Tegoroczne targi im. Erlinga Ovensena odbywać się miały pod szklanym dachem niedawno wzniesionej konstrukcji, mającej dołączyć wkrótce do kompleksu kopenhaskich ogrodów botanicznych – dzisiaj jednak, zamiast rzadkich, zagrożonych gatunków rodzimej flory, zagranicznych okazów i tropikalnych roślinnych dziwności, pod stalowymi żebrami wysokiej, okazałej konstrukcji rozkwitały wszystkie najnowsze zdobycze magicznej technologii, zarówno te uznane, o których głośno było już w naukowych kręgach, te odbywające dzisiaj swoją publiczną premierę, jak i te, przy których widniał jeszcze obiecujący tytuł prototypów, dla których młodzi wynalazcy szukali szczodrych sponsorów. Cienkie ściany wyznaczające osobne stanowiska tworzyły na hali wystawowej gęsty labirynt, w którym można było zabłądzić – między głosami tłumaczącymi tajemnice działania poszczególnych elementów maszyn, metalowym szczękiem i monotonnym odgłosem mechanicznej pracy mniej i bardziej skomplikowanych konstrukcji. Galdrowie odwiedzający targi mogli przyjrzeć się z bliska twórczości umysłów wynalazców – panujący wszędzie chaos, natłok informacji i nowych widoków mógł przyprawić o zawrót głowy; i absolutny zachwyt nad możliwościami i obietnicami przyszłości zdającej się nadchodzić wielkimi krokami do Midgardu, mimo że technologiczne nowinki wciąż napotykały pewien opór w większości konserwatywnego społeczeństwa nauczonego polegać przede wszystkim na magii przepływającej im, razem z wolą, przez własne dłonie, zamiast ufać zewnętrznym źródłom magicznej energii i maszynom, które napędzały. Pośród odwiedzających można było zauważyć znaczną przewagę ludzi młodych, nieobawiających się nadchodzących zmian, podekscytowanych postępem, jaki miał następować na ich oczach, by zmieniać ich życia – ale nawet starsze pokolenia, wyraźnie, z roku na rok, oswajały się z perspektywą nowości.
Targi, jak co roku, zdawały się dowodzić przy tym, że jedynym ograniczeniem dla galdrów była jedynie ich własna fantazja – znaczna część wynalazków wyraźnie nie ograniczała się wprawdzie nawet pojęciem użyteczności; były pomysłami wyciągniętymi z marzeń wyłącznie po to, by przesunąć jeszcze granice tego, co niemożliwe. Znaleźć można było więc tutaj gramofon, którego igła sunęła powoli po linijkach książki dla dzieci, której strony były sztywnymi kawałkami cienkiej blachy – gramofonowa tuba kobiecym, monotonnym głosem odczytywała wierszowane bajki o zwierzętach, raz za razem. To zaledwie początek, mówił młody wynalazca, w przyszłości będzie czytać z papieru. Kawałek dalej kobieta wybrana z tłumu siadała na fotelu, wsuwając rozpuszczone włosy do metalowej tuby – kiedy ją uniesiono, miała je ścięte w nienagannego boba (na razie automatyczny fryzjer posiadał tylko trzy opcje, ale to tylko kwestia czasu!). I dalej, łapacz snów – przyczepiona do skroni przyssawka połączona przewodem do starego telewizora, na którym zgromadzeni ludzie obserwowali fluktuacje szumu, cząsteczki próbujące układać się w kształty, ten szum to nasze myśli, czy to nie zachwycające? – pytano i choć właściwie nie dało się odczytać z obrazu nic, dało się słyszeć okrzyki osób przysięgających, że dostrzegli na ekranie zarys postaci. Był też zamek dermatoglifowy, który zamiast klucza, rozpoznawał linie papilarne dłoni wsuwanej we wnękę w ścianie obok drzwi (zupełnie bezużyteczne, mówiono, przecież mamy na to zaklęcia); magiczne maszyny do szycia, miotełki i odkurzaczki zamiatające podłogę, samochód bez kierownicy, który sterowany miał być przez obręcz nakładaną na głowę, reagując na jej przechylenia w bok skrętem kół i zatrzymujący się samoistnie, kiedy przystawał przed nim człowiek (wynalazca, raz po raz, demonstrował ludziom niezawodność tej funkcji, a ludzie, raz za razem, wydawali odgłos przestrachu, kiedy rozpędzona maska zatrzymywała się tuż przed nim); zegarek na rękę, który zamiast godzin śledził puls i przeznaczony był dla ludzi chorych na głazowacenie serca; dwa kamienne lwy, które po naciśnięciu guzika okazywały się czujkami o irytującym odgłosie alarmu i srebrnych zębach (potrafiły na razie jedynie wstać, położyć się na powrót, usiąść i podać łapę, sterowane pilotem do telewizora); mechaniczne żuczki, które miały bezbłędnie rozpoznawać lecznicze rośliny, wykrywając specyficzne dla nich substancje; pralka bez dna, złoty słowik z funkcją nadajnika radiowego i małe porcelanowe tancerki zamknięte w niekończącym się spektaklu baletowym, drobne metalowe mrówki zbierające rozsypany cukier do cukierniczki, kulista kapsuła, na której wewnętrznej powierzchni przesuwała się astronomiczna mapa, wierna prawdzie z dokładnością do spadającej właśnie gwiazdy.
W samym sercu hali wystawowej znaleźć można – nieprzypadkiem – serce właśnie: pierwsze ukończone sztuczne serce, a raczej jego wierną kopię, ponieważ to autentyczne, prawdziwie pierwsze, w lipcu tego roku miało zostać wszczepione amerykańskiemu pacjentowi w debiutanckiej tego rodzaju operacji. Zamknięte w szklanej gablotce, oświetlone w sposób sprawiający wrażenie, jakby samo wydzielało owo światło, pracowało cicho, skurcz za skurczem – białe, nieżywe i równie zachwycające, co przerażające.
Przyjście tutaj było delikatnie ryzykowne, ale Rúna miała w razie czego bardzo dobrą wymówkę. Przecież powinni wiedzieć, co kombinują tamci, by w razie czego móc protestować, czyż nie? A to, że przy okazji była zafascynowana tym, co można było osiągnąć za pomocą technologii? O tym już nikt nie musiał wiedzieć. Powoli przechadzała się wśród wynalazków - najpierw zajrzała do maszyny fryzjerskiej, oklaskując uprzejmie kobietę w nowej fryzurze. Swoje włosy wolała jednak długie, dlatego nie zatrzymała się tam na długo. Myślała już, że zainteresuje ją łapacz snów - czyżby ktoś wymyślił rzecz, która wyłowi koszmary i pozwoli jej spokojnie spać? Nie dało się ukryć zawodu na bladej twarzy, gdy okazało się, że to jednak nie to i ruszyła w dalszą trasę. Magiczne maszyny do szycia, miotełki czy odkurzaczki budziły bardziej rozbawienie kobiety i też nie zatrzymały na dłużej jej uwagi. Jedyne, co ominęła nawet nie patrząc w tamtą stronę, to samochód. Żadnych, nawet przypadkowych, wypadków, które mogłyby ją w jakikolwiek sposób zranić. I co z tego, że jak dotąd pojazd w nikogo nie wjechał - a co, jeśli właśnie przy niej coś się zepsuje i zostanie przejechana? Absolutnie nie zamierzała ryzykować. Nawet szaleństwa, którym się czasem poddawała, miały jakieś swoje granice.
I tak właśnie krążyła i rozglądała się po wynalazkach: żuczek wykrywający rośliny był czymś, nad czym mogłaby się zastanowić, a mrówki zbierające cukier były zabawne, nawet jeśli trwało to zbieranie strasznie długo, za to magiczna lokówka budziła spore zainteresowanie, a choć nie mogła się do niej dopchać, to zdecydowanie takim przedmiotem by nie pogardziła. Najbardziej jednak do gustu przypadł jej specjalny magiczny podgrzewacz, z którym herbata cały czas byłaby gorąca. Oj tak, takie coś zdecydowanie chętnie miałaby w swoim biurze w Instytucie, bo tam zajęta pracą najczęściej musiała zadowalać się zimnym, wystygniętym napojem, gdy w końcu sobie przypomniała, że przecież x godzin wcześniej zrobiła sobie herbatkę…
Śmiejąc się pod nosem zawędrowała w końcu do samego środka hali, choć tego, co tam zobaczyła, nie spodziewała się absolutnie. Serce w gablotce było białe. Było zimne w jej oczach. Emanowało dziwną poświatę. Przerażało wewnętrznie. A jednak nie odeszła od niego, dziwnie zafascynowana, wpatrywała się mechaniczny - chyba mechaniczny - organ i próbowała go zrozumieć. Nie była inżynierem, o technologii wiedziała mniej więcej tyle, ile powiedział jej Ilmari podczas wspólnych rozmów naukowych, ale nie potrafiła teraz nie zastanawiać się, jak to działa. Miało w środku jakieś trybiki? A może napędzała je magia? Może runy? Obeszła podest dookoła, szukając jakiegoś wyjaśnienia, by w końcu wzrokiem rozejrzeć się po hali, lecz nie po wynalazkach, a po ludziach. Szukała wzrokiem Ilmariego, bo chyba powinien tu być, żeby zahaczyć go o metodę działania tego... czegoś. Nie mogła się zmusić, by nazwać to sercem, było jakieś takie zimne... Dopiero po chwili tknęło ją, że może publiczne zahaczenie Vanhanena nie byłoby dobrym pomysłem. W końcu niechęć klanów i w ogóle...
Dlatego wolała zacisze Instytutu. Tak nie musiała się zastanawiać nad polityką, z którą i tak niezbyt sobie radziła.
Nie powstrzymałbyś jej nawet, gdybyś chciał.
Niemniej samo pojęcie wynalazków fascynowało ją do tego stopnia, że gdy usłyszała o targach im. Erlinga Ovensena, nie mogła przepuścić okazji, żeby przekonać się, w jakim kierunku zmierza świat galdrów.
Spacer pod szklanym sufitem pałacu botanicznego w Kopenhadze uzmysłowił jej, że większość zainteresowanych to młodzi ludzie, najwyraźniej nie do końca usatysfakcjonowani z życia bez udogodnień, a może zwyczajnie ciekawi, podobnie jak ona? Atmosfera panująca wewnątrz niosła ją nurtem inspiracji, bo każdy tutaj wydawał się przejęty nowymi technologiami. Niektóre z nich wprawiały kobietę w osłupienie, obok innych przechodziła obojętnie, nie do końca pojmując ideę. Nie zastanawiała się nawet, co jak jest zrobione, pewna że jej pojęcie o przedmiotach ścisłych nie zdoła ogarnąć złożoności procesów. Wolała patrzeć na gotowy produkt, dowiadywać się, jakie ma zastosowanie i po co właściwie powstał.
Nie wszystkie wynalazki były dopracowane, bo choć starała się zrozumieć działanie łapacza snów, to nie potrafiła dostrzec nic interesującego w obrazie, a szum zwyczajnie ją irytował, dlatego przeszła do samochodu, wywołującego niemałe emocje. I tu nie mogła się dziwić, bo faktycznie funkcja zatrzymywania się przed pieszym była imponująca, ale to sterowanie za pomocą przechylania głowy jakoś jej nie przekonywało. Może dlatego, że sama nie miała samochodu, ta technologia nie wywołała u niej zachwytu.
Zegarek śledzący puls był zdecydowanie warty uwagi, ale zatrzymała się na dłużej przy mechanicznych żuczkach, rozpoznających lecznicze rośliny. Czasami warzyła napary lub eliksiry, rozszerzając swoją apteczką, a niekiedy robiąc je na zamówienia i sprzedając sąsiadom. Często musiała wspomagać się miksturami leczniczymi przez wzgląd na chorobę Bohlera - dręczył ją ogólny ból, blokowanie stawów, zwichnięcia. Medycy byli w tej kwestii bezsilni, w skrajnych sytuacjach podając mocne leki przeciwbólowe o działaniu narkotycznym. Rzadko decydowała się na taką pomoc, najczęściej sama sobie radziła, ale poza lekcjami matki w młodości, która parała się wtedy alchemią, to była jednak samoukiem, czasami popełniając błędy w recepturze, czasami błędnie rozpoznając rośliny. Żuczki mogły okazać się pomocne w codziennym życiu i wyszukiwaniu odpowiednich ziół.
Skupiona na wynalazku, nie rozglądała się po innych stanowiskach, choć zdawała sobie sprawę, że na środku znajduje się coś wyjątkowego; nie bez powodu zebrał się wokół wystawy wianuszek gapiów.
Magnus, mówiąc wprost, był ostatnią osobą na świecie, którą można by podejrzewać o pojawienie się na takim wydarzeniu, niemniej odwiedził pałac botaniczny punktualnie, bo chociaż jego wiedza o magicznej technologii była znikoma, paradoksalnie dostrzegał we własnej obecności na targach szansę na zasłyszenie wartych zapamiętania historii — szczególnie, iż Kopenhaga otwierała przed sobą wiele możliwości. Ponure oblicze sunęło zarówno po nieznajomych twarzach w tłumie, jak i wynalazkach zgromadzonych wszędzie dookoła, jakby próbowano wykorzystać każdy fragment przestrzeni, a tej wciąż było za mało na pomieszczenie wszystkich innowacyjności powoli wkradających się do galdryjskiego świata.
Mężczyzna wciąż nie posiadał opinii na temat wynalazców, co dopiero wykreowanych ich wyobraźnią, a następnie przeniesionych do rzeczywistości przedmiotów otwierających nowe możliwości wykorzystania magii, jednak wyraził lichy podziw dla ludzkiej pomysłowości zarysowany w delikatnym uniesieniu kącika brwi ku górze, kiedy mijał kolejne stanowisko. Wysoka sylwetka górowała nad częścią zwiedzających, chociaż ze wszystkich sił usiłował nie wyróżniać się na tle pozostałych, pod materiałem ubrania próbował nawet ukryć własne tatuaże, byle nie dosięgały go niechciane spojrzenia czy tym bardziej krótkotrwałe konwersacje, ilekroć przypadkowi galdrowie wymieniali się spostrzeżeniami o tym, co widzieli. Manewrował pomiędzy stoiskami z sprawą człowieka wychowanego na Przesmyku i samym tylko wzrokiem oceniał, czy powinien do owego miejsca podejść, czy zignorować dla ciekawszego, bardziej obiecującego eksponatu, który na krótko zawładnąłby jego myślami.
Z bezpiecznej odległości obserwował przedmioty przynależne do najróżniejszych kategorii — na ulotność oddechu zasłuchał się w kobiecy głos opowiadający kolejne bajki, obrysował ciemnymi tęczówkami kontury drzwi otwieranych nie zaklęciem czy kluczem, a odciskiem palca, bezemocjonalnie wyminął wynalazców oferujących coś, co zapewne pokochałaby niejedna kobieta, by wreszcie dotrzeć do wnętrza labiryntu; wprost do
s e r c a .
Tego wyimaginowanego, ale też boleśnie namacalnego, zamkniętego za przeszkloną gablotą, na której zatrzymał uważne spojrzenie emanujące przenikliwością drapieżnika wpatrującego się w potencjalną ofiarę nieświadomą bądź nieprzejmującą się z towarzystwa. Targi targi im. Erlinga Ovensena za sprawą tego jednego przedmiotu właśnie przybrały na intensywności i Magnus niespiesznie wynurzył się zza grupki młodych ludzi szepczących pomiędzy o sprawach nieistotnych, i z odległości kilku metrów próbował pochwycić oczami organ, który wielokrotnie wykrawał bądź siłą zaklęć wyrywał własnym ofiarom z piersi. Chociaż białe, co przywodziło na myśl sztuczność, to pulsujące życiem przy każdym skurczu poczynionym mechanicznie w pętli powtarzalności. Niemrawe uniesienia kącika ust ku górze na męskiej twarzy pozostawało zawieszone na granicy zaciekawienia, a niewypowiedzianej drwiny, jednak to roziskrzone spojrzenie migocące niezdefiniowanym rozbłyskiem ulotnych odprysków myśli — zbyt gwałtownych, zbyt szybko konających, by poznać zarysowane pod nimi motywy — mogłoby napawać niepokojem każdego, kto spróbowałby wślizgnąć się podskórnie pod sklepienie czaszki.
W fascynacji, oczarowaniu czy przerażeniu łatwo było nie zwrócić uwagi na zmieniające się światło – przygasające niebo nie było zresztą nad Skandynawią niczym niezwykłym; słońce, dotąd prześlizgujące się ciepłym refleksem po szkle budynku, zasnuły chmury, wewnątrz hali wystawowej zrobiło się szarzej i chłodnej, na szczęście wkrótce zapalono drobne ławice magicznych świateł ponad głowami zwiedzających, by żaden szczegół nie umknął w cieniu. Kiedy tak wiele cudów zdarzało się na ziemi, nikt nie myślał o tym, by spoglądać w niebo – wprawdzie przechodzenie wąskimi alejkami między kolejnymi eksponatami przypominało dzisiaj zupełnie bujanie w obłokach, to wystarczało. Choć wiosna była ciepła, zachmurzone dni pozostawały normalnością; nie było w tym więc nic dziwnego – jeśli ktoś zadarł głowę, w przypływie otrzeźwienia, pomyślałby zapewnie jedynie, że spadnie niedługo deszcz. Nic dziwnego.
Zduszony okrzyk przy gablocie był pierwszym odstępstwem, który zwrócił waszą uwagę – być może byliście gotowi oddalić się już od mechanicznego serca, być może wciąż obserwowaliście je cierpliwie, próbując dosłyszeć jego puls; w końcu wszyscy dostrzegliście to, co wydarło z gardła kobiety przestrach i przymusiło drżącą dłoń do zakrycia rozchylonych ust. Po bladym licu sztucznego organu spływała prawie czarna stróżka, żłobiąc powoli drogę na powierzchni pracujących komór; pierwsza kropla zawiesiła się na jego koniuszku jak ciężka łza, nim nie rozbiła się o białe dno gabloty.
Czas zdawał się nagle zwolnić, jak gdyby ktoś chwycił go za kark i nie pozwalał mu wyrwać naprzód. Cisza, jaka zbierała się w otoczeniu gabloty, stała się głucha, pełna wstrzymanych oddechów i niepewności, pytania zadawanego sobie jedynie w spojrzeniach i pod skrońmi: czy tak powinno być? Tymczasem ciemne stróżki zaczęły wzbierać, drobne strumyczki rozwarstwiające się na włóknie sztucznego mięśnia w jaśniejsze odcienie burgundu i czerwieni, czy tak powinno być? Kałuża zbierająca się pod zawisłym sercem przypominała do złudzenia krew, gęstą i wybrzuszającą się łagodnie przeraźliwymi skrzepami; poruszenie wzbierało powoli jak fala, kiedy zaczęło docierać do wszystkich, że nie – to nie powinno było się wydarzyć, serce było nieżywe, sterylne i suche, tymczasem jego przedsionki łykały powietrze i w skurczu, przez blade usta aort, wypluwały krew.
Spojrzenia poczęły wznosić się coraz gęściej ku szklanemu sklepieniu – magiczne światła rozświetlały wciąż przestrzeń, jednak kiedy tylko podążyliście za spojrzeniami poruszonych ludzi, spostrzegliście, że niebo nie jest zwyczajnie zachmurzone, jest ciemne, posiniałe jak wzbierająca opuchlizna. Czas biegł tak wolno, tak straszliwie wolno. Gdybyście wsłuchali się, jeszcze raz, we własny puls, moglibyście przysiąc, że zwolnił razem z nim, ale umysły pozostawały zaostrzone, trzeźwe i coraz bardziej zaniepokojone. I wtedy szkło, wstawione między żelazne żebra konstrukcji przyszłej szklarni, szkło otaczające was zewsząd, zaczęło pęcznieć, wzdymać się jak mydlane membrany na obręczach, leniwie wybrzuszać się do wewnątrz – aż w końcu złuszczyły się od metalowego metalu, jedna po drugiej, dziesiątki, setki opadających mydlanych baniek, ciężko spadających ku ziemi.
Ktoś wyciągnął ciekawską dłoń – by dotknąć tej dziwacznej anomalii; wszyscy, zrządzeniem Norn, spoglądaliście w tym samym kierunku, podczas gdy w tle zaczął wzbierać przestrach. Cudzy palec, wystawiony impertynencko, zetknął się z bańką – i każdemu z was wydawało się, ułamek sekundy przed tym zetknięciem, że wiecie już, co się wydarzy. Nikt nie zdążył jej jednak powstrzymać: maleńka bańka pękła, sypiąc odłamkami szkła z siłą drobnej eksplozji – rozległ się paniczny wrzask, tymczasem bańki, jedna po drugiej, dziesiątki i setki, spadały wam na głowy; tymczasem serce krztusiło się krwią.
1-2 – powodzenie ochrony;
3-4 – płytkie, lecz bolesne obrażenia;
5 – rana po większym odłamku szkła powodująca umiarkowane krwawienie (dowolnie na ramieniu, nodze, plecach);
6 – rana po większym kawałku szkła powodująca znaczne krwawienie (dowolnie, poza miejscami krytycznymi).
Oprócz tego możecie rzucić również kość k100 na spostrzegawczość.
Magia pulsowała wokoło,
p r z e n i k a ł a
wszystko i wszystkich.
Niczym majestatyczny orm wiła przez nabrzmiałe od dźwięków głośnych rozmów delikatne ścianki odgradzające od siebie poszczególne stanowiska, oplatała nieskończenie długimi rozgałęzieniami ogona każdego galdra znajdującego się pod przeszkloną kopułą wysokiego konstruktu, skąd sączyły snopy światła wpełzające zachłannie na oblicze mężczyzny, który podświadomie zapragnął zatrzymać samego siebie na uboczu. Pierwotna fascynacja wymalowana wcześniej w zaciekawionym spojrzeniu została bezpowrotnie uśmiercona, bezgłośnie uduszona pod płachtą beznamiętności wyzierającej ponownie ze wzroku człowieka wycofującego się o krok celem uniknięcia niechcianych i niepotrzebnych konfrontacji interakcji międzyludzkich przyprawiających o drażniące bóle głowy.
Wątpliwym było, by ktokolwiek dobrowolnie zetknął się z Norwegiem obramowanym niewypowiedzianym zagrożeniem zawisłym w milimetrach osobistej przestrzeni oddzielającej od każdego, kto zgromadził się obok pragnieniem ujrzenia sztucznego serca, jednak wiedziony wewnętrznym przeczuciem pozostawał ostrożny; podświadomie wcisnął jeszcze głębiej w kieszeń prawą dłoń, na której — chociaż zawczasu obandażowanej — dożywotnio widniało sczerniałe znamię Pieczęci. Raczej nie zachęcał do wszczynania krótkotrwałej, nieistotnej rozmowy, czego potwierdzenie nadeszło sekundy później przy próbie wydostania się ze skłębionego zbiorowiska ludzkich ciał wyraźnie rozstępujących się przed Magnusem w miarę możliwości i odetchnął nieznacznie z namiastką ulgi. Osnuwająca wysoką sylwetkę ponurość ciągnęła lojalnie jego śladem, dotrzymując kroku wraz z zaległą w kącikach oczu fantasmagorią o niewyraźnych konturach czegoś, co mogłoby uchodzić za groźbę, dlatego wzrokiem powędrował do podłogi i wymamrotał niewyraźne przeprosiny, potrąciwszy jakąś kobietę.
Zachowywał liche pozory.
Możliwe że dokładnie w tym momencie nieboskłon maźnięto akwarelami w odcieniach szarości, nakładanych warstwa po warstwie celem ograniczenia swobody słonecznych promieni kąsających przez przeszklone tafle obserwatorów wciąż zafascynowanych sercem, które wybijało jednostajny rytm;
s e k u n d a
dokładnie tyle wystarczyło, by wszystko zadrżało w posadach.
W półkroku dosięgnięty zduszonym okrzykiem pozwolił mięśniom na bolesne napięcie i instynktownie wyostrzył zmysły, każdy z osobna, a może właśnie wszystkie jednocześnie, rozejrzawszy się pospiesznie przez przestrzeń, zahaczywszy o tyle twarzy, ile było to możliwe, na samym końcu obracając tylko nieznacznie ramieniem w kierunku kobiety będącej powodem gwałtownego niepokoju, który zaczynał obejmować pozostałych. Niemal pochwycił palcami namiastkę wolności, wycofując się ku nieodkrytym częściom wystawy, jednak bogowie — czy ludzie? — zadecydowali odwrotnie.
Pozbawione jakiegokolwiek ciepła oblicze zostało obdarzone uśmiechem chłodnej kalkulacji kąsającej opiłkami racjonalizmu każdą ewentualność wgryzającą się pod sklepienie myśli, gdzie kreował najczarniejsze scenariusze; równie czarne, co smolista posoka wypływająca z cudu, którego sięgnął samym spojrzeniem.
Patrzył, przewidywał, szukał wygodnego rozwiązania oraz drogi ucieczki.
Patrzył bez mrugnięcia powiek, bez strachu uciszonego we własnej głowie nim zdążył przyjąć jakikolwiek kształt, bez kłamliwego przekonania, że właśnie tak powinno być. Nie powinno, wiedział to. Przeczuwał. Po chwili ponownie obserwował, jak wystawa zostaje objęta ramionami zdarzeń nieplanowanych, komplikacjami rozrysowanymi w preludium narastającej paniki i przerażenia wyzierającego coraz śmielej z ludzkich spojrzeń.
— N i e, głupcze — rzucił ledwo słyszalnie, dostrzegając przejaw szczerego idiotyzmu w postaci palca zmierzającego na spotkanie z brutalną niespodzianką, której finał mógł przybrać tylko jeden kształt i tak się stało. Krwiożerczy instynkt przetrwania zaskowytał we wnętrzu czaszki Magnusa spuszczającego wzrok, zamykającego oczy, przyciągającego podbródek do klatki piersiowej i usiłującego każdym możliwym sposobem zamaskować bielmo zasnuwające oczy oraz boleśnie charakterystyczną dla zaślepionych czarną posokę wypełniającą żyły w momencie, w którym inkantacja została posłana w eter. — Skjald-borg — wybrzmiewa niską, gardłową barwą ochrypłego głosu.
Zaklęcie wyrywa się gwałtownie spod języka i mknie ze zdziczałą intensywnością w przestrzeń pomiędzy Magnusem, a drobinkami rozpryśniętego szkła zmierzającego we wszystkich kierunkach świata, tworząc ochronną barierę dokładnie tak, jak zaplanował; nawet przez ułamek sekundy nie wątpi we własne możliwości i oddycha głęboko, spokojnie, miarowo; pozwala magii (k a ż d e j, którą zna) przepływać przez zakończenia nerwów, wypełniać myśli, obezwładniać mięśnie. Pozwala sobie czuć. Wewnętrzna potrzeba zachowania własnego życia wybija się ponad chronienie kogokolwiek ze stłoczonych dookoła nieznajomych, dlatego niespecjalnie przejmuje się pozostałymi, jednak jeśli czystym zrządzeniem losu komukolwiek udało się znaleźć wystarczająco blisko Norwega, możliwe że powstała tarcza ochroniła kogoś jeszcze.
zaklęcie: 102
spostrzegawczość: 32
(liczone z atutami i stałym bonusem z Czujki <3)
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 29
--------------------------------
#3 'k6' : 1
Czując niespodziewany chłód w hali, otuliła się ciaśniej płaszczykiem, który wybrała na ten wieczór. Zerknęła jednak na niebo, z lekkim smutkiem zdając sobie sprawę, że na spacer po wystawie nie ma co liczyć, bo najwyraźniej zanosiło się na deszcz. Zaraz potem jednak wróciła wzrokiem do serca, bo to ono najbardziej przyciągało spojrzenia, nie sposób było się mu oprzeć, nie sposób uciekać oczami zbyt długo.
Kap.
Kap.
Kap.
Rúna wzdrygnęła się gwałtownie, przypominając sobie wszystkie swoje koszmary związane z udziałem krwi. Jednak niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w to miejsce, choć jej własne serce przyspieszyło bieg, napędzane niepokojem, adrenaliną i w końcu strachem, gdy plama czegoś przypominającego krew zaczęła się wybrzuszać, ściekając po ściankach gabloty. Nie powiedziała na głos tego, co cisnęło się na usta – przecież to miał być mechanizm. Sztuczny. Zimny. Martwy. Więc dlaczego pluł krwią? To była magia? Ktoś sobie zakpił? Nie potrafiła zrozumieć tego fenomenu.
Czas… zwolnił. Czuła pulsowanie własnej krwi. Czuła pulsowanie magii przepływającej przez żyły. Niebo nie przypominało już zasnutego chmurami przed burzą, wyglądało… groźnie. Przełknęła głośno ślinę, w ciszy, cofając się jeszcze o krok, najprawdopodobniej wpadając na kogoś plecami, ale i tak nikogo to nie ruszało. Liczyło się napęczniałe szkło, które ktoś spróbował dotknąć…
- Nie…! – zaprotestowała, bo po przeczytaniu tylu różnych książek wiedziała, że to nie może się skończyć dobrze. Ale było za późno. Za późno, by cokolwiek zrobić, by cofnąć ten jeden palec, zapobiec okrutnej katastrofie.
Czas przyspieszył… nagle. W trzasku szkła pękły wszystkie bańki jedne po drugich, zasypując ich gradem szkła. Słyszała za plecami wykrzykiwane zaklęcia i w swojej naiwności nawet nie pomyślała, że powinna chronić samą siebie. Była teoretykiem, niespecjalnie dobrym w magii, ale instynkt robił swoje, mimo koszmarów i klątwy krwi.
- Skjald-borg! – dźwięczny głos kobiety dołączył do innych, kierując osłonę do grupki będącej najbliżej serca, bo w końcu to oni powinni oberwać najbardziej. W tym chaosie nawet nie patrzyła w stronę sprawcy całego zamieszania, choć do uszu wciąż wbijał się ten paskudny dźwięk kapiącej krwi, wypluwanej przez mechaniczny organ, który chyba jednak aż tak mechaniczny nie był.
Trochę poniewczasie zrozumiała, że tarczę powinna rozciągnąć też nad sobą, ale chyba było już zbyt późno, by cokolwiek zrobić, mogła jedynie czekać, aż i jej dosięgną szklane odłamki, choć przynajmniej misja została wykonana, osłoniła tych, których miała, bo na oko zaklęcie udało jej się całkiem przyzwoicie. Jakieś jedno szczęście w nieszczęściu.
zaklęcie: 90 (75 + 15)
Nie powstrzymałbyś jej nawet, gdybyś chciał.
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k100' : 73
--------------------------------
#3 'k6' : 4
Nagle pomieszczenie przyciemnia się, a przez szklany sufit przebija się widok szarego nieba. Isabella, przyzwyczajona do zmiennej skandynawskiej pogody, patrząc w górę, rozpoznaje charakterystyczny klimat regionu. Nie przeszkadzała jej kapryśna pogoda, choć czasami tęskni za malowniczymi włoskimi uliczkami, gdzie ciepłe promienie słońca oświetlają kolorowe fasady budynków. Niepowtarzalny klimat, którego nie brakuje w Skandynawii, natomiast w zupełnie innym brzmieniu. To nagłe wspomnienie o słonecznych Włoszech wywołuje na twarzy Isabelli uśmiech pełen ciepła i nostalgii - ten miły moment przerywa kobiecy krzyk. DeMedici rozgląda się zdezorientowana i dopiero po kilku chwilach orientuje się, że poruszenie dotyczy eksponatu na środku. Kłębiący się ludzie uniemożliwiają jej dostrzeżenie, co się dzieje w gablocie. Poszczególne głosy wyłapywane z tłumu podpowiedziały jej w czym rzecz, zanim udało jej się przedrzeć bliżej. Serce stanowiące główną atrakcję tego wydarzenia - bijące, choć nieżywe - zaczęło krwawić. Co to oznaczało? Czy to część prezentacji? Sposób na zszokowanie galdrów, by jak najwięcej osób zapamiętało ten wynalazek?
Wszystko byłoby lepsze niż to, co za chwilę nastąpiło. Krzyki, szepty i niepokojące spojrzenia w stronę serca są coraz bardziej wyraźne. Ludzie zaczynają się rozpraszać, unikając eksponatu i przenosząc się w kierunku wyjść. Ale jest już za późno.
Wśród atmosfery paniki i zamieszania, nad ich głowami dzieje się magia, gdy szkło z konstrukcji budynku zaczyna przekształcać się w bańki. Wszyscy na moment skupiają się, czy przypadkiem nie jest to jakieś większe wystąpienie, celebrujące targi. Żołądek Isabelli ściska się w nieprzyjemnym odczuciu, jakby wiedziała, co się za chwilę wydarzy, ale jak za daleko od punktu zapalnego, żeby cokolwiek zaradzić. Może tylko bezradnie obserwować wyciągnięte palce kobiety, której skóra styka się ze szkłem bańki, a te natychmiastowo rozpryskuje na wszystkie strony ostre odłamki.
Nie, to nie koniec. W górze wirują setki tych baniek, gotowe wybić wszystkich uczestników targów. Kto chciałby zaszkodzić temu wydarzeniu, kto naraziłby tyle niewinnych istnień?
Isabella szybko ocenia sytuację i zdecydowanie podnosi rękę, a jej palce zaczynają tworzyć subtelne ruchy. W jej oczach widoczny jest blask koncentracji, gdy rozpoczyna rzucanie zaklęcia tarczy.
- Bughr Mikill - inkantując cicho pod nosem, skupia swoją energię, żeby wykluczyć ewentualność pomyłki. Chciała by tarcza stworzyła parasol nie tylko nad nią, ale także osobami znajdującymi się najbliżej. Nie mogła wszystkim pomóc, musiała zadbać o swoje bezpieczeństwo, a potem szukać rozwiązania. W swojej karierze miała do czynienia ze zwłokami, potraktowanymi licznymi odłamkami szkła i zdecydowanie nie chciała podzielić ich losu. Poza ochroną, jej priorytetem było odnalezienie źródła problemu. Rozglądała się za jakąkolwiek wskazówką, co spowodowało ten wybuch? Może zniszczenie serca pomoże? A może przeciwnie, to jego krwawienie wywołało szklaną lawinę? Gorączkowo szukała odpowiedzi, próbując pomóc potrzebującym wokół, radząc żeby nie wyjmowali odłamków, by nie doprowadzić do wykrwawienia.
Bughr Mikill (Scutia Maximis) - próg zmienny
+ spostrzegawczość
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 88
--------------------------------
#3 'k6' : 4
spostrzegawczość: 48
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k100' : 48
--------------------------------
#3 'k6' : 3
Zaklęcie Magnusa zadziałało niezawodnie – rozłożyło się nad nim przejrzystym parasolem bezpieczeństwa; mógł mieć jedynie nadzieję jednak, że nikt w popłochu nie zwrócił uwagi na jego przekleństwo, wspinające się po skórze zdradliwą czernią. Jak potraktowałby go rozszalały w panice tłum, gdyby spotkał w sercu katastrofy ślepca? Nawet jeśli, dzięki stali nerwów, nieświadomym przypadkiem osłonił przed zagrożeniem stojących obok niego ludzi. Runa miała to szczęście, by znaleźć się w obrębie jego magii – czy byłaby mu wdzięczna, wiedząc, że do skóry przykłada jej skażoną moc? Było to wprawdzie za mało, by uchronić ją przed deszczem odłamków, kiedy własne zaklęcie oddała grupie młodych galdrów, w panice nie potrafiących wykrztusić z siebie prawidłowej inkantacji; wśród nich mała dziewczynka wznosiła ku niej duże, błękitne oczy, nie rozumiejąc nawet, że spoglądała na kogoś, kto miał uratować jej życie. Ostre krawędzie odłamków przeniknęły przez rozproszoną w tej odległości membranę zaklęcia Magnusa, kalecząc bladą skórę Runy na wyciągniętej do zaklęcia dłoni – skaleczenia na przedramieniu szybko wezbrały jasną krwią, spływając po ciele, do koniuszków opuszczonych palców. Miała szczęście – rany były płytkie, musiała jednak działać szybko: nawet to mogło oznaczać dla niej tragiczne skutki. Być może Ilmari, którego instynkt okazywał się niezawodny (tak samo jak bystrość), a magia zbawiennie spokojna i posłuszna, zdołałby pomóc jej zatamować krew – czy wiedział, jak blisko przystawał nieszczęścia, kiedy podchodził do niej bliżej? Czy wiedział, że – kropla po krwi – ten przeraźliwy, spuszczony z łańcucha los, podchodził do niej coraz bliżej?
Magia Isabelli była równie zdecydowana, jednak tarcza pochłaniająca wiązki zaklęć okazywała się niewystarczająca w starciu z odłamkami szkła – choć z pewnością wyhamowała siłę, z jaką rozpryskiwały się dookoła. Mogła nieomal wyczuć, jak przecinają błonę jej zaklęcia, jak przedzierają się pod bezpieczny klosz. Jakiś mężczyzna pokaźnej postury wpadł na nią w popłochu, wytrącając ją z równowagi i może właśnie tym sposobem przypadkiem pomógł jej uniknąć większych obrażeń; upadając na podłogę, pokaleczyła sobie kolana, ale osłoniła twarz i szyję, kiedy odłamki posypały się na nią nagle zewsząd, jeden wybuch po drugim, drąc jej ubranie i kalecząc płytko skórę. Po policzku spłynęła jej krew, skapując na ziemię; nie mogła podnieść głowy, jeszcze przez chwilę, jeszcze przez nieskończenie długą chwilę, kiedy wciąż gdzieś wybuchał szklany trzask i wciąż krzyczeli przerażeni ludzie. W ich krzykach, coraz częściej, dało się słyszeć zawodzenie.
Grzmienie pękającego szkła stawało się w końcu spokojniejsze – szczebiot odłamków sypiących się na podłogę stawał się szmerem, od którego cierpła skóra; krzyk jednak nie ustępował, głosy przerażone i zagubione, podnosiły się coraz bardziej, imiona wykrzykiwane z przestrachem smagały was zewsząd, wołania o pomoc, głośny płacz. Czy baliście się rozglądać? Niektóre stanowiska leżały przewrócone przez uciekających ludzi, pod niektórymi biurkami chowali się nieliczni, skupione gromadki przywierały do siebie jeszcze ciasno, na podłodze odznaczały się wyraźne kręgi zaklęć, do których nie zdołało wedrzeć się szkło, ale między skrzeniem odłamków czerwieniła się też krew. Kiedy trzask ustał, w zamieszaniu trudno było dostrzec, do kogo należała.
Isabella, zaznajomiona z ciężkimi scenami, nie obawiała się podnieść spojrzenia, przedzierać uwagą przez zamieszane w poszukiwaniu wskazówek; praca nauczyła ją zwracać uwagę na szczegóły, jakie łatwo było przeoczyć innym ludziom – na to, jak działało nieszczęście. Podnosząc się, spostrzegła przypadkiem delikatne poruszenie szklanego pyłu – nie odłamków, ale lśniącego pyłu, który zasłał podłogę i przylepiał się do palców. Jak gdyby między ludźmi, między ich nogami, przeciskał się delikatny przeciąg, dziwacznie ukierunkowany i zawiły, drobiny przesuwały się po podłodze, lśniąc. Mogło jej się to wydawać z początku złudzeniem, ale im dalej sięgała wzrokiem, tym wyraźniejszy wydawał jej się ten dziwny nurt, jakby pył był lśniącym powolnym strumykiem; zmącony poruszeniem, depczącymi go butami, wydawał się nie zbaczać z kursu. Sunął, przede wszystkim, w kierunku centrum, ale widziała wyraźnie, jak powstawały w nim małe wiry i meandry, jak pył zagina się w miejscach gdzie wypowiadano zaklęcia. Ktoś pochylał się, niedaleko, nad ranionym mężczyzną, powtarzając silne lecznicze zaklęcia, a pył zdawał się zbaczać z kursu i tworzyć wokół nich lśniący okrąg subtelnego przeciągu – jakby inkantacje przyciągały ją jak magnes żelazne opiłki. Aberracje w ukierunkowanym przepływie. Aberracje lgnące do magii, jeszcze nieszkodliwe. Byłaś Kruczym Strażnikiem; ze skutkami takich anomalii znałaś się z bliska. Wypowiadane zaklęcia lecznicze wydawały się, coraz wyraźniej, zawodzić człowieka, który próbował je rzucać, a pył wokół zbierał się coraz silniej, z każdą inkantacją.
Runa, spoglądając na młodych ludzi – dzieciaki, to były dzieciaki odłączone od grupy czy rodziców – miała przez chwilę wrażenie, że jest w stanie dostrzec magię, jaką osłoniła ich postacie; jak mgiełka unosiła się z ich ramion, jak delikatna para zawijała się nad głowami i znikała w powietrzu. I jeśli podążyła wzrokiem wyżej, ku niebu, mogła mieć wrażenie, że napuchnięte granatem chmury rozchylają się jak nabrzmiała powieka: przez ułamek chwili niebo spoglądało na nią ciemną dziurą, podobną do tych, jaka mogła znać z ilustracji przedstawiających niebo nad enklawami w momencie, kiedy je odkrywano. Jak wiele jednak o nich właściwie wiedziała?
Ilmari i Magnus gubili się w zamieszaniu bardziej; dostrzegając coraz więcej rzeczy, które niepokoiły ludzi szukających bliskich, znajomych lub drogi ucieczki, podczas gdy w przejściach tworzyły się zatory. Światła ponad głowami ludzi wydawały się rozkołysane i niespokojne, magiczna poświata wybrzuszała się jakby miała zamiar rozedrzeć się od środka, jakby coś ją rozpychało, coraz wyraźniej traciły równowagę, drgały i czerwieniały, łyskały jak małe gwiazdy. Samochód, który wcześniej zatrzymywał się za każdym razem, wjechał tyłem w ścianę, wyginając bagażnik, silnik jednak nie zgasł. Gramofon odczytujący blaszaną książkę książkę ciężką iglicą darł metal, z jego tuby wydobywały się skrawki utworów pomieszane z głośnym piskiem i buczeniem; mechaniczny słowik wydawał z siebie przeraźliwy pisk; telewizor, na którym biały szum ukazywał sny, puszczał wiadomości z telewizji śniących, skacząc po kanałach; magia we wszystkich wynalazkach zaczynała się odkształcać.
I te światła, te światła drgające coraz silniej, jakby coś próbowało się z nich wydostać. W końcu jedno pękło – jak świetlista skorupka jaja; wyciągnęło się wszerz jakby skrzydłami, światło zmieniło się w ogień; skorupka, gasnąc, spadła na ziemię i rozsypała się czarnym popiołem, a ogień, jak bezgłowy ptak, zatrzepotał, sypiąc iskry tuż nad Magnusem, rozwierając złote szpony chcące go chwycić. Samochód warknął – ruszył naprzód, mechaniczne żuczki całą chmarą zaczęły smagać powietrze, lwy, które dotąd siadały, kładły się i podawały grzecznie łapę, zeszły ze swoich podestów. Zaklęcia wzywające ratunek rozpływały się w powietrzu jak dym. Obok Runy i Ilmariego kobieta próbowała wydostać nogę spod przewróconej maszyny, zbyt słaba by wołać o pomoc, rozgrzany metal poparzył jej palce. Isabella widziała, jakby w spowolnionym tempie, jak lecznicze zaklęcie medyka zbiera się obok ciała ratowanego mężczyzny w szklaną żmiję.
Magnus przy każdym zaklęciu powinien wykonać również dodatkowy rzut k6 – wynik 1-3 będzie oznaczał, że zostanie zauważony.
Krzyk.
Wrzask.
Skowyt.
Wszystkie dźwięki przedarły się gwałtownie przez barykady umysłu usiłującego ze wszystkich sił pochwycić cząstki racjonalizmu chybotliwie zwisające ze sklepienia czaszki pulsującej nieznośnie rozgoryczeniem, które nawiedziło mężczyznę wraz z pierwszą sekundą rodzącego się zamętu błyskawicznie obejmującego kolejne przestrzenie. Odłamki szkła szczęśliwie nie przeniknęły wzniesionego inkantacją muru roztaczającego dookoła Magnusa klosz bezpieczeństwa osłaniający, co zauważył dopiero po czasie, również znajdujące się najbliżej niego osoby zbyt zszokowane lub roztrzęsione na sięgnięcie po jakiekolwiek zaklęcia ochronne, co potraktował jedynie niewyraźnym pomrukiem; pierwotne instynkty nakazujące wyścig po przetrwanie były bowiem pierwszym, co potężnie uderzyło go od środka obuchem i pozwolił ciału podążyć za pamięcią mięśni, niewiele myśląc o dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się we wnętrzu przeszklonej konstrukcji.
Najwyraźniej wiedziony doświadczeniami dziecka wychowanego na Przesmyku zawsze pozostawał gotowy, chociaż niektórzy zapewne szybkość reakcji przypisaliby szczęściu, które objawiło się w także w materii czerni przepływającej żyłami w czasie krótszym niż nabranie oddechu.
Nie został wykryty
(jeszcze nie, podszeptały myśli)
chociaż pozostawało to kwestią czasu, myśli pulsujące wraz z napięciem mięśni w jego boleśnie naprężonym ciele gotowym odeprzeć każdy atak wiedziały, że prędzej czy później — a przeważnie prędzej — wszystko zaczynało się walić efektem domina. Aczkolwiek nie potrafił przewidzieć, czy w rozgrywających się wokoło dantejskich scenach ktokolwiek rzeczywiście poświęciłby jednemu zaślepionemu galdrowi więcej gramów uwagi, kiedy rzeczywistość bezwzględnie pożerała mieszanina strachu przeplatanego paniką w odgłosach kolosalnego rwetesu.
Tumult tak namacalny, że przeżerający się przez skórę.
Nawet nie zdążył rozejrzeć się dalej, skupiwszy poczerniałe spojrzenie w granicach własnej przestrzeni skurczonej do milimetrów przez napierający zewsząd tłum, który niczym ogłupione przerażeniem owce uciekające przed watahą tysięcy wilków w zrywie szaleństwa próbowały ratować się irracjonalną ucieczkę tam, dokąd tylko poniósł wzrok. Wyparł ze swej pamięci niedawny pejzaż krwawiącego serca wydającego się teraz dziwnie odległym wspomnieniem sprzed długich tygodni, skupiając się częściowo na nawoływaniach przedzierających echem nieznanych imion należących do osób poranionych szkłem, chowających pod szczątkami wystawy, może nawet martwych, chociaż i to nie zaburzyło chłodnej kalkulacji rozrysowanej pod niewzruszonymi rysami twarzy. Niepokój zakradł się pod nieprzeniknione zwierciadła głębokiego brązu dopiero w momencie, w którym pochwycił niespokojne światło wijące się niczym węże, kołyszące bardziej od trzciny szarpanej wściekle podmuchami wiatru, kurczące, to ponownie rozciągające na różnorakie długości i pozostające dziwnie nieokiełznane; coś w Norwegu zapiekło ostrzegawczo, bowiem zdefiniowanie tego rodzaju magii zdało się dziwnie niemożliwe. Na długość oddechu zapomniał o zniszczeniach rozciągających się po horyzont i utkwił nieruchomo wzrok w bezkształtnej masie kotłującej się ponad własną głową, gotowy do ucieczki bądź walki bez względu na wszystko, krótkotrwale głuchy na wszechobecny harmider.
I wówczas światło nabrało kształtu, zarysowywało się ognistą formą żywej istoty, a przynajmniej imitującej takową, chociaż magia — czego nauczył się jeszcze w dzieciństwie — była we własnej konstrukcji żywa, niezależnie od wszystkiego zachowywała do końca niepojętą autonomię, czego właśnie doświadczał. Obserwował z niecodziennym dla siebie poruszeniem rozwijające się skrzydła, dziwaczne cielsko pozbawione głowy, jednak obdarowane szponami kierującymi się do pierwszej ofiary, którą był on sam.
Instynkt ponownie szarpnął mężczyznę od środka i zignorowawszy drażniący szept odradzający pochopności drastycznych kroków, podsuwający racjonalne sięgnięcie po fizyczne zasoby ciała mogącego ratować się ucieczką, odpowiedział atakiem.
— Andlát — wychynęło zza kurtyny warg szeptem, jednak drzemiąca w jednym słowie siła uosabiała niszczycielską, nieodwracalną decyzję o uśmierceniu stworzenia wypluwającego iskry. Nie zawahał się, bowiem nie zabijał pierwszy raz; doświadczenie drapieżnika, łowcy, mordercy, człowieka przeżartego magią zakazaną, ale przede wszystkim takiego, który desperacko zapragnął przeżyć, zarysowane w nieludzkim spokoju towarzyszącym zaklęciu mogło przyprawiać o mdłości albo grozę, może jedno i drugie, lecz dla samego Magnusa przemianowane zostało w coś drugorzędnego.
W mrugnięciu powiek, któremu towarzyszyło zasnucie spojrzenia charakterystycznym bielmem, żyłami zawładnęła głęboka, zgęstniała czerń tworząca paskudną mozaikę zaślepienia pod atłasowym płótnem skóry, wijąca się niczym abominacyjne ornamenty rozrysowane wyraźnym szlakiem krwionośnych naczyń zatrutych smolistą posoką przepływającą całym ciałem.
M o ż l i w e…
Gdyby tylko usłyszał kobietę sekundy wcześniej możliwe — tylko możliwe, bowiem pewności nigdy nie było — że ratowałby się ucieczką, że nie splunąłby w kierunku magicznej kreatury śmiertelnie niebezpieczną inkantacją, że nie zdecydowałby się tak drastycznie rozprawić z nieznanym przeciwnikiem, że nie naraziłby siebie oraz innych, o których wyjątkowo pomyślał w ułamkach oddzielających szept Magnusa od krzyku Isabelli uderzającego o skroń zbyt późno, by cofnięcie czasu było możliwe.
— Aberracje… — słowo zdążyło ledwo zawisnąć na krańcu języka, kiedy uświadomił sobie własny błąd, nawet nie sięgając myślami konsekwencji, które w tej sytuacji musiały nadejść z gwałtownością pożogi trawiącej wszystko na własnej drodze.
zaklęcie: 133
(ale za jaką cenę…)
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k6' : 1
--------------------------------
#3 'k6' : 3
Dokładnie tym słowem można było określić to wszystko co się tu właściwie działo. Trzask szkła, krzyki, panika ludzi, której nie uległa chyba tylko cudem.
Chaos. Po prostu chaos.
Można było nazywać to bezmyślnością, można było nazywać instynktem, Rúna działała po prostu odruchowo. Ona przeżyje, oni nie. To nie byłby pierwszy raz, gdy szła pomagać innym, niekoniecznie patrząc na siebie. Odłamki przebijające miękką skórę wywołały jęk bólu kobiety i następny, ale tym razem przestrachu, gdy zdała sobie sprawę, czym jej to grozi. Nie mogła sobie na to pozwolić, nie, gdy wokół działo się tyle spraw. Mogło stać się jeszcze tak wiele…
Sięgnęła dłonią do wisiorka, z którym się nie rozstawała, odkąd tylko dostała go od babci i nacisnęła symbol runy wyrytej na nim. To powinno załatwić problem krwotoków, o ile rzecz jasna w dobę uda im się wszystko opanować. Miała mieszane uczucia co do tego, ale przecież nie mogła aż tak stać i nic nie robić.
- Nikomu nic się nie stało? – spytała łagodnie dzieciaki, posyłając ciepłe spojrzenie błękitnookiej dziewczynce. – Wszystko będzie dobrze, a na razie postarajcie się odejść jak najdalej od szkła. Zaraz spróbujemy znaleźć waszych rodziców. – zadysponowała, bo tak naprawdę nie było opcji, gdzie młodziaki mogłyby się schować. Odwróciła się od razu, słysząc głos Ilmariego i skinęła niespokojnie głową.
- To tylko proste skaleczenia. Poradzę sobie. A Tobie nic się nie stało? – zmartwiła się od razu, patrząc na spokojnie na Vanhanena, jednak zaraz wróciła wzrokiem do dzieciaków. Najpierw prześledziła wzrokiem magię na nich, a potem przeniosła wzrok wyżej, aż do nieba, patrząc na czarną dziurę i wewnętrznie zadrżała. Nie kryła się zwykle z tym, że czytała większość pozycji, które wpadały w jej ręce. Te o enklawach też, czyżby więc…? Kiedyś rozmawiała z Ilmarim na ten temat, może więc lepiej było zwrócić mu na to uwagę?
- Ilmari? Na niebie widziałam dziurę, bardzo dziwną, wyglądającą jak ta z ilustracji o niebie nad enklawami. Tak jak w chwili, gdy je odkrywano. – powiedziała ostrożnie, z pełnią świadomości, że niestety była tylko teoretykiem i do tego run. Mało przydatna wiedza tutaj, wśród tego chaosu. Zanim jednak zdążyła zobaczyć coś więcej, jej wzrok padł na kobietę, którą przygniotła maszyna. Cokolwiek wokół się działo, ruda nie zamierzała się wahać. Działała instynktownie, odruchowo chcąc ulżyć komuś, kto nie był w stanie sam sobie pomóc.
- Ósterkligr! – powiedziała krótko, dotykając maszyny, by zmienić jej wagę. Sama nie dałaby sobie rady z uwolnieniem kobiety, a tak kiedy maszyna będzie lżejsza, będzie mogła swobodnie zrzucić ją i pomóc nieznajomej wstać.
Ku jej radości magia zadziałała! Zaklęcie się udało, zaraz mogła więc pomóc kobiecie stanąć na nogi.
- Coś jeszcze panią boli? – upewniła się tak na wszelki wypadek, gdyby kobieta potrzebowała jeszcze więcej pomocy. Chociaż wtedy Rúna pewnie potrzebowałaby pomocy kogoś bardziej doświadczonego. Tylko chyba adrenalinie zawdzięczała fakt, że jej zaklęcia działały i to bezbłędnie.
Zaklęcie: 91 + 15 = 106
Nie powstrzymałbyś jej nawet, gdybyś chciał.
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k6' : 2
W popłochu i chaosie, rosły mężczyzna wpadł na kobietę, a z jej drobną budową nie miała szans w tym starciu, niemal od razu tracąc równowagę. Upadła kawałek dalej, dzięki czemu wszystkie większe odłamy wbiły się w podłogę niedaleko niej. Szczęśliwy traf, a może bogowie czuwali nad jej losem? Nie zamierzała narzekać, jeśli dzięki temu żyła odrobinę dłużej. Ledwo czuła skaleczone przez upadek kolana, jakby adrenalina przejęła jej ciało i automatycznie zasłaniała twarz przed szkłem, spadającym gradem ostrzy, rozrywającym ubrania i skórę.
Każdy wybuch odłamów, powodował więcej rozcięć do momentu, w którym bolało ją całe ciało. Rany nie były głębokie, ale upływ krwi mógł realnie wpłynąć na jej skupienie i postrzeganie sytuacji. Nie mogła się teraz rozpraszać, więc wciąż rozglądając się po otoczeniu, by ocenić straty i ustalić, czy ktoś potrzebował nagłej pomocy, palcami wyczuła najbardziej krwawiące rany i owinęła je ciasno szalem, by zatamować upływ posoki. Trzeźwy umysł to jedyne, co jej teraz pozostało, skoro nie mogła używać magii - a do tych wniosków doszła, obserwując pył osiadający na podłodze, przesuwający się i wirujący w tylko sobie znanym tańcu. Próbowała dostrzec jak najwięcej szczegółów, a najważniejszą podpowiedzią było przesuwanie się drobinek w kierunku centrum. Serce musiało mieć tu najważniejszy wpływ. Widziała, co przyciąga pył - zaklęcia. Nikt nie był bezpieczny, szczególnie że w pierwszym instynkcie każdy próbuje się bronić dostępnymi środkami, czyli magią.
Nawet w tej trudnej chwili, jej umysł pozostawał czujny. Isabella wiedziała, że musi wykorzystać każdy dostępny moment, aby ocalić siebie i innych. Choć ranni i osłabieni, wraz z innymi obserwatorami targów, nadal musieli walczyć o przetrwanie w tej nagłej katastrofie, która przerwała pokojową atmosferę targów.
- ABERRACJE! NIE UŻYWAJCIE MAGII! - krzyczała w nadziei, że osoby, które jeszcze nie skojarzyły faktów, zdołają ją usłyszeć i posłuchają wbrew instynktownej chęci bronienia się zaklęciami. Przy odrobinie szczęścia przekażą tę informację dalej, by nikt niepotrzebnie nie narażał wszystkich w tej hali.
Już teraz mieli mnóstwo problemów, szczególnie gdy zauważyła jak wynalazki zamiast pomagać, jak powinny w założeniu, stały się teraz bronią atakującą na dostępne sobie sposoby. Zaklęcia używane przez galdrów tylko dolewały oliwy do ognia, a ona nie wiedziała, jak ich powstrzymać bez używania magii. I chociaż wokół znalazłoby się pełno osób, którzy akurat teraz potrzebowali pomocy, to jej oczom ukazał się obraz, którego nie potrafiła zignorować. Pomimo bólu całego ciała, podniosła się gwałtownie, chwytając w dłonie stalowy element konstrukcji straganu, na którym przed chwilą prezentowano wynalazek.
Zaczęła bieg w kierunku szklanej żmii, utworzonej z leczniczego zaklęcia, gotującej się do ataku zaskoczonych galdrów. Z całych sił próbowała zdążyć, by metalowym trzonem rozbić szklane niebezpieczeństwo. Jeśli jej się nie udało, to stanęła na drodze między żmiją a rannymi, których próbowała dobić.
Jeśli jednak jej krucha konstrukcja ustąpiła pod uderzeniem i rozpadła się na milion drobnych kawałeczków, to pognała do centrum hali, by zbadać, co jest źródłem i jak zakończyć to szaleństwo. Podczas biegu krzyczała jak opętana, by nikt nie używał zaklęć.
sprawność fizyczna
+ spostrzegawczość
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'k100' : 39
'k100' : 16
Naszyjnik Runy zadziałał natychmiast; krew przestała sączyć się z licznych skaleczeń, choć te nie zamknęły się na jej skórze i wciąż boleśnie piekły. Uratowane dzieciaki pokręciły głowami w odpowiedzi na troskliwe pytanie, spoglądając na nią w niemym przerażeniu, niezdolne jej nawet podziękować; spojrzenie małej dziewczynki wypełniło się łzami, broda zaczęła drżeć. Nic im nie było, poza tym, że byli wyraźnie przestraszeni i osłupieni; najstarszy chłopak, trochę bardziej trzeźwy, pokiwał posłusznie głową na polecenie kobiety i wziął płaczącą dziewczynkę na ręce, próbując ją uspokoić. Poczekamy tutaj, zaraz będzie bezpiecznie, zaraz wróci tato, powtarzał, podnosząc spojrzenie kolejno na swoje stłoczone rodzeństwo. Ich spojrzenia jednak, rozbiegane i spłoszone, wyraźne nie znajdowały nigdzie ojcowskiej sylwetki.
Kobieta przygnieciona wynalazkiem potrzebowała jednak pilnej pomocy; była wyraźnie osłabiona, prawie zemdlała, kiedy Runa i Ilmari podeszli do niej – spojrzała na nich z błagalną wdzięcznością, cicho powtarzając prośby, by jej pomogli, dłonie ześliznęły jej się z gorącego metalu, pokryte rozpalonymi pęcherzami. Zaklęcie Nørgaard było szybsze od działania Ilmariego – i szczęśliwie skuteczne, tym razem, szczęśliwie jeszcze posłuszne jej woli. Płotno nieba, przygniatające kobietę, stało się nagle lekkie jak pióro, pozostawiło jednak na wnętrzu dłoni Runy bolesne poparzenie – skóra zaczerwieniła się natychmiast, rozjątrzona gorącem, kwestią czasu było pojawienie się surowiczych pęcherzy podobnych do tych, jakie wzbierały na ręce, którą zemdlona kobieta wyciągała do was niemrawo: nie miała siły się podnieść. Pytanie Runy pozostało również bez odpowiedzi; wystarczyło jednak spojrzeć na odsłonięte ciało kobiety, by spostrzec, że materiał jej spódnicy przesiąkał krwią, a spod zadartej krawędzi materiału wyzierała okrutnie poparzona łydka, tkanina zdawała się przetopić w niektórych miejscach do ciała.
Podniesiony głos Ilmariego zdawał się zginąć w harmidrze; powietrze wypełniały wrzaski i kolejne wołanie zdawało się nie zwracać uwagi, ludzie mijali ich z pośpiechem, szukali bliskich, szukali wyjścia, przemykali po nich spojrzeniem prawie ślepo, jedynie stojąca wciąż blisko młodzież spoglądała na niego cicho i w końcu jakiś człowiek, młody mężczyzna, złapał go za ramię, zdyszany, jakby musiał się wesprzeć.
– Aberracje... tak, nie pozwólcie im, trzeba im powiedzieć… do cholery, trzeba im wszystkim powiedzieć, ale jest tyle krwi, nie ma czasu – kiedy jego dłoń osunęła się z jego ramienia, na płaszczu pozostawiła ślady krwi. Nie należała wyraźnie do niego, choć pokrywała mu odsłonięte przedramiona i przód koszuli, nie miał na siebie wierzchniego ubrania. Pochylił się nad leżącą kobietą, przyglądając się jej obrażeniom krótko, nim nie podniósł na was spojrzenia: zaskakująco wyraźnego, jakby podobne sceny nie były dla niego nowością. – Jestem ratownikiem, wyniosę ją. Nie pozwólcie im, do cholery, czarować, nie tutaj, ja też nie mogę… niech wynoszą rannych, powiedzcie im, tylko nie tutaj! – powtarzał jeszcze, podnosząc prawie nieprzytomną z ziemi i zanim zdążylibyście zapytać, jak właściwie powinniście wszystkim o tym powiedzieć, pospiesznie się oddalił za innymi ludźmi, krzycząc jeszcze do nich po drodze. Ucho gramofonu, gdzieś dalej, wydobywało z siebie przeraźliwy odgłos tarcia igły o blaszaną kartkę, ogłuszając ludzi wokół.
– Nie możemy tu tak stać i czekać, co jeśli coś mu się stało? Róbcie co chcecie, ja idę – mogliście usłyszeć młodą dziewczynę, siostrę uratowanego przez Runę rodzeństwa, a potem, wyrwawszy ramę z uścisku brata, pobiegła w kierunku centrum. Kolejne magiczne światło, rozłożyło skrzydła, kolejne złote szpony błysnęły w powietrzu, mknąc, niecierpliwie, tuż za nią, jakby miały zamiar uchronić przed nią, za wszelką cenę, to, co znajdowało się w środku hali.
Głos Isabelli ledwo podnosił się ponad rankor przerażenia; ludzie nie zatrzymywali się, nie słuchali, jeśli spoczęło na niej czyjeś spojrzenie – to tylko przypadkiem, na chwilę, by pognać dalej, nie rozpoznając w niej nikogo znajomego. Mężczyzna pochylający się nad rannym człowiekiem wciąż szeptał swoje lecznicze zaklęcia jak w mantrze, coraz głośniej, zaciskając palce na bladym nadgarstku leżącego, jakby próbował złapać magię i wtłoczyć ją w niego przez dotyk. Pozostawał jednak bezsilny i coraz wyraźniej tracił panowanie, potrząsając leżącym rozpaczliwie, podczas gdy jego zaklęcia zwijały się szklistym wężowym ciałem obok, coraz wyraźniej nabierającym kształtu i władzy nad sobą. Uniosło łeb, szklisty język wysunął się z pyska jak lśnienie; wężowa głowa zawisła prawie na wysokości pochylonej szyi mężczyzny, a potem – z przeraźliwym trzaskiem – pękła, rozkruszając się w pył pod impetem uderzenia. Odłamki posypały się dalej na ziemię, przestraszony mężczyzna poderwał tymczasem na nią spojrzenie, zbladły i oniemiały. Człowiek, którego próbował ratować, pozostawał nieruchomy; Isabelli wystarczyło spojrzenie, by stwierdzić, że było już za późno.
Pędząc w stronę centrum mogła zauważyć tymczasem, że krwi było coraz więcej; że wylewała się pod nogi burgundową taflą, kałuża wciąż rosła; musiała uważać, by się na niej nie pośliznąć. Nie zdążyła jednak dobiec do samego serca, by przekonać się, jak działała na nie wypaczona magia.
Zaklęcie Magnusa było silne. Przetoczyło mu się przez ramiona prawie wyczuwalna, jak dreszcz, ekscytujący i satysfakcjonujący – czarne wężowisko wspięło mu się po skórze, sięgając szyi i policzków, oczy zaszły bielą. Usłyszał, jak ktoś nieopodal krzyknął przeraźliwie, ktoś zawtórował głośnym ślepiec, odpowiedziało mu z innej strony przekleństwo. Ilmari był jednym z tych, którzy dostrzegli jego twarz w chwili przemiany. Ptak pikujący u niemu szponami tymczasem wyraźnie zachwiał się w powietrzu, jakby coś szarpnęło jego ognistymi skrzydłami i musiał odbić gwałtownie, by się ratować – nie dał rady, niewidzialna siła sprawiła, że nieskoordynowanym ruchem cielsko ognia runęło na ziemię, niszcząc opustoszałe stanowiska i buchnął ogień. Zaklęcie było jednak silniejsze; nie ono rzuciło istotą – odepchnęło ją, pnąc się ku niebu i kiedy Magnus spoglądał wciąż w górę, spostrzegł jak go dosięga. Ciężka ciemna chmura, zawisła nad nimi jak wezbrana opuchlizna, nagle pękła. Ciemne chmury, jak wzbierająca fala, runęły w dół, siny dym zaczął opadać, pienić się czarno, połykać wystające żebra architektonicznej konstrukcji.
A potem połknęła ich ciemność jak czarny pył. Krzyki stały się głośniejsze, wszędzie wokół, ciężko było powiedzieć w jakiej odległości, z której strony. Ludzie wpadli w popłoch, jeszcze straszniejszy niż dotychczas. Wyciągając dłoń naprzód można było dostrzec jak palce znikają w tej czerni, nie dało się zobaczyć więcej; jedynie łuna ognia pomarańczowo drgała tam, gdzie spadł ognisty ptak i punkty nad waszymi głowami pozostałych ognistych istot łyskały raz po raz gdzieś bliżej, przelatując nisko i sypiąc iskry, jak pomarańczowe błyskawice w burzowej chmurze.
Magnus w jednej chwili był w tej ciemności sam; w drugiej cudze dłonie próbowały dosięgnąć jego gardła, a wściekły głos powtarzał wciąż to twoja wina, psie Lokiego. Isabella, dobiegłszy w ciemności do centrum, wśród ciemnego pyłu ruchliwego jak piaskowa burza, mogła spostrzec, że serca nie broniło dłużej szkło witryny – ale czarne żebra, klatka piersiowa narastająca powoli jakby z tej ciemności. Szósta para żeber powoli zamykała na nim łuki. Jeśli Runa podążyła za dziewczyną, również znalazła się przy sercu, słysząc jednak jej głos gdzieś dalej w ciemności; Ilmari mógł także podążyć za nią.
Magnusie, próg udanej obrony wynosi 30; atakujący nie wymierzył dobrze, ale jest dość postawny i niebezpieczny.
W przypadku użycia zaklęć należy rzucić kością k6; wynik 1, 5 i 6 będą oznaczać wystąpienie aberracji.
Chaos wybrzmiał dookoła jeszcze donośniej.
Świat płonął, charczał, rozpadał się na kawałki.
Wszystko wymieszane w kakofonii dźwięków, kolorów, nieobliczalnych zdarzeń spadających na każdego uczestnika dramatycznych targów, które wraz z każdą kolejną sekundą przybierały coraz bardziej destrukcyjny obrót, potęgując jedynie przerażenie na twarzach i dezorientację w ludzkim zachowaniu, co Magnus obserwował niczym w zwolnionym tempie. Wciąż we własnych uszach nasłuchiwał nawracającego wspomnienia kobiecych słów, które doleciały do niego o kilka sekund za późno, bowiem zakazana inkantacja wcześniej przetoczyła się wraz z magiczną siłą przez jego ciało przygotowane do kolejnego ataku, jednak — co naturalne w przypadku aberracji — zaklęcie przybrało skrajnie odmienny, wypaczony kształt.
Zaślepione bielmem spojrzenie spoglądało wówczas ponad sobą, obrysowując ogniste kontury przeciwnika niepodobnego do jakiegokolwiek innego, chociaż przez trzy dekady pojedynkował się z wieloma, za to smolista czerń wypełniająca żyły wiła się podskórnie zdecydowanie wyraźniej niż dotychczas, zdradzając skrywaną tajemnicę. Pieczęć wypalona przed laty dłoni zapiekła instynktownie przy sięgnięciu zakazanej magii, ale podświadomie zepchnął wszystkie potencjalne konsekwencje gdzieś na bok, upchnął w zatęchłym kącie własnego umysłu i zatrzasnął za sobą drzwi, nie pozwalając rozproszyć się komukolwiek czy czemukolwiek.
Niestety magia zareagowała o wiele gwałtowniej.
Jedynie kątem pociemniałych tęczówek dostrzegł ognisty blask wypełniający przestrzeń, po którym doleciały kolejne krzyki wraz z przekleństwami, chociaż nie potrafił stwierdzić czy to z powodu własnej obecności, czy może ze względu na odgłos eksplozji zrodzonej ze szczątków strąconego na ziemię ptaka, którego iskry zaatakowały kolejne stoiska i rozprzestrzeniały ogień coraz dalej, i dalej, jak w najczarniejszym scenariuszu. Ignorował wszystko dziejące się na ziemi, bowiem pnąca się coraz wyżej inkantacja napełniała mężczyznę pęczniejącym niepokojem na samą myśl o konsekwencjach manifestujących się w ciemnym, nabrzmiałym kształcie zbliżonym do chmury pożerającej przejrzystość duńskiego nieba wraz z metalowymi żebrami przeszklonej konstrukcji i odruchowo cofnął się o krok, kiedy nieprzenikniona ciemność jęła zalewać coraz większe połacie przestrzeni.
Mrok obejmował płachtą wszystko na swej drodze, błyskawicznie docierając do samej posadzki, po której wciąż przetaczały się odgłosy kroków zmierzających we wszystkich kierunkach, jednak nawet one na ułamek sekundy zamarły w boleśnie głośnym bezruchu przed kolejnym wyziewem paniki wybrzmiewającej w krzykach wyższych o oktawę. Wyciągnął przed siebie dłoń, lecz ta została bezdusznie pochłonięta przez czerń; jedynymi punktami pozwalającymi skupić spojrzenie zdawały się gorejące ponad głowami kształty wciąż strzepujące iskry i kiedy Magnus postanowił ruszyć w kierunku pomarańczowej łuny ognistego ptaka, który najwyraźniej skonał, dosłyszał męski głos niebezpiecznie blisko siebie.
Pies Lokiego.
Obelga natychmiast wypełniła sklepienie czaszki, jednak pochwycony nagłą cudzą obecnością we własnej przestrzeni, nawet nie zdążył przygotować kontrataku i jedynie poczuł czyjeś dłonie torujące sobie drogę przed ciemność wprost do jego szyi, a wszystkie inkantacje momentalnie uleciały z głowy, jakby Norweg utracił cały rezon wraz z umiejętnością samoobrony i był zdany na (nie)przychylność losu.
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 69
--------------------------------
#3 'k6' : 3
- Spróbujcie stąd wyjść na zewnątrz. Na zewnątrz powinniście być bezpieczni. - dodała, z wyraźnie słyszalną troską w głosie. I właśnie dlatego zapewne nie zauważyła, jak Magnus, będący za jej plecami, używał magii, ujawniając się przy tym, że niekoniecznie należy do tej szanowanej części społeczeństwa.
Przygnieciona kobieta najwyraźniej będzie żyła. Rúna nie była wcale niezadowolona z braku odpowiedzi, nawet jeśli poparzenie skomentowała gwałtownym syknięciem. Piekło jeszcze gorzej od ran, ale przynajmniej nie krwawiło. Potem i tak i tak będzie musiała udać się do medyków, więc równie dobrze mogła spróbować przydać się tutaj.
Obecność ratownika zabierającego ranną kobietę była... w pewien sposób pocieszająca. Skinęła mu głową na polecenia odnośnie braku magii. Czyli dobrze sądziła, że mieli do czynienia z aberracjami, większym problemem było jednak to, że ludzie i tak i tak nie chcieli słuchać. Pytanie Ilmariego zostało bez odpowiedzi, Rúna postanowiła skierować się wprost do serca, mając nadzieję, że tam znajdzie jakąś wskazówkę dotyczącą tych wszystkich wydarzeń. Może coś, co pomoże im stąd uciec, przeżyć w jakikolwiek sposób. Zaczynała mieć coraz większe wątpliwości w tym temacie...
Zrobiła może krok, może dwa, gdy ogarnęła ją ciemność. Zimna, mroczna, przerażająca. Niczym senny koszmar, których miewała tak wiele, ale ten odbywał się na jawie. Straciła z oczu wszystkich, Ilmariego, mężczyznę, który za nią czarował, bo wcześniej gdzieś zza siebie widziała źródło błysku magii, uratowane dzieciaki, ratownika... Nic. Nie widziała nic. W pierwszym odruchu chciała zapalić magiczne światło, ale przypomniała sobie wtedy bardzo wyraźnie, że w żadnym wypadku nie powinna używać magii. Niestety przez to, że się okręciła wokół własnej osi całkowicie zgubiła kierunek, w którym powinna iść, by znaleźć się przy sercu. Ruszyła więc w inną stronę, słysząc jakieś dziwne krzyki, jakieś komentarze i szamotaninę.
Widok, jaki w końcu ukazał się jej oczom, był przerażający. Jeden mężczyzna stał w bezruchu, jakby oszołomiony, a drugi trzymał go za gardło, wykrzykując obelgi, które po części zaczęły do niej dochodzić. Uważał duszonego za ślepca, winnego tej katastrofy... Ślepiec? Na wydarzeniu był ślepiec? Czy to naprawdę była jego wina? Rúna miała zaledwie sekundy, by podjąć decyzję i zrobiła to, zgodnie ze swoim sumieniem.
- Hrinda! - powiedziała czystym, choć lekko drżącym głosem, celując w napastnika, nie w ślepca. Magia i tym razem była posłuszna, pozwoliła jej osiągnąć swoje zadanie, odrzucić napastnika daleko od ślepca. Czy był nim? Czy naprawdę to była jego sprawka? Nawet jeśli to powinien zostać oddany w ręce Kruczej Straży, a nie ulec morderczemu samosądowi i zginąć uduszony. Powinna mieć wyrzuty sumienia, ale nadal nie mogła mieć pewności, że mężczyźnie tak naprawdę nie dolegała żadna skaza, że to był po prostu wynik magicznych aberracji. Ale nawet jeśli, pomogła człowiekowi. Winnych powinni sądzić sędziowie, a nie przypadkowi ludzie. Podeszła więc do mężczyzny, lekko zadzierając głowę, by spojrzeć na jego twarz i dotknęła jego ręki, by zwrócić na siebie uwagę.
- Nic się panu nie stało? Potrzebuje pan pomocy medycznej? Niedawno widziałam tu ratownika. - starała się, by jej głos był jak najspokojniejszy, choć delikatnie drżał od wszystkich niewypowiedzianych obaw.
Zaklęcie: 30 + 15 = 45
Hrinda: próg 45
Nie powstrzymałbyś jej nawet, gdybyś chciał.
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k6' : 2