:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
Strona 1 z 2 • 1, 2
03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców
+3
Egon Munch
Funi Hilmirson
Prorok
7 posters
Prorok
03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:35
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
03.12.2000
Tego wieczora kamienica Kärkkäinenów wyglądała tak, jakby wraz z nadejściem grudnia zapadła w letarg, układając się do zimowego snu – mimo że w kilku oknach wciąż paliło się blade światło, igrając na kolorowych szkiełkach witraży, cała reszta budynku pogrążona była w nienaturalnej wręcz cichości – wyjątkowo raczej skutecznie zniechęcając do wejścia niż zachęcając do rozgoszczenia się w przestronnych progach i zgubienia w labiryncie licznych pokojów. Nerwowość, jaka obficie rozsiała się po niemal każdym jej zakątku była nie do zniesienia – nie do zniesienia była również myśl, jaka wbiła się w gładką strukturę sukcesywnie opracowywanego w głowie profesora planu; myśl, że Krąg nie był zgodny względem przygotowanej przez Lauge Nørgaarda strategii pozyskania tych ślepców, którzy błądzili po omacku po ulicach Midgardu, którzy mogli stać się kolejnymi nitkami w coraz rozleglejszej sieci, jaka zarzucona została na miasto.
A jednak lakonicznie nakreślone treści wiadomości, jakie wysłane zostały do wciąż drażniąco wąskiego grona osób, jasno wskazywały, że to właśnie w tym miejscu oczekiwał na potencjalnych, przyszłych adeptów – już nie dla wszystkich – tajemniczy sprzymierzeniec. Faktycznie, gdyby wsłuchać się w moszczącą się na dziedzińcu przed kamienicą ciszę, można było dosłyszeć raz po raz, w nieregularnych, przypadkowych odstępach czasu dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi oraz krótkie rozmyte na mroźnym powietrzu zdania będące kluczem do sekretów skrywanych za solidną konstrukcją wierzei oazy Kärkkäinenów.
Każdy, kto podzielił się z doglądającym bezpieczeństwa mężczyzną informacją o narodzinach z czeluści Ginnungagap, odprowadzany był przez wyglądającą na niebywale zmęczoną życiem nastolatkę do obszernego pokoju wyglądającego na pierwszy rzut oka jak zdobiona w kunsztowne elementy jadalnia lub swojego rodzaju pokój narad. Centralna część pomieszczenia zajęta została przez długi dębowy stół, przy którym lekką ręką mogłoby zasiąść przynajmniej czterdzieści osób. Obecnie jednak, zamiast zastawy, przy każdym miejscu znajdowała się złożona na pół gazeta. Najświeższy, opatrzony dzisiejszą datą numer Orakel przykuwał wzrok zdjęciem latarni morskiej na wyspie Nyttland, będącej jednym z ostatnich miejsc, w którym odnaleziono zmasakrowane zwłoki. Poza tym pomieszczenie było jednak puste – zapełniając się wyłącznie kolejnymi przyprowadzanymi osobami. Ciężkie, granatowe zasłony szczelnie przesłaniały widok na zewnątrz, pochłaniając zarówno dobywające się z podwórza nieliczne odgłosy, jak też spijając sączące się z podwieszonych, kryształowych żyrandoli ciepłe światło, przez co pomieszczenie wydawało się, jakby zaraz miało się skurczyć w sobie.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:35
Iiris Reinikainen
Tajemniczy list, który otrzymałam niedługo po powrocie do chatki z mojej eskapady, był co najmniej podejrzany. Po pierwsze, nie znałam żadnego Sprzymierzeńca, a po drugie nie miałam bladego pojęcia, o jakie narodziny w Ginnungagap mogło chodzić. Na początku chciałam zignorować tego wiewióra i zająć się swoimi sprawami, ale im dłużej nad tym myślałam, im dłużej kręciłam się z boku na bok, tym bardziej byłam zaciekawiona. Spodziewałam się, że to może mieć coś wspólnego z Babuszką. Już nie raz przecież zaskakiwała mnie, nawet po własnej śmierci.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale uznałam, że raz się żyje i pakując się na moją latającą gałąź, pognałam w stronę, w której miałam odnaleźć miejsce zwane kamienica Kärkkäinenów. Okolica nie była zbyt przyjemna, znacząco odbiegała od innych, nawet jeśli przeludnionych, to ładnych zakątków Midgardu. W płuca wciągnęłam powietrze i przeszłam przez drzwi, gdzie przywitała mnie młoda dziewczyna, na oko wcale nie starsza od takiej nastoletniej mnie.
— Miałam powi... Znaczy... Wiem o narodzinach w Ginnungagap — głos mi drżał, bo nie byłam przygotowana na to co zastanę w środku. Och, mogłam wziąć ze sobą kogokolwiek, nie iść sama do paszczy niedźwiedzia, ale oczywiście nieroztropnie postąpiłam inaczej. Gdy ta puściła mnie w drzwiach, prowadząc do pomieszczenia, które przypominało jakąś pałacową jadalnię, albo salę balową (nie do końca byłam pewna, jak takie wyglądają, więc strzelałam), pierwszym co zauważyłam, był dębowy stół dla całej kompanii! Byłam tu sama, chociaż złożona przy każdym miejscu gazeta wskazywałaby, że zjawi się więcej gości.
W co Ty się pakujesz, dziewczyno?
Pytałam sama siebie, nie odnajdując odpowiedzi. Speszona, odrętwiała i planująca się wycofać, zajęłam jednak jedno z miejsc, próbując zachować czujność. Nie było to moje naturalne środowisko, a chociaż palcami sunęłam po dębowym stole, tak daleko mu było do finlandzkich starych drzew. Zajrzałam jednak do złożonej przede mną gazety, wzrokiem przemierzając przez tytułową stronę, jedynie na krótki moment dostrzegając zdjęcia zmasakrowanych zwłok. Nie raził mnie ten widok i nie obrzydzał, byłam przecież znachorką. Wciąż nie domyślałam się celu spotkania, nie miałam pewności, kto się tam zjawi. Wsunęłam więc cały ciężar ciała w krzesło, przeklinając w duchu, że kiedykolwiek opuściłam Lemmenjoki.
Isak Bergman
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:36
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Koperta z wyraźną instrukcją opadła ciężko pod stopy ślepca. Choć spodziewał się jej, w wirze obowiązków odsuwał świadomość nieuniknionego jak najdalej od siebie. Wspomnienie spotkania w herbaciarni nie zdołało ani odrobinę wyblaknąć. To, że sprzymierzeniec wiedział o nim więcej, niż Bergman mógłby sobie życzyć, wpijało się boleśnie w gładkość misternie snutego planu. Jak widać, nawet w swej ostrożności i wyważeniu pozostawał jedynie człowiekiem, dalekim od nieomylności, którą pragnąłby sobie przypisać. Myśl ta utwierdzała go w przekonaniu, że na ten moment nie może pozwolić sobie na przesyconą dumą ignorancję; nie zmieniało to jednak faktu, że na spotkanie szedł bez większego entuzjazmu, przymuszony w nieelegancki sposób wymyślnością zabiegów potencjalnego przyjaciela. Choć ludzi zarówno z kręgu ślepców jak i spoza niego traktował z podobną niechęcią, by nie wspominać chwytającej w szpony antypatii, konieczne okazało się ugięcie karku i okazanie tej odrobiny posłuszeństwa. Pragnąc zachować pozę obserwatora, bardziej przykładał wagę do tego, aby wychwycić jak najwięcej szczegółów i ewentualnie osadzić całość przedsięwzięcia w szerszym kontekście.
Mimo wszystko tliła się w nim nadzieja, że ktoś posiadający dostęp do tak ogromnej ilości informacji, nie będzie człowiekiem zupełnie bezmyślnym. Nie mogło tak być, zwłaszcza jeśli porywał się na sprowadzenie sobie na głowę całego salonu ślepczych osobliwości – bo z całą pewnością byli mieszanką nieprzewidywalnych indywidualności. Nie sądził, by w tym przypadku jednak skakanie sobie do gardeł przyniosło jakikolwiek rezultat, choć w przypadku bardziej ambitnych mógł okazać się to całkiem prawdopodobny scenariusz. Rozgorączkowaniem i wściekłym pragnieniem wyjaśnienia sprawy za wszelką cenę, mógł sobie jedynie zaszkodzić. Ich „przewodnik” z całą pewnością miał w całym zamieszaniu własny cel, co nie wykluczało, że sięgnie po niego nawet najwyższym kosztem. Bergman nie zamierzał się oszukiwać – jeśli miał cokolwiek zrobić i wysłuchać, musiał doszukać się w tym własnej korzyści, a na ten moment taką była obietnica, że demony przeszłości pozostaną faktycznie przeszłością, a co najważniejsze – tajemnicą. Dla takiego gwarantu był w stanie zrobić naprawdę wiele.
Ślepcy byli zachłanni. Podobno nikt o zdrowych zmysłach nie sięgał po tę gałąź magii. Uśmiechał się zwykle na te słowa wyjątkowo pobłażliwie, dobrodusznie wręcz, kiwając z lekka głową, gdy rozgorączkowane sąsiadki i pracownicy portowi rozpaczali nad niebezpieczeństwami czyhającymi na prawych galdrów. Potrafił wtedy doskonale ich uspokajać, lub utwierdzać jedynie w przekonaniu, celowo obierając konkretny kierunek rozmowy. Sam prawdopodobnie stracił gdzieś po drodze zdrowy osąd i kompas moralny, zastępując go stopniowo własnym, szytym na miarę przepisem właściwego działania.
Nawigacja do wskazanego w notce miejsca nie okazała się trudna. Maszerował szybko, przez pochłonięty doszczętnie widmem zimy Midgard. Nie oglądał się za siebie, nie sprawdzał, czy ktoś może go śledzić – nie sądził, aby coś podobnego miało dzisiaj miejsce, a ścieżka,którą wybrał stanowiła jedną z bezpieczniejszych. Sama pora spotkania nie była czymś, co mogłoby w jakikolwiek sposób budzić podejrzenie. Godzina osiemnasta… Dla wielu czas oddawania się zwykłej pracy. Kamienica piętrzyła się posępnie pośród pozostałych budowli przesmyku – zwykle stronił od podobnych miejsc, choć ich natura nie była mu obca. Ciężko było bowiem zupełnie ją ignorować. Pospiesznie przechodząc przez podwórze, udał się w głąb budynku, dostrzegając sylwetkę mężczyzny dbającego o porządek. Uśmiechnął się do niego ze spokojem wymalowanym na twarzy, intonując już z pewnej odległości.
– Na początku wszechrzeczy, gdy nie było tego, co znamy; ni piasku, ni morza, ni zimnych fal, czy ziemi – rzucił gawędziarsko do nieznajomego, podchodząc powolnym korkiem – pomiędzy Muspellem a Niflheimem ziała ogromna pustka, nicość bez kształtów, tam wszystko się zaczęło. Miało swój początek w narodzinach w Ginnungagap. – Gdy kończył, otrzymał pozwolenie na swobodne przejście i podążenie jeszcze dalej. Od tego momentu jego twarz stężała, a usta ściągnęły się w paroksyzmie napięcia. Zmrużył oczy, gdy dotarł do wyznaczonej przez obcą dziewczynę sali. W jej wnętrzu wciąż nie było zbyt wielu, a znajoma twarz Iiris wywołała zaskoczenie. Jeszcze dwa dni temu ostrzegał ją przed Midgardem… Drugiego człowieka nigdy nie widział na oczy. Ignorując dziwne napięcie pomiędzy nimi, usiadł obok Reinikainen, posyłając jej nieznaczny uśmiech i niemal niezauważalne muśnięcie dłoni. Liczba zastawionych miejsc sugerowała, że przyjdzie ich więcej. Przesunął stalowym błękitem po gazecie złożonej starannie na blacie stołu. Wyprostował się i trwał w milczeniu, uważnie śledząc drzwi wejściowe.
Mimo wszystko tliła się w nim nadzieja, że ktoś posiadający dostęp do tak ogromnej ilości informacji, nie będzie człowiekiem zupełnie bezmyślnym. Nie mogło tak być, zwłaszcza jeśli porywał się na sprowadzenie sobie na głowę całego salonu ślepczych osobliwości – bo z całą pewnością byli mieszanką nieprzewidywalnych indywidualności. Nie sądził, by w tym przypadku jednak skakanie sobie do gardeł przyniosło jakikolwiek rezultat, choć w przypadku bardziej ambitnych mógł okazać się to całkiem prawdopodobny scenariusz. Rozgorączkowaniem i wściekłym pragnieniem wyjaśnienia sprawy za wszelką cenę, mógł sobie jedynie zaszkodzić. Ich „przewodnik” z całą pewnością miał w całym zamieszaniu własny cel, co nie wykluczało, że sięgnie po niego nawet najwyższym kosztem. Bergman nie zamierzał się oszukiwać – jeśli miał cokolwiek zrobić i wysłuchać, musiał doszukać się w tym własnej korzyści, a na ten moment taką była obietnica, że demony przeszłości pozostaną faktycznie przeszłością, a co najważniejsze – tajemnicą. Dla takiego gwarantu był w stanie zrobić naprawdę wiele.
Ślepcy byli zachłanni. Podobno nikt o zdrowych zmysłach nie sięgał po tę gałąź magii. Uśmiechał się zwykle na te słowa wyjątkowo pobłażliwie, dobrodusznie wręcz, kiwając z lekka głową, gdy rozgorączkowane sąsiadki i pracownicy portowi rozpaczali nad niebezpieczeństwami czyhającymi na prawych galdrów. Potrafił wtedy doskonale ich uspokajać, lub utwierdzać jedynie w przekonaniu, celowo obierając konkretny kierunek rozmowy. Sam prawdopodobnie stracił gdzieś po drodze zdrowy osąd i kompas moralny, zastępując go stopniowo własnym, szytym na miarę przepisem właściwego działania.
Nawigacja do wskazanego w notce miejsca nie okazała się trudna. Maszerował szybko, przez pochłonięty doszczętnie widmem zimy Midgard. Nie oglądał się za siebie, nie sprawdzał, czy ktoś może go śledzić – nie sądził, aby coś podobnego miało dzisiaj miejsce, a ścieżka,którą wybrał stanowiła jedną z bezpieczniejszych. Sama pora spotkania nie była czymś, co mogłoby w jakikolwiek sposób budzić podejrzenie. Godzina osiemnasta… Dla wielu czas oddawania się zwykłej pracy. Kamienica piętrzyła się posępnie pośród pozostałych budowli przesmyku – zwykle stronił od podobnych miejsc, choć ich natura nie była mu obca. Ciężko było bowiem zupełnie ją ignorować. Pospiesznie przechodząc przez podwórze, udał się w głąb budynku, dostrzegając sylwetkę mężczyzny dbającego o porządek. Uśmiechnął się do niego ze spokojem wymalowanym na twarzy, intonując już z pewnej odległości.
– Na początku wszechrzeczy, gdy nie było tego, co znamy; ni piasku, ni morza, ni zimnych fal, czy ziemi – rzucił gawędziarsko do nieznajomego, podchodząc powolnym korkiem – pomiędzy Muspellem a Niflheimem ziała ogromna pustka, nicość bez kształtów, tam wszystko się zaczęło. Miało swój początek w narodzinach w Ginnungagap. – Gdy kończył, otrzymał pozwolenie na swobodne przejście i podążenie jeszcze dalej. Od tego momentu jego twarz stężała, a usta ściągnęły się w paroksyzmie napięcia. Zmrużył oczy, gdy dotarł do wyznaczonej przez obcą dziewczynę sali. W jej wnętrzu wciąż nie było zbyt wielu, a znajoma twarz Iiris wywołała zaskoczenie. Jeszcze dwa dni temu ostrzegał ją przed Midgardem… Drugiego człowieka nigdy nie widział na oczy. Ignorując dziwne napięcie pomiędzy nimi, usiadł obok Reinikainen, posyłając jej nieznaczny uśmiech i niemal niezauważalne muśnięcie dłoni. Liczba zastawionych miejsc sugerowała, że przyjdzie ich więcej. Przesunął stalowym błękitem po gazecie złożonej starannie na blacie stołu. Wyprostował się i trwał w milczeniu, uważnie śledząc drzwi wejściowe.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:37
Ari Bergdahl
Mężczyzna jest obecny. Wytrwale, kawałek po kawałku odzyskuje panowanie, wdziera na powrót w świat nieudawanie rzeczywisty, zstępując z krainy tych, którzy winni być martwymi do świata żywych, z których znaczna część w istnieniu swym odnajduje jedynie cierpienie i ból - zbytecznie słabych i woli własnej pozbawionych. Nie czuje wyrzutów sumienia. Emocjonalnego rozłamu, czy jakiegokolwiek wewnętrznego rozbicia. Odbiera bratu jedynie jego cierpienie. Wieczną udrękę rozpieprzonej do granic duszy.
Sen niechaj będzie mu ostoją.
Przecinając kopertę z listem niemal czuje, jak na jego twarzy rysuje się nieskrępowany niczym uśmiech, jak zalążki swoistego podniecenia i ekscytacji rozsiewają w krwinkach szemrzącej cicho czarnej krwi w ściegu uwypuklonych na ciele żył. Zaproszenie brzmi jak zwykle tajemniczo zwiednie, intrygując i zachęcając do wejścia głębiej w ich dwulicowość, zagłębienia w ich drugie, ukryte pod ciągiem liter dno. Liter wyrazów tak wiele znaczących, acz jakąkolwiek dosłownością nie spisanych. W tym jednym byli do siebie ze Sprzymierzeńcem podobni. Bałamutnie niewyraziści w swych niedopowiedzeniach, rozrzucający wokół samych siebie tajemniczo lśniące, nieskazitelnie wyważone haczyki, na które nie sposób było się nie złapać, nawet wówczas, gdybyśmy mieli za ich ostry koniec zawisnąć. Czekał na tę wiadomość zbytecznie długo. Zniecierpliwiony i niespokojny. Zafascynowany rozgrywką. Zafascynowany własną grą. Zastanawiał się nieraz, czy Nørgaard w rzeczywistości wie, z kim właściwie ma do czynienia. Czy go rozpoznał? Czy wyłowił kłamstwo skryte pod maską tak identyczną? Czy zdawał sobie sprawę, że pełen butności Bergdahl wcale nie jest tym, za którego się podaje? I czy właściwie robi mu to jakąkolwiek różnicę? Tak, czy inaczej, wcale nie miał zamiaru mu tego pokazywać, w gruncie rzeczy dobrze się przy tym bawiąc.
Wsłuchuje się dłuższy czas w zawisłą nad kamienicą ciszę, z ciemności zapadłej nad budynkami wyławiając zbliżające się w jej progi sylwetki, które ledwie po chwili nikną za uchylonymi drzwiami. W końcu sam zjawia się pod nimi, z nasuniętym niemal na lico kapturem zaszczycając doglądającego bezpieczeństwa mężczyznę pełnym wrodzonej impertynencji aury uśmieszkiem, oczyma wpatrującymi się w jego postać nieskrępowanie w żaden sposób; rażąco nietaktownie i zaczepnie, jak gdyby samym swym zachowaniem pragnąc wyprowadzić go ze swoistej, wręcz godnej pochwały równowagi. Być może do tego przywykł, a może wcale.
- Jam jest narodzony w Ginnungagap - wyszczerza zęby w leniwie, teatralnie wyłaniająym się na upstrzonej bliznami twarzy uśmiechu, wbijając pełne prowokacji spojrzenie prosto w oczy mężczyzny i przecinając jego bok ramieniem, wdzierając do środka - Wiem o narodzinach w Ginnungagap.
Bez słowa pozwala się poprowadzić w wyznaczone miejsce, przy czym wchodząc do pomieszczenia teatralnie wytrzepując buty o posadzkę, zapewne sprawiając tym samym, iż wszystkie spojrzenia nań wędrują; przystaje na uboczu, opierając o postawiony przy ścianie mebel i bez jakiegokolwiek skrępowania poczyna przyglądać się baczniej siedzącym przy stole gościom, w głowie swej analizując dogłębnie ich sylwetki i każdy gest ledwie rysujący się w ich przejęciu. Dziewczę o twarzy lichej i wiecznie nieszczęśliwej. Gość wyglądający niczym naszprycowana, ledwie trzymająca się kupy gwiazda rocka. Starszy, wyglądający na filozofa i myśliciela, w żaden sposób na zabójcę i mordercę, którym się stanie… Na widok innych dopiero twarz mężczyzny przenika niesprecyzowany uśmiech, nie to zaczepny i agresywny, ni to pełen po prostu zuchwałości, jak gdyby to w nim odnajdywał swego rodzaju sojusznika. Sam własne lico skrywa za kapturem, i wcale nie po to, by pozostać nierozpoznanym, czy ukryć widniejące na jego skórze pełne makabry blizny, ale dla samego popieprzonego efektu.
Funi Hilmirson
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:38
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie mógł spać, niecierpliwił się, tymczasem czas biegł nieubłaganie wolno, jak na złość rozciągając pauzy między szczękiem przesunięć wskazówki w rozległe przepaście, w których gubił rozproszone myśli i przywiązanie do chwili teraźniejszej – wyczekujące naprężenie, dygoczące mu w nadpobudliwej duszy (tkwiła skłębiona drżeniem na dnie płuc, wyczuwalna przy każdym głębszym oddechu ekstatycznym świerzbieniem u przedsionków pęcherzyków, łudząco podobna do uczucia nadchodzącego, ale nigdy nienastępującego, omdlenia) nie pozwalało mu się rozluźnić, usiąść w miejscu, odliczać mijanych sekund przez odliczanie tonów pulsu, odszukiwanego palcami na cudzej nadstawianej szyi lub odsłoniętym, poprzecinanym niebieskimi liniami żył, nadgarstku, bo własny zbyt rażąco wymykał się ramom spokojności; to, co brał za podjudzony entuzjazm, zakrawało wprawdzie o gorączkowy popłoch. Czas dłużył się, jednocześnie płynąc niepokojąco szybko, im bardziej zbliżała się wyznaczona w liście godzina, a wzbierający w gardle lęk, odczuwany krótkim spazmem ilekroć dostrzegał kurczący się dystans umykających minut, smakował otumaniającą dezorientacją – przestrachem i podnieceniem, fanatyczną nadzieją i rozsądną niepewnością. Nie mógł spać, więc poprzedzającą spotkanie noc spędził gdzieś i z kimś – myślami będąc gdzieś indziej, z kimś innym; z Esfandiarem w rozpalonej płomieniami świec chacie na środku skostniałego pola, pochyleni nad krwistymi kształtami run lub z pozbawionym twarzy Sprzymierzeńcem w kamienicy, której witraże kojarzył, ale nie miał wcześniej śmiałości zajrzeć za ich barwne szkło, pomimo zaproszenia wciąż tkwiącego mu w kieszeni płaszcza, wypisanego z niezdarnością dziecięcej ręki.
Kamienica Kärkkäinenów wreszcie rozwierała przed nim ospałą powiekę drzwi, wpuszczając go przez ciemną źrenicę przejścia głębiej – ku rozwiązaniu zaledwie nadgryzionej dotąd tajemnicy. Przychodzę być świadkiem narodzin w Ginnungagap – oznajmił, wstrzymany złowrogim spojrzeniem krzepkiego dozorcy, zaskakująco spokojnie; nietypowo spokojnie, bo entuzjazm – opacznie postrzegany strach – uciskał go pod dołkiem, przyduszając żywotny animusz. Odrzucał jednak słabość ciała, oddzielając dojmujące je symptomy od niecierpliwego dygotu serca, pogodzony ze sprzecznością, w jakiej tkwiły od zawsze płaszczyzny jego jestestwa; oddawał prymat ambicji zagnieżdżonej pod mostkiem, bez zawahania, choć podążając za szczupłą figurą nastolatki pasującej do scenerii jak pięść do oka, odnosił przytłaczające wrażenie, że kamienica przełyka go bezpowrotnie i że niechybnie strawi go w swoich trzewiach, wobec czego rozniecała się w nim nagła, powściągana z trudem chęć ucieczki.
Wkroczywszy przez wskazane mu przejście do obszernej sali, przystanął nieomal natychmiast tuż za progiem, wstrzymany odbijającym się dostrzegalnie na zbladłym licu zaskoczeniem – błękit jego spojrzenia, okraszony drobinami złota zawisłymi na rzęsach i w kącikach oczu, z roztargnieniem przemykający po twarzach wcześniej przybyłych, zakotwiczył się w raptownym przebłysku rozpoznania na bliźniaczym chłodzie utkwionych w nim, znajomo przenikliwych tęczówek. Bergman patrzył na niego z poniekąd surową powagą, onieśmielającym opanowaniem, mimo to Funi poczuł się pod stalą jego wzroku nagle instynktownie spokojniejszy, rozprężony, bezpieczniejszy. Dotychczasową wyblakłość fizjonomii przełamał w końcu tak naturalny mu charakterystycznie swobodny uśmiech, jeszcze powściągany poczuciem zobowiązującej wzniosłości, nieprzystająco do okoliczności jednak ciepły, przyjazny, nieomal beztroski. Skinąwszy mu głową, powiódł spojrzeniem po pozostałych twarzach, przyglądających mu się z równą ciekawością lub chłodnym wyrachowaniem, nie rozpoznając nikogo więcej, ale we wpojonej uprzejmości witając się z nimi również synonimicznym powściągliwym ukłonem, zanim nie ruszył się z miejsca, obchodząc niespiesznie stół, by przysiąść naprzeciw Bergmanowi, obserwując go ostentacyjnie ponad szerokością drewnianego stołu.
– Myślałem, że niewiele panu do tego, co siedzi mi na dłoni – przerwał wreszcie milczenie, przypominając sobie słoneczną anomalię listopada, reakcję Bergmana na widok pieczęci czerniącej się na wnętrzu jego ręki, okazaną mu wtedy wyrozumiałość, której ufnie nie poddawał żadnej refleksji, choć, najwyraźniej, powinien.
Kamienica Kärkkäinenów wreszcie rozwierała przed nim ospałą powiekę drzwi, wpuszczając go przez ciemną źrenicę przejścia głębiej – ku rozwiązaniu zaledwie nadgryzionej dotąd tajemnicy. Przychodzę być świadkiem narodzin w Ginnungagap – oznajmił, wstrzymany złowrogim spojrzeniem krzepkiego dozorcy, zaskakująco spokojnie; nietypowo spokojnie, bo entuzjazm – opacznie postrzegany strach – uciskał go pod dołkiem, przyduszając żywotny animusz. Odrzucał jednak słabość ciała, oddzielając dojmujące je symptomy od niecierpliwego dygotu serca, pogodzony ze sprzecznością, w jakiej tkwiły od zawsze płaszczyzny jego jestestwa; oddawał prymat ambicji zagnieżdżonej pod mostkiem, bez zawahania, choć podążając za szczupłą figurą nastolatki pasującej do scenerii jak pięść do oka, odnosił przytłaczające wrażenie, że kamienica przełyka go bezpowrotnie i że niechybnie strawi go w swoich trzewiach, wobec czego rozniecała się w nim nagła, powściągana z trudem chęć ucieczki.
Wkroczywszy przez wskazane mu przejście do obszernej sali, przystanął nieomal natychmiast tuż za progiem, wstrzymany odbijającym się dostrzegalnie na zbladłym licu zaskoczeniem – błękit jego spojrzenia, okraszony drobinami złota zawisłymi na rzęsach i w kącikach oczu, z roztargnieniem przemykający po twarzach wcześniej przybyłych, zakotwiczył się w raptownym przebłysku rozpoznania na bliźniaczym chłodzie utkwionych w nim, znajomo przenikliwych tęczówek. Bergman patrzył na niego z poniekąd surową powagą, onieśmielającym opanowaniem, mimo to Funi poczuł się pod stalą jego wzroku nagle instynktownie spokojniejszy, rozprężony, bezpieczniejszy. Dotychczasową wyblakłość fizjonomii przełamał w końcu tak naturalny mu charakterystycznie swobodny uśmiech, jeszcze powściągany poczuciem zobowiązującej wzniosłości, nieprzystająco do okoliczności jednak ciepły, przyjazny, nieomal beztroski. Skinąwszy mu głową, powiódł spojrzeniem po pozostałych twarzach, przyglądających mu się z równą ciekawością lub chłodnym wyrachowaniem, nie rozpoznając nikogo więcej, ale we wpojonej uprzejmości witając się z nimi również synonimicznym powściągliwym ukłonem, zanim nie ruszył się z miejsca, obchodząc niespiesznie stół, by przysiąść naprzeciw Bergmanowi, obserwując go ostentacyjnie ponad szerokością drewnianego stołu.
– Myślałem, że niewiele panu do tego, co siedzi mi na dłoni – przerwał wreszcie milczenie, przypominając sobie słoneczną anomalię listopada, reakcję Bergmana na widok pieczęci czerniącej się na wnętrzu jego ręki, okazaną mu wtedy wyrozumiałość, której ufnie nie poddawał żadnej refleksji, choć, najwyraźniej, powinien.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:39
Ronja Åkerberg
List, powściągliwy, kreślony z lakonicznym dystansem wymagał podjęcia działań balansując pomiędzy celną i naostrzoną groźbą a słodką treścią zachęty. Kaskada odczuć powstających pod skórą przeczyła obojętności, mdłej zawiesinie niszczącej wiązki korzyści spalając je ignorancją. Kącik czerwieni warg drgnął figlarnie, kiedy pergamin trzymany w jej drobnych dłoniach wydał przykrótki szelest. Wiedziała że krętanina Przesmyku zapewnia ledwie pozorną anonimowość, narzuconą jak zwiewny i wyświechtany całun. Niektórzy posiadali rozległą imponującą siatkę kontaktów, przędli z ambicją lepkie pajęcze sieci w której promienie wikłały się rozmaite sylwetki. Wiedziała że nie ma wyjścia; gdyby nie pojawiła się o właściwej porze mogłaby wkrótce później spożywać dotkliwą gorycz jawiących się konsekwencji. Nie chciała, zresztą świadoma że podobne działania mają szansę przynosić jej garść korzyści.
Cisza, panująca w budynku otuliła ją gęstym i eterycznym szalem. Cisza, spleciona w ciasny i długi warkocz prostego oczekiwania, wzmożony szturm pulsującej w naczyniach krwi i ujarzmiony lecz czujny stwór ekscytacji. Zdradliwa szansa ryzyka skrywała się w okolicznej scenerii, była, jednak gotowa podjąć się trudów oraz postawić na szali odważnik własnego losu. Barwne szkiełka witraży mrugały do niej zwodniczym refleksem światła, schorowanego i zmęczonego przez szorstką tyranię zimy. Nie obnażała niewielkiej jednak obecnej szczypty nieuniknionych wątpliwości, przechodząc przez próg stonowanym lecz pewnym krokiem który rytmicznie odbijał się po podłożu twardej posadzki.
- Wiem o narodzinach w Ginnungagap - słowa nasączone spokojem pomknęły w niedalekiej przestrzeni. Ruszyła, w pełni posłusznie za przewodniczką by znaleźć się we wskazanej sali zapełniającej się ludźmi. Część twarzy była znajoma, chociaż przezorne sama nie chciała zwracać uwagi. Nie rozpoczęła rozmowy licząc że wkrótce zjawi się Sprzymierzeniec, nadawca enigmy listu. Możliwe że część zgromadzonych otrzymała podobną, dość oszczędną wiadomość. Milczała, wodząc spojrzeniem po elementach wystroju, nienatarczywie zarazem przyglądając się twarzom. Gazeta, którą jak zakładała miał przejrzeć każdy z zaproszonych, wzbudzała zastanowienie; nie odezwała się słowem licząc że w korowodzie następnych, płynących chwil nastanie czas wyjaśnienia. Zajęła miejsce; okrzepła w oczekiwaniu.
Laudith Vidgren
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:39
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Minęło wiele miesięcy, Laudith jednak tak naprawdę wcale nic nie minęło. Zaciskała usta i kręciła głową do własnego odbicia w lustrze, gdy pytała samą siebie, czy jej go brakuje. Na rzekomo troskliwe pytania innych o brak Noah, tęsknotę za nim, o to jak sobie radzi odpowiadała z chłodną uprzejmością, że oczywiście, brakuje jej małżonka, radzi sobie jednak więcej niż dobrze. Pani Vidgren nie chciała być już dłużej postrzegana jako cień własnego męża, byt, który nie mógł funkcjonować bez niego, żyć i funkcjonować gdzieś obok. Przez wiele lat jej to nie przeszkadzało, teraz jednak złość na niego wzbudzała weń bunt.
Przesmyk zwykle odwiedzała właśnie z Noah. To przecież on odkrył przed Laudith kotarę, za którą ukryte były sekrety i tajemnice prawdziwej mocy magicznej, poprowadził ją w tę ciemność, nie zważając na ból. Na samym początku była wyjątkowo niepewna, niemalże spłoszona, gdy się tu pojawiała; gdyby nie Noah najpewniej zostałaby wykorzystana przez innych ślepców, on jednak strzegł jej jak oka w głowie, dopóki nie nauczyła się na tyle, by nie miał pewności, że w razie niebezpieczeństwa sobie poradzi. Z biegiem lat Laudith poczuła się pewniej, zaczęła poruszać się po Przesmyku swobodnie, lecz wciąż z wrodzoną czujnością i ostrożnością. Najważniejsze, czego nauczył ją Noah - nie ufaj nikomu. Poza nim, rzecz jasna.
Czy mogła zatem dać wiarę słowom rzekomego Sprzymierzeńca, które przyniosła obca wiewiórka? Prychnęła wówczas pod nosem, czując ukłucie niepokoju w piersi, czytając, że jej działania zostały zauważone. Przez kogo? Zawsze byli z Noah ostrożni i nie zmieniło się to po jego wyjeździe - może nawet bardziej była uważna, bo została sama. Nie wiedziała o co może chodzić, ciekawość jednak zwyciężyła i postanowiła przekonać się o tym na własne oczy i uszy. Trzeciego grudnia wyruszyła do Przesmyku, uważając jak zawsze, czy nikt jej nie śledzi, czy nie podąża jej śladem. Kruczy strażnicy mogli być wszędzie.
U progu kamienicy Kärkkäinenów pojawiła się punktualnie. Nie była tu po raz pierwszy, mogli kojarzyć jej już jej chorobliwie bladą twarz i czarne, zimne oczy, musiała jednak podać hasło. Galdra strzegącego wejścia zapewniła zatem, że wie o narodzinach Ginnungap, on zaś otworzył przed Laudith drzwi i wskazał odpowiednią komnatę. Zsunąwszy z ramion futrzany płaszcz udała się tam, nieśpiesznym krokiem przekraczając próg. W środku spojrzenie czarnych oczu odnalazło kilka twarzy, zupełnie dla Laudith obcych. Kilku mężczyzn i jedna kobieta o wyjątkowo młodych, urodziwych rysach.
- Dobry wieczór - odezwała się z chłodną uprzejmością, wyżej unosząc podbródek; nonszalanckim ruchem przewiesiła futro przez ramię, odsłaniając czarną koszulę o finezyjnych, koronkowych zdobieniach, wpuszczoną w ołówkową spódnicę. Proste jak nitki kukurydzy włosy opadały Laudith na plecy. - Nie poczęstują nas nawet winem? - zdziwiła się ironicznie; nie wypiłaby nawet i najdroższego szampana bez pewności, że nie jest zatruty.
Przesmyk zwykle odwiedzała właśnie z Noah. To przecież on odkrył przed Laudith kotarę, za którą ukryte były sekrety i tajemnice prawdziwej mocy magicznej, poprowadził ją w tę ciemność, nie zważając na ból. Na samym początku była wyjątkowo niepewna, niemalże spłoszona, gdy się tu pojawiała; gdyby nie Noah najpewniej zostałaby wykorzystana przez innych ślepców, on jednak strzegł jej jak oka w głowie, dopóki nie nauczyła się na tyle, by nie miał pewności, że w razie niebezpieczeństwa sobie poradzi. Z biegiem lat Laudith poczuła się pewniej, zaczęła poruszać się po Przesmyku swobodnie, lecz wciąż z wrodzoną czujnością i ostrożnością. Najważniejsze, czego nauczył ją Noah - nie ufaj nikomu. Poza nim, rzecz jasna.
Czy mogła zatem dać wiarę słowom rzekomego Sprzymierzeńca, które przyniosła obca wiewiórka? Prychnęła wówczas pod nosem, czując ukłucie niepokoju w piersi, czytając, że jej działania zostały zauważone. Przez kogo? Zawsze byli z Noah ostrożni i nie zmieniło się to po jego wyjeździe - może nawet bardziej była uważna, bo została sama. Nie wiedziała o co może chodzić, ciekawość jednak zwyciężyła i postanowiła przekonać się o tym na własne oczy i uszy. Trzeciego grudnia wyruszyła do Przesmyku, uważając jak zawsze, czy nikt jej nie śledzi, czy nie podąża jej śladem. Kruczy strażnicy mogli być wszędzie.
U progu kamienicy Kärkkäinenów pojawiła się punktualnie. Nie była tu po raz pierwszy, mogli kojarzyć jej już jej chorobliwie bladą twarz i czarne, zimne oczy, musiała jednak podać hasło. Galdra strzegącego wejścia zapewniła zatem, że wie o narodzinach Ginnungap, on zaś otworzył przed Laudith drzwi i wskazał odpowiednią komnatę. Zsunąwszy z ramion futrzany płaszcz udała się tam, nieśpiesznym krokiem przekraczając próg. W środku spojrzenie czarnych oczu odnalazło kilka twarzy, zupełnie dla Laudith obcych. Kilku mężczyzn i jedna kobieta o wyjątkowo młodych, urodziwych rysach.
- Dobry wieczór - odezwała się z chłodną uprzejmością, wyżej unosząc podbródek; nonszalanckim ruchem przewiesiła futro przez ramię, odsłaniając czarną koszulę o finezyjnych, koronkowych zdobieniach, wpuszczoną w ołówkową spódnicę. Proste jak nitki kukurydzy włosy opadały Laudith na plecy. - Nie poczęstują nas nawet winem? - zdziwiła się ironicznie; nie wypiłaby nawet i najdroższego szampana bez pewności, że nie jest zatruty.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:40
Pekka Nystrom
Wiatr niósł ulicami Midgardu wiele prawd - powtarzały to pijane mordy pijanych oblechów pochowanych niczym karaluchy w szczelinach Przesmyku Lokiego. Wiatr niósł ulicami Midgardu wiele prawd, a pijane mordy pijanych oblechów znały je wszystkie i wymieniały aż do liczb, które sprawiały im trudność, bo gubiły się po osiemdziesięciu czterech (i pół). Budzeni w środku nocy umieli wykrzyczeć te przedziwne, boskie dogmaty na pstryknięcie palców - Pekka wiedział, bo to on pstrykał. Wiedział też, że prawdą sześćdziesiątą siódmą (zaraz po godzinach zamknięcia lokali w dni świąteczne, ilości zmarszczek na pomniku Ymira Starszego oraz w którym kasynie kradną po północy) była prawda mówiąca o tym, iż jeżeli ktoś przysyła ci list treści względnie lakonicznej, podając datę i godzinę spotkania, na to spotkanie iść nie należy choćby norny gryzły cię po dupie.
Całe szczęście Pekka jeszcze niedawno wmówił sobie, że umie liczyć jedynie do sześćdziesięciu sześciu.
Niedawno, bo dzisiaj rano - siedział wtedy na krawężniku, mnąc w zębach filtr papierosa i przewracając adresowaną do niego kartkę we wszystkie strony świata. Twarz miał skupioną ponad jego możliwości, wyjątkowo ostro spiętą w jakiejś myśli lub myślach mnogich, bo oto i miał przed sobą szansę. Szkoda jedynie, że nie wiedział na co, bo niewiele z tego bełkotu rozumiał. Naturalnie, czytać potrafił, wyuczono go tego w szkole bijąc po dłoniach za każdym razem, gdy p przekręcał na b, ale nie oznaczało to, iż zawsze rozumiał czytanych słów sens. Przeklinał więc pod nosem i jęczał z niezadowoleniem, bo dopiero po po godzinie doszło do niego, że kruczy wysłannicy odnosili się do Kruczej Straży, a nie faktycznie do jakichś ptaków (była to zaskakująco okrutna i stresująca godzina - Pekka prowadził krótką wojnę na spojrzenia z każdym przystającym nieopodal krukiem, raz nawet musiał się przesiąść). Kiedy już zdołał dojść do sedna sprawy, jego uwaga nadmiernie skupiła się na podpisie - Sprzymierzeniec. Mógł być niezbyt bystry, ale nie był głupi. W jego świecie nie było sprzymierzeńców, byli tylko ci, dla których pracował i ci, którzy nie chcieli połamać mu kości. Kimkolwiek był jego nowy znajomy, bezsprzecznie kłamał i Pekka pragnął kłamstwo to usłyszeć wypowiadane prosto w oczy. Wstał więc i poszedł.
Pod kamienicą zjawił się spóźniony, nie tyle modnie co bezmyślnie, bo nie zwykł bywać na miejscach o czasie, utwierdzony w swojej nierozsądnej nonszalancji i nadal szczeniackiej impertynencji. Kocha to poczeka - mruknął pod nosem, przydeptując niedopałek taniego papierosa ciężkim, wiązanym butem. Budynek wydawał się nie mniej martwy niż widmo jego rodzinnego domu, przy czym nadal przyjemniejszy w odbiorze od wielu miejsc, w których zwykł sypiać.
- Wiem o tych urodzinach. To jakaś impreza? - wypalił radośnie coś, co w odmętach jego umysłu miało być żartem, łokciem opierając się o starą framugę. Śtrażnikowi widocznie nie było do śmiechu, a Pekka w tamtym mrożącym krew w żyłach momencie nie mógł go za to winić. - Ginnungagap, to znaczy, wiem o narodzinach Ginnun...no, tak. - Odchrząknął, przestępując nieco nerwowo z nogi na nogę. W pełni świadom był, iż drugi raz nie wymówi tego bezbłędnie, jeżeli więc szansę miał jedną, to ta mogła zostać właśnie zaprzepaszczona. Kiedy dziewczę prowadzić go zaczęło w głąb korytarzy, ulga przypominała raczej ojcowskie uderzenie w potylicę.
Podróż nie trwała długo, a jego przewodnik musiał być z tego nader rad, gdyż przez całą drogę Pekka - trudno powiedzieć czy z nerwów, czy ze szczerej ciekawości - wypytywał ją o to gdzie jej rodzice i czy trudno było uciec z sierocińca. Podobno mają te dziwne, magiczne płoty - ciągnął, kłamiąc jak z nut (nic nigdy o żadnych magicznych płotach nie słyszał), a dziewczyna nawet się ku niemu nie odwracała. Zostawiła go przy drzwiach, oniemiałego choć nadal beztrosko rozluźnionego, pozwalając przejść do pokoju, który przypominał miejsce, w którym Pekka Nystrom mógłby co najwyżej kraść i wybijać okna - nie powinien być tu na pewno gościem zapraszanym do stołu adresowanymi do niego listami. I tak też na widok pomieszczenia i przebywających w nim ludzi powinien przystanąć i zawrócić. Powinien schować się za framugą i pozostać w cieniu już po tym, jak sięgające wysokich sufitów głosy dotarły do jego uszu. Jak wielkim szczęściem był wiec fakt, iż nigdy nie robił tego, co robić powinien.
- Strasznie się obija ta mała przy drzwiach - rzucił od progu, wpadając do pokoju niczym tornado. Twarz miał zarumienioną od mrozu, jasne włosy niedbale odgarnięte na lewą stronę, a pod długim płaszczem - rzuconym od niechcenia gdzieś w kąt - pogięta koszula pozostawała niedopięta z braku górnych guzików. Bezceremonialnie, bez przeprosin i głośno jak zwykle padł na krzesło obok znajomej twarzy Funiego. Żadna głębsza refleksja na temat tego, cóż takiego tyle znajomych osób robić może w jednym miejscu, nie przeszła mu przez głowę, choć przecież zadziwiającym było ujrzeć i kochaną Laudith i Kwiatka przy jednym stole. Nie zdziwił go nawet ten starszy mężczyzna, przypominający teraz belfra na jakimś abstrakcyjnym apelu, ani rozłożone przed nimi gazety. Jakieś myśli miały do niego przyjść, jak zwykle jednak z opóźnieniem. - Panienki - mruknął ściszone słowa powitania do Świętego Męczennika Funiego i Łajzy Muncha, ich siedzącego nieopodal (nieco przerażającego) kolegę ignorując, jakby był lwem, któremu nie wolno patrzeć w oczy. - Królewicz ładnie mówi - zwrócił się do mężczyzny, którego gładki głos odezwał się chwilę przed wybuchem jego obecności w pokoju. Zdążył podsłuchać jedynie kilka zdań, ale to wystarczyło, by wyciągnąć pobieżne chociaż wnioski. - Jesteśmy tu bo boimy się mordercy, więzienia czy tego, ze ten ładny nas zanudzi na śmierć? - rzucił jeszcze, z uśmiechniętą bezczelnością wskazując gestem głowy przedmówcę. Zamilkł jednak zaskakująco posłusznie na brzmienie pytania obcej dziewczyny, teraz wpatrując się w nią nieprzerwanym, nachalnym spojrzeniem. Milczenie mogło być oznaką ciekawości, zagubienia bądź - co wydawało się w tym właśnie momencie nazbyt oczywiste - uświadomienia sobie, że właśnie zrobił coś bardzo głupiego.
Björn Guildenstern
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:40
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Grudzień. Po ostatnich miesiącach pełnych życiowych perturbacji miał nadzieję, że koniec roku będzie dla niego znacznie spokojniejszy. Chciał wreszcie zasłużenie odpocząć i uwolnić się od zawodowych obowiązków, lecz wszystko wyraźnie wskazywało na to, iż jego prośby po raz kolejny nie zostaną wysłuchane przez bogów. W Pracowni Alchemicznej spędzał długie dnie i noce, by zrealizować większość zamówień na czas — w końcu okres przed Jul zawsze był gorączkowy, w związku z czym Guildenstern ledwo wyściubiał nos ze swojego miejsca pracy. Zdziwił się szczerze, gdy wczesnym rankiem otrzymał kolejny list od sprzymierzeńca — niewiele brakowało, by przypadkiem spoczął na stosie z pozostałą korespondencją, która od kilku dni czekała na odpowiedź z jego strony. Pomimo wielu rzeczy do zrobienia, nie mógł opuścić tego spotkania — był w końcu zagubionym ślepcem i rozpaczliwie potrzebował jakichkolwiek wskazówek, jak odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości, która coraz bardziej go przytłaczała. Poprzednie zadanie wypełnił dość sprawnie, oficjalnie werbując nową osobę w ich struktury — z czym zatem tym razem miał się zmierzyć? Jaką misję przygotował dla niego profesor Nørgaard? Był równie ciekaw dzisiejszego dnia, co przerażony, nie do końca nawet wiedząc, czego i kogo powinien był się spodziewać. Wciąż znał zaledwie tylko kilku galdrów, którzy stali po tej samej stronie barykady co on, dlatego musiał szczególnie uważać, by wieść o jego przemianie nie dotarła do niepożądanych jednostek. Nikt nie mógł go zobaczyć.
— Wiem o narodzinach w Ginnungagap — powiedział ściszonym głosem Guildenstern, kiedy zjawił się w kamienicy Kärkkäinenów, po bokach rozglądając się ostrożnie, czy nikt przypadkiem go nie śledził. W Przesmyku Lokiego zaczynał bywać coraz częściej, a w tym miejscu nie był po raz pierwszy — dobrze pamiętał ostatnie, listopadowe spotkanie, podczas którego dowiedział się o następnym zadaniu. Był ślepcem, który teoretycznie w najbliższych miesiącach miał odrzucić stare, wygodne życie — wciąż jednak nie potrafił tego zrobić. Odkładał tę decyzję w nieskończoność, jakby podświadomie liczył, że pewnego dnia znajdzie inne wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Nie był w stanie cofnąć tego, co się wydarzało — podejrzewał, że nie był pierwszą osobą, która próbowała wszelkich sposobów, by cofnąć przemianę, lecz do tej pory nic nie przynosiło upragnionego efektu. Nie pozostało mu więc nic innego, jak zaakceptować swój nieszczęsny los przyszłego, wydziedziczonego syna Guildensternów. Opatulony długim, czarnym płaszczem i szalem, który zakrywał połowę jego twarzy, przekroczył próg sali, zajmując swoje miejsce gdzieś z boku i starając się nie przykuwać niczyjej uwagi. Nie po to tutaj był, by się zdemaskować, choć musiał się z tym liczyć.
— Wiem o narodzinach w Ginnungagap — powiedział ściszonym głosem Guildenstern, kiedy zjawił się w kamienicy Kärkkäinenów, po bokach rozglądając się ostrożnie, czy nikt przypadkiem go nie śledził. W Przesmyku Lokiego zaczynał bywać coraz częściej, a w tym miejscu nie był po raz pierwszy — dobrze pamiętał ostatnie, listopadowe spotkanie, podczas którego dowiedział się o następnym zadaniu. Był ślepcem, który teoretycznie w najbliższych miesiącach miał odrzucić stare, wygodne życie — wciąż jednak nie potrafił tego zrobić. Odkładał tę decyzję w nieskończoność, jakby podświadomie liczył, że pewnego dnia znajdzie inne wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Nie był w stanie cofnąć tego, co się wydarzało — podejrzewał, że nie był pierwszą osobą, która próbowała wszelkich sposobów, by cofnąć przemianę, lecz do tej pory nic nie przynosiło upragnionego efektu. Nie pozostało mu więc nic innego, jak zaakceptować swój nieszczęsny los przyszłego, wydziedziczonego syna Guildensternów. Opatulony długim, czarnym płaszczem i szalem, który zakrywał połowę jego twarzy, przekroczył próg sali, zajmując swoje miejsce gdzieś z boku i starając się nie przykuwać niczyjej uwagi. Nie po to tutaj był, by się zdemaskować, choć musiał się z tym liczyć.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:47
Irene Engberg
Już dawno temu zdążyła sobie uświadomić, że przyciąga potencjalnie beznadziejne sytuacje z zatrważającą łatwością. Tak jakby Norny z premedytacją plątały kolejne supły na nici jej losu, zbierając zakłady w jak głębokie bagno zabrnie tym razem. Na domiar złego, ostatnimi czasy zaliczała tendencję wzrostową ów niechlubnych ekscesów, czego zresztą lakonicznie nakreślony list był kolejnym dowodem. Zapoznawszy się z jego treścią, przez krótką chwilę nawiedziła ją naiwna nadzieja, że może to Magndís przybrała dziwaczny pseudonim wreszcie dając znak życia, ta uleciała jednak równie szybko, jak się pojawiła, obalona podobnym, acz zbyt dokładnym charakterem pisma. Nieco rozczarowana pozostawiła wiadomość na kuchennym blacie, co jakiś czas powracając do niej zaniepokojonym wzrokiem. O tym, że jej działania nie pozostały niezauważone, boleśnie przekonała się nie tak dawno temu, nie do końca pewna czy i tym razem jest chętna na zgarnięcie pamiątkowej pieczątki.
Nieszczęśliwie ciekawość stanowiła zgubny mechanizm, który zdawał się wieść prym nad wszystkimi innymi trybikami w dość wadliwym instynkcie samozachowawczym Irene. Chciała czy nie, samozwańczy sprzymierzeniec pochwycił jej uwagę na tyle wprawnie, że następnego dnia zdobyła się na porzucenie niezwykle absorbującego zajęcia, jakim było użalanie się nad własnym nieszczęsnym bytem, w celu zawędrowania w pobliże kamienicy Kärkkäinenów.
Stanęła nieopodal umówionego miejsca spotkania chwilę przed osiemnastą, dopalając papierosa i od czasu do czasu łypiąc nieufnie na budynek. Grudniowy wiatr, który targał jej włosy, bez trudu przedostawał się przez materiał starego płaszcza, tym samym nagląc do podjęcia decyzji - mogła wejść i zaspokoić wiecznie nienasyconą ciekawość, albo wyciągnąć wnioski z wydarzeń mających miejsce na przestrzeni ostatnich dni, decydując się, by po prostu odejść, zapominając o sprawie. Ta batalia między głupotą a rozumem zakończyła się niestety upokarzającą dezercją szarych komórek.
Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś ostrzegawczego sygnału, a gdy takowego nie znalazła, wolnym krokiem podeszła do mężczyzny przy wejściu.
- Wiem o narodzinach w Ginnungagap - mruknęła, chowając dłonie w kieszeniach. - Podobno - dodała, w razie gdyby dryblas wymagał wiedzy wykraczającej poza podstawę programową. Ten najwyraźniej usatysfakcjonowany skąpą odpowiedzią uchylił drzwi; chwilę później Engnerg skierowana do odpowiedniej sali przez nastolatkę, wmaszerowała do paszczy lwa.
Omiotła spojrzeniem zebrane towarzystwo, z ulgą odkrywając, że jakimś cudem nie władowała się prosto w łapska Kruczej. Przynajmniej na razie. Pośród tego osobliwego zgromadzenia nie wyłapała jednak ani jednej znajomej twarzy, ostatecznie skupiając uwagę na kuriozalnie zastawionym stole. Zauważywszy porozkładane gazety, jasna brew powędrowała do góry, dając upust lekkiemu zdziwieniu. Pochyliła się nad najnowszym numerem Orakela, pobieżnie przeglądając wyeksponowaną przez gospodarza stronę.
Egon Munch
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:47
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Zmrok nakrył miasto ciemnym liszajem zimowej zgrozy, pasożytniczym grzybem milczenia, które zasnuło arterie Przesmyku, jakby ktoś wylał w jego wąskie, szemrane uliczki gęstą smołę, zdolną przysłonić nawet charakterystyczne echo typowych odgłosów miasta, szemrania prowadzonych w oddali rozmów, miarowego odgłosu ciężkich podeszw obijających się o nierówny, wyszczerbiony bruk, stłumionych, odległych okrzyków, które niekiedy bezpieczniej było uznać za skrzypienie ptasiej krtani lub niefortunnie wyartykułowany wizg obijającego się o okna wiatru – wszystko to, co w dzielnicy Ymira Starszego było przez mieszkańców zgodnie uznawane za ciszę (z braku ciszy rzeczywistej, rezonującej w uszach pozbawionym odgłosów dzwonieniem, spokojem, którego nie sposób było zaznać wśród wychłodzonych karcerów mieszkań o cienkich ścianach i nieszczelnych, przepuszczających zimno framugach), wydawało się teraz zniknąć zupełnie, jak gdyby komuś pod osłoną ciemności udało się wszystkich wystrzelać, pozostawiając okolicę szarą i opustoszałą.
Kamienica Kärkkäinenów przedzierała się przez mgłę słabym migotaniem swych kolorowych witraży, drobnych, zdobiących gzymsy szkiełek, które w świetle dnia zwykły migotać i irydować, a które teraz ledwie prześwitywały przez półmrok popielatej, popołudniowej atmosfery – uparcie omijał to miejsce na przestrzeni ostatnich tygodni, zgrzytając zębami, gdy na myśl nasuwało się ostatnie spotkanie z Wysłannikiem; czarna pieczęć wtłoczona czernią w płótno dłoni, przecięta pojedynczą, pobielałą szramą po przesuniętym wzdłuż linii papilarnej sztylecie, pulsowała dolegliwie, jakby swym nurtującym pieczeniem próbowała przypomnieć mu o swojej obecności, przywieść przed oczy wspomnienie tamtej porażki, której konsekwencjami został trwale naznaczony. Kiedy zatrzymał się przed fasadą, powiódł jeszcze wzrokiem, zupełnie odruchowo, ku zaciemnionemu wśród filarów zapleczu, gdzie, w naiwnej zgrozie, spodziewał się dostrzec ślady szarpaniny na świeżym śniegu, rdzę krwi, która zbroczyła murowaną ścianę, gdy zderzył z nią potylicę, miejsce wydawało się jednak spokojne, nakryte czystym obrusem bieli. Treść osobliwego listu wciąż chrobotała tymczasem osobliwą podejrzliwością we wnętrzu umysłu, oddzielonego od trzeźwości zasłoną prześladowczych urojeń, szatkując rozsądek podejrzeniem, do którego nie potrafił przyznać się nawet przed samym sobą, które sprawiało natomiast, że palce zaciskały się nerwowo na wewnętrznym materiale kieszeni. Powinien był domyślić się genezy dzisiejszego spotkania, a jednak umysł zatruła już monomania pojedynczej myśli, że Göran byłby w stanie dopaść go po latach nawet tutaj i kolejnej, gwałtowniejszej – że byłby w stanie skończyć z nim na dobre.
– Wiem o narodzinach w Ginnungagap. – przyciszony głos, chroboczący nieprzyjemnie o ściany gardła i okraszony równie parszywym uśmiechem, który otworzył mu drzwi do wnętrza kamienicy, jej potężnego cielska, które zdawało się chwiać pod wpływem wiatru uderzającego w gomółki barwnych okien, jakby przepełniony żołądek budynku ścisnął się spazmatycznie, połykając swą strawę zbyt szybko i zbyt łakomie. Pokój, do którego trafił, był obszerny, lecz w dużej mierze zacieniony, przede wszystkim wypełniony jednak ludźmi, spomiędzy których wychwycił znajome twarze, spojrzenia przecięte ukradkowo, w dużej mierze z niechęcią, która sprawiła, że barki nabrały sztywności, jak gdyby zjeżyła się na nich sierść. Czekali na kogoś – nieistniejące dusze, obserwujące, jak pierwsze życie wyłania się spomiędzy ziejącej pustki przepaści, gdzie mróz i kanikuła po raz pierwszy stworzyły amalgamat nowych temperatur.
Kamienica Kärkkäinenów przedzierała się przez mgłę słabym migotaniem swych kolorowych witraży, drobnych, zdobiących gzymsy szkiełek, które w świetle dnia zwykły migotać i irydować, a które teraz ledwie prześwitywały przez półmrok popielatej, popołudniowej atmosfery – uparcie omijał to miejsce na przestrzeni ostatnich tygodni, zgrzytając zębami, gdy na myśl nasuwało się ostatnie spotkanie z Wysłannikiem; czarna pieczęć wtłoczona czernią w płótno dłoni, przecięta pojedynczą, pobielałą szramą po przesuniętym wzdłuż linii papilarnej sztylecie, pulsowała dolegliwie, jakby swym nurtującym pieczeniem próbowała przypomnieć mu o swojej obecności, przywieść przed oczy wspomnienie tamtej porażki, której konsekwencjami został trwale naznaczony. Kiedy zatrzymał się przed fasadą, powiódł jeszcze wzrokiem, zupełnie odruchowo, ku zaciemnionemu wśród filarów zapleczu, gdzie, w naiwnej zgrozie, spodziewał się dostrzec ślady szarpaniny na świeżym śniegu, rdzę krwi, która zbroczyła murowaną ścianę, gdy zderzył z nią potylicę, miejsce wydawało się jednak spokojne, nakryte czystym obrusem bieli. Treść osobliwego listu wciąż chrobotała tymczasem osobliwą podejrzliwością we wnętrzu umysłu, oddzielonego od trzeźwości zasłoną prześladowczych urojeń, szatkując rozsądek podejrzeniem, do którego nie potrafił przyznać się nawet przed samym sobą, które sprawiało natomiast, że palce zaciskały się nerwowo na wewnętrznym materiale kieszeni. Powinien był domyślić się genezy dzisiejszego spotkania, a jednak umysł zatruła już monomania pojedynczej myśli, że Göran byłby w stanie dopaść go po latach nawet tutaj i kolejnej, gwałtowniejszej – że byłby w stanie skończyć z nim na dobre.
– Wiem o narodzinach w Ginnungagap. – przyciszony głos, chroboczący nieprzyjemnie o ściany gardła i okraszony równie parszywym uśmiechem, który otworzył mu drzwi do wnętrza kamienicy, jej potężnego cielska, które zdawało się chwiać pod wpływem wiatru uderzającego w gomółki barwnych okien, jakby przepełniony żołądek budynku ścisnął się spazmatycznie, połykając swą strawę zbyt szybko i zbyt łakomie. Pokój, do którego trafił, był obszerny, lecz w dużej mierze zacieniony, przede wszystkim wypełniony jednak ludźmi, spomiędzy których wychwycił znajome twarze, spojrzenia przecięte ukradkowo, w dużej mierze z niechęcią, która sprawiła, że barki nabrały sztywności, jak gdyby zjeżyła się na nich sierść. Czekali na kogoś – nieistniejące dusze, obserwujące, jak pierwsze życie wyłania się spomiędzy ziejącej pustki przepaści, gdzie mróz i kanikuła po raz pierwszy stworzyły amalgamat nowych temperatur.
Prorok
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:48
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Słyszał, jak zaczynali się zbierać; jak z wolna przepływali szeroką arterią głównego korytarza kamienicy, coraz bardziej, im bliżej było godziny wyznaczonej w rozesłanych wiadomościach, zapełniając swoją obecnością salę obrad, napełniając ją sobą jak spragnione krwi serce. Słyszał, jak budynek przenika ich niecierpliwością i, mimo że drzwi pomieszczenia otwarły się, a następnie zamknęły za Nørgaardem dopiero kilka bezsprzecznie irytująco długich minut po przybyciu ostatniego – choć nie jedynego – z zaproszonych gości, którzy odważyli się odpowiedzieć na wezwanie, bynajmniej nie zamierzał nierozważnie trącać drażliwych strun napinającego nerwy każdego z nich opanowania. Pomimo żywienia wyjątkowo szczeniackiej nadziei na to, że odzew związany z rozesłanymi zaproszeniami na pewno przerośnie jego oczekiwania, ta racjonalna, wciąż żywo belferska część mężczyzny, przyzwyczajona do nieustannych rozczarowań wszelkiej maści galdrami, nakazywała zakładać, że sukcesem okazałoby się, jeśli chociaż trzy czwarte z nich zdradzi się ze swoim zainteresowaniem, w skutek czego połowa ostatecznie zdecydowałaby się wkroczyć na dobre w progi kamienicy. Dlatego też z wcale niełatwym do ukrycia zaskoczeniem przyjął rozciągający się przed nim obrazek niemal braku pustych miejsc z tych, które ówcześnie zostały przygotowane na spotkanie. Uśmiech zachwiał się na wargach profesora, kiedy skinieniem powitał kojarzone twarze – czy to jeszcze z czasów wykładania na instytucie, czy z poczynionych w ostatnim czasie postępów związanych z przygotowaniem ślepców do drogi, jaką od zawsze mieli wszak kroczyć – nie umknęło jednak jego uwadze, że wśród zebranych brakowało kilku istotnych osób.
- Bądź łaskaw zająć miejsce razem z innymi, panie Bergdahl. – Lauge Nørgaard nie dał sobie, ani komukolwiek innemu, możliwości wykorzystania tej chwili dobrego nastroju, w jaki został wprawiony, koncentrując się od razu na czekającym go zadaniu. Nie miał ochoty, by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. – Chyba że nie masz zamiaru wysłuchać tego, co mam wam do przekazania. Drogę powrotną do wyjścia znasz. – Nie czekał na jego reakcję, samemu zajmując jedno z dalszych, wolnych miejsc, przy których nie ułożono gazety. – A pana zapewniam, że tu nie panuje już taki ziąb, jak na zewnątrz. A jeśli wciąż potrzebuje pan, lub ktokolwiek z was, rozgrzania, proszę sięgnąć po najnowsze wydanie Orakel. – Miał na myśli Björna, po czym zdawkowym ruchem dłoni zachęcił każdego do sięgnięcia po gazetę i zapoznania się z treścią znajdującą się nie tylko na pierwszej stronie.
Sam w tym czasie z przenikliwą uwagą, z dłońmi złożonymi na stole, opuszkami palców niemal bezwiednie sunąc po nierównościach struktury drewna, przyglądał się swoim gościom, spojrzeniem raz po raz wracając do Funiego oraz Laudith. Było coś zabawnego w tym, z jaką zmyślnością Norny tkały nici ich życia, przeplatając i krzyżując je ze sobą w najmniej spodziewanych momentach.
– Jakieś refleksje? Pytania? – zagadnął niemal pogodnie, gdy większość zakończyła przeglądanie prasy. – Od przeszło pół roku Midgard dręczony jest tyki strasznymi wydarzeniami. Od sześciu miesięcy Krucza Straż dość udolnie stara się zweryfikować tożsamość tego okropnego, burzącego spokój mieszkańców mordercy. – Ciągnął z jakimś dziwnym, ironicznym zacięciem, obserwując mimikę zebranych. Odwrócił się nagle, wzrokiem przyszpilając siedzącą nieopodal Irene. – Engberg, tak? Powiedz mi… Powiedz nam, czy w tym czasie, w czasie tych sześciu miesięcy naszła cię myśl, że może będziesz następna? Czy ktokolwiek z was pomyślał, że kolejne nazwisko w nekrologu może należeć do was?
- Bądź łaskaw zająć miejsce razem z innymi, panie Bergdahl. – Lauge Nørgaard nie dał sobie, ani komukolwiek innemu, możliwości wykorzystania tej chwili dobrego nastroju, w jaki został wprawiony, koncentrując się od razu na czekającym go zadaniu. Nie miał ochoty, by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. – Chyba że nie masz zamiaru wysłuchać tego, co mam wam do przekazania. Drogę powrotną do wyjścia znasz. – Nie czekał na jego reakcję, samemu zajmując jedno z dalszych, wolnych miejsc, przy których nie ułożono gazety. – A pana zapewniam, że tu nie panuje już taki ziąb, jak na zewnątrz. A jeśli wciąż potrzebuje pan, lub ktokolwiek z was, rozgrzania, proszę sięgnąć po najnowsze wydanie Orakel. – Miał na myśli Björna, po czym zdawkowym ruchem dłoni zachęcił każdego do sięgnięcia po gazetę i zapoznania się z treścią znajdującą się nie tylko na pierwszej stronie.
Sam w tym czasie z przenikliwą uwagą, z dłońmi złożonymi na stole, opuszkami palców niemal bezwiednie sunąc po nierównościach struktury drewna, przyglądał się swoim gościom, spojrzeniem raz po raz wracając do Funiego oraz Laudith. Było coś zabawnego w tym, z jaką zmyślnością Norny tkały nici ich życia, przeplatając i krzyżując je ze sobą w najmniej spodziewanych momentach.
– Jakieś refleksje? Pytania? – zagadnął niemal pogodnie, gdy większość zakończyła przeglądanie prasy. – Od przeszło pół roku Midgard dręczony jest tyki strasznymi wydarzeniami. Od sześciu miesięcy Krucza Straż dość udolnie stara się zweryfikować tożsamość tego okropnego, burzącego spokój mieszkańców mordercy. – Ciągnął z jakimś dziwnym, ironicznym zacięciem, obserwując mimikę zebranych. Odwrócił się nagle, wzrokiem przyszpilając siedzącą nieopodal Irene. – Engberg, tak? Powiedz mi… Powiedz nam, czy w tym czasie, w czasie tych sześciu miesięcy naszła cię myśl, że może będziesz następna? Czy ktokolwiek z was pomyślał, że kolejne nazwisko w nekrologu może należeć do was?
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:49
Iiris Reinikainen
Ja to zawsze potrafię się wpakować w jakieś kłopoty. Najpierw historie, jak kręciłam w śniegu kostki, a teraz dziwna kamienica i dziwny pokój w dziwnym miejscu. Do tego wszystkiego naprawdę wyjątkowo dziwny człowiek zrobił w moją stronę minę, jakby chciał mnie uderzyć. Mimowolnie odskoczyłam na krześle, w głowie przywołując Arthura, który wczoraj wkurzył mnie DO CZERWONOŚCI, tak więc nie powinnam w ogóle o nim myśleć. I wszystko byłoby stosunkowo w porządku, bo po prostu bym uciekła, gdyby nie to, że nagle przez drzwi przeszedł nie kto inny niż Fárbauti, z którym przecież widziałam się może dwadzieścia cztery godziny temu. Mimowolnie czerwony rumieniec oblał moją twarz, a ja spuściłam wzrok niżej, przypominając sobie wszystkie jego słowa, na temat tego, że mam uważać i być bezpieczną w Midgardzie. Nie minął dzień, a ja już pchałam się nie wiadomo gdzie nie wiadomo z kim, ale powiem szczerze... Byłam wdzięczna wszystkim Bogom, że był tu ze mną. Chociaż wstydziłam się patrzeć mu w oczy, tak gdy nieznacznie musnął moją dłoń, uśmiechnęłam się kącikami ust i spojrzałam przepraszająco. No musiał wiedzieć, że naprawdę nie chciałam. Chyba zwyczajnie czasami podejmowałam głupie decyzje... Ale z drugiej strony, skoro on tu był, to chyba wcale nie było tak źle?
Wchodzący i odzywający się do mnie człowiek, który bywał w mojej chatce, sprawił, że zabrakło mi tchu. Nieznacznie pokiwałam głową na jego słowa, chociaż nie byłam pewna, czy to oznacza potwierdzenie, czy zaprzeczenie, przecież nie pytał mnie o zdanie.
Szczerze liczyłam, że dzisiaj nie będę musiała się tu odzywać, zwłaszcza w miarę jak przez drzwi przechodziły kolejne osoby, zajmując miejsca przy stole. Starszy facet patrzył się na mnie jak na jakiegoś dziwaka, ale nie śmiałam odpowiedzieć mu tym samym. Dopiero gdy dostrzegłam wyjątkowo elegancką kobietę, przypatrzyłam się jej dłużej, ciesząc się, że na stole nie stoi wino, bo wcale nie lubiłam go pić, a w takim miejscu chyba wypadałoby, jakby ktoś nalewał.
Wtem zrobiło się jakby chłodniej, a przynajmniej jakby ciszej, bo do sali wszedł ktoś, kto wyraźnie czuł się tu najpewniej. Starszy jegomość, którego niestety nie kojarzyłam, od wejścia rozpoczął przemowę, tak jakby znał obecnych tu ludzi, a ja szybko zaczęłam się domyślać, ze to on może być gospodarzem. Nieco skuliłam się w sobie, kwestionując po raz kolejny, po jakiego grzyba ja tu w ogóle przychodziłam, ale nieustępliwie obserwowałam jego twarz i słuchałam, co ma do powiedzenia, gdy wymieniał kolejne nazwiska i fakty, wspominając o gazecie, na którą zresztą zerknęłam. Mówiąc szczerze, Midgard nigdy wiele mnie nie obchodził. Całe swoje życie spędziłam w Finlandii i to tam chciałam wrócić, a tę stolicę zostawić daleko za sobą. W pewnym sensie jednak, chociaż ta była dla mnie przerażająca, tak nie byłam świadoma, że jest tak źle i dopiero gdy wspomniał o artykule, który już przecież czytałam, zrozumiałam, że zginęli faktycznie ludzie. Śmierć, mówiąc szczerze, nigdy nie była dla mnie problematyczna, chociaż preferowałabym nie być następną na liście. Jakoś nie powiązałam faktów, że to ten Sprzymierzeniec może być w to zamieszany i nieznacznie kręciłam głową na jego pytania. Liczyłam na to, że to Fárbauti będzie dzisiaj za mnie mówił, więc gdzieś pod stołem, nieco niepostrzeżenie (a przynajmniej taką miałam nadzieję) ścisnęłam jego łokieć. Byłam strachliwa, nie zaprzeczę, a on był dla mnie autorytetem, którego dzisiaj chciałam się trzymać, chociaż ledwo wczoraj zalałam mu podłogę utworzoną przeze mnie nad Arthurem chmurą (zasłużył sobie).
Isak Bergman
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:50
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie pozwolił sobie na zbytek swobody, choć przywierał do oparcia krzesła delikatnie, bez wymuszonej sztywności, wskazującej na niewygody związane z przebywaniem w miejscu, co do którego miał wiele wątpliwości. Spokojnie odliczał czas, obserwując jak sala zapełnia się kolejnymi twarzami, spodziewał się, że większości z nich nie rozpozna, gdyż nigdy szczególnie nie integrował się z „pobratymcami” naznaczonymi tym samym piętnem czarnych wstęg pod skórą i bielmem przysłaniającym oczy. Pod otoczką opanowania ukrywał wszelakie emocje rodzące się za każdym razem gdy tylko drzwi uchylały się ponownie. Spokój wtłoczony w mięśnie twarzy nieznacznie zachwiał się na widok Hilmirsona, kąciki ust drgnęły nieznacznie, a brwi wygięły się w delikatne łuki zbiegające ku drobnym zmarszczkom osadzonym na wypukłości czoła. Spojrzenie Bergmana podążało za młodzieńcem do samego końca, póki ten nie usiadł naprzeciwko. Wiedział, że będzie w najlepszym wypadku zdziwiony, dlatego ofiarował mu łagodny uśmiech będący wstępną odpowiedzią na słowa niedoszłego kapłana. Nachylił się tak, by jego głos dotarł tylko i wyłącznie do jego uszu.
– Jesteśmy tylko słabymi ludźmi i ulegamy pokusom. – W tonie tkwiła niewinna zaczepność, rozlewająca się dalej na obliczu błogim zadowoleniem. Jedno oko zmrużyło się delikatnie podtrzymując wrażenie, że wspólnie żartowali. – Mam nadzieję, że nie zmienia to zbyt wiele, Funi? – zagadnął, jakby faktycznie obawiał się, że właśnie ich znajomość zawisła nad przepaścią i każdy niezamierzony ruch mógł przyczynić się do ostatecznej tragedii. Odsunął się następnie, układając plecy na powrót przy masywie oparcia. Z czasem wyłowił kolejną znajomą twarz: ta nie przyniosła już reakcji w postaci uśmiechu. Dla Muncha miał jedynie chłód sączący się ze stalowoszarych tęczówek, przenikający do szpiku kości wspomnieniem ostatniego spotkania: wilgoci osiadającej na podłodze warsztatu, gęstego zapachu potu i palców przywierających kurczowo do drgającej grdyki. Egon zastosował się wtedy do jego słów i o poranku nie znalazł ani najdrobniejszego śladu świadczącego o obecności nieproszonego gościa. Odwrócił twarz, by nie przyglądać się mu z uporczywością. Pomieszczenie szumiało przyciszonymi powitaniami, niemrawymi rozmowami osób widzących się niekiedy pierwszy raz w życiu.
Pojawienie się sylwetki starszego, statecznego mężczyzny przyprawiło go wpierw o krótkie zdumienie, następnie, gdy poczynił rozeznanie, odnajdując w pamięci postać do której mógł przypisać ów wygląd, poczuł nerwowy tik prawego oka szarpniętego mikro skurczem. Sytuacja zdawała się mu w pewnym stopniu kuriozalna, gdy tożsamość potencjalnego sprzymierzeńca odarta została z resztek tajemnicy. Chciał rzec, że nie był jedynym trupem na tej sali. Zatrzymał całą swoją uwagę na twarzy Lauge, teoretycznie wyglądającego na mężczyznę będącego mniej więcej w jego wieku (gdyby sam zgodnie z prawdą przypominał człowieka przed sześćdziesiątką), w rzeczywistości jednak nieco starszego, wyraźnie oszczędzanego przez biegnący czas. Wszystkie plotki, które do tej pory słyszał, niosące się zwykle po najpodlejszych ulicach Przesmyku okazywały się prawdą - mógł być sceptyczny, jednak doświadczony zdarzeniami z własnego życia, twierdził, że niewiele było rzeczy niemożliwych, być może dlatego w dalszym ciągu zachowywał spokój, bez epatowania nadmiernym entuzjazmem, czy szokiem układającym się w lineaturze twarzy, wyrażającej teraz raczej wyraźne skupienie na rozwoju sytuacji. Z niezmąconego spokoju wyrwało go szarpnięcie, które poczuł pod stołem, chłód dziewczęcych palców przebijał się nawet przez grubszą warstwę ubrań; instynktownie odwrócił twarz ku Reinikainen, by uspokoić lękliwość kiełkującą w jej piersi. W razie potrzeby wciąż był tuż obok, pozwolił, by nadal ściskała jego łokieć. Zawiesił jednak wskazujący palec prawej ręki na dolnej wardze, wskazując by skupiła się na postaci sprzymierzeńca. Śledził jak ten zbija każdego przejawiającego choć odrobinę niepokory ślepca, odsłaniając tym samym ich tożsamość. Obecność wspaniałych klanów przyprawiła go o uszczypnięcie satysfakcji, nie omieszkał przyjrzeć się dokładniej Bergdahlowi stojącemu pod ścianą i Gulidensternowi skrywającemu się pod ciemnym szalem.
Najnowszy numer Orakel leżał wciąż tuż przed nim, jednak sięgnął do kart po czasie, poświęcając na ponowne przeczytanie artykułu kilka chwil. Nie odzywał się wciąż, marszcząc jedynie czoło w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. O niewyjaśnionych ofiarach wiedział każdy, a temat zdążył się przejeść przynajmniej połowie Midgardczyków po tysiąckroć. Często myślał o śmierci, poświęcając niemal całe życie na wytrwałą ucieczkę przed jej łapczywymi szponami, zwłaszcza, że niezmiennie czuł jej oddech na swych plecach. Odłożył gazetę, przenosząc ciężar uwagi na twarz zaczepionej przez Nørgaarda dziewczyny.
– Jesteśmy tylko słabymi ludźmi i ulegamy pokusom. – W tonie tkwiła niewinna zaczepność, rozlewająca się dalej na obliczu błogim zadowoleniem. Jedno oko zmrużyło się delikatnie podtrzymując wrażenie, że wspólnie żartowali. – Mam nadzieję, że nie zmienia to zbyt wiele, Funi? – zagadnął, jakby faktycznie obawiał się, że właśnie ich znajomość zawisła nad przepaścią i każdy niezamierzony ruch mógł przyczynić się do ostatecznej tragedii. Odsunął się następnie, układając plecy na powrót przy masywie oparcia. Z czasem wyłowił kolejną znajomą twarz: ta nie przyniosła już reakcji w postaci uśmiechu. Dla Muncha miał jedynie chłód sączący się ze stalowoszarych tęczówek, przenikający do szpiku kości wspomnieniem ostatniego spotkania: wilgoci osiadającej na podłodze warsztatu, gęstego zapachu potu i palców przywierających kurczowo do drgającej grdyki. Egon zastosował się wtedy do jego słów i o poranku nie znalazł ani najdrobniejszego śladu świadczącego o obecności nieproszonego gościa. Odwrócił twarz, by nie przyglądać się mu z uporczywością. Pomieszczenie szumiało przyciszonymi powitaniami, niemrawymi rozmowami osób widzących się niekiedy pierwszy raz w życiu.
Pojawienie się sylwetki starszego, statecznego mężczyzny przyprawiło go wpierw o krótkie zdumienie, następnie, gdy poczynił rozeznanie, odnajdując w pamięci postać do której mógł przypisać ów wygląd, poczuł nerwowy tik prawego oka szarpniętego mikro skurczem. Sytuacja zdawała się mu w pewnym stopniu kuriozalna, gdy tożsamość potencjalnego sprzymierzeńca odarta została z resztek tajemnicy. Chciał rzec, że nie był jedynym trupem na tej sali. Zatrzymał całą swoją uwagę na twarzy Lauge, teoretycznie wyglądającego na mężczyznę będącego mniej więcej w jego wieku (gdyby sam zgodnie z prawdą przypominał człowieka przed sześćdziesiątką), w rzeczywistości jednak nieco starszego, wyraźnie oszczędzanego przez biegnący czas. Wszystkie plotki, które do tej pory słyszał, niosące się zwykle po najpodlejszych ulicach Przesmyku okazywały się prawdą - mógł być sceptyczny, jednak doświadczony zdarzeniami z własnego życia, twierdził, że niewiele było rzeczy niemożliwych, być może dlatego w dalszym ciągu zachowywał spokój, bez epatowania nadmiernym entuzjazmem, czy szokiem układającym się w lineaturze twarzy, wyrażającej teraz raczej wyraźne skupienie na rozwoju sytuacji. Z niezmąconego spokoju wyrwało go szarpnięcie, które poczuł pod stołem, chłód dziewczęcych palców przebijał się nawet przez grubszą warstwę ubrań; instynktownie odwrócił twarz ku Reinikainen, by uspokoić lękliwość kiełkującą w jej piersi. W razie potrzeby wciąż był tuż obok, pozwolił, by nadal ściskała jego łokieć. Zawiesił jednak wskazujący palec prawej ręki na dolnej wardze, wskazując by skupiła się na postaci sprzymierzeńca. Śledził jak ten zbija każdego przejawiającego choć odrobinę niepokory ślepca, odsłaniając tym samym ich tożsamość. Obecność wspaniałych klanów przyprawiła go o uszczypnięcie satysfakcji, nie omieszkał przyjrzeć się dokładniej Bergdahlowi stojącemu pod ścianą i Gulidensternowi skrywającemu się pod ciemnym szalem.
Najnowszy numer Orakel leżał wciąż tuż przed nim, jednak sięgnął do kart po czasie, poświęcając na ponowne przeczytanie artykułu kilka chwil. Nie odzywał się wciąż, marszcząc jedynie czoło w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. O niewyjaśnionych ofiarach wiedział każdy, a temat zdążył się przejeść przynajmniej połowie Midgardczyków po tysiąckroć. Często myślał o śmierci, poświęcając niemal całe życie na wytrwałą ucieczkę przed jej łapczywymi szponami, zwłaszcza, że niezmiennie czuł jej oddech na swych plecach. Odłożył gazetę, przenosząc ciężar uwagi na twarz zaczepionej przez Nørgaarda dziewczyny.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:51
Ari Bergdahl
Zespolony z nocą trwał w swoim bezruchu, nasłuchując i wodząc oczyma po twarzach zebranych przy stole person. Głosy ich myśli krążyły gdzieś chaotycznie po drodze, niektóre szeptały niemal niesłyszenie, podczas gdy inne zmieszane nieskładnie w całym wydźwięku wybijały się głośno i przystępnie, a mimo to brak mu było należytego skupienia, które zaraz pochwycając myśl cudzą wodziły i łgały, bo głos w jego wnętrzu nakazywał zawierzyć po prostu zmysłom własnym, które w całym stosie gestów i zachowań pełniejszy obraz danej osoby sobą przecież przedstawiały. Znał się na ludziach, ucząc się tego przez lata, wychwytując nieraz to, co innym zdawało się być niewidocznym, więc czemu teraz miałby zawierzać martwemu oku Ariego, obrazom rysującym się nadto chaotycznie, by w całym tym bajzlu móc złożyć je w całość?
W końcu zwraca lico w kierunku wchodzącego do pomieszczenia Nørgaarda, zaszczycając go ledwie rysującym się na spiętej twarzy pełnym cynizmu uśmiechem, kiedy ten rzucając bezpośrednio prosto jego nazwiskiem waży się go temperować. Uśmiech w końcu gaśnie na jego licu, oczy rozbłyskują ledwie na moment, a cała sylwetka napina się; może ledwie widocznie, ale jednak - coś tajemniczego i podstępnego wychyla się z głębi, wypełnia pęczniejące pod skórą żyły, a z ust wyrywa się głuche, stłumione warknięcie. Wystukuje z paczki papierosa, z wzrokiem wbitym ostrością prosto w oczy Lauge. Daje sobie czas. Jak gdyby zespalając z wtłaczającym się w głąb niego gniewem. I nie chodzi wcale w żaden sposób o samą chęć uciszenia go, ale o tę zgraję siedzących przy stole nieznajomych, z których przecież każdy mógł okazać się wysłannikiem Kruczych Strażników. Jaką mieli u diabła gwarancję? Im jest ich więcej, im bliżej są, tym te wszystkie zebrania stają się bardziej niebezpieczne. W gruncie rzeczy po raz pierwszy się waha. Nie żeby nie lubił niebezpieczeństwa, ale jak gdyby w pewien sposób dostrzega rysujący się gdzieś po drodze brak przytomności w tym wszystkim umysłu Sprzymierzeńca. No chyba, że celowością jest mu to, by każdy znał tożsamość każdego. W końcu odpala papierosa zaklęciem, zaciąga dym głęboko i wciąż nie ściągając kaptura zasiada u jednego ze szczytów stołu, palcami przyciągając jedną z leżących gazet.
- Kiedyś gazety służyły do zawijania w nie ryb. Bynajmniej do czegoś się nadawały - rzuca impertynencko w stronę towarzyszy, samo spojrzenie jego oczu na dłuższy moment zatrzymuje się na Munchu, kiedy pozwala sobie na lekki uśmieszek, ni to mający na celu przywitanie i docenienie faktu, iż ciekawość płynąca z ich poprzedniej rozmowy go tu przywiodła, ni kpiny, że tak łatwo dał się złapać. Przeciąga w końcu spojrzeniem po tekście gazety, choć braknie mu przy tym jakiejkolwiek wnikliwości, odkładając ją w końcu z powrotem na blat, by strzepać nań popiół wetkniętego w usta papierosa. Zaciąga dym głęboko na samo dno płuc, obserwując chwilę jak bez pośpiechu, ospale wędruje pod sam sufit, niknąc w otaczającej ich przestrzeni. Przerzuca ponownie spojrzeniem po twarzach wspólników, by na koniec utkwić je w Lauge, wsłuchany z przechyloną lekko na bok głową w rozpościerane przed nimi słowa.
- Wątpię, by była to jedna osoba - rzuca krótko i dobitnie z niemym uśmieszkiem błądzącym żywo na martwym licu. Sam przecież był sprawcą… - I o ile nie jest to nasze dzieło, bo tak to dla mnie wygląda, to jest nam to na rękę, by skupili się na osobnym, seryjnym mordercy, wówczas my będziemy czyści, a każda głowa która spadnie nieopatrznie może sugerować jego robotę - pozwala sobie na te dywagacje, pogłębiając spojrzenie oczu, które z uporem domagają się odpowiedzi. Patrzy wprost na Nørgaarda, jak inni, ale same oczy zdają się wnikliwie badać każdą zmarszczkę uwidaczniającą się na jego licu, każdą prawdę i fałsz rzeczony poprzez usta. Cały czas sądził, iż przynajmniej większość tych trupów była robotą ślepców. ICH ROBOTĄ. I nie, nigdy nie zastanawiał się nad tym, że może być następny. Żyjąc tak jak on czasem lepiej jest nie rozmyślać zanadto, “kiedy” i "z czyjej ręki"?
Funi Hilmirson
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:52
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Rozciągający mu usta uśmieszek zadrżał w kącikach w wyraźnym zadowoleniu, kiedy posłusznie nachylił się również ponad stołem ku siedzącemu naprzeciw Bergmanowi, by pochwycić dedykowane wyłącznie jemu słowa – spoglądał na niego z pewnego rodzaju nowym ciepłem, aprobatą i poczuciem swoistej solidarności, napoczętej wcześniej zgodnymi poglądami, teraz zawiązującej się tylko mocniej wobec okoliczności stawiającej ich jednoznacznie na jednym froncie. Ramię w ramię, jak chciałby sobie powiedzieć, choć w istocie nie miałby śmiałości wystąpić u jego boku jak równy z równym.
– Tylko na lepsze, panie Bergman – odpowiedział mu równie konfidencjonalnym tonem, niosącym się nieadekwatnie wesołym szmerem w spoważniałej ciszy, w jakiej zgromadzeni zgodnie przeczekiwali ostatnie minuty dzielące ich od godziny wyznaczonej w rozesłanych listach. Funi, przywierając znów plecami do oparcia krzesła, zabębnił nerwowo palcami o własne kolano, podskakujące w niespokojnym rytmie pod blatem, zdradliwie eksponując przed resztą entuzjastyczne, niecierpliwie podniecenie, które nieustępliwie zaciskało mu się na sercu. Nieufna obawa, która wcześniej pętała naturalny mu animusz, uładzona familiarną obecnością Bergmana, ustępliwie zsuwała mu z ramion swój ciężar, wobec czego jego spojrzenie, dotąd nieuważnie rozbiegane, zdawało się nabrać większej, choć wciąż skocznej, pilności, z jaką bez szczególnej dyskrecji obserwował obecnych współtowarzyszy, dłuższą chwilę poświęcając siedzącej obok mężczyzny młodej, drobnej kobiecie.
Drgnął zauważalnie, kiedy przez szczelinę drzwi do środka wsunęła się kolejna znajoma mu fizjonomia; rytm podrygującego kolana wpadł w rozwlekłą, zaskoczoną pauzę, w której tkwił przez rozciągłość paru sekund, zanim wymuszanego na sobie nieporadnie opanowania nie przeciął rozbłysk autenycznie rozradowanego uśmiechu.
– Munch – nieomal podskoczył na krześle, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, przemykającą uporczywie, drażniąco, po pozostałych fizjonomiach. – Tutaj – dorzucił już spokojniej, choć nie mniej przyjaźnie, zachęcająco poklepując dłonią gazetę rozłożoną przy miejscu obok niego. Beztrosko nieświadomy, że zapraszał go tym samym wprost w paszczę konfrontacji, w impas nieuchronnego napięcia, jakie musiałoby zgęstnieć nad stołem, którego szerokość zaledwie dzieliłaby jego i Bergmana. Błękitne spojrzenie, niespodziewanie bystro skupione, chwyciło się go jak nadpobudliwy terrier ulubionej nogawki, nieustępliwie nalegając, strasząc poniekąd, że w razie oporu będzie gotów suszyć mu głowę jeszcze bardziej ostentacyjnie. Obok mnie, Bohler, dokładnie tak, jak miało być; po raz kolejny przypadkiem, przypadkiem, przypadkiem, dopóki ustawiczna powtarzalność ostatecznie przekreśli jego definicję, złamie nieznośny, niezrozumiały opór Muncha wobec rzeczy ewidentnie oczywistej.
Potem, nim zdążyłby znów osunąć się głębiej w krzesło, zanurzyć w niecierpliwym oczekiwaniu, wznowić galopadę podskakującej nogi: obuch kolejnej rewelacji – nieboszczyk stający przed jego spojrzeniem niezrozumiale żywy. Zmarły hucznie pożegnany zaledwie dwa miesiące wstecz pod sklepieniem Helligsted obecny, oddychający tym samym powietrzem, które wstrzymało mu się w gardle, kiedy zaskoczony błękit kierował jeszcze raz ku Bergmanowi, jakby od niego spodziewał się uzyskać jednoznaczne potwierdzenie lub – lepiej – wyjaśnienie. Odprowadzał profesora wzrokiem, schwytany przez chwilę w nienaturalny mu bierny bezruch, nim pierwsze słowa padające z uśmiechających się ust znajomej twarzy nie otrzeźwiły go na powrót, utwierdzając w niewątpliwej, choć niedorzecznej, rzeczywistości. Poważny głos profesora przywodził mu na myśl ten rezonujący w sali zajęć, traktujący o tajnikach magii rytualnej; na okładkach podręczników rozwartych zachęcająco na ławkach, tkwiło jego nazwisko. Lauge Nørgaard, powstały z grobu, zwrócony światu, niezrozumiale żywy.
Dopiero pod wskazówką jego przykazu chwycił wreszcie w palce papier wyłożonej przed nim gazety, by przesunąć spojrzeniem – wyraźnie odruchowo nabierającym wyrazu znużenia – po treści artykułu, czując coraz silniej, jak wzbiera w nim jakieś rozkiełnznanie, niestosowne rozbawienie, zdezorientowana wesołość, mimowolna wobec niezrozumiałości tego, co poczynało się przed nim rozgrywać, szczególnie wobec nazwiska jednej z ofiar, tak osobiście mu znanego, i padających zaraz później pytań. Refleksje? Pytania? Nie boicie się, że was też dopadnie, ten okropny morderca? Podniósłszy wzrok znad gazety, przebiegł wzrokiem po otaczających go twarzach, jakby spodziewał się natknąć wśród nich na symetryczne mu odczucia, tymczasem nikt się nie śmiał, nikt nie dostrzegał w tym nic niedorzecznego, nikt nie odwzajemniał jego rozbawienia. Nie Bergman, nie siedząca obok niego kobieta, nie Munch, nie wywołana Engberg, nie dziewczyna, która nieoczekiwanie zabrała głos.
Nie rozumiał. Nie rozumiał i czuł się, jakby wrzucono go w sam środek jakiejś farsy, mającej na celu zacisnąć się na nim pętlą komicznej, niedostępnej mu jeszcze puenty. Zabił Aesena, wciśnięto mu w dłoń kartkę z adresem tej kamienicy, a teraz, kiedy w końcu się w niej znalazł, mówiono o dokonanych zbrodniach jako o czymś, co miałoby przytrafić się im. Śmiech zbierający mu się na podniebieniu zaczynał smakować nerwową paniką; dlaczego zachowywali się, jakby nie rozpoznawali tych nazwisk tak, jak on?
Dłoń, którą zwinął w bezwiedny kurcz na swoim kolanie, wymknęła mu się spod opanowania, rozwierając palce, by zwinąć je zaraz na nadgarstku Muncha. To nie my? – spytał, poruszając niemo ustami, nachylając się ku niemu tylko nieznacznie, by nie zwrócić przypadkiem na siebie niepotrzebnej uwagi, łudząc się, że Munch będzie potrafił zrozumieć, będzie potrafił odpowiedzieć, złamie się i pierwszy parsknie śmiechem.
– Tylko na lepsze, panie Bergman – odpowiedział mu równie konfidencjonalnym tonem, niosącym się nieadekwatnie wesołym szmerem w spoważniałej ciszy, w jakiej zgromadzeni zgodnie przeczekiwali ostatnie minuty dzielące ich od godziny wyznaczonej w rozesłanych listach. Funi, przywierając znów plecami do oparcia krzesła, zabębnił nerwowo palcami o własne kolano, podskakujące w niespokojnym rytmie pod blatem, zdradliwie eksponując przed resztą entuzjastyczne, niecierpliwie podniecenie, które nieustępliwie zaciskało mu się na sercu. Nieufna obawa, która wcześniej pętała naturalny mu animusz, uładzona familiarną obecnością Bergmana, ustępliwie zsuwała mu z ramion swój ciężar, wobec czego jego spojrzenie, dotąd nieuważnie rozbiegane, zdawało się nabrać większej, choć wciąż skocznej, pilności, z jaką bez szczególnej dyskrecji obserwował obecnych współtowarzyszy, dłuższą chwilę poświęcając siedzącej obok mężczyzny młodej, drobnej kobiecie.
Drgnął zauważalnie, kiedy przez szczelinę drzwi do środka wsunęła się kolejna znajoma mu fizjonomia; rytm podrygującego kolana wpadł w rozwlekłą, zaskoczoną pauzę, w której tkwił przez rozciągłość paru sekund, zanim wymuszanego na sobie nieporadnie opanowania nie przeciął rozbłysk autenycznie rozradowanego uśmiechu.
– Munch – nieomal podskoczył na krześle, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, przemykającą uporczywie, drażniąco, po pozostałych fizjonomiach. – Tutaj – dorzucił już spokojniej, choć nie mniej przyjaźnie, zachęcająco poklepując dłonią gazetę rozłożoną przy miejscu obok niego. Beztrosko nieświadomy, że zapraszał go tym samym wprost w paszczę konfrontacji, w impas nieuchronnego napięcia, jakie musiałoby zgęstnieć nad stołem, którego szerokość zaledwie dzieliłaby jego i Bergmana. Błękitne spojrzenie, niespodziewanie bystro skupione, chwyciło się go jak nadpobudliwy terrier ulubionej nogawki, nieustępliwie nalegając, strasząc poniekąd, że w razie oporu będzie gotów suszyć mu głowę jeszcze bardziej ostentacyjnie. Obok mnie, Bohler, dokładnie tak, jak miało być; po raz kolejny przypadkiem, przypadkiem, przypadkiem, dopóki ustawiczna powtarzalność ostatecznie przekreśli jego definicję, złamie nieznośny, niezrozumiały opór Muncha wobec rzeczy ewidentnie oczywistej.
Potem, nim zdążyłby znów osunąć się głębiej w krzesło, zanurzyć w niecierpliwym oczekiwaniu, wznowić galopadę podskakującej nogi: obuch kolejnej rewelacji – nieboszczyk stający przed jego spojrzeniem niezrozumiale żywy. Zmarły hucznie pożegnany zaledwie dwa miesiące wstecz pod sklepieniem Helligsted obecny, oddychający tym samym powietrzem, które wstrzymało mu się w gardle, kiedy zaskoczony błękit kierował jeszcze raz ku Bergmanowi, jakby od niego spodziewał się uzyskać jednoznaczne potwierdzenie lub – lepiej – wyjaśnienie. Odprowadzał profesora wzrokiem, schwytany przez chwilę w nienaturalny mu bierny bezruch, nim pierwsze słowa padające z uśmiechających się ust znajomej twarzy nie otrzeźwiły go na powrót, utwierdzając w niewątpliwej, choć niedorzecznej, rzeczywistości. Poważny głos profesora przywodził mu na myśl ten rezonujący w sali zajęć, traktujący o tajnikach magii rytualnej; na okładkach podręczników rozwartych zachęcająco na ławkach, tkwiło jego nazwisko. Lauge Nørgaard, powstały z grobu, zwrócony światu, niezrozumiale żywy.
Dopiero pod wskazówką jego przykazu chwycił wreszcie w palce papier wyłożonej przed nim gazety, by przesunąć spojrzeniem – wyraźnie odruchowo nabierającym wyrazu znużenia – po treści artykułu, czując coraz silniej, jak wzbiera w nim jakieś rozkiełnznanie, niestosowne rozbawienie, zdezorientowana wesołość, mimowolna wobec niezrozumiałości tego, co poczynało się przed nim rozgrywać, szczególnie wobec nazwiska jednej z ofiar, tak osobiście mu znanego, i padających zaraz później pytań. Refleksje? Pytania? Nie boicie się, że was też dopadnie, ten okropny morderca? Podniósłszy wzrok znad gazety, przebiegł wzrokiem po otaczających go twarzach, jakby spodziewał się natknąć wśród nich na symetryczne mu odczucia, tymczasem nikt się nie śmiał, nikt nie dostrzegał w tym nic niedorzecznego, nikt nie odwzajemniał jego rozbawienia. Nie Bergman, nie siedząca obok niego kobieta, nie Munch, nie wywołana Engberg, nie dziewczyna, która nieoczekiwanie zabrała głos.
Nie rozumiał. Nie rozumiał i czuł się, jakby wrzucono go w sam środek jakiejś farsy, mającej na celu zacisnąć się na nim pętlą komicznej, niedostępnej mu jeszcze puenty. Zabił Aesena, wciśnięto mu w dłoń kartkę z adresem tej kamienicy, a teraz, kiedy w końcu się w niej znalazł, mówiono o dokonanych zbrodniach jako o czymś, co miałoby przytrafić się im. Śmiech zbierający mu się na podniebieniu zaczynał smakować nerwową paniką; dlaczego zachowywali się, jakby nie rozpoznawali tych nazwisk tak, jak on?
Dłoń, którą zwinął w bezwiedny kurcz na swoim kolanie, wymknęła mu się spod opanowania, rozwierając palce, by zwinąć je zaraz na nadgarstku Muncha. To nie my? – spytał, poruszając niemo ustami, nachylając się ku niemu tylko nieznacznie, by nie zwrócić przypadkiem na siebie niepotrzebnej uwagi, łudząc się, że Munch będzie potrafił zrozumieć, będzie potrafił odpowiedzieć, złamie się i pierwszy parsknie śmiechem.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:53
Ronja Åkerberg
Świat przypomina sen - potoki spojrzeń zbiegają się, łączą w rzekę klarownej, połyskliwej uwagi. Sen w którym błądzą jak w pelerynie mgły - sen w niepewności, napięciu i przeczulonych zmysłach. Sen który chwyta za tunel miękkiego gardła i szumi na krańcach skroni. Przebudzą się - wkrótce, wkrótce. Wszyscy chcą się przebudzić - odrzucić całun niewiedzy. Słowa, wypowiadane przez sprzymierzeńca opadają z precyzją jak ostre krawędzie noży, drążą w głąb świadomości i pogłębiają przepaść, na której dnie oklejonym czernią przycupnął stwór niedosytu. Ścieżka jej wzroku, przez krótki, ulotny moment zamiera na rekwizycie gazety; strony „Orakel” leżą wiotkie, bezwładne jak szare zwiędnięte liście. Tęczówki, w zrywie instynktu wędrują po tłustej czcionce nagłówka, smoła dobranych liter przelewa się, tworząc przekaz. W pierwszej chwili chce milczeć, mając oczywiście na względzie że w istocie nie do niej zwracał się sam mężczyzna. Była, z pewnością, jedną z najmłodszych osób wezwanych dzisiaj do sali; każdy, podobny do niej, powinien z początku słuchać. Słuchać - patrzeć - rozważać.
- To bez znaczenia - wyrywa się, jednak, spomiędzy jej drgnięcia warg. Wygłasza myśli zbyt głośno - czuje, że mogła przykuć uwagę - uwagę, której nie chciała w najmniejszym odcieniu skupić. Niestety. Podnosi natychmiast głowę, próbując dość zręcznie wybrnąć. Jest pewna siebie jak butne i krnąbrne dziecko. To bez znaczenia. Próbuje odnaleźć wyjście.
- Myślę, że większość z nas zawsze - przemawia głośniej, z pewnością, przestaje tłamsić, wypuszczać spłowiałe głoski - robi wszystko, by przetrwać - dodaje najczystszą prawdę - szkicuje swój punkt widzenia. Wyparci poza margines, wzgardzeni, zmieszani z błotem; wypluci z ust społeczeństwa. Pasmo korozji, zgnilizny na ideale świata.
- Bez względu na nekrologi - nigdy nie przechadzała się z identyczną beztroską podobną wielu widzącym, nigdy nie utonęła, podobnie jak oni w zgubnej, żałosnej wizji o stabilności i władzy, w planach i scenariuszach, w dniach nakreślonych na kalce zgubnego życia. Musiała, bez względu na wszystko inne pozostawać ostrożna. Budować skrzętnie kontakty, poszerzać krąg znajomości, unikać Kruczych Strażników. Nieznośne, silne napięcie było wpisane w każdą obserwację i kradzież, każdy, wydarty kęs informacji.
- Nie muszę nikomu mówić, za co mają nas inni - nikt, kto poruszał się alejkami Przesmyku nie wzbudzał - choćby szczypty - szacunku. Okoliczne tereny zostały spowite lękiem podobnie jak zakazana część magii. Za co - a nie - za kogo. Mimo, że zagłębiła się od niedawna; że od niedawna przy korzystaniu z czarów pod powierzchnią jej skóry skręcały się liczne, czarne łodygi żył - poznała pierwsze odczucie jeszcze w preludium dzieciństwa. Poznała, dorastając przy matce na której ręce tkwił stygmat Pieczęci Lokiego - wyklętej, odrzuconej przez większość postronnych galarów.
Laudith Vidgren
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:54
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Nie sądziła, by była ostatnia, kilka krzeseł pozostało pustych, dlatego zajęła jedno z miejsc, pozbywszy się płaszcza i czekała cierpliwie. Zachowała milczenie, kiwała jednak uprzejmie głową, kiedy próg sali przekraczały kolejne osoby - wciąż dla niej obce, poza Irene, której spojrzenie uchwyciła i posłała jej uśmiech. Jednocześnie jednak poczuła jakieś ukłucie niepokoju. Od lat z Homerem czynili tak wiele, aby ich fascynacje pozostały tajemnicą. Tańczyli na linie ukrywając przed pozostałymi zmiany jakie zachodziły w ich ciałach i umysłach, tymczasem okazywało się, że inni ich obserwowali. Irene także, a jak się okazało - wielu innych. Czy to samo można było powiedzieć o Kruczej Straży? Laudith czekała niecierpliwie na dalszy rozwój sytuacji, aż wreszcie pojawił się starszy mężczyzna, którego twarz wydała się jej znajoma. Dłuższą chwilę musiała szperać w odmętach pamięci, aby dopasować do niej właściwe nazwisko. Rozmowa ze zmarłymi była dla pani Vidgren codziennością - rozmowa z uznanymi za zmarłych już niekoniecznie. Cień zaskoczenia przemknął po bladej twarzy, powstrzymała się jednak od komentarza.
- Śmierć jest nieunikniona i czyha za każdym rogiem - wyrzekła powoli Laudith, między słowami jasnowłosej nieznajomej, skupiając swoje spojrzenie na Lauge, niemalże beznamiętne i chłodne. - Nieustannie lękając się śmierci lękalibyśmy się żyć - dodała, pozwalając, aby w kąciku bladych ust zatańczył ironiczny uśmiech. Wzniosłe to słowa, wypowiadane przez poetów i niepoprawnych optymistów, zupełnie nie pasujące do galdrów takich jak oni - żywo śmiercią zainteresowanych, lecz nie mających ochoty, by doświadczyć jej zbyt wcześnie. Pani Vidgren spojrzała na leżące na stole wydanie Orakel, nie komentując opinii, że gazety lepiej sprawdzały się jako opakowanie na ryby. Czytała artykuł o ostatnich morderstwach, do jakich doszło w Midgardzie, śledziła doniesienia o nich od dłuższego czasu i w duchu kpiła z nieudolności Kruczej Straży. Jeśli nie potrafili złapać jednego człowieka, o ile był to rzeczywiście jeden morderca, to jak zamierzali wytępić ich wszystkich? Głupcy.
- Chłopcy, spokojnie, to nie czas i pora na przepychanki. Jeśli nie macie nic mądrego do powiedzenia, lepiej jest milczeć - zwróciła się do dwójki mężczyzn chłodnym tonem. Przypuszczała, że spotkanie to więc zaraz może zostać przerwane przez kolejne przepychanki młodych kogucików. Zupełnie niepotrzebne i wręcz niewskazane w takiej chwili. Laudith nie lubiła tracić czasu, był zbyt cenny, chciała poznać prawdziwy cel tego spotkania, wiedzieć do czego zmierzał Nørgaard i dlaczego ich tu zaprosił. Nie chciała myśleć wezwał, godziłoby to w jej na nowo odzyskane poczucie niezależności, której posmakowała i nie zamierzała zeń rezygnować.
- Nie obawiam się, że moje nazwisko pojawi się w nekrologu za sprawą tego konkretnego mordercy. Nie jestem nikim tak ważnym jak jego dotychczasowe ofiary. Wybiera znane nazwiska, większe sylwetki. - Osoby związane z Kolegium, instytucjami naukowymi - galdrowie, którzy znaczyli więcej. - Pytanie tylko, czy zgromadziliśmy się tutaj, aby wyręczyć Kruczą Straż, czy może podejrzewasz, panie Nørgaard, że człowiek ten chce zaszkodzić wszystkim nam?
Doniesienia o morderstwach w wielu budziły trwogę, zupełnie słuszną, Laudith jednak nie obawiała się śmierci - nie dlatego, że tak była pewna swych talentów i tego, że przeżyje. Śmierć była jedynie zamknięciem rozdziału, po którym otworzyć się miał następny.
- Śmierć jest nieunikniona i czyha za każdym rogiem - wyrzekła powoli Laudith, między słowami jasnowłosej nieznajomej, skupiając swoje spojrzenie na Lauge, niemalże beznamiętne i chłodne. - Nieustannie lękając się śmierci lękalibyśmy się żyć - dodała, pozwalając, aby w kąciku bladych ust zatańczył ironiczny uśmiech. Wzniosłe to słowa, wypowiadane przez poetów i niepoprawnych optymistów, zupełnie nie pasujące do galdrów takich jak oni - żywo śmiercią zainteresowanych, lecz nie mających ochoty, by doświadczyć jej zbyt wcześnie. Pani Vidgren spojrzała na leżące na stole wydanie Orakel, nie komentując opinii, że gazety lepiej sprawdzały się jako opakowanie na ryby. Czytała artykuł o ostatnich morderstwach, do jakich doszło w Midgardzie, śledziła doniesienia o nich od dłuższego czasu i w duchu kpiła z nieudolności Kruczej Straży. Jeśli nie potrafili złapać jednego człowieka, o ile był to rzeczywiście jeden morderca, to jak zamierzali wytępić ich wszystkich? Głupcy.
- Chłopcy, spokojnie, to nie czas i pora na przepychanki. Jeśli nie macie nic mądrego do powiedzenia, lepiej jest milczeć - zwróciła się do dwójki mężczyzn chłodnym tonem. Przypuszczała, że spotkanie to więc zaraz może zostać przerwane przez kolejne przepychanki młodych kogucików. Zupełnie niepotrzebne i wręcz niewskazane w takiej chwili. Laudith nie lubiła tracić czasu, był zbyt cenny, chciała poznać prawdziwy cel tego spotkania, wiedzieć do czego zmierzał Nørgaard i dlaczego ich tu zaprosił. Nie chciała myśleć wezwał, godziłoby to w jej na nowo odzyskane poczucie niezależności, której posmakowała i nie zamierzała zeń rezygnować.
- Nie obawiam się, że moje nazwisko pojawi się w nekrologu za sprawą tego konkretnego mordercy. Nie jestem nikim tak ważnym jak jego dotychczasowe ofiary. Wybiera znane nazwiska, większe sylwetki. - Osoby związane z Kolegium, instytucjami naukowymi - galdrowie, którzy znaczyli więcej. - Pytanie tylko, czy zgromadziliśmy się tutaj, aby wyręczyć Kruczą Straż, czy może podejrzewasz, panie Nørgaard, że człowiek ten chce zaszkodzić wszystkim nam?
Doniesienia o morderstwach w wielu budziły trwogę, zupełnie słuszną, Laudith jednak nie obawiała się śmierci - nie dlatego, że tak była pewna swych talentów i tego, że przeżyje. Śmierć była jedynie zamknięciem rozdziału, po którym otworzyć się miał następny.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:55
Irene Engberg
Minuty ciągnęły się w nieskończoność, owijając trzewia nieprzyjemnym uściskiem niepokoju. Zajęła miejsce przy stole, obserwując kolejne sylwetki napływające do pomieszczenia, wyłapując z chaotycznego pejzażu czerń bliźniaczych piętn goszczących na obcych dłoniach. Czuła głęboko w kościach, że jeszcze pożałuje własnej ciekawości, oberwie za nieumiejętność wyciągania wniosków z udzielonych lekcji. Wreszcie zakotwiczyła wzrok na Laudith, którą otumaniona natłokiem nieznajomych portretów rozpoznała dopiero po chwili. Palce namiętnie mnące róg gazety zamarły, zaskoczenie wymalowało się na twarzy Engberg, szybko zastąpione przez lekki uśmiech posłany w niemym powitaniu.
Sprzymierzeniec w końcu zdecydował się zaszczycić zebranych swoją obecnością, choć jego widok wcale nie niósł ze sobą ukojenia, jedynie wzmagał niepożądane napięcie, popędzając przemykające przez głowę wątpliwości. Padły nazwiska zganione za niepokorność, następnie słowa zmuszające do ponownego zerknięcia na Orakel. Ciężko było nie słyszeć o zagadkowych morderstwach przewijających się przez Midgard, w pewien bezduszny sposób temat zdążył spowszednieć, szokując nieco mniej z każdym nowym doniesieniem. Pomimo tego, że śmierć na swój osobliwy sposób stanowiła składową życia Irene, nieodłączną towarzyszkę, od kiedy tylko sięgała pamięcią, to wciąż skrywała w sobie zbyt wiele zagadek, wydających się niemożliwymi do zgłębienia. Bezradność i niewiedza uwierały, niespełnione idee żałośnie dogorywały w spazmatycznych napadach żalu, ale powoli zaczynała pojmować, że znalezienie pewnych rozwiązań nie leżało w granicach jej możliwości.
Słysząc o udolności Kruczej Straży, nie mogła powstrzymać kpiącego uśmiechu stopniowo wykrzywiającego wargi. Pieczęć kalająca drobną dłoń nadal była zbyt świeża, by potrafiła puścić podobne zdanie mimo uszu.
Wywołana do odpowiedzi nie zabrała głosu od razu, wsłuchując się w słowa nieznajomej dziewczyny. Choć nawiedziło ją nieznośne ukłucie kruchej moralności, przytaknęła, lekko kiwając głową. Latami próbowała pozostawać - o ile było to faktycznie możliwe - neutralna, nie do końca utożsamiając się z żadną ze stron, bagatelizując siłę zgnilizny krążącej we własnych żyłach. Najwyraźniej czas na granie do obu bramek się skończył, a ona musiała zaakceptować cierpkość faktu, że była jedną z nich. Że mimo pozornych różnic, w gruncie rzeczy zostali ulepieni z dokładnie takiej samej gliny, niezależnie czy popierała wszystkie sposoby na przetrwanie, do których się posuwali. Bo nie popierała, o czym dosadnie uświadomiła jej wzmianka Bergdahla o spadaniu głów. Nie odważyła się jednak polemizować, wbijając wzrok w gospodarza, któremu nadal nie odpowiedziała.
- Do czego pan zmierza? - Ukróciła własne milczenie, omijając ciążące pytanie. Chociaż nie zamierzała dzielić się obawami - bo rzeczywiście nie miały one najmniejszego znaczenia - to powodowała nią nadzieja, że Sprzymierzeniec odłoży zbędne dywagacje na bok i zdecyduje się przybliżyć im sedno spotkania.
Björn Guildenstern
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:56
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Ludzie zaczęli się powoli zbierać, a Björn, w przeciwieństwie do ostatniego razu w kamienicy Kärkkäinenów, prawie w ogóle nie kojarzył nikogo z osób zgromadzonych dziś w sali. Jedynie gdzieś mignął mu Bergdahl, z którym miał wcześniej do czynienia, nawet jeśli nie znali się zbyt dobrze — być może dlatego nie spodobało mu się, gdy Lauge Nørgaard głośno wyjawił jego tożsamość. W końcu nie wszyscy galdrowie zdawali sobie sprawę z tego, że młody dziedzic Guildensternów był jednym z nich, ślepców, którymi od zarania dziejów pogardzało niemal całe społeczeństwo; nic więc dziwnego, że nie czuł się komfortowo z tym, co się zaledwie przed chwilą wydarzyło. Wolał niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi, w ciszy trzymając się z boku w oczekiwaniu na kolejne spotkania, a teraz po raz kolejny został wywołany. Domyślał się, że najprawdopodobniej pozostali dobrze znali lub kojarzyli jego nazwisko, dlatego przerażała go myśl, że pewnego dnia dowie się o tym ktoś zupełnie niepożądany, kto z premedytacją podzieli się tą informacją z magicznymi mediami. Prawda była bez wątpienia jego największym wrogiem, w związku z czym Guildenstern nie chciał, by ujrzała światło dzienne zupełnie nieplanowanie. A pragnął przecież powiedzieć o swojej przemianie i historii na własnych warunkach — świadomie podjąć tę niezwykle ciężką decyzję, która pociągnie za sobą pasmo mniej lub bardziej przewidzianych konsekwencji. Powolnym krokiem zbliżał się do tego historycznego dnia, lecz wciąż było za wcześnie – nie był na to gotowy, by się innym ujawnić.
Nie odezwał się. Początkowo nie zamierzał nic mówić, ani przez ułamek sekundy nie zmieniając swojej pozycji. Björn postanowił pozostać na tym samym miejscu, z uwagą i cierpliwością wsłuchując się w słowa Nørgaarda i w to, co pozostali mieli do powiedzenia. Nie znał prawie nikogo z nich, nie wszystkie twarze też miał szansę dobrze zobaczyć, gdyż niektórzy znajdowali się za daleko. Kiedy usłyszał pytanie mężczyzny związanego z ostatnimi wydarzeniami w Midgardzie, po dłuższej chwili zastanowienia pokręcił tylko przecząco głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek ze zgromadzonych na sali. Mimo że należał do osób, które pochodziły z szanowanych, wysoko postawionych rodzin i teoretycznie równie dobrze mógłby stać się jedną z ofiar wymienionych w najnowszym numerze gazety „Orakel”, to paradoksalnie nie czuł się zagrożony. Zapoznał się dokładnie z jego treścią zgodnie z sugestią Lauge — mimo że był całkowicie świadomy tej całej niecodziennej sytuacji, to tak naprawdę nie wiedział, czy brak strachu był w tym przypadku uzasadniony. Czy akurat dziś mieli się dowiedzieć czegoś więcej? Czy Nørgaard miał im zdradzić wreszcie prawdę, wtajemniczając ich w to, co się za tymi tajemniczymi małżeństwami kryło? Zaraz mieli się o tym przekonać, a Björn był ciekaw, czy którekolwiek z jego podejrzeń było słuszne. W końcu w ostatnim czasie zastanawiał się nad tym, co było przyczyną tych tragicznych wydarzeń w Midgardzie.
Nie odezwał się. Początkowo nie zamierzał nic mówić, ani przez ułamek sekundy nie zmieniając swojej pozycji. Björn postanowił pozostać na tym samym miejscu, z uwagą i cierpliwością wsłuchując się w słowa Nørgaarda i w to, co pozostali mieli do powiedzenia. Nie znał prawie nikogo z nich, nie wszystkie twarze też miał szansę dobrze zobaczyć, gdyż niektórzy znajdowali się za daleko. Kiedy usłyszał pytanie mężczyzny związanego z ostatnimi wydarzeniami w Midgardzie, po dłuższej chwili zastanowienia pokręcił tylko przecząco głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek ze zgromadzonych na sali. Mimo że należał do osób, które pochodziły z szanowanych, wysoko postawionych rodzin i teoretycznie równie dobrze mógłby stać się jedną z ofiar wymienionych w najnowszym numerze gazety „Orakel”, to paradoksalnie nie czuł się zagrożony. Zapoznał się dokładnie z jego treścią zgodnie z sugestią Lauge — mimo że był całkowicie świadomy tej całej niecodziennej sytuacji, to tak naprawdę nie wiedział, czy brak strachu był w tym przypadku uzasadniony. Czy akurat dziś mieli się dowiedzieć czegoś więcej? Czy Nørgaard miał im zdradzić wreszcie prawdę, wtajemniczając ich w to, co się za tymi tajemniczymi małżeństwami kryło? Zaraz mieli się o tym przekonać, a Björn był ciekaw, czy którekolwiek z jego podejrzeń było słuszne. W końcu w ostatnim czasie zastanawiał się nad tym, co było przyczyną tych tragicznych wydarzeń w Midgardzie.
Egon Munch
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 16:57
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Obawa – bo jeszcze nie lęk – unosiła się wieżą przełyku, zalegając w gardle pięścią zbitego śluzu, kiedy spojrzenie przesuwało się po twarzach zgromadzonych w pomieszczeniu osób, wciąż nie rozpoznając jeszcze tych znajomych, bo podświadomie poszukując jedynej, która miałaby dzisiaj rzeczywiście jakieś znaczenie. Żył w paranoicznym przeświadczeniu, że Göran nieustannie podążał jego śladami, wietrzył jak drapieżnik na zboczu, tropił uparcie, coraz bardziej niecierpliwy, gniewny i wygłodniały. Ostatnio coraz częściej odnajdywał go zresztą w przypadkowych twarzach – rozpoznawał w nich te same brwi, ściągane powolnie ku łagodnemu pagórkowi nosa, te same dłonie naznaczone topografią prześwitujących przez skórę żył, ten sam opadający bark, to samo spojrzenie, chłodne i surowe, wżynające się w ciało jak nóż; chociaż ilekroć zdawał sobie sprawę, że się mylił, mięśnie rozkurczały się wyraźnie, a kocioł emocji stygł, gdzieś w piersi, głęboko za rękojeścią mostka, odzywało się echo głuchego rozczarowania, nieznośnej, dziecięcej tęsknoty, której przez lata nie potrafił wyrugować z labiryntu własnych trzewi – nie toksyną magicznych substancji, nie ciężarem kreowanych w myślach zarzutów, nie nożem, którego ostrze przesuwało się po starych bliznach, otwierając zasklepione rany, aby ponownie wetrzeć w nie sól. Własne uczucia zawsze pozostawiały go drażniąco bezradnego – kiedy nie dostrzegł w tłumie groźby oczekiwanego spojrzenia odczuł zatem ulgę, lecz odczuł również żal.
Błysk znajomego spojrzenia szarpnął nim, jak nieuważną rybą, nabierającą w pysk błystkę haczyka, z powrotem ku powierzchni rzeczywistości, wmuszając na usta niezgrabny grymas, gdy Funi poruszył się niecierpliwie na krześle, opierając łokcie na stole, po czym sięgając dłonią ku jednej z leżących obok gazet, gdzie krzesło wciąż było puste, zachęcająco odsunięte od kanciastości drewnianego blatu; niekiedy zdawało mu się, że byli, istotnie, wzajemnie na siebie skazani. Jego wzrok wyostrzył się wyraźnie, a źrenice drgnęły, raptem zastygając całkiem nieruchomo w pociemniałej kalafonii bursztynowych tęczówek – pochwycił ostatek wesołości, który spełzł leniwie z twarzy Fárbautiego, pozostawiając ją chłodną i surową. Nienawidził się za ciepło upokorzenia, które sprawiało, że kark zesztywniał w karcerze nieprzyjemnego dreszczu na jego widok – brzydził się własnymi emocjami prawie tak samo mocno jak sobą w ogóle.
– Nie omijaj mnie wzrokiem, Bergman. – warknął nieprzyjemnie odważnym głosem, wmuszając na usta grymas, który bardziej niż uśmiech przypominał paroksyzm swarliwego zniecierpliwienia – przez chwilę zdawało mu się, że jego palce mogłyby sięgnąć ponad szerokością stołu i znów zacisnąć się na jego gardle, a wówczas kącik ust drgnął wyraźnie, jakby podtrzymujący go nerw został nakłuty iskrą nagłego impulsu; miał miesiąc, by hołubić żywioną do niego urazę, pieścić ją i dokarmiać, dbać, by rozrosła się w kościach, by silna i wypielęgnowana nareszcie spojrzała mu w oczy, nie chyląc grzbietu pod naprężoną struną spojrzenia. – W przeciwieństwie do ciebie gryzę dla rozrywki, nie z obowiązku. – odparł ciszej, szczerząc kły jak dzikie zwierzę, ukazując pożółkłe szkliwo krzywych zębów, chociaż przyglądanie się Isakowi z taką natarczywością wydało mu się nagle groźne w sposób, jakiego wcześniej nie doświadczył.
Na słowa Funiego, zakomunikowane ruchem palców zaciskających się porozumiewawczo na jego kościstym nadgarstku, odchylił niechętnie głowę, w odpowiedzi na pytanie z gardła ledwie dobył się jednak dyszkant stłumionego parsknięcia, gdy kolejna osoba rzuciła się na krzesło po przeciwnej stronie, chybocząc nim niebezpiecznie i chwytając na moment rozwichrzone stworzenie jego uwagi, wdzierającej się na twarz toporną satysfakcją.
– A co? – zwrócił się w końcu na ponów do Hilmirsona, ukrywając jednak draczny wyraz własnej fizjonomii przed surowym spojrzeniem Sprzymierzeńca, którego wygląd, choć zdawał się wzbudzić wśród zgromadzonych autorytet, mówił mu wprawdzie bardzo niewiele. – Boisz się konkurencji? – rzucił prześmiewczo, a ponad jego głową zagrzmiało wtórujące pytanie Nørgaarda.
Błysk znajomego spojrzenia szarpnął nim, jak nieuważną rybą, nabierającą w pysk błystkę haczyka, z powrotem ku powierzchni rzeczywistości, wmuszając na usta niezgrabny grymas, gdy Funi poruszył się niecierpliwie na krześle, opierając łokcie na stole, po czym sięgając dłonią ku jednej z leżących obok gazet, gdzie krzesło wciąż było puste, zachęcająco odsunięte od kanciastości drewnianego blatu; niekiedy zdawało mu się, że byli, istotnie, wzajemnie na siebie skazani. Jego wzrok wyostrzył się wyraźnie, a źrenice drgnęły, raptem zastygając całkiem nieruchomo w pociemniałej kalafonii bursztynowych tęczówek – pochwycił ostatek wesołości, który spełzł leniwie z twarzy Fárbautiego, pozostawiając ją chłodną i surową. Nienawidził się za ciepło upokorzenia, które sprawiało, że kark zesztywniał w karcerze nieprzyjemnego dreszczu na jego widok – brzydził się własnymi emocjami prawie tak samo mocno jak sobą w ogóle.
– Nie omijaj mnie wzrokiem, Bergman. – warknął nieprzyjemnie odważnym głosem, wmuszając na usta grymas, który bardziej niż uśmiech przypominał paroksyzm swarliwego zniecierpliwienia – przez chwilę zdawało mu się, że jego palce mogłyby sięgnąć ponad szerokością stołu i znów zacisnąć się na jego gardle, a wówczas kącik ust drgnął wyraźnie, jakby podtrzymujący go nerw został nakłuty iskrą nagłego impulsu; miał miesiąc, by hołubić żywioną do niego urazę, pieścić ją i dokarmiać, dbać, by rozrosła się w kościach, by silna i wypielęgnowana nareszcie spojrzała mu w oczy, nie chyląc grzbietu pod naprężoną struną spojrzenia. – W przeciwieństwie do ciebie gryzę dla rozrywki, nie z obowiązku. – odparł ciszej, szczerząc kły jak dzikie zwierzę, ukazując pożółkłe szkliwo krzywych zębów, chociaż przyglądanie się Isakowi z taką natarczywością wydało mu się nagle groźne w sposób, jakiego wcześniej nie doświadczył.
Na słowa Funiego, zakomunikowane ruchem palców zaciskających się porozumiewawczo na jego kościstym nadgarstku, odchylił niechętnie głowę, w odpowiedzi na pytanie z gardła ledwie dobył się jednak dyszkant stłumionego parsknięcia, gdy kolejna osoba rzuciła się na krzesło po przeciwnej stronie, chybocząc nim niebezpiecznie i chwytając na moment rozwichrzone stworzenie jego uwagi, wdzierającej się na twarz toporną satysfakcją.
– A co? – zwrócił się w końcu na ponów do Hilmirsona, ukrywając jednak draczny wyraz własnej fizjonomii przed surowym spojrzeniem Sprzymierzeńca, którego wygląd, choć zdawał się wzbudzić wśród zgromadzonych autorytet, mówił mu wprawdzie bardzo niewiele. – Boisz się konkurencji? – rzucił prześmiewczo, a ponad jego głową zagrzmiało wtórujące pytanie Nørgaarda.
Prorok
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:00
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Spodziewał się po nich więcej – zawsze, może nieco zbyt optymistycznie, po ludziach spodziewał się więcej niż w rzeczywistości z siebie dawali, prezentując światu jedynie mierną część własnych możliwości; zawsze spodziewał się więcej, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że każdego na to więcej stać – co wyraźnie odbijało się w wypełzłym na twarz Nørgaarda zawodzie. Cierpliwie czekał jednak na ich reakcję, na spostrzeżenia, na uwagi; czekał, badawczym spojrzeniem przyglądając się twarzom obecnych galdrów – wyłuskując z drobnych, pozornie niewidocznych ruchów gesty zdradzające targające nimi emocje, którymi nie zamierzali się tak skwapliwie dzielić. Z mimiki można było bowiem wyczytać nieraz więcej niż ze słów, można było z większą precyzją rozszyfrować cudze zamiary. Lata wykładania na instytucie Eihwaz, lata studiowania nie tylko zawiłości starożytnych rytuałów i run, ale także fizjonomii i postawy przewijających się przez jego gabinet oraz sale wykładowe studentów pozwoliły wypracować mu słownik pojęć niewerbalnych, na które w pierwszej kolejności wypadało zwracać uwagę, by niekoniecznie musieć uciekać się do poświęcenia własnego oka, aby mieć wgląd w kotłujące się w ludzkich umysłach strzępki myśli.
Drgnął, kiedy drzwi do pomieszczenia otworzyły się raz, a potem, kilka minut później, ponownie, by w umiarkowanym poruszeniu wpuścić do środka najpierw młodego chłopaka, a następnie równie młodą, bladą dziewczynę, których profesor powitał zdawkowym kiwnięciem głowy, zapraszając gestem do zajęcia miejsca przy stole. Odwykł od podobnie niegustownych spóźnień, nie zamierzał jednak nikomu z nich prawić na temat punktualności kazań. Pozwolił tymczasem wybrzmieć ostatnim opiniom, nim sam ponownie zabrał głos.
- Nic nie jest bez znaczenia – zaczął, odwołując się wprost do słów Åkerberg, lecz wcale nie na niej zawieszając spojrzenie zmatowiałych, szarych tęczówek. Wzrok wciąż błąkał się po sylwetkach Funiego i Laudith, jakby to ich chciał w następnej kolejności wyrwać do odpowiedzi. – Przede wszystkim nie jest bez znaczenia to, ze próbujecie przetrwać – dotychczas w większości samotnie, ze strachem, że Krucza Straż może nałożyć na was więcej niż piętno pieczęci. Ani bez znaczenia nie jest to, że nie boicie się śmierci, że nie macie w sobie obawy, by zrządzeniem Norn to wasze nazwiska zagościły na kartach gazet. – Pod warstwą spokoju, z jakim się wypowiadał, nie podnosząc głosu, mimo że szmer kąśliwych rozmów unosił się ponad stołem, drgała wystawiana na próbę struna cierpliwości. Z wdzięcznością przyjął zaangażowanie Vidgren w zapanowanie nad rozbrykaną młodzieżą, a przez myśl przemknęło mu, że mógłby założyć się o własne życie, że w tych najbardziej niepokornych widać wyraźnie braki w pełni galdryjskiej edukacji i dyscypliny. – Każdy z was jest ważny – zaznaczył z surowością. – Nazwisko każdego z was mogłoby się znaleźć i może się znajdzie, jeśli zajdzie taka potrzeba. I nie jest to żadna groźba – dodał natychmiast. – Pośród kolejnych, które w ciągu następnych dni będą zajmować coraz więcej miejsca w gazetach. Pan Bergdahl co do jednego ma rację – każda z dotychczasowych ofiar jest naszym dziełem, o czym może późnej szerzej i ze szczegółami opowiedzieć wam pan Hilmirson. I zapewniam was, że każda kolejna naznaczona będzie również naszym udziałem. – Przyrzeczenie, że to nie koniec; że to, co wciąż rozgrywa się na peryferiach świadomości midgardczyków, jest dalekie od finału, musiało wreszcie wybrzmieć. Dostatecznie głośno i mocno, by oddzielić zwyczajne, przypadkowe śmierci od tych, które naprawdę powinny ich interesować. – Każda z napiętnowanych ofiar jest kluczem do zagwarantowania nam należytego miejsca w Gimle. Każda z nich jest niezbędną częścią rytuału, który pozwoli nam zawładnąć armią wojowników z Walhalli. I nie tylko, jest kluczem do nszej potęgi. – To wszak Ragnarök, a w konsekwencji Gimle, nowy, piękniejszy świat, jaki miał się wyłonić po ostatecznej walce, był bezapelacyjnym celem ślepców – zrównanie się z bogami i dostąpienie życia, którego mieliby poskąpić śniącym i ograniczonym w pojmowaniu potęgi widzącym.
Drgnął, kiedy drzwi do pomieszczenia otworzyły się raz, a potem, kilka minut później, ponownie, by w umiarkowanym poruszeniu wpuścić do środka najpierw młodego chłopaka, a następnie równie młodą, bladą dziewczynę, których profesor powitał zdawkowym kiwnięciem głowy, zapraszając gestem do zajęcia miejsca przy stole. Odwykł od podobnie niegustownych spóźnień, nie zamierzał jednak nikomu z nich prawić na temat punktualności kazań. Pozwolił tymczasem wybrzmieć ostatnim opiniom, nim sam ponownie zabrał głos.
- Nic nie jest bez znaczenia – zaczął, odwołując się wprost do słów Åkerberg, lecz wcale nie na niej zawieszając spojrzenie zmatowiałych, szarych tęczówek. Wzrok wciąż błąkał się po sylwetkach Funiego i Laudith, jakby to ich chciał w następnej kolejności wyrwać do odpowiedzi. – Przede wszystkim nie jest bez znaczenia to, ze próbujecie przetrwać – dotychczas w większości samotnie, ze strachem, że Krucza Straż może nałożyć na was więcej niż piętno pieczęci. Ani bez znaczenia nie jest to, że nie boicie się śmierci, że nie macie w sobie obawy, by zrządzeniem Norn to wasze nazwiska zagościły na kartach gazet. – Pod warstwą spokoju, z jakim się wypowiadał, nie podnosząc głosu, mimo że szmer kąśliwych rozmów unosił się ponad stołem, drgała wystawiana na próbę struna cierpliwości. Z wdzięcznością przyjął zaangażowanie Vidgren w zapanowanie nad rozbrykaną młodzieżą, a przez myśl przemknęło mu, że mógłby założyć się o własne życie, że w tych najbardziej niepokornych widać wyraźnie braki w pełni galdryjskiej edukacji i dyscypliny. – Każdy z was jest ważny – zaznaczył z surowością. – Nazwisko każdego z was mogłoby się znaleźć i może się znajdzie, jeśli zajdzie taka potrzeba. I nie jest to żadna groźba – dodał natychmiast. – Pośród kolejnych, które w ciągu następnych dni będą zajmować coraz więcej miejsca w gazetach. Pan Bergdahl co do jednego ma rację – każda z dotychczasowych ofiar jest naszym dziełem, o czym może późnej szerzej i ze szczegółami opowiedzieć wam pan Hilmirson. I zapewniam was, że każda kolejna naznaczona będzie również naszym udziałem. – Przyrzeczenie, że to nie koniec; że to, co wciąż rozgrywa się na peryferiach świadomości midgardczyków, jest dalekie od finału, musiało wreszcie wybrzmieć. Dostatecznie głośno i mocno, by oddzielić zwyczajne, przypadkowe śmierci od tych, które naprawdę powinny ich interesować. – Każda z napiętnowanych ofiar jest kluczem do zagwarantowania nam należytego miejsca w Gimle. Każda z nich jest niezbędną częścią rytuału, który pozwoli nam zawładnąć armią wojowników z Walhalli. I nie tylko, jest kluczem do nszej potęgi. – To wszak Ragnarök, a w konsekwencji Gimle, nowy, piękniejszy świat, jaki miał się wyłonić po ostatecznej walce, był bezapelacyjnym celem ślepców – zrównanie się z bogami i dostąpienie życia, którego mieliby poskąpić śniącym i ograniczonym w pojmowaniu potęgi widzącym.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:01
Iiris Reinikainen
Miałam wrażenie, że trafiłam pomiędzy jakąś grupę dziwaków, co naprawdę w moim przypadku było wyjątkowym osiągnięciem, bowiem to mnie zawsze brali za wariatkę. Cały czas, który spędzałam pośród nich, nie był jednak stracony. Przyszło mi obserwować naprawdę specyficzną grupę i brakowało mi tylko teraz szarlotki do pełni szczęścia. Oczywiście prawda jest taka, że byłam potwornie przestraszona miejscem, w którym się znalazłam, wciąż mając wrażenie, że pasuję tam jak pięść do nosa, chociaż chyba kilkoro z nich chciało takową przyłożyć do kinoli innych. Nie przewracałam na to oczami, na chwilę dłużej wlepiając moje oczy w kobietę, która wyraźnie była tym wszystkim poirytowana, albo po prostu chciała ich uspokoić. Ja sama nie wtrącałam się w takie rzeczy, bo wydawało mi się, że jestem dostatecznie zagubiona w Midgardzie, aby jeszcze wpadać w jakieś dziwne konflikty. Obecność Fárbautiego obok mnie dodawała wyjątkowo dużo siły, starałam się reagować tak jak on i coś zdawało mi się, że w głębi duszy jest mną rozczarowany, że wpadłam w kłopoty. Gazety pisały o jakiś morderstwach, w których naprawdę nie chciałam brać udziału. Kto umrze, ten umrze i trudno, Babuszka wielokrotnie mówiła, że takie są koleje życia, ale nie uważam, że życie jednych było cenniejsze niż drugich. Czasem po prostu ktoś odchodził w siną dalej, ale tam też mu było dobrze, z bogami. Oczywiście ja chciałam na tym świecie spędzić możliwie wiele czasu, ale byłam przekonana, że kiedy spotkam się z Babuszką, to też będzie mi bardzo dobrze. Wsłuchałam się w kolejne słowa mężczyzny, który powiedział, że te ofiary to nasze dzieło.
Nasze? Jakie nasze? Ja w ogóle ich nie znałam.
Nie marzyła mi się potęga, chciałam być przydatna. Bergman to rozumiał, zlecał mi do wykonania eliksiry, których potrzebował, a ja cieszyłam się z samego faktu, że mogę mu pomóc. Samotność w Laponii była ciężka, ale przynajmniej zawsze kręciły się wokół mnie lisy i wiewiórki, z takimi dobrze mi się gadało.
— Proszę pana Lauge — zaczęłam niemal szeptem, zaraz potem odkrztuszając. Zawsze paplałam, co mi ślina na język przyniesie, a teraz wolałam się schować, nie lubiłam kiedy się na mnie patrzyło tyle osób na raz. — Czy to by oznaczało, że to już zaraz nastąpi? — spytałam oczywiście w odniesieniu do Ragnaroku. Może i nie miałam szkoły. Może i nie zawsze potrafiłam wszystko zrobić sama, ale nie byłam jakąś tam wioskową kretynką, doskonale wiedziałam, co ma się wydarzyć, babcia mi mówiła, kiedy uczyła mnie o bogach, historii i przyszłości. Od zawsze czułam jakąś taką głupią niesprawiedliwość, że nie mogę korzystać z mojej magii, tak jakbym chciała. Babuszka mówiła, że nie ma złej magii, czemu miałabym jej nie wierzyć? A jednak tutaj w Midgardzie musiałam kryć się po kątach, zadowolona, że przynajmniej w chałupie nikt mnie nie widzi i mogę sobie robić, co chce. Wuja miał rację, trza było uważać. — Ostatnio rozmawiałam z jedną wiewiór-, znaczy z jedną panią, bardzo miła, mogę pozdrowić, wspominała, że jej właści-, że jej koleżanka zniknęła. Puf, normalnie się rozpłynęła w powietrzu, jak pod pudrem zniknięć… W każdym razie..., bo się znowu zagadam, eh, ja tak mam czasem, przepraszam... Bo chciałam spytać, dlaczego akurat oni? Czy to ma znaczenie kto zostanie ofiarą? — byłam naprawdę zafascynowana i nieco rozkojarzona, aż czekałam na kuksańca od Bergmana za zbyt długi jęzor. Czemu tu, a nie na wypizdowie takim jak Laponia. Czy powinnam pakować manatki i zwiewać?
Isak Bergman
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:02
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Stwierdzenie Funiego było niezwykle satysfakcjonujące, dlatego kiwnął doń głową z aprobatą.
Obserwował jak Munch zachęcony przez Hilmirsona zbliżył się do stołu i opadł na krzesło. Byłby niezwykle zdziwiony, gdyby ta dwójka nigdy wcześniej nie spotkała się ze sobą, choć nie miał pojęcia, jak długa i zażyła była ta znajomość. Drzazga złości nie zdążyła wpić się wyjątkowo głęboko w miękką skórę. Wyjął ją ze znużeniem, gdyż proceder ten miał opanowany od wielu lat. Westchnął cicho i uniósł spojrzenie ku Egonowi, choć zdecydowanie nie dlatego, że domagał się uwagi. Błękit powleczony całunem w kolorze popiołu zamigotał przez krótką chwilę i przygasł. Widział zmianę w jego zachowaniu, lecz wydawała mu się ona ledwie powierzchowna, mało istotna, dyktowana zadrą sprzed kilku tygodni. Co jednak, gdy wszystko to topniało zwykle po pewnym czasie? Nieco zbyt pobłażliwie traktował jego osobę, nauczony stale powtarzającym się cyklem. Złość młodego ślepca szła wespół z momentami, w których ponownie sięgał ku szkutnikowi w panice i oczekiwaniu, że tym razem także pomoże mu wyjść z najgorszego bagna. A Bergman? Bergman tkwił zaklęty we własnym schemacie, gdzie raz za razem zaciskał zimne palce na grdyce lub fałdach ubrania, obiecywał, że więcej go nie wpuści, że raz na zawsze pozbędzie się pluskwy, po czym ponownie dawał wodzić się za nos i chwytał go za rękę, wciskał kilka talarów, czy dawał schronienie. Nigdy nie liczył na choćby krztynę wdzięczności, lecz wściekłego ujadania nie potrafił znieść.
Rzucone w spojrzeniu wyzwanie podniósł z ostrożnością, dokładnie analizując zamiar mężczyzny. Tym razem nie umykał wzrokiem, trzymając go w ramach Munchowej twarzy. Przyszło im się spotkać w doprawdy niekorzystnych dla każdego z nich okolicznościach. I to też wybijało go zupełnie, uniemożliwiało odnalezienie wspólnego mianownika dla grupy, co do której efektywności miał zastrzeżenia jeszcze nim pojawił się na spotkaniu. Jeśli miał w sobie choćby krztynę entuzjazmu, ta ulatywała wraz z każdym kolejnym trzaśnięciem drzwi, każdym kolejnym rzucanym niepotrzebnie słowem, stanowiącym wodę na młyn przyszłych niesnasek. Zaśmiał się krótko.
– Wciąż niewiele o mnie wiesz, Munch – rzucił, nim jeszcze dyskusja w zebranym gronie rozgorzała, nim Lauge przemówił do nich, rozchylając zasłonę milczenia. Oparł podbródek na dłoniach, wciąż ślizgając spojrzeniem to ku Egonowi, to ku Funiemu, nieznacznie zahaczając o trzeciego, spóźnionego młodego ślepca, którego wcześniej nigdy nie spotkał. Słowa Laudith zatrzymały go na moment, zwrócił lekko twarz, by wysłuchać kobiety i reprymendy zrzuconej na głowy młodzików. Nie czuł potrzeby, by wtrącać cokolwiek, niewzruszenie pozostając gdzieś, tylko na pozór, poza toczącą się wymianą zdań.
Wszystkie doniosłe słowa tyczące się śmierci zdawały się go bawić, już dawno dostrzegł prawidłowość, że nawet w oczach najbardziej nieugiętych, tuż przed końcem pojawiał się błysk szaleństwa i desperacji, jakby ostatni odruch pchający ku uniknięciu ostatecznej zagłady. Naprawdę mało było ludzi przyjmujących nagłe zniknięcie ze świata ze spokojem, bo o luksusie odchodzenia wskutek starości przecież nie rozmawiali.
Słowa Lauge rezonowały przez dłuższy czas, wielu nosiło podświadomie przeczucie, że to na pewno sprawka ślepców, że nikt inny nie dopuściłby się takich mordów. Przez zasłonę rozważań przebiła się jednak informacja, która wyjątkowo przyprawiła go o natychmiastową trzeźwość. Przeszył niedoszłego kapłana niewypowiedzianym pytaniem. Mięśnie przy prawym oku zadrgały. Zbrukał się krwią. Pierwszy raz? Kolejny? Sam ledwie pamiętał pierwsze swe ofiary, a widok stygnącego ciała już dawno nie powodował w nim żadnych wyjątkowych emocji. W większości byli mordercami, lub mieli się nimi stać. Nie mierzył nigdy swych umiejętności stosami trupów, którymi słał drogę za sobą.
– Prawdziwie szczytny cel, dla tych, którym pozostał choć strzęp wiary – odezwał się wreszcie, matowo, przebijając się ponad ludzką wrzawą. – Twoja biegłość w dziedzinie magii rytualnej zdroworozsądkowo każe wierzyć, że jest w twych słowach przynajmniej krztyna prawdy, daleki jestem od odmówienia ci zdolności – stwierdził, układając ręce płasko na stole. – Jestem jednak prostym człowiekiem i lubię, gdy mówi się do mnie prosto. Ofiara ludzkiego życia, ofiara przelanej krwi działa cuda, więc… Ile, Lauge. Ile ofiar, by zawładnąć armią. Co później? Wydrzesz Nagelfar, staniesz za sterami i przeprowadzisz szturm na bogów i ten świat? – Wielokrotnie powtarzał, że trzymać będzie się życia, póki Nagelfar nie obwieści swej obecności upiornym skrzypieniem miliardów ludzkich paznokci. Wspomniał słowa rzucone w listopadzie Hilmirsonowi.
Hrymr ekr austan, hefisk lind fyrir,
snýsk Jörmungandr í jötunmóði;
ormr knýr unnir, en ari hlakkar,
slítr nái niðfölr, Naglfar losnar.
Tyle, że nie Hrym, nie Loki, a oni – ślepcy. Chyba że wespół? Mów, Lauge, mów.
– To nie zarzut, to ciekawość, zwykła, ludzka, bo przykułeś moją uwagę i chcę wiedzieć więcej. – Oparł się plecami o krzesło. Nie kpił, nie żartował, wciąż mówił gładko i spokojnie. Nie biegł jeszcze i nie rzucał się w wir poleceń Lauge. Zbierał informacje, nic ponad to. Myślenie o Gimle zdawało się abstrakcją, gdy to tu na Ziemi doświadczało się największych niesprawiedliwości i utyskiwań galdrów.
Obserwował jak Munch zachęcony przez Hilmirsona zbliżył się do stołu i opadł na krzesło. Byłby niezwykle zdziwiony, gdyby ta dwójka nigdy wcześniej nie spotkała się ze sobą, choć nie miał pojęcia, jak długa i zażyła była ta znajomość. Drzazga złości nie zdążyła wpić się wyjątkowo głęboko w miękką skórę. Wyjął ją ze znużeniem, gdyż proceder ten miał opanowany od wielu lat. Westchnął cicho i uniósł spojrzenie ku Egonowi, choć zdecydowanie nie dlatego, że domagał się uwagi. Błękit powleczony całunem w kolorze popiołu zamigotał przez krótką chwilę i przygasł. Widział zmianę w jego zachowaniu, lecz wydawała mu się ona ledwie powierzchowna, mało istotna, dyktowana zadrą sprzed kilku tygodni. Co jednak, gdy wszystko to topniało zwykle po pewnym czasie? Nieco zbyt pobłażliwie traktował jego osobę, nauczony stale powtarzającym się cyklem. Złość młodego ślepca szła wespół z momentami, w których ponownie sięgał ku szkutnikowi w panice i oczekiwaniu, że tym razem także pomoże mu wyjść z najgorszego bagna. A Bergman? Bergman tkwił zaklęty we własnym schemacie, gdzie raz za razem zaciskał zimne palce na grdyce lub fałdach ubrania, obiecywał, że więcej go nie wpuści, że raz na zawsze pozbędzie się pluskwy, po czym ponownie dawał wodzić się za nos i chwytał go za rękę, wciskał kilka talarów, czy dawał schronienie. Nigdy nie liczył na choćby krztynę wdzięczności, lecz wściekłego ujadania nie potrafił znieść.
Rzucone w spojrzeniu wyzwanie podniósł z ostrożnością, dokładnie analizując zamiar mężczyzny. Tym razem nie umykał wzrokiem, trzymając go w ramach Munchowej twarzy. Przyszło im się spotkać w doprawdy niekorzystnych dla każdego z nich okolicznościach. I to też wybijało go zupełnie, uniemożliwiało odnalezienie wspólnego mianownika dla grupy, co do której efektywności miał zastrzeżenia jeszcze nim pojawił się na spotkaniu. Jeśli miał w sobie choćby krztynę entuzjazmu, ta ulatywała wraz z każdym kolejnym trzaśnięciem drzwi, każdym kolejnym rzucanym niepotrzebnie słowem, stanowiącym wodę na młyn przyszłych niesnasek. Zaśmiał się krótko.
– Wciąż niewiele o mnie wiesz, Munch – rzucił, nim jeszcze dyskusja w zebranym gronie rozgorzała, nim Lauge przemówił do nich, rozchylając zasłonę milczenia. Oparł podbródek na dłoniach, wciąż ślizgając spojrzeniem to ku Egonowi, to ku Funiemu, nieznacznie zahaczając o trzeciego, spóźnionego młodego ślepca, którego wcześniej nigdy nie spotkał. Słowa Laudith zatrzymały go na moment, zwrócił lekko twarz, by wysłuchać kobiety i reprymendy zrzuconej na głowy młodzików. Nie czuł potrzeby, by wtrącać cokolwiek, niewzruszenie pozostając gdzieś, tylko na pozór, poza toczącą się wymianą zdań.
Wszystkie doniosłe słowa tyczące się śmierci zdawały się go bawić, już dawno dostrzegł prawidłowość, że nawet w oczach najbardziej nieugiętych, tuż przed końcem pojawiał się błysk szaleństwa i desperacji, jakby ostatni odruch pchający ku uniknięciu ostatecznej zagłady. Naprawdę mało było ludzi przyjmujących nagłe zniknięcie ze świata ze spokojem, bo o luksusie odchodzenia wskutek starości przecież nie rozmawiali.
Słowa Lauge rezonowały przez dłuższy czas, wielu nosiło podświadomie przeczucie, że to na pewno sprawka ślepców, że nikt inny nie dopuściłby się takich mordów. Przez zasłonę rozważań przebiła się jednak informacja, która wyjątkowo przyprawiła go o natychmiastową trzeźwość. Przeszył niedoszłego kapłana niewypowiedzianym pytaniem. Mięśnie przy prawym oku zadrgały. Zbrukał się krwią. Pierwszy raz? Kolejny? Sam ledwie pamiętał pierwsze swe ofiary, a widok stygnącego ciała już dawno nie powodował w nim żadnych wyjątkowych emocji. W większości byli mordercami, lub mieli się nimi stać. Nie mierzył nigdy swych umiejętności stosami trupów, którymi słał drogę za sobą.
– Prawdziwie szczytny cel, dla tych, którym pozostał choć strzęp wiary – odezwał się wreszcie, matowo, przebijając się ponad ludzką wrzawą. – Twoja biegłość w dziedzinie magii rytualnej zdroworozsądkowo każe wierzyć, że jest w twych słowach przynajmniej krztyna prawdy, daleki jestem od odmówienia ci zdolności – stwierdził, układając ręce płasko na stole. – Jestem jednak prostym człowiekiem i lubię, gdy mówi się do mnie prosto. Ofiara ludzkiego życia, ofiara przelanej krwi działa cuda, więc… Ile, Lauge. Ile ofiar, by zawładnąć armią. Co później? Wydrzesz Nagelfar, staniesz za sterami i przeprowadzisz szturm na bogów i ten świat? – Wielokrotnie powtarzał, że trzymać będzie się życia, póki Nagelfar nie obwieści swej obecności upiornym skrzypieniem miliardów ludzkich paznokci. Wspomniał słowa rzucone w listopadzie Hilmirsonowi.
Hrymr ekr austan, hefisk lind fyrir,
snýsk Jörmungandr í jötunmóði;
ormr knýr unnir, en ari hlakkar,
slítr nái niðfölr, Naglfar losnar.
Tyle, że nie Hrym, nie Loki, a oni – ślepcy. Chyba że wespół? Mów, Lauge, mów.
– To nie zarzut, to ciekawość, zwykła, ludzka, bo przykułeś moją uwagę i chcę wiedzieć więcej. – Oparł się plecami o krzesło. Nie kpił, nie żartował, wciąż mówił gładko i spokojnie. Nie biegł jeszcze i nie rzucał się w wir poleceń Lauge. Zbierał informacje, nic ponad to. Myślenie o Gimle zdawało się abstrakcją, gdy to tu na Ziemi doświadczało się największych niesprawiedliwości i utyskiwań galdrów.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:13
Pekka Nystrom
Od wielu lat nie uważał śmierci za zagrożenie warte uwagi i okazywał to często i bezczelnie, plując jej w twarz przy każdej nadarzającej się okazji. Chodził po dachach budynków i patrzył w dół, a pod nim ciemność wyczekiwała jego głowy rozbitej o miejski bruk; ściskał dłonie ludzi o ostrych zębach, którzy potem stawali nad nim z inkantacjami na językach i pustymi oczami w głębiach krzywych czaszek; marznął nocami, włócząc się po zlodowaciałych zaułkach, w których nawet cienie zdawały się być gotowe do wyciągnięcia noża. Przyglądał się setkom scenariuszy własnego końca - tym długim i cichym, krótkim i gwałtownym, tym których nie zdążyłby nawet poczuć. Śmierć nadal głaskała go jedynie po włosach, co jakiś czas kostkami palców stukając w jego nos, jakby chciała go przestrzec, choć wiedziała, że nie będzie słuchał - czasem myślał, że jest nieśmiertelny i widział w sobie boga. Innymi razy - kiedy otwierał oczy szerzej, a świat nabierał tej obrzydliwej, jaskrawej realności - dostrzegał w sobie robactwo o twardym pancerzu, zdolne do życia nawet wtedy, gdy czyjeś palce oderwały mu łeb. Zatapiał się wtedy w swój brud, wracał w ciemność i pełzł ulicami. Dla niektórych wiecznością były spiżowe pomniki, inni zadowolić się musieli chitynowym pancerzem i zarazą wżartą w kanałowe szczury.
Nie zginie więc i teraz - był tego pewien i w swojej bucie nie pozwolił sobie na choćby przebłysk strachu. Strach ogłupiał, a on nie miał czym szastać w tej kwestii, liczyć musiał więc na zbawienne działanie adrenaliny i kilka kieliszków, kiedy to wszystko się skończy. Im więcej osób mówiło jednak, im ciemniejsze były oczy ich sprzymierzeńca, tym trudniejsze do zniesienia były kotłujące się w nim emocje. Słyszał, ze był porywczy i agresywny częściej niż niektóre dzieci słyszą swoje imię lub ciąg alfabetu, ale nawet on wiedział, że nie może, nie teraz. Z nadmierną siłą zaciskał więc jedną z dłoni na felernej gazecie, poprzecinane bliznami knykcie zbielały niemal całkowicie, ale on siedział nadal z lekkim uśmiechem malującym się na rozluźnionej twarzy. Czuł jak wszystkie te głosy, informacje, nazwy, nazwiska i ostrzeżenia obklejają od wewnątrz jego czaszkę. Podniósł wzrok na Lauge i przez myśl przeszło mu, że wszyscy ci uczeni uwielbiają tracić czas na czcze gadanie. Kilka słów i kosa pod żebro nie załatwiłaby może całej sprawy, ale na pewno jakąś jej część.
Więc oddychał, ściskał gazetę i słuchał - najpierw cholernego profesorka, potem tego mężczyzny, który wydawał mu się równie niepokojący co godny szacunku w podobny, groźny sposób, w który godny szacunku był Skygge, aż w końcu rozświergotanego Kwiatuszka. I im dłużej tak oddychał, im dłużej tak milczał, tym trudniej było mu trzymać nerwy w granicy zaciśniętej pieści.
- Ważni? Wszyscy? - odezwał się więc, nagle i głośno, tonem jednak zaskakująco przyjemnym, niemal rozradowanym - Naszym? Sporo tych nas, nam i my. Taka rodzinna atmosfera, co? - westchnął pod nosem z cichą kpiną, bez wątpienia bardziej do siebie niż do kogokolwiek wokół i bardzo możliwym było, iż słowa zniknęły gdzieś w szumie rozmów. - Świetnie, dużo trudnych słów i długich zdań, cieszę się, że możemy sobie tak nimi porzucać. Zajebista zabawa. W każdym razie, Panie Lang, jeżeli jest na tym świecie coś co wiem na pewno, to fakt, że kiedy ktoś zwołuje sobie taką ekipę i opowiada jej co takiego wielkiego MY możemy zrobić, to prawdopodobnie większość tej uroczej drużyny skończy w rowie z poderżniętym gardłem, kiedy już...no, uda się ten cel osiągnąć, hm? - mówił nadal z niepasującą do sytuacji lekkością, widocznie nieprzejęty tym, czy ktokolwiek go słucha. - Nie żebym oskarżał, tak sobie tylko...pozwalam zauważyć. Będzie podwieczorek?
Funi Hilmirson
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:14
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Narastający niepokój skutecznie wynurzał się na powierzchnię świadomości przytłaczającym kożuchem raptownie skwaśniałego przedwczesnego entuzjazmu, pokrytym meszkiem łaskoczącej płuca przy każdym oddechu pleśni dezorientacji, wypierając wszystko to, co chwilę wcześniej jeszcze kołowało wartko w myślach – rozdrażniona ciekawość podchodząca na język cierpkością solidarnej złości, kiedy nieznany mu mężczyzna zastąpił drogę Munchowi (obserwował ich uważnie, próbując odczytać wiszącą między nimi atmosferę, wyraźnie zgęstniałą i napiętą, gotów w razie potrzeby się wtrącić, choć częścią siebie spodziewał się, że Egon nie doceniłby podobnego przejawu lojalności), niemy triumf, kiedy przyjaciel wyminął go i usiadł obok niego (Funi odprowadził Theo zuchwale zadowolonym spojrzeniem), krótkie zagubienie podczas chłodnej wymiany zaszłej między nim a Bergmanem, szybko pierzchające wobec kolejnego przebłysku nieadekwatnej radości, gdy do pomieszczenia wpadł głośny i nieokrzesany jak zawsze Pekka, by klapnąć po jego drugiej stronie (przymilne bel ami na równie słodkie panienki).
Potem już tylko zamykająca się na nim niepewność, chłodny nadgarstek Muncha w uścisku palców i zawisłe między nimi bezgłośne pytanie – zbyt pochopne, jak się okazało, bo chwilę później głos zakapturzonego mężczyzny wsączający się w przestrzeń z mgiełką dymu papierosowego, rozwiewał poniekąd jego wątpliwości, ułamek sekundy przed postawionym mu prześmiewczo pytaniem. Funi napuszył się wobec tego wyraźnie, nieznacznie prostując nachyloną sylwetkę i ściągając brwi z mimowiednym obruszeniem, zanim nie uśmiechnął się do Egona krzywo, jak gdyby pod wpływem tego ataku urażona duma nie pozostawiała mu więcej miejsca na jakiekolwiek rozchwianie.
– Zabawny jesteś – żachnął się zuchwale, zakrywając wcześniejsze zaniepokojenie misternym gwaszem nonszalancji. – Konkurencja może mi naskoczyć – dodał, wyzywająco przytrzymując jego spojrzenie w obcesowym klinczu, tuż przed tym jak reprymenda, kierowana przez nieznajomą kobietę między innymi siedzącemu obok Nystromowi, świsnęła w powietrzu jak kapłańska trzcinka strasząca bolesną karą, na co skrzywił się z wyraźnym grymasem niedojrzałej buńczuczności, choć kornie związując usta, zauważając wreszcie również zwrócone ku niemu bystre spojrzenie Nørgaarda.
Sprzymierzeniec zabrał znów głos, przykuwając do siebie odzyskującą skupienie uwagę – Funiego wciąż podskórnie ekscytował fakt, że miał przed sobą samego Lauge Nørgaarda, przemawiającego do nich – ślepców, do niego – chłopca, który tyle lat spędził nad księgami noszącymi treści odkryte i spisane jego ręką. Trzeźwy i opanowany, pewny siebie i przede wszystkim przekonujący, choć być może Hilmirson zbyt silnie polegał na mocy jego autorytetu; zmarły wrócony z martwych, nie tylko jeden z nich, ale ich przewodnik. Gdyby miał otworzyć teraz oczy, zdać sobie sprawę, że wszystko to mu się przyśniło, nie byłby wcale zdziwiony; byłby natomiast z pewnością okrutnie rozczarowany. Kiedy padło jego własne nazwisko, żar przyjemnego dreszczu spłynął mu po karku, serce ścisnęło się, przeskakując takt, dumny rumieniec wystąpił mu na policzki. Wyprostował się, wyraźnie starając się zapanować nad sobą, choć z wysiłkiem – nigdy nie był adresatem szczególnych pochwał, liczniej zbierając wprawdzie nagany i kary, próbując sobie niepokornością zyskać atencję, której mu tak brakowało. Zauważenie go przez Nørgaarda chwytało go za najtkliwszą strunę serca, która precyzyjnie potrącona zatrzaskiwała rozchwianą dotąd zastawkę na oddanej, ofiarnej pewności. Był, w gruncie rzeczy, człowiekiem wiedzionym prostymi mechanizmami; i kiedy Lauge dotarł do finału brzmiącego tonem religijnym, tak osobiście mu bliskim, Funi odwzajemnił spojrzenie Bergmana, dumny i stawiający mu również niewybrzmiałe pytanie – jakby jego odpowiedź była ostatnią rzeczą, jaka mogła go jeszcze ocalić lub ostatecznie stracić.
Ta padła niedługo później, nie zgoda, ale też nie odmowa – roztropne badanie terenu, rzeczowe i zaskakująco wyrachowane. Funi z podekscytowanym zaintrygowaniem obserwował, jak znany dotąd mu pan Bergman, powściągliwy, niewychylający się szkutnik z obrzeża miasta, który częstował go kawą i drożdżówkami, nagle urasta do nowej, zupełnie odmiennej wersji siebie. Choć być może był nim cały czas, sprytnie zakamuflowanym pod łagodnym uśmiechem i ciepłym spojrzeniem.
Z równą uwagą wysłuchał siedzącej obok niego dziewczyny, a potem – na oko Odyna – po jego boku rozdarł się charakterystyczny rejwach, jaki uosabiał sobą Pekka, wtrącając się w dyskusję swoją beztroską szyderą jak sprężyna wypuszczona spod presji palca. Odkąd się znali, mieli między sobą ciche porozumienie, by nie zgadzać się ze sobą w niczym i skakać sobie do gardła o byle bagatelę; tym razem sprawa była jednak poważniejsza, choć Funi nie potrafił bynajmniej ze słuszną powagą do niej podejść. Szturchnął go kolanem w udo pod stołem, kiedy padło okropnie ignoranckie panie Lang, bez wyraźnego skutku, nawet kiedy jego dłoń powędrowała ku jego nodze, by zacisnąć się na jej suchej gałązce. Ostatnie pytanie, jak gwóźdź do trumny – i Funi, nie czekający nawet sekundy, żeby pozwolić ogólnemu zniesmaczeniu ostygnąć.
– Nie bądź nudny, Pekka – ofuknął go, biorąc go pod włos, bo wprawdzie nie znał innego sposobu, w jaki potrafiłby się z nim obejść. – Każdy z nas pewnie tak czy siak wyląduje w tym cholernym rowie z poderżniętym gardłem, a już z całą pewnością ja, ty czy Munch, to tylko kwestia czasu; może nawet sami nawzajem byśmy się wyrżnęli, żeby tylko się trochę rozerwać. Równie dobrze możemy sczeznąć, próbując osiągnąć coś ciekawszego niż parę złamanych talarów z kieszeni drugiego – zauważył, poklepując go po złapanym wcześniej udzie, z typowym sobie łagodnym uśmiechem wpadającym w sugestywną filuterność. – Posłuchajcie jej, na przykład – rzucił, kiwając głową w stronę Laudith zachęcająco. – Jak to szło? Nieustannie lękając się śmierci, lękalibyśmy się żyć – powtórzył za nią, teatralnie modelując swój głos na bardziej spoważniały, zarzucając zaraz ramiona na karki siedzących po jego obu stronach Egona i Pekki w koleżeńskim uchwycie. – Nie bądźcie jebanymi złamasami, kiedy w końcu dzieje się coś obiecującego. Sam zrobię to chociażby dla tej doniosłej przyjemności poderżnięcia wam gardeł na koniec, kiedy już wygram. Licznik ruszył, cieniasy, i wyprzedzam was o głowę.
Potem już tylko zamykająca się na nim niepewność, chłodny nadgarstek Muncha w uścisku palców i zawisłe między nimi bezgłośne pytanie – zbyt pochopne, jak się okazało, bo chwilę później głos zakapturzonego mężczyzny wsączający się w przestrzeń z mgiełką dymu papierosowego, rozwiewał poniekąd jego wątpliwości, ułamek sekundy przed postawionym mu prześmiewczo pytaniem. Funi napuszył się wobec tego wyraźnie, nieznacznie prostując nachyloną sylwetkę i ściągając brwi z mimowiednym obruszeniem, zanim nie uśmiechnął się do Egona krzywo, jak gdyby pod wpływem tego ataku urażona duma nie pozostawiała mu więcej miejsca na jakiekolwiek rozchwianie.
– Zabawny jesteś – żachnął się zuchwale, zakrywając wcześniejsze zaniepokojenie misternym gwaszem nonszalancji. – Konkurencja może mi naskoczyć – dodał, wyzywająco przytrzymując jego spojrzenie w obcesowym klinczu, tuż przed tym jak reprymenda, kierowana przez nieznajomą kobietę między innymi siedzącemu obok Nystromowi, świsnęła w powietrzu jak kapłańska trzcinka strasząca bolesną karą, na co skrzywił się z wyraźnym grymasem niedojrzałej buńczuczności, choć kornie związując usta, zauważając wreszcie również zwrócone ku niemu bystre spojrzenie Nørgaarda.
Sprzymierzeniec zabrał znów głos, przykuwając do siebie odzyskującą skupienie uwagę – Funiego wciąż podskórnie ekscytował fakt, że miał przed sobą samego Lauge Nørgaarda, przemawiającego do nich – ślepców, do niego – chłopca, który tyle lat spędził nad księgami noszącymi treści odkryte i spisane jego ręką. Trzeźwy i opanowany, pewny siebie i przede wszystkim przekonujący, choć być może Hilmirson zbyt silnie polegał na mocy jego autorytetu; zmarły wrócony z martwych, nie tylko jeden z nich, ale ich przewodnik. Gdyby miał otworzyć teraz oczy, zdać sobie sprawę, że wszystko to mu się przyśniło, nie byłby wcale zdziwiony; byłby natomiast z pewnością okrutnie rozczarowany. Kiedy padło jego własne nazwisko, żar przyjemnego dreszczu spłynął mu po karku, serce ścisnęło się, przeskakując takt, dumny rumieniec wystąpił mu na policzki. Wyprostował się, wyraźnie starając się zapanować nad sobą, choć z wysiłkiem – nigdy nie był adresatem szczególnych pochwał, liczniej zbierając wprawdzie nagany i kary, próbując sobie niepokornością zyskać atencję, której mu tak brakowało. Zauważenie go przez Nørgaarda chwytało go za najtkliwszą strunę serca, która precyzyjnie potrącona zatrzaskiwała rozchwianą dotąd zastawkę na oddanej, ofiarnej pewności. Był, w gruncie rzeczy, człowiekiem wiedzionym prostymi mechanizmami; i kiedy Lauge dotarł do finału brzmiącego tonem religijnym, tak osobiście mu bliskim, Funi odwzajemnił spojrzenie Bergmana, dumny i stawiający mu również niewybrzmiałe pytanie – jakby jego odpowiedź była ostatnią rzeczą, jaka mogła go jeszcze ocalić lub ostatecznie stracić.
Ta padła niedługo później, nie zgoda, ale też nie odmowa – roztropne badanie terenu, rzeczowe i zaskakująco wyrachowane. Funi z podekscytowanym zaintrygowaniem obserwował, jak znany dotąd mu pan Bergman, powściągliwy, niewychylający się szkutnik z obrzeża miasta, który częstował go kawą i drożdżówkami, nagle urasta do nowej, zupełnie odmiennej wersji siebie. Choć być może był nim cały czas, sprytnie zakamuflowanym pod łagodnym uśmiechem i ciepłym spojrzeniem.
Z równą uwagą wysłuchał siedzącej obok niego dziewczyny, a potem – na oko Odyna – po jego boku rozdarł się charakterystyczny rejwach, jaki uosabiał sobą Pekka, wtrącając się w dyskusję swoją beztroską szyderą jak sprężyna wypuszczona spod presji palca. Odkąd się znali, mieli między sobą ciche porozumienie, by nie zgadzać się ze sobą w niczym i skakać sobie do gardła o byle bagatelę; tym razem sprawa była jednak poważniejsza, choć Funi nie potrafił bynajmniej ze słuszną powagą do niej podejść. Szturchnął go kolanem w udo pod stołem, kiedy padło okropnie ignoranckie panie Lang, bez wyraźnego skutku, nawet kiedy jego dłoń powędrowała ku jego nodze, by zacisnąć się na jej suchej gałązce. Ostatnie pytanie, jak gwóźdź do trumny – i Funi, nie czekający nawet sekundy, żeby pozwolić ogólnemu zniesmaczeniu ostygnąć.
– Nie bądź nudny, Pekka – ofuknął go, biorąc go pod włos, bo wprawdzie nie znał innego sposobu, w jaki potrafiłby się z nim obejść. – Każdy z nas pewnie tak czy siak wyląduje w tym cholernym rowie z poderżniętym gardłem, a już z całą pewnością ja, ty czy Munch, to tylko kwestia czasu; może nawet sami nawzajem byśmy się wyrżnęli, żeby tylko się trochę rozerwać. Równie dobrze możemy sczeznąć, próbując osiągnąć coś ciekawszego niż parę złamanych talarów z kieszeni drugiego – zauważył, poklepując go po złapanym wcześniej udzie, z typowym sobie łagodnym uśmiechem wpadającym w sugestywną filuterność. – Posłuchajcie jej, na przykład – rzucił, kiwając głową w stronę Laudith zachęcająco. – Jak to szło? Nieustannie lękając się śmierci, lękalibyśmy się żyć – powtórzył za nią, teatralnie modelując swój głos na bardziej spoważniały, zarzucając zaraz ramiona na karki siedzących po jego obu stronach Egona i Pekki w koleżeńskim uchwycie. – Nie bądźcie jebanymi złamasami, kiedy w końcu dzieje się coś obiecującego. Sam zrobię to chociażby dla tej doniosłej przyjemności poderżnięcia wam gardeł na koniec, kiedy już wygram. Licznik ruszył, cieniasy, i wyprzedzam was o głowę.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:15
Ronja Åkerberg
Była tylko złodziejką.
Była jedynie szpiegiem, informatorką, która na ptasich skrzydłach czerpała zachłannie wiedzę o nieświadomym celu.
Myśli wbiły się jak odłamki szkła; potłuczone, bezładne, o poszarpanych krawędziach wnikały w miękką świadomość. Spodziewała się, prędzej, kolejnego zlecenia, kolejnych identycznych poleceń, przydatności w wachlarzu prezentowanych, poznanych przez innych cech, reputacji nieuchronnie rosnącej wśród kondygnacji Przesmyku. Podszyte religią prawdy, nadzieje - oczekiwania - wypadły z ram scenariusza, wymknęły się z początkowej, przyciasnej celi zawartych pierwotnie planów. Kolejna, spieniona fala obawy i niepewności rozbiła się o klif czaszki; dlatego właśnie milczała; milczała, trawiąc wszystko w umyśle, powolnym ospałym ruchem szczęk prowadzonych rozważań, milczała, zawieszona w mdłej masie skłóconych ze sobą uczuć, rozdarta pomiędzy wiedzą że nie powinna odmówić, że nie może odmówić, pragnąc dalszego życia, dalszych, zawieranych sojuszy, wiedząc, zarazem, że wszystko może przekroczyć jej kompetencje. Była złodziejką, stosunkowo niedawno krztusząc się pełnią magii, pełnymi haustami skrywanej w niej, wszechobecnej mocy, bojąc się mimo wszystko stygmatu Pieczęci Lokiego, jej negatywnych skutków zdolnych nieszczęśnie wpłynąć na jej profesję. Okradała - najczęściej - i nie szkodziła w inny sposób ofiarom, przykładając tym samym wagę do pozostania nieuchwytną dla oficerów Kruczej Straży, skupiona na wykonanym zadaniu zwieńczonym bez komplikacji.
Pamięć, pomimo tego, wyniosła przed nią wspomnienia słodkiego smaku kontroli, poczucia że chciała tego, pragnęła, w skrzywionych uśmiechem ustach patrząc na cudzą krzywdę, na dzieło jej własnych rąk. Wiedziała, że nie żałuje, kiedy siedziała, pochylona w duszności, kiedy na przedramionach plątały się czarne żyły, smoła jej nienawistnych, splecionych więzów intencji. Wiedziała, że jej spojrzenie miało zachodzić bielą przy każdym przejawie magii, zachowując ostrożność, przechodząc wśród labiryntów tworzących się konsekwencji. Żądała władzy, żądała również respektu próbując przeżyć w okrutnych ryzach półświatka; przesiąkła jego oddechem, zimnym, szorstkim, bezwzględnym idąc w ślady swej matki, okryta płaszczem pogardy i odrzucenia w odczuciach samych widzących.
Nørgaard całą swoją postawą i wygłoszoną przemową budził należny respekt; tkwił w nim pierwiastek charyzmy, który nakazał skłonić nawet stężały kark. Śledziła wszystko, związana subtelną ciszą, pewna, że bardziej krnąbrne jednostki powinny być uciszone i przekonane na nowo o swoim miejscu. Rozważała, zarazem, czy jej zdolności nie będą również potrzebne, niezbędne aby poznać rutynę przyszłych obranych celów. Możliwe, że już znaleźli się bliżej bogów - oni, którzy posiedli wiedzę o pełnej magii, o dwóch, odmiennych obliczach tworzących zarazem całość.
Laudith Vidgren
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:15
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Czy śmierci może lękać się ktoś, kto miał z nią do czynienia dzień w dzień? Jako medium, zawieszona gdzieś pomiędzy światem żywych, a umarłych, doświadczała jej na co dzień. Nie czuła więc strachu na myśl, że sama mogłaby stracić życie, skoro wiedziała doskonale, że nie kończyło się w chwili, kiedy ludzkie serce przestawało bić.
- Rozumiem zatem, panie Nørgaard, że nasze poczynania są śledzone uważnie przez pana od dłuższego czasu - zauważyła z niezadowoleniem Laudith. Pozorne komplementy, sugerujące, że każdy obecnych w kamienicy Kärkkäinenów był na tyle istotny i ważny, by ich nazwisko pojawiło się w nekrologu obok tak dużych jak wymienione w gazecie, nie robiły na niej wrażenia. Vidgren była świadoma swoich umiejętności i talentów, nie potrzebowała pochwał, zaniepokoiło ją zaś to, że jest śledzona. Jeśli przez Nørgaarda, bądź jego ludzi, to równie dobrze na ogonie jej i Homerowi mogła siedzieć również Krucza Straż, przed którą ich przestrzegał. Cień niezadowolenia przemknął po bladej twarzy. - Na pewno nie jest pan sam, panie Nørgaard. Chciałabym wiedzieć jak wielu was, naszych rzekomych sprzymierzeńców jest - wyrzekła dalej. Z kim współpracował? Na pewno nie dokonał tego wszystkiego sam, nawet jeśli był utalentowanym i potężnym galdrem, do tego na tyle sprytnym i przebiegłym, by upozorować własną śmierć i tak długo trzymać to w tajemnicy. - Kim jesteście wy, skoro to wasze dzieło?
Chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć kto dokładnie za tym stoi, skoro motywy Lauge zechciał im już wyjawić. Kolejne elementy układanki zaczynały do siebie pasować, z wolna tworząc całość w głowie Laudith. Całość, która zaczęła kusić, lecz nie zwykła podejmować decyzji pochopnie i szybko, bez zastanowienia. Musiała to wszystko przemyśleć. Czy w ogóle jej się to kalkulowało? Podejmować takie ryzyko? Jeśli miałaby do nich dołączyć, chciała być pewna, że ma to sens i szanse powodzenia. Pani Vidgren miała w sobie wiarę, może nie tak silną jak inni, pobożni galdrowie, nie zwątpiła jednak nigdy w Dziewięć Światów.
Ze strony jednego z mężczyzn i młodej, ładnej kobiety padły słuszne pytania, które i sama Laudith chciała zadać i poznać na nie odpowiedź. Ile ofiar jeszcze jest wymagane? I kim muszą być? Oczywistym stało się, że musi to być wybitniejsza jednostka - ale dlaczego? Co to determinowało?
- W jaki sposób mielibyśmy pomóc, dołączyć się? - pytała dalej Laudith. - Czy pragniesz, panie Nørgaard, byśmy mordowali razem z wami? - Ton jej głosu był zaś tak lekki i spokojny, jakby pytała go co planuje podać im na kolację przy tym stole, a nie o skrytobójcze plany. Spojrzała niechętnie na mężczyznę, który spytał o podwieczorek na samym końcu swej tyrady o nich jako wspólnocie, drużynie działającej razem. - Spróbuj spojrzeć na to z szerszej perspektywy - wyrzekła jedynie. - Pomyśl o miejscu, gdzie nie musiałbyś się ukrywać i lękać Kruczej Straży.
Marzenie.
- Rozumiem zatem, panie Nørgaard, że nasze poczynania są śledzone uważnie przez pana od dłuższego czasu - zauważyła z niezadowoleniem Laudith. Pozorne komplementy, sugerujące, że każdy obecnych w kamienicy Kärkkäinenów był na tyle istotny i ważny, by ich nazwisko pojawiło się w nekrologu obok tak dużych jak wymienione w gazecie, nie robiły na niej wrażenia. Vidgren była świadoma swoich umiejętności i talentów, nie potrzebowała pochwał, zaniepokoiło ją zaś to, że jest śledzona. Jeśli przez Nørgaarda, bądź jego ludzi, to równie dobrze na ogonie jej i Homerowi mogła siedzieć również Krucza Straż, przed którą ich przestrzegał. Cień niezadowolenia przemknął po bladej twarzy. - Na pewno nie jest pan sam, panie Nørgaard. Chciałabym wiedzieć jak wielu was, naszych rzekomych sprzymierzeńców jest - wyrzekła dalej. Z kim współpracował? Na pewno nie dokonał tego wszystkiego sam, nawet jeśli był utalentowanym i potężnym galdrem, do tego na tyle sprytnym i przebiegłym, by upozorować własną śmierć i tak długo trzymać to w tajemnicy. - Kim jesteście wy, skoro to wasze dzieło?
Chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć kto dokładnie za tym stoi, skoro motywy Lauge zechciał im już wyjawić. Kolejne elementy układanki zaczynały do siebie pasować, z wolna tworząc całość w głowie Laudith. Całość, która zaczęła kusić, lecz nie zwykła podejmować decyzji pochopnie i szybko, bez zastanowienia. Musiała to wszystko przemyśleć. Czy w ogóle jej się to kalkulowało? Podejmować takie ryzyko? Jeśli miałaby do nich dołączyć, chciała być pewna, że ma to sens i szanse powodzenia. Pani Vidgren miała w sobie wiarę, może nie tak silną jak inni, pobożni galdrowie, nie zwątpiła jednak nigdy w Dziewięć Światów.
Ze strony jednego z mężczyzn i młodej, ładnej kobiety padły słuszne pytania, które i sama Laudith chciała zadać i poznać na nie odpowiedź. Ile ofiar jeszcze jest wymagane? I kim muszą być? Oczywistym stało się, że musi to być wybitniejsza jednostka - ale dlaczego? Co to determinowało?
- W jaki sposób mielibyśmy pomóc, dołączyć się? - pytała dalej Laudith. - Czy pragniesz, panie Nørgaard, byśmy mordowali razem z wami? - Ton jej głosu był zaś tak lekki i spokojny, jakby pytała go co planuje podać im na kolację przy tym stole, a nie o skrytobójcze plany. Spojrzała niechętnie na mężczyznę, który spytał o podwieczorek na samym końcu swej tyrady o nich jako wspólnocie, drużynie działającej razem. - Spróbuj spojrzeć na to z szerszej perspektywy - wyrzekła jedynie. - Pomyśl o miejscu, gdzie nie musiałbyś się ukrywać i lękać Kruczej Straży.
Marzenie.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:16
Irene Engberg
Nie miała krwi na rękach - przynajmniej nie w znaczeniu, o które się tu rozbiegało - ale udawanie cnotki potępiając domniemane czyny któregokolwiek z zebranych, ociekało palącą hipokryzją. Stała się prawdziwym wirtuozem gry na własnej cienkiej strunie moralności, wybrzdąkując kolejne usprawiedliwienia własnych przewinień, uciszając sumienie, gdy kolejny raz pochylała się nad szczątkami w pracowni Magndís, albo oddawała w ręce klientów następny zaklęty przedmiot. Mimo wszystko wizja dążenia po trupach do celu, które osiągało w tym przypadku dosłowny wydźwięk, jakoś ją mierziła. Słuchała Lauge starając się zachować względną otwartość na to, co miał do powiedzenia, poniekąd pragnąc zrozumieć co nim kierowało, lecz dalsze słowa nie znajdowały odbicia w jej przekonaniach. Już nie. Nasłuchała się w życiu wielu idei, które były warte dokładnie tak dużo, jak oni wszyscy razem wzięci i nie zamierzała znów dać się nabrać na następną nierealną ułudę. Mógł im wmawiać, że są istotni, ale w przekonaniu Engberg byli jedynie pionkami na szachownicy, bezmyślnie poświęcanymi się w imię marzenia ściętej głowy. Być może się myliła, aczkolwiek żaden z argumentów odbijających się od ścian sali nie sprawił, że skłonna była zmienić zdanie. Czemu nie próbowali zmieniać sytuacji tu w Midgardzie, dlaczego rudy tego, co ich otaczało nie dało się przetopić na coś lepszego? Fale morderstw dokonywanych z ich rąk tylko pogarszały sprawę, jeszcze uciążliwiej zmuszały do chowania się po kątach w obawie przed wymiarem sprawiedliwości. Jakie mieli zapewnienie, że plan Nørgaarda był w ogóle wykonalny? Że nie spali się na panewce jak wszystkie poprzednie pozornie piękne teorie, którymi karmiona była Irene?
Przygryzła wnętrze policzka, skupiając wzrok na zmaltretowanej gazecie, przez moment zastanawiając się, czy po prostu nie wyjść. Wstać jakby gdyby nic, podziękować za fatygę, pokazać środkowy palec i zawinąć tyłek łudząc się, że nadal ma wybór, a jej nazwisko nie znajdzie się na łamach pisma. Mogła? Mogła odmówić udziału w tym szaleństwie?
- Jak? - odezwała się po słowach Laudith, nie tyle podkuszona wizją lepszego świata, co zwyczajnie ciekawa jak miałoby to wyglądać. - Jak właściwie planujemy zająć te należyte nam miejsce w Gimle, panie Nørgaard? - Co dokładnie zakładały plany Lauge, w jaki sposób pozyskanie einherjarów miało cokolwiek zmienić, zapewnić im miejsce w nowej rzeczywistości, którego nie przewidywała sama Völuspa? Jakie mieli szanse na powodzenie i czemu ich życia miały być warte więcej od potrzebnych do przeprowadzenia rytuału ofiar?
Björn Guildenstern
Re: 03.12.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – spotkanie ślepców Wto 28 Lis - 17:16
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Guildenstern z uwagą wsłuchiwał się w słowa profesora Nørgaarda. Tacy jak on teoretycznie mieli najwięcej do stracenia — gdyby tylko jego znane w całej magicznej Skandynawii nazwisko niespodziewanie zagościłoby na kartach gazet, z pewnością zostałby wyklęty przez całe społeczeństwo galdrów, dlatego obsesyjnie ukrywał się przed całym światem dopóki mógł, nie wzbudzając w nikim bezcelowych podejrzeń. Był w tym wszystkim osamotniony — w końcu ze swoim problemem nie mógł zwrócić się ani do rodziny, ani do przyjaciół – nie zrozumieliby tego, co go spotkało, nie wspominając już o jego miłosnych wyborach, które zapewne od razu zostałyby przez nich otwarcie potępione. Nie był nawet pewien, czy Baantjer, który przez przypadek dowiedział się o jego przemianie, kiedykolwiek spojrzy na niego jeszcze w ten sam sposób, co wcześniej, nie oceniając go przez pryzmat błędów z niedalekiej przeszłości. Chciał wierzyć w inne życie, które nie będzie powiązane z jego klanowymi powinnościami, lecz nie wiedział, co dalej począć. Młody Guildenstern był jak dziecko błądzące w gęstej mgle, uparcie szukał drogowskazu, jakiejkolwiek, nawet najmniejszej wskazówki, która mogłaby mu pomóc i wskazać dalszy kierunek jego drogi, skoro już postanowił wyłamać się ze schematu, sekretnie niwecząc wszystkie plany rodziców i dziadka. Chciał też wierzyć, że skoro profesorowi jakimś cudem udało się wieść podwójne życie — choć nie wiedział tego, jak długo trwała jego gra na dwa fronty — to być może istniał cień szansy, by i jemu się powiodło. Tylko czy to tego pragnął?
— No właśnie. — Początkowo nie zamierzał się odzywać, lecz skoro został już wcześniej wywołany przez Nørgaarda, to postanowił podchwycić temat, gdy tylko Iiris, jedna z niewielu znajomych mu twarzy, która pojawiła się w kamienicy Kärkkäinenów, zapytała o ofiary. Guildenstern miał w głowie niezliczenie wiele pytań, lecz zamierzał jedynie dopytać to, co go interesowało najbardziej, spodziewając się, że pozostali ślepcy najprawdopodobniej zasypią profesora lawiną wątpliwości. Wierzył jednak, że zapewne wszystkiego dowiedzą się we właściwym czasie i miejscu. — Czy są jakieś konkretne warunki, które muszą zostać spełnione podczas wykonywania rytuału? Mam na myśli okoliczności? Lub, jak już zostało wspomniane, wybór tego, kto ma zostać poświęcony? W jaki sposób możemy być potężniejsi? – Björn zastanawiał się, jak w rzeczywistości wyglądał cały proces, skoro wszystko rozchodziło się o Ragnarök, a w konsekwencji o miejsce w Gimle, które na przestrzeni wieków trwale podzieliło ślepców i widzących. Czy każda ze zgromadzonych osób byłaby w stanie go wykonać? Sam niewiele wiedział o rytuałach, nie wspominając o tych zakazanych, które nigdy nie były w kręgu jego wąskich zainteresowań, w związku z czym miał nadzieję, że Nørgaard prędzej czy później rozświetli jego umysł. Rozsiadł się więc wygodnie na drewnianym krześle, by skrzyżować ręce na klatce piersiowej w oczekiwaniu na rozwój dyskusji.
— No właśnie. — Początkowo nie zamierzał się odzywać, lecz skoro został już wcześniej wywołany przez Nørgaarda, to postanowił podchwycić temat, gdy tylko Iiris, jedna z niewielu znajomych mu twarzy, która pojawiła się w kamienicy Kärkkäinenów, zapytała o ofiary. Guildenstern miał w głowie niezliczenie wiele pytań, lecz zamierzał jedynie dopytać to, co go interesowało najbardziej, spodziewając się, że pozostali ślepcy najprawdopodobniej zasypią profesora lawiną wątpliwości. Wierzył jednak, że zapewne wszystkiego dowiedzą się we właściwym czasie i miejscu. — Czy są jakieś konkretne warunki, które muszą zostać spełnione podczas wykonywania rytuału? Mam na myśli okoliczności? Lub, jak już zostało wspomniane, wybór tego, kto ma zostać poświęcony? W jaki sposób możemy być potężniejsi? – Björn zastanawiał się, jak w rzeczywistości wyglądał cały proces, skoro wszystko rozchodziło się o Ragnarök, a w konsekwencji o miejsce w Gimle, które na przestrzeni wieków trwale podzieliło ślepców i widzących. Czy każda ze zgromadzonych osób byłaby w stanie go wykonać? Sam niewiele wiedział o rytuałach, nie wspominając o tych zakazanych, które nigdy nie były w kręgu jego wąskich zainteresowań, w związku z czym miał nadzieję, że Nørgaard prędzej czy później rozświetli jego umysł. Rozsiadł się więc wygodnie na drewnianym krześle, by skrzyżować ręce na klatce piersiowej w oczekiwaniu na rozwój dyskusji.
Strona 1 z 2 • 1, 2