:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
Strona 2 z 2 • 1, 2
27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów
+8
Bertram Holstein
Einar Halvorsen
Karl Sørensen
Ursula Frisk
Björn Guildenstern
Safír Fenrisson
Mistrz Gry
Prorok
12 posters
Prorok
27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 12:06
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
First topic message reminder :
Sala balowa w Domu Jarlów była już gotowa na tegoroczną aukcję Tordenskioldów. Przygotowywano się do niej od wielu długich tygodni, by mieć stuprocentową pewność, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, o co Sylvia, żona jarla Tordenskioldów, osobiście zadbała do samego końca. W tym przypadku nie było miejsca na żadne, nawet najmniejsze potknięcie; nie w momencie, w którym ich cała rodzina – podobnie jak pozostałe klany magiczne – musiała pokazać się w jak najlepszym świetle. Nie były im obce mniejsze lub większe skandale, lecz teraz, gdy Skandynawia borykała się z coraz poważniejszymi problemami, starali się nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Coroczna aukcja wkrótce miała się już rozpocząć – Einvald i Sylvia wraz ze swoimi dziećmi i ich rodzinami byli już na miejscu, sprawdzając, czy aby na pewno wszystkie stoły uginały się pod nadmiarem alkoholu i jedzenia. Delikatna, niezagłuszająca muzyka zaczęła wreszcie wybrzmiewać ze sceny, gdy pierwsi goście przekroczyli próg Domu Jarlów. To właśnie w sali balowej miała odbyć się główna część dzisiejszego wydarzenia, a w Złotej Komnacie wystawa, na której można było zobaczyć specjalnie sprowadzone niezwykłe, historyczne okazy kruszców. Gospodarze z niecierpliwością czekali, aż wszyscy goście pojawią się na miejscu, będąc gotów na to, by w każdej chwili wygłosić przemówienie.
– Szanowni państwo! – zaczął Einvald Tordenskiold, gdy wraz ze swoją małżonką pojawił się na głównej scenie sali balowej, by wreszcie rozpocząć długo wyczekiwaną aukcję. Choć był już w sędziwym wieku, nie można było mu odmówić prezencji – mężczyzna trzymał się nad wyraz dobrze i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie miał przekazać władzę swojemu najstarszemu synowi. Einvald sprawiał wrażenie człowieka, który zamierzał do samego końca piastować stanowisko jarla rodziny, nie przejmując się żadnymi plotkami na swój temat. – W imieniu całego klanu Tordenskioldów i Rady bardzo dziękuję wszystkim zgromadzonym tutaj gościom za tak liczne przybycie! Znaleźliśmy się tutaj, by wspólnymi siłami wesprzeć coroczną aukcję naszego klanu – rozpoczął swoje przemówienie siwowłosy mężczyzna, uważnie spoglądając na tłum stojących przed nim ludzi. Co roku Tordenskioldowie we współpracy z innymi klanami magicznymi wspierali inną, dowolnie wybraną instytucję – tym razem, by poprawić swoją reputację i zatuszować ostatnie skandale, postanowili wesprzeć dzieci. – W tym roku postanowiliśmy wszystkie pieniądze i datki z aukcji przekazać na sierociniec „Toivoa”, który od lat zajmuje się edukacją najsłabszych, często porzuconych przez innych galdrów dzieci. Z tego miejsca chcielibyśmy podziękować im za ich tytaniczną pracę i wkład w budowanie naszego społeczeństwa. – Kiedy wypowiedział te słowa, na sali balowej rozległy się gromkie brawa. Wszystko wskazywało na to, że przemówienie Tordenskiolda miało dobiegać końca.
– Chciałbym tym samym zaprosić na scenę Safíra Fenrissona, który będzie dziś reprezentował sierociniec i Emilię Karlsson, jego dyrektorkę. Niestety, ze względów zdrowotnych nie mogła się dzisiaj tutaj pojawić, dlatego też to właśnie pan Fenrisson, pełniący rolę opiekuna, opowie nam w kilku słowach o swoim miejscu pracy. – Einvald wskazał porozumiewawczym gestem na stojącego nieopodal mężczyznę, by przejął pałeczkę i – zgodnie z tradycją – rozpoczął oficjalnie tegoroczną aukcję. Safír Fenrisson wszedł na scenę, a Einvald wraz z żoną stanęli obok niego.
27.11.2000
Sala balowa w Domu Jarlów była już gotowa na tegoroczną aukcję Tordenskioldów. Przygotowywano się do niej od wielu długich tygodni, by mieć stuprocentową pewność, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, o co Sylvia, żona jarla Tordenskioldów, osobiście zadbała do samego końca. W tym przypadku nie było miejsca na żadne, nawet najmniejsze potknięcie; nie w momencie, w którym ich cała rodzina – podobnie jak pozostałe klany magiczne – musiała pokazać się w jak najlepszym świetle. Nie były im obce mniejsze lub większe skandale, lecz teraz, gdy Skandynawia borykała się z coraz poważniejszymi problemami, starali się nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Coroczna aukcja wkrótce miała się już rozpocząć – Einvald i Sylvia wraz ze swoimi dziećmi i ich rodzinami byli już na miejscu, sprawdzając, czy aby na pewno wszystkie stoły uginały się pod nadmiarem alkoholu i jedzenia. Delikatna, niezagłuszająca muzyka zaczęła wreszcie wybrzmiewać ze sceny, gdy pierwsi goście przekroczyli próg Domu Jarlów. To właśnie w sali balowej miała odbyć się główna część dzisiejszego wydarzenia, a w Złotej Komnacie wystawa, na której można było zobaczyć specjalnie sprowadzone niezwykłe, historyczne okazy kruszców. Gospodarze z niecierpliwością czekali, aż wszyscy goście pojawią się na miejscu, będąc gotów na to, by w każdej chwili wygłosić przemówienie.
– Szanowni państwo! – zaczął Einvald Tordenskiold, gdy wraz ze swoją małżonką pojawił się na głównej scenie sali balowej, by wreszcie rozpocząć długo wyczekiwaną aukcję. Choć był już w sędziwym wieku, nie można było mu odmówić prezencji – mężczyzna trzymał się nad wyraz dobrze i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie miał przekazać władzę swojemu najstarszemu synowi. Einvald sprawiał wrażenie człowieka, który zamierzał do samego końca piastować stanowisko jarla rodziny, nie przejmując się żadnymi plotkami na swój temat. – W imieniu całego klanu Tordenskioldów i Rady bardzo dziękuję wszystkim zgromadzonym tutaj gościom za tak liczne przybycie! Znaleźliśmy się tutaj, by wspólnymi siłami wesprzeć coroczną aukcję naszego klanu – rozpoczął swoje przemówienie siwowłosy mężczyzna, uważnie spoglądając na tłum stojących przed nim ludzi. Co roku Tordenskioldowie we współpracy z innymi klanami magicznymi wspierali inną, dowolnie wybraną instytucję – tym razem, by poprawić swoją reputację i zatuszować ostatnie skandale, postanowili wesprzeć dzieci. – W tym roku postanowiliśmy wszystkie pieniądze i datki z aukcji przekazać na sierociniec „Toivoa”, który od lat zajmuje się edukacją najsłabszych, często porzuconych przez innych galdrów dzieci. Z tego miejsca chcielibyśmy podziękować im za ich tytaniczną pracę i wkład w budowanie naszego społeczeństwa. – Kiedy wypowiedział te słowa, na sali balowej rozległy się gromkie brawa. Wszystko wskazywało na to, że przemówienie Tordenskiolda miało dobiegać końca.
– Chciałbym tym samym zaprosić na scenę Safíra Fenrissona, który będzie dziś reprezentował sierociniec i Emilię Karlsson, jego dyrektorkę. Niestety, ze względów zdrowotnych nie mogła się dzisiaj tutaj pojawić, dlatego też to właśnie pan Fenrisson, pełniący rolę opiekuna, opowie nam w kilku słowach o swoim miejscu pracy. – Einvald wskazał porozumiewawczym gestem na stojącego nieopodal mężczyznę, by przejął pałeczkę i – zgodnie z tradycją – rozpoczął oficjalnie tegoroczną aukcję. Safír Fenrisson wszedł na scenę, a Einvald wraz z żoną stanęli obok niego.
Safír Fenrisson
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:26
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Powinien trzymać swoje afektacje na wodzy, wiedział o tym, więc ściągnął tylko twarz w ponurym wyrazie dezaprobaty, zatrzymując zmętniałą zieleń spojrzenia na pośród fizjonomii nieznajomej, bladym licu przeciętym ledwie cieniem zadowolonej ironii, jakby igrała z nim całkiem specjalnie, uderzając krzesiwem o roziskrzony kamień jego cierpliwości – niezależnie od tego, jak bardzo próbowałby wzbraniać się przed podobieństwem do ojca, nie ulegało wątpliwościom, że tę cechę odziedziczył właśnie po nim, skłonność, by najdrobniejsze wrażenie, mikra drobnostka rozrastały się w jego piersi do alarmujących wielkości, niosąc mdłą zapowiedź katastrofy, buńczucznego sprzeciwu, który należałoby stłumić, zanim pochłonie myśli jak ogień suchą trawę.
– Cóż – zaczął spokojnym, monotonnym głosem, sprawiając wrażenie, jakby miał westchnąć ciężko, lecz ostatecznie tłumiąc ten wyraz niegrzecznego znużenia i spoglądając na Ursulę z uwagą, bez persyflażu zbędnego uśmiechu. – Obawiam się, że członkowie Rady zawsze patrzą przede wszystkim na swoje własne korzyści, sposób, żeby poprawić wizerunek w oczach społeczeństwa. Być może nie wszyscy mają tu szczere intencje, być może znaczna większość jest na losy sierocińca zupełnie obojętna. – zatrzymał się, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem, jakby w obawie – nadziei? – że dostrzeże Viktora, ale ten wciąż pozostawał nieuchwytny, wpleciony w barwny tłum szeleszczących o siebie kreacji. – Ludzie są z natury raczej niewdzięczni. – uśmiechnął się słabo, przenosząc spojrzenie z powrotem na lico rozmówczyni, jej blade, szare oczy, prawie ginące na płótnie skóry. – Mimo całej urazy, jaką chowam do wielu z nich, nie mógłbym jednak stwierdzić, że ich dotacje niczego nie zmienią. Bo zmienią, przynajmniej na jakiś czas – czasami to tylko tyle, czasami aż tyle. – miał dosyć jej westchnień, jej spojrzeń, jej uśmiechów; mimo to pochylił lekko głowę, unosząc kąciki w ust w nieco skrępowanym niedowierzaniu. – To przywilej, myśleć w ten sposób. Być może nie zapewniają szczęścia, ale dają bezpieczeństwo, pozwalają korzystać z życia; łatwiej jest folgować wszystkim wielkim marzeniom i ambicjom, kiedy nie trzeba martwić się o spełnienie swoich podstawowych potrzeb. – w ten sposób zawsze działał świat.
Potem Viktor pociągnął go na bok, a on oddalił się posłusznie, nie oglądając się za siebie – jeżeli Ursula wykrzywiła się w niesmaku, nie dostrzegł tego. Uprzednio wychylone kieliszki alkoholu sprawiły, że stał się nieuważny, nie tak wyczulony na sygnały, które odbierał małodusznie jako przyjacielską przekorność, figlarne przełamanie osobistej przestrzeni, któremu sam zwykł folgować z niestygnącym entuzjazmem, zawsze tak samo rozbawiony, gdy opierał brodę na kościstości czyjegoś barku – pozwolił więc, by palce mężczyzny zatrzymały się na dłużej na grzbiecie jego dłoni, przesuwając po nich jak miękkim pędzlem, lecz nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, jedynie blade ciepło gładkich opuszków, piętno cudzych linii papilarnych odbite na jego skórze.
– Będą musiały poczekać. – uśmiechnął się szerzej, a zieleń jego spojrzenia błysnęła iskrą sztubackiej niesubordynacji; nie chciałby, żeby Emilia widziała go w ten sposób, ale jej nieobecność, dotąd traktowana z ponurym niezadowoleniem, jawiła mu się teraz jako refleks wolności – nietrzeźwość zwykła wprawiać go w młodzieńczą bezmyślność. Upewniwszy się, że Einvald nie wieszał na nim surowej uwagi swego spojrzenia, przemknął się w ślad za Vårvikiem bokiem sali, mało nie odzywając się w odruchu skrępowanego protestu, gdy dłoń przyjaciela sięgnęła po butelkę szampana, chowając ją wprawnym, szybkim ruchem pod marynarkę, zaraz roześmiał się jednak tylko, wychodząc ku przestronności pustego westybulu. – Zwariowałeś? – pośpieszny szept pytania, podjudzony rozweselonym uśmiechem, gdy wzrok wychwycił obły kształt nakrapianego wodą szkła; nie zdążył wyciągnąć ręki, by stłumić charakterystyczny huk wysuniętego z szyjki korka, który raptem wyfrunął w powietrze, obijając się o sufit, po czym upadając z powrotem na podłogę, sprężysty niczym kauczukowa piłka. – Gdyby ktoś to zobaczył… – zaczął, ale z cichym szemraniem w skroni nie potrafił zmusić się do pełni powagi, więc kąciki jego ust wciąż drgały rytmicznie. – Kazaliby ci odmalowywać sufit pędzlem do akwareli. – rzucił zaczepnie, odruchowo odginając kark, jakby spodziewał się zobaczyć na stropie wybitą korkiem dziurę.
– Nie wiem, to zależy. – odrzekł po chwili, unosząc brwi w marnym podejściu do teatralnej powagi, po czym objął chłodną fakturę podanej mu butelki, pozwalając, by alkohol spłynął przyjemną cierpkością w dół żołądka, otępiał zmysły; nie powinien mu ulegać. – Żyłbyś pewnie jak wielkie panisko... gdybyś zaprosił mnie, marnego plebejusza, na jakąś imprezkę, być może rozważyłbym kontynuowanie naszej znajomości. – szablasty uśmiech, kolejny łyk drogiego wina, którego procenty przyjemnie rozgrzewały żołądek. – Chodź. – po schodach, na górę – kto wie, co galdrowie trzymali za zamkniętymi drzwiami?
– Cóż – zaczął spokojnym, monotonnym głosem, sprawiając wrażenie, jakby miał westchnąć ciężko, lecz ostatecznie tłumiąc ten wyraz niegrzecznego znużenia i spoglądając na Ursulę z uwagą, bez persyflażu zbędnego uśmiechu. – Obawiam się, że członkowie Rady zawsze patrzą przede wszystkim na swoje własne korzyści, sposób, żeby poprawić wizerunek w oczach społeczeństwa. Być może nie wszyscy mają tu szczere intencje, być może znaczna większość jest na losy sierocińca zupełnie obojętna. – zatrzymał się, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem, jakby w obawie – nadziei? – że dostrzeże Viktora, ale ten wciąż pozostawał nieuchwytny, wpleciony w barwny tłum szeleszczących o siebie kreacji. – Ludzie są z natury raczej niewdzięczni. – uśmiechnął się słabo, przenosząc spojrzenie z powrotem na lico rozmówczyni, jej blade, szare oczy, prawie ginące na płótnie skóry. – Mimo całej urazy, jaką chowam do wielu z nich, nie mógłbym jednak stwierdzić, że ich dotacje niczego nie zmienią. Bo zmienią, przynajmniej na jakiś czas – czasami to tylko tyle, czasami aż tyle. – miał dosyć jej westchnień, jej spojrzeń, jej uśmiechów; mimo to pochylił lekko głowę, unosząc kąciki w ust w nieco skrępowanym niedowierzaniu. – To przywilej, myśleć w ten sposób. Być może nie zapewniają szczęścia, ale dają bezpieczeństwo, pozwalają korzystać z życia; łatwiej jest folgować wszystkim wielkim marzeniom i ambicjom, kiedy nie trzeba martwić się o spełnienie swoich podstawowych potrzeb. – w ten sposób zawsze działał świat.
Potem Viktor pociągnął go na bok, a on oddalił się posłusznie, nie oglądając się za siebie – jeżeli Ursula wykrzywiła się w niesmaku, nie dostrzegł tego. Uprzednio wychylone kieliszki alkoholu sprawiły, że stał się nieuważny, nie tak wyczulony na sygnały, które odbierał małodusznie jako przyjacielską przekorność, figlarne przełamanie osobistej przestrzeni, któremu sam zwykł folgować z niestygnącym entuzjazmem, zawsze tak samo rozbawiony, gdy opierał brodę na kościstości czyjegoś barku – pozwolił więc, by palce mężczyzny zatrzymały się na dłużej na grzbiecie jego dłoni, przesuwając po nich jak miękkim pędzlem, lecz nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, jedynie blade ciepło gładkich opuszków, piętno cudzych linii papilarnych odbite na jego skórze.
– Będą musiały poczekać. – uśmiechnął się szerzej, a zieleń jego spojrzenia błysnęła iskrą sztubackiej niesubordynacji; nie chciałby, żeby Emilia widziała go w ten sposób, ale jej nieobecność, dotąd traktowana z ponurym niezadowoleniem, jawiła mu się teraz jako refleks wolności – nietrzeźwość zwykła wprawiać go w młodzieńczą bezmyślność. Upewniwszy się, że Einvald nie wieszał na nim surowej uwagi swego spojrzenia, przemknął się w ślad za Vårvikiem bokiem sali, mało nie odzywając się w odruchu skrępowanego protestu, gdy dłoń przyjaciela sięgnęła po butelkę szampana, chowając ją wprawnym, szybkim ruchem pod marynarkę, zaraz roześmiał się jednak tylko, wychodząc ku przestronności pustego westybulu. – Zwariowałeś? – pośpieszny szept pytania, podjudzony rozweselonym uśmiechem, gdy wzrok wychwycił obły kształt nakrapianego wodą szkła; nie zdążył wyciągnąć ręki, by stłumić charakterystyczny huk wysuniętego z szyjki korka, który raptem wyfrunął w powietrze, obijając się o sufit, po czym upadając z powrotem na podłogę, sprężysty niczym kauczukowa piłka. – Gdyby ktoś to zobaczył… – zaczął, ale z cichym szemraniem w skroni nie potrafił zmusić się do pełni powagi, więc kąciki jego ust wciąż drgały rytmicznie. – Kazaliby ci odmalowywać sufit pędzlem do akwareli. – rzucił zaczepnie, odruchowo odginając kark, jakby spodziewał się zobaczyć na stropie wybitą korkiem dziurę.
– Nie wiem, to zależy. – odrzekł po chwili, unosząc brwi w marnym podejściu do teatralnej powagi, po czym objął chłodną fakturę podanej mu butelki, pozwalając, by alkohol spłynął przyjemną cierpkością w dół żołądka, otępiał zmysły; nie powinien mu ulegać. – Żyłbyś pewnie jak wielkie panisko... gdybyś zaprosił mnie, marnego plebejusza, na jakąś imprezkę, być może rozważyłbym kontynuowanie naszej znajomości. – szablasty uśmiech, kolejny łyk drogiego wina, którego procenty przyjemnie rozgrzewały żołądek. – Chodź. – po schodach, na górę – kto wie, co galdrowie trzymali za zamkniętymi drzwiami?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:27
Viktor Vårvik
W chłodnym półmroku korytarzy Domu Jarlów przemykały dwie sylwetki — z gracją, zdawało się jednej z nich, lecz nie było nic wdzięcznego w sposobie, w jaki się poruszali. Upojeni alkoholem mylącym kroki, napełniającym ciało oraz umysł uczuciem błogiej lekkości, wymieniali się butelką drogiego szampana, czerpiąc z niej trunek na zmianę, wprowadzając się jeszcze głębiej w stan słodkiego odrętwienia. Nie powinni, krzyczał gdzieś z tyłu głowy rozsądek, jednak niewielkie miał szanse z młodzieńczą butnością, przekonującą, że są odporni na wszelkie nieprzyjemne dolegliwości, czy przykre sytuacje, wmawiającą Viktorowi, że są najprawdziwszymi les rois du monde, którym wolno wszystko, bowiem nie znajdzie się nikt, kto byłby w stanie ich powstrzymać (czy tak właśnie czuł się nieszczęsny Ikar, wbrew ostrzeżeniom wzbijając się ku słońcu?). Radość tliła się w spojrzeniu błękitnych oczu, gdy Viktor wsparł się na ramieniu swego towarzysza, a jego śmiech odbijał się echem od wytapetowanych ścian. Cały wieczór starał się zapanować nad jasnymi lokami opadającymi na białe czoło, teraz jednak się poddał, pozwalając im swobodnie podążać za ruchami głowy. — To podłe insynuacje, Safírze! Nawet gdyby ojciec mnie uznał, nadal nie chciałbym nikogo poza tobą — alkohol rozwiązywał język, obdzierał ze wstydu, sprawiał, że łatwiej przychodziło dzielenie się tym, co miało pozostać tajemnicą. Z drugiej jednak strony Vårvik nie miał nic przeciwko temu, aby przyjaciel wiedział, chciał powiedzieć mu jeszcze w sali balowej, lecz onieśmielony tłumem obcych twarzy zawahał się; nierozważnym byłoby zdradzanie rodzinnych sekretów, wstydliwych historii skrzętnie ukrywanych przez lata w towarzystwie. — Przysięgam, że twoja przyjaźń jest mi droższa niż wszystko inne.
I byłoby słodko, i byłoby ckliwie, gdyby nie niedomknięte drzwi do jednego z pokojów. Bez słowa pociągnął swego kompana w tamtym kierunku, wprowadzając go do saloniku tonącego w pomarańczowym świetle ulicznej latarni przedzierającym się do środka przez okna, rzucając na podłogę wzorzyste cienie firanek. Uwagę widzącego od razu przykuła samotna harfa, której napięte struny zdawały się niemo błagać o to, aby wreszcie nimi poruszyć. — Læte — rzucił bez większego namysłu, a instrument posłusznie zaczął grać zasłyszany dawno temu chopinowski walc; wesołość nut w połączeniu z melancholijnością melodii. — Nie udało nam się na dole, więc może teraz….? — niedokończone pytanie zawisło w powietrzu, gdy prawie opróżniona butelka znalazła się na stole, a Vårvik przekroczył kolejną granicę, tym razem zbliżając się do Fenrissona na tyle, by czuć jego ciepły oddech na własnej skórze, a ich klatki piersiowe stykały się, gdy płuca wypełniało powietrze.
— Niech prowadzi ten, który jest bardziej trzeźwy — rozbawiona prośba zabrzmiała tuż nad uchem Safíra, podczas gdy dłonie Viktora powędrowały na jego ramiona, dobitnie tym sugerując, którego z nich uważa za mniej upojonego.
Słodkie, niewinne zabawy.
Safír Fenrisson
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:28
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Gwar rozmów, rozmyty riffem głośnej, wypełniającej salę balową muzyki, ucichł wyraźnie, gdy pozostawili za sobą przymknięte drzwi pomieszczenia, wspinając się po opustoszałych, płaskich schodach na piętro, z szemraniem alkoholu wygrywającym w skroniach swój radosny kurant, dłońmi zaciśniętymi na chłodnej szyjce butelki, po której szklanej powierzchni spływały strugi lepkiego trunku. Pojedyncze kosmyki włosów wydarły się tymczasem ze schludnego ułożenia fryzury, zwieszając się nad czołem w swej naturalnej, nieco rozwichrzonej manierze, marynarka przekrzywiła się lekko na ramionach, a rąbek białej koszuli wysunął po jednej stronie zza obręczy paska – materiał był najwyraźniej zbyt krótki, by utrzymać się w spodniach, gdy pochylał się lekko, przeskakując po dwa stopnie na raz, by nareszcie triumfalnie przystanąć na szczycie, u wylotu szerokiej sieni. Wprawdzie nie był pewien, co dokładnie wprawiało go w podobną frywolność, nakrywając rozsądek woalką sztubackiej swobody, na którą nie zwykł w takim stopniu pozwalać sobie w towarzystwie – na zapewnienie Viktora, roześmiał się tylko głośno, spoglądając mu w oczy i dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nie wiedział, co dokładnie wprawiło go w rozbawienie.
– Co? – brwi ściągnęły się wyraźnie, lecz usta wciąż pozostawały rozsunięte w wesołym uśmiechu, zieleń spojrzenia rozjaśniona iskrami pogodnego entuzjazmu, który nie spełzł z płótna jego fizjonomii – w innych okolicznościach dostrzegłby być może wagę powierzonego mu sekretu, połączył kropki świtających w umyśle informacji linią rozsądnego rozumowania, wyłaniając z nich spójny obraz całości, kolejne słowa przyjaciela wyrugowały z niego jednak ersatz pełnej zrozumienia konsternacji, zamykając lico w karcerze szczerego uśmiechu, którego szablasty grymas sprawił, że u zwężenia oczu wykwitły pojedyncze bruzdy delikatnych zmarszczek, a łuki brwi uniosły się wyżej, podrygując w zaczepnym niedowierzaniu. – Nie śmiałbym zatem kiedykolwiek jej nadwyrężać. – nie pamiętał, kiedy ostatnio widział Viktora tak dobrym nastroju i nie potrafił powstrzymać się przed radosną przekornością, obserwując go z wytrwałym oddaniem, jakby sądził, że powinien zapisać tę chwilę na kliszy pamięci, by zachować ją przy sobie na dłużej.
Podążył ostrożnie ku uchylonym drzwiom, rzucając ostatnie, baczne spojrzenie na pustkę korytarza, zanim również nie przekroczył progu, mimowolnie zatrzymując dłoń na zdobieniach okrągłej, srebrnej klamki i popychając ją lekko, dopóki zamek nie ustąpił z cichym, pokornym westchnieniem. Pokój wydawał mu się na pierwszy rzut oka nieco zaniedbany, pozbawiony pozłoty blichtru, który, jak sądził, wypełniał każdy cal Domu Jarlów, ciągnąc się ozdobnym stiukiem nawet w najciemniejszych, zapomnianych kątach ogromnego budynku – wnętrze tego pomieszczenia pokryte było tymczasem cienkim obrusem kurzu i sprawiało wrażenie, jakby nikt dawno do niego nie zaglądał, pozostawiając obleczone satyną meble, elegancki, wyszywany skrzącymi nićmi dywan i zawieszone pod sufitem malowidła na pastwę niedocenionej samotności. Największy żal wywołały w nim jednak instrumenty – okropnym występkiem było pozostawienie ich nieużywanych, w tym jednym aspekcie Viktor czytał mu jednak w myślach, artykulacja czaru rozdarła bowiem krótkotrwałe milczenie, poruszając delikatnymi strunami harfy, która odezwała się śpiewem znajomej melodii. Chopinowski walc w tonacji a-moll, grany sostenuto; pamiętał ten utwór, oczywiście – matka go uwielbiała.
– Mój Boże – atawizm lat spędzonych wśród śniących. – Gdzie twój szacunek do etykiety? Ukłoniłbyś mi się chociaż, jak na partnera do tańca przystało. – odrzekł zaczepnie, rozchylając kąciki ust w sztubackim uśmiechu, przyzwalając bezceremonialnie, by chłopak zmniejszył odległość, jaka ich dzieliła. – Wybaczam ci tylko dlatego, że jesteś pijany. – dodał zaraz z teatralną powagą, sięgając dłonią ku kościstej wypukłości jego łopatki.
– Co? – brwi ściągnęły się wyraźnie, lecz usta wciąż pozostawały rozsunięte w wesołym uśmiechu, zieleń spojrzenia rozjaśniona iskrami pogodnego entuzjazmu, który nie spełzł z płótna jego fizjonomii – w innych okolicznościach dostrzegłby być może wagę powierzonego mu sekretu, połączył kropki świtających w umyśle informacji linią rozsądnego rozumowania, wyłaniając z nich spójny obraz całości, kolejne słowa przyjaciela wyrugowały z niego jednak ersatz pełnej zrozumienia konsternacji, zamykając lico w karcerze szczerego uśmiechu, którego szablasty grymas sprawił, że u zwężenia oczu wykwitły pojedyncze bruzdy delikatnych zmarszczek, a łuki brwi uniosły się wyżej, podrygując w zaczepnym niedowierzaniu. – Nie śmiałbym zatem kiedykolwiek jej nadwyrężać. – nie pamiętał, kiedy ostatnio widział Viktora tak dobrym nastroju i nie potrafił powstrzymać się przed radosną przekornością, obserwując go z wytrwałym oddaniem, jakby sądził, że powinien zapisać tę chwilę na kliszy pamięci, by zachować ją przy sobie na dłużej.
Podążył ostrożnie ku uchylonym drzwiom, rzucając ostatnie, baczne spojrzenie na pustkę korytarza, zanim również nie przekroczył progu, mimowolnie zatrzymując dłoń na zdobieniach okrągłej, srebrnej klamki i popychając ją lekko, dopóki zamek nie ustąpił z cichym, pokornym westchnieniem. Pokój wydawał mu się na pierwszy rzut oka nieco zaniedbany, pozbawiony pozłoty blichtru, który, jak sądził, wypełniał każdy cal Domu Jarlów, ciągnąc się ozdobnym stiukiem nawet w najciemniejszych, zapomnianych kątach ogromnego budynku – wnętrze tego pomieszczenia pokryte było tymczasem cienkim obrusem kurzu i sprawiało wrażenie, jakby nikt dawno do niego nie zaglądał, pozostawiając obleczone satyną meble, elegancki, wyszywany skrzącymi nićmi dywan i zawieszone pod sufitem malowidła na pastwę niedocenionej samotności. Największy żal wywołały w nim jednak instrumenty – okropnym występkiem było pozostawienie ich nieużywanych, w tym jednym aspekcie Viktor czytał mu jednak w myślach, artykulacja czaru rozdarła bowiem krótkotrwałe milczenie, poruszając delikatnymi strunami harfy, która odezwała się śpiewem znajomej melodii. Chopinowski walc w tonacji a-moll, grany sostenuto; pamiętał ten utwór, oczywiście – matka go uwielbiała.
– Mój Boże – atawizm lat spędzonych wśród śniących. – Gdzie twój szacunek do etykiety? Ukłoniłbyś mi się chociaż, jak na partnera do tańca przystało. – odrzekł zaczepnie, rozchylając kąciki ust w sztubackim uśmiechu, przyzwalając bezceremonialnie, by chłopak zmniejszył odległość, jaka ich dzieliła. – Wybaczam ci tylko dlatego, że jesteś pijany. – dodał zaraz z teatralną powagą, sięgając dłonią ku kościstej wypukłości jego łopatki.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:28
Viktor Vårvik
Pozwolił mu się poprowadzić w tańcu, bez słowa sprzeciwu poddał się jego woli, naśladował każdy kolejny ruch; miał w tym wprawę, wszak ulegał Safírowi już od początku ich znajomości, podążał za nim od momentu, w którym ich spojrzenia skrzyżowały się pierwszy raz, oddawał mu coraz większe fragmenty siebie, aż w końcu zdał sobie sprawę z tego, że cały należy do Fenrissona. I wystarczyłoby tylko jedno słowo, jeden gest, a poszedłby za nim gdziekolwiek by się nie udał, dla niego wskoczyłby prosto w objęcia mroku, nie protestowałby, gdyby pochwyciły go raniące ciernie, spłonąłby i tonął, zamarzał i konał z pragnienia. Niestraszna była mu najciemniejsza z nocy; nawet pośród wszechogarniającej czerni rozpoznałby sylwetkę przyjaciela, tembr jego głosu, sprężystość chodu, zapach, a nawet rytm oddechu oraz ciepło bijące od jego skóry.
Przyległ do niego mocniej, wsuwając smukłe palce w ciemne włosy swojego towarzysza, wsparł głowę na jego ramieniu, przytulił policzek do jego szyi, dając mu się kołysać do słodkich dźwięków harfy, coraz bardziej gubiąc rytm, pogrążając się w większym bezładzie, jak igła z nitką, by ostatecznie całkowicie zatracić się w kojącej bliskości Safíra. Nie słyszał już chopinowskiego walca, nie zwracał uwagi na ich małość wobec wylewającego się z każdej strony przepychu, zapomniał też o ojcu i nieprzyjemnej rozmowie z Ursulą; oddech ukochanego był najpiękniejszą muzyką, mylenie kroków przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy serce Viktora zrównało swe tempo z sercem Fenrissona, a troski odchodziły w niebyt, gdy otaczał go swymi ramionami.
Odsunął się od niego, by spojrzeć na jego twarz; w półmroku nie był w stanie dostrzec koloru tęczówek swego towarzysza, lecz nie miało to żadnego znaczenia — wiedział, że mieniły się zielenią szmaragdów, choć uważał to porównanie za niewystarczające. Dlla niego bowiem te oczy były cenniejsze niż wszystkie kamienie szlachetne świata razem wzięte. Wtedy też, zupełnie nie wiedzieć dlaczego — najpewniej pod wpływem chwili oraz krążącego w żyłach alkoholu — zbliżył swe usta do ciepłych warg Safíra i musnął je delikatnie, niczym zamknięta w dłoni ćma bezradnie trzepocząca skrzydłami. Zaraz jednak wpił się w niego z większą agresywnością, napierając na Fenrissona całym ciężarem ciała. Nie był to niewinny całus, jakim obdarza się w mniej formalnych sytuacjach, a prawdziwy pocałunek, zachłanny w swej żarliwości, stanowiący manifestację najskrytszych pragnień, jakie Viktor nosił w sobie od miesięcy.
Kocham cię, kocham, tak bardzo cię kocham…
I choć modlił się w duchu do wszystkich znanych mu bogów, aby chwila ta mogła trwać wiecznie, złośliwy los pozostał nieubłagany. Sam nie wiedział jak to się stało, że w następnej chwili leżeli na podłodze (musiał go pociągnąć za sobą, desperacko próbując zachować równowagę), a butelka, która spadła ze stołu, smętnie potoczyła się po drewnianych panelach, zostawiając za sobą mokre ślady szampana. Czuł się dobrze (efekty upadku najpewniej poczuje dopiero następnego ranka), lecz cały czar prysł. Może tak właśnie miało być?
— Powinniśmy wracać zanim coś naprawdę zniszczymy i do końca życia nie wypłacimy się za naprawę… — roześmiał się beztrosko, choć duszę rozdzierał krzyk rozpaczy. Leżąc bowiem na podłodze zdał sobie sprawę z dwóch ważnych rzeczy; po pierwsze, jego domem wcale nie było Trondheim, gdzie spełnił większość, ani Tromsø, w którym się urodził, ani nawet Midgard. To w ramionach Safíra czuł się najbezpieczniej, to do nich chciał wracać, to one były prawdziwym domem.
Zamrugał kilkukrotnie, by pozbyć się niechcianych łez zbierających się pod powiekami. Drugą kwestią, jaką zrozumiał tamtego wieczora, była dzieląca ich przepaść. Dwanaście lat różnicy nie było nie do przeskoczenia, widział to przecież na przykładzie własnych rodziców, natomiast infantylne chowanie głowy w piasek, gdy na horyzoncie pojawiały się pewne trudności, stanowiło poważną przeszkodę. A Viktor był przekonany, że Fenrisson nie potrzebuje kolejnego podopiecznego; zasługiwał na kogoś, kto zdejmie z niego ciężar trosk, zamiast dokładać kolejnych. Zasługiwał na kogoś lepszego niż Vårvik.
Safír nigdy się nie skarżył, ale młody galdr mimo to wiedział — nie można mieć w sobie jednocześnie tyle życzliwości dla świata i serca w jednym kawałku.
Safír Fenrisson
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:28
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Gładki, delikatny koloryt muzyki wdzierał się w podświadomość nurtem wypełniającego pokój brzmienia, napełniając serce sentymentem utraconych w przeszłości wspomnień, kliszy wyodrębnionych z filmu życia, który na przestrzeni lat zlał mu się przed oczami w pojedynczy, jednostajny ton – matka nazywała ten utwór melancholijnym, valse triste rozpoczynający się nieśmiałą, wpierw przerywaną, a potem już sunącą bezwolnie nutą, by z pewnym ociąganiem przejść w pogodne tempo, ostatecznie na nowo opadające w zgaszone i przyciemnione szemranie; spomiędzy lśniących strun zaczarowanej harfy brzmiał inaczej, niż spod czarno-białej mozaiki fortepianowych klawiszy, a jednak wciąż zachwycał tym samym, frasobliwym rytmem, wprawiającym ciało w powolne kołysanie, jakby wnętrze pomieszczenia obmywały zmarszczki poganianych wiatrem fal. Nieświadomie pozwolił, by Viktor nachylił się bliżej, wspierając głowę na kościstości jego ramienia, sięgając dłonią ku kosmykom włosów, które rozsuwały się posłusznie pod jego palcami; poczuł jednocześnie przyjemne ciepło niespodziewanej ulgi, przyjemności, która rozluźniła zesztywniałe mięśnie karku, upięte dotąd w ramy sztywnego ubrania, garnituru, który, narzucony na plecy, dodawał jego wizerunkowi pewnej nienaturalnej kanciastości. Mógłby zapewne istnieć tylko w tej chwili, paliatywnie wyzwolonej spod egidy karcących spojrzeń, lecz nie potrafił, niezupełnie.
Pamiętał winylowe płyty, leżące na szafce w matczynej sypialni, pokoju, który po jej śmierci zarósł baldachimami lepkich pajęczyn, nakrył się obrusem kurzu, równie poszarzały i opuszczony, co jego właścicielka, umierająca samotnie w łożu, którego sprężyny uwierały ją w plecy, a miękka poduszka sprawiała, że głowa zapadała się zbyt głęboko w wypukłość materiału, co nocy przyprawiając o duszności. Pamiętał winylowe płyty i tamtą muzykę, która wydobywała się spod igły gramofonu, gdy stan Margrét nie pozwalał jej dłużej zasiadywać przed pianinem, pamiętał, że zakradł się do wnętrza ostrożnie, gdy w dwa lata po jej odejściu po raz ostatni odwiedzał ojca w rodzinnym domostwie, pamiętał, że urządzenie grało bardzo cicho, jakby wstydziło się fenomenu słynnych kompozytorów – magia z pewnością potrafiłaby je naprawić, a jednak matka w tym jednym aspekcie wzbraniała się przed nią uparcie, trzymając przy sobie gramofon, który wysłał jej dwa dni po przyjeździe do Sztokholmu, jakby przedmiot był jakimś bezbronnym, potrzebującym opieki zwierzęciem. Na swój sposób miała w tej protekcyjności rację, słuszność, której wówczas nie przewidział, przykładając do piersi materiał pozostawionej w szafie sukni, po czym obracając się powoli przed lustrem, w rytm muzyki, pozwalając, by jej delikatne falbany uniosły się łagodnie wokół jego ciała, tak, jak wówczas, kiedy tańczyła w ogrodzie – zapamiętał nieprzyjemny wizg wcinający się w rytm muzyki, gdy igła gramofonu natrafiła na uszczerbek w płycie, a później huk gniewu ojca, który ujął urządzenie w dłonie i roztrzaskał je o podłogę. Zamyślił się – wówczas i teraz, być może dlatego nie zauważył, być może dlatego nie przewidział.
Najpierw poczuł ledwie muśnięcie cudzych warg na własnych ustach, nim zdołał jednak zareagować, chłopak przywarł do niego silniej, spijając echo słów, które zastygły gdzieś na języku, stłumione nagłą utratą równowagi – odruchowo wyciągnął dłoń, by podeprzeć się o stół, ta przesunęła się jednak tylko pośpiesznie po jego blacie, zrzucając przypadkiem ułożone na brzegu przedmioty, niezdolna przymusić ciała do równowagi, pociągnięty przez Viktora, wylądował bowiem na podłodze, uderzając śródręczem o jej twarde, drewniane panele i mrużąc odruchowo oczy, gdy butelka również grzmotnęła o nie ze stukotem, obijając się o wypukłość wąskiej, ułożonej pod ścianą listwy.
– Co? – elokwencja skroplona w tej krótkiej artykulacji, która wbrew woli wydarła się z głębi krtani. – Co ty robisz? – spytał zaraz, lecz jego ton, wyrugowany z nagany, wybrzmiał sztubackim rozbawieniem, gdy kąciki ust rozsunęły się zaraz do rozweselonego uśmiechu, z jakim obrócił się na prawy bok, pozwalając, by spomiędzy ust wydarło się ciche westchnienie – Viktor był pijany, być może bardziej niż początkowo sądził, ciepło pocałunku pulsowało tymczasem na spąsowiałych wargach, napełniając umysł skłębionym amalgamatem frenezji i zakłopotania. Odwrócił głowę, by spojrzeć mu w oczy, odnaleźć w znajomym, przeszklonym wilgocią błękicie jakieś wytłumaczenie, nie mógł jednak zmusić się do powagi – nie mógł albo nie chciał, usilnie odsuwając od siebie przeczucia, które drapały go pod mostkiem, prosząc, by wpuścił je do środka; Viktor się pomylił, tak, jak on pomylił się w obecności Karla. Wypił za dużo, a on nie zdołał go przypilnować.
– Chyba już wystarczy, jutro się nie pozbierasz. – odparł najbardziej swobodnym tonem, na jaki było go stać, podnosząc się wpierw do klęczek, a potem do pozycji stojącej, wyciągając do przyjaciela dłoń, by pomóc mu wstać. – Odprowadzę cię do domu. – zerknął na opróżnioną butelkę alkoholu i przeszło mu przez myśl, że być może Vårvik nie będzie jutro niczego pamiętał, wówczas w piersi rozbłysła jednak blada iskra niepewności – co jeśli podświadomie wcale chciał, by o tym zapomniał?
Safír i Viktor z tematu
Pamiętał winylowe płyty, leżące na szafce w matczynej sypialni, pokoju, który po jej śmierci zarósł baldachimami lepkich pajęczyn, nakrył się obrusem kurzu, równie poszarzały i opuszczony, co jego właścicielka, umierająca samotnie w łożu, którego sprężyny uwierały ją w plecy, a miękka poduszka sprawiała, że głowa zapadała się zbyt głęboko w wypukłość materiału, co nocy przyprawiając o duszności. Pamiętał winylowe płyty i tamtą muzykę, która wydobywała się spod igły gramofonu, gdy stan Margrét nie pozwalał jej dłużej zasiadywać przed pianinem, pamiętał, że zakradł się do wnętrza ostrożnie, gdy w dwa lata po jej odejściu po raz ostatni odwiedzał ojca w rodzinnym domostwie, pamiętał, że urządzenie grało bardzo cicho, jakby wstydziło się fenomenu słynnych kompozytorów – magia z pewnością potrafiłaby je naprawić, a jednak matka w tym jednym aspekcie wzbraniała się przed nią uparcie, trzymając przy sobie gramofon, który wysłał jej dwa dni po przyjeździe do Sztokholmu, jakby przedmiot był jakimś bezbronnym, potrzebującym opieki zwierzęciem. Na swój sposób miała w tej protekcyjności rację, słuszność, której wówczas nie przewidział, przykładając do piersi materiał pozostawionej w szafie sukni, po czym obracając się powoli przed lustrem, w rytm muzyki, pozwalając, by jej delikatne falbany uniosły się łagodnie wokół jego ciała, tak, jak wówczas, kiedy tańczyła w ogrodzie – zapamiętał nieprzyjemny wizg wcinający się w rytm muzyki, gdy igła gramofonu natrafiła na uszczerbek w płycie, a później huk gniewu ojca, który ujął urządzenie w dłonie i roztrzaskał je o podłogę. Zamyślił się – wówczas i teraz, być może dlatego nie zauważył, być może dlatego nie przewidział.
Najpierw poczuł ledwie muśnięcie cudzych warg na własnych ustach, nim zdołał jednak zareagować, chłopak przywarł do niego silniej, spijając echo słów, które zastygły gdzieś na języku, stłumione nagłą utratą równowagi – odruchowo wyciągnął dłoń, by podeprzeć się o stół, ta przesunęła się jednak tylko pośpiesznie po jego blacie, zrzucając przypadkiem ułożone na brzegu przedmioty, niezdolna przymusić ciała do równowagi, pociągnięty przez Viktora, wylądował bowiem na podłodze, uderzając śródręczem o jej twarde, drewniane panele i mrużąc odruchowo oczy, gdy butelka również grzmotnęła o nie ze stukotem, obijając się o wypukłość wąskiej, ułożonej pod ścianą listwy.
– Co? – elokwencja skroplona w tej krótkiej artykulacji, która wbrew woli wydarła się z głębi krtani. – Co ty robisz? – spytał zaraz, lecz jego ton, wyrugowany z nagany, wybrzmiał sztubackim rozbawieniem, gdy kąciki ust rozsunęły się zaraz do rozweselonego uśmiechu, z jakim obrócił się na prawy bok, pozwalając, by spomiędzy ust wydarło się ciche westchnienie – Viktor był pijany, być może bardziej niż początkowo sądził, ciepło pocałunku pulsowało tymczasem na spąsowiałych wargach, napełniając umysł skłębionym amalgamatem frenezji i zakłopotania. Odwrócił głowę, by spojrzeć mu w oczy, odnaleźć w znajomym, przeszklonym wilgocią błękicie jakieś wytłumaczenie, nie mógł jednak zmusić się do powagi – nie mógł albo nie chciał, usilnie odsuwając od siebie przeczucia, które drapały go pod mostkiem, prosząc, by wpuścił je do środka; Viktor się pomylił, tak, jak on pomylił się w obecności Karla. Wypił za dużo, a on nie zdołał go przypilnować.
– Chyba już wystarczy, jutro się nie pozbierasz. – odparł najbardziej swobodnym tonem, na jaki było go stać, podnosząc się wpierw do klęczek, a potem do pozycji stojącej, wyciągając do przyjaciela dłoń, by pomóc mu wstać. – Odprowadzę cię do domu. – zerknął na opróżnioną butelkę alkoholu i przeszło mu przez myśl, że być może Vårvik nie będzie jutro niczego pamiętał, wówczas w piersi rozbłysła jednak blada iskra niepewności – co jeśli podświadomie wcale chciał, by o tym zapomniał?
Safír i Viktor z tematu
Einar Halvorsen
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:47
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Ciasny, spleciony tłum zaciskał się obojętnym, poszarzałym kokonem ciał i oddechów, oplatał, trzymał; zaciekle trzymał w przykurczu rąk obecności. Ludzie, ludzie i ludzie - ciśnięte, kurtuazyjne strzępki łopoczące w powietrzu, wirujący, pospolity piruet wytrenowanych słów. Charlotte pozostała blisko, z przekornym, skrzywionym pismem prowokacji, zawartym na fizjonomii - z gracją lekceważenia i kąśliwości żywionej do wystawnego bankietu. Kwaśne, nieogłuszone akcentem słodyczy wino muskało łuk podniebienia; ułudne, fantomowe poczucie sunęło po chropowatej ścieżce języka. Progi jadalni stały się jeszcze świeżym, pełgającym wspomnieniem; niedługo później powitała ich lśniąca, przywdziana w splendor zawartość sali balowej.
- Nie nazwę tego honorem - (nie)fałszywa (nie)skromność. Przyznawał zaledwie prawdę, okraszoną figlarnym, łagodnym wschodem uśmiechu - prędzej szczerą sympatią - spokojny, zgodny rytm kroków pozwalał rzuconemu spojrzeniu osiadać na zawartości stoisk. W głębi pulsującej esencji aukcji charytatywnej i jej szlachetnych założeń, toczyła się licytacja. Wziął w niej przez chwilę udział, nie tocząc jednak batalii o wystawiony przedmiot. Większe, zdecydowanie większe zaciekawienie zgromadził pobliski sklepik. Nie dzielił się z towarzyszką wieczoru, że szukał czegoś na prezent dla pewnej, ważnej osoby - hańba żywionych uczuć, spotkania, ukrywane za grubym woalem niedopowiedzeń przed osądami postronnych, sprawiały, że balansował na cienkiej linii ponad żarłoczną, rozwartą przepaścią skandalu.
- Powiedz mi - miękkie, ciche pytanie wpuszczone w misę eteru - czy coś przykuło na dłużej twoją uwagę? - był oczywiście ciekawy, czy któryś z jubilerskich wyrobów albo szlachetnych minerałów przekonał do siebie kobietę. Jego spojrzenie przesuwało się po szeregach dostępnych, oczekujących na właścicieli obiektów. Koniec końców, po krótkiej wymianie zdań prowadzonej z obsługującym sprzedawcą, wybrał inkrustowaną szmaragdowymi drobinami bransoletkę oraz - w charakterze podarku - broszkę z heliotropem. Dowiedział się, że wspomaga zdolności z dziedziny magii runicznej i korzystanie z niezwykłego daru wyroczni. Myśli, w trwającym, ulotnym, niedoścignionym momencie zbiegły się wokół jednej, przywołanej pod niebem czaszki postaci; osoby, która była mu droga, obdarzana zatrutym - niczym on sam - przywiązaniem. Podążał drogą tragizmu; przez krótką chwilę rozważań stając się nieobecnym, zupełnie, jakby świat, intensywny i barwny zniknął za grubym bielmem; barierą, ścianą rozważań.
zakup: szmaragdowa bransoletka, broszka z heliotropem
- Nie nazwę tego honorem - (nie)fałszywa (nie)skromność. Przyznawał zaledwie prawdę, okraszoną figlarnym, łagodnym wschodem uśmiechu - prędzej szczerą sympatią - spokojny, zgodny rytm kroków pozwalał rzuconemu spojrzeniu osiadać na zawartości stoisk. W głębi pulsującej esencji aukcji charytatywnej i jej szlachetnych założeń, toczyła się licytacja. Wziął w niej przez chwilę udział, nie tocząc jednak batalii o wystawiony przedmiot. Większe, zdecydowanie większe zaciekawienie zgromadził pobliski sklepik. Nie dzielił się z towarzyszką wieczoru, że szukał czegoś na prezent dla pewnej, ważnej osoby - hańba żywionych uczuć, spotkania, ukrywane za grubym woalem niedopowiedzeń przed osądami postronnych, sprawiały, że balansował na cienkiej linii ponad żarłoczną, rozwartą przepaścią skandalu.
- Powiedz mi - miękkie, ciche pytanie wpuszczone w misę eteru - czy coś przykuło na dłużej twoją uwagę? - był oczywiście ciekawy, czy któryś z jubilerskich wyrobów albo szlachetnych minerałów przekonał do siebie kobietę. Jego spojrzenie przesuwało się po szeregach dostępnych, oczekujących na właścicieli obiektów. Koniec końców, po krótkiej wymianie zdań prowadzonej z obsługującym sprzedawcą, wybrał inkrustowaną szmaragdowymi drobinami bransoletkę oraz - w charakterze podarku - broszkę z heliotropem. Dowiedział się, że wspomaga zdolności z dziedziny magii runicznej i korzystanie z niezwykłego daru wyroczni. Myśli, w trwającym, ulotnym, niedoścignionym momencie zbiegły się wokół jednej, przywołanej pod niebem czaszki postaci; osoby, która była mu droga, obdarzana zatrutym - niczym on sam - przywiązaniem. Podążał drogą tragizmu; przez krótką chwilę rozważań stając się nieobecnym, zupełnie, jakby świat, intensywny i barwny zniknął za grubym bielmem; barierą, ścianą rozważań.
zakup: szmaragdowa bransoletka, broszka z heliotropem
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:48
Charlotte Levittoux
Towarzystwo Einara Halvorsena było miłe.
Obcowała z nim, jak gdyby nie przejmując się opinią ani plotkami, które miały nastać po balu. Chciała odpocząć psychicznie, zapomnieć o tym, co było złe. Pomagał jej, choć zapewne nieświadomie, bowiem wiele ich dzieliło, mimo iż różnic nie dało się tak pospiesznie zauważyć.
Czuła się dobrze, jak dawno nie.
W pewnym momencie ujęła artystę pod ramię, chcąc by mówili o nich jak najdłużej. Mieli pisać artykuły o tym, jak bardzo bluźniersko zachowywała się Levittoux, która po zerwaniu zaręczyn uciekła, jakby chcąc się skryć przed oceniającymi spojrzeniami. Bała się tego, wszak nie rozumiała powodu, dla którego została porzucona, niczym znużona zabawka. Nie wspominała jednak o własnych emocjach, które zdeptane, były dalekie od tego, co powinna prawić dama.
- Darzysz mnie sympatią, mój drogi? Mogłabym w to uwierzyć, gdybyś zaprosił mnie na kawę lub kolację, ale mówienie tego w gronie ponadprzeciętnych bufonów i ludzi skrytych pod fasadą fałszu jest ledwie taktem - rzuciła z rozbawieniem, delikatnie wzruszając ramionami. Nie przestawała się droczyć z malarzem, który napawał ją poczuciem wyzwolenia. Nie musiała oglądać się za siebie, by wiedzieć, że ojciec nie pękał z dumy, a otoczenie wytykało ją palcami.
Winna opłakiwać narzeczonego, który odszedł.
- Te świecidełka są piękne, ale bardziej ciekawi mnie, dla kogo sam kupiłeś prezent, bo... Chyba nie dla siebie, prawda? - zażartowała, uśmiechając się szerzej. Musiała przyznać, że miał gust, toteż zaczęła zazdrościć kobiecie, której miał przekazać biżuterię.
Ciekawość zaczynała ją zżerać, lecz nie była w tym nachalna, toteż ruszyła bardziej w głąb, by przyjrzeć się prezentowanym świecidełkom, które zaskarbiały sobie uwagę większej ilości osób, aniżeli tylko jej.
- To prawda, że ci bardziej wpływowi są uzależnieni od twoich obrazów? Chciałabym zobaczyć te dzieła - zaproponowała zuchwale, mając nadzieję, że i ona stanie się częścią jego sztuki.
Einar Halvorsen
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:49
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Dziesiątki, setki spektakli w ramionach obszernej sali, niewielkie, stłoczone sceny, arterie rozmów szumiące tętnieniem gwaru. Cząsteczki słów, komplementów i garści stosownych pytań, tłoczące się w zawiesinie eteru - niepoliczone dźwięki oraz płynące bez najmniejszego pośpiechu ławice przejętych gości obmywały uwagę z wytrwałą natarczywością. Schronienie własnej, przekornej wymiany zdań; azyl, wiążący się z towarzystwem, niezastąpioną wprost obecnością kobiety, której poczucie tliło się w świadomości przyjemną poświatą szczęścia, strącało, na dalszy plan groteskową tresurę kurtuazji oraz nabrzmiałą jak opuchliznę pompatyczność. Cieszył się, że był obok; cieszył się, że mógł spędzić ten wieczór przy niej.
- Myślisz, że chcę być do nich podobny? - kilka iskierek rozbawienia i stłumionego śmiechu. Wargi złożyły się w niepokorny uśmiech. - Wystarczą tylko pozory - pozory, pozory, pozory. Mgiełka, mydląca oczy postronnych, szczypta niewinnych oraz niezbędnych kłamstw, pogarda, ukrywana za lukrem uprzejmości. Jedynym, niewłaściwym akcentem, akordem, wciśniętym fałszem w harmonijność bankietu, był dobór kompana wieczoru. Ceniony, pośród elit za twórczość, nie dysponował właściwym fundamentem nazwiska - był nikim - wtłoczony w spęczniałą dumę, dźwiganą przez pokolenia, nie mógł poszczycić się umocnieniem przez gęste korzenie przodków, odłamany, bezwzględnie od wyższych szczebli hierarchii. W załagodzeniu wściekłej, jątrzącej się niczym brudna, głęboka rana niekorzystności, nie pomagała dawna, zniszczona przyjaźń łącząca go z Viljamem Hallströmem, ani zasłużona opinia o lekkomyślnym, frywolnym sposobie życia.
- Słusznie podejrzewasz - przytaknął, wyrwany z gęstowia myśli. - To niespodzianka. Nie chciałbym jej zapeszyć - wymijająca odpowiedź, odziana w lekki i sympatyczny ton. Wskrzeszony, podtrzymywany płomień relacji, skrytych nie-rozważności spotkań, żar pocałunków pieczętujących tragedię dwóch utęsknionych ciał - świat nie mógł, nie powinien zbyt szybko poznawać prawdy na temat jego i Laili Westberg. Skandal, zaostrzony przed laty niczym atak choroby, wprowadził wyrwę milczenia, zamknął ją w złotej celi pospiesznego małżeństwa, sprawił, że patrzył na nią przez gruby woal dystansu. Nie chciał, wbrew pozorom, skazać ją po raz drugi na identyczną zgubę, nie będąc w stanie poprzestawać na samej, statycznej stosowności - wymaganej przed laty i wymaganej teraz.
- Zaproszę cię na wernisaż - oświadczył ze szczerym, rześkim entuzjazmem. - Wtedy sama ocenisz - doceniał każdą, niezależną opinię. O własnej sztuce rozmawiał zwykle niewiele - prawdziwa, pełna rozmowa odbywała się między dziełem a zatrzymanym odbiorcą. Opinia, mająca później opuścić wargi Charlotte, intrygowała, mglista oraz niezdolna do przewidzenia.
- Odpoczniemy od tłumów? - rzucił, gdy panujący, nastręczający się tłok powiązany z licytacją, wydał się wręcz męczący. Nachylił się, podobnie jak wcześniej, ze należytą dyskrecją, tak, aby treść sugestii pozostawała klarowna wyłącznie dla panny Levittoux. - Nie obejrzeliśmy jeszcze historycznej wystawy - zauważył. We wnętrzu sali balowej, bez najmniejszego wątpienia, pozostawało najwięcej kłębiących się uczestników aukcji.
- Myślisz, że chcę być do nich podobny? - kilka iskierek rozbawienia i stłumionego śmiechu. Wargi złożyły się w niepokorny uśmiech. - Wystarczą tylko pozory - pozory, pozory, pozory. Mgiełka, mydląca oczy postronnych, szczypta niewinnych oraz niezbędnych kłamstw, pogarda, ukrywana za lukrem uprzejmości. Jedynym, niewłaściwym akcentem, akordem, wciśniętym fałszem w harmonijność bankietu, był dobór kompana wieczoru. Ceniony, pośród elit za twórczość, nie dysponował właściwym fundamentem nazwiska - był nikim - wtłoczony w spęczniałą dumę, dźwiganą przez pokolenia, nie mógł poszczycić się umocnieniem przez gęste korzenie przodków, odłamany, bezwzględnie od wyższych szczebli hierarchii. W załagodzeniu wściekłej, jątrzącej się niczym brudna, głęboka rana niekorzystności, nie pomagała dawna, zniszczona przyjaźń łącząca go z Viljamem Hallströmem, ani zasłużona opinia o lekkomyślnym, frywolnym sposobie życia.
- Słusznie podejrzewasz - przytaknął, wyrwany z gęstowia myśli. - To niespodzianka. Nie chciałbym jej zapeszyć - wymijająca odpowiedź, odziana w lekki i sympatyczny ton. Wskrzeszony, podtrzymywany płomień relacji, skrytych nie-rozważności spotkań, żar pocałunków pieczętujących tragedię dwóch utęsknionych ciał - świat nie mógł, nie powinien zbyt szybko poznawać prawdy na temat jego i Laili Westberg. Skandal, zaostrzony przed laty niczym atak choroby, wprowadził wyrwę milczenia, zamknął ją w złotej celi pospiesznego małżeństwa, sprawił, że patrzył na nią przez gruby woal dystansu. Nie chciał, wbrew pozorom, skazać ją po raz drugi na identyczną zgubę, nie będąc w stanie poprzestawać na samej, statycznej stosowności - wymaganej przed laty i wymaganej teraz.
- Zaproszę cię na wernisaż - oświadczył ze szczerym, rześkim entuzjazmem. - Wtedy sama ocenisz - doceniał każdą, niezależną opinię. O własnej sztuce rozmawiał zwykle niewiele - prawdziwa, pełna rozmowa odbywała się między dziełem a zatrzymanym odbiorcą. Opinia, mająca później opuścić wargi Charlotte, intrygowała, mglista oraz niezdolna do przewidzenia.
- Odpoczniemy od tłumów? - rzucił, gdy panujący, nastręczający się tłok powiązany z licytacją, wydał się wręcz męczący. Nachylił się, podobnie jak wcześniej, ze należytą dyskrecją, tak, aby treść sugestii pozostawała klarowna wyłącznie dla panny Levittoux. - Nie obejrzeliśmy jeszcze historycznej wystawy - zauważył. We wnętrzu sali balowej, bez najmniejszego wątpienia, pozostawało najwięcej kłębiących się uczestników aukcji.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:50
Charlotte Levittoux
Nosił w sobie namiastkę sekretu, pewnego rodzaju tajemnicy, która kusiła swym odkrywaniem. Potrzebowała tego, jak niczego innego, dlatego z taką skrupulatnością obserwowała reakcje mężczyzny i chłonęła wypowiadane przez zeń słowa.
Serce uderzyło gwałtownie, zderzając się z przedszkodą żebrową. Gnało w jego kierunku, czego nie pojmowała, ale im dalej brnęła w dyspucie z Halvorsenem, tym bardziej rozkoszowała się obecnością artysty. Był porywający, intrygujący i posiadał ikrę nieopisanej pewności, która pchała ją w odmęty niezrozumiałej fascynacji, wręcz niezdrowej.
- Nigdy nie będziesz do nich podobny, Einarze - powiedziała spokojnie, a uśmiech rozpromienił kobiece oblicze. - Jesteś zbyt ludzki, by móc odnaleźć się w obłudzie - oczarowana jego osobą, nawet nie przypuszczała jak bardzo się myli. Oczarował ją w pełni, zaskarbiając sobie uwagę Francuzki, która nie myślała o konsekwencjach ów spotkania. Rozkochała się w skandalach, jeszcze w trakcie egzystencji w Paryżu, a tutaj czuła - jakby było to wyzwaniem. Ludzie byli odmienni, bardziej stonowani, co doprowadzało ją do złości, lecz im dłużej przebywała w Midgardziej, tym łatwiej było zaakceptować niuanse, które raniły duszę skropioną nutą chaosu.
Wypuściła powietrze ze świstem. Tajemnice i i niespodzianki były tym, co kobiety - choć zaprzeczały - uwielbiały najbardziej. Nieznaczna zazdrość otępiła umysł Charlotte, która również pragnęła być obdarzana prezentami, lecz związek z dawnym narzeczonym, pozostawił na niej bielmo rozczarowania i złości.
- W takim razie, twoja wybranka na pewno będzie zachwycona - uśmiechnęła się, a myśli pognały do dni przepełnionych rozmowami z niedoszłym mężem. Gdyby tylko wiedziała, ile Einar miał wspólnego z Viljamem, zapewne niechęć względem niego zatrwożyłaby do reszty sumieniem Levittoux. Być może musiała uznać się za szczęśliwą, bowiem nie miała pojęcia o grzeszkach popełnionych za fasadą erotyki.
- A co, jeżeli zapragnęłabym otrzymania od ciebie portetu? - spytałą z dozą przekory.
Nie lubiła ich, więc i ta propozycja wydała się absurdalna, ale on o tym jeszcze nie wiedział. Pozostawał nieuświadomiony w awersji do malowideł, które miały ją przedstawiać. Wolała być postrzegana przez pryzmat rzeczywistości, a nie fikcji okraszonej iluzją kłamstwa.
- Tak, przejdźmy się - przytaknęła na propozycję, zaraz potem ruszając według jego sugestii. Potrzebowała nieznacznej ciszy i spokoju, by odpocząć od gwaru i tłumu, który nie absorbował jej tak bardzo, jak Einar Halvorsen.
Einar i Charlotte z tematu
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:51
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wypowiadane przez przedstawiciela sierocińca słowa przesypywały się przez cieśninę uciekającego mu czasu nieubłaganie, zbliżając go nieuchronnie ku rozmowie, w której nie chciał brać żadnego udziału – choć Selma okazywała mu zawsze dużo wyrozumiałości i intuicyjnej delikatności, coś w jej spojrzeniu przyprawiało go dokuczliwy sztych dyskomfortu, kiedy podprowadziła go do swoich znajomych, niepokojące podejrzenie wgryzło mu się w przytomność, nie pozwalając na uważniejsze śledzenie wystosowywanego do publiczności przemówienia. Jego finał dostrzegł właściwie tylko dzięki gromowi podnoszących się na koniec oklasków, które zatrzęsły atmosferą i boleśnie smagnęły czuły zmysł, na co zesztywniał, powstrzymując podrażniony grymas, nim nie przyłączył się do ogólnych wyrazów uznania, pośród których znów poczęły podnosić się kordony mieszających się ze sobą rozmów.
Nazwisko przedstawianych mu przez matkę kobiet zgubiło się gdzieś pośród ogólnego zgiełku i nieprzyjemnej świadomości sztywnego kołnierza kąsającego go drażliwie w szyję; uśmiechał się powściągliwie, wymieniając koniecznie uprzejmości, notując nieuważnie imię młodszej z nich, nim wreszcie nie wymówił się przepraszającym tonem, wysuwając ramię z uścisku matki, wyraźnie niechętnej, by go wypuszczać. Udało mu się uniknąć jej badawczego, naglącego spojrzenia, ale nim odszedł, z ciepłą obietnicą, że odnajdzie ją później – musi się tylko przewietrzyć – dyskretnie uścisnął jej dłoń, egzekwując sobie tym jej układne przyzwolenie i powściągnięcie wszelkich prób zatrzymania go na dłużej.
Zamiast ku wyjściu, skierował się jeszcze ku stanowiskom z dostępnymi do kupna kruszcami, pociągając czuwających sprzedawców w niezobowiązujące rozmowy; przy jednym z ostatnich stracił jednak zainteresowanie i wątek, wyławiając pośród masy sylwetek przebłysk znajomego, doskonale zagranego uśmiechu. Prowadzona dyskusja potknęła się o jego roztargnienie, zażenowany, nie potrafiąc złapać jej nurtu na powrót, zapłacił pośpiesznie za wybrane towary i podążył ku wyjściu, starannie unikając natknięcia się na kogokolwiek, kto mógłby go rozpoznać i, co gorsze, próbować zatrzymać.
zakup: mroźna sól, oko salamandry, granat, naszyjnik ze świetlistym topazem
Bertram z tematu
Nazwisko przedstawianych mu przez matkę kobiet zgubiło się gdzieś pośród ogólnego zgiełku i nieprzyjemnej świadomości sztywnego kołnierza kąsającego go drażliwie w szyję; uśmiechał się powściągliwie, wymieniając koniecznie uprzejmości, notując nieuważnie imię młodszej z nich, nim wreszcie nie wymówił się przepraszającym tonem, wysuwając ramię z uścisku matki, wyraźnie niechętnej, by go wypuszczać. Udało mu się uniknąć jej badawczego, naglącego spojrzenia, ale nim odszedł, z ciepłą obietnicą, że odnajdzie ją później – musi się tylko przewietrzyć – dyskretnie uścisnął jej dłoń, egzekwując sobie tym jej układne przyzwolenie i powściągnięcie wszelkich prób zatrzymania go na dłużej.
Zamiast ku wyjściu, skierował się jeszcze ku stanowiskom z dostępnymi do kupna kruszcami, pociągając czuwających sprzedawców w niezobowiązujące rozmowy; przy jednym z ostatnich stracił jednak zainteresowanie i wątek, wyławiając pośród masy sylwetek przebłysk znajomego, doskonale zagranego uśmiechu. Prowadzona dyskusja potknęła się o jego roztargnienie, zażenowany, nie potrafiąc złapać jej nurtu na powrót, zapłacił pośpiesznie za wybrane towary i podążył ku wyjściu, starannie unikając natknięcia się na kogokolwiek, kto mógłby go rozpoznać i, co gorsze, próbować zatrzymać.
zakup: mroźna sól, oko salamandry, granat, naszyjnik ze świetlistym topazem
Bertram z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 13:52
Olaf Wahlberg
Gustowne spojrzenia gustownych dam, jako taka muzyka, ale alkohol pierwsza klasa.
To też nie tak, że los tych dzieci nie był mu bliski, wbrew pozorom nawet najgorszy dupek potrafił mieć serce, zwyczajnie... Jeśli musiałby wybierać, tak znacznie bardziej interesującym celem byłaby, chociażby renowacja rzeźb na jednym z midgardzkich placów.
Uśmiechał się właśnie szeroko, oczami podróżując po sali, gdy to rozmowa z jednym z
Była tam i ona. Ulubienica, oczko w głowie, ćma na naftowej lampie. Zakup ostatniego roku, jaki poczynił z przyjemnością, ufając, że była tak samo dobra, jak i piękna. Była. Tak mówili, tak opiniowali. Sam przecież był profesjonalistą, rozwodnikiem, nie dla niego ona... Korzystał z dobrodziejstw tego miejsca, które opływało w szampana, powoli przelewając go do ust.
Podążył wzrokiem do jubilera, od którego odeszła razem z klientem, co wyposażył ją w biżuterie. Napiwek? Łapówka? Nieważne, póki naciągać go miała na kosztowności, póty była tak samo piękna, jak i dobra.
Choć nie wziął udziału w licytacji, tak kolejne minuty spędzone w tym miejscu sprawiały, że miał się pokazać. Bogactwo garnął chętnie, tak jak pan ojciec przykazał. Na co to, po co to komu? Błyszczało, gwarantowało pewien status społeczny i on zamierzał w ten status opływać. Kupił więc to i tamto i tamto i to i jeszcze to poproszę, a potem, jak gdyby nigdy nic stanął z boku.
Była tam i ona.
— Fjaril — wypowiedział, kiwając jej głową lekko w dół, choć wzrok gdzieś tam za horyzont. Została sama, klient poszedł w dal, omawiać coś gdzieś z kimś po coś, a ją zostawił. Tą, co miodowym spięciem włosa i szarobłękitnym spojrzeniem sama sobie była sztuką.
Nie.
Kurtyzaną, dziwką, prostytutką, ekskluzywną panią do towarzystwa, której humor i uroda oświecały dzień i noc majętnym mężczyznom.
Nie.
Była tam sztuką.
— Podarków ci nie żałują — mruknął, odliczy jej to z wynagrodzenia za tę noc. Odpowiednio dużo, nie wszystko, ale procent ledwie. Musiał zarabiać. Ta suknia, w której tu przyszła była przecież jego własnością. Ta spinka, którą wpięła we włosy była jego własnością. Była jego własnością. — Gdzie twój towarzysz? — towarzysz, NIE klient. Publicznie to nigdy nie był klient.
Nie.
A wokół rozbrzmiewa muzyka, co żal zamienia na bal, na bal.
Nieznajomy
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:49
Saga Moen
W tłumie plątały się obrazy znajomych twarzy, sympatia jednoczyła się w subtelnej harmonii z tęsknotą, ale nie przyszła tu dziś dla nich. Nie dla eleganckiego jak zawsze Hansa, nie dla przygarbionego ciężarem lat dostojnika o półokrągłych okularach na nosie i nie dla przemykającego nieopodal Olafa, szefa Besettelse, który z kuriozalną precyzją odnalazł ją dopiero wtedy, gdy klient oddalił się na moment, porwany przez pozostałych kolegów-inwestorów. Sponsor nie przeprosił, nie musiał, pewien, że nie ośmieli się odejść na zbyt wiele kroków w czasie jego nieobecności. I miał rację
Dostrzegła go zanim jeszcze w pełni ruszył w jej stronę; eleganckiego, świeżo i przede wszystkim bliźniaczo obłowionego dobrodziejstwem zakupów; ciało drgnęło nieznacznie, niedostrzegalnie, we wzbierającym wewnętrznie buncie przeciwko jego obecności - właściciel galeryjnej rozpusty miał prawo surowym okiem weryfikować jej pracę, ale czym innym było wysłuchiwanie opinii zadowolonych patronów, a czym innym patrzenie jej na ręce z tak bliskiej odległości.
- Olafie - powitała go miękko, wyzbyta wszelkiego cienia niezadowolenia, które metafizycznie ciągnęło się za nią jak tren jedwabnej, zdobionej sukienki odsłaniającej plecy w spektaklu wabiącego wzrok w okowy rozpalonej wyobraźni. Wszystko należało do niego - kreacja, spinka podtrzymująca eleganckie, choć luźno układane loki, buty na wysokim, smukłym obcasie, kremy pielęgnujące dłonie, nawet cytrusowe perfumy roztaczające wokół niej charakterystyczną woń: ale nie ona. W naiwności wierzyła w swoją autonomię, kiedy zamykały się za nią drzwi prowadzące do galerii, a witał na zewnątrz oddech zbawiennego wiatru codzienności, w jakiej czuła się… Przede wszystkim zagubiona.
- To nadprogramowa uczynność mojego przyjaciela. Nie wlicza się w koszty dzisiejszej nocy - odpowiedziała słodko, ach, głupia, głupia ćma, licząca na dobroć pokrzywionego przez runiczne talary mężczyzny władającego rodzinnym dziedzictwem, które i ją pętało dziś łańcuchem; pensja zależała od podpisanego kontraktu, ale sam kontrakt był płynny, dając Wahlbergowi więcej decyzyjności, niż powinien. - Załatwia interesy. Odnalazł pośród gości przedstawiciela firmy hydraulicznej, z którą od dawna chciał podjąć współpracę. Fascynujące, prawda? - wzrokiem powiodła po wirujących w tańcu sylwetkach, uprzejmość natomiast nie opuszczała głosu, jedynie śladowo splamiona rozbawieniem dźwięczącym gdzieś w ostatnich zgłoskach. - Zaprosisz mnie do tańca? - obróciła lekko głowę, by wreszcie spojrzeć na niego przez bladoniebieską tęczówkę.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Olaf Wahlberg
Drgnęła mu powieka, ale tylko jedyna, gdy wypowiedziała jego imię. Miękkie i słodkie jak malina usta zatrzymały się z gracją, a on wzrok odwrócił szybko. Nie peszyła go, to też nie tak, że peszyła. Był rozwodnikiem, miał kobiety różne, mniej lub bardziej urodziwe, ale coś w niej, takiego...
Nie.
Wypnij biust, wyprostuj plecy, głowa wysoko i niech Cię pragną.
Kupił ją, lecz nie jak klacz. Była wolnym człowiekiem, mogącym odejść w każdej sekundzie, ale wszystko to, co robiła ze swym ciałem, ze swą mową — to wszystko wycenić można było na stosy runicznych talarów, które w nią zainwestował. W Besettelse było jej lepiej, musiało być. Miękkie kanapy, złote monety, opieka i brak strachu o jutro, tym poszczycić mógł się tylko jego dom uciech, ekskluzywny i luksusowy.
Gładkim uśmiechem na zakłamanej twarzy kiwał głową w milczeniu, gdy ta wspominała o nadprogramowej uczynności. Oh, głupia dziewucho, przecież wszystko należało do niego. Odciągnie odpowiednie koszta, na pierwszy rzut oka oceniając, ile warte mogły być te prezenty. Fjaril wypłaci mniej, a to czy się zorientuje, czy nie, nie było już ważne, bo przecież wszystko i tak zależało od płynnego kontraktu, który zawsze bardziej opłacał się jemu samemu. Kończył studia, był wykształcony, majętny i miał lata doświadczenia, a ona służyła jedynie ciałem i słodkim głosikiem, gdy to klienci zjawiający się z nią na podobnych bankietach, pragnęli słuchać jedynie pytań na swój temat i komplementów, nigdy kobiecych wypowiedzi. Teraz więc milczał, aby nikt kogo uszy nie były do tego powołane, nie słyszał rozmowy właściciela z
— Wybitnie intrygujące — odpowiedział cicho, lecz z uśmiechem, na wieść, że oto dobrodziej i sponsor dzisiejszych zakupów dziewczyny udał się w dyskusję z przedstawicielem firmy hydraulicznej. Wydarzenia takie jak te zapewniały kontakty, czyniły prestiżowym człowieka. Sam znalazł się tu po to, aby oceniać i rozmawiać z najbogatszymi klientami swojej galerii, aby wskazać im miejsce, w którym winni się znaleźć, gdy aukcja już się zakończy, a bankiet będzie miał przybrać znacznie weselszy i bardziej rozkoszny obrót. Zaśmiał się krótko, gdy ostatnie rozbawione głoski jej głosu ucichły. A śmiech jego był tak samo szczery, jak i on.
W ogóle.
Niższa, teraz patrzyła na niego z dołu, choć jej stopy zdobiły obcasy, tak jakby patrzyła z góry. Pod spojrzeniem chciała go schować, czy tylko mu się zdawało? Chwila zmarszczonych brwi, bo czy na pewno? Czy może to lęki znowu?
Nie. Nie miał leków.
— Jeśli uczynisz mi ten zaszczyt — wyciągnął ku niej dłoń, a potem poprowadził na parkiet, gdzie sylwetki takie jak ich kręciły się w rytm kontrabasu. To ona biodra miała gibkie, lecz nie chowali jej na przyjęciach takich jak to. Musiała się nauczyć. Chwycił jej plecy, drugą ręką zaś jej kruche palce.
Wiedzieli, kim jest. Większość mężczyzn stąd zapewne albo już z nią spała, albo dopiero to zrobi, a jednak była droga, była cenna, była jego, była jedynie mżawką, nie mogła nic zrobić, tylko tańczyć w jego ramionach.
Spojrzał jej w oczy, jasne, ozdobione.
— O czym z tobą rozmawia? Oferowałaś mu już kolację w galerii? — interesy były najważniejszym, ale chciał też wiedzieć… Wiedzieć co, wiedzieć kto, wiedzieć jak. — Spójrz na siebie, wyglądasz dziś piękniej od bzu — wypowiedział miękko, obracając ją pomiędzy swoimi ramionami. — Skusi się.
Nieznajomy
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Saga Moen
Oboje zakłamani, oboje odgrywający rolę lepszą niż w rzeczywistości, oboje, choć nigdy razem. W gruncie rzeczy nie łączyła ich nawet sympatia - Wahlberg potrafił doceniać przychód, nie stojącą za nim ciężką pracę zmęczonych, rozedrganych mięśni i misternie plecionych słów zarzucających sieć na łasych na komplementy, pochlebstwa i słodkie obietnice mężczyzn. Zapewniał pewien dostatek, poczucie bezpieczeństwa w progach galerii i poza nią, jednak człowiekiem był… Zimnym.
Nie był ogniem zaklętym pod warstwą protekcyjnego lodu; jego kroki znaczył szron malujący na pięknych marmurach odbicie podeszwy, a spojrzenie piwnych tęczówek odbierało dech, wysysało nadzieję z dobitną precyzją, byle tylko szczęście wyplenić zewsząd. Tak go postrzegała - bo mogła. Może i wybawił ją z okropieństw poprzedniego zamtuza, ale kilka miesięcy później nawet tak naiwna istota musiała zrozumieć, że zrobił to nie z dobroci serca, a z miłości, jaką obdarzał runiczne talary gromadzone gdzieś w sejfach czy na bankowych kontach.
- Z przyjemnością, prowadź, Olafie - obiecała, niedużą, smukłą dłoń wsunąwszy między jego palce oferujące zaproszenie na parkiet, choć coś w tej nagłej bliskości warknęło ostrzegawczo; nie powinna była tego robić, nie powinna była wdawać się ze swoim szefem w jakąkolwiek tego wieczoru interakcję, przeznaczona wyłącznie jednemu mężczyźnie prawem zakupu, nawet jeśli ten wolał przepychać rury innemu przedsiębiorcy. Albo z innym przedsiębiorcą.
Właściwie nie miało to większego znaczenia.
Kołysząca zmysły melodia, kroki stawiane płynnie, choć ostrożnie, w takt przewodzącego jej ramienia; wzrok utkwiony gdzieś ponad pańskim barkiem, w feerii wielobarwnych tkanin porwanych do falowania wszelkim piruetem. Dookoła - uśmiechnięte, zachwycone twarze, oczarowane wieczorem, który skończyć powinien się głębszym zadowoleniem. Nie miała wątpliwości, że o tym myślał, że to planował już Wahlberg.
A jego pytanie jedynie utwierdziło ją w tym przekonaniu.
- Proponowałam, ale wydaje się zbyt oczarowany innym planem - ćma bawiła się tej nocy, podmywała skrzydła w buzującym błogostanie darmowego szampana, nawet jeśli dotychczas wychyliła ledwie kieliszek. Goście aukcji na rzecz sierocińca mogli pozwolić sobie na wiele - ona natomiast wciąż była w pracy, zmuszona do trzeźwości, do dłoni trzymanej na pulsie na wypadek niedomagania zbyt upojonego patrona. - Mówi wiele, głównie na temat swojego przedsiębiorstwa, więc udaję, że rozumiem. Że to szalenie porywające. Schlebiają mu pytania - jak każdemu mężczyźnie; szczęśliwie prędko rozwikłała zagadkę Jenssena, zabawiając go rozmową o tym, co umysłowi pogrążonemu w interesach sprawiało faktyczną przyjemność nawet podczas wolnego od zobowiązań wieczoru. - Zamiast do galerii, obiecywał, zaraz… Jak to powiedział? Ach, tak. Że będzie rżnąć mnie do rana w pokoju hotelowym - westchnęła z pobłażaniem, nawet nie uznając tego za dość intrygujący dobór słów, by spojrzeć w oczy Wahlberga w poszukiwaniu reakcji. Świat obdarł ich z wrażliwości. Ze wstydu, z dziewiczego zażenowania. - Chociaż bardziej prawdopodobnym scenariuszem wydają mi się mierne dwa kwadranse - na to, by zdążył jeszcze ułożyć się po wszystkim do snu i odpłynąć w zamorską krainę należnego sobie odpoczynku.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Olaf Wahlberg
Tak więc łączył ich teraz taniec, dobrodziej, który wkładał w ich sakiewki runiczne talary i kłamstwo, którego, chociaż nie dzielili, tak byli w nim jednakowi. Wir sukienki odkrywającej plecy, na których teraz spoczęła jego dłoń. Miękka, lecz niedelikatna, co bogactwem zadbana, ale gotowa zranić, tak samo jak ranił i siebie.
Nie.
Jej ciało miało pozostać miękkie, a nic mu przecież nie zrobiła. Obiecał jej troskę, bezpieczeństwo i zasób majętnych klientów, którzy perfumowali się nadto, ale mieli pozycje i monety. Teraz więc prowadził ją w tańcu, by mijany posmak cytrusowych perfum, które miotały jego nozdrza. Była tu w pracy, tak samo jak i on. Razem w tańcu, razem w kłamstwie. Nie patrzyła mu w oczy, oddalona gdzieś, upatrywała swojego towarzysza, spragniona jego słów, czy może strach i dystans przemawiał przez te blade oczy. On zaś wpatrywał się w nie bez litości, czując, jak głowa mu wiruje, razem z kobietą, jaką trzymał w swych ramionach. Był profesjonalistą, zarządzał nią i jej czasem, nie miał być jej nieprzyjacielem, a jednak gdy ta wspomniała o pokoju hotelowym, palce jakby głębiej wbił w jej plecy, na tyle delikatnie, aby nie pozostał po tym najmniejszy ślad. Te zaraz puściły, gdy to on okręcił ją wokół jej własnej osi, następnie ponownie kładąc dłoń na nagim ciele odsłoniętym przez suknię.
— Obiecaj mu prywatność, alkohol i brak skrupułów w galerii — kiwnął akurat głową w tańcu kobiecie sprzed lat, która niczym powiew wiatru mignęła obok nich, w towarzystwie dżentelmena. — Tam, gdzie twoje miejsce — i przystanął na chwilę, zbyt gwałtownie, zanim ostatnie nuty utworu wybrzmiały. Następnie zaś nachylił się do ucha kobiety, nie puszczając jej ciała w tanecznej figurze, nie puszczając jej dłoni, która dziwnie pulsowała. Wyszeptał. — Tam, gdzie stworzymy mu pokój hotelowy, jaki tylko sobie zamarzy. A jak będzie chciał to i apartament prezydencki — zysk to jedno, ochrona to drugie. Dziewczęta wychodząc w miejsca takie jak te miały w tyle ochroniarzy, niewidocznych i silnych mężczyzn gotowych ratować je z opałów. W ukrytych pokojach również nic im nie groziło, tam wiedział. Obcy teren oznaczał obce warunki, a nawet większy zysk, nie był wart łamania zasad. Biznes był kruchy, wymagał obserwacji i dbałości o szczegóły. Te kontrolował.
Kontrolował jeśli tylko nie leżał we własnej krwi. Jeśli tylko nie leżał w białym proszku. Jeśli tylko nie był bogiem.
Kontrolował.
Gdy grała muzyka, on nie prowadził jej już, a stał tam, dopiero teraz wypuszczając z objęć i kiwając głową w podzięce.
A potem stało się coś. Czy to błysk? Odwrócił się gwałtownie w lewo, jakby czyjeś spojrzenie go dobiegło. A może to cień był?
Nie.
— Wolisz bywać w takich miejscach? — podał jej dłoń, aby udała się z nim bliżej stolika, aby przystanąć, porozmawiać. — Tu na ciebie patrzą, oceniają cię, znają. W szkarłacie ty jesteś panią losu — tu jesteś nikim. To nie była prawda, to on był Panem. Panem jej, Panem losu, Panem runicznego talara i Panem rozkoszy, którą miała dać temu, który zapłacił. Uśmiechnął się, z tacy porywając dwa kieliszki, a następnie jeden z nich wręczając swojej pracownicy. — Za zabawę, za talary i za muzykę, niech gra — uniósł swój, upijając łyk, a potem oblizując dolną wargę.
Tam była panią, tu była nikim. Ale czemu więc jej wzrok tak uciekał od niego? Przecież nie był jej wrogiem, nie krzywdził, nie ranił, odpowiadał za nią, za to, aby jej ciało było gładkie dla kolejnego, który zapragnie ją mieć. Niczym opiekun w wielkim świecie, przewodnik po Midgardzie. Co powiedziałby pan ojciec na to co uczynił z jego galerią, co powiedziałby pradziad? Co powiedziałaby pani matka?
Znów gwałtownie odwrócił spojrzenie, dostrzegając kobietę w błękicie gdzieś na odległym końcu sali. Deja vu to tylko zlepek kolorów, dźwięków, smaków i zapachów, nigdy prawda. To nie mogła być pani matka.
Nieznajomy
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Saga Moen
W figurze Olafa dopatrywała się winy za swój los. Tej najbardziej aktualnej, a zatem najcięższej, bo osiągalnej dosłownie na wyciągnięcie ręki. Był o wiele łaskawszy od jej poprzedniego sutenera, to prawda, lecz jednocześnie był sutenerem, odnajdującym w zapotrzebowaniu perspektywę łatwego zarobku kosztem czyjejś poświęconej fizyczności. Nieistotne, że wiodła pod jego protekcją zupełnie dostatnie życie - kiedy niemal codziennie słyszała w dudniącej w uszach ciszy podłe naigrywanie się Norn. Wiedziona na pokuszenie, zmuszona do przeżycia za sprawą sanctum własnego ciała, porzucona przez matkę, złożona w ofierze ojczymowi, który powinien był kochać, ale jak ojciec, nie jak mężczyzna.
A potem została sama i nie było już nic.
Nie sposób było nie wyczuć silniejszego nacisku palców karcących odsłoniętą skórę pleców, nieważne, że wina za występek należała do wybiegającej w przyszłość wyobraźni klienta, nie jej samej, która powtarzała słodkim trelem, że przecież musieli powrócić do Besettelse, jeśli elegancki biznesmen planował poświęcić się rozpuście - u jej boku, czy za sprawą wzroku wodzącego za nagimi kelnerkami w sali zdobionej krwawą czerwienią. Obiecaj mu brak skrupułów. Klient nasz pan, jednak to nie Olafem, a nią musieli zajmować się medycy wykupieni na prywatny użytek galerii, zaawansowaną, magiczną sztuką pozbywając się siniaków zbyt silnych uścisków, zbyt ciasnych kajdan czy zbyt dotkliwie raniących skórę biczowań; o i ile Saga mało miała w sobie wyrzutu względem patronów cieszących się podobną rozrywką, o tyle tolerancja Wahlberga była tak płynna, jak kontrakt, który podpisała nieco ponad rok temu.
Przystanęła z gracją, zatrzymana gwałtownością zarządcy Besettelse, a materiał lejącej, jedwabnej spódnicy owiał jego nogi, wzburzony przerwanym tańcem; przylegająca do pleców dłoń piekła niepożądanym dotykiem, szept natomiast otulał zmysł słuchu rozkazem, którego treść znała na pamięć. - Między nami, Olafie - tak jak on nachylił się ku niej, tak ona nachyliła się teraz ku niemu, szczycąc przedsiębiorcę konspiracyjną nutą barwiącą głos, kolanem dotknąwszy kolana. - Obawiam się, że to nie niechęć odwiedzenia Galerii, a… Przesadna sympatia do obcych rur i krystalicznej kanalizacji sprawia, że nie jest mu do nas po drodze - cofnęła się delikatnie, brwi unosząc w jednoznacznej manierze.
Kupił mnie, żeby zagłuszyć własne wyrzuty sumienia niespełnionym pożądaniem.
Jenssen nie zauważył nawet, że Wahlberg, z którym miał przyjemność przypieczętować transakcję wypożyczającą Fjaril na dzisiejszą noc ponad miesiąc temu, uwiódł do tańca jego partnerkę. Pogrążony w rozmowie, raz po raz wybuchał gromkim śmiechem na żart niższego od siebie rozmówcy, lekko, niby w typowo męskim geście klepiąc go po plecach. Mógł udawać, okłamywać nawet samego siebie - ale Saga znała mechanizmy rządzące męskim sercem i, przede wszystkim, wiedziała czym jest sympatia, która nigdy nie powinna była móc się narodzić.
- To pokaz pozorów, zaledwie cień rzucany na ścianę przez dłonie przyłożone do latarki - i to nie dość przekonujący, szyty zbyt grubymi nićmi. Uśmiechnęła się subtelnie, prowadzona do stolików wypełnionych poczęstunkiem. - Nie przywiązywałabym się do jego patronatu... Nie, wręcz przeciwnie. Powinien trwać tak długo, dopóki nasz przyjaciel nie będzie w stanie spojrzeć w lustro bez odbijającej się w nim ułudy - z drobnym wahaniem przyjęła kieliszek, wiedział przecież, że nie powinna była poić się alkoholem w pracy, szczególnie o wciąż tak młodej godzinie - dlatego nie odpowiedziała na toast mężczyzny własnym łykiem, a zaledwie uniosła ku górze elegancki kieliszek. - Czy wolę? Nie wiem. Wszędzie mi dobrze - i wszędzie mi źle. Wszędzie jestem nikim i kimś, niczym i wszystkim, królową i żebraczką, żoną i kochanką. Gorycz smagnęła język. Takie życie wybrałam, nie… Na takie życie mnie skazano. - A tobie, Olafie? - spojrzała na niego, wreszcie, spojrzała i dostrzegła niepokojącą reakcję wabiącą jego wzrok trochę zbyt raptownie, w bok, do niczego konkretnego; dotychczas sądziła, widząc to ledwie kątem oka, że to fatamorgana własnej nieuwagi, lecz teraz próżno było tłumaczyć to jedynie przypadkiem. - Wszystko w porządku? - spytała łagodniej, niepewna.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Olaf Wahlberg
Najpierw ją masowali, palcami ugniatali całe ciało, aby rozluźniła spięty mięsień. Potem ją kąpali, gąbkami roztaczając pianę na miękkiej piersi. Wtedy ją kremowali i perfumowali, aby wodzili za nią nosem. A następnie ją ubierali w jedwabie i kaszmir, aby wodzili za nią spojrzeniem. Saga Moen podpisała kontrakt, aby z ulicznej ladacznicy stać się solą w oku żon przedsiębiorców i bogaczy. Nie trzymał jej siłą, a jednak był pewien, że nie odejdzie. Besettelse było jej Asgardem, gdy ulica stanowiła piekło, a on, Olaf Wahlberg, był jej zbawieniem, co dał jej skrzydła.
Na początku nie zrozumiał. Przechylił głowę w bok i wygiął dolną wargę w uśmiech spod przymrużonych powiek. Nie wolno było im pić w trakcie takich przyjęć. Jeden kieliszek szampana przystał, potem basta, aby nie tracić trzeźwego umysłu. Więc czy pofrunęła już w swym upojeniu? Dopiero wtedy stało się jasnym, dopiero wtedy, gdy ponownie spojrzał na patrona dzisiejszej nocy. Krótki śmiech, jedno ciche i niskie haha wydobyło się z jego ust. Kurtuazyjne, lecz szczerze. Zorientował się.
— Nie dostrzegłem — odparł cicho, a przecież ubijał z nim targu. Nie był ślepcem, a hedonistą, a nie dostrzegł. W głowie pojawiał się plan, aby mężczyzna znalazł się tam, tej jednej konkretnej nocy, a on zadba o jego gusta, podsyłając odpowiedniego towarzysza. Po nim już zawsze będzie wracał. Przyjemności stanowiły o dostatnim życiu.
I w tym samym krótkim momencie, w którym zaśmiał się cicho, spoglądając w oczy Ćmy, co uniosła wyżej brwi, dając mu jasny znak o swych myślach... Wtedy dostrzegł w niej człowieka.
Nie.
Dziś nie dbał o własne myśli, chciał dopiąć interesów, udać się do własnego gabinetu, a potem zanurzyć w szkarłacie i pić, i pić, i pić, aż noc przyjdzie jeszcze raz, a ból odejdzie.
Przyjdzie ból?
Na wspomnienie o ataku, takiego samego, jakiego doświadczał często, zbyt regularnie, aby mówić o przypadku, czy cudzie, drgnęła mu powieka. Instynkt krzyczał, aby uciekać, chwycić za nóż i upomnieć się o ból, nim ten sam przyjdzie. Olaf Wahlberg dokonywał tego na własnych zasadach. Jego reguły stanowiły o galerii sztuki, jego reguły stanowiły o domu uciech. Tak samo to on miał mieć kontrolę nad chorobą, która rozrywała ramiona, spuszczając krew z ciała.
Zasady obowiązywały również ją, przede wszystkim ją. Nie potrafiła myśleć logicznie, przewodzić, potrafiła tylko wypinać się i czekać.
— Nie — odparł szorstko i krótko, spoglądając ponad jej głową na mężczyznę, o którym wciąż trwała rozmowa, a potem ponownie na nią. — Będzie gościem, będzie nas odwiedzać częściej, niż robił to do tej pory, zwyczajnie ty nie będziesz już jego damą. Zrozumie to sam — nie. Zamierzał mu pomóc, nie omieszka upleść intrygi, aby przedsiębiorca wpadł w pajęczą sieć smaku, jakiego pragnął, a o jakim bał się mówić. To nie miłość, to pożądanie rządziło światem.
Nie słuchał już jej, gdy na horyzoncie stanął ktoś, lub coś. Lecz otrząsnął się, to trwało moment. Durny moment, w którego trakcie ona dostrzegła zawahanie. Nie mógł przecież odsłonić się kurtyzanie, nie mógł wiedzieć nikt. Ktoś mógłby to wykorzystać, ktoś mógłby zahaczyć się o jego słabości i zniszczyć galerię. Pani matka by mu tego nie darowała.
— Oczywiście — odparł ze spokojem, głosem takim, jakby dziwił się, że o coś podobnego pyta, ale palec na kieliszku zadrgał mu, a w końcu i szampana upił do końca, dopiero dostrzegając, że ta swojego nie tknęła. Zasady. Kiwnął głową, wyraźnie spojrzeniem dając znać, czemu przytakuje, że fakt, że zachowała trzeźwy umysł, było dla niego rzeczą dobrą.
— To miejsce to jedynie droga do Besettelse, ci ludzie to jedynie nowi podróżnicy, ty jesteś im polarną gwiazdą, a te kamienie, którymi cię obdarował, to tylko pozbycie się balastu — łokieć oparł o wysoki stolik, przy którym stanęli, a potem nachylił się w ucho Sagi. — Nie jesteś dla nich warta więcej niż ich własna wygoda — szeptał. — Nie robią tego dla ciebie, pragną tylko siebie, a ty jesteś dla nich pionkiem tej gry. Nie wiedzą jednak, że to twoim słowom nie mogą się oprzeć, a twoje ciało jest im świątynią. Dowiedzą się wkrótce, gdy głód zmusi ich do błagania o noc z tobą — a wtedy on łaskawie przystanie na prośbę, żądając więcej i więcej za jej usługi. — Ale żaden z nich nie zrozumie, że od zawsze to ty rozdawałaś karty — odsunął się od ucha dziewczyny, gdy jej perfumy zbyt mocno uderzały w jego nos, uśmiechając się i kłamiąc w jej oczy.
Nie ona była tu panią, a on był tu Panem. Ale i ona miała o tym zapomnieć, poczuć się zbyt pewnie i nieostrożnie, aby on mógł czerpać z tego kolejną korzyść.
Nieznajomy
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:50
Saga Moen
Jednocześnie Besettelse było jej piekłem, podczas gdy każda ulica malowała się niczym Asgard. Na rwących falach pragmatyzmu porzuciła swoją niewinność, zatraciła ją w rzewnych łzach, zagubiona, zmrożona na rozdrożu. Wypełniona jednocześnie pustką i mącącą zmysły emocją nie do rozszyfrowania, obcą, pochodzącą od kurtyzany, którą była w murach galerii, poza nią - nie widząc kim być powinna.
Przez kurtynę współistniejącego kłamstwa przedarł się krótki, gardłowy śmiech, na który odpowiedziała aksamitnym uśmiechem; Jenssen odwiedzał galerię w przeszłości, ale powracał do niej rzadko, zbyt rzadko, by uchodzić za pasjonatę kobiecych wdzięków. Niewykluczone, że w Midgardzie miał ukochaną nieświadomą zdrad, której mimo wszystko próbował być wierny z różnorakim skutkiem, jednak dzisiejsza sytuacja obrazowała sytuację dżentelmena dobitniej niż wszystko inne. Pożądał nie jej, za którą zapłacił krocie, a swojego biznesowego przyjaciela.
Nie odpowiedziała, łagodnie skinęła tylko głową, jakby kłaniała się przed bijącą brawo publiką doceniającą świeżo zaserwowany spektakl lawiną niespodziewanych, odrobinę zbyt gromkich owacji, nieświadoma procesów duszących Wahlberga nieproszoną dziś trucizną. Może i byłoby jej go żal, gdyby nie to, że nie zasługiwał na współczucie. Nie zasługiwał. Zbyt owładnięty korupcyjną przyjemnością namnażania własnej mamony, zimny, nieporuszony bezeceństwem, które nieraz pchało dziewczęta Besettelse na granice wytrzymałości; podczas gdy on dostrzegał w niej człowieka, ona uczyła się go w nim ignorować. Rok - a wreszcie stanęli tu, naprzeciw siebie w balowej sali jarlowskiego domu, pogrążeni w skrajnej niechęci łagodzonej przez zawodowe koligacje.
- Po tylu latach dobrze zrobi mu szczęście - wymruczała po chwili w zgodzie, z cieniem uśmiechu wzrokiem sięgnąwszy raz jeszcze do rzeczonego klienta. Nigdy nie zachował się wobec niej nietaktownie, nigdy nie skrzywdził, z kolei fakt, że miotał się w niesprawiedliwości własnego istnienia nakazywał jej spojrzeć na niego przychylnie. Niech bawi się w nowej miłości w ramionach męskich kurtyzan, wyszkolonych w subtelnej sztuce wydobywania z uśpionych zakamarków ludzkiej duszy tego, co było w niej najcenniejsze - miłości. - Z pewnością polecisz mu kogoś idealnego do tej roli. Może Egila? Jest młody, ale wyjątkowo zainspirowany i uzdolniony. Niezwykle gibki - dodała, choć nie powróciła szarobłękitną tęczówką do sutenera; nie był płomieniem, do którego lgnęła ćma. Nie był ogniem, w jakim pragnęła się spalać, nie był nawet przesadnie interesującym towarzystwem za sprawą swojej osobowości, ale nigdy, przenigdy nie śmiałaby mu tego wypomnieć. Choć korciło. Kiedy tylko zaczął mówić.
Od środka zalewał ją bunt. Słowo miażdżyło okrutnym ciężarem resztki dobrego humoru przylegające do kości, zastępowane melancholią wkradającą się za skrupulatnie podtrzymany na twarzy uśmiech; nie jesteś warta więcej, nie robią tego dla ciebie, jesteś pionkiem tej gry, rozdawałaś karty. Tym stało się jej życie? Monologiem Olafa Wahlberga definiującego ją w ochłapach kilku zdań? Nie, nie mogła liczyć na więcej.
Ćmom przeznaczona była krótka egzystencja.
Prędzej czy później, ona też spłonie, gdy skrzydła zabiorą ją zbyt blisko ognia.
Drgnęła ledwo dostrzegalnie, obróciwszy głowę, w żałosnej próbie dopatrzenia się między gośćmi sylwetki Tvetera, natomiast dłoń odłożyła na blat stolika kieliszek z nienaruszonym szampanem, niedaleko łokcia mężczyzny. Może powinna spić się nim do nieprzytomności, żeby zagłuszyć to, co w niej rozbudził - jednocześnie zbyt sumienna, by to uczynić. Do diabła.
- Widzę, że - istotnie - wszystko z tobą w porządku, sir - miękko odpowiedziała na własne pytanie, tuż po tym, jak jego głos przestał smagać wzburzony słuch; zapewne spodziewał się wdzięczności i ją też otrzymał, za sprawą uroczego, kłamliwego uśmiechu, gdy znów odważyła się powrócić do niego wzrokiem. Wspólnie w kłamstwie, od zawsze, na zawsze, osobno, nigdy zaś razem. - Skąd tyle komplementów pod moim adresem, Olafie? Jesteś dziś bardziej szczodry niż zwykle, nie przywykłam, nie zasłużyłam - złudna uprzejmość stała się jej tarczą, odgradzając wrażliwe, głucho pękające serce od jadu tych szeptów. Zamilcz. Zamilcz już, Wahlberg, choćbym musiała cię o to błagać. W uszach kołatał się śmiech podłych Norn. - Ach, ale nawet nie zdążyłam zapytać. Czy cokolwiek w gablotach przykuło twoją uwagę? Zdecydowałeś się coś kupić? Dla siebie - czy może dla ukochanej? - nie mów więcej o mojej wartości, o jej braku, nie mów. Sekundy barwiły się nieznośną wiecznością, toteż zwilżyła językiem dolną wargę, jakby nieco zaschniętą niepewnością, zanim odezwała się ponownie, łagodna, uległa w melodii, a jednak stawiająca - co? Warunek? - Jeśli Jenssen faktycznie odejdzie samotnie, chciałabym dziś wcześniej iść do domu - powiedziała cicho.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:51
Olaf Wahlberg
Zaciekawił się. Czy mu współczuła? Skąd też dobre serce w pannie Moen? Życie powinno ją lepiej nauczyć. Na szczęście nie zasługiwał nikt i zasługiwali wszyscy. Kto sam nie potrafił go sobie wyrwać, ten w swojej żałości nie powinien go mieć.
Kto powiadał, że pieniądze szczęścia nie dają, ten widocznie nigdy nie miał ich zbyt wiele.
— Wielką radość i wielkie szczęście, tak — powiedział bardziej do siebie, niż do niej, w głowie rozważając każdy scenariusz, czym tak właściwie było. Wysoką nutą brzmiącą jak ptak, co trzepocze skrzydłami na wiosennym niebie. Okruchem po maślanej bułce maczanej w dżemie. Przykazaniem i obietnicą, która spleciona została sznurem. Gonitwą koni po śniegu. Wiarą. Runicznym talarem, który wypadał z kieszeni wprost w dłonie biedaka, całującego potem kostki dobrodzieja. Definicji było tak wiele, jak wiele było ludzi, ale każda kłamliwa i bezsensowna. Szczęście zwyczajnie nie istniało. Było tylko przelotnym stanem gotowym mamić umysł, a przecież on... On, Olaf Waglberg był na to odporny. Nic nie zaburzało jego świata, nic nie wchodziło w głowę, głęboka paranoja, z którą żył był nieprawdziwa, a mania, która go nawiedzała, była jedynie snem. Wszystko to zaś wspomnieniem, a ból zabawą.
— Być może Egila, być może nie — nie będzie z dziwką dyskutować o swoim biznesie. Była produktem, nie doradcą, jak mogła, jak śmiała, jak...? — Jest dostateczny? — spytał, jakby poszukiwał jej opinii na temat innego pracownika, chociaż wcale tak nie było.
Nie.
Nie oburzył się, nie był cyniczny, choć bardzo chciał. Kłamał. Stał spokojnie i obserwował jej dzisiejszego patrona, upatrując w nim kolejnych zysków. Tajemnice, jakie miały zacieśnić ich więzi, stałyby się kolejną trampoliną do większych pieniędzy. Tego nie nauczył go pan ojciec, tego nauczyła go pani matka, która warstwą manipulacji i diamentów na palcach karciła za prostolinijność. Zawsze musiał myśleć więcej, myśleć głębiej. Na tym polegała sztuka. Ta nie miała być ładna, ta miała wywoływać emocje. Jakie emocje wywołał gdy odsuwał usta od jej ucha, którego nawet nie musnął. Jak miał muskać namiętnie taką jak ona, skoro była pyłem, zabawą, nikim? Mógłby zainteresować się mecenaskami sztuki, pianistkami, a nawet niezamożną studentką prawa, ale nie Sagą Moen. Nie powinni ich o to podejrzewać. Odsunął się więc, ale głowy nie skłonił niżej, aby jeszcze silniej patrzeć na nią z góry.
— Och, zasłużyłaś. Pan Jenssen to dżentelmen, a prawdziwa ozdoba takiego bankietu zasługuje na najpiękniejsze słowa — i tylko słowa. Ozdoba, nie kobieta. Ozdoba, nie człowiek. Ozdoba, rzecz, kupiona, sprzedana, kupiona, sprzedana. Generowała zyski, nie generowała start. Jeszcze. Jak zacznie, wtedy nie będzie już klejnotem. Nie była mu bliska, ale nie była daleka. Jedna z piękniejszych, jedna z bardziej pożądanych, jedna z najdroższych. Wspólnie mogli mieć wszystko, ale to on trzymał ją w pięści, przed twarzą machając kontraktem, który podpisała, a który wcale nie był korzystny. I tak miała lepiej.
Winna wiedzieć lepiej, niemal zachłysnął się szampanem. — Te zdobienia to niezwykła sztuka, ale cel jest jeszcze szczytniejszy. Niełatwo oszlifować diament, lecz łatwo go sprzedać. Kupiłem dla faktu kupienia. Nie dla siebie, nie dla kogoś — spojrzał na nią, marszcząc brwi. Przecież wszyscy wiedzieli. Rozwód trwał krótko, ale sprawa nie była cicha. Zabrała mu część majątku i uciekła gdzieś w dal. Niby przerażona, gdy wymierzył w nią kawałek kryształu, co kiedyś był kielichem pełnym matczynego ginu. Od tamtej pory był samotny, lecz nie sam. Rozwodnik o stabilnej sytuacji materialnej, młody. Kręciły się wokół kobiety, jedne łatwiejsze, drugie trudniejsze, ale żadna nie zagrzała miejsca. Nie mógł przecież dopuścić ich bliżej. Poznałyby go, nie mogły go poznać. Ból był tylko jego, nie potrzebował dodatkowych bodźców.
— Nie — to było pytanie, czy prośba, czy może stwierdzenie faktu, to co padło z jej ust? Nie mogła udać się do domu, skoro była w pracy. Twarz obrócił do niej zbyt gwałtownie, zbyt szybko i zatrzymał się tam, piwnym spojrzeniem na niebieskiej spojówce. — Nie odejdzie od ciebie samotnie, będziesz cały wieczór towarzyszyć mu w galerii — przecież już to mówił. Przynajmniej był tego pewien. A jeśli nawet nie mówił, to właśnie powiedział. Powinna to wiedzieć wcześniej, być mądrzejsza, nie powinna go irytować, nie teraz. Nos drgnął mu nieznacznie, ale zaraz potem twarz zmieniła się w kamień. — Być może ktoś potem do was dołączy, być może nie — skoro wybrał ją, to ją dostanie, nawet jeśli nie ona była jego pragnieniem. Te należało odkrywać powoli, jedna noc zmienić może wiele, ale tylko odpowiednio poprowadzona. — Wyczujesz to, jesteś mądrą kobietą… I nie zadręczaj się, Fjäril. Z pewnością spędzisz doskonale czas — w pracy, nie w domu.
Nieznajomy
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:51
Saga Moen
Kto powiadał, że pieniądze szczęścia nie dają, miał rację. Kiedy była najszczęśliwsza? W bujnym, kwitnącym zielenią ogrodzie, pośród kwiatów pnących się do słońca, w samotności warząc mikstury z ziemi, wykopanych robaków, zerwanych liści i kamyczków, które tworzyły ścieżkę prowadzącą do domu. Wtedy nie miała nic - a jednocześnie miała wszystko. Wciąż nieświadoma okropieństw, do jakich zdolni byli ludzie. Ojciec zniknął, ale została matka. Potem na jego miejscu pojawił się inny mężczyzna, ktoś znów zniknął, a lata mijały zbyt szybko, mącąc w głowie naprzemienną depresją i słodyczą nastoletniej niewinności.
Czy mu współczuła? Oczywiście.
- Miałam przyjemność obserwować go podczas treningów - oznajmiła z zadowoleniem wygrywającym miękkie tony w melodii głosu, spojrzeniem natomiast wciąż unikająca Wahlberga z poświęceniem, z obawą, bo nie był mężczyzną, którego nie powinna się nie bać. Nieprzewidywalny, z myślą zaklętą za ścianą czaszki, prywatną, zimną jak on cały, nieprzychylną, choć szczodrą w obsypywaniu jej zabiegami mającymi za zadanie tworzyć Fjaril. Każdej nocy na nowo wykluwała się z kokonu, a on nadzorował to wprawnym, pańskim okiem, przeliczając ciało na monety. Zabiłby ją, jeśli miałby takie życzenie. I nikt nie pociągnąłby go do odpowiedzialności. - Ma wspaniałe ciało, jest w stanie tańczyć przy swoich przyjaciołach przez długie godziny. Czy nie ktoś taki powinien sprostać wypieranej, przez lata kumulowanej w tkankach potrzebie? - nie pragnął jej opinii, z pewnością ze wszystkiego zdawał sobie sprawę, zawsze przynajmniej trzy kroki przed nią w misternym planowaniu swoich przedsięwzięć; o czym myślisz, Olafie? Tworzysz już plan jak usidlić biednego Jenssena, by wycisnąć z niego ostatnią monetę? Pan i ćma, uwikłani w intrydze, w kłamstwie i nienawistnym impasie.
Ozdoba. Szare tęczówki błysnęły krótko, jedynie na sekundę, cierpką pogardą, która zaskoczyła i ją samą. Dlaczego nie wzbraniała się przed podobnym słownictwem ze strony swoich patronów, ale w ustach Olafa brzmiało to niemal jak obelga? Może dlatego, że miał rację. Nie mogła liczyć na więcej. Nie jesteś warta więcej, nie robią tego dla ciebie, jesteś pionkiem. Jesteś ozdobą. Słodycz o miodowej tincie znów zalała ekspresję, podkreślona przez lawendową barwę jedwabnej sukienki i wiosenne kwiaty wplecione w tył spiętych włosów, jesteś ozdobą. Nic, co masz na sobie, nie należy do ciebie.
- Jest ci bliski los sierot? - podjęła natomiast, ignorując jego wcześniejszy komentarz. Zagłuszasz tym sumienie?, zapytałaby, gdyby mogła. - To godne podziwu. Mam nadzieję, że te kamienie będą ci dobrze służyć, są doprawdy przepiękne. I nasycone magią. Czy to nie intrygujące? Tegoroczna aukcja nas rozpieszcza - ale mogłaby już się skończyć. Nie dbała o jego rozwód, nie współczuła, z niewinną rozkoszą wbijając szpilki w niedostatecznie jeszcze rozjątrzone wspomnienia, chore jak zainfekowana zakażeniem rana.
Która by z tobą wytrzymała, sir?
Wzrok sunął leniwie po zgromadzonych. Gdzieś dalej dostrzegła przystojnego jak zawsze Björna, gdzieś mignął Holmberg pogrążony w rozmowie z ogromnym, łagodnym dla niej Gertem, gdzieś widziała Karla zafascynowanego swoją śliczną partnerką, gdzieś spraszały ją intensywne, szmaragdowe tęczówki Bergdahla niebezpieczniejszego niż sądziła, gdzieś w końcu objawił się i Hans, zapatrzony w rudowłosą, wyzywającą kobietę, o wiele dojrzalszą, roztaczającą wokół siebie wabiącą aurę. Na nim na dłużej zawiesiła spojrzenie, przyzwyczajona do żałosnego samobiczowania, nim parsknęła cicho i zdecydowała się powrócić do piwnych tęczówek. Oczywiście, że nie pozwolił jej odejść. Nie miał w sobie nawet krzty faktycznej życzliwości.
- Jak sobie życzysz - wymruczała przyjemnie. Rozumiem. Nie rozumiem. - A więc zabawię go wachlarzem z piór - mówiła ledwie dosłyszalnie, dyskretnie, zagłuszona przez muzykę w sali balowej. Bo wiedziała, że Jenssen nie sięgnie po nią, nie będzie w stanie. Nie kiedy zetknął się z prawdziwym obiektem swojego pożądania. - I obiecam, że zawsze znajdzie szczęście w Besettelse - tego ode mnie oczekujesz? Bycia piątym kołem u wozu, bylebym tylko nie śmiała opuścić galerii przed określonym czasem? Nie zadręczaj się, Fjaril. Śmieszne, żałosne, słodkie i cierpkie, głęboki oddech powoli opuszczający pierś. Dlaczego nie skoczyła z klifu, skoro miała ku temu okazję? Lekko otwarte usta, niby przypadkowy gest, zbyt nieuważny obrót - i kieliszek z głuchym łoskotem przewracający się na stolik, szampanem zalewający rękaw marynarki mężczyzny. Fałszywe zdumienie, przeprosiny migoczące w zmrużonych powiekach, dłoń natychmiast sięgająca serwetki. - Wybacz mi, Olafie, jestem czasem taka nieuważna - szepnęła w odwzorowywanym przejęciu, usiłując zetrzeć plamę znaczącą materiał. Dziwka robiąca raban na przyjęciu, kurwy przecież nigdzie nie potrafiły się zachować. Należało ci się. - Tak mi przykro - że aż wcale. - Odratujemy to? - i spojrzała mu prosto w oczy, wreszcie, a czaiła się tam okrutna prawda: być może nie zrobiłam tego przypadkiem.
Saga z tematu
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:52
Olaf Wahlberg
Ale on wcale jej nie słuchał. Słyszał, ale nie słuchał. To, co myślała o Egilu nie miało znaczenia, bo jak miało być prawdziwe? Prawdziwe były jedynie opinie klientów, a nawet jeśli nie były prawdziwe, tak tylko one się liczyły, nie słowa młodej kobiety. Nie dociekał jak wyglądał mężczyzna gdy trenował, nie dociekał czy miał siłę. Nie odpowiedział na zadane pytanie od razu, zawieszając spojrzenie gdzieś w tyle. Mruknął tylko pod nosem, oddalony myślami, które miotały salę. Był tu już wcześniej, albo nie był? Był. Kiedyś z matką, która roztaczała wokół siebie aurę trupiego jadu. Teraz matka nie żyła. Nie poradziła sobie cierpienia, ale nie on, on sobie poradzi. Usidli wszystkich, złapie ich w lep, jak ćmy, jak muchy, jak osy, zamknie w klatce, aby pragnęli jego dziewcząt, jego mężczyzn, jego rozpusty, nad którą to czuwał ciemnym okiem. Tamten weźmie tą, ten weźmie tamtą, a Saga będzie stać w szeregu, razem z innymi. Nie pragnął ich bólu, nie pragnął ich łez. Pragnął zysku, złamał kod, odkrył sekret, poznał się na ludziach, wiedział, co najlepiej się sprzedaje. Nie obrazy. Żądze.
A mężczyźni żądali jej.
Kim więc był, aby im odmówić?
Dobrodziej patron, dobrodziej opiekun, a w tym wszystkim ona. Kwiatuszek, okruszek. Błyszczące włosy kobiety mieniły się teraz światłami, gdy to bankiet toczył się dalej. Jej towarzysz wciąż wolał tamtego. Już zapłacił…
— Ależ oczywiście — odparł z największą szczerością, jaką tylko w sobie miał.
Nieprawda. Kłamał.
— Bez dzieci nie mamy przyszłości... Współczuję tym sierotom. Żałuję, że nie przekazałem na aukcję jednego z obrazów. Być może powinienem to zrobić — poprawił marynarkę, a potem sięgnął w stronę kolejnego kieliszka z tacy, którą niósł przechodzący obok kelner. Następny łyk złotego trunku, następny w głowie szał. — Zgódź się pozować. Sprzedamy to dzieło w trakcie następnego wernisażu, a zysk przekażemy na sierociniec Toivoa — poświęcisz swe ciało dla ich dobra i edukacji, czyż to nie godne sławy i czci? Klient obraz zabierze do domu, powiesi go nad łóżkiem i będzie robić sobie dobrze na myśl o tej jednej kurtyzanie, ambasadorce galerii sztuki Besettelse, muzie artystów i dziwkarzy.
Przysłuchiwał się jej planom, znała się przecież na swojej pracy. Tak więc kiwał głową w spokoju, akceptując jej plan. Szeptała, ledwo słyszalne głowa dobiegły jednak jego uszu. Sam nie odezwał się ani słowem. Knuł w głowie plan, aby znikąd pojawił się ktoś podobny do mężczyzny, z którym teraz rozmawiał patron Sagi. Przyglądał się mu, zapamiętywał szczegóły twarzy, choć to nie one miały mieć znaczenie, a sposób, w jaki patrzył, w jaki mówił, w jaki poruszał dłonią. Miał być łudząco podobny, miał być zastępstwem, a Ćma będzie normalnością. Ostoją i ostatnim symbolem tego, że wszystko było z nim w porządku.
Wtem brzdęk szkła, głuchy łoskot i mokra marynarka. Instynktownie zabrał łokieć ze stolika, teraz klejącego się od szampana. W pierwszej sekundzie miał chwycić za szkoło i odegrać się, wskazać błąd, poświęciła przecież marynarkę droższą niż jej kwartalna pensja. Alkohol zalał materiał. W drugiej sekundzie przyszła jednak myśl, że to może odwrót, że ma rozproszyć jego uwagę. Czy ktoś się przypatrywał? Wszyscy patrzyli. A on patrzył na nią, domagał się od szarego spojrzenia prawdy. Po co to zrobiła? W trzeciej sekundzie chciał sięgnąć po magię, zapytać.
Nie.
— Nic się nie stało — odpowiedział z chłodnym uśmiechem na ustach, lecz jego oczy nie drgnęły. Może naprawdę nie chciała? Może to przypadek, nieuwaga? Oblanie szampanem klienta mogło skłonić go do zdjęcia koszuli, szybszego przejścia do meritum nocy, a także wcześniejszej kąpieli dla Fjäril. Nie był jednak klientem, a tym bardziej nie byli tu sami. Była nieostrożna, czy mściwa, za brak wolnej nocy? Nie dzisiaj, nie po takim wydarzeniu. Ktoś będzie jej pragnął, nawet jeśli ona go nie pragnęła. Olaf zaplanował już noc jej, noc Jenssena, noc Egila, a także swoją. Wtedy też spojrzała w oczy w końcu, a tam czaiło się coś. Może to przywidzenie, może...?
Nie.
— Obędzie się — odparł zimno, ściągając marynarkę, a tym samym odsłaniając białą koszulę, która nie przesiąkła na szczęście alkoholem. Tę powiesił na wysokim krześle, a następnie sięgając po niestłuczony jeszcze i niewylany kieliszek szampana, którym wcześniej się raczył, dopił go do końca. Nachylił się jeszcze do towarzyszki, chwytając jej dłoń i przedramię, które następnie zamknął na własnym, aby mogła iść, prowadzona przez niego i wspierana jego ramieniem. — Nie powinienem zajmować więcej twojego czasu — kultury przecież nie wolno mu było odmówić. Szli więc w stronę klienta, którego ozdobą miała dziś się stać.
— Mikkelu, oto twa zguba — własność na dzisiejszą noc. — Fjäril opowiedziała mi o twojej dobroduszności na rzecz tych biednych dzieci. Podziwia cię — powiedział z uśmiechem, podając dłoń kobiety Jenssenowi, na którego twarzy wyraźnie zarysowało się zaskoczenie, ale i coś rodzaju zakłopotania na ten komplement. — Jeremiasie, miło cię widzieć. W galerii pojawiła się nowa seria, autorstwa bardzo młodej artystki. To debiutantka, wiem, że trafi w twoje gusta. Odwiedź nas — kiwnął głową w przywitaniu kolejnemu mężczyźnie, który korzystał z usług Besettelse, lecz z pewnością nie tych męskich. Wolał młode dziewczęta, takie, które dopiero odkrywały świat męskich potrzeb. Nie pragnął mężczyzn. Szkoda. Taka ładna byłaby to miłość. — Oddaję twoją piękność, Mikkelu, lecz muszę gonić za interesem. Wybaczcie mi, panowie — pożegnał się uściskiem dłoni z mężczyznami, lecz ku niej schylił się, aby złożyć na miękkim policzku krótki pożegnalny pocałunek. Wtedy też ledwo otwierając usta, wypowiedział szeptem słowa: — Zapamiętam cię — a potem odszedł.
Olaf z tematu
Freja Ahlström
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:55
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Freja nie przewidywała wizyty w Domu Jarlów. Powinna tam być, wszak trzy czwarte spienionej śmietanki artystycznego świata zbierało się tam w poszukiwaniu esencji skarbców przebrzmiałych złotem, licząc na to, że odrobina cennego kruszcu skapnie im na dłonie. Wolała trzymać się od takich okazji z daleka - wbrew pozorom wszyscy byli zbyt rozgorączkowanymi rodowymi plotkami, żeby skupiać swoją uwagę na błahych pogawędkach dotyczących świata sztuki. Prawdziwe łowy rozpoczynały się na bardziej kameralnych przyjęciach. Gdyby nie skarby mające ujrzeć światło dzienne, zapewne nie ruszyłaby się z mieszkania. Listopad nie sprzyjał jakimkolwiek wyjściom. Domowe zacisze było o niebo lepszą opcją niż jazgot rozhukanego towarzystwa.
Nie przejęła się spóźnieniem. Zresztą, nie miała najmniejszego zamiaru zostać tam dłużej niż potrzebowała. Wystarczyło poczekać na pojawienie się pożądanych przedmiotów. Kamienie szlachetne wyłożone na jedwabiu prężyły się niepokornie w blasku światła. Większość z nich nie miała dla niej znaczenia, ponieważ przybyła tu w konkretnym celu i to na nim zamierzała skupić swoją całą uwagę. Na szczęście stosunkowo szybko zdobyła to, po co przyszła i nim ktokolwiek zdążył mrugnąć, w akompaniamencie szmeru rozmów wyszła z sali balowej w objęcia domowego ciepła.
zakup: ametystowe kolczyki, pierścionki z kamieniem księżycowym, szmaragdowa bransoletka, pierścionek koktajlowy z rubinem
Freja z tematu
Nie przejęła się spóźnieniem. Zresztą, nie miała najmniejszego zamiaru zostać tam dłużej niż potrzebowała. Wystarczyło poczekać na pojawienie się pożądanych przedmiotów. Kamienie szlachetne wyłożone na jedwabiu prężyły się niepokornie w blasku światła. Większość z nich nie miała dla niej znaczenia, ponieważ przybyła tu w konkretnym celu i to na nim zamierzała skupić swoją całą uwagę. Na szczęście stosunkowo szybko zdobyła to, po co przyszła i nim ktokolwiek zdążył mrugnąć, w akompaniamencie szmeru rozmów wyszła z sali balowej w objęcia domowego ciepła.
zakup: ametystowe kolczyki, pierścionki z kamieniem księżycowym, szmaragdowa bransoletka, pierścionek koktajlowy z rubinem
Freja z tematu
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:55
Asta Mølgaard
Kiedy krwisty półksiężyc szminki zostawia ślad na krystalicznej ściance kieliszka, a drapiąca gorycz alkoholu toruje sobie ścieżkę wzdłuż ściśniętego pozostającym w ukryciu, we wciąż wyczuwalnej podświadomie bliskości strachem przełyku, wiem już, że nic więcej, poza balsamiczną obecnością Sohvi, nie będzie miało tego wieczoru znaczenia – ani ilość nierozsądnie, w przypływie wciąż gęsto oblepiających mi serce emocji, wypitego alkoholu, ani liczba przyszpilających mnie (nas?) krytycznych spojrzeń socjety nagle zbyt zainteresowanej tym, co dzieje się tuż poza czubkami ich węszących bzdurne sensacje nosów, ani nawet wciąż bezwiednie dryfujące na powierzchni świadomości przekonanie, że czymkolwiek spróbuję zająć myśli, brak jakiejkolwiek pewności, jakiegokolwiek oficjalnego potwierdzenia, że Ingmarowi nic nie jest, nadal ze mną pozostanie, że nie rozmyje się magicznie, nie rozpuści w tysiącu bąbelek ani pod wpływem tysięcy szklistych wejrzeń.
Rozkołysany w smukłym szkle szampan towarzyszy nam wiernie w drodze poprzez meandry rozszczebiotanego tłumu. Dopiero teraz, gdy opływa nas ta niebotyczna ławica ludzkich istnień, gdy wcześniej urywane sylaby zaczynają wreszcie tworzyć pojedyncze słowa, a te układają się już w konkretne zdania, z niesmakiem konstatuję, że może faktycznie we wcześniejszym stwierdzeniu mojej towarzyszki było więcej celnego spostrzeżenia, dosadnego podsumowania uczestniczących charytatywnie, a nie w charytatywnej aukcji gości, niż chciałam przyznać; że może rzeczywiście pozorność bezinteresowności jest jedynie iluzją zmyślnie tworzoną przez światło załamujące się w bogato wysadzanych drogimi kamieniami koliach, kolczykach, tiarach i spinkach przy mankietach, wcale nie nabytych tego wieczora: te dzisiejsze stanowiłyby zapewne wyłącznie kolejny zbędny szpargał w pokaźnych kolekcjach kosztowności. I może dlatego – by spłukać z języka, z przełyku gorzkie słowa cisnące się na zaciskane teraz z rozczarowania usta – raz po raz, coraz częściej unoszę ku wargom z każdym kolejnym uderzeniem serca mniej pełny kieliszek.
- Sohvi – ośmielam się przejść na ty, rozsmakować w brzmieniu jej imienia, zrzucić z nas, nawet po przedstawieniu, nieprzyjemnie ciążące jarzmo konwenansów. – Czy to jakaś tajemna sztuka, zapomniany rodzaj magii, który uprawiasz, że w tak krótkim czasie ponownie łamiesz mi serce? – Chyba nie jestem świadoma, po jak grząskim gruncie zaczęłam stąpać; jak nierozważnie dobieram słowa w miejscu, gdzie ściany nie tylko mają oczy i uszy, ale skrzętnie notują najdrobniejszy choćby rodzaj towarzyskiego faux pas, by z premedytacją, przy nadarzającej się okazji, wykorzystać zdobytą wiedzę. – Najładniejsze okazy to te, które zostały. Po które nikt wcześniej nie sięgnął – mówiąc to, przystaję przy jednej z ekspozycji, na której w migotliwym świetle spływającym z żyrandoli pysznią się kunsztowne wyroby – przerzedzone już, przetrzebione setkami dłoni, które szukały wśród wystawionych minerałów i biżuterii tych idealnych. Sięgam po jeden z nich, ostrożnie ujmując między kciuk a środkowy palec podłużny, muśnięty ciemnym znamieniem, półprzeźroczysty kamień o niebieskim odcieniu. W porównaniu do pozostałych, niemal identycznie czystych, brelok wygląda zjawiskowo. – Proszę, tylko spójrz. Mogłabym się założyć, że ze względu na tę skazę odkładany był więcej razy, niż ktokolwiek zhańbił się myślą, że mógłby go nabyć. A właśnie ten defekt czyni go wyjątkowym. To przecież jak z ludźmi, jak… – zagryzam wargę, kolejne słowa nie chcą przejść mi przez gardło, chyba nawet nie chcę ich wypowiadać; odwracam na moment głowę, by znów szklistym spojrzeniem sięgnąć gdzieś, gdziekolwiek, w odległy kraniec sali, zawiesić wzrok w źródle światła mającym być najprostszym wytłumaczeniem niebezpiecznie błyszczących oczu. – Przepraszam – uśmiecham się słabo do Sohvi, zażenowana własnym zachowaniem, zaciskając palce na wciąż trzymanym breloczku, choć nie on jeden przykuwa ostatecznie moją uwagę, nie tylko z nim zdecyduję się wrócić do domu. I zastanawiam się, jak wiele razy jesz ze tego wieczoru wydukam podobne przeprosimy; jak bardzo odpokutować będę musiała bycie tak marnym towarzystwem.
Sohvi Vänskä
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:56
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
W zamykającym się wokół nich morzu strojnie obwieszonej masy ludzkiej, zakrywającej pod gwaszem różnorodnych materiałów bezbarwność swoich osobowości, a pod pudrową patyną różu martwotę zmęczonych oblicz, Asta stawała się dla hebanu spojrzenia swoistym, pokrzepiającym punktem orientacyjnym, łyśnięciem oka latarni uporczywie przytrzymywanym w zasięgu widności, by nie stracić obranego kierunku powziętych intencji. Wdzięczne sylwetki obleczone ciasno w szeleszczące warstwy efektownych kreacji podrygiwały wokół w wyrachowanych gestach i uśmiechach, spomiędzy misternych haftów wyzierały lśniące oczka nawleczonych kamyczków, czujnych i filuternie błyskających na skraju uwagi, twarze znajome i nieznajome, zachwycająca wystawność wszystkiego, szum rozmów, w którym wątki przeplatały się w gęsty warkocz niespójnego bełkotu. Brnąc wytrwale przez gęstniejącą kipiel bodźców, dyskretnie miarkowała subtelną obecność Asty, jej cichy, pokorny sposób podążania obok, krok wdzięczny, dziewczęcy, nieomal ukradkowy, jakby wsuwała się miękko pomiędzy ludzi z pewną skrytością, z jaką możnaby wsuwać konfidencjonalny, anonimowy list między kartki książki.
Wiedziała, że w poczuciu nieproszonego zobowiązania wobec niej tkwi ta sama niezdrowa potrzeba protegowania, jakiej obiecywała sobie więcej bezpodstawnie nie folgować, ta nabyta w charakter inklinacja pochylania się asekuracyjnie nad dolą wybranych kobiet, jakby jej obowiązkiem były dostarczyć im tego, czego w swojej młodości nigdy nie doświadczyła, a czemu hołdowała ślepo i ofiarnie – niewypowiedzianej solidarności płci, bezkrytycznej wierności ponad rzekomy rozsądek dyktowany patriarchalną wizją, wzajemnej troskliwości w świecie nazywającym ich emocjonalność histerią, potrzeby niedogodnością, godność próżnością; nawet jeśli wcale tego od niej nie potrzebowały. Była w tym jednak również zwyczajna, powszednia ciekawość, przez którą pragnęła pochwycić książkę nim trafi w ostateczne – z pewnością niezasługujące – dłonie, rozchylić ostrożnie jej karty, zajrzeć w treść skropioną upuszczonymi ze szkieł źrenic łzami, pochylającą się miejscami pod sugestywnym ciepłem alkoholowego uśmierzenia, którego ulgę podnosiła do ust coraz chętniej. Sohvi przezornie nakazywała sobie większą wstrzemięźliwość, przychodzącą teraz znacznie łatwiej, kiedy mogła ją dedykować łagodniejącej gradualnie szklistości błękitnych tęczówek.
Kobiece usta wymówiły jej imię z uważnością poznającą bliżej jego brzmienie, sprawiającą jej samej cichą przyjemność – dźwięczała wprawdzie odległą, nieśmiałą jeszcze, obietnicą dłuższej znajomości. Kruszce wyłożone pod spojrzenia uczestników aukcji nie potrafiły utrzymać zebranego w spojrzeniu pilnego przejęcia, zgodnie jednak z warunkami, na które wcześniej przystała, przyglądała im się z wysiloną sumiennością. Wymawiane tymczasem słowa wetknęły w kąciki jej ust łagodne drżenie uśmiechu, okraszonego pewną mimowolną pobłażliwością, choć Asta nieuważnie drażniła tkwiące w niej chroniczne rozjątrzenie.
– To coś znacznie gorszego, Asto – odparła, podnosząc na nią na krótko zmęczone ciepło spojrzenia. – Zdaje się, że pochwycił cię mój własny osobisty czar, absolutnie niemagiczny. Przez złośliwość natury nie posiadam zdolności praktykowania magii – wyjawiła jej, bez cienia skrępowania, choć udręczenie zastygłe w jej źrenicach zgęstniało, mrocząc tęczówki, gasząc miriady refleksów zanurzonych w ich kręgach. Nie nie potrafię, nie nie jestem jedną z was, tym bardziej nie jestem śniącą. Przez złośliwość natury – nie posiadam zdolności. Potrafię, jestem jedną z was, nie śniącą, ale nie opanowałam nigdy; wciąż uporczywie czekam.
W bezwiednym sprzężeniu przystanęła razem z nią, kierując uwagę ku minerałowi, na którym osadził się przenikliwy błękit; łagodny ton głosu Asty wybrzmiewał pośród ogólnego harmidru nieadekwatnie uspokajająco. Odsłaniał przed nią skrawek percepcji otrzeźwiająco oryginalnej i intrygującej, patrzącej przez przeźrocze spojrzenia niezadowalającego się tym, co oczywiste i powszechne. Delikatne palce drobnej dłoni wyłowiły upatrzony kruszec, naznaczony skazą, ciemną wybroczyną imperfekcji na niebieskawym szlifie, tymczasem myśli artykułowane przez kobietę w zaskakującej swobodzie rezonowały w jej skroniach jakimś głębszym, niejasnym tonem, sięgającym dyskretnie tkliwych nerwów, powodując w Sohvi nieme, kiełznane odruchem poruszenie; zdała sobie sprawę, że nie patrzyła już wcale na trzymany kryształ, że oczy Asty były siostrzanej mu barwy, chowały w sobie cętki podobnych skaz, że zachodziły znów taflą niepowstrzymanego smutku.
– Żałuję, że nie wolno mi na więcej niż tyle – zauważyła cicho, z poufałą szczerością, mogąc jedynie łudzić się, że podobnie wyrażona intencja okaże się wystarczająca. Nie chciała znów jej strofować; przywoływać jej do porządku reprymendą, zdolną być może tylko pogorszyć nastrój. – Gdyby było inaczej, zaoferowałabym ci moją dłoń. Twoja jest chłodna, była zmarznięta, kiedy podałam ci chustkę; ciepło mojej byłoby może niekomfortowe. Wyczułabyś blizny na moich palcach – mówiła, próbując przeorientować jej myśli, pochwycić jej uwagę, uszczelnić serce błahością rzeczy prostych. Tkwiąc obok, w usilnym dystansie nakładanym sobie jak utrudniający oddech gorset. – Nabawiłam się ich przez moją profesję – rzeźbię, choć się z tego nie utrzymuję. Zazwyczaj w białym marmurze, podoba mi się, jak skrzy pod dłutem. Noszę na serdecznym palcu obrączkę, zdążyła się już wysłużyć, ma nierówny brzeg, nieznacznie, ale czuć to pod opuszką. – Głos z początku troskliwy, nabierał rzeczowej surowości w miarę słów, wreszcie przystając na krótką, wyraźną pauzę, pod której ciężarem również odwróciła spojrzenie. – Uczyniłam ze swojego życia farsę. Przestała mnie bawić już dawno – wyznała, z cierpkim rozczarowaniem zauważając, że ulga, którą miała nadzieję doświadczyć, nie nadchodziła wcale. Była tylko prawda, naga i wyeksponowana, tym dotkliwsza, kiedy wypowiedziała ją na głos. Zwilżyła gardło żarem alkoholu, jakby próbowała spłukać z podniebienia resztki konfesji. – Znajdźmy dla mnie drugi, podobnie wzgardzony okaz.
zakup: breloczek z łzą Ymira, ametyst
Wiedziała, że w poczuciu nieproszonego zobowiązania wobec niej tkwi ta sama niezdrowa potrzeba protegowania, jakiej obiecywała sobie więcej bezpodstawnie nie folgować, ta nabyta w charakter inklinacja pochylania się asekuracyjnie nad dolą wybranych kobiet, jakby jej obowiązkiem były dostarczyć im tego, czego w swojej młodości nigdy nie doświadczyła, a czemu hołdowała ślepo i ofiarnie – niewypowiedzianej solidarności płci, bezkrytycznej wierności ponad rzekomy rozsądek dyktowany patriarchalną wizją, wzajemnej troskliwości w świecie nazywającym ich emocjonalność histerią, potrzeby niedogodnością, godność próżnością; nawet jeśli wcale tego od niej nie potrzebowały. Była w tym jednak również zwyczajna, powszednia ciekawość, przez którą pragnęła pochwycić książkę nim trafi w ostateczne – z pewnością niezasługujące – dłonie, rozchylić ostrożnie jej karty, zajrzeć w treść skropioną upuszczonymi ze szkieł źrenic łzami, pochylającą się miejscami pod sugestywnym ciepłem alkoholowego uśmierzenia, którego ulgę podnosiła do ust coraz chętniej. Sohvi przezornie nakazywała sobie większą wstrzemięźliwość, przychodzącą teraz znacznie łatwiej, kiedy mogła ją dedykować łagodniejącej gradualnie szklistości błękitnych tęczówek.
Kobiece usta wymówiły jej imię z uważnością poznającą bliżej jego brzmienie, sprawiającą jej samej cichą przyjemność – dźwięczała wprawdzie odległą, nieśmiałą jeszcze, obietnicą dłuższej znajomości. Kruszce wyłożone pod spojrzenia uczestników aukcji nie potrafiły utrzymać zebranego w spojrzeniu pilnego przejęcia, zgodnie jednak z warunkami, na które wcześniej przystała, przyglądała im się z wysiloną sumiennością. Wymawiane tymczasem słowa wetknęły w kąciki jej ust łagodne drżenie uśmiechu, okraszonego pewną mimowolną pobłażliwością, choć Asta nieuważnie drażniła tkwiące w niej chroniczne rozjątrzenie.
– To coś znacznie gorszego, Asto – odparła, podnosząc na nią na krótko zmęczone ciepło spojrzenia. – Zdaje się, że pochwycił cię mój własny osobisty czar, absolutnie niemagiczny. Przez złośliwość natury nie posiadam zdolności praktykowania magii – wyjawiła jej, bez cienia skrępowania, choć udręczenie zastygłe w jej źrenicach zgęstniało, mrocząc tęczówki, gasząc miriady refleksów zanurzonych w ich kręgach. Nie nie potrafię, nie nie jestem jedną z was, tym bardziej nie jestem śniącą. Przez złośliwość natury – nie posiadam zdolności. Potrafię, jestem jedną z was, nie śniącą, ale nie opanowałam nigdy; wciąż uporczywie czekam.
W bezwiednym sprzężeniu przystanęła razem z nią, kierując uwagę ku minerałowi, na którym osadził się przenikliwy błękit; łagodny ton głosu Asty wybrzmiewał pośród ogólnego harmidru nieadekwatnie uspokajająco. Odsłaniał przed nią skrawek percepcji otrzeźwiająco oryginalnej i intrygującej, patrzącej przez przeźrocze spojrzenia niezadowalającego się tym, co oczywiste i powszechne. Delikatne palce drobnej dłoni wyłowiły upatrzony kruszec, naznaczony skazą, ciemną wybroczyną imperfekcji na niebieskawym szlifie, tymczasem myśli artykułowane przez kobietę w zaskakującej swobodzie rezonowały w jej skroniach jakimś głębszym, niejasnym tonem, sięgającym dyskretnie tkliwych nerwów, powodując w Sohvi nieme, kiełznane odruchem poruszenie; zdała sobie sprawę, że nie patrzyła już wcale na trzymany kryształ, że oczy Asty były siostrzanej mu barwy, chowały w sobie cętki podobnych skaz, że zachodziły znów taflą niepowstrzymanego smutku.
– Żałuję, że nie wolno mi na więcej niż tyle – zauważyła cicho, z poufałą szczerością, mogąc jedynie łudzić się, że podobnie wyrażona intencja okaże się wystarczająca. Nie chciała znów jej strofować; przywoływać jej do porządku reprymendą, zdolną być może tylko pogorszyć nastrój. – Gdyby było inaczej, zaoferowałabym ci moją dłoń. Twoja jest chłodna, była zmarznięta, kiedy podałam ci chustkę; ciepło mojej byłoby może niekomfortowe. Wyczułabyś blizny na moich palcach – mówiła, próbując przeorientować jej myśli, pochwycić jej uwagę, uszczelnić serce błahością rzeczy prostych. Tkwiąc obok, w usilnym dystansie nakładanym sobie jak utrudniający oddech gorset. – Nabawiłam się ich przez moją profesję – rzeźbię, choć się z tego nie utrzymuję. Zazwyczaj w białym marmurze, podoba mi się, jak skrzy pod dłutem. Noszę na serdecznym palcu obrączkę, zdążyła się już wysłużyć, ma nierówny brzeg, nieznacznie, ale czuć to pod opuszką. – Głos z początku troskliwy, nabierał rzeczowej surowości w miarę słów, wreszcie przystając na krótką, wyraźną pauzę, pod której ciężarem również odwróciła spojrzenie. – Uczyniłam ze swojego życia farsę. Przestała mnie bawić już dawno – wyznała, z cierpkim rozczarowaniem zauważając, że ulga, którą miała nadzieję doświadczyć, nie nadchodziła wcale. Była tylko prawda, naga i wyeksponowana, tym dotkliwsza, kiedy wypowiedziała ją na głos. Zwilżyła gardło żarem alkoholu, jakby próbowała spłukać z podniebienia resztki konfesji. – Znajdźmy dla mnie drugi, podobnie wzgardzony okaz.
zakup: breloczek z łzą Ymira, ametyst
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Sala balowa – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 15:56
Asta Mølgaard
Milczę zaskoczona, przygnieciona – bardziej może nawet porażona do żywego, czując niemal, jak ostro zakończony grot wypowiedzi Sohvi sunie wzdłuż mostka, dzieląc na dwoje opinającą pierś skórę – ciężarem szczerości tego wyznania, dla którego wydaję się być nie najlepszą adresatką, z którym, wiem to już w chwili, kiedy zdumienie sznuruje mi usta, nie jestem sobie w stanie poradzić tak, jak powinnam, jak z pewnością udałoby się to każdemu innemu, bardziej obytemu w konwersacjach prowadzonych w tak konfidencjonalnym tonie. Milczę długo za długo, nagle jeszcze bardziej zagubionym spojrzeniem szukając pośród hebanowych pasm okalających smukłą twarz mojej rozmówczyni, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy, jakichkolwiek słów, które mogłyby paść – które powinny zostać wypowiedziane – w tej sytuacji; które jak melasa rozlałyby się po bruzdach wywołanych latami zahaczania świadomością o szpony cudzych spojrzeń i niewybrednych przytyków, jakich z pewnością jej nie szczędzono, zasklepiając się nad nimi słodkim opatrunkiem zrozumienia. Bo przecież rozumiem, przecież – choć, gdybym odważyła się wypowiedzieć tę myśl przy niej głośno, uznane zostałoby to niemal za bluźnierstwo – wcale tak bardzo się nie różnimy, mimo że mnie bogowie, natura, przewrotny, okrutny los nie pozbawili możliwości władania magią.
Krępująca ruchy, przyległa do naszych sylwetek, jak niechciane paprochy wirującego w powietrzu gęstym od oparów alkoholu i szeptanych poufale mało znaczących sekretów kurzu, świadomość bycia obserwowanymi, powstrzymuje zaczynającą tlić się coraz jaskrawszym, żywszym płomieniem chęć (potrzebę? pragnienie?) ujęcia smukłej dłoni Sohvi, złączenia naszych palców w pokrzepiającym ją, solidarnym uścisku, splątaniu żaru jej ciała z moim, wciąż spętanym chłodem mrożącego mnie od wewnątrz, wbitego głęboko pod serce odłamka paniki. Nie jestem w stanie nawet podejść do niej bliżej, ująć rozedrganymi w emocjach palcami jej przedramienia – prawdopodobnie nie wypada mi nawet porywać się wśród przelewającego się swobodnie wokół nas oceanu ludzkiej ciekawości na gest pełen tak kontrowersyjnej zażyłości, gdy karty naszej relacji spisywane są ledwie od kilkunastu dotkliwie krótkich minut.
- Natura to wyrachowanie zjadliwe stworzenie – jednym zabiera, by drugim ofiarować zbyt dużo i patrzeć jak sami przed sobą muszą kryć otrzymane dary. - Trudno byłoby doszukać się w moim głosie goryczy, choć poszczególne głoski zabarwione są smutkiem przelewającym się za każdym razem, gdy w rozmowie wypływa temat magicznych zdolności; gdy wraca świadomość zagrożenia, jakim byłabym dla wszystkich – dla siebie, dla niej, dla ściągającego w wyrazie jawnej dezaprobaty siwiejącego mężczyzny, dla skoncentrowanej na dobieraniu do wciąż rosnącej w dłoniach kolekcji minerałów wytwornej blondynki, nawet dla scalających nas wszystkich w pozornej jedności murach Domu Jarlów – gdyby nie systematycznie pojenie samej siebie miksturami na co dzień czyniącymi mnie nie mniej utalentowaną w sztuce władania magią, jak śniący. Cieniem uśmiechu zasnuwającym jednak lekko moje oblicze decyduję się za nas obie uciąć – na razie, na pewno jedynie na chwilę – mierżącą nas kwestię (braku) zdolności.
Całą uwagę koncentrując na sączących się jak balsam słowach Sohvi, spojrzeniem bezwiednie sunę między kolejnymi pamiątkami, jakie za symboliczną kwotę w swojej hojności dla społeczeństwa i sierocińca pozwalają każdemu nabyć Tordenskioldowie; każdy z kamieni, każda z wysadzanych cennymi kruszcami drobnostka mająca być później jedynie ładnym dodatkiem do, w przypadku zbyt wielu, już nie tak pięknej osobowości – za tydzień, za miesiąc, za rok zetrze z siebie ten przypadkowy gest dobroci poczyniony na aukcji, stając się wyłącznie zapychaczem niedomykających się szkatułek biżuterii. Dłońmi sięgam jednak po kolejne ostatki, z wahaniem zatrzymując się tylko przy zdobionych kamieniem księżycowym pierścionkach – rozsądek podpowiada mi, że zakup ten cierniem boleści wbije się głęboko w moją świadomość, serce jednak podąża coraz bardziej zarosłą ścieżką nadziei, nakazując poddać się impulsowi chęci ich posiadania.
- Tu nie ma czego żałować – odzywam się wreszcie, krzyżując z nią spojrzenie. Nie ma czego żałować, ani trochę. Sama obecność wydaje się wystarczająca – to często więcej przecież, niż ktokolwiek byłby w stanie dać; ofiarować siebie komuś obcemu, wyszarpnąć z własnego skrawka czasu fragment, który z taką lekkością poświęca drugiej istocie. Nie mogłabym prosić o więcej, nie dzisiaj, nie tutaj. – Liczę jednak, że gdy już będzie inaczej – Gdy, nie jeśli; ta zmiana jest wyłącznie kwestią czasu, cierpliwością, z jaką przyjdzie nam jeszcze obserwować przesypujące się przez klepsydrę oczekiwania zbyt wolno upływające sekundy. – Twoja oferta wciąż pozostanie w mocy. Że pozwolisz się pochwycić, gdy te blizny zaczną żłobić cię głębiej; gdy obrączka przestanie ci być opoką, a będzie jak kamień u szyi. – Pochwycony wcześniej spojrzeniem niemalże bliźniaczo podobny breloczek ogrzewam przez chwilę w zaciśniętych kurczowo palcach, by zdecydować się wreszcie sięgnąć po dłoń Sohvi, wsuwając w nią uchwyconą w przywieszkę łzę Ymira. – Może ich blask pozwoli nam zawsze odnaleźć właściwą drogę. – A może pozostanie jedynie pamiątką po nigdy nie mającej ujrzeć światła konfesji.
Sohvi i Asta z tematu
Strona 2 z 2 • 1, 2