:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
Strona 1 z 2 • 1, 2
13.12.2000 – Świątynia Nordycka – Święto Łucji (procesja i pokaz świateł)
+3
Mistrz Gry
Ursula Frisk
Prorok
7 posters
Prorok
13.12.2000 – Świątynia Nordycka – Święto Łucji (procesja i pokaz świateł) Czw 30 Lis - 21:46
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
13.12.2000
Procesja i pokaz świateł
Zgodnie z coroczną tradycją, punktem kulminacyjnym Dnia Świętej Łucji jest uroczysta procesja, której przewodzą dzieci przywdziewające na ten czas białe szaty. Najważniejszą osobą, obecną na samym przedzie, jest przewodząca orszakowi dziewczynka, nosząca wianek z płonącymi świecami, która reprezentuje Łucję. Dzieci śpiewają staronordycką piosenkę o legendarnej świętej, kapłance, która pozostawała wierna bogom pomimo upokorzenia i wizji oddania życia. Na wydarzeniu nie zabrakło kapłanów, dyskretnie nadzorujących przebieg uroczystego przemarszu. Procesja wyruszyła z Placu Centralnego i zaczęła kierować się arteriami miasta do świątyni nordyckiej, w której miał odbyć się koncert chóru utworzonego z dziewcząt uczących się w Akademii Odala. W międzyczasie, galdrowie celebrowali światło przez puszczanie magicznych fajerwerków i taniec lewitujących ponad głowami świec.
Rzut k15 na wydarzenia losowe jest nieobowiązkowy. Jedna osoba może rzucić w imieniu pary.
Rzut k15 na wydarzenia losowe jest nieobowiązkowy. Jedna osoba może rzucić w imieniu pary.
Spis wydarzeń losowych
1 – nawet jeśli masz serce z kamienia, z nieznanej przyczyny śpiew dzieci zdołał tobą poruszyć. Czujesz, jak w jednym kąciku oka zatrzymuje się łza. Ukryjesz ją przed innymi?
2 – nieopodal ciebie musiała znajdować się niksa lub potomek innych magicznych istot, odznaczających się aurą. Przez najbliższą kolejkę czujesz się zmieszany i rozproszony. Nie usłyszałeś, co mówi do ciebie osoba, z którą właśnie rozmawiasz.
3 – zauważasz w tłumie osobę, której wyjątkowo nie darzysz sympatią. Czy postanowisz w związku z tym odsunąć się jak najdalej od twarzy, jakiej szczerze nie znosisz?
4 – co za pech! Jedno z dzieci potyka się i przypadkiem podpala krawędź twojego ubrania. Pozbądź się szybko problemu za pomocą właściwego zaklęcia, zanim sprawy przybiorą mniej optymistyczny obrót.
5 – miałeś ostatnio sny powiązane z mitologią nordycką. Czy dodatkowo procesja skłoni cię do poruszenia w rozmowie tematu wiary?
6 – zostaje ci zaoferowana możliwość puszczenia fajerwerków. Jeśli wyrazisz zgodę, wykonaj dorzut k100. Próg powodzenia wynosi 25 i jest liczony razem z twoją magią użytkową.
7 – jednej z dziewczynek zgasła świeca i prosi cię o ponowne zapalenie jej za pomocą magii. Jeśli postanowisz jej pomóc, wykonaj dorzut k100. Próg powodzenia wynosi 10 i jest liczony razem ze statystyką magii użytkowej. Osoby posiadające przynajmniej 10 punktów w tej dziedzinie nie muszą wykonywać rzutu.
8 – podchodzi do ciebie chłopiec przebrany za nisse i oferuje ciasteczka upieczone przez jego siostrę.
9 – idąc razem z procesją, przez chwilę znalazłeś się pod słynną zaczarowaną jemiołą. Odczuwasz krótki, trwający jedną turę przypływ zauroczenia w stosunku do swojego rozmówcy bądź innej osoby, znajdującej się blisko ciebie.
10 – decydujesz się oddalić od tłumu, by obejrzeć pokaz fajerwerków widocznych nad panoramą miasta z dogodniejszego miejsca.
11 – odkryłeś, że niesłychanie zmarzłeś. Posłużysz się przydatnym zaklęciem czy może uznasz, że to właściwy czas na udanie się do stoiska z grzanym winem?
12 – kątem oka zauważasz dziennikarzy Ratatoskra. Jeśli twoja rozpoznawalność wynosi przynajmniej 30, istnieje duża szansa, że zostaniesz uwzględniony/uwzględniona w najnowszym, nadchodzącym numerze czasopisma.
13 – jeden z krnąbrnych nastolatków rzuca źle wycelowanym zaklęciem, które przypadkiem zdołało cię trafić. Twoje włosy przez dwie tury będą mały dowolny, jaskrawy kolor. Czy postanowisz pouczyć niefortunnego dowcipnisia?
14 – przez moment czujesz się zaskoczony, kiedy w twoim pobliżu przelatuje nieokreślony cień. Dopiero później uświadamiasz sobie, że masz doskonały widok na taniec świec, unoszących się w bezpiecznej odległości nad uczestnikami zdarzenia.
15 – atmosfera uroczystości sprawia, że stajesz się sentymentalny. Postanawiasz poruszyć w prowadzonej rozmowie wspomnienia Jul obchodzonego w czasach dzieciństwa.
2 – nieopodal ciebie musiała znajdować się niksa lub potomek innych magicznych istot, odznaczających się aurą. Przez najbliższą kolejkę czujesz się zmieszany i rozproszony. Nie usłyszałeś, co mówi do ciebie osoba, z którą właśnie rozmawiasz.
3 – zauważasz w tłumie osobę, której wyjątkowo nie darzysz sympatią. Czy postanowisz w związku z tym odsunąć się jak najdalej od twarzy, jakiej szczerze nie znosisz?
4 – co za pech! Jedno z dzieci potyka się i przypadkiem podpala krawędź twojego ubrania. Pozbądź się szybko problemu za pomocą właściwego zaklęcia, zanim sprawy przybiorą mniej optymistyczny obrót.
5 – miałeś ostatnio sny powiązane z mitologią nordycką. Czy dodatkowo procesja skłoni cię do poruszenia w rozmowie tematu wiary?
6 – zostaje ci zaoferowana możliwość puszczenia fajerwerków. Jeśli wyrazisz zgodę, wykonaj dorzut k100. Próg powodzenia wynosi 25 i jest liczony razem z twoją magią użytkową.
7 – jednej z dziewczynek zgasła świeca i prosi cię o ponowne zapalenie jej za pomocą magii. Jeśli postanowisz jej pomóc, wykonaj dorzut k100. Próg powodzenia wynosi 10 i jest liczony razem ze statystyką magii użytkowej. Osoby posiadające przynajmniej 10 punktów w tej dziedzinie nie muszą wykonywać rzutu.
8 – podchodzi do ciebie chłopiec przebrany za nisse i oferuje ciasteczka upieczone przez jego siostrę.
9 – idąc razem z procesją, przez chwilę znalazłeś się pod słynną zaczarowaną jemiołą. Odczuwasz krótki, trwający jedną turę przypływ zauroczenia w stosunku do swojego rozmówcy bądź innej osoby, znajdującej się blisko ciebie.
10 – decydujesz się oddalić od tłumu, by obejrzeć pokaz fajerwerków widocznych nad panoramą miasta z dogodniejszego miejsca.
11 – odkryłeś, że niesłychanie zmarzłeś. Posłużysz się przydatnym zaklęciem czy może uznasz, że to właściwy czas na udanie się do stoiska z grzanym winem?
12 – kątem oka zauważasz dziennikarzy Ratatoskra. Jeśli twoja rozpoznawalność wynosi przynajmniej 30, istnieje duża szansa, że zostaniesz uwzględniony/uwzględniona w najnowszym, nadchodzącym numerze czasopisma.
13 – jeden z krnąbrnych nastolatków rzuca źle wycelowanym zaklęciem, które przypadkiem zdołało cię trafić. Twoje włosy przez dwie tury będą mały dowolny, jaskrawy kolor. Czy postanowisz pouczyć niefortunnego dowcipnisia?
14 – przez moment czujesz się zaskoczony, kiedy w twoim pobliżu przelatuje nieokreślony cień. Dopiero później uświadamiasz sobie, że masz doskonały widok na taniec świec, unoszących się w bezpiecznej odległości nad uczestnikami zdarzenia.
15 – atmosfera uroczystości sprawia, że stajesz się sentymentalny. Postanawiasz poruszyć w prowadzonej rozmowie wspomnienia Jul obchodzonego w czasach dzieciństwa.
Ursula Frisk
Ursula FriskWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 20 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : studentka Instytutu Eihwaz (magia rytualna, I rok)
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : mistrz rytuałów (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 14 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 15 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 6 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jul nieubłaganie się zbliżało, a sytuacja w mieście wcale nie ulegała poprawie. Jeszcze w sierpniu wszystko wydawało się przejściowe. Byłam przekonana, że znajdą winnych tych czynów, że nie potrwa to dłużej niż do Mabon. Nic bardziej mylnego. Miesiące mijały, a kolejne informacje o zgonach w pewnym sensie stały się normalnością, ale wciąż do takich rzeczy trudno się przyzwyczaić, a wręcz jest to niemożliwe. Ostatni numer gazety Orakel zmartwił mnie jednak szczególnie. Nagle na celowniku znalazły się osoby wyżej postawione, a mogę niestety śmiało powiedzieć, że do takich zaliczają się moi rodzice, a co za tym idzie w pewnym sensie również ja. Nie proszę nawet mojej rodzicielki, żeby się nie wychylała, bo od września jest pewna, że to jej i nas nie dotyczy, bo mamy czyste sumienie i nikt nie miałby powodu wchodzić jej w drogę, ale ja nie jestem wciąż pewna jej słów i nawet, że pomimo nie mamy jakiegoś dobrego kontaktu, to i tak strasznie się o nich zamartwiam. Na domiar złego, to ja w tym wszystkim nie byłam do końca niewinna, gdy pod koniec listopada spod mojego pióra, został wysłany list do redakcji Ratatoskra, który postawił pod znakiem zapytania Fenrisonna, gdy zarzuciłam mu anonimowo obciążające go wyolbrzymione przypuszczenia. Miałam więc tylko nadzieję, że do końca pozostanę incognito.
Nie zdarzało mi się opuszczać świąt i zawsze starałam się brać w nich aktywny udział. Zakorzeniła to u mnie babka, ale w żaden sposób mi to nie przeszkadzało. Wiem, że poczuję się lepiej, gdy zjawię się na egzaminach z czystym sumieniem. Pojawiłam się więc na placu centralnym punktualnie i razem z innymi wiernymi rozpoczęłam pochód w stronę świątyni.
Śpiew dziewczynek i hipnotyzujący taniec świateł sprawił, że chwilowo całkowicie się wyłączyłam. Harmonia chóru mnie przeszywała, równocześnie skłaniając mnie ku rozmyśleń na temat minionego roku, choć te chciałabym zaoszczędzić na Jul. Gdy odzyskałam trzeźwość umysłu, udało mi się rozpoznać w tłumie znajomą twarz. Przyśpieszyłam chwilowo krok, aby nadgonić tę osobę.
- Laudith... Dobry wieczór - Zwróciłam się do starszej kobiety, witając ją jednocześnie ciepłym uśmiechem. Zapoznałyśmy się wcześniej w bibliotece, gdzie pani Vidgren również jest często widywana, a do tego interesuje się tą samą tematyką ksiąg jak ja. - Tegoroczny chór sprawuje się wybitnie - Skomentowałam jeszcze śpiew młodych dziewcząt, które z tego co słyszałam, dawały z siebie wszystko, żeby umilić czas innym uczestnikom pochodu w tę mroźną, niekończącą się już przez dłuższy czas noc.
Nie zdarzało mi się opuszczać świąt i zawsze starałam się brać w nich aktywny udział. Zakorzeniła to u mnie babka, ale w żaden sposób mi to nie przeszkadzało. Wiem, że poczuję się lepiej, gdy zjawię się na egzaminach z czystym sumieniem. Pojawiłam się więc na placu centralnym punktualnie i razem z innymi wiernymi rozpoczęłam pochód w stronę świątyni.
Śpiew dziewczynek i hipnotyzujący taniec świateł sprawił, że chwilowo całkowicie się wyłączyłam. Harmonia chóru mnie przeszywała, równocześnie skłaniając mnie ku rozmyśleń na temat minionego roku, choć te chciałabym zaoszczędzić na Jul. Gdy odzyskałam trzeźwość umysłu, udało mi się rozpoznać w tłumie znajomą twarz. Przyśpieszyłam chwilowo krok, aby nadgonić tę osobę.
- Laudith... Dobry wieczór - Zwróciłam się do starszej kobiety, witając ją jednocześnie ciepłym uśmiechem. Zapoznałyśmy się wcześniej w bibliotece, gdzie pani Vidgren również jest często widywana, a do tego interesuje się tą samą tematyką ksiąg jak ja. - Tegoroczny chór sprawuje się wybitnie - Skomentowałam jeszcze śpiew młodych dziewcząt, które z tego co słyszałam, dawały z siebie wszystko, żeby umilić czas innym uczestnikom pochodu w tę mroźną, niekończącą się już przez dłuższy czas noc.
Laudith Vidgren
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
W domu, z jakiego pochodziła Laudith, pielęgnowano wiarę w nordyckich bogów i obchodzono większość tradycyjnych świąt, lecz nikogo nie nazwałaby szczególnie pobożnym - ani siebie, ani matki, ani ojca. Simonsenowie, jako że od lat zajmowali się polityką i prawem, z niezwykłą dbałością troszczyli się o swoją reputację. Ingolf zawsze pierwszy w pobożnej modlitwie składał ręce, by kilka dni później jako prawnik działać wbrew prawu. Słodkie pozory. W samo istnienie bogów Laudith nigdy nie wątpiła. Jakże by mogła, skoro została obdarzona niezwykłą umiejętnością nawiązywania kontaktu ze zmarłymi i istotami nadprzyrodzonymi? Od chwili jej przyjścia na świat szeptali dziewczynce do ucha, upominali się o uwagę. Wiedziała więc lepiej niż inni galdrowie, że po śmierci jest coś więcej, że świat duchowy jest niezwykle bogaty, a nad nimi czuwają siły wyższe. To bynajmniej nie znaczyło, że żyła pobożnie, lecz procesji ku czci świętej Łucji nie mogła opuścić.
Trzynasty stycznia oznaczał początek przygotowań do Jul. Wyglądało na to, że po raz pierwszy Laudith miała spędzić je samotnie w pustym mieszkaniu w Starym Mieście. Nie liczyła na powrót Homera, nie miała też zamiaru listownie pytać go, czy zamierza powrócić na święta. Czuła, że w domu rodzinnym, w Trondheim, nie będzie mile widziana. Nie utrzymywała kontaktów z własnymi rodzicami od lat, poza sporadycznymi listami, w których kreśliła zazwyczaj kilka lakonicznych kłamstw. Wizja samotności nie przerażała Laudith jednak wcale. Przez całe lata była wszak odosobniona i odrzucona przez innych, mimo że wielu było ich wokół.
Może przez to wciąż czuła się nieswojo w tłumie tak jak dziś, kiedy zjawiła się w świątyni nordyckiej, by wziąć udział w pochodzie. Na miejscy przybywała we właściwej dla siebie czerni. Elegancki płaszcz, podszyty futrem z norek, sięgał za kolano i wiązany w talii paskiem podkreślał chudą sylwetkę; spod futrzanej czapki na plecy lśniącą kaskadą opadały kruczoczarne włosy. Nie przysłoniła szalem bladej twarzy, choć zimno szczypało ją w policzki. Ten chłód był niczym w porównaniu z tym, który czuła zaledwie dwa dni wcześniej. Kąpiel w lodowatym jeziorze podczas pełni przyniósł jednak oczekiwane efekty; rytuał księżycowej kąpieli odprawiony przez nią i Fridę przyniósł oczekiwane efekty. Nawet teraz dostrzegała rzucane jej ukradkowe spojrzenia i uśmiechała się pod nosem.
Nie wykluczała, że natknie się na kogoś znajomego. Procesja, która stanowiła początek obchodów Jul, przyciągnęła wielu Midgarczyków i nie tylko. Słysząc więc swoje imię Laudith odszukała spojrzeniem właścicielki miłego dla ucha, dziewczęcego głosu. Dostrzegłszy Ursulę przywitała ją łagodnym uśmiechem. - Dobry wieczór. Miło widzieć, że młodzież pielęgnuje dawne tradycje - odrzekła pani Vidgren, zbliżając się do studentki, którą poznała niedawno i wyjątkowo nie za sprawą Homera, a podczas licznych wizyt w bibliotece Instytutu Eihwaz. Zwróciła zaraz wzrok ku grupce dziewczynek, które śpiewały tradycyjne pieśni. - Nie mogłabym się z tym nie zgodzić. Mają piękne głosy. Pamiętam, że przed laty ja sama miałam rolę Łucji podczas takiej procesji w Trondheim - powiedziała, dzieląc się z Ursulą wspomnieniem sprzed lat.
Trzynasty stycznia oznaczał początek przygotowań do Jul. Wyglądało na to, że po raz pierwszy Laudith miała spędzić je samotnie w pustym mieszkaniu w Starym Mieście. Nie liczyła na powrót Homera, nie miała też zamiaru listownie pytać go, czy zamierza powrócić na święta. Czuła, że w domu rodzinnym, w Trondheim, nie będzie mile widziana. Nie utrzymywała kontaktów z własnymi rodzicami od lat, poza sporadycznymi listami, w których kreśliła zazwyczaj kilka lakonicznych kłamstw. Wizja samotności nie przerażała Laudith jednak wcale. Przez całe lata była wszak odosobniona i odrzucona przez innych, mimo że wielu było ich wokół.
Może przez to wciąż czuła się nieswojo w tłumie tak jak dziś, kiedy zjawiła się w świątyni nordyckiej, by wziąć udział w pochodzie. Na miejscy przybywała we właściwej dla siebie czerni. Elegancki płaszcz, podszyty futrem z norek, sięgał za kolano i wiązany w talii paskiem podkreślał chudą sylwetkę; spod futrzanej czapki na plecy lśniącą kaskadą opadały kruczoczarne włosy. Nie przysłoniła szalem bladej twarzy, choć zimno szczypało ją w policzki. Ten chłód był niczym w porównaniu z tym, który czuła zaledwie dwa dni wcześniej. Kąpiel w lodowatym jeziorze podczas pełni przyniósł jednak oczekiwane efekty; rytuał księżycowej kąpieli odprawiony przez nią i Fridę przyniósł oczekiwane efekty. Nawet teraz dostrzegała rzucane jej ukradkowe spojrzenia i uśmiechała się pod nosem.
Nie wykluczała, że natknie się na kogoś znajomego. Procesja, która stanowiła początek obchodów Jul, przyciągnęła wielu Midgarczyków i nie tylko. Słysząc więc swoje imię Laudith odszukała spojrzeniem właścicielki miłego dla ucha, dziewczęcego głosu. Dostrzegłszy Ursulę przywitała ją łagodnym uśmiechem. - Dobry wieczór. Miło widzieć, że młodzież pielęgnuje dawne tradycje - odrzekła pani Vidgren, zbliżając się do studentki, którą poznała niedawno i wyjątkowo nie za sprawą Homera, a podczas licznych wizyt w bibliotece Instytutu Eihwaz. Zwróciła zaraz wzrok ku grupce dziewczynek, które śpiewały tradycyjne pieśni. - Nie mogłabym się z tym nie zgodzić. Mają piękne głosy. Pamiętam, że przed laty ja sama miałam rolę Łucji podczas takiej procesji w Trondheim - powiedziała, dzieląc się z Ursulą wspomnieniem sprzed lat.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Ursula Frisk
Ursula FriskWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 20 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : studentka Instytutu Eihwaz (magia rytualna, I rok)
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : mistrz rytuałów (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 14 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 15 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 6 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Naszą rodzimą religię zawsze traktowałam na poważnie. Starałam się aktywnie uczestniczyć we wszystkich świętach, jak nie na procesjach, to przynajmniej w domowym zaciszu. Mimo że Święto Łucji nie należało do moich ulubionych, to i tak nie miałam problemu poświęcić trochę swojego wolnego czasu, a było to dobre przygotowanie do zbliżającego się Jul.
Uśmiechnęłam się tylko na słowa kobiety i w ciszy szłam dalej, pozwalając, żeby śpiew chóru i taniec świateł na moment wtrąciły się w naszą rozmowę. Nie byłam pewna czemu, ale wyglądała dzisiaj inaczej, choć nie byłam w stanie znaleźć żadnej różnicy. Czułam, że jej aparycja, jakby mnie przyciągała, zwracała bardziej moją uwagę. - Naprawdę? Szczerze, nigdy nie widziałam siebie w roli Łucji... - Odpowiedziałam szczerze na wspomnienia pani Vidgren. Nie byłam pewna, dlaczego nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Za czasów akademii byłam raz, czy dwa w chórze, ale nie czułam powołania, żeby iść na przodzie. Babka na pewno by mnie skarciła za te przemyślenia. Nic dziwnego, jak przypominam sobie, jak bardzo zafiksowana była w ostatnich miesiącach swojego życia.
Nagle znikąd pojawił się młody chłopiec przebrany za małego krasnoludka, który zaoferował nam ciasteczka. Bez wahania i z uśmiechem wzięłam jedno z trzymanej przez niego tacy, po czym podziękowałam mu, odprowadzając go jeszcze wzrokiem, gdy ten odchodził.
- Zamierzasz pojawić się na wernisażu? - Spytałam jeszcze, a mój wzrok ponownie skierował się na kobietę. Domyślałam się, że Laudith również dostała zaproszenie z galerii sztuki. Wzięłam gryz wcześniej otrzymanego ciasteczka. Było naprawdę dobre - Osobiście ciekawi mnie jutrzejsza debiutantka i jej prace. Dawno nie słyszałam, żeby artyści z nowego pokolenia brali za główny motyw las - Podzieliłam się swoimi przemyśleniami ze starszą kobietą, gdy tylko przełknęłam jedzenie, choć nie byłam pewna czy podziela mój entuzjazm do sztuki. Mimo że sama preferuję abstrakcję i surrealizm, to nie zrażałam się jutrzejszym pokazem.
Uśmiechnęłam się tylko na słowa kobiety i w ciszy szłam dalej, pozwalając, żeby śpiew chóru i taniec świateł na moment wtrąciły się w naszą rozmowę. Nie byłam pewna czemu, ale wyglądała dzisiaj inaczej, choć nie byłam w stanie znaleźć żadnej różnicy. Czułam, że jej aparycja, jakby mnie przyciągała, zwracała bardziej moją uwagę. - Naprawdę? Szczerze, nigdy nie widziałam siebie w roli Łucji... - Odpowiedziałam szczerze na wspomnienia pani Vidgren. Nie byłam pewna, dlaczego nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Za czasów akademii byłam raz, czy dwa w chórze, ale nie czułam powołania, żeby iść na przodzie. Babka na pewno by mnie skarciła za te przemyślenia. Nic dziwnego, jak przypominam sobie, jak bardzo zafiksowana była w ostatnich miesiącach swojego życia.
Nagle znikąd pojawił się młody chłopiec przebrany za małego krasnoludka, który zaoferował nam ciasteczka. Bez wahania i z uśmiechem wzięłam jedno z trzymanej przez niego tacy, po czym podziękowałam mu, odprowadzając go jeszcze wzrokiem, gdy ten odchodził.
- Zamierzasz pojawić się na wernisażu? - Spytałam jeszcze, a mój wzrok ponownie skierował się na kobietę. Domyślałam się, że Laudith również dostała zaproszenie z galerii sztuki. Wzięłam gryz wcześniej otrzymanego ciasteczka. Było naprawdę dobre - Osobiście ciekawi mnie jutrzejsza debiutantka i jej prace. Dawno nie słyszałam, żeby artyści z nowego pokolenia brali za główny motyw las - Podzieliłam się swoimi przemyśleniami ze starszą kobietą, gdy tylko przełknęłam jedzenie, choć nie byłam pewna czy podziela mój entuzjazm do sztuki. Mimo że sama preferuję abstrakcję i surrealizm, to nie zrażałam się jutrzejszym pokazem.
Mistrz Gry
The member 'Ursula Frisk' has done the following action : kości
'k15' : 8
'k15' : 8
Laudith Vidgren
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
W domu rodzinnym Laudith wiarę w Dziewięć Światów traktowano poważnie, pielęgnowano tradycję, stare obrzędy i obchodzono wszystkie święta z nimi związane. Simonsenowie wierzyli zarówno w Bogów, jak i pieniądz, poza więc ciężką pracą - zazwyczaj zajmowali się prawem, zwłaszcza karnym - wiele starań wkładali w odpowiednie traktowanie świąt. Nie mogło być inaczej, skoro ich córka, sama Laudith, była świadectwem, że bogowie istnieją i patrzą na nich, że życie na śmierci się nie kończy i jest coś dalej. Bogowie obdarzyli ją umiejętnością rozmawiania i wyczuwania zmarłych oraz innych bytów nadprzyrodzonych. Czy mogli zatem odwrócić się od wiary w Dziewięć Światów? Naturalnie, że nie. Laudith nigdy nie opuściła żadnej procesji ku czci świętej Łucji i nawet teraz, gdy była dorosła i sama, nie zamierzała tego robić, choć za sprawą Homera i niezdrowej fascynacji magią zakazaną oddalała się od bogów z każdym dniem.
- Dlaczego nie? - spytała uprzejmie Laudith, zawieszając na twarzy młodej, urodziwej studentki pytające spojrzenie. Dziewczęta takie jak ona zazwyczaj chciały iść na przedzie i lubiły czuć na sobie cudze spojrzenia. Ona sama wspominała to dobrze, choć jako nastoletnia dziewczyna miała bardzo duże problemy z rówieśnikami i nawiązywaniem znajomości. Wtedy jednak, krocząc na przedzie procesji, w przebraniu Łucji, czuła się nad wyraz dobrze.
Spojrzenie czarnych tęczówek pani Vidgren spoczęło na chłopcu, przebranym za krasnoludka, który poczęstował Ursulę słodyczą. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, zamiast tego odjęła od niego wzrok i powiodła nim po innych uczestnikach procesji. Kroczyli raczej w milczeniu, niektórzy jedynie prowadzili rozmowy ściszonymi głosami, tak jak ona i Ursula.
- Hm? Masz na myśli jutrzejszy wernisaż w Besettelse? - upewniła się Vidgren, spoglądając znów na blondynkę. Na pewno mówiła o tym, nie słyszała, aby miał odbyć się jakikolwiek inny w najbliższym czasie, kiedy wszyscy galdrowie przygotowywali się do Jul. - Oczywiście, będę tam - potwierdziła Laudith, skinąwszy przy tym głową. Przed kilkoma dniami otrzymała imienne zaproszenie na wernisaż, była kuzynowi za nie wdzięczna, nie przypuszczała jednak, że i tak młoda studentka jak Ursula znajdzie się na liście gości. - Nazwisko artystki, niestety, nic mi jeszcze nie mówi. Sam motyw przewodni i nazwa tego wernisażu brzmią intrygująco, jestem bardzo ciekawa. Trudno mi się jednak wypowiedzieć czym zajmują się tak młodzi artyści i debiutanci. Nie jestem specjalistką od malarstwa - podjęła temat Laudith, uśmiechnąwszy się kącikiem ust. - Mój mąż jest za to wielkim miłośnikiem sztuki wszelakiej - dodała. Gdyby tylko Homer był obecny, najpewniej pojawiliby się na wernisażu Wahlberga razem; Vidgren nie przepuściłby podobnej okazji.
- Dlaczego nie? - spytała uprzejmie Laudith, zawieszając na twarzy młodej, urodziwej studentki pytające spojrzenie. Dziewczęta takie jak ona zazwyczaj chciały iść na przedzie i lubiły czuć na sobie cudze spojrzenia. Ona sama wspominała to dobrze, choć jako nastoletnia dziewczyna miała bardzo duże problemy z rówieśnikami i nawiązywaniem znajomości. Wtedy jednak, krocząc na przedzie procesji, w przebraniu Łucji, czuła się nad wyraz dobrze.
Spojrzenie czarnych tęczówek pani Vidgren spoczęło na chłopcu, przebranym za krasnoludka, który poczęstował Ursulę słodyczą. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, zamiast tego odjęła od niego wzrok i powiodła nim po innych uczestnikach procesji. Kroczyli raczej w milczeniu, niektórzy jedynie prowadzili rozmowy ściszonymi głosami, tak jak ona i Ursula.
- Hm? Masz na myśli jutrzejszy wernisaż w Besettelse? - upewniła się Vidgren, spoglądając znów na blondynkę. Na pewno mówiła o tym, nie słyszała, aby miał odbyć się jakikolwiek inny w najbliższym czasie, kiedy wszyscy galdrowie przygotowywali się do Jul. - Oczywiście, będę tam - potwierdziła Laudith, skinąwszy przy tym głową. Przed kilkoma dniami otrzymała imienne zaproszenie na wernisaż, była kuzynowi za nie wdzięczna, nie przypuszczała jednak, że i tak młoda studentka jak Ursula znajdzie się na liście gości. - Nazwisko artystki, niestety, nic mi jeszcze nie mówi. Sam motyw przewodni i nazwa tego wernisażu brzmią intrygująco, jestem bardzo ciekawa. Trudno mi się jednak wypowiedzieć czym zajmują się tak młodzi artyści i debiutanci. Nie jestem specjalistką od malarstwa - podjęła temat Laudith, uśmiechnąwszy się kącikiem ust. - Mój mąż jest za to wielkim miłośnikiem sztuki wszelakiej - dodała. Gdyby tylko Homer był obecny, najpewniej pojawiliby się na wernisażu Wahlberga razem; Vidgren nie przepuściłby podobnej okazji.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Frode Simonsen, już od wczesnych lat swojej młodości, pasjonował się sztuczkami karcianymi i przesadnym poleganiem na Nornach. Nie wykazawszy nigdy szczególnych umiejętności magicznych, rzemieślniczych czy intelektualnych, w swoim zmierzającym powoli do sześćdziesiątego roku życia pokoleniu pełnił rolę owcy nie tyle czarnej, co wypłowiałej - będąc obiektem nieustających szykan i drwin, nie potrafił dostrzec swojego niekorzystnego położenia, zamiast tego prezentując kpiącej gawiedzi kolejną sztuczkę karcianą, to jest jedyną czynność, w której mógł się wykazać z prostego powodu, jakim był fakt, że prawdziwa magia nie była mu do niej ani trochę potrzebna. Mimo krążących po rodzinie plotek, jakoby urodził się śniącym, ukończył drugi stopień wtajemniczenia z przeciętnymi wynikami, a zatem (teoretycznie) był w stanie skutecznie rzucić te najprostsze zaklęcia - a jednak rezygnował z tego w imię głupiego przeświadczenia o własnym przeznaczeniu do rzeczy znacznie większych i bardziej znaczących niż podgrzewanie kubka herbaty inkantacją. Oczywiście jakich nikomu nigdy nie zdradził, upierając się, że uraziłoby to Norny, które wszak wiedzą najlepiej.
Oprócz swoich licznych karcianych zdolności, Frode Simonsen był też zagorzałym podróżnikiem z obsesją odwiedzania miast, których nazwa zaczynała się na literę M - uważał bowiem, że była to litera, w której zaklęty był cały jego magiczny potencjał. Podróżując po rozmaitych ośrodkach miejskich, zawzięcie poszukiwał więc tajemnego skarbu, który ukryły dla niego Norny, a którego natury on sam nie był w stanie nikomu dookreślić - tych którzy pytali (a było ich istotnie niewielu) informował wyniośle, że będzie wiedział, kiedy go znajdzie, także wedle prognoz jego nielicznych znajomych i zażenowanej rodziny, szukać mógł nawet do usranej śmierci - co też zapewne leżało w jego planach.
Nic dziwnego, że oczywistym punktem na jego pokreślonej mapie był Midgard - miasto, w którym znalazł się już kilkukrotnie, z uwagi na jego oczywistą kumulację magicznej energii. I tym razem nie był w okolicy czystym przypadkiem, w końcu obchody święta Jul mogły być doskonałą okazją na nawiązanie kontaktu z Nornami, których podarunku tak zaciekle poszukiwał. Dlatego też, ubrany w swój odświętny, wielowarstwowy i wyjątkowo skomplikowany strój, z talią noszących znaczne ślady użytkowania kart w kieszeni oraz odrobinę zbyt zapuszczonym wąsem pod nosem, kroczył dumnie w pochodzie zorganizowanym z okazji Dnia Świętej Łucji, czujnie wypatrując oznak boskiej obecności. W pewnym momencie jednak pewna długa, chuda sylwetka przyciągnęła jego uwagę tak mocno, że wetknąwszy dwa palce pomiędzy lepkie wargi zagwizdał głośno w taki sposób, w jaki potrafił zrobić to tylko on.
- A KOGÓŻ TO WIDZĄ MOJE SCHOROWANE OCZY? L A U D I T H - odpowiedział sobie samemu, w ciągu następnych krótkich chwil kierując się w stronę kobiety. Nie przejął się zupełnie faktem, że ta wydawała się zajęta rozmową z jakąś dziewuchą - wszak to jej ukochany wujek, którego nie widziała tak długo, pojawił się znikąd i chciał zamienić z nią słówko; hierarchia ważności chyba była oczywista! Jak to na rubasznego wujaszka przystało, w poważaniu mając wszelkie konwenanse, poklepał ją serdecznie po plecach, zaraz wydymając usta w celu złożenia na jej bladym policzku soczystego całusa. - A gdzie ty się podziewałaś cały ten czas, hę?! Matka twoja to żyje jeszcze w ogóle? Nie odzywa się do mnie wcale, tak jak ojciec... wszystko to jakieś takie nadęte, wyrachowane, phiiii - zawodził donośnie, w tonie zdecydowanie zbyt swobodnym i figlarnym jak na kogoś, kto pojawił się znikąd, gotowy zaraz dywagować nad tym, jak trzydzieści lat wcześniej zmieniał jej pieluchę. - Dobrze, że ty się nic nie zmieniasz, dziołcha! Kaj ten twój kawaler, hę?! Nie mów, że sama tu jesteś, bez męża tak?! Wy, kobiety, takie już jesteście, ech... Chcecie być niezależne, a patrz, niunia, co to się na świecie dzieje... Źle się dzieje, oj, ja wiedział, że tak będzie, niunia - westchnął w spontanicznym przygnębieniu, zaraz jednak rozpogodził się na nowo. - NO, powiedzże coś, a nie tak milczysz, głos ci odebrało, hę?!
Oprócz swoich licznych karcianych zdolności, Frode Simonsen był też zagorzałym podróżnikiem z obsesją odwiedzania miast, których nazwa zaczynała się na literę M - uważał bowiem, że była to litera, w której zaklęty był cały jego magiczny potencjał. Podróżując po rozmaitych ośrodkach miejskich, zawzięcie poszukiwał więc tajemnego skarbu, który ukryły dla niego Norny, a którego natury on sam nie był w stanie nikomu dookreślić - tych którzy pytali (a było ich istotnie niewielu) informował wyniośle, że będzie wiedział, kiedy go znajdzie, także wedle prognoz jego nielicznych znajomych i zażenowanej rodziny, szukać mógł nawet do usranej śmierci - co też zapewne leżało w jego planach.
Nic dziwnego, że oczywistym punktem na jego pokreślonej mapie był Midgard - miasto, w którym znalazł się już kilkukrotnie, z uwagi na jego oczywistą kumulację magicznej energii. I tym razem nie był w okolicy czystym przypadkiem, w końcu obchody święta Jul mogły być doskonałą okazją na nawiązanie kontaktu z Nornami, których podarunku tak zaciekle poszukiwał. Dlatego też, ubrany w swój odświętny, wielowarstwowy i wyjątkowo skomplikowany strój, z talią noszących znaczne ślady użytkowania kart w kieszeni oraz odrobinę zbyt zapuszczonym wąsem pod nosem, kroczył dumnie w pochodzie zorganizowanym z okazji Dnia Świętej Łucji, czujnie wypatrując oznak boskiej obecności. W pewnym momencie jednak pewna długa, chuda sylwetka przyciągnęła jego uwagę tak mocno, że wetknąwszy dwa palce pomiędzy lepkie wargi zagwizdał głośno w taki sposób, w jaki potrafił zrobić to tylko on.
- A KOGÓŻ TO WIDZĄ MOJE SCHOROWANE OCZY? L A U D I T H - odpowiedział sobie samemu, w ciągu następnych krótkich chwil kierując się w stronę kobiety. Nie przejął się zupełnie faktem, że ta wydawała się zajęta rozmową z jakąś dziewuchą - wszak to jej ukochany wujek, którego nie widziała tak długo, pojawił się znikąd i chciał zamienić z nią słówko; hierarchia ważności chyba była oczywista! Jak to na rubasznego wujaszka przystało, w poważaniu mając wszelkie konwenanse, poklepał ją serdecznie po plecach, zaraz wydymając usta w celu złożenia na jej bladym policzku soczystego całusa. - A gdzie ty się podziewałaś cały ten czas, hę?! Matka twoja to żyje jeszcze w ogóle? Nie odzywa się do mnie wcale, tak jak ojciec... wszystko to jakieś takie nadęte, wyrachowane, phiiii - zawodził donośnie, w tonie zdecydowanie zbyt swobodnym i figlarnym jak na kogoś, kto pojawił się znikąd, gotowy zaraz dywagować nad tym, jak trzydzieści lat wcześniej zmieniał jej pieluchę. - Dobrze, że ty się nic nie zmieniasz, dziołcha! Kaj ten twój kawaler, hę?! Nie mów, że sama tu jesteś, bez męża tak?! Wy, kobiety, takie już jesteście, ech... Chcecie być niezależne, a patrz, niunia, co to się na świecie dzieje... Źle się dzieje, oj, ja wiedział, że tak będzie, niunia - westchnął w spontanicznym przygnębieniu, zaraz jednak rozpogodził się na nowo. - NO, powiedzże coś, a nie tak milczysz, głos ci odebrało, hę?!
Laudith Vidgren
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Cóż jej przyszło do głowy, aby przyłączyć się do orszaku galdrów kroczących nieśpiesznie w procesji ku czci świętej Łucji? Powinna była zostać w domu, zaszyć się w czterech ścianach i poświęcić ten czas na tłumaczenia starożytnych run, przygotowania do kolejnych rytuałów jakie miała odprawić, by do sakiewki wpadły runiczne talary. Od dawna już kroczyła przecież ścieżką, która bogom nie była miła, zdecydowanie; oddalała się od nich z każdym dniem, gdy jej żyły znów czerniały od magii zakazanej. Pamiętała jednak wciąż słowa męża o stwarzaniu pozorów, o dbaniu o otoczkę, wizerunek prawych obywateli, nieprzyciągających do siebie zbędnej uwagi. Mieli grać swoje role i Laudith czyniła to nawet pod jego nieobecność. Westchnęła więc ciężko, posuwając się wraz z innymi do przodu, słuchając z lekkim znudzeniem odpowiedzi Ursuli, która prędko zniknęła w tłumie, dołączając zapewne do bardziej rozrywkowych i entuzjastycznych znajomych. Pani Vidgren miała nadzieję, że dotrwa do końca uroczystości we względnym spokoju, że nikt nie będzie się jej już naprzykrzał i po prostu uda, że to spacer taki jak kazdy inny.
Złudne były to jednak nadzieje.
W każdej rodzinie jest ktoś, o kim większość wolałaby nie pamiętać. Ten krewny, którego niby przypadkiem zapomina się zaprosić na oficjalne uroczystości, a gdy już się na nie wprasza, to każdy unika go jak ognia. Frode Simonsen to wypisz-wymaluj ten właśnie przypadek. Rodzina ojca Laudith, Simonsenowie, uchodzili za szanowaną i poważaną wśród norweskiej społeczności galdrów, zwłaszcza w Trondheim; byli znani ze znakomitych adwokatów i znawców prawa jacy wywodzili się z tej rodziny i gdyby nie dar jakimi bogowie obdarzyli Laudith, zapewne ojciec nalegałby aby i ona podążyła podobną ścieżką, wybrała magiczne prawo, a nie magię rytualną na kierunek studiów. Wuj Frode, z którym łączyło ją wyłącznie nazwisko, był kimś, o kim w ich domu rzadko się wspominało i z pewnością nie był mile widziany. Gdyby Laudith miała być zupełnie szczera, to musiałaby przyznać, że w przeciągu minionej dekady, kiedy to nawet z najbliższymi krewnymi kontaktowała się rzadko i lakonicznie, właściwie zapomniała o jego istnieniu.
Kiedy więc głośno wykrzyczał jej imię, przyciągnął do siebie uwagę Laudith, przez kilka sekund wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc sobie przypomnieć skąd właściwie go zna.
- Wujku, cóż za niespodzianka, nie spodziewałam się ciebie tutaj - odpowiedziała zaskoczonym tonem, nie ukrywając nawet swojego zdziwienia; odprowadziła Ursulę wzrokiem i po chwili znów zogniskowała je na twarzy Frode, który niezrażony wieloletnim milczeniem potraktował ją tak serdecznie, jakby od zawsze utrzymywali ciepłe, bliskie stosunki. Znieruchomiała wręcz, kiedy poklepał ją po plecach i ucałował w policzek, nie odwzajemniając podobnych uprzejmości.
- W Midgardzie, wujku, odkąd przeprowadziłam się na studia, tutaj mieszkam - wyrzekła lakonicznie, rozglądając się wokół czujnie, jakby sprawdzała, czy widzi ją ktoś znajomy - a co gorsza słyszy... - Żyją oboje, na całe szczęście. Są po prostu bardzo zajęci. Ojciec ma nieustannie wiele rozpraw - wytłumaczyła rodziców, z którymi i ona kontakt miała nikły, jednak z własnej woli. Właściwie nie dziwiła się wcale, że wciąż nie odzywali się do wuja Frode, biorąc pod uwagę jego sposób bycia. - Co się takiego dzieje, wujku? - spytała uprzejmie, nieco urażonym tonem. Gdyby tylko wiedział jak potrafiła sobie radzić bez męża. Nagle poczuła się bojowo nastawiona i gotowa do bronienia swojej niezależności, wtedy musiałaby jednak przyznać, że została sama. Czy wieści o zniknięciu Homera dotarły do dalekiego krewnego? - Akurat dzisiaj Homer nie mógł się pojawić. Wszystko jest jednak w najlepszym porządku - skłamała gładko. Była ciekawa, czy Frode pamiętał w ogóle, że na ślub zaproszenia nawet nie otrzymał. - Wujek lepiej opowie co u niego.
Złudne były to jednak nadzieje.
W każdej rodzinie jest ktoś, o kim większość wolałaby nie pamiętać. Ten krewny, którego niby przypadkiem zapomina się zaprosić na oficjalne uroczystości, a gdy już się na nie wprasza, to każdy unika go jak ognia. Frode Simonsen to wypisz-wymaluj ten właśnie przypadek. Rodzina ojca Laudith, Simonsenowie, uchodzili za szanowaną i poważaną wśród norweskiej społeczności galdrów, zwłaszcza w Trondheim; byli znani ze znakomitych adwokatów i znawców prawa jacy wywodzili się z tej rodziny i gdyby nie dar jakimi bogowie obdarzyli Laudith, zapewne ojciec nalegałby aby i ona podążyła podobną ścieżką, wybrała magiczne prawo, a nie magię rytualną na kierunek studiów. Wuj Frode, z którym łączyło ją wyłącznie nazwisko, był kimś, o kim w ich domu rzadko się wspominało i z pewnością nie był mile widziany. Gdyby Laudith miała być zupełnie szczera, to musiałaby przyznać, że w przeciągu minionej dekady, kiedy to nawet z najbliższymi krewnymi kontaktowała się rzadko i lakonicznie, właściwie zapomniała o jego istnieniu.
Kiedy więc głośno wykrzyczał jej imię, przyciągnął do siebie uwagę Laudith, przez kilka sekund wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc sobie przypomnieć skąd właściwie go zna.
- Wujku, cóż za niespodzianka, nie spodziewałam się ciebie tutaj - odpowiedziała zaskoczonym tonem, nie ukrywając nawet swojego zdziwienia; odprowadziła Ursulę wzrokiem i po chwili znów zogniskowała je na twarzy Frode, który niezrażony wieloletnim milczeniem potraktował ją tak serdecznie, jakby od zawsze utrzymywali ciepłe, bliskie stosunki. Znieruchomiała wręcz, kiedy poklepał ją po plecach i ucałował w policzek, nie odwzajemniając podobnych uprzejmości.
- W Midgardzie, wujku, odkąd przeprowadziłam się na studia, tutaj mieszkam - wyrzekła lakonicznie, rozglądając się wokół czujnie, jakby sprawdzała, czy widzi ją ktoś znajomy - a co gorsza słyszy... - Żyją oboje, na całe szczęście. Są po prostu bardzo zajęci. Ojciec ma nieustannie wiele rozpraw - wytłumaczyła rodziców, z którymi i ona kontakt miała nikły, jednak z własnej woli. Właściwie nie dziwiła się wcale, że wciąż nie odzywali się do wuja Frode, biorąc pod uwagę jego sposób bycia. - Co się takiego dzieje, wujku? - spytała uprzejmie, nieco urażonym tonem. Gdyby tylko wiedział jak potrafiła sobie radzić bez męża. Nagle poczuła się bojowo nastawiona i gotowa do bronienia swojej niezależności, wtedy musiałaby jednak przyznać, że została sama. Czy wieści o zniknięciu Homera dotarły do dalekiego krewnego? - Akurat dzisiaj Homer nie mógł się pojawić. Wszystko jest jednak w najlepszym porządku - skłamała gładko. Była ciekawa, czy Frode pamiętał w ogóle, że na ślub zaproszenia nawet nie otrzymał. - Wujek lepiej opowie co u niego.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Całkiem możliwe, że wujek Frode przesadnie do serca wziął sobie całą tę gadkę o tym, że rodzina jest najważniejsza i przy każdej możliwej okazji należało zawracać jej członkom gitarę. Zwłaszcza w sytuacjach publicznych. Zwłaszcza w zupełnie niewyważony i nieprzemyślany sposób, zwracając na siebie i swoją ukochaną bratanicę uwagę wszystkich zgromadzonych w promieniu co najmniej kilku metrów. Donośny głos i szeroko zakrojona maniera, z którą uwielbiał się obnosić, nie były wszak przymiotami łatwymi do skrywania, choć… z pewnością byłoby to możliwe, gdyby choć przyszło mu do głowy, aby coś w tym kierunku zdziałać.
- Ech, no tak, w Midgardzie... Całkiem tu miło, hę?! Ale podobno ostatnio jakieś zamieszki występują, czy to tylko plotki?! W pubie coś nie coś zasłyszało mi się, ale tak se żem pomyślał teraz, że zagadam do ciebie o to, bo wy - kobity - nic tylko te plotki, hehe, powielacie, że tak powiem... To zabili kogoś, hę?! Ktoś ważny?! - Z pewnością na podobnie wrażliwe tematy wypadało wypowiadać się w sposób odrobinę bardziej dyskretny, o czym (być może) zdawał sobie sprawę sam Frode, ale - jak to w jego wypadku często bywało - dał się ponieść emocjom, które po tym, jak wypatrzył Laudith w tłumie, wciąż jeszcze nie zdążyły opaść.
- A ten twój staruszek to nic, ino rozprawy... zająłby się czym innym, życie marnuje - wymamrotał jeszcze pod nosem, dając przy tym świadectwo, że on i jego brat mieli zupełnie inny pogląd na życiowe priorytety. - Mam nadzieję, że ten twój to nie taki zapracowany, hę?! - zagadnął jeszcze, nagle znowu zaaferowany, tym razem, naturalnie, mając na myśli Homera. - Bo wiadomo, od mężczyzny to się teraz wymaga... a on ma przecież inne zadania jeszcze, hę?! Wskrzeszanie ogniska domowego, hehe, że tak powiem! - Kuksaniec, którym ją obdarzył był co najmniej nie na miejscu, ale nie było żadnego powodu, aby wujaszek Frode przejął się takim szkopułem. - Wiesz, o czym mówię, ty już nie taka święta, hehe! Sypialniane sprawy i tak dalej... łóżkowe, prawda?! To też wymaga od mężczyzny... a nie tylko praca i praca, hehe - podzielił się mądrością, już gotów do podjęcia kolejnego wątku.
- A U MNIE?! Dziołcha, wszystko w najlepszym porządku, żyję jak król... hehe - dodał na koniec, po chwili nietypowego dla niego namysłu. Być może nie powinien zastawiać wczoraj w pokera tamtych pozłacanych skarpet, bo teraz czuł, że kozaki solidnie go poobcierały, przez co tracił wrodzoną werwę i beztroskę.
- Ech, no tak, w Midgardzie... Całkiem tu miło, hę?! Ale podobno ostatnio jakieś zamieszki występują, czy to tylko plotki?! W pubie coś nie coś zasłyszało mi się, ale tak se żem pomyślał teraz, że zagadam do ciebie o to, bo wy - kobity - nic tylko te plotki, hehe, powielacie, że tak powiem... To zabili kogoś, hę?! Ktoś ważny?! - Z pewnością na podobnie wrażliwe tematy wypadało wypowiadać się w sposób odrobinę bardziej dyskretny, o czym (być może) zdawał sobie sprawę sam Frode, ale - jak to w jego wypadku często bywało - dał się ponieść emocjom, które po tym, jak wypatrzył Laudith w tłumie, wciąż jeszcze nie zdążyły opaść.
- A ten twój staruszek to nic, ino rozprawy... zająłby się czym innym, życie marnuje - wymamrotał jeszcze pod nosem, dając przy tym świadectwo, że on i jego brat mieli zupełnie inny pogląd na życiowe priorytety. - Mam nadzieję, że ten twój to nie taki zapracowany, hę?! - zagadnął jeszcze, nagle znowu zaaferowany, tym razem, naturalnie, mając na myśli Homera. - Bo wiadomo, od mężczyzny to się teraz wymaga... a on ma przecież inne zadania jeszcze, hę?! Wskrzeszanie ogniska domowego, hehe, że tak powiem! - Kuksaniec, którym ją obdarzył był co najmniej nie na miejscu, ale nie było żadnego powodu, aby wujaszek Frode przejął się takim szkopułem. - Wiesz, o czym mówię, ty już nie taka święta, hehe! Sypialniane sprawy i tak dalej... łóżkowe, prawda?! To też wymaga od mężczyzny... a nie tylko praca i praca, hehe - podzielił się mądrością, już gotów do podjęcia kolejnego wątku.
- A U MNIE?! Dziołcha, wszystko w najlepszym porządku, żyję jak król... hehe - dodał na koniec, po chwili nietypowego dla niego namysłu. Być może nie powinien zastawiać wczoraj w pokera tamtych pozłacanych skarpet, bo teraz czuł, że kozaki solidnie go poobcierały, przez co tracił wrodzoną werwę i beztroskę.
Laudith Vidgren
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
- Midgard to wspaniałe miasto. Jedyne w całej Skandynawii, gdzie nie musimy dzielić przestrzeni ze śniącymi - zgodziła się Laudith, skinąwszy głową. Skrzywiła się wyraźnie słysząc znów niewątpliwie zabawne dowcipy dowcipy o skłonności kobiet do plotek. To, o czym mówił trudno było do plotek w ogóle porównać. - Nie nazwałabym tego zamieszkami, wuju. Dochodzi do morderstw. Nikt nie wie dlaczego i kto za nimi stoi. Krucza Straż udaje, że coś robi, lecz pozostaje bezradna. - Kłamstwo przeszło Laudith przez gardło gładko, nie drgnęła jej powieka, nie zadrżał głos. Jeszcze przed dwoma tygodniami byłaby to prawda. Jeszcze przed dwoma tygodniami sama nie miała zielonego pojęcia kto i dlaczego dopuszczał się zbrodni, wprawiając mieszkańców Midgardu w trwogę, zasiewał ziarno strachu. Dopiero spotkanie z Nørgaardem otworzyło jej oczy i przestała odczuwać niepokój. Nie musiała się obawiać, skoro stanęła po jego stronie - przynajmniej tak się Vidgren póki co wydawało. - To różni ludzie, wuju - odparła ciemnowłosa wzruszając przy tym ramionami. Miała wrażenie, że wuj Frodo i tak nie zrozumie, więc nie zamierzała strzępić języka na próżno. Wyjawienie prawdy tym bardziej nie wchodziło w rachubę. - Lepiej teraz uważać - skomentowała to jedynie w ten sposób, woląc nie rozmawiać o tych morderstwach z obcymi, za takiego zaś uważała wuja Frodo, mimo łączących ich więzi krwi - bardzo odległych. Nie potrafiłabym nawet określić stopnia pokrewieństwa.
- Na przykład czym? Adwokat to nie pożyteczny zawód? - spytała kpiąco Laudith, unosząc przy tym brew. Nie czuła rozbawienia, raczej irytację sposobem bycia starszego mężczyzny - głośnym, wścibskim i prostackim. Patrzyło na nich coraz więcej galdrów uczestniczących w procesji, co było Laudith w niesmak. - Muszę cię zmartwić. Jest jeszcze bardziej zapracowany. Wyjechał w celach naukowych - głos kobiety stał się szorstki i oschły. Grymas na twarzy pogłębił się, kiedy poruszył sprawy łóżkowe. Nie zawstydzało jej to, była dorosłą kobietą, od wielu lat zamężną, nie rumieniła się jak podlotek, lecz sposób w jakim wuj Frodo prowadził rozmowę działał Vidgren na nerwy. - Tak. Doskonale wiem, wuju. Nie musisz się o to martwić - ucięła krótko, odejmując od twarz staruszka spojrzenie, znacząco spoglądając przed siebie - jakby procesja rzeczywiście ją interesowała.
- Och, doprawdy? Udało się wujowi pospłacać już wszystkie długi? Chyba było ich sporo - spytała niewinnym tonem; czuła jednak niemałą satysfakcję.
- Na przykład czym? Adwokat to nie pożyteczny zawód? - spytała kpiąco Laudith, unosząc przy tym brew. Nie czuła rozbawienia, raczej irytację sposobem bycia starszego mężczyzny - głośnym, wścibskim i prostackim. Patrzyło na nich coraz więcej galdrów uczestniczących w procesji, co było Laudith w niesmak. - Muszę cię zmartwić. Jest jeszcze bardziej zapracowany. Wyjechał w celach naukowych - głos kobiety stał się szorstki i oschły. Grymas na twarzy pogłębił się, kiedy poruszył sprawy łóżkowe. Nie zawstydzało jej to, była dorosłą kobietą, od wielu lat zamężną, nie rumieniła się jak podlotek, lecz sposób w jakim wuj Frodo prowadził rozmowę działał Vidgren na nerwy. - Tak. Doskonale wiem, wuju. Nie musisz się o to martwić - ucięła krótko, odejmując od twarz staruszka spojrzenie, znacząco spoglądając przed siebie - jakby procesja rzeczywiście ją interesowała.
- Och, doprawdy? Udało się wujowi pospłacać już wszystkie długi? Chyba było ich sporo - spytała niewinnym tonem; czuła jednak niemałą satysfakcję.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
- Takie wspaniałe miasto, a jednak mordują, hę?! - odparł, wpadając jej gdzieś wpół słowa. Nie dało się w jego wypowiedzi wyczuć choćby grama przejęcia, a jedynie odpowiednią osobom, które zbyt wiele czasu spędzały na ucinaniu sobie pogawędek z lokalnymi plotkarzami wścibskość, jakiej on sam nie potrafił przed światem (i swoją bratanicą) ukryć. Jedyne, co wujowi Frode chodziło w tamtej chwili po głowie, to zapewne kwestia taka, czy dałoby się na tych zagadkowych aktach zbrodni ubić jakiś interes - jeśliby interesem można było określić stawianie kolejnych błyskotek w plugawych grach karcianych. Kwestia Kruczej Straży pozostawała mu obojętna, wszak nie miał zamiaru zabawić w Midgardzie długo, a jedyną narastającą wątpliwością w jego niewyćwiczonym umyśle była zagadkowa samowolka Laudith, która nie przystała zamężnej kobiecie, zwłaszcza w tak niepewnych czasach. - Nie powinnaś, dziołcha, sama się szlajać tutaj, choćby i na celebracji świątecznej... te wszystkie bandziory nie mają moralności, hę?! Nawet w taki dzień nie wiadomo, cholibka, czy im coś w te łby nie strzeli... Ino powiedz mi czy ten twój mąż bić się umie?! Mam nadzieję, że ciamajdy nie chowasz i pantoflarza, hehe, tylko takiego, co by cię obronił w razie czego. Że też on cię samą tak puszcza, co za nowomoda... - rozgadał się, co było dla niego typowe, odcharknął dziarsko i pomamrotał jeszcze chwilę pod nosem słowa, które musiały funkcjonować jedynie w jego własnym języku, bo pozostawały niemożliwe do odszyfrowania i pewnie nawet naprawdę zacny lingwista nie dałby sobie z nimi rady.
- Eeee tam, adwokat, dziołcha... teraz tyle adwokatów i po co to wszystko, hę?! Ino, żeby takich zbrodniarzy właśnie wybraniać, niepotrzebnie zupełnie... ja bym ich wszystkich wziął i na karę śmierci, tak? Tak się robiło za moich czasów, ech, a teraz ta polityczność, ugodowość, a dajcie spokój, bogowie! - Teatralnie machnął ręką, jakby to miało poświadczyć o powadze i realności wypowiedzianych przez niego słów. - A naukowe cele to se można zostawić na życie emeryta, że tak powiem, hehe, kiedy nie wszystko już tam sprawne na dole... kobietę tak porzucić to jest niemożliwe! Dziołcha, ja muszę z twoim staruszkiem porozmawiać, jak on temu związkowi dał błogosławieństwo!? Dobrze, że ci się z tej pracy naukowej żyje cokolwiek dobrze, tak... Masz może wujowi pożyczyć trochę drobnych, hę? - zagadnął przy okazji, zupełnie jakby ich rozmowa wcale nie zmierzała przez cały ten czas do tego wielebnego momentu.
- Długi to tam...! Stare dzieje, to wszystko kwestia ustatkowania i - tej no - mądrości życiowej, o! Pieniądz to rzecz przejściowa, acz potrzebna... Nie doceniają mnie tutaj, nie ma w tym kraju pracy dla ludzi z moim wykształceniem - wymamrotał jeszcze, wcale nie przejmując się poruszeniem przez Laudith tego drażliwego tematu. Był gotów stać tak i gawędzić od zmierzchu do świtu i jeszcze dłużej - albo przynajmniej do momentu, w którym bratanica zdecyduje się faktycznie poratować wujaszka w potrzebie.
- Eeee tam, adwokat, dziołcha... teraz tyle adwokatów i po co to wszystko, hę?! Ino, żeby takich zbrodniarzy właśnie wybraniać, niepotrzebnie zupełnie... ja bym ich wszystkich wziął i na karę śmierci, tak? Tak się robiło za moich czasów, ech, a teraz ta polityczność, ugodowość, a dajcie spokój, bogowie! - Teatralnie machnął ręką, jakby to miało poświadczyć o powadze i realności wypowiedzianych przez niego słów. - A naukowe cele to se można zostawić na życie emeryta, że tak powiem, hehe, kiedy nie wszystko już tam sprawne na dole... kobietę tak porzucić to jest niemożliwe! Dziołcha, ja muszę z twoim staruszkiem porozmawiać, jak on temu związkowi dał błogosławieństwo!? Dobrze, że ci się z tej pracy naukowej żyje cokolwiek dobrze, tak... Masz może wujowi pożyczyć trochę drobnych, hę? - zagadnął przy okazji, zupełnie jakby ich rozmowa wcale nie zmierzała przez cały ten czas do tego wielebnego momentu.
- Długi to tam...! Stare dzieje, to wszystko kwestia ustatkowania i - tej no - mądrości życiowej, o! Pieniądz to rzecz przejściowa, acz potrzebna... Nie doceniają mnie tutaj, nie ma w tym kraju pracy dla ludzi z moim wykształceniem - wymamrotał jeszcze, wcale nie przejmując się poruszeniem przez Laudith tego drażliwego tematu. Był gotów stać tak i gawędzić od zmierzchu do świtu i jeszcze dłużej - albo przynajmniej do momentu, w którym bratanica zdecyduje się faktycznie poratować wujaszka w potrzebie.
Laudith Vidgren
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Cóż pozostało Laudith poza tym, że mogła jedynie westchnąć nad krewnym? Przerywał jej w pół słowa i zdawał się tak naprawdę nie słuchać. Czegokolwiek by nie powiedziała, wuj i tak wiedział swoje, wiedział lepiej. Nie tylko jego prostacki sposób bycia był powodem, dla którego rodzice Laudith stronili od bliższych kontaktów, ale i niemożliwość prowadzenia sensownej, właściwie jakiejkolwiek dyskusji. Pozostawało jedynie skinąć głową, przytaknąć w niemej zgodzie; nie miała dziś ochotę trwonić energii na próżno, walczyć z wiatrakami wuja Frode.
- Nie muszę się obawiać, wuju - odpowiedziała enigmatycznie, uśmiechnąwszy się kącikiem ust; była krucha i wątła fizycznie, lecz w drobnych dłoniach kryła się magia o jakiej Frodo Simonsen nawet nie śnił. Nie miała dużego doświadczenia w pojedynkach, nie lękała się jednak; zwłaszcza teraz, kiedy wiedziała już kto stoi za morderstwami w Midgardzie... gdy zadeklarowała, że sama się ich dopuści, by pomóc Nørgaardowi w realizacji planu. Homera także już nie potrzebowała. Z tego jednak nie zamierzała się zwierzać. Nie Frodo. Skłamałaby jednak mówiąc, że towarzystwo męża nie sprawiało wcześniej, że czuła się bezpieczniej. To Vidgren nauczył ją właściwie wszystkiego, co wiedziała o magii zakazanej. Magii, dzięki której zyskiwała władzę nad innymi. Skinęła jedynie głową, aby potwierdzić, że nie ma w domu ciamajdy i pantoflarza - to chyba ostatnie co można było o tym człowieku powiedzieć.
Wywodów o zawodzie ojca wysłuchała z wyraźnie zadowolonym grymasem na twarzy, który pogłębił się jedynie, gdy wuj zagadnął o pożyczkę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie powinna właściwie czuć się zdziwiona. Mogła się tego spodziewać od chwili, gdy do niej podszedł i wciągnął w rozmowę. Rozmowę, której miała już szczerze dość.
- Nie mogę niczego pożyczać bez konsultacji z mężem, sam wuj rozumie - odrzekła niewinnym tonem, z niemałą satysfakcją; jako rasowy szowinista nie mógł dyskutować z podobnym argumentem. - Przepraszam wujka na chwilę… Zaraz wrócę - skłamała gładko, udając, że zobaczyła kogoś znajomego w tłumie. Zniknęła między innymi uczestnikami procesji i już nie wróciła.
Laudith z tematu
- Nie muszę się obawiać, wuju - odpowiedziała enigmatycznie, uśmiechnąwszy się kącikiem ust; była krucha i wątła fizycznie, lecz w drobnych dłoniach kryła się magia o jakiej Frodo Simonsen nawet nie śnił. Nie miała dużego doświadczenia w pojedynkach, nie lękała się jednak; zwłaszcza teraz, kiedy wiedziała już kto stoi za morderstwami w Midgardzie... gdy zadeklarowała, że sama się ich dopuści, by pomóc Nørgaardowi w realizacji planu. Homera także już nie potrzebowała. Z tego jednak nie zamierzała się zwierzać. Nie Frodo. Skłamałaby jednak mówiąc, że towarzystwo męża nie sprawiało wcześniej, że czuła się bezpieczniej. To Vidgren nauczył ją właściwie wszystkiego, co wiedziała o magii zakazanej. Magii, dzięki której zyskiwała władzę nad innymi. Skinęła jedynie głową, aby potwierdzić, że nie ma w domu ciamajdy i pantoflarza - to chyba ostatnie co można było o tym człowieku powiedzieć.
Wywodów o zawodzie ojca wysłuchała z wyraźnie zadowolonym grymasem na twarzy, który pogłębił się jedynie, gdy wuj zagadnął o pożyczkę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie powinna właściwie czuć się zdziwiona. Mogła się tego spodziewać od chwili, gdy do niej podszedł i wciągnął w rozmowę. Rozmowę, której miała już szczerze dość.
- Nie mogę niczego pożyczać bez konsultacji z mężem, sam wuj rozumie - odrzekła niewinnym tonem, z niemałą satysfakcją; jako rasowy szowinista nie mógł dyskutować z podobnym argumentem. - Przepraszam wujka na chwilę… Zaraz wrócę - skłamała gładko, udając, że zobaczyła kogoś znajomego w tłumie. Zniknęła między innymi uczestnikami procesji i już nie wróciła.
Laudith z tematu
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Asta Mølgaard
Oczy ciemnieją mi pod naporem napływających wspomnień, gwałtownie, zupełnie niepotrzebnie – szczególnie w tej chwili, gdy wreszcie powoli zaczynałam nie myśleć o powodach kurczowo zaciskającej się u szyi apatii; kiedy w końcu zaczęło wydawać mi się, że byłabym w stanie, mimo wszystko, wykrzesać z siebie wcale nieudawane zadowolenie – przypominających o typowych dla Ingmara zachowaniach, o niemalże bliźniaczo podobnych sformułowaniach, które teraz słyszę padające z ust Gerta, a którymi on starał się wymuszać na mnie stosowne reakcje, którym również, jak w tej chwili, w żadnym wypadku nie zamierzam dawać zielonego światła na zaistnienie. Zaciskam zęby, przełykając z trudem podchodzącą zbyt szybko do gardła gulę paniki, nie chcąc by ktokolwiek, a w szczególności Gert, dostrzegł nowe, ponownie uwidaczniające się pęknięcia rozchodzące po tej kalekiej, uszkodzonej skorupie, jaką jestem; jaką zmuszony jest doglądać mężczyzna. I chociaż wiem, że nigdy, przenigdy nie potrafiłabym podnieść na niego ręki; że z całą pewnością tej jednej, jedynej jego prośby nie umiałabym kiedykolwiek spełnić, ze zdawkowym uśmiechem potakuję głową, w nadziei, że brakiem większego entuzjazmu na przecież całkiem zabawne, choć niekoniecznie wykonalne życzenie przywołania go do porządku nie sprawię mu przykrości.
Bo, mimo wszystko – mimo wciąż wyczuwalnego przeze mnie cienia obawy, towarzyszącego nam od pierwszych, zawsze przypadkowych, spotkań (przy każdym kolejnym zawsze coś powstrzymywało mnie od zwrócenia uwagi na podejrzaną regularność tych przypadków); mimo myśli nieustannie uciekających do wytłuszczonych w jednym z pierwszych, grudniowych nekrologów liter układających się w nazwisko mające za kilka miesięcy być również moim; mimo dość absurdalnej świadomości niesprawiedliwości, jaka mnie dotknęła – daleka jestem od tego, by, umyślnie lub nie, dostarczać mu choćby odrobiny więcej całkiem niepotrzebnych zgryzot i zmartwień; mimo wszystko, zupełnie egoistycznie, pragnę widzieć go pełnego animuszu i czerpiącego satysfakcję z każdego działania, jakiego by się nie podjął. Trudnym do wyjaśnienia poczuciem komfortu napawa mnie widok ukontentowania na jego twarzy, gdy opowiada o rodzinnych stronach; gdy dzieli się tak prozaicznymi wspomnieniami, będącymi kontrastem dla obecnych wydarzeń; gdy nie odczuwa presji w nieskrępowanej możliwości wyrażania siebie.
- Nie, to nie głupota! – wpadam mu w słowo z niemal gniewnie ściągniętymi brwiami, odważając się na natychmiastowy, choć równie natychmiastowo ginący w otaczającym nas gwarze, protest. Zbyt dobrze rozumiem tę dziecięcą potrzebę zaistnienia; zaimponowania, wybicia się ponad uwierający nieznośnie schemat, w jaki zostało się, wbrew własnej woli, wsadzonym. Możliwość, choćby chwilowego poczucia chluby z własnych dokonań, ginie z kretesem pośród ewentualności kompromitacji i czającego się widma nagany ze strony dorosłych. Nie mam więc serca pozwalać mu na pielęgnowanie w sobie tak krzywdzącego myślenia, choć z obecnej perspektywy wiem, że zmartwienie, jakie wywołuje we mnie dalsza część jego historii, jest dokładnie tą samą siłą, która umniejsza każde z tych istotnych dla dzieci zachowań do rangi nieodpowiedzialności. – Wróciłbyś tam? – Pod rzucone mimochodem, trochę z ciekawości, słowa zakrada mi się obawa chowająca w sobie szereg niedopowiedzianych pytań. Skutecznie rozpraszają ją jednak najpierw doskonale sprawujące dekoncentrującą funkcję ozdoby, później zaś na dobre rozgoniona jest przez melodyjny tembr głosu Gerta niosący jednocześnie tak znajomą i obcą melodię świątecznej piosenki. Czuję, jak policzki pąsowieją mi wcale nie od ściskającego świat mrozu; jak ciepło, którego brak jeszcze przed chwilą wyraźnie odczuwałam zarówno w przeszytej do bólu chłodem klatce piersiowej, jak też udach osłoniętych jedynie cienką warstwą rajstop, rozchodzi się promieniście po całym ciele. – Ale… – Nie potrafię wydukać nic więcej. Wahanie odbijające się w moich oczach na widok ilości rzeczy, które bez chwili protestu przygarnął Gert, roztapia się po wpływem igrających w jego spojrzeniu iskrach radości. Wysupłuję z jego dłoni obie paczuszki z ozdobami, pozostawiając go wyłącznie z naręczem żywicznie pachnących jodłowych gałązek. Z ufnością ponownie podążam za nim, tym razem w stronę świątyni i przecinającej plac procesji.
W żadnej nigdy nie miałam okazji brać udziału – rok w rok każdą obserwowałam z tego samego miejsca, spomiędzy rozśpiewanego tłumu dorosłych, z zaciskającą się bez czułości na moim ramieniu matczyną dłonią powstrzymującą jakiekolwiek chęci wyjścia przed szereg i dołączenia do białego orszaku. Gorycz tamtych wspomnień niezrozumiale odebranej możliwości pełnego uczestnictwa w świętowaniu, jedynie przez krótki moment dryfuje na powierzchni świadomości – bo tym razem palący gorąc rodzicielskiego zakazu zastąpiony jest wyłącznie życzliwym ciepłem bijącym od nieodstępującego mnie choćby na krok olbrzyma. Tym razem, zamienione w dzieciństwie w przykry obowiązek, branie udziału w obchodach dnia Świętej Łucji ma zupełnie inny wydźwięk. Migocące w ciemności ogniki świec, ich blask rozświetlający dziecięce twarze i igrający z sypiącymi się coraz obficiej z nieba śnieżnymi drobinami, mają w sobie więcej magii, niż zapamiętałam.
- A gdyby tak… Och? – Odwracam się w stronę Gerta, gotowa na przedstawienie kolejnej, nagle rozkwitłej mi w myślach propozycji, gdy w pół ruchu zatrzymuje mnie niezdecydowane szarpnięcie za mankiet płaszcza i cienki, dziewczęcy głosik artykułujący prośbę o pomoc. Chociaż twarz dziewczynki, która przy nas przystanęła, skryta jest w półcieniu, bez trudu udaje mi się wypatrzeć wyschnięte ścieżki, jakimi zapewne jeszcze chwilę wcześniej podążały po jej policzkach łzy. Kucam przed nią, uśmiechając się pokrzepiająco i układając paczuszki z zakupami na kolanach. – Nic się nie stało, nic się nie stało, kochana. Zdradzę ci tajemnicę, którą podsłuchałam kiedyś od babci: podobno, kiedy w czasie procesji komuś gaśnie świeca, oznacza to, że sama Łucja zabrała ten ogień, by nieść go dalej w świat tym, którzy najbardziej go potrzebują. Dagr. – Powierzam jej naprędce wymyślony sekret i, otulając dłońmi zgasły knot, wyszeptuję zaklęcie. – Proszę. – Prostuję się dopiero, kiedy postać dziewczynki wtapia się w tłum jednakowo biało ubranych dzieci. – Wygląda na to, że cokolwiek by się nie działo, każdy może być dla kogoś Łucją – mówię wreszcie, zadzierając wyżej brodę, by wzrokiem odnaleźć spojrzenie olbrzyma. Nie mam w sobie na tyle odwagi, aby powiedzieć mu wprost, że dziś to jemu przypada ta rola i mogę jedynie ufać, że trafnie uda mu się rozczytać to zawoalowane podziękowanie. – W świątyni powinno być trochę cieplej – zauważam ze zmieszaniem, decydując się wznowić naszą chwilowo przerwaną drogę do wznoszącej się ponad placem budowli.
Nieznajomy
Gert Molander
Potrzeba bycia akceptowanym wyrastała w nim od najmłodszych lat, choć niezwykle subtelnie, nienatarczywie, przysłonięta z początku poczuciem, że przecież nie istnieją żadne przesłanki ku temu, by ktokolwiek mógł go odtrącić. Przecież był taki sam jak te dzieci z podwórka: umorusane ziemią zmieszaną z wilgocią kwietniowego deszczu; z czerniejącym pod nosem wąsem z jagód zbieranych w gorące, letnie popołudnia; z nogami obdartymi i czerwonymi od pręg pozostawianych przez ostrężynę, w którą bez namysłu wpadali uciekając na oślep przed popielatym psem sąsiada. Wszystko to przeżywał, celebrował podobnie do nich, trzymając na języku cierpkość dzikich owoców, śmiejąc się w głos, gdy krople rozpryskiwanej wody z jeziora osiadały mu na kosmykach wijących się włosów. Był taki sam, a jednak z czasem zaczęła wyrastać ta okropna, ziejąca pustką przepaść, której nie potrafił już ogarnąć ramionami i która nakazywała mu każdego kolejnego dnia wysilać się coraz bardziej, by nie oddalać się od tych, na których mu zależało. Nawet o wiele szersze niż u przeciętnego ośmiolatka barki nie pozwalały mu udźwignąć całego tego ciężaru: różnice okazywały się niezwykle istotne (nie dla niego wprawdzie) i stwarzały okazję do prób żartowania, uszczuplania pokładów tolerancji. Było mu źle, lecz na ten dyskomfort nauczył się nakładać uśmiech i pobłażliwość, wycofywał się raczej i walczył o swoje po cichu, wciąż zbyt ufnie i dobrotliwie, skory do tworzenia sytuacji, w których zwyczajnie z niego kpiono i nadużywano pragnienia bycia w pełni przyjętym przez społeczeństwo maleńkiej wioski, całego świata, jaki ówcześnie znał. Z wdzięcznością przyjął nagły protest, uśmiechając się łagodnie i wyraźnie bez chęci dalszego polemizowania ze słowami towarzyszki. Rzucone pytanie wprawiło go z początku w zafrasowanie, lecz w rzeczywistości odpowiedź na nie okazała się niezwykle prosta, płynąca mimo wszystko z tęsknoty za tym, co minęło, za ciepłem domowego ogniska, za matką, za siostrą…
– Tak, ale to by oznaczało podróż w przeszłość. Bo bardzo tęsknię za tym, co było, ale nie żebym teraz czuł się źle. O nie! Jest dobrze, prowadzę inne życie. Dobrze mi tu, w Midgardzie… choć czasami czuję ten sentyment i chęć powrotu. To nic złego, tak myślę – stwierdził; ponownie nie potrafił zatrzymać się na krótkiej odpowiedzi, dokładnie więc wytłumaczył, co ma na myśli.
Melodyka pieśni brzmiała jeszcze kilka chwil w zatłoczonym wnętrzu sklepu, lekko drżące usta rozchylone w ostatnim dźwięku zastygły w oczekiwaniu. Wiele rzeczy robił spontanicznie, dopiero po czasie z obawą spoglądając na to, w jaki sposób zostaną przyjęte jego gesty. Zważywszy na niełatwe początki, nie był pewien żadnego ze swoich czynów w towarzystwie Asty, lecz zdołała w nim na nowo wykiełkować ufność i spokój, którym szczodrze zaczynał przysłaniać obawy. Cieszył się z tego dnia, w głębi duszy dziękował sobie za to, że jednak podjął na pozór zupełnie nielogiczną decyzję o nagłym wtargnięciu w przestrzeń osobistą kobiety i wyciągnięciu jej w samo serce Midgardu. Działał więc dalej, dokładając kolejne elementy, posłusznie złączone ze sobą niczym ogniwa łańcucha z kolorowego papieru nakładanego na gałązki iglastego drzewa. Otoczony murem pachnących, zielonych naręczy jodły, okrył twarz, której pergaminowy, blady odcień już dawno zniknął na dobre, zastąpiony zdrowym rumieńcem, mimowolnie wypływającym na wypukłości policzków, kiedy tylko dłużej przyglądał się towarzyszce.
Odcinająca się na tle miasta świątynia przypomniała mu poranek, w którym ostatnio ją odwiedzał. Dzisiaj jednak patrzył na bryłę o wiele bardziej przytomnie, świadom tego, co robi. Tamten dzień wciąż był zaś dla niego zupełnie niezrozumiałym, powodującym wewnętrzny dyskomfort i poczucie, że bogowie na pewno wszystko zapamiętali i patrzą teraz na niego z pewną rezerwą i niechęcią. Nie przyznawał się wprawdzie do tego, lecz od czasu owego zajścia, omijał budowlę szerokim łukiem, dopiero teraz, w towarzystwie Asty, zdobywając się na odwagę, by przełamać wewnętrzną obawę. Wciąż jednak miał wrażenie, że w pewnym momencie zaskoczy go oprószona bielą głowa oficera Untamo, że ich spojrzenia skrzyżują się, albo niezręcznie na siebie wpadną nie wiedząc, co powiedzieć. Wolał, aby nie wydarzyło się to dzisiaj, nie w takiej sytuacji. Poczuł spięcie, które przeszyło kark i zjeżyło na nim rude włoski. Wcisnął nos głębiej pomiędzy kłujące igiełki i szedł dalej w milczeniu, dopiero po czasie zorientował się, że słyszy kobiecy głos i niedokończone pytanie, które zawisło w momencie gdy pojawiła się tuż obok nich dziewczynka ze zgaszoną świecą. Jak zaczarowany przyglądał się temu zjawisku, choć nie powodem był ulatujący z knota płomień, a piękne zapewnienie Asty, które miało zaradzić smutkowi uczestniczki procesji. Było w tym geście coś, co emanowało ogromnym ciepłem, które budowało w sercu poczucie bezpieczeństwa i pewności; kruszyło zastanowienie i niepewność, rozciągało usta w błogim uśmiechu. Zdobył się na to, by opuścić z niego gałęzie; ukazał oblicze, a aureola rudych włosów zatańczyła, gdy przekrzywił lekko głowę.
– Piękny… – westchnął z uznaniem, wyłapując kolejną falę błogości, która rozpłynęła się po jego ciele wraz ze słowami wymyślonego sekretu (nie zdawał sobie zupełnie z tego sprawy, gdyż złapał w lot jego sens i sądził, że taka historia jak najbardziej może być prawdziwą). Kolejne słowa Asty przyprawiły go o pogłębiający się uśmiech, nieco filuterny, odmienny od tego, którym do tej pory ją raczył – na drobną chwile uleciała z niego cała niepewność i wciąż obecne zawstydzenie, lecz było to zjawisko ledwo uchwytne, szybko niknące, choć wciąż jeszcze odbijające się echem w roziskrzonym spojrzeniu. – Zupełnie się z tobą zgadzam – przyznał bez skrępowania, rozważając ponownie w myślach to, jak bardzo nieprzewidywalny potrafił być los. – Chciałaś chyba zadać mi jakieś pytanie – zauważył i zgodnie podreptał w kierunku sakralnego budynku. Podróż przez tłum do świątyni okazała się mozolna, lecz faktycznie ciepło wnętrza wynagradzało trud. Chwilowo skupiony na tym, co działo się ponad głowami zupełnie zapomniał, że powinien być bardziej ostrożny, kiedy ciała przylegały do siebie tak szczelnie, a o wypadek było niezwykle łatwo. Coś zaczęło go niepokoić dopiero w momencie, gdy do nozdrzy dotarł ostry zapach spalenizny, którego źródło zdawało się być bardzo blisko. Okazało się, że przemykając przy wąskiej gardzieli korytarza utworzonego dla procesji jedno z dzieci niechcący zahaczył o rąbek płaszcza, który miał na sobie olbrzym. Początkowo chyba nie dotarła do niego powaga zdarzenia; dziecko jakimś cudem uniknęło upadku, lecz wrzawa w tłumie była wyraźna. Tlący się materiał począł dymić się na co w końcu zareagował gwałtownym odruchem, niemalże upuszczając całe naręcza jodły. – O, bogowie! – jęknął i począł odczytywać zajście jako karę za wcześniejsze, nieostrożnie wypowiadane w świątyni słowa. Musiał jednak jakoś się ratować, nawet niwecząc boskie plany. – Eyrr! – Strumień wody wysączył się spomiędzy smukłych palców i spłynął obficie po zajętym żarem kawałku płaszcza. Poczuł, że zimno przeszywa go do kości, gdy wilgoć przeniknęła przez materiał spodni i zagościła gęsią skórką na udzie.
Bezimienny
Asta Mølgaard
Dziwne, nieco niepokojące mnie, bo wydające się całkiem nie na miejscu, uczucie ulgi, swobodnie, szeroko rozpościera w moich piersiach skrzydła jak ptak, łaskocąc od wewnątrz lotkami uspokojenia gnieżdżące się, przyczajone obawy – całkowicie odmiennej natury niż te, które swojego czasu przylgnęły do myśli krążących wokół osoby Gerta – obecnie raz po raz wychylające w trakcie prowadzonej przez nas rozmowy. Wiem, że nie powinnam. Że nie wypada mi rościć sobie do niego – do łączącej nas zażyłości: trudnej, skomplikowanej, nie mieszczącej się w żadnych ramach – jakichkolwiek praw. Że nie moją sprawą powinno być, jaką podejmie decyzję, gdzie czuje się lepiej i czy pozwoli sobie wrosnąć w Midgard, czy, pod wpływem ostatnich społecznych niepokojów dających się we znaki wszystkim, którzy są w jakikolwiek sposób inni, zdecyduje się na zostawienie obecnego życia za sobą. A mimo to jego wytłumaczenie i zapewnienie przynosi mi niewysłowione wytchnienie, jakby zdjął ze mnie ciężar, o istnieniu którego nie miałam pojęcia. Poczucie, że przynajmniej na razie nie będzie kolejną osobą, która nagle, bez słowa zniknie z mojego życia, sprawia że na sercu robi mi się cieplej. Potakująco kiwam więc głową, zaręczając że rozumiem, o czym mówi – że to faktycznie nic złego tęsknić do przeszłości, do tego, czego nie będziemy już w stanie uchwycić. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć nic więcej, ponownie na pewien czas topiąc nas w milczeniu, bo narastająca mi wraz z obudzoną przez Gerta świadomością w gardle gula na ułamek sekundy zaczyna mnie dławić, pozbawiając tchu – a potem znika: przemyka przez przełyk niżej, łapiąc się serca, by osiąść wreszcie w żołądku i rozmyć się bez echa, zastąpiona bardziej przyziemnymi powinnościami.
Krótkie, ciężkie westchnienie wyrywa mi się z piersi, kiedy dziewczyna oddala się na tyle, że nie jest w stanie mnie już usłyszeć.
- Kłamstwo zazwyczaj brzmi pięknie – wyznaję ze skruchą, czując jak do kącików oczu zaczynają podpełzać mi gorące łzy wstydu, sprawiając że rozpościerający się przede mną obraz wijącego się jak wężowe cielsko pasma procesji zmienia się w niewyraźną plamę. Dziesiątki gorejących jasno plamek świec przemieniają się w otoczone ciężką, pomarańczowa poświatą punkty, przez chwilę – dopóki prędkim gestem nie ocieram oczu – do złudzenia przypominając gwiazdy zatopione w kalejdoskopowych rozpryskach. – Ale może za jakiś czas przyjmie się jako dobra bajka, a bogowie zechcą wpleść w nią ziarno prawdy – dodaję pogodniejszym tonem, przymuszając się do zdawkowego uśmiechu. Chciałabym. Chciałabym, aby więcej podobnych historii znalazło odzwierciedlenie w rzeczywistości; żeby na większość niepowodzeń istniało remedium w postaci skondensowanej opowieści potrafiącej w jednej chwili odczarować przykry bieg zdarzeń; żeby popełnianiu błędów nie towarzyszył wyłącznie strach, ale również – a może przede wszystkim – przeświadczenie o czerpaniu z potknięć nauki. Nie mam jednak jakichkolwiek złudzeń co do tego, że w interesie niewielu ludzi (i jeszcze bardziej znikomej ilości bogów) leży naklejanie plastrów ukojenia na roztrzęsione niepomyślnościami umysły młodych galdrów. – To… Było głupstwo, do którego nie warto teraz wracać – mamroczę z zakłopotaniem bardziej wynikłym z faktu, że w ferworze chwilowego zamieszania kwestia nieoczekiwanego przerwania rozmowy wcale mu nie umknęła, niż naturą pytania, jakie zaprzątnęło mi w tamtej chwili głowę. Później, obiecuję bezgłośnie, poprawiając w rękach trzymaną paczuszkę i jednoznacznie spoglądając w stronę górującej nawet nad Gertem świątyni.
Im bliżej znajdujemy się sakralnego gmachu, tym bardziej czuję się przytłoczona – jego monumentalnością, która w niezrozumiały, hipnotyczny sposób wykrada z przestrzeni coraz większe jej kawałki, nie pozostawiając miejsca dla niczego innego, na czym można byłoby choćby na krótką chwilę zawiesić oko, jakby bogowie chcieli w ten sposób dać do zrozumienia, że są jedynym, najważniejszym elementem, na którym warto – i należy – skupić uwagę; zacieśniającą się w wąskiej gardzieli przejścia do wnętrza świątyni wstędze procesji mieszającej się chaotycznie z paciorkami niesfornych, pragnących przedostać się prędzej do wewnątrz gapiów, w większości chętnych wyłącznie do wysłuchania pieśni i pokazania się znajomym, niż faktycznego celebrowania poświęcenia dokonanego ongiś przez Łucję. Bliskość Gerta sprawia jednak, że panika nie nadchodzi zbyt szybko, niemal opieszale czekając na właściwy moment – jakby przeczuwała, że ten wreszcie nastąpi.
Wcześniej niż później.
Pojawia się nagle, wywabiona nie tylko swędem palonego materiału, który zaskakująco prędko rozchodzi się wokół, w nieprzyjemny, jednoznaczny sposób alarmująco o niebezpieczeństwie, ale przede wszystkim falowo narastającym wokół zamieszaniem – jazgotem przekrzykujących się, zupełnie niepasujących do powagi sytuacji głosów. Dotychczasowy entuzjazm tłumu towarzyszący gromadzeniu się w przestronnym wnętrzu świątyni ustępuje miejsca nieoczekiwanej nerwowości, która chwyta mnie gwałtownie za gardło, zaciągając z powrotem do punktu, z którego olbrzym nie bez trudności, z ujmującą determinacją stara się mnie wyciągnąć.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – Oczy robią mi się wielkie jak spodki. Nie jestem pewna, do kogo kieruję przeprosiny i w jakim dokładnie celu – do otaczających nas ludzi, by zrobili przejście, abym mogła dostać się do miejsca, gdzie ogień zajął materiał molanderowego płaszcza; do Gerta, z powodu którego czuję w tym momencie wyrzuty sumienia; do bogów, zupełnie niepewna ich intencji, przekonana, nagle powracającym przeświadczeniem, że może rzeczywiście jestem niemile widzianą w ich oczach abominacją i zesłaną przez nich karą. – Pozwól mi… O litościwy Odynie, Gert! To moja wina, to moja… Nie powinieneś… Nie. Przy-przynoszę tylko kłopot. – Gubię się w słowach; wzrok gubię pod nogami olbrzyma, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy, gdy nieporadnie, niemal wypuszczając z rąk zakupione ozdoby, tuż przed wywołanym zaklęciem lodowatym strumieniem wody, staram się dłonią stłumić zachłannie pożerające tkaninę jęzory ognia. – Czy coś ci się stało? Oparzyłeś się? Wracajmy do domu, zanim przemarzniesz na kość. – Ostatnie zdanie wypowiadam prawie szeptem, z trudem przełykając kolejne słowa. Czuję się winna całemu jego obecnemu stanowi – temu, że z naręczem jodłowych gałązek stoi w nadpalonym, przemoczonym płaszczu pośród nie całkiem współczującego, wyrozumiałego tłumu galdrów. Czuję, jak rozhulana z emocji magia szumi mi w głowie i sprawia, że drętwieją mi koniuszki palców. Chowam lewą dłoń do kieszeni płaszcza, przynajmniej w ten sposób próbując ukryć niepokojące skutki mojej przypadłości. Zmarznięte opuszki dopiero po chwili wyczuwają delikatnie promieniujące ciepło. Następna, absurdalna fala niepokoju ściska mi serce, kiedy staram się wyłuskać z kieszeni niewielką grudkę – wyobraźnia podsuwa mi bowiem zupełnie niemożliwe rozwiązania, ostatecznie nie mające jakiegokolwiek potwierdzenia w rzeczywistości, kiedy ściskany przeze mnie w palcach kamyk łyska w ostatnich znikających w budynku promieniach świec intensywną barwą pomarańczu. – Weź to. Pozwoli ci się rozgrzać do czasu, nim dotrzemy do domu – proszę niepewnie, wyciągając rękę po gertową dłoń, na której składam bryłkę oka salamandry, zaciskając na nieregularności skałki palce olbrzyma. Przytrzymuję je chwilę dłużej, dopóki w jego oczach nie dostrzegam, że wyczuwa magiczne działanie minerału i z wolna ogarniające go ciepło.
Nieznajomy
Gerta Molander
Z każdym drobnym gestem rozmywającym dobry nastrój Asty, coś w jego sercu trzaskało nieprzyjemnie, krusząc pokaźne pokłady determinacji i poczucia, że jest zdolny, by pomóc jej zapomnieć choć na chwilę o złych zdarzeniach. Nawet patrząc z góry nie potrafił przeoczyć charakterystycznej szklistości obecnej na powierzchni błękitnych oczu: ciepłe, podrygujące ogniki świec podkreślały zalążki smutku, wobec którego zaczynał rozwijać w sobie lęk przed porażką, nie miał jednak chwilowo możliwości, aby dopytać i zapewnić, że nic, co pada z jej ust, nie może być głupstwem, choć rozumie, że nie chce się tym dzielić i nie będzie nalegał, bo przerażenie pęczniało wraz z wzrostem karmiących się wełną płomieni. Nawet reagując instynktownie, swąd stał się na tyle ostry, że zwrócił uwagę pielgrzymujących do świątyni ludzi. Słyszał wołanie Asty, lecz w tamtym momencie zbyt mgliście, gdyż skupiał się na polewaniu wodą poczerniałych włókien, zamieniających się bezpowrotnie w pozbawiony kształtu czarny strzęp.
Początkowo zamieszanie wywołane wokół nieszczęśliwego wypadku przytłoczyło go doszczętnie i niemal zupełnie przestał zwracać uwagę na wodę cieknącą po nadgarstku oraz brzegu płaszcza. Nie czuł jak wężyk wilgoci wbija się głębiej w strukturę spodni i spływa nogą wprost do sięgającego kostki trzewika, by ostatecznie zmoczyć również skarpetkę. Kilkoro najbliżej stojących widzących ofukało go gniewnie, gdy przypadkowe krople opadły także na ich okrycia wierzchnie, znacząc wełnę ciemnymi wykwitami. Gert odsunął się instynktownie, nie chciał wywoływać jeszcze większej afery, zwłaszcza w zatłoczonej świątyni i zwłaszcza przed tak ogromną publicznością sprawiającą, że choć górował nad tłumem, czuł się w nim jak maleńkie ziarnko maku wrzucone do słoja wypełnionego fasolą.
— Najmocniej przepraszam — ukorzył się przekonany, że kilka słów wystarczy dla uspokojenia pomruków i komentarzy, że własnym poczuciem winy wymaże irytację i niechęć galdrów i bez tego sceptycznie rzucających mu ukradkowe, lub całkiem jawne i nieeleganckie spojrzenia. Schylił się lekko, podkreślając, że jest mu naprawdę przykro. Kolejnym odruchem było przywołanie na blade płótno twarzy uśmiechu – pozbawionego przekonania, lecz w zasadzie zupełnie szczerego, będącego odpowiedzią na potrzebę rozładowania rosnącego napięcia. — Wszystko jest dobrze, nic mi nie jest. Straszna ze mnie niezdara. — Nerwowe rozbawienie przecisnęło się przez gardło olbrzyma z nieprzyjemną chropowatością chrypki. Mokre palce wplótł w kosmyki rudych włosów, by wyłowić jeden pukiel i zawinąć go energicznie wokół opuszka. Kropelki przedostały się pod mankiet swetra i dopiero ten bodziec wywołał w jego ciele nagły dreszcz, który nie wygasł, lecz błądził po kręgosłupie, gdy zdał sobie sprawę, że Asta wydaje się zupełnie rozbita i pełna emocji w związku z wypadkiem. Dostrzegając, że chowa rękę do kieszeni, zmartwił się. — A ty? Nie poparzyłaś się? Widziałem, że... — Było mu niezmiernie głupio, że przez własne roztargnienie nieomal doprowadził do tragedii i tym samym zepsuł beztroską atmosferę dzisiejszego spotkania – tak wątłą i wymagającą poświęcenia pełni empatii, a także delikatności – dokładając jej jedynie kolejnych zmartwień. Nie próbował nawet obwiniać dziecka niosącego świecę, gdyż przecież nie przypaliło go umyślnie. Zamiast tego skarcił się ostro za niezdarność ogromnego cielska i nieporadności ruchów ograniczonych dodatkowo ściskiem panującym w budynku. Był o mały włos od stwierdzenia, że nie powinien pojawiać się w takich miejscach, bo wszystko jest winą jego inności, lub ostatniej wizyty i próby stawiania się na równi z bogami, lecz w porę zreflektował się, gdy dotarł doń sens słów Asty. Tknęła go wtedy myśl, że właśnie przez ciągłe samobiczowanie i obwinianie, na człowieka spada ogromne cierpienie podszyte niechęcią, by nie mówić nienawiścią, do samego siebie. Jak mocno trzeba było być skrzywdzonym przez świat, by dojść wreszcie do konstatacji, że całe zło siedzi nie gdzie indziej, a we własnym wnętrzu i jest się odpowiedzialnym za wszystkie nieszczęścia tego świata? Że jest się pechowcem i powodem każdego wypadku? Znał to z autopsji, do czego przyznawał się ze wstydem, lecz nie na głos, bo nie miał w sobie na tyle odwagi. Opuścił zmarzniętą dłoń, pozostawiając przemoczony kosmyk sterczący nienaturalnie przy skroni. Patrzył na Astę z łagodnością i smutkiem zaszytym w rdzawej zieleni oczu; sprawiały teraz wrażenie niezwykle mądrych, rozumiejących ukryty sens wszystkich kobiecych gestów i słów (Bliźniacze niemal zdarzenie miało miejsce w trakcie ich pierwszego spotkania w pokoju socjalnym sierocińca – poczuł onieśmielenie wynikające z drobnego szczegółu: każdy z momentów, gdy w jego życiu pojawiała się Asta, pamiętał bardzo dokładnie, jakby przechowywał je w formie filmu – wtedy też powiedziała: od tej chwili zawsze towarzyszyć będzie mi myśl, że wystarczy sam mój widok, żeby ludziom działa się krzywda.). Poruszyła jedną z najczulszych strun, a po jej lekkim drganiu poznał, że być może łączy ich więcej, niż mógłby przypuszczać; od samego początku bowiem sądził, że kobieta – zupełnie przypadkowo dostrzeżona w bibliotece, pewnego lipcowego popołudnia, zdolna przykuwać uwagę i zaprzątać myśli – nie miała podobnych dylematów, że nie martwiła się, że w przeciwieństwie do niego żyła życiem o wiele bardziej beztroskim i pozbawionym niepewności co do własnej wartości. Miała przecież… Zagryzł środek policzka niemal do samej krwi, przypominając sobie wszystko to, co słyszał, wspominając niepokój, który mu towarzyszył, kiedy zobaczył jej zmianę w trakcie aukcji Tordenskioldów i nieobecność w miejscu pracy. Nie był cudotwórcą, nie mógł zabrać całego cierpienia – zakorzeniającego się w przeszłości i w zdarzeniach zupełnie świeżych, rujnujących dotychczasowy plan życia – które za sprawą niepozornego zdarzenia w świątyni znalazło upust i powoli zaczynało wylewać się, choć chciał w swe dłonie złapać wszystko, co sączyło się z pękniętego naczynia duszy. Chciał zaradzić, wyleczyć coś, o czym nie mógł przecież mieć pojęcia. Groza bezsilności opadała na jego szerokie barki ciężarem ołowiu i zmuszała, by ugiął się pod nią i dał za wygraną. Nie dostrzegł, że tłum przestał szemrać i powrócił do pierwotnego stanu, zbyt zaabsorbowany świętem, aby jeszcze zajmować się przypadkową parą galdrów.
Ułożony na dłoni kamień przyjął bez słowa, jeszcze zbyt przytłoczony własną bezradnością. Czuł jak pulsuje przyjemną energią przenikającą przez skórę w głębsze struktury śródręcza, choć był gotów przysiąc, że to nie oko salamandry, a drobne palce zamykające chwyt sprawiły, iż poczuł prawdziwe ciepło. Gest wykonany przez Astę pokrzepił go; nie mógł poddać się chwili zwątpienia. Choć nie wszystko szło tak, jak tego oczekiwał, to wciąż miał możliwość, by być choć w niewielkim stopniu podporą. Skupił się na błękicie źrenic.
— Dziękuję — wyszeptał, zbierając pod pachą naręcza jodły, kilka gałązek upadło mu pod nogi. — Chodźmy — zgodził się, lecz nie przez wzgląd na własny dyskomfort spowodowany przemoczeniem ubrań, a przez poczucie, że tego właśnie potrzebowała. — Pomogę ci. Pomogę przejść przez ten tłum — dodał jeszcze, torując drogę powrotną: chciał ze wszystkich sił otoczyć ją troską i zadbać o bezpieczeństwo.
Gert i Asta z tematu
Bezimienny
Halvard Tordenskiold
Wszystko było kwestią jego decyzji, wiedział o tym doskonale już od czasów wczesnej młodości, gdy nauki nieugiętego ojca wpajały mu, że każda akcja ma swoją reakcję, że każda decyzja, ma swoje konsekwencje - Halvard szybko pojął, że najlepiej było, gdy zamiast niego ponosili je inni ludzie. Zgodnie z odgórnie narzuconymi ramami kalkulował więc dokładnie każdy krok i rozważał każdą możliwość, wspaniałomyślnie godząc się na to, by cenę zawsze płacił ktoś inny. Niejednokrotnie cenę płacili jego najbliżsi, a wartki strumień runicznych talarów wydawanych na kaprysy i zachcianki miał zatrzeć rozgoryczenie i zadośćuczynić wszystkie krzywdy, które rzadko kiedy były przez niego nazywane po imieniu i za które jeszcze rzadziej przepraszał, uznając dawanie upustu wybuchowemu temperamentowi za swoje niezbywalne prawo.
Dziś jednak zadecydował, że wiedziony będzie nieludzkimi wręcz pokładami cierpliwości i dobrych chęci, by świąteczne popołudnie upłynęło pod hasłem rodziny jak z obrazka, kiwał więc głową zgodnie, dając żonie zezwolenie na wdrażanie kolejnych punktów jej planu, uśmiechał się ciepło do dzieci, nawiązując z nimi interakcje, pozwalające im wierzyć, że faktycznie przejawia zainteresowanie ich pomysłami i uważa wspólne wyjście za godne jego czasu i zmuszał się do odpychania od siebie tych mniej przyjemnych, uporczywie nawracających myśli, by nie zatruły ulotnej atmosfery wypełnionej zapachem grzanego wina i bułeczek szafranowych. Zadanie to było wyjątkowo trudne, gdy rozochocona Lovise wyła potępieńczo prosto do jego ucha, w połowie ogłuszając go skuteczniej niż jakiekolwiek zaklęcie ofensywne. Dłonie asekurowały pewnie drobne ciałko czepiające się go zachłannie, choć konieczność utrzymywania oddechu w miarowym i spokojnym tempie skutecznie utrudniała skupienie się na rozszyfrowaniu radosnej paplaniny dziewczynki w stopniu umożliwiającym prowadzenie z nią ambitniejszej konwersacji, o ile takową w ogóle można odbyć z czterolatką.
Wybór ozdób był tak naprawdę nieistotny, gdy wszelkich koniecznych poprawek Dahlia była w stanie dokonać w parę chwil przy użyciu zaklęć, którymi posiłkowała się tak często, ujednolicając dekoracje w trakcie przygotowań każdego z hucznych przyjęć pod ich adresem, że najprawdopodobniej byłaby w stanie podjąć się podobnych działań z zawiązanymi oczami. Tym razem więc na pierwszy plan wychodziła ofiarowana młodszemu pokoleniu wolność wyboru, który pochłonął ich bez reszty. Przez dłuższą chwilę spojrzenie błękitnych oczu zawisło nad Vigdis ustalającej z Dahlią szczegóły wystroju salonu i obrazek ten były niemalże idealny, niemalże pełny, gdyby Ingvar był tu z nimi. Świadomość ta zakłuła boleśnie gdzieś w okolicach splotu słonecznego, nakazała zmrużyć oczy, jakby oślepiły go jarmarczne światła i odwrócić wzrok w bok. To zaszczyt, powtarzał sobie, Ingvar się przysłuży rodzinie, lecz fakt pozostawał faktem, w dniu oddania naznaczonego przez Odyna chłopca do świątyni, utracił drugiego syna.
Zatopiony we własnych rozmyślaniach, nie odnotowywał słów, które docierały do niego jak zza grubej tafli szkła i wierząc w to, że Dahlia realizuje swój własny plan, przytaknął raz jeszcze, zgadzając się z jej propozycją bez większych deliberacji. Garść złotych monet wręczona sprzedawcy pokrywała wartość zakupów z nawiązką, a pomarszczony rzemieślnik, zaskoczony hojnością, kłaniał im się w pas, gdy kierowali swe kroki ku miejscu, z którego miała wyruszyć rzeczona procesja. Białe szatki zamigotały przed ich oczami, dziecięcy śpiew rozbrzmiał w ciemnościach nocy rozświetlanych tylko przez świeczki - te, lewitujące nad wszystkimi zebranymi oraz te ułożone w wianek na głowie przewodzącej orszakowi dziewczynki reprezentującej Świętą Łucję i choć Tordenskioldowi daleko było do wzruszeń, uśmiechnął się ciepło do Lovise, która z przejęciem śledziła ten spektakl.
- Za kilka lat może to ty będziesz przewodniczyć orszakowi? - zwrócił się do córki, której następne kroki zostały już dawno zaplanowane, wyznaczając ścieżkę kontynuacji rodzinnych tradycji, mających zawieść ją w mury Akademi Odala, placówki odpowiedzialnej za artystyczną oprawę corocznych celebracji. Oczy małej Lovise rozbłysły zachwytem, lecz nim zdążyła wyrazić swój entuzjazm malującą się przed nią wizją, Halvarda ugodził zbłądzony promień zaklęcia rzuconego przez jednego z niepokornych nastolatków przepychających się gdzieś w gęstniejącym tłumie za ich plecami. I choć zaklęcie w żaden sposób nie należało do kategorii groźnych, tak sprawiło, że błękitne tęczówki zmrużonych oczu zalśniły chłodem, a ułożone wcześniej w łagodny uśmiech usta zacisnęły się w wąską linię przy akompaniamencie rozanielonych pisków Lovise wykrzykującej radośnie: - Mamusiu, zobacz, tatuś ma różowe włosy!
Dahlia Tordenskiold
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Nigdy na barkach Dahlii nie spoczywał ciężar decyzji trudnych i ciężkich, właściwie od zawsze decydowano za nią; rodzice kierowali jej edukacją, począwszy od pierwszych prywatnych zajęć, poprzez następne placówki, a nawet wybór kierunku studiów. Nawet o przyjęciu pierścionka tak naprawdę wcale nie zdecydowała sama, skoro jeszcze wcześniej zgodził się na to ojciec, dając córce jedynie pozorną wolność wyboru, którą Halvard odebrał jej bardzo szybko, bezpardonowo uświadamiając, że ma niewielkie prawo głosu w sprawach ważnych; w ręce żony powierzył wychowanie córek i rzeczy tak banalne jak świąteczne dekoracje. A nawet i z tego w dniu dzisiejszym zrezygnowała świadomie, pozwalając, aby trójka ich dzieci wybierała kolejne wieńce, szklane bombki, łańcuchy i zawieszki; Dahlia jedynie podpowiadała i służyła im radą, nie chciała jednak odbierać im radości z zakupów. Wszystko mogła zmienić kilkoma prostymi zaklęciami, by później to dopasować do własnej wizji - czego i tak żadne z nich później nie zauwazy. Ich zadowolone miny były dla niej znacznie większą radością; może nie tyle mające źródło w samych zakupach, drobnostkach, o jakich prędko zapomną, a towarzystwem rodziców, w pełni skupionych na nich. Lovise wydawała się tym najbardziej podekscytowana, aż za bardzo, przez co Dahlia tknęło uczucie niepokoju, że ta głośna paplanina, krzyczana prosto do ucha Halvarda, zaraz zetrze ciepły uśmiech z jego ust i przepędzi łagodność z oczu. Zbliżyła się więc do nich obojga, kiedy podążali ku świątyni nordyckiej, by wziąć udział w procesji, aby przywołać najmłodszą pociechę do porządku.
- Lovise, kochanie, nie krzycz tak, proszę, bo tata zaraz ogłuchnie. Ciszej, słyszy cię - pouczyła dziewczynkę tonem spokojnym, lecz stanowczym, patrząc na nią z przestrogą w oczach, przycisnęła przy tym palec do własnych ust na chwilę, by tym gestem wzmocnić przekaz. Pozwalała najmłodszej latorośli na wiele, rozpieszczała ją na wszelkie możliwe sposoby, nie wyobrażała sobie jednak pozwalać jej na naganne zachowania. Miała wyrosnąć na dobrze wychowaną pannę, a nie sprawiać wrażenie wypuszczonej z lasu, krzykliwej małpki. Czterolatka pokiwała głową, jakby zrozumiała, trudno było się dziewczynce wciąż jednak zapanować nad ekscytacją jaką wywołała uwaga poświęcana jej przez ojca, który rzadko miał dla niej czas. Przynajmniej tak to tłumaczyła sobie Dahlia, to samo powtarzała Lovise: tata jest zapracowany, ma dużo obowiązków, ukrywając przed nią, że gdy go miał, spędzał go z Ragnvaldem.
Jeszcze przed rokiem także i z drugim synem, do którego myślami Dahlia wracała każdego dnia i choć powtarzała sobie, jak i Halvard, że to zaszczyt, a Ingvar przysłuży się rodzinie, to czuła, że zachowała się jak wyrodna matka pozwalając na odejście syna. Poczucie tęsknoty i ból w okolicach serca powróciły znów, kiedy dołączyli do pochodu przed świątynią nordycką. Zaczęła się dyskretnie rozglądać, kładąc dłoń na ramieniu Ragnvalda, poszukując spojrzeniem drugiej takiej samej twarzy jego bliźniaczego brata. Młodych adeptów kapłaństwa ku czci Odyna jednak tu dziś nie było, a może nie zdołała dostrzec go w tłumie. Obiecawszy sobie, że odwiedzi Ingvara jeszcze przed Jul skupiła się znów na tym, co tu i teraz, wrażeń i bodźców nie brakowało, mogło zakręcić się od nich wręcz w głowie. Najwyraźniej niektórym się zakręciło i postradali rozum.
- Byłoby cudownie, Lovise, chciałabyś być Łucją? - spytała Dahlia, uśmiechając się do córki i męża z zadowoleniem; w jej wyobraźni najmłodsza córka zawsze grała pierwsze skrzypce, główne role we wszystkich przedstawieniach, tak jak ona za młodu, rozkoszując się i kwitnąc w blasku cudzej uwagi. Najwyraźniej miała to po niej, bo pytanie Halvarda wzbudziło weń jeszcze większy entuzjazm i mogliby snuć tak przyjemne wizje, nieśpiesznie krocząc do przodu i słuchając miłego dla ucha dziecięcego chóru, gdyby ci, którzy najwyraźniej zachować się nie potrafili, nie przeszkodzili im w spokojnej celebracji święta Łucji.
Słowa Lovise sprawiły, że Dahlia zamarła w bezruchu na ułamek sekundu, dostrzegając, że ciemne loki Halvarda naprawdę przybrały barwę soczystego różu. Nic groźnego, lecz ośmieszającego - a znała zbyt dobrze wybuchowy charakter własnego męża i była pewna, że jeszcze chwila, a przyjemna, rodzinna atmosfera tego dnia pryśnie jak mydlana bańka. Odsunęła się więc od Ragnvalda i uniosła prawą dłoń, pozornie chcąc pogładzić Halvarda po włosach, a wyszeptała przy tym odpowiednią inkantację: - Lodinkinni. - Błysnęło blade światło, ledwie dostrzegalne za dnia, włosy Tordenskiolda znów miały swą naturalną, ciemną barwę. - I już nie ma, widzisz? - zwróciła się cicho do córki, znów przyciskając palec do ust, przypominając jej, że powinna być ciszej; miała nadzieję, że ten incydent nie przyciągnął do nich uwagi - w taki sposób absolutnie niepotrzebnej.
- Już w porządku - zapewniła Halvarda, spoglądając z niepokojem w jego oczy; zareagowała na tyle szybko, że może zdołała powstrzymać wybuch. - Żebym nigdy nie widziała jak zachowujecie się podobnie. To bardzo nieeleganckie i paskudne - powiedziała do Lovise i Ragnvalda; umarłaby ze wstydu, gdyby w przyszłości któreś z nich dopuszczało się takich złośliwych, żałosnych psot.
- Zaraz będą puszczać fajerwerki - przypomniał im syn i wskazał wzniesienie, które omijał tłum. Stamtąd mieliby zdecydowanie lepszy widok na ten pokaz, dlatego Dahlia skinęła głową, zmieniając kierunek spaceru i zachęcając Vigdis, by uczyniła to samo; pytająco spojrzała na Halvarda, ciekawa, czy pójdzie z nimi, lecz niemalże dwudziestokilowy ciężar w postaci Lovise mógł zniechęcać do wspinaczki na wzniesienie - a wizja jego zajmującego się w pojedynkę czteroletnią córką wydawała się kobiecie znacznie bardziej intrygująca niż powinna.
- Lovise, kochanie, nie krzycz tak, proszę, bo tata zaraz ogłuchnie. Ciszej, słyszy cię - pouczyła dziewczynkę tonem spokojnym, lecz stanowczym, patrząc na nią z przestrogą w oczach, przycisnęła przy tym palec do własnych ust na chwilę, by tym gestem wzmocnić przekaz. Pozwalała najmłodszej latorośli na wiele, rozpieszczała ją na wszelkie możliwe sposoby, nie wyobrażała sobie jednak pozwalać jej na naganne zachowania. Miała wyrosnąć na dobrze wychowaną pannę, a nie sprawiać wrażenie wypuszczonej z lasu, krzykliwej małpki. Czterolatka pokiwała głową, jakby zrozumiała, trudno było się dziewczynce wciąż jednak zapanować nad ekscytacją jaką wywołała uwaga poświęcana jej przez ojca, który rzadko miał dla niej czas. Przynajmniej tak to tłumaczyła sobie Dahlia, to samo powtarzała Lovise: tata jest zapracowany, ma dużo obowiązków, ukrywając przed nią, że gdy go miał, spędzał go z Ragnvaldem.
Jeszcze przed rokiem także i z drugim synem, do którego myślami Dahlia wracała każdego dnia i choć powtarzała sobie, jak i Halvard, że to zaszczyt, a Ingvar przysłuży się rodzinie, to czuła, że zachowała się jak wyrodna matka pozwalając na odejście syna. Poczucie tęsknoty i ból w okolicach serca powróciły znów, kiedy dołączyli do pochodu przed świątynią nordycką. Zaczęła się dyskretnie rozglądać, kładąc dłoń na ramieniu Ragnvalda, poszukując spojrzeniem drugiej takiej samej twarzy jego bliźniaczego brata. Młodych adeptów kapłaństwa ku czci Odyna jednak tu dziś nie było, a może nie zdołała dostrzec go w tłumie. Obiecawszy sobie, że odwiedzi Ingvara jeszcze przed Jul skupiła się znów na tym, co tu i teraz, wrażeń i bodźców nie brakowało, mogło zakręcić się od nich wręcz w głowie. Najwyraźniej niektórym się zakręciło i postradali rozum.
- Byłoby cudownie, Lovise, chciałabyś być Łucją? - spytała Dahlia, uśmiechając się do córki i męża z zadowoleniem; w jej wyobraźni najmłodsza córka zawsze grała pierwsze skrzypce, główne role we wszystkich przedstawieniach, tak jak ona za młodu, rozkoszując się i kwitnąc w blasku cudzej uwagi. Najwyraźniej miała to po niej, bo pytanie Halvarda wzbudziło weń jeszcze większy entuzjazm i mogliby snuć tak przyjemne wizje, nieśpiesznie krocząc do przodu i słuchając miłego dla ucha dziecięcego chóru, gdyby ci, którzy najwyraźniej zachować się nie potrafili, nie przeszkodzili im w spokojnej celebracji święta Łucji.
Słowa Lovise sprawiły, że Dahlia zamarła w bezruchu na ułamek sekundu, dostrzegając, że ciemne loki Halvarda naprawdę przybrały barwę soczystego różu. Nic groźnego, lecz ośmieszającego - a znała zbyt dobrze wybuchowy charakter własnego męża i była pewna, że jeszcze chwila, a przyjemna, rodzinna atmosfera tego dnia pryśnie jak mydlana bańka. Odsunęła się więc od Ragnvalda i uniosła prawą dłoń, pozornie chcąc pogładzić Halvarda po włosach, a wyszeptała przy tym odpowiednią inkantację: - Lodinkinni. - Błysnęło blade światło, ledwie dostrzegalne za dnia, włosy Tordenskiolda znów miały swą naturalną, ciemną barwę. - I już nie ma, widzisz? - zwróciła się cicho do córki, znów przyciskając palec do ust, przypominając jej, że powinna być ciszej; miała nadzieję, że ten incydent nie przyciągnął do nich uwagi - w taki sposób absolutnie niepotrzebnej.
- Już w porządku - zapewniła Halvarda, spoglądając z niepokojem w jego oczy; zareagowała na tyle szybko, że może zdołała powstrzymać wybuch. - Żebym nigdy nie widziała jak zachowujecie się podobnie. To bardzo nieeleganckie i paskudne - powiedziała do Lovise i Ragnvalda; umarłaby ze wstydu, gdyby w przyszłości któreś z nich dopuszczało się takich złośliwych, żałosnych psot.
- Zaraz będą puszczać fajerwerki - przypomniał im syn i wskazał wzniesienie, które omijał tłum. Stamtąd mieliby zdecydowanie lepszy widok na ten pokaz, dlatego Dahlia skinęła głową, zmieniając kierunek spaceru i zachęcając Vigdis, by uczyniła to samo; pytająco spojrzała na Halvarda, ciekawa, czy pójdzie z nimi, lecz niemalże dwudziestokilowy ciężar w postaci Lovise mógł zniechęcać do wspinaczki na wzniesienie - a wizja jego zajmującego się w pojedynkę czteroletnią córką wydawała się kobiecie znacznie bardziej intrygująca niż powinna.
FAMILY, DUTY, HONOR
Bezimienny
Halvard Tordenskiold
Nie musiał poświęcać Lovise dużo czasu, by mieć pewność, że czegokolwiek sobie nie zamarzy, to osiągnie, że czegokolwiek nie zechce, to do tego dojdzie, że czegokolwiek się nie podejmie, będzie w tym brylować - była wszak ich córką, perfekcyjną mieszanką cech, mających dać jej w życiu start, o jakim niejeden mógłby tylko pomarzyć i będących narzędziem do zrealizowania każdego możliwego planu. Jeśli chciała być Łucją, będzie Łucją, nic innego nie wchodziło po prostu w grę. Dziewczynka jednak, jak na czterolatkę przystało, wyjątkowo szybko ulegała rozproszeniu i zmieniała obiekt swoich wyjątkowo ulotnych zainteresowań, niemal natychmiastowo więc porzuciła wizję występowania w uroczystej procesji na rzecz piszczenia z uciechy na widok jaskraworóżowych włosów Halvarda, nie zdając sobie sprawy z tego jak niewiele dzieli ich od tragedii.
Szczęśliwie zupełnie odmienny poziom świadomości co do kruchości dobrego humoru miała Dahlia, której Tordenskiold nie musiał nawet prosić o pomoc. Bezruch zmroził ją tylko na parę chwil, po których szybkim zaklęciem cofnęła skutki źle wycelowanego zaklęcia, przywracając tym samym wygląd Halvarda do normy. - Dziękuję, najdroższa - zwrócił się do żony, odnajdując przeszywający błękit jej oczu, świadomie decydując się na to, by nie szukać spojrzeniem niepokornych urwipołciów, którym dawanie lekcji wychowawczej nie mieściło się na liście rzeczy, które należało robić w tłumie, a tym bardziej w otoczeniu dzieci. Przymknął oczy na kilka sekund, nabierając w płuca trzy głębsze wdechy, po czym omiótł spojrzeniem najmłodsze latorośle. - Słuchajcie matki. Podobne zachowania nie przystoją ludziom o naszym nazwisku i nie będą przeze mnie tolerowane - zawtórował Dahlii w ostrzegawczym tonie, mając szczerą nadzieję na to, że ich dzieci nigdy nie staną się dla niego powodem do wstydu, w jakimkolwiek wymiarze.
Słowa Rangvalda odciągnęły jego myśli w nieco innym kierunku, a wskazane wzniesienie obiecywało wytchnienie od tłumów, które niechętne były podjąć się krótkiej wspinaczki. - Nie możemy ich przegapić - stwierdził, nie zamierzając na tym etapie oddzielać się od rodziny, szczególnie nie z czterolatką, która nie dałaby mu chwili spokoju, gdyby jej rodzeństwo miało lepszy widok na pokaz fajerwerków. - Trzymaj się mocno, Lovise - polecił córce, przekładając ją na barana, by swobodniej móc wędrować w górę wzniesienia, a dziewczynka uczepiła się jego karku jak mała małpka, doskonale świadoma tego, że teraz widok na fajerwerki będzie mieć najlepszy.
Dahlia Tordenskiold
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Pieniądze i wpływy ich rodzin, Tordenskioldów i Hallströmów, dawały ogrom możliwości, mogły pozwolić ich dzieciom właściwie na wszystko, otwierały przed nimi każde drzwi. Nie przez każde jednak przejdą, nawet jeśli będą tego gorąco pragnąć, a raczej - będzie im się tak wydawać. Noszone nazwisko było nie tylko zaszczytem i darem od losu, lecz i zobowiązaniem, obowiązkiem wobec rodziny. Wobec Halvarda i Dahlii oczekiwano, że będą kontynuować rodzinne tradycje, dbać o dziedzictwo klanów i oni tego samego oczekiwali od swoich dzieci. Spełniali ich zachcianki, kaprysy i pragnienia, zwłaszcza Dahlia, ale i równie dużo oczekiwali w zamian. Pomimo całej miłości jaką miała wobec wychowywanej czwórki Tordenskioldów nie pozwoliłaby im na wszystko, nie zgodziłaby się na wyłamanie z rodzinnych tradycji. Miała nadzieję, że podobne nieszczęście na nich nie spadnie, że wychowują ich w sposób, który zaowocuje w przyszłości jeszcze większą dumą. W Lovise widziała sporo podobieństw do samej siebie, nie obawiała się więc przykrego buntu, choć dostrzegała w niej sporo z Halvarda - zwłaszcza, kiedy dziewczynka już w wieku czterech lat przejawiała skłonności do dyrygowania innymi mówiąc precyzyjnie i dokładnie co kto ma robić. Teraz wydawało się to Dahlii wręcz zabawne, zastanawiała się jednak, czy nie powinna ukrócić takich zachowań, skoro rolą zarówno jej, jak i Vigdis było - póki co - posłuszeństwo względem ojca.
Ojca, który nie tolerował słowa nie, odmowy i buntu. Żadne z dzieci chyba nie zdawało sobie wciąż z tego sprawy, skutecznie wciąż chronione przed prawdą przez matkę, tak jak i kruchości takiej atmosfery jak dziś. Sama Dahlia poczuła złość na nastoletnich nicponi, którym miała ochotę posłać mordercze spojrzenie, skupiła się jednak na tym, aby stłamsić możliwą katastrofę jeszcze w zarodku. W ciągu tych kilku lat spędzonych z Halvardem nauczyła się jak to robić i reagować wystarczająco szybko; na jego podziękowanie odpowiedziała jedynie uśmiechem i skinięciem głowy, nie roztrząsając tego tematu. Najlepiej byłoby, jeśli oboje szybko go porzucą i prędko zapomną o tym incydencie - jedynie dzieciom należało uświadomić, przypomnieć, że podobne zachowanie spotka się z dezaprobatą i to bardzo delikatnie powiedziane.
Rozproszenie Lovise i zmienność obiektów jej uwagi tym razem zadziałało na korzyść tego spaceru. Prędko zapomniała o widoku ojca z różowymi włosami i zaczęła domagać się zimnych ogni. Pokaz fajerwerków był nieodłączną częścią każdego święta Łucji; Dahlia brała udział w procesji co rok, nie przepuściła obchodów tego święta ani razu. Każdego roku wyglądał nieco inaczej, tak jak i zmieniały się dekoracje miasta. Mieli już dziś okazję, aby podziwiać tegoroczny motyw ozdób na placu centralnym i ulicy Gammel, była ciekawa jakie obrazy nakreślą zimne ognie. Obejrzała się krótko przez ramię, kontrolnie sprawdzając co planuje Halvard, sugerując, by córka trzymała się mocno, a na usta wychynął kolejny uśmiech, rozczulony zachwyconą miną Lovise, która z pełną powagą zachęciła ojca do wspinaczki na wzniesienie wołając: naprzód!
Ragnvald pierwszy wyrwał się do przodu, zadowolony z przewodzenia reszcie rodziny i chyba tylko przestroga matki, by uważał powstrzymywały go przed nieostrożnym biegiem; wspinali się na łagodne wzniesienie wydeptaną ścieżką, śnieg jednak chrzęścił im pod stopami; udało im się dotrzeć na szczyt unikając nieszczęścia, skąd mieli lepszy widok na niebo. Mogli obserwować jak uczestnicy procesji także przystają w miejscu, aby przyglądać się pokazowi fajerwerków, na który nie czekali długo.
- Zobacz, to chyba orm, prawda? - Pochyliła się ku synowi, aby gestem prawej dłoni wskazać mu, gdzie spojrzeć. Zaczarowane, zimne ognie rzeczywiście układały się w zionącego ogniem orma, nie chciała, żeby to przegapił przez bogactwo pozostałych obrazów. - Może w święta zapytasz o nie babcię Ellinor? Na pewno chętnie ci o nich opowie - zasugerowała. Jej matka od lat zajmowała się tymi stworzeniami w rezerwacie należącym do Forsbergów.
Ojca, który nie tolerował słowa nie, odmowy i buntu. Żadne z dzieci chyba nie zdawało sobie wciąż z tego sprawy, skutecznie wciąż chronione przed prawdą przez matkę, tak jak i kruchości takiej atmosfery jak dziś. Sama Dahlia poczuła złość na nastoletnich nicponi, którym miała ochotę posłać mordercze spojrzenie, skupiła się jednak na tym, aby stłamsić możliwą katastrofę jeszcze w zarodku. W ciągu tych kilku lat spędzonych z Halvardem nauczyła się jak to robić i reagować wystarczająco szybko; na jego podziękowanie odpowiedziała jedynie uśmiechem i skinięciem głowy, nie roztrząsając tego tematu. Najlepiej byłoby, jeśli oboje szybko go porzucą i prędko zapomną o tym incydencie - jedynie dzieciom należało uświadomić, przypomnieć, że podobne zachowanie spotka się z dezaprobatą i to bardzo delikatnie powiedziane.
Rozproszenie Lovise i zmienność obiektów jej uwagi tym razem zadziałało na korzyść tego spaceru. Prędko zapomniała o widoku ojca z różowymi włosami i zaczęła domagać się zimnych ogni. Pokaz fajerwerków był nieodłączną częścią każdego święta Łucji; Dahlia brała udział w procesji co rok, nie przepuściła obchodów tego święta ani razu. Każdego roku wyglądał nieco inaczej, tak jak i zmieniały się dekoracje miasta. Mieli już dziś okazję, aby podziwiać tegoroczny motyw ozdób na placu centralnym i ulicy Gammel, była ciekawa jakie obrazy nakreślą zimne ognie. Obejrzała się krótko przez ramię, kontrolnie sprawdzając co planuje Halvard, sugerując, by córka trzymała się mocno, a na usta wychynął kolejny uśmiech, rozczulony zachwyconą miną Lovise, która z pełną powagą zachęciła ojca do wspinaczki na wzniesienie wołając: naprzód!
Ragnvald pierwszy wyrwał się do przodu, zadowolony z przewodzenia reszcie rodziny i chyba tylko przestroga matki, by uważał powstrzymywały go przed nieostrożnym biegiem; wspinali się na łagodne wzniesienie wydeptaną ścieżką, śnieg jednak chrzęścił im pod stopami; udało im się dotrzeć na szczyt unikając nieszczęścia, skąd mieli lepszy widok na niebo. Mogli obserwować jak uczestnicy procesji także przystają w miejscu, aby przyglądać się pokazowi fajerwerków, na który nie czekali długo.
- Zobacz, to chyba orm, prawda? - Pochyliła się ku synowi, aby gestem prawej dłoni wskazać mu, gdzie spojrzeć. Zaczarowane, zimne ognie rzeczywiście układały się w zionącego ogniem orma, nie chciała, żeby to przegapił przez bogactwo pozostałych obrazów. - Może w święta zapytasz o nie babcię Ellinor? Na pewno chętnie ci o nich opowie - zasugerowała. Jej matka od lat zajmowała się tymi stworzeniami w rezerwacie należącym do Forsbergów.
FAMILY, DUTY, HONOR
Bezimienny
Halvard Tordenskiold
Po tylu latach bycia razem zdążyli dotrzeć się w miejscach, które wcześniej czasem bywały wyjątkowo wrażliwymi punktami zapalnymi - Dahlia z kolei nauczyła się rozpoznawać wszelkie możliwe, w miarę powtarzalne sygnały ostrzegawcze, których w miarę wczesne wykrycie pozwalało załagodzić sytuację, zanim ta wymykała się spod kontroli, podobnie zresztą jak wyglądało to w przypadku niepokornych dzieciaków na oślep ciskającymi bezsensowne zaklęcia prosto w gęstniejący tłum Midgardczyków, pragnących tylko we względnym spokoju obejrzeć tradycyjną procesję orszaku Świętej Łucji oraz współtowarzyszący wydarzeniu widowiskowy pokaz sztucznych ogni. Wisienka na torcie miała być jednocześnie zwieńczeniem świątecznych celebracji i zarazem ostatnim punktem na liście ich zadań do wykonania, nim uznać będzie można, że tego dnia w dostatecznym stopniu odegrali swe role wyjątkowo istotnych jednostek w życiu stolicy magicznej Skandynawii oraz rolę małżeństwa dbającego o zaprezentowanie spójnego obrazka swojej perfekcyjnej rodziny.
Obrazek ten nie byłby spójny, gdyby Halvard zdecydował się pozostać z najmłodszą latoroślą u podnóża góra, dlatego też zaśmiał się dźwięcznie, gdy uradowana do granic możliwości Lovise zachęcała go ochoczo do spaceru na niewielkie wzniesienie. Stabilizując drobne ciałko, stawiał kroki pewnie, choć spokojnie, pragnąc uniknąć zbyt rozbujałych ruchów, które zachwiać by mogły równowagą trzymającej się jego ramion dziewczynki. Spacer nie trwał zbyt długo, nie był zbyt mozolny ani uciążliwy i cała gromada po paru minutach mogli się cieszyć doskonałym widokiem nie tylko na mający się rozpocząć lada chwila pokaz fajerwerków, ale i na rozświetloną ozdobami panoramę ulokowanego poniżej miasta. - Zaczyna się, spójrz Lovise - zwrócił się chwilę później do córki, palcem dłoni okrytej rękawiczką wskazując punkt, z którego jako pierwszego wystrzeliła seria fajerwerków układających się w finezyjne kształty.
Halvard i Dahlia z tematu
Dahlia Tordenskiold
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Jan-Erik Nystrom
Chociaż zimnica spowija ulice Midgardu, a opadający z nieba puch porusza kamienne serca najbezwzględniejszych jego mieszkańców, czyniąc z tego obrazka realną kulę śnieżną, magią świec otulając przestrzeń tak, jakby to nie tradycyjna pielgrzymka szła przez gród, a prawdziwie boska parada świateł następowała w noc św. Łucji. Jan-Erik w owej bierze udział co rok, najpierw z żoną, potem z żoną i synem, potem z żoną, synem i córką, potem z synem i córką, a dziś już tylko z córką. Podobnie dumnie kroczy w procesji prowadzonej przez dziatwę, niedaleko za dziewczynką w wianku, racząc się wyniosłością chwili. Przysłuchuje się harmonii, jaka z wydobywając się z młodych płuc, drze sypiący śniegiem wiatr. Historia o kobiecie, która do szczytu swych dni pozostaje oddana bogom. Milczy, nasłuchując jej dziejów, które, choć zna na pamięć, tak w dalszym ciągu ze zdumieniem podziwia, odchowany w wierze, kultywujący i pielęgnujący ją i przekazujący dalej dziecku. Krocząca obok córka o oczach, w których promiennym żarem goreją ogniki lewitujących świeczek i wypuszczonych w niebo sztucznych ogni, jest jedynym jego zmartwieniem i najszczerszym skarbem, dziewczęciem, za które bez zawahania się oddałby całe życie, bez zająknięcia dając pochlastać się któremukolwiek ślepcowi. Dziś wspólnie ze swym ojcem czci ona tradycje protoplastów, raz jeszcze napełniając go dumą i spokojem. Gdyby tylko Marie mogła to dostrzec, tak byłaby więcej niż rozradowana, na tenże widok.
— A po odwiedzinach w świątyni możemy iść na lussekatter. Pewnie nie będą takie smaczne, jak mama robiła, ale jeśli masz apetyt... — czytelnie miękki względem jej osoby próbuje rekompensować wieloletnią już absencję figury rodzicielki, a chociaż dzierlatka jest dojrzałą pannicą, która wkrótce winna będzie sama wyjść szczęśliwie za mąż, tak wyobrażenie, że opuszcza ona dom ojca, przytłacza Nystroma, który nie potrafi sobie wyobrazić, aby miał dopuścić do narażenia jej na niebezpieczeństwo, a już nade wszystko w tak zagmatwanych czasach. Spojrzeniem podąża jednak w stronę czoła pochodu, gdzie dzieci w wieku na oko przypuszczalnie dziesięciu lat, przywdziewające białe jak śnieg szaty powolnym chodem wiodą orszak ku bogom, aby w tym dniu wszyscy galdrowie mogli oddać im cześć. Nie chce, nie pożąda tego, ale nie może powstrzymać uczucia rozpychania serca, które podskakuje do gardła, na retrospekcję, że i jego dzieci w takim procesji szły, choć rzecz jasna tłum był wówczas niewielki. Tamta blondyneczka, tak bliźniacza do jego córki sprzed wielu laty, która ogląda się niespodziewanie i uśmiecha szeroko, na wargach mając pieśń, dotyka i ściska krtań Kruczego, który momentalnie bez zorientowania się w tym fakcie, ze zdrowego oka wypuszcza łzę, ta zaś hamuje na policzku dopiero przy jego spodzie, jako że na tę okazję Jan-Erik zgala wiecznie nieprzystrzyżony zarost, a zamiast starego prochowca ubiera schludny płaszcz, wraz z dobranymi przez latorośl do niego spodniami w kant i eleganckimi, choć nie niedawno nabytymi butami, bowiem dla bogów należy zachować szacunek. Kroplę przeciera w pośpiechu, choć w dalszym ciągu wyraźnie poruszony jest aurą.
Mimo iż tłum przybiera na ciężarze, a tu i ówdzie mieszają się reporterzy, hieny łaknące żywego ciała, tak Jan pozostaje dyskretny i czujny. Chociaż dziś w teorii ma dzień wolny, tak zawsze jest na służbie, dosięga wzrokiem więc motłoch, lustrując go i nadzorując, czy wokół jest bezpiecznie, gotów ochronę zapewnić, gdy tylko nadejdzie konieczność. Wtem tuż obok, choć niepewny jest, czy od dawna tam się znajduje, upatruje znajomą twarz, którą przed paroma ledwo dniami we własnym gabinecie zamęczał pytaniami, rzecz jasna rozstrzygającymi w podejmowanym przez niego dochodzeniu.
— Dobry wieczór, doktor Fenrisdóttir — mówi, a pomimo że jego głos jest ochrypnięty jak zawsze, tak zdaje się być ewidentnie miększy i milszy niż w przedpokojach siedziby głównej Kruczej Straży. Detalów śledztwa nie zamierza komentować z cywilem, a już na pewno nie w tłumie, lecz nie jest do szpiku kości chamem, nie, gdy bogowie patrzą na nich z góry. Pierwszy też raz, być może w zapomnieniu, gdyż sam nie wydaje się zorientować w tym fakcie, kobietę nazywa tytułem akademickim, a nie przekornie, jak najpierw, "panią". — Fakt, że jest pani tu obecna, jakoś napawa mnie poczuciem, że na końcu drogi nie czeka na nas zamachowiec — choć z jego strony sporadycznie można słyszeć żarty, jak i również ta fraza takowym nie jest, tak po cichu formułowane słowa, gdy przy jednym z jego boków idzie córka, zaś przy drugim przypadkowa towarzyszka, mogą mieć wydźwięk niemalże przyjemny. Sam nie widzi w tym nic głupkowatego, niemniej na sekundę marszczy brew w zastanowieniu, czy na pewno, aby pochód będzie wolny od konfliktów.
FAMILY, DUTY, HONOR
Nieznajomy
Jan-Erik Nystrom
Chociaż zimnica spowija ulice Midgardu, a opadający z nieba puch porusza kamienne serca najbezwzględniejszych jego mieszkańców, czyniąc z tego obrazka realną kulę śnieżną, magią świec otulając przestrzeń tak, jakby to nie tradycyjna pielgrzymka szła przez gród, a prawdziwie boska parada świateł następowała w noc św. Łucji. Jan-Erik w owej bierze udział co rok, najpierw z żoną, potem z żoną i synem, potem z żoną, synem i córką, potem z synem i córką, a dziś już tylko z córką. Podobnie dumnie kroczy w procesji prowadzonej przez dziatwę, niedaleko za dziewczynką w wianku, racząc się wyniosłością chwili. Przysłuchuje się harmonii, jaka z wydobywając się z młodych płuc, drze sypiący śniegiem wiatr. Historia o kobiecie, która do szczytu swych dni pozostaje oddana bogom. Milczy, nasłuchując jej dziejów, które, choć zna na pamięć, tak w dalszym ciągu ze zdumieniem podziwia, odchowany w wierze, kultywujący i pielęgnujący ją i przekazujący dalej dziecku. Krocząca obok córka o oczach, w których promiennym żarem goreją ogniki lewitujących świeczek i wypuszczonych w niebo sztucznych ogni, jest jedynym jego zmartwieniem i najszczerszym skarbem, dziewczęciem, za które bez zawahania się oddałby całe życie, bez zająknięcia dając pochlastać się któremukolwiek ślepcowi. Dziś wspólnie ze swym ojcem czci ona tradycje protoplastów, raz jeszcze napełniając go dumą i spokojem. Gdyby tylko Marie mogła to dostrzec, tak byłaby więcej niż rozradowana, na tenże widok.
— A po odwiedzinach w świątyni możemy iść na lussekatter. Pewnie nie będą takie smaczne, jak mama robiła, ale jeśli masz apetyt... — czytelnie miękki względem jej osoby próbuje rekompensować wieloletnią już absencję figury rodzicielki, a chociaż dzierlatka jest dojrzałą pannicą, która wkrótce winna będzie sama wyjść szczęśliwie za mąż, tak wyobrażenie, że opuszcza ona dom ojca, przytłacza Nystroma, który nie potrafi sobie wyobrazić, aby miał dopuścić do narażenia jej na niebezpieczeństwo, a już nade wszystko w tak zagmatwanych czasach. Spojrzeniem podąża jednak w stronę czoła pochodu, gdzie dzieci w wieku na oko przypuszczalnie dziesięciu lat, przywdziewające białe jak śnieg szaty powolnym chodem wiodą orszak ku bogom, aby w tym dniu wszyscy galdrowie mogli oddać im cześć. Nie chce, nie pożąda tego, ale nie może powstrzymać uczucia rozpychania serca, które podskakuje do gardła, na retrospekcję, że i jego dzieci w takim procesji szły, choć rzecz jasna tłum był wówczas niewielki. Tamta blondyneczka, tak bliźniacza do jego córki sprzed wielu laty, która ogląda się niespodziewanie i uśmiecha szeroko, na wargach mając pieśń, dotyka i ściska krtań Kruczego, który momentalnie bez zorientowania się w tym fakcie, ze zdrowego oka wypuszcza łzę, ta zaś hamuje na policzku dopiero przy jego spodzie, jako że na tę okazję Jan-Erik zgala wiecznie nieprzystrzyżony zarost, a zamiast starego prochowca ubiera schludny płaszcz, wraz z dobranymi przez latorośl do niego spodniami w kant i eleganckimi, choć nie niedawno nabytymi butami, bowiem dla bogów należy zachować szacunek. Kroplę przeciera w pośpiechu, choć w dalszym ciągu wyraźnie poruszony jest aurą.
Mimo iż tłum przybiera na ciężarze, a tu i ówdzie mieszają się reporterzy, hieny łaknące żywego ciała, tak Jan pozostaje dyskretny i czujny. Chociaż dziś w teorii ma dzień wolny, tak zawsze jest na służbie, dosięga wzrokiem więc motłoch, lustrując go i nadzorując, czy wokół jest bezpiecznie, gotów ochronę zapewnić, gdy tylko nadejdzie konieczność. Wtem tuż obok, choć niepewny jest, czy od dawna tam się znajduje, upatruje znajomą twarz, którą przed paroma ledwo dniami we własnym gabinecie zamęczał pytaniami, rzecz jasna rozstrzygającymi w podejmowanym przez niego dochodzeniu.
— Dobry wieczór, doktor Fenrisdóttir — mówi, a pomimo że jego głos jest ochrypnięty jak zawsze, tak zdaje się być ewidentnie miększy i milszy niż w przedpokojach siedziby głównej Kruczej Straży. Detalów śledztwa nie zamierza komentować z cywilem, a już na pewno nie w tłumie, lecz nie jest do szpiku kości chamem, nie, gdy bogowie patrzą na nich z góry. Pierwszy też raz, być może w zapomnieniu, gdyż sam nie wydaje się zorientować w tym fakcie, kobietę nazywa tytułem akademickim, a nie przekornie, jak najpierw, "panią". — Fakt, że jest pani tu obecna, jakoś napawa mnie poczuciem, że na końcu drogi nie czeka na nas zamachowiec — choć z jego strony sporadycznie można słyszeć żarty, jak i również ta fraza takowym nie jest, tak po cichu formułowane słowa, gdy przy jednym z jego boków idzie córka, zaś przy drugim przypadkowa towarzyszka, mogą mieć wydźwięk niemalże przyjemny. Sam nie widzi w tym nic głupkowatego, niemniej na sekundę marszczy brew w zastanowieniu, czy na pewno, aby pochód będzie wolny od konfliktów.
Bezimienny
Abigel Fenrisdóttir
Sądziła kiedyś, że będzie taka, jak ona: że ma w sobie siłę, by przemówić do bogów, by z oddaniem wznosić modły oraz pieśni, błagając o lepszy żywot dla swej matki. Dla matki, ojca oraz braci, bo im wszystkim należało się uzdrowienie, szansa, by przejrzeli na oczy i spojrzeniem pełnym miłości obdarowywali siebie nawzajem. Była pełna gotowości i determinacji, by poświęcić swą przyszłość dla bliskich, lecz dziecięce pragnienia zbyt często zderzają się z surową, bezwzględną rzeczywistością. Młodzieńczy upór nie zawsze zdobywa poklask wśród starszych, którzy już od dawna posiadali już plan na rozwój swoich pociech. Fenris Helguson był jednym z tych rodziców, którzy pragnęli czerpać dumę z sukcesów dzieci, surowo karząc porażki i głupie wybryki. Jako człowiek prosty o sztywno zarysowanych poglądach głośno wyrażał niezadowolenie, nie przebierając w środkach. Abigel tylko raz otworzyła się przed ojcem, zdradzając mu swoje idealistyczne marzenia. Fenris wpadł wtedy w furię, wyraźnie mówiąc o dezaprobacie, dziewczynka nigdy wcześniej - ani też później, dzięki zapobiegliwości i zamknięciu w sobie - nie widziała, by zwracał się do niej w podobny sposób. Wedle jego wyobrażeń zdobyć miała podstawowe wykształcenie, a następnie skupić się na znalezieniu męża i uszczęśliwieniu go gromadą potomków. Zderzając się z brakiem zgody i poczuciem niesprawiedliwości zamiast zyskać na pewności, porzuciła wiarę we własną sprawczość oraz siłę, na szansę, że może coś jeszcze zmienić. Nie była Łucją.
Tamtego dnia po raz ostatni wystrojona w białą sukienkę kroczyła na przedzie orszaku z pieśnią na ustach. Na przestrzeni lat zmieniła nastawienie względem wiary, mądrość Norn wykształciła w niej pewną wrażliwość oraz zrozumienie i wyrozumiałość, jakich nie miała okazji zdobyć w czasach dziecięcych. Dziś dbała o tradycję i kulturę nordyckich przodków, odnosząc się doń z szacunkiem. Czas Jul miał wyjątkową moc, lecz więź z bogami wypracowała bez związku z rodzinnym domem. Kroczyła wśród tłumu z otwartym umysłem, jednocześnie skupiona na własnych intencjach.
Dołączyła do procesji na Placu Centralnym, planując cały dzień oddać się świętowaniu, wszak tylko podczas pełnego zaangażowania wznoszone modły mogły odnieść skutek. Ubrana odświętnie, choć bez popadania w skrajną przesadę, na tę szczególną okazję wybrała prostą, sięgającą za kolana sukienkę z granatowej wełny o grubym splocie. Nie sposób jednak dostrzec detali, wyciętego w elegancką łódkę dekoltu, marszczonych, schwytanych w zapinane na guzik mankiety rękawów ani dopasowanego w wąskiej talii skórzanego paska; całość została ukryta pod warstwą długiego płaszcza. Długie włosy związała w luźny, przerzucony przez lewe ramię warkocz, a odgarnięte z twarzy kosmyki uwypuklały ostrzejsze, charakterystyczne dla rodziny rysy. To blask ciepłego światła świec oraz puszczanych w niebo fajerwerków nadawał jej miękkości i łagodności, jakże różnej od poważnego, powściągliwego wyrazu, jaki zwykła przedstawiać otoczeniu. Tylko widniejące pod oczami cienie dawały świadectwo nieustającego przepracowania oraz zmęczenia, które w opinii Abigel były niezbędne do osiągnięcia zaplanowanego celu. A przynajmniej tak powtarzała, broniąc obranego przez siebie stylu życia.
Szła wśród tłumu, wpatrzona w taniec światła i cieni, w myślach krążąc wokół snu. W umyśle wyroczni rzadko kiedy pojawiały się obrazy, niebędące pochodnymi otrzymywanych w darze od Norn wizji. Te zawsze przychodziły na jawie, będąc jasnym przekazem bogiń przeznaczenia, a tego ranka obudził ją słyszalny wyłącznie we własnej głowie śpiew. Głośny, zawodzący lament młodej dziewczyny, siedzącej na kamiennej posadzce starej świątyni. Materiał jej sukni był śnieżnobiały, nie plamiła go krwista ciecz, znacząca dłonie młodej. Pieśń odbijała się echem od ścian wysokiej kopuły, wprowadzając ciało w drżenie, jeżąc włos na karku, zmuszając do ugięcia kolan, lecz nie serca. To wzrastało w pewności i odwadze, wyrywając z piersi, chcąc wtórować w przejmującym zawołaniu.
Słysząc swoje nazwisko w pierwszej chwili zdziwiła się, odwracając głowę ku kroczącemu obok mężczyźnie. Od ich ostatniego spotkania w gmachu Kruczej Straży minął ledwie tydzień, a dzięki usilnym staraniom doktor Fenrisdóttir udało się nie myśleć o nim nazbyt często, pomimo stale powracającego skojarzenia jego sylwetki z jedną z wizji. Zupełnie inaczej wyrył się w pamięci wyroczni, sprawiając wrażenie szorstkiego, nieprzystępnego i nieokrzesanego. Obiecała sobie, że następnym razem unikać będzie towarzystwa Nystroma, za bardzo ceniąc swój czas, by marnować go na ścieranie się z brakiem szacunku i wysłuchiwanie wcale-nie-pogardliwych zwrotów. Nic dziwnego, że nie rozpoznała go w tłumie, brak przesłaniającego połowę twarzy zarostu wprawił Abigel w zdumienie. W wielkich, zielonych oczach błysnęło zaskoczenie, a spierzchnięte od chłodnego wiatru wargi rozchyliły się, w pierwszej chwili nie wydostał się z nich żaden dźwięk. Jak to możliwe, że dzięki kilku prostym zabiegom odbiór człowieka mógł się tak znacząco zmienić? Nie uszło jej uwadze, gdy zwrócił się doń prawidłowym tytułem, co tylko pogłębiło nieoczekiwane wrażenie i chwilową utratę rezonu. Zaraz jednak uśmiech rozświetlił kobiecą twarz, nie sposób stwierdzić, czy z rozbawienia czy też zwykłej sympatii, sam fakt jego istnienia mógł budzić pewne zwątpienie, zwłaszcza gdy się go wcześniej nie doświadczyło.
- Dobry wieczór, panie Nystrom - odpowiedziała, nie kryjąc swojego zdumienia, ani uśmiechu. W głosie Abigel wybrzmiewa łagodność, ale i pewność świadcząca o tym, że nie planuje nagłej ucieczki od niespodziewanej rozmowy. Skinęła także głową do towarzyszącej mu młodej kobiety, z góry zakładając, że to o niej Jan-Erik wspominał, mówiąc iż wolałby ją zobaczyć na billboardzie, niż w trumnie. Dziś nie widziała powodu, by nawiązywać do tamtej rozmowy, nie wszyscy lubili wynosić sprawy służbowe z pracy. - Nikt nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego. Wierzę jednak, że bogowie nie dopuściliby do zakłócenia uroczystości. - O tym, że wiara i brutalna rzeczywistość nie zawsze szły ze sobą w parze nie trzeba było jej uświadamiać. - Fakt, że jest pan tu obecny, napawa mnie poczuciem, że potencjalny zamach zostałby prędko udaremniony. - Brak w jej intencji sztucznych uprzejmości, zbędnych pochlebstw, jak i żartów. Kąciki ust opadły nieznacznie, kiedy odwróciła wreszcie wzrok od twarzy galdra, czując że nazbyt długo się w niego wpatruje. Zielone tęczówki sięgnęły zawieszonych ponad głowami tłumu świec. - W dzieciństwie nie chciałam chodzić wraz z procesją. Interesowały mnie światła, bardzo chciałam podziwiać je z odległości, z wysokiego wzgórza. - Najlepiej z samego nieba, skąd w dole majaczyłby się świetlisty pochód, układał zawile, ciągnąc przez niemal całe miasto. - Dopiero z biegiem lat zrozumiałam, że moc kryje się tu, wśród ludzi, gdzie niesiona przez wielu pieśń wybrzmiewa z prawdziwą siłą - podzieliła się spostrzeżeniem, jakiego dotychczas nie miała komu zdradzić, zbyt rzadko otwierając się przed innymi.
Nieznajomy
Jan-Erik Nystrom
Tłum kreuje się w coś na rodzaj ścisłej bezkształtnej masy poruszającej się powłóczystym krokiem przez ulice starego Midgardu, aby w końcu dotrzeć do Świątyni Nordyckiej. Droga przed nimi jeszcze długa, obyczaj niemniej jednak należy dopełnić. Sam nie zastanawia się nad literalną przyczyną, dla której akurat w tym konkretnym sposobem czczona jest w tej chwili Św. Łucja, lecz zna jej koleje życia. Nie ma wyjścia, musi pamiętać owe, gdy przez chłopięce lata uczony był własnej wiary tak samo, jak sprawności fizycznej, czy poświęcenia dla ukochanej ojczyzny.
Wśród galdrów nie jest całkowicie bezimienny, choć niezmiernie tego pragnie. Zawód tak prestiżowy i renomowany w magicznej Skandynawii zdaje się przekleństwem i ocaleniem, gdy ogolona na tę okazję twarz przyciąga obce spojrzenia. Owe ucina zmarszczeniem brwi lub lakoniczną odpowiedzą półgębkiem mającą demonstrować pozdrowienie, bo dziś skupia się na córce i kontemplowaniu nad tradycją. W tym człowieku nie warto wypatrywać radości, nawet gdy zbliża się czas Jul, osobliwie miły dla serca i rodziny. Nadaremno patrzeć na niego pod kątem rozmarzonego mężczyzny w kwiecie wieku, który nie zwlekając, wgramoli się na renifera, albo co gorsza, z ekstazą w oczach będzie ozdabiać ścięty porankiem świerk. Mimo iż wszystko to, co wypada i to, co w jego konserwatyzmie utrwalone jest jako powinność głowy rodziny, wykonuje sumiennie i z oddaniem, tak od lat nie widać w nim szczęścia, które w sobie miał, zanim zmarła jego żona. Jan-Erik jest tym samym człowiekiem, co przed tygodniem, tak samo gburowatym, szorstkim, burkliwym i konkretnym, lecz teraz, przy jedynej córce, stara się być potulniejszy, rekompensując jej w pewnej mierze swą osobą brak ukochanej matki. Wie, że przenigdy jej nie zastąpi, nie aspiruje do tego nawet. Stara się ledwie stworzyć coś na charakter ciepłej figury rodzica, w którą ta latorośl będzie mogła się schować o każdej porze dnia i nocy, albowiem chorobliwy strach o jej przyszłe losy i bezpieczeństwo, zszarpuje sen w oczów mężczyzny, dopełniając je lękiem.
Jakże dziwne jest spojrzenie na kobietę, której myśli potajemnie dojrzał, korzystając z tego, co posiada dzięki wyrzeczeniom i morderczym treningom. Teraz Abigel uśmiecha się jakoś odmiennie, jakby błogostan zlał się z jej duszą, a tamten słodko-metaliczny odór śmierci słabł.
Zawiesza wzrok na jej ustach roześmianych i delikatnych, jakby w radości, że go widzi, choć przecież to niemożliwe. Samego siebie nie traktuję jako powód do takiej reakcji. A może to wyśmianie, a może to szyderstwo? Jak ma jednak szydzić, skoro jawnym są jej myśli, które hamował lód wkradający się w płuca, bolesny i rozrywający? Milknie na moment, tracąc z oka wszystko inne, a skupiając się wyłącznie na jej posturze, wspominając jeszcze jeden raz tamten widok, gębę widzianą jej oczyma, którą pamięta wyraźnie, bo widuje ją w lustrze każdego poranka. Emocja niemożliwa do pomylenia, a mimo to zwodząca, absurdalna i nie na miejscu. Mimowiednie lewą dłoń wpycha do kieszeni płaszcza, kciukiem natrafiając na złotą obrączkę, którą przełożył na tę rękę po śmierci małżonki, zgodnie z obyczajem. Ta nie dekoncentruje jego myśli, te już dawno przypominają sobie obraz samego siebie zapalczywie chwytającego w objęcia kruche niewieście ciało, jak gdyby tak było im zapisane. Rumieniec nie spływa na jego twarz, pomimo że ledwo jeden kącik ust wyciąga w górę, zadumany przez tę sekundę, bo znów wyimaginowane biodra tkwią przy biodrach, a samotność mknie ze szwedzkim bałtyckim sztormem gdzieś daleko, gdzie już nikt nigdy ich nie znajdzie.
— Ekhem, dziękuję, tak... — wraca głową do Midgardu, mrugając parę razy, jak wtedy gdy suchość powietrza rani źrenice. — Bogowie z pewnością mają nas w opiece, jak zwykle — choć czy bogowie nie powinni dopuszczać też do zbyt wielu przykrości, jak zaginięcia tych wszystkich obywateli, których do tej pory nie udaje się odnaleźć, lub ich śmierci, ciał wyrzucanych bezceremonialnie i z szaleńczą premedytacją. Czy dobrzy bogowie widzą ten stan? Nie śmie w nich wątpić, nie takim go wychowano i nie takim umrze. Krótko uśmiecha się, choć nie odsłania w tym zębów, a wyraz twarzy, jaki przybiera, zdaje się nienaturalny. Grymas szybko ginie, gdy wargi znów prostuje, lecz te dzisiaj niosą łagodność i zadowolenie, w końcu blisko kroczy jego córka. Słucha doktor Fenrisdóttir z uwagą, kiwając głową w zrozumieniu. Gdyby teraz trwała jego zmiana, tak konfrontacja i jego postawa wyglądałyby w inny sposób. Najdroższe dziecko obok wszystko zmienia.
Sam nie pamięta własnego dzieciństwa nader dobrze i nie planuje nad nim teraz mendzić, przyzwyczajony, że nie dzieli się porównywalnymi faktami ze swojego życia ani w tłumie, ani tym bardziej z kimś obcym, choć i spoufaleni nie znali pełnej prawdy. Jako wieloletni śledczy potrafi przesłuchiwać, a pracownicze przyzwyczajenia obecne są w nim nawet w życiu prywatnym, którego zresztą nie oddziela od zawodowego.
— Udało się pani? — pyta wyraźnie zainteresowany i zaintrygowany. — To znaczy, obejrzeć kiedyś ten pochód z wysokiego wzgórza? — na niedługi moment wspomina własne dziecięce lata spędzane na podobnych procesjach, gdy marzeniami wzbijał się w powietrze, pragnąc uciec jak najdalej od tyranii ojca, którego mimo to szanował bardziej niż siebie. Jan-Erik nigdy nie spojrzał na blask świec z nieba, od pięćdziesięciu lat co roku celebruje dzień Św. Łucji w ten sam sposób, ślubując sobie, że ostatecznie zapomni o martwym synu, a na świat przyjdą jego wnuki, zdrowe i silne.
— To nie dla nas ta uroczystość, a dla bogów, dlatego zgadzam się… Powinniśmy iść ku ich czci, a nie patrzeć, jakbyśmy próbowali się z nimi równać — w owe bujdy nie wierzy, te często wyznawane są przez ślepców dążących do destrukcji. Galdr jest galdrem, bóg bogiem, mężczyzna mężczyzną, kobieta kobietą. — Dzieci tego nie rozumieją, młodzież też coraz mniej — za młodzież rzecz jasna ma wszystkie osoby nawet niecałe pokolenie od niego młodsze, niekoniecznie tylko nastoletnie. Uznaje, że sam jest z ostatniej porządnej generacji. Konserwatyzm jego postawy bije silny, z uprzedzeniem spogląda na coraz bardziej blednące wartości, przekonany, że to wiedzie do ewolucyjnego upadku.
— Jest tu pani sama? — pyta w końcu, dosięgając wzrokiem na przestrzeń za kobietą, jakby spodziewał się tam wytropić partnera owej. Kolejny raz tamta przykrótka myśl zostawiająca cień na niemłodym umyśle powraca weń, drapiąc tył głowy, odpędzając roztropność. Nie jest przystosowany do pokrewnych widoków. Od kiedy Marie zeszła z tego świata dziesięć lat temu, jest samotny i w tej samotności odkrywa własny spokój. Nie pragnie niczego więcej, wierząc, że na to tylko zasługuje. — Zdawało mi się, że dość jasno przedstawiłem pani problematykę ostatnich miesięcy — czy to troska, czy rozwaga, a może bezdenna potrzeba posiadania ostatniego zdania i dyskusyjnej racji, że doktor Fenrisdóttir może nie być tak bezpieczna, jak jej się wydaje.
Bezimienny
Abigel Fenrisdóttir
Otrzymana w reakcji na uśmiech krótka cisza zdążyła wzbudzić w niej wątpliwości. Czy przestraszył się zbytniego entuzjazmu? Nazwał już w myślach niezrównoważoną kobietą? Nystrom nie zdradził przed nią, że wkradł się do jej wizji, inaczej Abigel pewnie naraz spaliłaby się ze wstydu. Ceniła sobie możliwość własnej interpretacji otrzymywanych od Norn wiadomości, wszak szkoliła się w tym kierunku od wielu lat, także i teraz badając możliwości rytualnego sięgania do innego czasu. Los rzadko kiedy wciągał wyrocznię do tak osobistych doświadczeń, z tym większym trudem przychodziło jej dystansowanie i powstrzymywanie emocji. Tamtego dnia na piaszczystej plaży Jeziora Golddajávr poczyniła pierwszy krok ku zapobiegnięciu urzeczywistnienia wizji. Odtrącony Viljam zapowiedział jednak, że nie zamierza poprzestać na jednym, urwanym pocałunku. Dotychczas nie było powodu, by go unikać, ale obecnie Fenrisdóttir widziała w tym jedyne wyjście. Bała się, że pokiereszowane, zeschnięte serce tak bardzo zapragnie na nowo coś poczuć, że porzuci logikę i na własne życzenie wpadnie w stare schematy. Z Janem-Erikiem nie było takiego problemu, wszak byli sobie
Tutaj była bezpieczna - prawda?
Wyłapany na męskiej twarzy przelotny uśmiech nie zaskakuje, przez moment Abigel ma nawet nadzieję, że pojawił się tam proszony, nawet jeśli zdradzał zakłopotanie. ”Bogowie mają nas w opiece.” Nie miała dostępu do ponurych myśli o bezwzględności bogów, którzy dopuszczali śmierć bezbronnych osób, ale nawet gdyby je przed nią zdradził, cóż mogłaby powiedzieć, by przynieść mu spokój? Wyrocznia pogodziła się z ich wolą, choć prawda nie zawsze była łatwa zrozumienia. Przekonanie, że żadna śmierć nie szła na marne, pozwalało jej nadal znosić okrutne, nierzadko brutalne koszmary. Pozwalało wierzyć, że wszystko ma sens i każdy odgrywał własną rolę.
Ciekawostek z własnego życia używała czasem jako anegdot, bo choć nie miała potrzeby zabiegania o czyjeś zainteresowanie, to pozwalały sprawdzić czy jest chęć na podtrzymanie konwersacji. Zerknęła na niego z ukosa, w pierwszej reakcji nieco zdziwiona, że podjął temat, lecz już w następnej chwili nie mogła powstrzymać kącików ust przed uniesieniem; wnikliwy obserwator dostrzegłby, że świadczy on o triumfie ze zdobytej uwagi. Dlaczego tak bardzo jej na tym zależało? Nie odpowiedziała od razu, przez krótką chwilę milcząc i sięgając wspomnieniami do tamtego dnia.
- Tak. Powiedzmy… - zawahała się, bo rzeczywiście nie udało się jej osiągnąć pełni zamiaru. Abigel podniosła głowę, przesuwając wzrokiem po okolicznych zabudowaniach, jakby w poszukiwaniu tego konkretnego. - Kiedyś wspięliśmy się na dach jednego z budynków, kilka przecznic stąd. - Doskonale pamiętała tamten czas, pierwsze Jul poza Islandią, odkrywanie nowego świata w Midgardzie, życia mieniącego się barwami, jakich dotąd nie znała. Chciała spróbować wszystkiego, co inne, wszystkiego, co obce. Poznać, doświadczyć, nauczyć się. - Spojrzenie pod innym kątem poszerza perspektywę, pomaga zrozumieć. - Zrozumieć po co ten cały pochód, po co światło i symbolika. Zrozumieć dlaczego tak istotnym jest, by podtrzymywać pamięć, by zacieśniać więzy i dbać o jedność. - Widok świateł jest niepowtarzalny. Pokazuje skalę zaangażowania, rozciąga się przez całe miasto. - Pominęła już zalewające duszę ciepło, nie uważając, że Nystrom zgodzi się z poetyckim porównaniem. Sama zresztą, posługując się pragmatyzmem i prostym językiem, nie byłaby w stanie oddać słowami pełni wrażenia. - Za mało czasu poświęca się dziś młodzieży. Jak ma zrozumieć, kiedy pytając nie otrzymuje odpowiedzi? - Przytyk nieco ironicznie kieruje i do samej siebie, nie będąc wszak akademickim wykładowcą. Wiedzą dzieli się chętnie, lecz tylko z tymi, w których dostrzega prawdziwy potencjał. Problem z tym, że niewielu ma chęć oraz determinację, by przebić się przez skorupę nieprzystępności Fenrisdóttir. Nie twierdzi, że świat chyli się ku końcowi, źródła nieszczęścia nie dostrzega w młodych pokoleniach, zepsucie widząc wyraźnie w tych, którzy je wychowywali.
Przez krótką chwilę sądziła nawet, że zapytał z czystej sympatii, bądź kontynuowania pogawędki. Że może choć trochę interesuje go skrawek jej życia, do którego mogłaby go zaprosić, gdyby tylko nie rozwinął myśli. Ciemne brwi ściągnęły się, tworząc na czole pionową zmarszczkę, a mięśnie na twarzy na moment spięły się, ściągając usta w wymowny dzióbek. Trwało to zaledwie kilka sekund, nim powróciły do neutralności, choć już bez uśmiechu, jakim uraczyła go wcześniej w zaskoczonym odruchu. Zawsze w pracy, przemknęło przez myśl wyroczni, gdy przez spokojny oddech nie przebiło się ciężkie westchnienie, nie dając mu dowodów na własną irytację.
- Wyraził się pan bardzo jasno - nie udzieliła mu bezpośredniej odpowiedzi. Błyszczące zielenią spojrzenie zwróciło się ponownie w kierunku Kruczego Strażnika. Sięgnęło twarzy, z zaciekawieniem szukając nań zmian, świadczących o jego irytacji względem zignorowanych ostrzeżeń. Jeśli na kartach przeznaczenia zapisano jej porwanie lub śmierć, nie było sposobu, by tego uniknąć. Ważniejsza dla Abigel była jednak niezależność. Jak miała poruszać się po mieście, jeśli stale potrzebowała ochrony? Czy powinna była zwrócić się do kogoś z podobną prośbą? Duma Fenrisdóttir na to nie pozwalała, ceniła sobie wolność i możliwość spontaniczności, czego Jan-Erik, zamknięty w swych sztywnych ramach, nie potrafił zrozumieć. - Sądzę jednak, że Norny nie chcą mnie skrzywdzić i dlatego trafiam znów na pana, panie Nystrom - zaryzykowała, wciąż ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy. Krótką chwilę bezczelnie wykorzystała na bezkarne przesunięcie nim po krzywiźnie profilu i zliczenie błyszczących na policzku blizn
Nieznajomy
Jan-Erik Nystrom
Od dawna nie łypie na płeć piękną tak jak kiedyś. Smarkate sentymenty, żeby chłonąć uczuciowość kobiet, przemijają wraz z podeszłym wiekiem, gdy to lata po śmierci żony w dalszym ciągu na serdecznym palcu dźwiga złotą obrączkę, rozpamiętując śluby wierności, oddania, uczciwości i miłości w małżeństwie. Rozentuzjazmowanie, powab, czy którekolwiek pozytywne wdzięki, jakie rozpościera wokół siebie Fenrisdóttir ignoruje więc, zrzucając to na poczet jej młodości i braku roztropności w działaniu, co widzi wszakże nie pierwszy raz. Tamta jej myśl, którą świadomie podpatrzył, w pragnieniu uchwycenia się wiarygodności na temat rozstrzygnięć kierowanych przez siebie dochodzeń, a którą nieświadomie mu dostarczyła, jest więcej niż uporczywa i nieustępliwa, winna być pomyłką, a nie prawdą, a w tej chwili, poprzez jej pryzmat, spoglądanie na wyraz zadowolenia widniejący na urodziwej twarzy, staje się skrępowane, choć, o bogowie, przyjemne.
Wola najwyższych jest bezprecedensową i sprawiedliwą drogą, a choćby na świat kierowali plagi i zarazy, tak powinno się im ufać. Tak Nystroma instruowali i zdania nie zmienia, nawet jeśli późniejsze łzy kipiące z matczynych oczu, kiedy odkrywają wykrzywione w bólu truchła potomków, kaleczą sponiewierane wcześniej boleścią serce. Poszukiwanie praworządności zostawia sędziom, sam ma prowadzić do tego, aby przed ich oblicze trafiali winni, stawać się hyclem, nie oprawcą, choć i tego nie może zupełnie się wystrzegać. Niemniej jednak teraz całe swoje skoncentrowanie poświęca pochodowi, bez reszty wierząc, że w niniejszy sposób oddaje powagę wyższej sile. Czemu więc pogaduszka tak intensywnie inspiruje w mężczyźnie chęć dobicia w niej dalej, a nie skupienia się na celebracji życia i męczeńskiej śmierci Świętej Łucji? Przez krótki moment zapatruje się na wyraz zadowolenia jawiący się w kącikach ust kobiety, bo zbyt rzadko podobny pojawia się na czyjejkolwiek twarzy w jego towarzystwie. Gburowatość, jaką się odznacza, ma swoje pokłosie i celowo godzi się na to, choć przyznać musi, że wzrok oderwać jest niełatwo, gdy chwila taka jak ta daje pozorną otuchę i nadzieję, Norny jedynie wiedzą na co. Spogląda w kierunku, w jakim patrzy Abigel, wyszukując dachu kamienicy, z którego w szczeniactwie obserwować mogła dziesiątki świateł przemierzających ulicę w stronę Świątyni Nordyckiej, wyobrażając sobie, za co sam gani się w myślach, jak wyglądać może bezlik płomieni lewitujących tuż przy białych albach, gdy galdr znaczy niewiele wobec takiej mocy.
Sentymentalnie może zerknąć wstecz, gdy u jego boku kroczyli żona i syn, obydwoje teraz martwi, choć niezapomniani, lecz w alabastrowym oku nie pojawia się dodatkowa łza, strapienie przynależy tylko do Jana, nie wyciąga go na światło świec. Zastanawia się zaledwie nad kwestią zrozumienia, o której napomyka jego niespodziewana towarzyszka. W milczeniu i skinięciu głową przyznaje jej słuszność, a musi być świadoma, że nie ogłosi tego wszem, choć w istocie się zgadza. Szczerość jej wypowiedzi ma sens, nie będzie się sprzeczać, skoro pojmuje.
— Kiedy ja byłem młody — zaczyna z charakterystycznym dla siebie resentymentem w głosie, jakby miał chęć dodać, że kiedyś było lepiej — to trzeba było sięgnąć po książkę, albo, jak któryś był bardziej obrotny, zakręcić się wokół starszego i słuchać, co gada, a nie zadawać bezcelowe pytania. Mądry człowiek wie, co ma powiedzieć. Po cholerę mu czas marnować? — krytykuje sytuację, ku wzdychaniu córki, przewracającej teatralnie oczami, czego na szczęście mężczyzna nie widzi. Każdy, kto z Nystromem przebywa dłużej, wie, że młodzieńcze pokolenie w jego przekonaniu nie nadaje się już do niczego, naturalnie z wyjątkiem słodkiej latorośli, jaka rosła przy jego boku.
Troska o bezpieczeństwo doktor Fenrisdóttir wynika nie z własnych podrygów sumienia, a banalnego traktowania jej jak ułamek wszystkich tych galdrów, których przyrzekał otaczać troską, gdy tylko przyjmowali go po wycieńczających studiach na praktyki do Kruczej Straży. Innej ścieżki dla Szweda nie było. Mimo to ta błaha sympatia, największa, na jaką go w tej sekundzie stać, ma stać się zaskoczeniem zaledwie za chwilę, bo gdy ta wspomina o obecności Jana-Erika, wówczas, pierwszy raz od dawien dawna, dębieje. Na starcie nie dociera do niego jej mowa, jakby zajęty był udawaniem, że uważnie słucha, gdy ta przedstawia mu przepis na köttbullar, lecz chwilę potem odwraca głowę, w nieukrywanym zszokowaniu i okrutnie powolnie zmarszczona grymasem zniechęcenia do świata twarz, rozpogadza się, wygładzając łobuzerską zmarszczkę biegnącą wzdłuż czoła. Drobne pajęcze sieci obok oczu uwydatniają się, gdy policzki podnosi w górę, oblane czymś na rodzaj bladego rumieńca. Pochlebstw podobnych do tego, które słyszy, nie pamięta. Choć przytomnie świadom jest siły i osobistej renomy, tak osobliwym sposobem właśnie te słowa, wymieszane z wizją jej wstydliwych myśli, sprawiają, że nie wie jak się zachować, nieprzyzwyczajony do poświęcanej mu w porównywalny sposób atencji. Jest facetem, nie potrzebuje jej przecież, lecz, o ile wcześniej kobieta napomyka o udaremnieniu potencjalnego zamachu, tak teraz personalnie mówi o swojej osobie, co zmienia całe postrzeganie wypowiedzi.
— Jestem po służbie, ale taka moja rola — próbuje ratować się konwersacją o pracy. — Chociaż czy Kruczy kiedykolwiek schodzi z posterunku? — w eter puszcza coś na rodzaj żartu, najkomiczniejszego, na jaki go stać.
— Ty nigdy — córka parska pod nosem, choć Jan zdaje się tego poniekąd nie dosłyszeć, głowę mając zwróconą w stronę Abigel, jakby zobligowany był do odpowiedzi na wcześniejszy komplement.
— Wygląda pani... — na spokojną i zrelaksowaną? Wygląda inaczej niż w siedzibie, gdy przekazywała wieści o miejscu spoczynku trupa? Odchrząka. — …ładnie — wypala w końcu, zaraz potem prawie gryząc się w język, choć nie tak jak nastoletni i nieśmiały chłopiec, bo do takiego mu daleko. Zdanie niepodszyte jest romantyzmem, w chrypie barytonu mężczyzny brzmią jak oświadczenie.
Bezimienny
Abigel Fenirsdottir
Podążanie z romantycznymi uniesieniami zdawało się już od dawna należeć do przeszłości doktor Fenrisdóttir. Porzuciła wiarę w wielką miłość, czasem nie szczędząc tylko chwilowych słabości. Sprawę zawsze stawiała jasno, nie angażując się zbytnio w relacje z góry spisane na straty, każdy potrzebował przecież rozrywki, odskoczni od codzienności, choć z przelotnych romansów nigdy nie była dumna, zwłaszcza gdy w grę wchodził żonaty mężczyzna. Czy to słabość umysłu, wynikająca z nieumiejętności oparcia się własnemu naciskowi? A może błędne koło, dostarczające nędzne skrawki emocji, siłą wydarte z czyjegoś szczęścia, ledwie wspomnienie przykryte wyrzutami sumienia? Pogodzona już była z własną samotnością, całe życie poświęcając nauce, toteż wydarzenia sprzed kilku dni były dla kobiety niemałym zaskoczeniem.
Przytoczone przez Kruczego przykłady z własnego życia były Abigel dobrze znane. Sięganie pamięcią do przeszłości przywodziło na myśl ślęczenie nad książkami, bądź długie ćwiczenia przy starym pianinie. O ile matka przez chorobę z trudem składała słowa, często gubiąc się we własnych wypowiedziach, o tyle ojciec zbliżony był wizją do wspomnianego starszego. Czasem młoda wyrocznia chętnie słuchała Fenrisa, chłonąc bez opamiętania opowieści z morza, kiedy wraz z nim w porcie oprawiała ryby. Krótkie chwile sielanki były miłym urozmaiceniem od duszącej w rodzinnym domu niechęci.
- Zadawanie pytań świadczy o umiejętności myślenia. Kiedy tylko potakują w milczeniu, nie wiadomo, czy na pewno rozumieją - odparła neutralnym tonem, nie odnosząc wrażenia, że mówi z osobą starszą. Każdy miał powody do narzekań, a przecież najłatwiej narzekało się na młodzież. Po co wkładać wysiłek w szukanie porozumienia międzypokoleniowego, skoro wystarczyło rzucić kąśliwym komentarzem? Abigel nie była tu wyjątkiem, sama często złorzeczyła pod adresem studentów, błagając Norny o pomstę, bądź siłę i wyrozumiałość. Z pomocą zwykle przychodził kubek czarnej kawy. - Starsi dziś niewiele mówią, więc kogo mają słuchać? - Pytanie było retoryczne, naturalnie skierowane do Nystroma, który do wielkich mówców nie należał. Z trudem wyciągało się z niego informacje, należało dopytywać i wiercić dziurę w brzuchu, inaczej milkł po pierwszym stwierdzeniu, uznając, że wszystko inne jest zbyt oczywiste, by warte było wspominania. Sama zresztą wychodziła z podobnego założenia, jakoby to uczeń powinien dążyć do zdobywania wiedzy, włożyć w to nieco wysiłku i realnie się zaangażować, jednak w opinii panny Fenrisdóttir należało do tego szukanie oraz znienawidzone przez Jana-Erika zadawanie pytań.
Dostrzeżone na jego twarzy zaskoczenie zdumiewa także i Abigel, przez moment nie będąc pewną czy dziwnym przypadkiem nie trafiła na bolesne wspomnienie, jakie naraz miało doszczętnie zniszczyć mozolnie plecioną więź. Nie miała na celu zakpienia z mężczyzny, gdyby sięgała do obelgi, użyłaby zdecydowanie innych słów. Zdziwiła się natomiast własnej reakcji, przystającego serca, krótkiej chwili zawahania czy aby na pewno go nie uraziła. Ona, Abigel Fenrisdóttir, jedna z najgorzej poruszających się w towarzyskich meandrach istota, zarazem mająca głęboko w poważaniu opinię innych na swój temat, przejęła się zdaniem kroczącego u boku mężczyzny. Odetchnęła z ulgą, a i uśmiech na jej twarzy stał się jakoś bardziej szczery w reakcji na rzucony żart. Z własnego doświadczenia wiedziała, że żaden z oficerów nie potrafił skutecznie oddzielić życia prywatnego od pracy, zbyt wielu Kruczych miała okazję poznać, by podpisać się pod inną opinią. Nie było jednak okazji, by nawiązać do pracy, bo tym razem to on zdążył ją zaskoczyć. Czy to chęć podtrzymania konwersacji? Czy kieruje nim prawdziwa chęć nawiązania kontaktu, naprawdę tak sądził, a może to tylko próba wymuszenia uprzejmości? Niemożliwe, wszak Jan-Erik nigdy nie posunąłby się do działania wbrew własnej woli, nie robił nic na pokaz, nie szukał niczyjej aprobaty - ale skoro tak… Za dużo myślisz!
- Dziękuję - uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, bo mimo iż kurtuazja nie była także i jej mocną stroną, a zasady dobrego wychowania wpojono jej już za dziecka, to korzystała z nich w chwilach wyłącznie jej odpowiadających. Wszelka nadinterpretacja była zbędna, gdyby miał co innego na myśli, nie poskąpiłby komentarza.
Wzdrygnęła się, słysząc nieopodal huk wystrzeliwanych fajerwerków. Snop świateł rozbłysnął ponad ich głowami, Abigel uniosła wzrok, sięgając nim migotliwych świateł. Uśmiechnęła się do siebie, rozbawiona własnym odruchem i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Doceniam pańską pracę - mówiła w nawiązaniu do jego poprzedniego stwierdzenia, podświadomie wyłapując, że najswobodniej czuje się w temacie pracy. - Każdemu jednak należy się odpoczynek, choć krótka chwila wytchnienia, by zdobyć siłę do dalszego działania. - I kto to mówi, przemknęło jej przez myśl cichym głosem z tyłu głowy. Jan-Erik szczęśliwie nie wiedział o skłonności wyroczni do nadmiernego zajmowania się pracą. Nigdy nie dopytywał o obowiązki na Instytucie, nie miał okazji, by spotkać ją na uczelnianych korytarzach, którymi przemykała niepostrzeżenie, byleby nie przystawać na czcze pogawędki, jakie wyłącznie marnowały czas oraz oddalały galdryjskie społeczeństwo od kolejnego przełomu w dziedzinie nauki. Już po krótkiej obserwacji zdołała stwierdzić, że ta jedna cecha wybitnie ich łączy, ale czy mogło ich połączyć cokolwiek więcej? - Na pewno ma pan zainteresowania, którym lubi oddać się w wolnym czasie. - Znów uniesione kątem oka spojrzenie, naturą badacza próbując zaobserwować kreślące się na twarzy Kruczego zmiany. Skoro kroczą już obok siebie w drodze do świątyni, mogli iść w milczeniu, skupiając się wyłącznie na wewnętrznych przeżyciach, lecz wiedziona ciekawością nie mogła odpuścić, mając tak niepowtarzalną okazję, by dowiedzieć się na jego temat nieco więcej. Choć nie miała żadnego konkretnego planu, by te informacje w przyszłości wykorzystać, to dziwna siła popychała ją ku dalszej rozmowie, aby subtelnie nadkruszyć nabudowany wokół galdra mur. Odłupać go kawałek po kawałku i wniknąć nieco głębiej pod pretekstem niezobowiązującej pogawędki. W tak niestabilnej jak ich relacji nie mogła przecież niczego stracić.
Nieznajomy
Jan-Erik Nystrom
Choć ni serca, ni duszy nie nosi na temblaku, tak jakby cofnąć się o dwadzieścia lat, dla żony może zrabować skarby bogów, aby tylko wyprostować pogarbiony los. Rzecz bezsporna, że nie da się żyć samą nadzieją, powinno się i chleba niekiedy zjeść, podzielić ziemniakiem z ogniska, pić życie z jednej do połowy pustej szklanki i spoglądać na samotne gwiazdy na niebie, nawet jeśli milczą. Kochać z daleka jest niełatwo, szczególnie gdy nad Marie maluje się teraz kamienny obelisk, a nie obłok w kolorze puchatej bieli. Nad małżeństwem Nystromów latami tkwią czarne chmury, gdy afektem połowicy staje się nieznajomy mężczyzna, nie zaś ślubny, który niewierności przełknąć nie może po dziś dzień, obwiniając siebie samego za jej przewiny. Nic wszelako nie odda, aby cofnąć czas, wdzięczny za drogą córkę i roki, jakie przyszło mu żyć z niewiastą ze snów. Temu też, przechowując w trenowanej pamięci dłoń dotrzymującej mu właśnie towarzystwa kobiety, wspomina z zadumą brak obrączki na jej palcu serdecznym. Nie jest toć szpetna, czy niemiła dla oka ani szczególnie stara, lecz jakby zastanowić się głębiej nad powodami, być może najzwyczajniej niełatwo jest z nią wytrzymać. Wzrokiem muska bladawy zziębnięty żeński policzek, kontemplując dalej i w analizie tego studium idąc w przód. Może nie potrafi gotować, sprzątać i zająć się przyzwoicie domem? Albo zbyt hałaśliwie i brzydko łka? To ostatnie nadwyraz nie pasuje do figury pani Fenrisdóttir? Przecież mówi się, że każda potwora znajdzie swego amatora, a Abigel daleko do tego miana. Podobno jakieś baby angażują się w czułostkowe więzi z innymi babami, choć dla Jana-Erika to wydaje się niedorzecznym pojęciem, mającym więcej wspólnego z nastoletnim protestem, aniżeli z rzeczywistością. W oczach Kruczego z każdym spotkaniem pani doktor zyskuje na sympatii, choć spojrzenie na nią jej oczyma, gdy przez rozumny umysł przechodzą idee nad wyraz niesubtelne czy poprawne, a ryzykowne i lubieżne, z nim w roli sztandarowego tragika, budzi na samczej twarzy niewidoczne wypieki, łatwo mylone z krzepnącym na policzku mrozem. Godzi się więc z myślą, że nie odkryje tego powodu, o ile nie zapyta, a pytać ani mu się śni.
— A po jaką cholerę mam więcej gadać, skoro i tak nie słuchają i myślą jeno o latających deskorolkach, kransekake i Lodowych Olbrzymach? — z jakiegoś powodu nazwanie środka transportu, słodkiego czekoladowego tortu i drużyny hokeja z Rovaniemi, zdaje się Nystromowi najsłuszniejszym przedstawieniem autorskiej opinii tyczącej się tego, nad czym rozmyślają teraz smarkacze, zamiast zajmować się porządnymi i kluczowymi dla społeczeństwa sprawami. Wzdycha ciężko, kręcąc głową, gdyż sam nie czuje, że nie starcza mu merytorycznych argumentów, a cała ta niechęć oparta jest na ignorancji i osobistym uprzedzeniu, a być może nawet cykorze przed byciem zastąpionym (co ma na dobrą sprawę konsekwentny sens, biorąc na tapetę dzieje jego małżeństwa, wraz ze śmiercią syna). Zanim jednak pozwala sobie na zakulisowe zanurzenie w rozmyślaniach nad kwestią młodzieży, szczery i uśmiech kobiety dostatecznie mocno odwraca uwagę Kruczego. Zapewne ów jest wyłącznym powodem, dla którego spomiędzy spierzchniętych ust wydobywa się komplement, którego szczerze liczy, że nie dostrzega córka, na szczęście stąpająca obok, lecz nie wpatrzona w tę scenkę rodzajową rodem z romantycznej prozy, albowiem dla Jana-Erika jest to absolutny szczyt szarmancji i czułości w słowach, choć nie postanawia zachowywać się jak młodzik, który z wywieszonym z gęby jęzorem latał za potencjalną narzeczoną. Czas jest inny, on już starszy, a zresztą, tak czy siak podobnych planów nie ma. Złota obrączka bez ustanku obejmuje palec. Prawdą jednak jest, nad czym czasem Nystrom duma, że w domu pomocna okazać się może druga kobieta, która może odciążyć córkę w obowiązkach. To ona kucharzy i sprząta, dbając o byt i zdrowie starego ojca, niesamodzielny Jan co najwyżej otwiera wieczorem zostawiony na wyłączonym palniku garnek i nie wypuszczając z dłoni pokrywki, oparty o kuchenny blat wyżera wołowe klopsy, gdy nawet podgrzanie owych, choć nieskomplikowane, jest znacząco poza jego rejonem zainteresowań. Nigdy w życiu nie uderzy kobiety, nie traktuje ich również jako przeznaczone temu, co pisane jest mężczyznom. Winny być łagodniejsze, cichsze, kruchsze i mniej brutalne niż ich odpowiedniki o wyższych i szerszych posturach. Każda płeć ma swoje cele, tak stworzony jest świat i to się nie zmieni. W ostateczności, gdy już najdroższa córka wyjdzie za mąż, po prostu odda jej i ślubnemu część domu, spodziewając się, że zostaną w nim razem, aby wnuki biegały po szwedzkim ogrodzie (gdyż do Szwecji w końcu powrócą, to nie ulega wątpliwościom i jest w jego opinii bezdyskusyjne), a i wkrótce emerytowany Kruczy mógł doglądać spokoju ulubionego dziecka. Marie byłaby z nich dumna.
W krótkim mgnieniu oka, gdy huk petard rozciął powietrze, Jan wykonuje do przodu jeden prędszy krok, gotów własnym ciałem zasłonić przed potencjalnym niebezpieczeństwem kroczące obok niego kobiety, lecz w czas orientuje się w źródle dźwięku, na szczęście najpierw, nim rusza zbyt daleko, ledwie tip-top, tego może nie zauważyć Abigel. Instynkt śledczego, gończego psa gotowego ruszać za tropem zagryzając wszystkich naokoło, działa prędzej niż pomyślunek nakazujący przywieść na pamięć doskonale przecież mu znany program procesji i jego dowolny element. Tradycja to tradycja. Wzdycha głęboko, cofając się.
— Ja odpoczywam, proszę pani — odpowiada z nieukrywanym lekkim oburzeniem w głosie. — Ale tylko lenie leżą na kanapie cały dzień, gdy są bardziej pożyteczne rzeczy do roboty, poza tym... Taki mamy teraz cięższy czas — kręci nieznacznie głową na myśl o tym, co dzieje się w Midgardzie, na myśl o kolejnych znikających galdrach i śniących, o panoszących się ślepcach i zwodniczych rozstrzygnięciach nierozwiązanych problemów. — Jest taka rzecz... — nieco ścisza głos, jakby niepewny czy powinien w ogóle o tym mówić. Wszak, rzadko kiedy ktoś pyta go hobby. — Niekiedy, wtedy gdy naprawdę mam dla siebie wolny poranek, albo muszę dobrze skupić myśli, pobyć w ciszy i zimnie, to wtedy... — konspiracyjnie i bez żartu, rozgląda się na boki, nachylając twarz w kobiece ucho, aczkolwiek nie łamiąc ostrożnego dystansu, kolejny raz przypominając sobie odkryte w damskiej głowie wyobrażenie o jego naruszeniu, o którym ciężko jest zaprzestać mu rozmyślać. — Wówczas idę na ryby. W Norwegii jest ciężko, bo wszędzie wpuścili łososie, ale jakby zobaczyła pani jezioro Vättern w Szwecji... Złowiłem tam kiedyś szczupaka, co był większy od pani — nie to, że ona jest przesadnie duża. Nie dowcipkuje, nie łże, ta historia zdążyła się rzeczywiście. — No i okonie... I mięsiste śledzie! Jest takie łowisko na północ od Östersund... — rozmarza się, więc szybko karci sam siebie, nim szarpnie temat dalej, ku przewidywanym przez niego nieucieszeniu towarzyszki. Powinni zresztą rozmawiać o bogach, nie o rybach, choć ów temat jest sercu Jana nawet bliższy, lecz nie przyznaje się do tego, bogobojny i oddany wierze. — Wie pani w ogóle, o czym mówię? Nie będę pani zanudzać — marszczy brwi w powątpiewaniu, gdy ta zdaje się salonową damulką, która z morzem najwięcej ma wspólnego, opalając tyłek na plaży, albo jedząc ośmiorniczki. Nystrom jest wszakże guru oceniania i krytykowania po pozorach, a skoro ona ma zadbane paznokcie i tytuł doktora, tak nie uznaje innego scenariusza, niż pańskie wychowanie.
Bezimienny
Abigel Fenrisdóttir
Choć Abigel miała na co dzień do czynienia z młodzieżą ambitną, której działania jak i koleje losu pozwoliły dostać się na uczelnię, by wyciągnąć ze swojego życia coś więcej, to niejako podzielała opinię Nystroma. Instytuty kształtowały wielu studentów, lecz cała ich społeczność miała więcej młodych galdrów. Co z tymi, którzy przekreślają możliwości swoich umysłów, decydując się na poświęcenie lekkomyślnej zabawie? Kącik jej ust drgnął w uśmiechu na wspomnienie własnych studenckich czasów, kiedy to zachłysnęła się wielkomiejskim życiem, korzystając z każdej możliwości odciągnięcia myśli od przykrych wizji. Potrzebowała czasu, by zrozumieć co jest dla niej naprawdę ważne i musiała dotrzeć do tego sama, a nie pod naciskiem innych.
- Ma pan rację - przyznała szczerze, nie traktując swych słów jako pochlebstwo, a wyraz porozumienia i zgody myśli. Poglądy panny Fenrisdóttir opierały się na pewnym, ograniczonym zaufaniu do młodych, którzy musieli pokazać jej zaangażowanie, nim zdecyduje, że może im pomóc. Dlatego też obrała ścieżkę badacza naukowego, a nie edukatora, który mimo braku zainteresowania ze strony studentów, musiał każdego dnia zdzierać gardło, próbując wtłoczyć do tych opornych umysłów odrobinę wiedzy. We własnej pracowni, pochylona nad dokumentami i dawnymi księgami zapisanymi skomplikowanym rzędem run, mogła pozwolić sobie na burkliwe odpowiedzi i dopuszczanie do siebie wyłącznie tych, którzy wykażą się determinacją. - Można próbować na siłę wtłaczać im wiedzę, lecz skutkuje to wyłącznie naszą irytacją. Jeśli nie rozumieją, że od tego zależy ich przyszłość, po co marnować na nich swój czas. - W tej kwestii miała mocno wyrobioną opinię, nikogo nie należało zmieniać na siłę. Sama nie znosiła, kiedy ktoś wtykał nos w nieswoje sprawy, zwłaszcza kiedy dotyczyły niej samej. O ile z młodymi dorosłymi można jeszcze czasem było porozmawiać poważnie, tak dzieci wywoływały w niej reakcję paniczną, umysł nakazywał odwrót, pospieszny unik, byleby nie dopuścić do konfrontacji. Może ich głowy były bardziej chłonne, otwarte na nowości i ciekawostki, lecz wysysały całą energię, której Abigel nie zamierzała wykorzystywać nigdzie indziej, jak w pracy.
Z uwagą skupioną na huku, a później i na migotliwych, zawieszonych ponad ich głowami światłach, nie zwróciła się do Jana-Erika, by zauważyć czujny odruch, którym wyrwać się chciał przed szereg. Kobieta zdaje się nie dostrzegać potencjalnych, czających się zewsząd zagrożeń. Nie, żeby za nic miała ostrzeżenia Nystroma, bagatelizując niebezpieczeństwo, wszak widziała jak zdroworozsądkowo starał się podchodzić do wszelkich spraw, także tych, z którymi sama doń przychodziła; jednakże bliska obecność nachodzących ją w snach tragedii zmuszała do akceptacji czających się w cieniach alejek demonów. Gdyby miała bać się każdego z nich, nigdy nie opuściłaby czterech ścian własnego pokoju.
Dostrzegłszy oburzenie uniosła brwi ku górze, z nieukrywanym zainteresowaniem słuchając wyjaśnień galdra. Wylegiwanie się całymi dniami na kanapie mogło być jednym ze sposobów na odpoczynek - o ile poprzedzał go dzień ciężkiej pracy. Abigel w swym zwyczaju spędzała samotnie czas, zanurzając się w chłodnej wodzie wśród dźwięków ulubionej muzyki, choć prawdą było, że i wtedy myśli nie były w pełni oczyszczone, gnając w daleko idących rozważaniach, to jednak dawało poczucie względnego bezpieczeństwa oraz ciszy w chaosie.
- Nie było mnie w Östersund ani nad Vättern - zaczęła powoli, zaintrygowana zainteresowaniami galdra - ale kiedyś często wypływaliśmy przy wschodnim brzegu zatoki Skjálfandi. Mój ojciec… był rybakiem - zawahała się krótką chwilę nad starym Helgusonem. Mężczyzna nadal żył na tym świecie, jednak jego stan nakazywał wątpić, że to godne istnienie. Zalewając suto żałobę alkoholem rzadko kiedy zjawiał się w porcie po coś innego, niż opróżnienie kolejnej butelki w towarzystwie rybaków. Zgryźliwy, narzekający na nieudane życie i beznadziejnych synów. - Muszę jednak przyznać, że jako dziecko z większą niecierpliwością wyczekiwałam wypraw na wieloryby. Płetwale, humbaki czy morświny były dla mnie ciekawsze od okoni czy śledzi. Był pan kiedyś w Húsavík? - Portowe miasteczko uzyskało miejskie prawa zaledwie piętnaście lat przed jej narodzinami, pozostając miejscem, do którego wciąż ściągało niewielu. Znane było natomiast z obecności wielorybów, które szczególnie umiłowały sobie tamtejsze wody. - Poza tym dawno nie miałam przyjemności, ale wiem co ma pan na myśli, mówiąc o możliwości skupienia się w ciszy - i zimnie, dodała już w duchu, mimowolnie przypominając sobie tamten wieczór nad Golddajávr, gdy ujrzała go w wizji, jaka zupełnie zmieniła jej postrzeganie Nystroma. Prowadzenie konwersacji pozwalało na nieskrępowane spoglądanie na twarz mężczyzny, gdy pochylał się mówiąc o sukcesach w połowie. Nie widziała nic zdrożnego w rozmowie o rybach w święto Łucji. Nie podważała swoich wyznań ani przekonań, zawsze usłużnie oddając się woli bogów, prawdziwie doceniając także poświęcenie kapłanki, lecz była zdania, że świętowanie nie powinno odbywać się wyłącznie w milczącej kontemplacji.
Strona 1 z 2 • 1, 2