Arboretum
+3
Severin Rosenkrantz
Amandine Tegan
Mistrz Gry
7 posters
Mistrz Gry
Re: Arboretum Wto 12 Gru - 1:25
Arboretum
Arboretum to wyodrębniony obszar ogrodu botanicznego, gdzie można odkrywać drzewa z różnych części świata – od zwykłych krzewów, po imponujące dęby, przez delikatne wiązy i klonowce, aż po egzotyczne palmy i bambusy. Większość z nich utrzymywana jest przez magię i zaklęcia powiązane z magią natury, bowiem z powodu surowego, zimnego klimatu magicznej Skandynawii, prawdopodobnie nie byłyby w stanie wytrzymać zimy czy nawet wiosny, która zazwyczaj jest o wiele chłodniejsza w tej części świata. Równo wytyczone alejki prowadzą od Naturmuseum aż do labiryntu, znajdującego się niemal na samym końcu ogrodu botanicznego.
Amandine Tegan
Re: Arboretum Sob 16 Mar - 13:25
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
03.06.2001
To nie był pierwszy raz, kiedy zabrakło jej pomysłów, ale pierwszy, kiedy nie umiała sobie z tym poradzić – co z kolei sprawiało, że od tygodnia chodziła cięta jak osa, grymasząc na wszystko, rugając niczemu winnych współpracowników w pracowni, pyskując Felixowi jeszcze częściej niż robiła to zazwyczaj. Była zmęczona, a gdy dorzucić do tego jeszcze frustracje, otrzymywało się mieszankę najbardziej wybuchową. Każdy kolejny szkic pierścionka, zawieszki, bransolety czy broszki zdawał się Amandine gorszy od poprzedniego. Każdy kolejny przekreślała czy wręcz zamazywała grubą warstwą tuszu, a, w niektórych momentach, po prostu wyrywała strony ze szkicownika, mnąc je w dłoniach bez litości i dorzucając do rosnącej sterty w koszu.
Kolekcja, nad którą pracowała, była dla niej ważna. Bardzo ważna. Choć tak naprawdę była pierwszą, którą Amandine planowała wypuścić pod własnym nazwiskiem – dotąd pracowała nad wzorami Felixa i wszystko, co wyszło z jej rąk, było tak naprawdę sztuką Sommerfelta – jednocześnie prędko stała się dla Tegan jej opus magnum. Wiedziała, że Feliks kręci na to nosem i, na zdrowy rozum, wiedziała, że nie powinna podchodzić do tego w ten sposób. Uczyła się dopiero, miała prawo popełniać błędy, a pierwsze własne dzieła nie musiały być od razu majstersztykiem.
Sęk w tym, że Amandine bardzo chciała, żeby były, bo...
Baśniowe motywy były jej bardzo bliskie. Podobnie kwiaty, kolibry, motyle – wszystkie te delikatne wzory, które powszechnie uznawało się już za oklepane, a które Amandine zamierzała przedstawić na swój sposób. Różowe złoto i kolorowe, barwione szkło to zaledwie początek. Tegan wiedziała, co chce zrobić – w głowie miała zarys całej kolekcji, każdej jednej błyskotki.
Problem polegał na tym, że nie umiała nic z tego wykonać – ba, nawet po prostu naszkicować, przenieść swoich pomysłów na papier.
To Felix zasugerował jej, żeby odwiedziła ogrody. Zabierz szkicownik i rysuj, co widzisz, powiedział jej i choć Amandine patrzyła na tę propozycję z wyraźnym powątpiewaniem, ostatecznie dokładnie tak zrobiła. Do kolorowej torby wsadziła szkicownik i zestaw ołówków, butelkę wody i kanapkę – o tej ostatniej Felix marudził jej całe poprzednie popołudnie, upierając się, że skoro z dużą dozą prawdopodobieństwa spędzi w ogrodach cały dzień, to na pewno zgłodnieje. Zamiast sukienki wcisnęła się tym razem w przylegające spodnie z wysokim stanem, czerwoną, kraciastą koszulę i wygodne trampki – wyjątek od obcasów, które tak lubiła nosić, a które nie wydawały się być dobrą opcją na całodzienną wycieczkę – i upinając włosy wysoko, wyszła z mieszkania na tyle wcześnie, by trafić do ogrodu niemal na samo otwarcie.
Kupiła bilet pozwalający jej zarówno włóczyć się po ogrodach, jak i zwiedzić muzeum. Zaczęła od tego drugiego, uznając, że odrobina teorii jeszcze nikomu nie zaszkodziła – a kto wie, może to właśnie wśród sztucznych czy zasuszonych eksponatów znajdzie inspirację, której tak potrzebowała?
Nie znalazła, ale nie żałowała tej godziny, jaką spędziła, spacerując cichymi jeszcze, pustymi korytarzami muzeum.
Zaraz po wyjściu z budynku ruszyła niespiesznie ścieżką przez ogrody. Po pierwszym, niespiesznym kółku zaczęła kolejne, tym razem dużo więcej uwagi poświęcając tym kwiatom i krzewom, które już wcześniej przykłuły jej wzrok szczególnie skutecznie. Finalnie pierwszą przerwę zarządziła sobie w arboretum. Usiadła na ławeczce naprzeciwko niezbyt dużego krzewu, o którym nie wiedziała zupełnie nic poza tym, że kolor jego kwiatów był fascynujący i przypominał jej późnowieczorne niebo. Ciemny granat przeplatał się z fioletem i czerwienią słodkiego wina, zaskakująco dobrze współgrając z soczystą zielenią rozłożystych liści.
Amandine przez dłuższą chwilę przyglądała się roślnie tylko, wreszcie westchnęła cicho, sięgnęła po szkicownik i zaczęła kreślić początkowy, schematyczny kształt kwiatów.
Rysuj to, co widzisz.
Uniosła wzrok znad kartki dopiero wtedy, gdy szkic był już niemal gotowy. Alejkami zaczęli przechadzać się pierwsi zwiedzający, a raptem parę kroków dalej jakiś mężczyzna w ogrodniczym fartuchu gmerał coś wśród pobliskich róż.
Widok pracownika ogrodu nasunął Amandine pewien pomysł, przed zrealizowaniem którego wahała się tylko chwilę.
- Przepraszam! – zawołała wreszcie i poderwała się z ławeczki, w dwóch krokach dołączając do mężczyzny.
Przybrudzony ziemią fartuch i ręce wyraźnie świadczyły, że prace ogrodnicze to dla nieznajomego nie pierwszyzna – co z kolei utwierdziło Tegan tylko w przekonaniu, że ma przed sobą jednego z tutejszych ogrodników czy techników, odpowiedzialnych za pielęgnację wszystkich tych drzew i krzewów. Mężczyzna nie nosił wprawdzie tabliczki z nazwiskiem i funkcją, ale przecież widziała, jak grzebał w tych badylach, więc nie mogła się pomylić.
- Przepraszam, dzień dobry, czy macie tego więcej? – wypaliła bez wahania i palcem wskazała roślinę, której studiowaniem zajmowała się jeszcze chwilę temu. – To znaczy, mam namyśli, czy te kwiaty... Czy można je kupić? Macie jakąś własną kwiaciarnię albo... Nie wiem, giełdę?
Severin Rosenkrantz
Re: Arboretum Pią 22 Mar - 15:34
Severin RosenkrantzWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 37 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : zamożny
Zawód : badacz w Przedsiębiorstwie kwiaciarskim Rosenkrantz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : alchemik renesansu (I), botanik (II)
Statystyki : alchemia: 18 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 27 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 8 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 12
Nieczęsto bywa w niedzielę w ogrodach. Pracuje przecież w ciągu tygodnia, długie godziny spędzając w szklarniach, pochylając się nad nowymi okazami, bądź tymi wymagającymi dodatkowo szczególnej pielęgnacji. Tym razem wyjątkowo trafia do ogrodów, rezygnując ze swojego czasu wolnego, bo jeden z nowych okazów Puniceus violaceus florum domagał się już przesadzenia. Severin nie chciał pozostawiać tego ważnego zadania któremuś z asystentów. Nie, żeby im nie ufał, ale zwyczajnie sam chciał stanąć nad krzewem i podziwiać go w nowym otoczeniu.
Z samego rana stawił się w szklarni i przygotował narzędzia. Podwinął rękawy granatowej, eleganckiej koszuli o rozpiętym przy kołnierzu guziku i narzucił na szyję fartuch, przewiązując go w pasie. Nigdy nie obawia się zanurzenia dłoni w ziemi. Prawdę mówiąc, podczas pracy fizycznej odczuwa swoistą satysfakcję, pozwalającą choć na chwilę odciąć się od przesyconej elegancją codzienności, jakiej się odeń wymaga. Pochylony w skupieniu nad wykopaną dziurą, dostrzega kątem oka zasiadającą na pobliskiej ławce kobietę. Nie jest zdziwiony jej obecnością, weekendami w ogrodach zjawia się wielu odwiedzających, spragnionych zakosztowania soczystej świeżości roślin. Nie skupia się jednak na niej zbyt długo, oddając się dalszej pracy.
Podłużne liście krzewu są w barwie głębokiej zieleni, co idealnie kontrastuje z jasnymi płatkami kwiatów. Te zaś przybierają formę wąskich dzwonków o szerokim rondzie i delikatnie falistymi krawędziami, co nadaje im subtelności. Sama roślina osiągnęła już średnią wysokość, wystarczającą, aby kwiaty były dobrze widoczne. Zasadzając ją między innymi krzewami, pozostawił jej nieco dodatkowej przestrzeni na dalszy wzrost. Nie wie jeszcze, jak pokaźne mogą być te okazy, ale liczy na to, że idealnie wkomponują się w ogrodowy krajobraz.
Słysząc wołanie, Severin podnosi się powoli na równe nogi i wyciera brudne dłonie w szarawy fartuch. Zniża swój wzrok, by omieść nim pobieżnie damską sylwetkę. Jej bezpośredni ton sprawia, że Rosenkrantz unosi tylko ciemne brwi, niejako ciesząc się, że nieznajoma od razu przechodzi do rzeczy.
- Tego, znaczy Punico-Violaceus majesticus. - Sięga spojrzeniem w kierunku krzewu, na który kobieta wskazuje dłonią. To roślina, którą sam doglądał od sadzonki jeszcze przed kilkoma laty, kiedy wraz z asystentem pochylali się nad nowymi odmianami, szukając czegoś w intrygujących barwach. - Naturalnie, kwiaciarnie Rosenkrantzów można spotkać w całego Półwyspu Skandynawskiego - odpowiada neutralnym tonem, lustrując kobietę uważnym spojrzeniem. Jej postura jest bardzo drobna, a łagodna twarz zdaje się być bardzo młoda. W kącikach ciemnych oczu odkrywa tańczące ogniki ekscytacji, jaką dostrzegł w niej jeszcze przed momentem, kiedy zawzięcie poruszała ołówkiem nad szkicownikiem. Nie miał jednak sposobności, by dostrzec, co też powstaje na kolejnych kartkach papieru i czy dziewczyna rzeczywiście przejawia jakiekolwiek oznaki talentu.
- Niestety tych kwiatów nie uraczy się w sklepach. Można je podziwiać wyłącznie w naszych ogrodach. - Na hasło giełda rodzi się w nim coś niepokojącego, jakby kłującego prosto w serce. Okazy Rosenkrantzów nie są czymś, co zdobywa się na skalę masową. Oczywiście, kwiatów mają w pokaźnych ilościach, lecz należy je zakupić poprzez specjalne zamówienie, nie zaś na byle targu. W odczuciu Severina w ich rodzinnych ogrodach i laboratoriach powstaje prawdziwa sztuka. Unikatowe okazy, klasyka zestawiona z ekstrawagancją, a przede wszystkim z luksusem.
Powraca spojrzeniem do Amandine, mrużąc nieco powieki, jakby chcąc wejrzeć w głąb jej duszy i sięgnąć do powierzchownych myśli. Ma nadzieję, że nie zamierza przyczaić się obok krzaka i zerwać jednego z kwiatów, kiedy tylko odwróci wzrok.
- Jeśli poszukuje pani czegoś w ciemnych barwach, to mogę polecić Rubrifolium Violaceum. Drobniejsze płatki, delikatny zapach, można je znaleźć w drugiej części ogrodu. - Tym razem to on unosi rękę, wskazując przejście wśród gęstwiny po innej stronie, także wymownie prowadzące do wyjścia.
Z samego rana stawił się w szklarni i przygotował narzędzia. Podwinął rękawy granatowej, eleganckiej koszuli o rozpiętym przy kołnierzu guziku i narzucił na szyję fartuch, przewiązując go w pasie. Nigdy nie obawia się zanurzenia dłoni w ziemi. Prawdę mówiąc, podczas pracy fizycznej odczuwa swoistą satysfakcję, pozwalającą choć na chwilę odciąć się od przesyconej elegancją codzienności, jakiej się odeń wymaga. Pochylony w skupieniu nad wykopaną dziurą, dostrzega kątem oka zasiadającą na pobliskiej ławce kobietę. Nie jest zdziwiony jej obecnością, weekendami w ogrodach zjawia się wielu odwiedzających, spragnionych zakosztowania soczystej świeżości roślin. Nie skupia się jednak na niej zbyt długo, oddając się dalszej pracy.
Podłużne liście krzewu są w barwie głębokiej zieleni, co idealnie kontrastuje z jasnymi płatkami kwiatów. Te zaś przybierają formę wąskich dzwonków o szerokim rondzie i delikatnie falistymi krawędziami, co nadaje im subtelności. Sama roślina osiągnęła już średnią wysokość, wystarczającą, aby kwiaty były dobrze widoczne. Zasadzając ją między innymi krzewami, pozostawił jej nieco dodatkowej przestrzeni na dalszy wzrost. Nie wie jeszcze, jak pokaźne mogą być te okazy, ale liczy na to, że idealnie wkomponują się w ogrodowy krajobraz.
Słysząc wołanie, Severin podnosi się powoli na równe nogi i wyciera brudne dłonie w szarawy fartuch. Zniża swój wzrok, by omieść nim pobieżnie damską sylwetkę. Jej bezpośredni ton sprawia, że Rosenkrantz unosi tylko ciemne brwi, niejako ciesząc się, że nieznajoma od razu przechodzi do rzeczy.
- Tego, znaczy Punico-Violaceus majesticus. - Sięga spojrzeniem w kierunku krzewu, na który kobieta wskazuje dłonią. To roślina, którą sam doglądał od sadzonki jeszcze przed kilkoma laty, kiedy wraz z asystentem pochylali się nad nowymi odmianami, szukając czegoś w intrygujących barwach. - Naturalnie, kwiaciarnie Rosenkrantzów można spotkać w całego Półwyspu Skandynawskiego - odpowiada neutralnym tonem, lustrując kobietę uważnym spojrzeniem. Jej postura jest bardzo drobna, a łagodna twarz zdaje się być bardzo młoda. W kącikach ciemnych oczu odkrywa tańczące ogniki ekscytacji, jaką dostrzegł w niej jeszcze przed momentem, kiedy zawzięcie poruszała ołówkiem nad szkicownikiem. Nie miał jednak sposobności, by dostrzec, co też powstaje na kolejnych kartkach papieru i czy dziewczyna rzeczywiście przejawia jakiekolwiek oznaki talentu.
- Niestety tych kwiatów nie uraczy się w sklepach. Można je podziwiać wyłącznie w naszych ogrodach. - Na hasło giełda rodzi się w nim coś niepokojącego, jakby kłującego prosto w serce. Okazy Rosenkrantzów nie są czymś, co zdobywa się na skalę masową. Oczywiście, kwiatów mają w pokaźnych ilościach, lecz należy je zakupić poprzez specjalne zamówienie, nie zaś na byle targu. W odczuciu Severina w ich rodzinnych ogrodach i laboratoriach powstaje prawdziwa sztuka. Unikatowe okazy, klasyka zestawiona z ekstrawagancją, a przede wszystkim z luksusem.
Powraca spojrzeniem do Amandine, mrużąc nieco powieki, jakby chcąc wejrzeć w głąb jej duszy i sięgnąć do powierzchownych myśli. Ma nadzieję, że nie zamierza przyczaić się obok krzaka i zerwać jednego z kwiatów, kiedy tylko odwróci wzrok.
- Jeśli poszukuje pani czegoś w ciemnych barwach, to mogę polecić Rubrifolium Violaceum. Drobniejsze płatki, delikatny zapach, można je znaleźć w drugiej części ogrodu. - Tym razem to on unosi rękę, wskazując przejście wśród gęstwiny po innej stronie, także wymownie prowadzące do wyjścia.
Amandine Tegan
Re: Arboretum Nie 24 Mar - 14:55
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kiedyś, jeszcze mieszkając z Felixem, wielokrotnie znosiła mu do domu kwiaty. Nie dlatego, że już wtedy pracowała nad swoją kolekcją (choć poniekąd rzeczywiście to robiła) i nie dlatego, że jakoś wybitnie się na nich znała (nie znała się). Nie, Amandine po prostu lgnęła do natury – wbrew temu, co jeszcze nie tak dawno temu marudziła Rovelstadowi. Bo przecież w jej grymasach na motylarnię wcale nie chodziło o to, że Ørjan ciągnął ją do jednej wielkiej szklarni, co raczej o to, że mieli tam robić zupełnie nic. Tegan nie potrafiła tak po prostu zachwycać się, nie umiała po prostu być – za to bardzo, bardzo doceniała łono natury jako tło do swojej pracy. Do czytania książki. Do szkicowania czy wybieraniu kamieni do zamówienia z nowego katalogu dostawców Felixa.
A teraz nie chodziło nawet o to. Jej potrzeba, by zabrać ze sobą dwa, może trzy kwiaty z tego konkretnego krzewu była bardziej... Bardziej. Bardziej desperacka. Bardziej specyficzna.
Amandine była absolutnie pewna, że potrzebuje właśnie tej rośliny, by stworzyć w końcu jeden, dwa, a jak jej się poszczęści, to może nawet trzy wzory biżuterii, które wreszcie – wreszcie – będą ją satysfakcjonowały.
To dlatego nie poznała Rosenkrantza, biorąc go za zwykłego ogrodnika – choć przecież, jak przystało na córkę Sommerfelta, całkiem dobrze orientowała się w skandynawskich rodach. Zbyt zaaferowana, nie zwróciła uwagi na elegancką koszulę wyglądającą spod fartucha, na ton, jakim mężczyzna się wypowiadał, ani na spojrzenie, jakim ją obrzucił.
Amandine miała cel i ten cel przesłaniał jej absolutnie wszystko.
- Nie? – spytała teraz, chyba nie od razu rozumiejąc. A gdy pojęła, co znaczą słowa mężczyzny, jęknęła z wyraźnym żalem. – Ale ja potrzebuję! – zamarudziła, zerkając tęsknie na krzew.
Nie planowała obcinać kwiatów za plecami ogrodnika. Raczej. Chyba nie. Ale, bogowie, naprawdę ich potrzebowała. Tych konkretnych, żadnych innych.
- Nie, nie, to musi być ten. Zrobiłam tu już dzisiaj trzy kółka, żaden inny się nie nada – uparła się więc, nie doceniając porady mężczyzny tak, jak zapewne powinna – i jak z pewnością doceniłaby w innych okolicznościach, gdyby nie była tak zdesperowana.
Amandine zawsze ceniła wiedzę, zawsze zachwytem napawało ją, gdy ktoś był w czymś ekspertem i gdy o swoich pasjach mógł mówić godzinami. Felix był taki, ona taka była – i każdy inny, kto mógł poszczycić się sercem podobnie pełnym miłości do czegoś, dziedziny sztuki, rzemiosła, czy nawet po prostu wiedzy teoretycznej, był Tegan bliski. Gdyby nie to, że jej kreatywność, jej wena, jej opus magnum wisiało teraz na włosku – a dokładnie tak teraz się czuła – niewątpliwie jak zaczarowana słuchałaby tych zabawnie brzmiących, łacińskich nazw i niewykluczone, że pytałaby, pytała i pytała, chcąc dowiedzieć się więcej, czegoś się nauczyć.
Bo wbrew temu, co zwykli twierdzić jej rodzice, Amandine naprawdę uczyć się lubiła. Po prostu nie tego, czego od niej oczekiwali. I nie tego, czego mogłaby nauczyć się na studiach.
Przez dobrą chwilę patrzyła to na mężczyznę, to na krzew. Uprzejmy – choć może nieco zniecierpliwiony? – wyraz twarzy ogrodnika, ciemne kwiaty. Brudny fartuch – soczyście zielone liście. Grudki ziemi za paznokciami mężczyzny – pojedyncze płatki na ziemi pod krzewem. Elegancka koszula...
Koszula?
Drgnęła nagle, jakby budząc się z jakiegoś wybitnie dziwnego snu. Uniosła wzrok wyżej, przyjrzała się mężczyźnie uważniej. I jeszczed uważniej. I jeszcze trochę.
Nagle wciągnęła powietrze gwałtowniej.
- Rosenkrantz – palnęła na przydechu. – Severin Rosenkrantz – wyjąkała.
Policzki zapłonęły jej żywym ogniem jak na zawołanie.
- Ja... Ja... – zaczęła dukać, zapominając o wszystkim, co zwykle powtarzał jej Felix.
Że przedstawiciele rodów nie są nikim więcej niż inni ludzie. Nie są w żaden sposób lepsi. Że to, gdzie się urodzili, naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Że ona jest warta więcej od wielu księżniczek klanów. Że on sam, Sommerfelt, jest wart więcej od wielu mężczyzn z rodów. Że to, co w klanach najistotniejsze, to ich pieniądze.
- Ja nie... To znaczy, nie chciałam... – plątała się Amandine teraz, mając w głowie nagłą pustkę. – Przepraszam – wyrzuciła wreszcie, skrępowana i zażenowana. – Nie chciałam, żeby to tak... W sensie, ja nie...
Sapnęła z rezygnacją.
- Nie utnę sobie żadnego sama, wiem, że nie wolno – palnęła wreszcie, niemal pewna, że po tym, na jaką desperatkę wyszła, Severin zapewne właśnie o to ją podejrzewa. Że Amandine czeka tylko, by się odwrócił – i zaraz ciachnie drogocenny krzew. Na pewno tak właśnie uważał. Musiał.
I to, że droga, którą jej wskazał, droga do innej z roślin, dziwnym trafem była też drogą do wyjścia – to też na pewno nie był przypadek.
- Ja po prostu... Te kwiaty... Jestem złotniczką – wyjaśniła, choć była niemal pewna, że mężczyzny to wcale nie interesuje. Ale musiała. Musiała wytłumaczyć. To było silniejsze od niej. – Szukam inspiracji i ten krzew, to... – Chrząknęła cicho, przyciskając szkicownik silniej do piersi. Wreszcie westchnęła cicho. – Nieważne – ucięła krótko, w duchu godząc się już na konieczność obejścia się czymś innym. – Przepraszam – dodała z zakłopotaniem jeszcze raz i umknęła wzrokiem.
A teraz nie chodziło nawet o to. Jej potrzeba, by zabrać ze sobą dwa, może trzy kwiaty z tego konkretnego krzewu była bardziej... Bardziej. Bardziej desperacka. Bardziej specyficzna.
Amandine była absolutnie pewna, że potrzebuje właśnie tej rośliny, by stworzyć w końcu jeden, dwa, a jak jej się poszczęści, to może nawet trzy wzory biżuterii, które wreszcie – wreszcie – będą ją satysfakcjonowały.
To dlatego nie poznała Rosenkrantza, biorąc go za zwykłego ogrodnika – choć przecież, jak przystało na córkę Sommerfelta, całkiem dobrze orientowała się w skandynawskich rodach. Zbyt zaaferowana, nie zwróciła uwagi na elegancką koszulę wyglądającą spod fartucha, na ton, jakim mężczyzna się wypowiadał, ani na spojrzenie, jakim ją obrzucił.
Amandine miała cel i ten cel przesłaniał jej absolutnie wszystko.
- Nie? – spytała teraz, chyba nie od razu rozumiejąc. A gdy pojęła, co znaczą słowa mężczyzny, jęknęła z wyraźnym żalem. – Ale ja potrzebuję! – zamarudziła, zerkając tęsknie na krzew.
Nie planowała obcinać kwiatów za plecami ogrodnika. Raczej. Chyba nie. Ale, bogowie, naprawdę ich potrzebowała. Tych konkretnych, żadnych innych.
- Nie, nie, to musi być ten. Zrobiłam tu już dzisiaj trzy kółka, żaden inny się nie nada – uparła się więc, nie doceniając porady mężczyzny tak, jak zapewne powinna – i jak z pewnością doceniłaby w innych okolicznościach, gdyby nie była tak zdesperowana.
Amandine zawsze ceniła wiedzę, zawsze zachwytem napawało ją, gdy ktoś był w czymś ekspertem i gdy o swoich pasjach mógł mówić godzinami. Felix był taki, ona taka była – i każdy inny, kto mógł poszczycić się sercem podobnie pełnym miłości do czegoś, dziedziny sztuki, rzemiosła, czy nawet po prostu wiedzy teoretycznej, był Tegan bliski. Gdyby nie to, że jej kreatywność, jej wena, jej opus magnum wisiało teraz na włosku – a dokładnie tak teraz się czuła – niewątpliwie jak zaczarowana słuchałaby tych zabawnie brzmiących, łacińskich nazw i niewykluczone, że pytałaby, pytała i pytała, chcąc dowiedzieć się więcej, czegoś się nauczyć.
Bo wbrew temu, co zwykli twierdzić jej rodzice, Amandine naprawdę uczyć się lubiła. Po prostu nie tego, czego od niej oczekiwali. I nie tego, czego mogłaby nauczyć się na studiach.
Przez dobrą chwilę patrzyła to na mężczyznę, to na krzew. Uprzejmy – choć może nieco zniecierpliwiony? – wyraz twarzy ogrodnika, ciemne kwiaty. Brudny fartuch – soczyście zielone liście. Grudki ziemi za paznokciami mężczyzny – pojedyncze płatki na ziemi pod krzewem. Elegancka koszula...
Koszula?
Drgnęła nagle, jakby budząc się z jakiegoś wybitnie dziwnego snu. Uniosła wzrok wyżej, przyjrzała się mężczyźnie uważniej. I jeszczed uważniej. I jeszcze trochę.
Nagle wciągnęła powietrze gwałtowniej.
- Rosenkrantz – palnęła na przydechu. – Severin Rosenkrantz – wyjąkała.
Policzki zapłonęły jej żywym ogniem jak na zawołanie.
- Ja... Ja... – zaczęła dukać, zapominając o wszystkim, co zwykle powtarzał jej Felix.
Że przedstawiciele rodów nie są nikim więcej niż inni ludzie. Nie są w żaden sposób lepsi. Że to, gdzie się urodzili, naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Że ona jest warta więcej od wielu księżniczek klanów. Że on sam, Sommerfelt, jest wart więcej od wielu mężczyzn z rodów. Że to, co w klanach najistotniejsze, to ich pieniądze.
- Ja nie... To znaczy, nie chciałam... – plątała się Amandine teraz, mając w głowie nagłą pustkę. – Przepraszam – wyrzuciła wreszcie, skrępowana i zażenowana. – Nie chciałam, żeby to tak... W sensie, ja nie...
Sapnęła z rezygnacją.
- Nie utnę sobie żadnego sama, wiem, że nie wolno – palnęła wreszcie, niemal pewna, że po tym, na jaką desperatkę wyszła, Severin zapewne właśnie o to ją podejrzewa. Że Amandine czeka tylko, by się odwrócił – i zaraz ciachnie drogocenny krzew. Na pewno tak właśnie uważał. Musiał.
I to, że droga, którą jej wskazał, droga do innej z roślin, dziwnym trafem była też drogą do wyjścia – to też na pewno nie był przypadek.
- Ja po prostu... Te kwiaty... Jestem złotniczką – wyjaśniła, choć była niemal pewna, że mężczyzny to wcale nie interesuje. Ale musiała. Musiała wytłumaczyć. To było silniejsze od niej. – Szukam inspiracji i ten krzew, to... – Chrząknęła cicho, przyciskając szkicownik silniej do piersi. Wreszcie westchnęła cicho. – Nieważne – ucięła krótko, w duchu godząc się już na konieczność obejścia się czymś innym. – Przepraszam – dodała z zakłopotaniem jeszcze raz i umknęła wzrokiem.
Severin Rosenkrantz
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 8:57
Severin RosenkrantzWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 37 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : zamożny
Zawód : badacz w Przedsiębiorstwie kwiaciarskim Rosenkrantz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : alchemik renesansu (I), botanik (II)
Statystyki : alchemia: 18 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 27 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 8 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 12
Odwiedzający ogrody galdrowie przychodzą tu z ciekawości, w poszukiwaniu piękna, inspiracji, by otoczyć się żyjącą naturą. Severin lubi ich obserwować, rysujące się na twarzach zaciekawienie, rozluźnienie, obojętność. Każda reakcja jest w pewien sposób intrygująca i fascynująca. W ten prosty sposób może uszczknąć odrobinę z ich prywatności. W swojej głowie kolekcjonuje całą gamę spojrzeń, wykrzywionych ust w uśmiechu bądź grymasie, zadowolenie, czy smutek. Lubi zastanawiać się, co też ich wszystkich napędza? Wszyscy mają swoje powody, mało kto lubi o nich opowiadać, ale ich twarze oraz gesty robią to za nich.
Kobiece jęki nie robią na nim wrażenia. Czy to pierwszy raz ma do czynienia z roszczeniowym traktowaniem? Wprawdzie nikt wcześniej nie domagał się tak kilku kwiatów, by zacząć się wykłócać, ale wychodzi na to, że zawsze musi być ten pierwszy raz.
”Potrzebuję”, marudzi brunetka, a w galdrze kiełkuje jedna śmiała myśl, jakże niewinnie skrobiąca wewnątrz umysłu, domagająca się realizacji. Pragnienie, pożądanie, potrzeba - coś, co kieruje każdym życiem, nakazuje gimnastykować się i dostosować do woli tego, kto trzyma nasz skarb, albo zmusza do pochwycenia go siłą. Na ile zdeterminowana jest stojąca przed nim rozmówczyni? Ile jest w stanie poświęcić, aby osiągnąć swój cel?
Gdy młoda kobieta unosi na niego wzrok i wpatruje się dość nachalnie, Severin nabiera wątpliwości, czy jest ona niespełna rozumu, a może dostała jakiegoś ataku? Sam zawiesza się na moment, unosząc nieznacznie brwi, kiedy policzki Amandine spłonęły czerwienią. Wtedy i sam odetchnął ciężej, częściowo zadowolony, że chyba jednak jej nic nie dolega, a na poły z uśmiechem, mając świadomość, jak wielki musiała w swym odczuciu popełnić błąd. Swoją drogą także i jego twarz nabiera lekkich rumieńców, bo nie jest przyzwyczajony do tego, że obcy ludzie go rozpoznają. Niewiele zdarza się takich momentów, stara się dbać o względną anonimowość, zwyczajnie się nie wychylając. Kojarzyć go mogą za to inni badacze, zainteresowani kolejnymi odkryciami na polu biologii, tych zaś nie ma w świecie zbyt wielu, a już na pewno nie codziennie odwiedzają ogród botaniczny, by kraść kwiaty.
Spoglądając na nią z góry, ma chwilę, aby się jej przyjrzeć. Nieznajoma nosi się w kobiecy, elegancki sposób, tym samym przyciągając wzrok. Na ile jest to rzeczywista słabość do strojów retro, a na ile wytyczona przez konserwatywnych rodziców ścieżka? Wprawdzie sam Rosenkrantz nigdy nie zderzył się z przykazaniami względem ubioru, tak pamięta, że jego siostry je otrzymywały. Co takiego dzieje się w dziewczęcych głowach, że trzeba je kontrolować? Severin z zachwytem obserwuje współczesną modę, krótkie spódnice i głębokie dekolty, czy opinające sylwetkę materiały. Tylko makijaż jest w jego odczuciu zbędny, nazbyt kolorowy, przesłaniający to, na co prawdziwie wolałby patrzeć. Orientuje się właśnie, że wodzi wzrokiem po twarzy złotniczki - jak mu właśnie zdążyła wyjawić - nie do końca skupiając się na jej słowach, będących zresztą zbędną mielonką.
Wspiera się rękami na biodrach i nie przerywa jej, gdy wylewa z siebie wyjaśnienia i przeprosiny. Finalnie unosi dłoń na znak, by przestała się już tłumaczyć.
- Niech będzie, wierzę - mówi spokojnym tonem, a jego twarz pozostaje pogodna. Niechęć i dystans momentalnie odchodzą w zapomnienie, a na ich miejsce wchodzi przyjacielska sympatia, zapoczątkowana zwykłym, przypadkowym głupstwem. - Nikt pani nie zabroni przychodzić tu każdego dnia i podziwiać kwiaty. Prawdę mówiąc, tylko przesiadując tu od rana do wieczora, można zaobserwować prawdziwy cykl ich życia. - Nie zamierza nikomu zabraniać wstępu do ogrodów, nawet podejrzanym kobietom. - Cięte kwiaty tego nie zaoferują, ani kupione, ani skradzione - nawiązuje jeszcze do mętnych tłumaczeń, nie potrafiąc powstrzymać rozbawienia. Nic nie robi sobie z tego, że powrót do tej głupotki może być w jakiś sposób dla jego rozmówczyni niekomfortowy; tym bardziej będzie w to brnął, z zafascynowaniem przyglądając się zmieniającym na jej twarzy emocjom. - Widziałem szkicownik, mogę zobaczyć? - pyta wreszcie, wskazując brodą na dzierżony przez nią notatnik.
Kobiece jęki nie robią na nim wrażenia. Czy to pierwszy raz ma do czynienia z roszczeniowym traktowaniem? Wprawdzie nikt wcześniej nie domagał się tak kilku kwiatów, by zacząć się wykłócać, ale wychodzi na to, że zawsze musi być ten pierwszy raz.
”Potrzebuję”, marudzi brunetka, a w galdrze kiełkuje jedna śmiała myśl, jakże niewinnie skrobiąca wewnątrz umysłu, domagająca się realizacji. Pragnienie, pożądanie, potrzeba - coś, co kieruje każdym życiem, nakazuje gimnastykować się i dostosować do woli tego, kto trzyma nasz skarb, albo zmusza do pochwycenia go siłą. Na ile zdeterminowana jest stojąca przed nim rozmówczyni? Ile jest w stanie poświęcić, aby osiągnąć swój cel?
Gdy młoda kobieta unosi na niego wzrok i wpatruje się dość nachalnie, Severin nabiera wątpliwości, czy jest ona niespełna rozumu, a może dostała jakiegoś ataku? Sam zawiesza się na moment, unosząc nieznacznie brwi, kiedy policzki Amandine spłonęły czerwienią. Wtedy i sam odetchnął ciężej, częściowo zadowolony, że chyba jednak jej nic nie dolega, a na poły z uśmiechem, mając świadomość, jak wielki musiała w swym odczuciu popełnić błąd. Swoją drogą także i jego twarz nabiera lekkich rumieńców, bo nie jest przyzwyczajony do tego, że obcy ludzie go rozpoznają. Niewiele zdarza się takich momentów, stara się dbać o względną anonimowość, zwyczajnie się nie wychylając. Kojarzyć go mogą za to inni badacze, zainteresowani kolejnymi odkryciami na polu biologii, tych zaś nie ma w świecie zbyt wielu, a już na pewno nie codziennie odwiedzają ogród botaniczny, by kraść kwiaty.
Spoglądając na nią z góry, ma chwilę, aby się jej przyjrzeć. Nieznajoma nosi się w kobiecy, elegancki sposób, tym samym przyciągając wzrok. Na ile jest to rzeczywista słabość do strojów retro, a na ile wytyczona przez konserwatywnych rodziców ścieżka? Wprawdzie sam Rosenkrantz nigdy nie zderzył się z przykazaniami względem ubioru, tak pamięta, że jego siostry je otrzymywały. Co takiego dzieje się w dziewczęcych głowach, że trzeba je kontrolować? Severin z zachwytem obserwuje współczesną modę, krótkie spódnice i głębokie dekolty, czy opinające sylwetkę materiały. Tylko makijaż jest w jego odczuciu zbędny, nazbyt kolorowy, przesłaniający to, na co prawdziwie wolałby patrzeć. Orientuje się właśnie, że wodzi wzrokiem po twarzy złotniczki - jak mu właśnie zdążyła wyjawić - nie do końca skupiając się na jej słowach, będących zresztą zbędną mielonką.
Wspiera się rękami na biodrach i nie przerywa jej, gdy wylewa z siebie wyjaśnienia i przeprosiny. Finalnie unosi dłoń na znak, by przestała się już tłumaczyć.
- Niech będzie, wierzę - mówi spokojnym tonem, a jego twarz pozostaje pogodna. Niechęć i dystans momentalnie odchodzą w zapomnienie, a na ich miejsce wchodzi przyjacielska sympatia, zapoczątkowana zwykłym, przypadkowym głupstwem. - Nikt pani nie zabroni przychodzić tu każdego dnia i podziwiać kwiaty. Prawdę mówiąc, tylko przesiadując tu od rana do wieczora, można zaobserwować prawdziwy cykl ich życia. - Nie zamierza nikomu zabraniać wstępu do ogrodów, nawet podejrzanym kobietom. - Cięte kwiaty tego nie zaoferują, ani kupione, ani skradzione - nawiązuje jeszcze do mętnych tłumaczeń, nie potrafiąc powstrzymać rozbawienia. Nic nie robi sobie z tego, że powrót do tej głupotki może być w jakiś sposób dla jego rozmówczyni niekomfortowy; tym bardziej będzie w to brnął, z zafascynowaniem przyglądając się zmieniającym na jej twarzy emocjom. - Widziałem szkicownik, mogę zobaczyć? - pyta wreszcie, wskazując brodą na dzierżony przez nią notatnik.
Amandine Tegan
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 14:55
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie od razu zauważyła, że Severin przygląda jej się z podobną intensywnością, co ona jemu. Gdy jednak wreszcie to sobie uzmysłowiła, gdy poczuła wzrok mężczyzny błądzący po jej ciuchach, po niej, by finalnie zatrzymac sie na jej piegowatej twarzy – policzki piekły ją gorącem, którego w żaden sposób nie wytłumaczyłaby pogodą. To nie na zewnątrz było tak ciepło a w niej – to w niej gotowało się tak wiele. Desperacja i zażenowanie. Zawstydzenie i upór. Fascynacja i nieśmiałość. Tak wiele zupełnie sprzecznych uczuć, których choćby chciała, nie umiałaby pogodzić.
Gdy mężczyzna nie odzywał się jeszcze, pozwalając jej wyrzucać z siebie kolejne urywki raczej niż faktycznie zrozumiałe słowa, Amandine zaczęła wiercić się pod jego wzrokiem. Przestąpiła z nogi na nogę, silniej przytuliła szkicownik, sapnęła cicho i umknęła wzrokiem, zakłopotana. Umiała rozmawiać z klanowcami. To znaczy, zwykle robił to Felix, pozostawiając Amandine klientów wciąż bogatych, wciąż ważnych, ale jednak spoza rodów – ale umiała. Jeśli tylko wiedziała, kim byli. Jeśli tylko była przygotowana. Jeśli to oni chcieli czegoś od niej, nie na odwrót.
Teraz żaden z tych warunków nie był spełniony, więc Tegan czuła, że się gubi – i coraz bardziej ośmiesza.
- Nie pani – odezwała się nagle, w zasadzie bez zastanowienia, odruchowo protestując na formalne określenie. – To znaczy, tak, ale... Nie trzeba. Amandine. Wystarczy Amandine.
Przygryzła mocno wnętrze policzka i mimowolnie zaśmiała się krótko na propozycje, by przychodziła co dziennie.
- Nie mogę. Nie mam czasu, mam pracę, ja... – sapnęła cicho. Jeszcze przez moment przyglądała się omawianemu krzewowi, a gdy wreszcie ponownie spojrzała na Severina, w jej oczach jaśniało – o dziwo – coś więcej niż tylko zakłopotanie i niepewność.
Fascynacja. Zaciekawienie. Jakby wspomnienie o cyklu życia rośliny odblokowało w Amandine jakieś drzwiczki, których istnienia dotąd nie była świadoma.
- To może w takim razie sadzonkę? Taką malutką? Może być nawet słaba, jakaś taka która się tu nie przyjmie albo... – paplała znów jak najęta, czerwieniejąc jeszcze bardziej na tę nieszczęsną kradzież.
Naprawdę nie zamierzała nic stąd wynosić bez zgody pracowników ogrodu. Albo Severina. Może przede wszystkim Severina.
Sapnęła sfrustrowana.
- Nie umiem tu pracować – burknęła cicho, znów nieco nachmurzona, znów zażenowana własną pomysłką i wciąż – wciąż – zdesperowana, by wyjść stąd z czymś. Z czymś. – Nie potrafię, jak mi się ludzie kręcą nad głową, poza tym wena przecież nie działa w ten sposób. To nie tak, że ja tu będę przychodzić codziennie i dzięki temu uda mi się… To jest bardziej kapryśne przecież. Natchnienie. A moje najlepiej działa jak mam święty spokój i po prostu...
Widziałem szkicownik, mogę zobaczyć?
Drgnęła i urwała nagle paplaninę w pół słowa. Szkicownik. Jej szkicownik? Spoglądała na Rosenkrantza przez chwilę szeroko otwartymi oczami, parę chwil później zmrużyła je nieco, wreszcie z ociąganiem podała notes mężczyźnie.
Felix nieustannie próbował wbić jej do głowy, by nie ufała. By strzegła swoich projektów, swojej pracy. By nie podsuwała ludziom swojego serca na talerzu. A ona wciąż to robiła. Wciąż i wciąż. Bo świat nie mógł być przecież aż tak okropnym miejscem, jak przedstawiał go Sommerfelt.
- Ale jak zobaczę te projekty potem u kogoś innego – palnęła nagle bez zastanowienia. – To zatłukę jak... Jak... – zacięła się. Jak psa, prosiło się zakończyć, ale ona przecież nie biła psów. W ogóle nie biła zwierząt. Innych ludzi zresztą też nie. – Zatłukę – zakończyła więc wreszcie krótko.
Nie mając nagle czym zająć rąk, objęła się nimi tylko ciasno, przyglądając się mężczyźnie niepewnie, gdy wertował jej prace.
Nie były dobre. Dla niej nie były dobre. Kolejne strony zapełniały niezliczone szkice pierścieni, zawieszek, bransolet i broszek – niezliczone wariacje na temat tego samego, baśniowego motywu; kolorowe kolibry, barwne kwiaty, liściaste ornamenty, drobniutkie wróżki, połyskliwe żuki i cała masa innych, florystyczno-zwierzęcych szkiców – i były... Były w porządku. Solidne. Ładne. Ale nie takie, jakich pragnęła Amandine.
Co nie znaczyło, że odstąpiłaby je od tak komukolwiek innemu.
Gdy mężczyzna nie odzywał się jeszcze, pozwalając jej wyrzucać z siebie kolejne urywki raczej niż faktycznie zrozumiałe słowa, Amandine zaczęła wiercić się pod jego wzrokiem. Przestąpiła z nogi na nogę, silniej przytuliła szkicownik, sapnęła cicho i umknęła wzrokiem, zakłopotana. Umiała rozmawiać z klanowcami. To znaczy, zwykle robił to Felix, pozostawiając Amandine klientów wciąż bogatych, wciąż ważnych, ale jednak spoza rodów – ale umiała. Jeśli tylko wiedziała, kim byli. Jeśli tylko była przygotowana. Jeśli to oni chcieli czegoś od niej, nie na odwrót.
Teraz żaden z tych warunków nie był spełniony, więc Tegan czuła, że się gubi – i coraz bardziej ośmiesza.
- Nie pani – odezwała się nagle, w zasadzie bez zastanowienia, odruchowo protestując na formalne określenie. – To znaczy, tak, ale... Nie trzeba. Amandine. Wystarczy Amandine.
Przygryzła mocno wnętrze policzka i mimowolnie zaśmiała się krótko na propozycje, by przychodziła co dziennie.
- Nie mogę. Nie mam czasu, mam pracę, ja... – sapnęła cicho. Jeszcze przez moment przyglądała się omawianemu krzewowi, a gdy wreszcie ponownie spojrzała na Severina, w jej oczach jaśniało – o dziwo – coś więcej niż tylko zakłopotanie i niepewność.
Fascynacja. Zaciekawienie. Jakby wspomnienie o cyklu życia rośliny odblokowało w Amandine jakieś drzwiczki, których istnienia dotąd nie była świadoma.
- To może w takim razie sadzonkę? Taką malutką? Może być nawet słaba, jakaś taka która się tu nie przyjmie albo... – paplała znów jak najęta, czerwieniejąc jeszcze bardziej na tę nieszczęsną kradzież.
Naprawdę nie zamierzała nic stąd wynosić bez zgody pracowników ogrodu. Albo Severina. Może przede wszystkim Severina.
Sapnęła sfrustrowana.
- Nie umiem tu pracować – burknęła cicho, znów nieco nachmurzona, znów zażenowana własną pomysłką i wciąż – wciąż – zdesperowana, by wyjść stąd z czymś. Z czymś. – Nie potrafię, jak mi się ludzie kręcą nad głową, poza tym wena przecież nie działa w ten sposób. To nie tak, że ja tu będę przychodzić codziennie i dzięki temu uda mi się… To jest bardziej kapryśne przecież. Natchnienie. A moje najlepiej działa jak mam święty spokój i po prostu...
Widziałem szkicownik, mogę zobaczyć?
Drgnęła i urwała nagle paplaninę w pół słowa. Szkicownik. Jej szkicownik? Spoglądała na Rosenkrantza przez chwilę szeroko otwartymi oczami, parę chwil później zmrużyła je nieco, wreszcie z ociąganiem podała notes mężczyźnie.
Felix nieustannie próbował wbić jej do głowy, by nie ufała. By strzegła swoich projektów, swojej pracy. By nie podsuwała ludziom swojego serca na talerzu. A ona wciąż to robiła. Wciąż i wciąż. Bo świat nie mógł być przecież aż tak okropnym miejscem, jak przedstawiał go Sommerfelt.
- Ale jak zobaczę te projekty potem u kogoś innego – palnęła nagle bez zastanowienia. – To zatłukę jak... Jak... – zacięła się. Jak psa, prosiło się zakończyć, ale ona przecież nie biła psów. W ogóle nie biła zwierząt. Innych ludzi zresztą też nie. – Zatłukę – zakończyła więc wreszcie krótko.
Nie mając nagle czym zająć rąk, objęła się nimi tylko ciasno, przyglądając się mężczyźnie niepewnie, gdy wertował jej prace.
Nie były dobre. Dla niej nie były dobre. Kolejne strony zapełniały niezliczone szkice pierścieni, zawieszek, bransolet i broszek – niezliczone wariacje na temat tego samego, baśniowego motywu; kolorowe kolibry, barwne kwiaty, liściaste ornamenty, drobniutkie wróżki, połyskliwe żuki i cała masa innych, florystyczno-zwierzęcych szkiców – i były... Były w porządku. Solidne. Ładne. Ale nie takie, jakich pragnęła Amandine.
Co nie znaczyło, że odstąpiłaby je od tak komukolwiek innemu.
Severin Rosenkrantz
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 17:24
Severin RosenkrantzWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 37 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : zamożny
Zawód : badacz w Przedsiębiorstwie kwiaciarskim Rosenkrantz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : alchemik renesansu (I), botanik (II)
Statystyki : alchemia: 18 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 27 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 8 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 12
Amandine, przez moment obraca to imię w myślach, powtarzając je niemal bezgłośnie, by sprawdzić, jak układa, się na języku. Młoda kobieta zostaje przypisana do imienia, przestaje być kimś obcym, a daje potencjał ciekawej znajomości. Rzuca wymówkę, że nie może przychodzić tu częściej - może zmieniłaby zdanie, gdyby zyskałaby ku temu więcej powodów. Przysłuchuje się dalszym próbom przekabacenia, wysuwane prośby są śmiałe, co tylko utwierdza Severina w przekonaniu, że ma do czynienia z naprawdę zdeterminowaną osobą. Natchnienie - coś, czego sam potrzebuje każdego dnia, do pracy, do życia. Poszukuje go w różnych miejscach, szukając motywacji, inspiracji, przelotnych uniesień. On też woli pracować we własnym zaciszu, odcinając się od reszty świata. Wprost uwielbia stan, w którym może całym sobą poświęcić się badaniom. Praca z roślinami w szklarni, w laboratorium, wśród obliczeń i szkiców. Nawet we własnym domu jeden z pokoi poświęcił na pracownię, gdzie po godzinach może kontynuować swoją pracę. Rzadko kiedy kogoś do siebie zaprasza, traktując to miejsce jako swoiste sanktuarium. Poza tym niewielu jest tych, którzy prawdziwie interesują się botaniką. Większość w róży widzi czerwone płatki, ostre kolce i słodki zapach, podczas gdy on dostrzega powiązania między gatunkami, możliwości, jakie oferuje ich budowa komórkowa w powstawaniu nowych okazów.
Odbierając szkicownik, wznosi ręce w geście obronnym i kręci tylko głową. Przed kilkoma tygodniami mówił też o tym z Rúną, która zgodziła się podjąć wspólnych badań. Nikt nie lubi, kiedy ktoś zabiera mu jego dokonania, pomniejszając udział, albo zupełnie wykreślając spod tytułu.
- Gdzieżbym śmiał przywłaszczać sobie twoją pracę. Sam zajmuję się badaniami, które publikuję w formie opracowań. Wiem, jak istotne są prawa autorskie - odpowiada neutralnym tonem, nieco rozbawiony sposobem, w jaki młoda kobieta nadal walczy. Ma w sobie temperament, głęboko tłumiony, wołający o możliwość wypłynięcia na powierzchnię. Jest kilka łatwych sposobów, by to uczynić, na które Rosenkrantz uśmiecha się w duchu, ale nie dodaje nic więcej.
Wertuje kolejne strony niespiesznie, przykładając dużo uwagi do szkiców. Dziewczyna ma wyćwiczoną rękę, posługuje się bardzo dobrą kreską, co może stwierdzić, nawet nie znając się nadto na malarskich technikach. Na dłużej zatrzymuje się przy rysunku jednego z ornamentów nawiązujących do roślinności. Rozłożyste płatki przywodzą mu na myśl pewien gatunek róż, jaki miał przyjemność pielęgnować. Zaprzestaje wertowania i wzdycha ciężko, na powrót przenosząc wzrok na kobiece lico. Jest bardzo młoda, ale niezwykle atrakcyjna, nawet jeśli niekoniecznie wpasowująca się w jego typ. Podoba mu się jednak wyraz jej twarzy, kiedy przemawia z pasją. Czy złości się równie uroczo? Przestępuje z jednej nogi na drugą i zadziera nieznacznie brodę, nie spuszczając z niej wzroku.
- Może byłbym skłonny przystać na prośbę o sadzonkę, ale nie ma nic za darmo. - Ciemna brew wędruje ku górze. Posyła jej sugestywne spojrzenie, by zastanowiła się, ile mogłaby zaoferować. To przecież bardzo cenna roślina, niezwykle rzadka - a przynajmniej taką roztacza wokół niej aurę, by podkreślić wyjątkowość kwiatu. A może wyłącznie po to, by się podroczyć? - Chcę ten rysunek - mówi, wskazując palcem na otwartą stronę. Pomijając fakt, że jest naprawdę dobry, Severin ciekaw jest, w jaki sposób zareaguje Amandine. Odda go od razu, nie uważając szkiców za cenne, zawaha się ze względu na przywiązanie, a może zawstydzi, że ktoś może być zainteresowany jej twórczością? Osiągnąć chce to ostatnie. Widząc, w jaki sposób przyciskała szkicownik do piersi, wnioskuje, że jest dlań ważny.
Odbierając szkicownik, wznosi ręce w geście obronnym i kręci tylko głową. Przed kilkoma tygodniami mówił też o tym z Rúną, która zgodziła się podjąć wspólnych badań. Nikt nie lubi, kiedy ktoś zabiera mu jego dokonania, pomniejszając udział, albo zupełnie wykreślając spod tytułu.
- Gdzieżbym śmiał przywłaszczać sobie twoją pracę. Sam zajmuję się badaniami, które publikuję w formie opracowań. Wiem, jak istotne są prawa autorskie - odpowiada neutralnym tonem, nieco rozbawiony sposobem, w jaki młoda kobieta nadal walczy. Ma w sobie temperament, głęboko tłumiony, wołający o możliwość wypłynięcia na powierzchnię. Jest kilka łatwych sposobów, by to uczynić, na które Rosenkrantz uśmiecha się w duchu, ale nie dodaje nic więcej.
Wertuje kolejne strony niespiesznie, przykładając dużo uwagi do szkiców. Dziewczyna ma wyćwiczoną rękę, posługuje się bardzo dobrą kreską, co może stwierdzić, nawet nie znając się nadto na malarskich technikach. Na dłużej zatrzymuje się przy rysunku jednego z ornamentów nawiązujących do roślinności. Rozłożyste płatki przywodzą mu na myśl pewien gatunek róż, jaki miał przyjemność pielęgnować. Zaprzestaje wertowania i wzdycha ciężko, na powrót przenosząc wzrok na kobiece lico. Jest bardzo młoda, ale niezwykle atrakcyjna, nawet jeśli niekoniecznie wpasowująca się w jego typ. Podoba mu się jednak wyraz jej twarzy, kiedy przemawia z pasją. Czy złości się równie uroczo? Przestępuje z jednej nogi na drugą i zadziera nieznacznie brodę, nie spuszczając z niej wzroku.
- Może byłbym skłonny przystać na prośbę o sadzonkę, ale nie ma nic za darmo. - Ciemna brew wędruje ku górze. Posyła jej sugestywne spojrzenie, by zastanowiła się, ile mogłaby zaoferować. To przecież bardzo cenna roślina, niezwykle rzadka - a przynajmniej taką roztacza wokół niej aurę, by podkreślić wyjątkowość kwiatu. A może wyłącznie po to, by się podroczyć? - Chcę ten rysunek - mówi, wskazując palcem na otwartą stronę. Pomijając fakt, że jest naprawdę dobry, Severin ciekaw jest, w jaki sposób zareaguje Amandine. Odda go od razu, nie uważając szkiców za cenne, zawaha się ze względu na przywiązanie, a może zawstydzi, że ktoś może być zainteresowany jej twórczością? Osiągnąć chce to ostatnie. Widząc, w jaki sposób przyciskała szkicownik do piersi, wnioskuje, że jest dlań ważny.
Amandine Tegan
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 18:31
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie wiedziała, czego się spodziewała, ale chyba nie tego, że Severin po prostu się z nią zgodzi. Że przyzna jej rację, uznając jej ostrzeżenia niemal za zasadne, i że... Zmarszczyła brwi lekko, łapiąc się na bardzo dziwnej myśli. Że to nie podstęp. Tego ostatniego nie mogła być pewna – wiedziała, że nie mogła, wszak z takim Brage prowadzała się pół roku i, jak się okazało, przez bite sześć miesięcy nie potrafiła rozpoznać brzydkich gierek typa – ale samo to, że w ogóle o tym pomyślała, było dziwne. Bo przecież Amandine była naiwna. Zawsze miała dla świata znacznie większe i znacznie bardziej otwarte serce niż było to bezpieczne. I zawsze – zawsze – spodziewała się po ludziach raczej czegoś dobrego niż złego.
A teraz, o bogowie, brała pod uwagę, że Rosenkrantz – czysto hipotetycznie – mógłby miec niecne zamiary, móglby chcieć ją wykorzystać. Dorastała? Jeśli tak, to chyba nie do końca jej się to podobało.
Tak czy inaczej, szkicownik był już w rękach Severina, Amandine nie pozostało więc nic innego jak czekać. Czekać, czekać, czekać. Przestąpić z nogi na nogę, skinąć tylko nieznacznie głową na znak, że docenia – a przynajmniej słyszy, przyjmuje do wiadomości – jego zrozumienie odnośnie praw autorskich, wreszcie ze zdumieniem stwierdzić, jak gorące było uczucie, które zalęgło się jej za mostkiem. Nie niepewność czy nieśmiałość – te były obecne zawsze, ale stanowiły raczej tło niż pierwsze skrzypce szalejącej w Amandine burzy. Nie, to było coś innego. Jakby złość, ale też nie do końca.
Zacięcie. Może tak najłatwiej byłoby to opisać. Gotowość bronienia swojego – siebie – walki o to, co dla niej ważne. To nie tak, że nie czuła tego wcześniej. Po prostu dawno już nie z taką mocą.
Im dłużej Severin przeglądał jej rysunki, tym bardziej Amandine była niespokojna. Obejmując się ciasno ramionami, mimowolnie zaczęła skubać nerwowo materiał koszuli i wciąż – wciąż – czuła, jak palą ją policzki. W którymś momencie nie była już pewna, czy bardziej chodzi o lęk przed byciem ocenianą, czy raczej o złość, że Rosenkrantz w ogóle śmie to robić. Myśl, że mężczyzna specjalnie przeciąga wertowanie jej notesu pojawiła się nagle, zabłysnęła pojedynczą iskrą i zaraz, ku zdumieniu samej Amandine, rozgorzała żywym płomieniem.
Dorastała. Musiała dorastać. Musiało chodzić właśnie o to.
Im bardziej złościła się jednak, tym bardziej uparcie nic nie mówiła, jakby za punkt honoru stawiając sobie przeczekać z godnością i nie pokazać, jak bardzo obawiała się… Czego właściwie? Oceny? Krytyki? Logicznie mogła wiedzieć, że jest dobra – robiła to od dzieciaka, miała czas, by się wyrobić – logika nijak jednak miała się do zwyczajnej, bardzo ludzkiej tremy. Więc tak, Amandine obawiała się. Bardzo. I tego akurat niespecjalnie umiała ukryć, choćby nie wiem jak się starała.
Zmarszczyła brwi lekko na westchnienie Severina, niepewna, co je wywołało. Nim jednak zdążyła zapytać – nim pomyślała, że chciałaby zapytać – Rosenkrantz znów na nią patrzył. Patrzył. Tegan za żadne skarby nie przyznałaby się, jak gwałtowny – jak przyjemny – dreszcz przebiegł jej po plecach.
Roślina. Tego chciała. O to teraz chodziło. Skup się.
Potrzebowała chwili, by zrozumieć słowa Severina. Słyszała je, słyszała każde z nich, nie od razu jednak wychwyciła ich pełny sens. Kiedy zaś wreszcie to zrobiła, wciągnęła powietrze może nieco gwałtowniej, nieco głośniej niż by chciała, płonąc pod jego spojrzeniem.
To żart. To żart, prawda?
To było nawet gorzej niż żart. To była jej własna głowa, jej własne myśli wędrujące zupełnie gdzie indziej, niż chciał poprowadzić je Severin – tak sądziła. Jej własne fantazje, którymi się karmiła, nie realizując nawet połowy z nich, bo... Nie. Po prostu nie. Przez ostatnie pół roku próbowała coś realizować i widać, jak na tym wyszła.
Nie mogła myśleć o Brage, do cholery.
Chrząknęła cicho, zakłopotana, gdy mężczyzna uściślił, czego pragnął. Nie jej, bogowie. Oczywiście, że nie jej. Głupia. Rysunek. Chodziło o rysunek. Szkic za sadzonkę. To... Potrzebowała jeszcze jednej chwili, może dwóch. Żeby zrozumieć. Żeby uzmysłowić sobie, że Severin naprawdę – chyba – rozważa odstąpienie jej sadzonki i że naprawdę – chyba – chce za nią jej rysunku.
Rysunku, który nie był nawet tak dobry, więc dlaczego w ogóle...
Myśli galopowały jej przez głowę jak szalone. Zawstydzenie nagłą uwagą, zainteresowaniem jej szkicami. Desperacja gorejąca w niej już od paru dobrych chwil. Ekscytacja, jak blisko może być zdobycia tej rośliny, na której tak jej zależało – i coś jeszcze, jakiś cień, niepokojące echo drgające w jej sercu, którego nie umiała nazwać.
- Ja... W porządku. To znaczy, tak. Okej. Rysunek za sadzonkę. W porządku – znów plątała się, potykała na słowach, znów była żałosna – choć złość, zacięcie wcale nie wygasło. Jakby nie mogło, jakby – raz rozbudzone – miało palić się raz żywiej, raz słabiej, ale nieustannie.
- Ale to... Dlaczego właściwie? To znaczy, to tylko szkic, nawet nie jest... To nic specjalnego, bazgroły, nic więcej. – Wzruszyła ramionami, przygryzła mocno wnętrze policzka i, nim zdążyła się zastanowić, palnęła z zaskakującą śmiałością: - Mogę zrobić lepszy. Rysunek. Nie tutaj, ale... Mogę. Większy. W kolorze. Bo to, to przecież tylko takie... – urwała, nie wiedząc za bardzo, jak dokończyć.
Takie nic, cisnęło się jej na usta, ale to przecież nie prawda. Bo, nawet będąc wobec siebie tak strasznie samokrytyczną, nigdy nie powiedziałaby, że jej sztuka jest niczym. Nie była. W żadnym razie nie była.
A teraz, o bogowie, brała pod uwagę, że Rosenkrantz – czysto hipotetycznie – mógłby miec niecne zamiary, móglby chcieć ją wykorzystać. Dorastała? Jeśli tak, to chyba nie do końca jej się to podobało.
Tak czy inaczej, szkicownik był już w rękach Severina, Amandine nie pozostało więc nic innego jak czekać. Czekać, czekać, czekać. Przestąpić z nogi na nogę, skinąć tylko nieznacznie głową na znak, że docenia – a przynajmniej słyszy, przyjmuje do wiadomości – jego zrozumienie odnośnie praw autorskich, wreszcie ze zdumieniem stwierdzić, jak gorące było uczucie, które zalęgło się jej za mostkiem. Nie niepewność czy nieśmiałość – te były obecne zawsze, ale stanowiły raczej tło niż pierwsze skrzypce szalejącej w Amandine burzy. Nie, to było coś innego. Jakby złość, ale też nie do końca.
Zacięcie. Może tak najłatwiej byłoby to opisać. Gotowość bronienia swojego – siebie – walki o to, co dla niej ważne. To nie tak, że nie czuła tego wcześniej. Po prostu dawno już nie z taką mocą.
Im dłużej Severin przeglądał jej rysunki, tym bardziej Amandine była niespokojna. Obejmując się ciasno ramionami, mimowolnie zaczęła skubać nerwowo materiał koszuli i wciąż – wciąż – czuła, jak palą ją policzki. W którymś momencie nie była już pewna, czy bardziej chodzi o lęk przed byciem ocenianą, czy raczej o złość, że Rosenkrantz w ogóle śmie to robić. Myśl, że mężczyzna specjalnie przeciąga wertowanie jej notesu pojawiła się nagle, zabłysnęła pojedynczą iskrą i zaraz, ku zdumieniu samej Amandine, rozgorzała żywym płomieniem.
Dorastała. Musiała dorastać. Musiało chodzić właśnie o to.
Im bardziej złościła się jednak, tym bardziej uparcie nic nie mówiła, jakby za punkt honoru stawiając sobie przeczekać z godnością i nie pokazać, jak bardzo obawiała się… Czego właściwie? Oceny? Krytyki? Logicznie mogła wiedzieć, że jest dobra – robiła to od dzieciaka, miała czas, by się wyrobić – logika nijak jednak miała się do zwyczajnej, bardzo ludzkiej tremy. Więc tak, Amandine obawiała się. Bardzo. I tego akurat niespecjalnie umiała ukryć, choćby nie wiem jak się starała.
Zmarszczyła brwi lekko na westchnienie Severina, niepewna, co je wywołało. Nim jednak zdążyła zapytać – nim pomyślała, że chciałaby zapytać – Rosenkrantz znów na nią patrzył. Patrzył. Tegan za żadne skarby nie przyznałaby się, jak gwałtowny – jak przyjemny – dreszcz przebiegł jej po plecach.
Roślina. Tego chciała. O to teraz chodziło. Skup się.
Potrzebowała chwili, by zrozumieć słowa Severina. Słyszała je, słyszała każde z nich, nie od razu jednak wychwyciła ich pełny sens. Kiedy zaś wreszcie to zrobiła, wciągnęła powietrze może nieco gwałtowniej, nieco głośniej niż by chciała, płonąc pod jego spojrzeniem.
To żart. To żart, prawda?
To było nawet gorzej niż żart. To była jej własna głowa, jej własne myśli wędrujące zupełnie gdzie indziej, niż chciał poprowadzić je Severin – tak sądziła. Jej własne fantazje, którymi się karmiła, nie realizując nawet połowy z nich, bo... Nie. Po prostu nie. Przez ostatnie pół roku próbowała coś realizować i widać, jak na tym wyszła.
Nie mogła myśleć o Brage, do cholery.
Chrząknęła cicho, zakłopotana, gdy mężczyzna uściślił, czego pragnął. Nie jej, bogowie. Oczywiście, że nie jej. Głupia. Rysunek. Chodziło o rysunek. Szkic za sadzonkę. To... Potrzebowała jeszcze jednej chwili, może dwóch. Żeby zrozumieć. Żeby uzmysłowić sobie, że Severin naprawdę – chyba – rozważa odstąpienie jej sadzonki i że naprawdę – chyba – chce za nią jej rysunku.
Rysunku, który nie był nawet tak dobry, więc dlaczego w ogóle...
Myśli galopowały jej przez głowę jak szalone. Zawstydzenie nagłą uwagą, zainteresowaniem jej szkicami. Desperacja gorejąca w niej już od paru dobrych chwil. Ekscytacja, jak blisko może być zdobycia tej rośliny, na której tak jej zależało – i coś jeszcze, jakiś cień, niepokojące echo drgające w jej sercu, którego nie umiała nazwać.
- Ja... W porządku. To znaczy, tak. Okej. Rysunek za sadzonkę. W porządku – znów plątała się, potykała na słowach, znów była żałosna – choć złość, zacięcie wcale nie wygasło. Jakby nie mogło, jakby – raz rozbudzone – miało palić się raz żywiej, raz słabiej, ale nieustannie.
- Ale to... Dlaczego właściwie? To znaczy, to tylko szkic, nawet nie jest... To nic specjalnego, bazgroły, nic więcej. – Wzruszyła ramionami, przygryzła mocno wnętrze policzka i, nim zdążyła się zastanowić, palnęła z zaskakującą śmiałością: - Mogę zrobić lepszy. Rysunek. Nie tutaj, ale... Mogę. Większy. W kolorze. Bo to, to przecież tylko takie... – urwała, nie wiedząc za bardzo, jak dokończyć.
Takie nic, cisnęło się jej na usta, ale to przecież nie prawda. Bo, nawet będąc wobec siebie tak strasznie samokrytyczną, nigdy nie powiedziałaby, że jej sztuka jest niczym. Nie była. W żadnym razie nie była.
Severin Rosenkrantz
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 20:01
Severin RosenkrantzWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 37 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : zamożny
Zawód : badacz w Przedsiębiorstwie kwiaciarskim Rosenkrantz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : alchemik renesansu (I), botanik (II)
Statystyki : alchemia: 18 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 27 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 8 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 12
Zauważa intensywną czerwień zdobiącą kobiece policzki, czuje, że reakcja ta łechce jego ego i woła o więcej. Wstyd jest bardzo ciekawą emocją, skrywającą pod płaszczykiem liczne słabości. Co też ukryć chce Amandine? Brak pewności siebie, niechęć wobec krytyki, obawa przed odrzuceniem, a może gnające w ciekawym kierunku myśli? Oczywiście, że chciał je wywołać, starał się być bardzo sugestywny, a roziskrzony rumieniec stał się kwintesencją sukcesu.
Próby odwiedzenia go od pomysłu nie są zaskoczeniem. Nie wie tylko, czy spowodowane są przywiązaniem do rysunku, czy też rzeczywistą chęcią do odpłacenia się w lepszy sposób. Bawi go to bardziej, niż powinno, lecz stara się nie dać niczego po sobie poznać.
- Nie, chcę właśnie ten - odpowiada spokojnym, acz zdecydowanym tonem. - Jest w nim coś, co do mnie przemawia, coś subtelnego. - Coś nieidealnego, ale tego nie doda już na głos w obawie, że Amandine zamknie się w sobie zniechęcona. Perfekcja nie istnieje i nie ma sensu doń dążyć. Severin jest wielkim przeciwnikiem pogoni za ostateczną wspaniałością, doceniając to, co ma wady. To w nich, drobnych skazach, odnajduje prawdziwe piękno; to one sprawiają, że twór staje się realny, namacalny, możliwy do doświadczenia. Bezceremonialnie wyrywa kartkę ze szkicownika i chowa ją do kieszeni fartucha, nie zważając na potencjalne słowa sprzeciwu. - Niemniej chętnie obejrzę inne twoje prace. - Oddaje jej własność, wznosząc znów wzrok do spojrzenia ciemnych oczu. Uśmiecha się w ten nieodgadniony sposób. Jest w nim coś onieśmielającego, bezczelnego, coś, co wywołuje speszenie. Robi to świadomie, sięgając do wyuczonej w ostatnich latach manipulacji. Wprost nie może się przed nią powstrzymać, jest jak narkotyk, do którego musi często sięgać, by zagłuszyć to, co usilnie skrywa przed światem. Wyryta boleśnie na sercu rana nie jątrzy się już tak okrutnie, jak przed kilkoma laty, lecz nadal daje o sobie znać. Przypomina o bólu straty, którego z jednej strony chce się pozbyć, z drugiej zaś pielęgnować, niczym nieodłączną cząstkę siebie. Niegdyś zatracił się w poczuciu nieszczęścia, nie widząc sensu w dalszym życiu, lecz zmuszony do wyjścia na prostą, musiał wziąć się w garść, niosąc ze sobą brzemię.
- Niestety nie mam ich tutaj - kłamie gładko, bo cały rząd sadzonek znajduje się szklarni. Pielęgnuje je niemal każdego dnia, doglądając stanu roślin, mierząc wzrost łodyg czy rozpiętość liści. Kiedy tylko poznał tę odmianę, potrafił się nią zachwycić i docenić niezwykłą urodę. Nie dziwi się wcale, że przyciągnęła wzrok Amandine. - Mogę przynieść ją tu jutro, albo przekazać w dowolnym innym miejscu, gdzie będzie ci po drodze. - Zmyślny pretekst, by móc znów się z nią zobaczyć. Nie może sobie pozwolić, by zniknęła ze zdobyczą, by już więcej się nie spotkali. Chce kolejnej okazji do podpuszczenia jej w kilku prostych słowach, do sprawdzenia, czy podczas przerwy udało jej się zyskać na pewności siebie, czy pokaże mu zamknięty w sobie ogień. Podczas tej krótkiej wymiany zaledwie kilku słów zdołała uchwycić jego zainteresowanie, lecz nie jest w stanie określić, co przyciąga go w niej najbardziej. Mógłby odpuścić, pozwolić jej odejść, dać za wygraną i obejść się smakiem. Nie byłby to pierwszy raz, gdyby oddał się spontanicznej, niezobowiązującej rozrywce, lecz coś mu podpowiada, że tym razem za ładną buzią kryje się coś więcej.
Próby odwiedzenia go od pomysłu nie są zaskoczeniem. Nie wie tylko, czy spowodowane są przywiązaniem do rysunku, czy też rzeczywistą chęcią do odpłacenia się w lepszy sposób. Bawi go to bardziej, niż powinno, lecz stara się nie dać niczego po sobie poznać.
- Nie, chcę właśnie ten - odpowiada spokojnym, acz zdecydowanym tonem. - Jest w nim coś, co do mnie przemawia, coś subtelnego. - Coś nieidealnego, ale tego nie doda już na głos w obawie, że Amandine zamknie się w sobie zniechęcona. Perfekcja nie istnieje i nie ma sensu doń dążyć. Severin jest wielkim przeciwnikiem pogoni za ostateczną wspaniałością, doceniając to, co ma wady. To w nich, drobnych skazach, odnajduje prawdziwe piękno; to one sprawiają, że twór staje się realny, namacalny, możliwy do doświadczenia. Bezceremonialnie wyrywa kartkę ze szkicownika i chowa ją do kieszeni fartucha, nie zważając na potencjalne słowa sprzeciwu. - Niemniej chętnie obejrzę inne twoje prace. - Oddaje jej własność, wznosząc znów wzrok do spojrzenia ciemnych oczu. Uśmiecha się w ten nieodgadniony sposób. Jest w nim coś onieśmielającego, bezczelnego, coś, co wywołuje speszenie. Robi to świadomie, sięgając do wyuczonej w ostatnich latach manipulacji. Wprost nie może się przed nią powstrzymać, jest jak narkotyk, do którego musi często sięgać, by zagłuszyć to, co usilnie skrywa przed światem. Wyryta boleśnie na sercu rana nie jątrzy się już tak okrutnie, jak przed kilkoma laty, lecz nadal daje o sobie znać. Przypomina o bólu straty, którego z jednej strony chce się pozbyć, z drugiej zaś pielęgnować, niczym nieodłączną cząstkę siebie. Niegdyś zatracił się w poczuciu nieszczęścia, nie widząc sensu w dalszym życiu, lecz zmuszony do wyjścia na prostą, musiał wziąć się w garść, niosąc ze sobą brzemię.
- Niestety nie mam ich tutaj - kłamie gładko, bo cały rząd sadzonek znajduje się szklarni. Pielęgnuje je niemal każdego dnia, doglądając stanu roślin, mierząc wzrost łodyg czy rozpiętość liści. Kiedy tylko poznał tę odmianę, potrafił się nią zachwycić i docenić niezwykłą urodę. Nie dziwi się wcale, że przyciągnęła wzrok Amandine. - Mogę przynieść ją tu jutro, albo przekazać w dowolnym innym miejscu, gdzie będzie ci po drodze. - Zmyślny pretekst, by móc znów się z nią zobaczyć. Nie może sobie pozwolić, by zniknęła ze zdobyczą, by już więcej się nie spotkali. Chce kolejnej okazji do podpuszczenia jej w kilku prostych słowach, do sprawdzenia, czy podczas przerwy udało jej się zyskać na pewności siebie, czy pokaże mu zamknięty w sobie ogień. Podczas tej krótkiej wymiany zaledwie kilku słów zdołała uchwycić jego zainteresowanie, lecz nie jest w stanie określić, co przyciąga go w niej najbardziej. Mógłby odpuścić, pozwolić jej odejść, dać za wygraną i obejść się smakiem. Nie byłby to pierwszy raz, gdyby oddał się spontanicznej, niezobowiązującej rozrywce, lecz coś mu podpowiada, że tym razem za ładną buzią kryje się coś więcej.
Amandine Tegan
Re: Arboretum Nie 7 Kwi - 20:58
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sapnęła cicho. Dlaczego był tak uparty? Nie miała problemu, by oddać ten szkic. To znaczy, sama myśl, że ktokolwiek mógłby go chcieć – że Rosenkrantz mógłby chcieć jej robione naprędce rysunki – była abstrakcyjna, zupełnie dla niej niezrozumiała, ale, po namyśle, naprawdę nie widziała przeszkód w odstąpieniu szkicu mężczyźnie. Mała cena jak za roślinę, na której tak jej zależało. Skoro jednak chciał rysunku, a ona sama – sama! – zaoferowała się, że może przygotować lepszy, to czemu, na bogów, upierał się właśnie na ten, gorszy, zwyczajnie brzydszy?
Nachmurzyła się jeszcze zanim wyjaśnił swoje motywacje – chociaż wyjaśnił to zdecydowanie za duże słowo jak na ogólniki, które jej dał; ogólniki, których wciąż nie do końca pojmowała – i nie przestała się marszczyć jeszcze przez dobre parę chwil, aż…
Aż zwykły, lekki grymas ustąpił miejsca ostremu błyskowi w oczach, jeszcze głębszym wypiekom na twarzy – zwykłej, bardzo wyraźnej złości.
- Co ty robisz?! – wyrwało jej się, gwałtowny – spóźniony – protest pełen oburzenia. Zapomniała o formach grzecznościowych, o tym, że Severin był starszy, był klanowcem, był ich potencjalnym klientem – klientem, którego mogła właśnie tracić, odzywając się tak obcesowo. Zapomniała o tym, że się wstydzi i o tym, że przecież przyszła tu w konkretnym celu, że wciąż potrzebowała Rosenkrantza, by dał jej tę cholerną roślinę.
Przez chwilę zastanawiała się, czy to na prawdę jest tego warte, ale tak, było. Zdecydowanie było.
Szarpnięciem wyrwała szkicownik z rąk mężczyzny, upchnęła go do torby, jakby samo trzymanie go na widoku groziło, że Severin znów się do niego dorwie, rozedrze na strzępy, potraktuje zupełnie nie tak, jak traktować powinno się sztukę.
Co za kawał chama!
I nagle okazało się, że oddycha płytko i szybko, że policzki pieką ją niemiłosiernie, że w oczach trzaskają iskry, których dawno – nigdy? – u siebie nie widziała. Że w piersi rozlewa jej się gwałtowne, przerażające niemal gorąco, a dłoń zaciska się na paskach torby tak kurczowo, że aż bieleją jej kłykcie.
Że tonie przez chwilę, jedną krótką chwilę, w ciemnych oczach mężczyzny; że traci oddech tyleż samo ze złości co jakiejś dziwnej, rodzącej się fascynacji; że z jej gardła wyrywa się ciche, kipiące rozdrażnieniem parsknięcie – jedyna odpowiedź, jaką miała dla Severina na jego stwierdzenie, że chętnie zobaczyłby więcej jej prac.
Niedoczekanie.
Nie od razu pojęła, co do niej mówi. Nie od razu zrozumiała, że została wykorzystana. Wykorzystana. Znowu. Nie od razu uzmysłowiła sobie, że najpewniej nigdy nie ujrzy na oczy tej nieszczęsnej sadzonki, i że nierówny brzeg w szkicowniku, jedyny ślad po wyrwanej stronie, będzie jej o tym przypominał tak długo, jak długo nie wyrzuci wreszcie notesu w diabły.
- Nie masz. Nie masz tutaj – powtórzyła wreszcie powoli, sapnęła z niedowierzaniem, pokręciła głową. I nagle przestała stać w miejscu. Nagle zaśmiała się krótko, niemal histerycznie, zrobiła parę kroków w jedną, parę kroków w drugą stronę. Nagle z jej ust wyrwało się zupełnie nieprzystające damie ja pierdolę.
Mogę przynieść ją tu jutro.
Zmrużyła oczy, wbiła w Rosenkrantza spojrzenie ostre jak szpilki, które najchętniej powbijałaby mu teraz w różne dziwne miejsca. Bawił się nią. Bawił się od początku, a ona była tak bardzo ślepa. Tak bardzo naiwna.
- Nie mam czasu być tu jutro, mówiłam już – odparła z rozdrażnieniem, chwilowo pozbawiona barier, które trzymałyby jej buzię na kłódkę. Potem miała tego żałować. Wyrzucać sobie, że zachowała się jak rozwydrzony bachor; biczować się, że nie umiała podejść do tego wszystkiego na chłodno. Smagać się na samą myśl o tym, że dała się rozegrać klanowcowi jak ostatnia tępa lalka, którą przecież nie była.
- W ogóle nie mam czasu nigdzie być, to nie... – urwała, zmusiła się, by wziąć jeden, głęboki oddech. I drugi, dla pewności. – Pracuję w Oddechu Walkirii. Możesz przynieść ją tam – rzuciła wreszcie krótko, zwięźle, oschle. Nie wierzyła, by przyszedł. Nie sądziła, by przyniósł jej roślinę.
Bawił się jej głupotą, a ona mu na to pozwoliła. Bogowie, była tak cholernie n a i w n a. Dłoń bolała ją od zaciskania kurczowo na torbie, oddech uciekał jej zbyt szybko, zbyt rwany.
Jeszcze raz spojrzała na Severina. Jeszcze raz prześlizgnęła się po twarzy mężczyzny, jeszcze raz nieopatrznie spojrzała w jego ciemne oczy. Jeszcze raz poczuła, jak serce potyka jej się na chwilę i nie była pewna, czemu.
Jeszcze raz zaśmiała się krótko, obróciła na pięcie i szybkim krokiem odeszła bez słowa, kierując się prosto ku wyjściu.
Amandine z tematu
Nachmurzyła się jeszcze zanim wyjaśnił swoje motywacje – chociaż wyjaśnił to zdecydowanie za duże słowo jak na ogólniki, które jej dał; ogólniki, których wciąż nie do końca pojmowała – i nie przestała się marszczyć jeszcze przez dobre parę chwil, aż…
Aż zwykły, lekki grymas ustąpił miejsca ostremu błyskowi w oczach, jeszcze głębszym wypiekom na twarzy – zwykłej, bardzo wyraźnej złości.
- Co ty robisz?! – wyrwało jej się, gwałtowny – spóźniony – protest pełen oburzenia. Zapomniała o formach grzecznościowych, o tym, że Severin był starszy, był klanowcem, był ich potencjalnym klientem – klientem, którego mogła właśnie tracić, odzywając się tak obcesowo. Zapomniała o tym, że się wstydzi i o tym, że przecież przyszła tu w konkretnym celu, że wciąż potrzebowała Rosenkrantza, by dał jej tę cholerną roślinę.
Przez chwilę zastanawiała się, czy to na prawdę jest tego warte, ale tak, było. Zdecydowanie było.
Szarpnięciem wyrwała szkicownik z rąk mężczyzny, upchnęła go do torby, jakby samo trzymanie go na widoku groziło, że Severin znów się do niego dorwie, rozedrze na strzępy, potraktuje zupełnie nie tak, jak traktować powinno się sztukę.
Co za kawał chama!
I nagle okazało się, że oddycha płytko i szybko, że policzki pieką ją niemiłosiernie, że w oczach trzaskają iskry, których dawno – nigdy? – u siebie nie widziała. Że w piersi rozlewa jej się gwałtowne, przerażające niemal gorąco, a dłoń zaciska się na paskach torby tak kurczowo, że aż bieleją jej kłykcie.
Że tonie przez chwilę, jedną krótką chwilę, w ciemnych oczach mężczyzny; że traci oddech tyleż samo ze złości co jakiejś dziwnej, rodzącej się fascynacji; że z jej gardła wyrywa się ciche, kipiące rozdrażnieniem parsknięcie – jedyna odpowiedź, jaką miała dla Severina na jego stwierdzenie, że chętnie zobaczyłby więcej jej prac.
Niedoczekanie.
Nie od razu pojęła, co do niej mówi. Nie od razu zrozumiała, że została wykorzystana. Wykorzystana. Znowu. Nie od razu uzmysłowiła sobie, że najpewniej nigdy nie ujrzy na oczy tej nieszczęsnej sadzonki, i że nierówny brzeg w szkicowniku, jedyny ślad po wyrwanej stronie, będzie jej o tym przypominał tak długo, jak długo nie wyrzuci wreszcie notesu w diabły.
- Nie masz. Nie masz tutaj – powtórzyła wreszcie powoli, sapnęła z niedowierzaniem, pokręciła głową. I nagle przestała stać w miejscu. Nagle zaśmiała się krótko, niemal histerycznie, zrobiła parę kroków w jedną, parę kroków w drugą stronę. Nagle z jej ust wyrwało się zupełnie nieprzystające damie ja pierdolę.
Mogę przynieść ją tu jutro.
Zmrużyła oczy, wbiła w Rosenkrantza spojrzenie ostre jak szpilki, które najchętniej powbijałaby mu teraz w różne dziwne miejsca. Bawił się nią. Bawił się od początku, a ona była tak bardzo ślepa. Tak bardzo naiwna.
- Nie mam czasu być tu jutro, mówiłam już – odparła z rozdrażnieniem, chwilowo pozbawiona barier, które trzymałyby jej buzię na kłódkę. Potem miała tego żałować. Wyrzucać sobie, że zachowała się jak rozwydrzony bachor; biczować się, że nie umiała podejść do tego wszystkiego na chłodno. Smagać się na samą myśl o tym, że dała się rozegrać klanowcowi jak ostatnia tępa lalka, którą przecież nie była.
- W ogóle nie mam czasu nigdzie być, to nie... – urwała, zmusiła się, by wziąć jeden, głęboki oddech. I drugi, dla pewności. – Pracuję w Oddechu Walkirii. Możesz przynieść ją tam – rzuciła wreszcie krótko, zwięźle, oschle. Nie wierzyła, by przyszedł. Nie sądziła, by przyniósł jej roślinę.
Bawił się jej głupotą, a ona mu na to pozwoliła. Bogowie, była tak cholernie n a i w n a. Dłoń bolała ją od zaciskania kurczowo na torbie, oddech uciekał jej zbyt szybko, zbyt rwany.
Jeszcze raz spojrzała na Severina. Jeszcze raz prześlizgnęła się po twarzy mężczyzny, jeszcze raz nieopatrznie spojrzała w jego ciemne oczy. Jeszcze raz poczuła, jak serce potyka jej się na chwilę i nie była pewna, czemu.
Jeszcze raz zaśmiała się krótko, obróciła na pięcie i szybkim krokiem odeszła bez słowa, kierując się prosto ku wyjściu.
Amandine z tematu
Severin Rosenkrantz
Re: Arboretum Wto 9 Kwi - 9:41
Severin RosenkrantzWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 37 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : zamożny
Zawód : badacz w Przedsiębiorstwie kwiaciarskim Rosenkrantz
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : alchemik renesansu (I), botanik (II)
Statystyki : alchemia: 18 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 27 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność: 8 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 12
I rozpętała się burza. Ciężar oddechu zawisł w gęstniejącym powietrzu, czerwień twarzy pozostaje ta sama, ale w kobiecych oczach jawi się teraz coś innego. Coś, na widok czego Severin rozciąga szerzej usta, nieomal triumfalnie. Nie wydaje się być nazbyt przejęty jej reakcją, zupełnie, jakby tego się spodziewał i tylko czekał, aż przekroczy granicę. Kobiecy warkot jest melodią dla jego uszu, do czego przyznać się nie może, więc prędko poważnieje.
Gwałtowność gestu wprowadza dodatkowy zamęt. Siłą wydarty szkicownik pozostawia na męskiej dłoni pulsujący punkt. Spoglądając na piegowatą buzię domyślił się, że wywoła w niej złość, ale nie przewidział, jak prędko przybierze ona na sile. Niewiele robi sobie z wojowniczego tańca, a przynajmniej taką postawę przyjmuje, by nie nakręcać jej niebezpiecznie. Kto wie, do czego jest zdolna, jak daleko sięgnąć może jej ogień i co strawi na swojej drodze, gdy spuści się go z kajdan?
Bez słowa obserwuje już, jak zaczyna krążyć, jak bije się ze swoimi myślami i próbuje nie wybuchnąć. Jak wiele ma w sobie silnej woli, by opuścić ogrody bez wdawania się w kłótnię? Do tej Severin nie chce dopuścić, wszak podpuszcza ją wyłącznie drobnicami, niewiele dlań znaczącymi.
Czy go przejrzała? Zrozumiała, że istnieją pewne zasady tej gry, które ustala sam Rosenkrantz? Nie ma co do tego pewności, dziewczę nie wydaje się być do końca tego świadome. Inaczej sama zaczęłaby dorzucać własne. Trochę na to czeka, mając nadzieję, że w jakiś sposób urozmaici mu dzień. Zmusi do myślenia, do szukania nowych rozwiązań, każe się dostosować. Nie a nic przeciwko takiej gimnastyce, stymulującej zresztą umysł do bardziej kreatywnych rozwiązań. Tyle że nic takiego się nie dzieje. Dostaje zdawkowymi, dość mocno przewidywalnymi odpowiedziami i dochodzi do wniosku, że stojąca przed nim kobieta nie ma jeszcze takiego doświadczenia.
Łapią go drobne wyrzuty sumienia, że może potraktował ją zbyt ostro, nie wiedział wszak, jak bardzo potrafi być drażliwa, ani na ile jest delikatna. Coś mu jednak w głębi duszy podpowiadało, że uniesie więcej, niż to, na ile wygląda. Chciałby to sprawdzić, zaintrygowany próbką, jaką go poczęstowała, ale czy aby na pewno dobrał do tego najlepszy ze sposobów? Nie chce, by ta zabawa już się skończyła, nie chce obejść się smakiem, lecz jeśli Amandine okaże się być nazbyt wrażliwa i niestabilna, nie zamierza w to brnąć.
Rzucony adres zapisuje się w jego umyśle bardzo wyraźnie, głównie dlatego, że dobrze zna to miejsce. Bywał w Oddechu Walkirii przed kilkoma laty, kiedy jeszcze miał kogo obdarowywać prezentami. Signe była zachwycona dziełami pana Sommerfelta, jakie wychodziły spod jego palców. Felix jest prawdziwym wirtuozem, a skoro przyjął pod swoją pieczę tę młodą kobietę, musiał dostrzec w niej potencjał.
Wsuwa dłonie w kieszenie spodni i odprowadza ją wzrokiem, kiedy ciężki krok wydostaje się z arboretum. Zostaje tam jeszcze przez moment, uśmiechając się kącikiem ust. Oczywiście, że ma zamiar dotrzymać obietnicy, ale jeszcze nie teraz. Pozwoli jej pławić się w złości, dojść do wniosku, że ją oszukał, że jest taki, jak inni. Z jednej strony absolutnie nie obchodzi go, jakie ktoś może mieć o nim mniemanie, zwłaszcza jeśli jest to tylko drobna sikorka, której zdanie niewiele się w świecie liczy. Chce jednak kontynuować tę grę, zobaczyć, dokąd ich zaprowadzi. Czy po dostarczeniu sadzonki pożegnają się już na zawsze, a może to tylko początek ich znajomości?
Severin z tematu
Gwałtowność gestu wprowadza dodatkowy zamęt. Siłą wydarty szkicownik pozostawia na męskiej dłoni pulsujący punkt. Spoglądając na piegowatą buzię domyślił się, że wywoła w niej złość, ale nie przewidział, jak prędko przybierze ona na sile. Niewiele robi sobie z wojowniczego tańca, a przynajmniej taką postawę przyjmuje, by nie nakręcać jej niebezpiecznie. Kto wie, do czego jest zdolna, jak daleko sięgnąć może jej ogień i co strawi na swojej drodze, gdy spuści się go z kajdan?
Bez słowa obserwuje już, jak zaczyna krążyć, jak bije się ze swoimi myślami i próbuje nie wybuchnąć. Jak wiele ma w sobie silnej woli, by opuścić ogrody bez wdawania się w kłótnię? Do tej Severin nie chce dopuścić, wszak podpuszcza ją wyłącznie drobnicami, niewiele dlań znaczącymi.
Czy go przejrzała? Zrozumiała, że istnieją pewne zasady tej gry, które ustala sam Rosenkrantz? Nie ma co do tego pewności, dziewczę nie wydaje się być do końca tego świadome. Inaczej sama zaczęłaby dorzucać własne. Trochę na to czeka, mając nadzieję, że w jakiś sposób urozmaici mu dzień. Zmusi do myślenia, do szukania nowych rozwiązań, każe się dostosować. Nie a nic przeciwko takiej gimnastyce, stymulującej zresztą umysł do bardziej kreatywnych rozwiązań. Tyle że nic takiego się nie dzieje. Dostaje zdawkowymi, dość mocno przewidywalnymi odpowiedziami i dochodzi do wniosku, że stojąca przed nim kobieta nie ma jeszcze takiego doświadczenia.
Łapią go drobne wyrzuty sumienia, że może potraktował ją zbyt ostro, nie wiedział wszak, jak bardzo potrafi być drażliwa, ani na ile jest delikatna. Coś mu jednak w głębi duszy podpowiadało, że uniesie więcej, niż to, na ile wygląda. Chciałby to sprawdzić, zaintrygowany próbką, jaką go poczęstowała, ale czy aby na pewno dobrał do tego najlepszy ze sposobów? Nie chce, by ta zabawa już się skończyła, nie chce obejść się smakiem, lecz jeśli Amandine okaże się być nazbyt wrażliwa i niestabilna, nie zamierza w to brnąć.
Rzucony adres zapisuje się w jego umyśle bardzo wyraźnie, głównie dlatego, że dobrze zna to miejsce. Bywał w Oddechu Walkirii przed kilkoma laty, kiedy jeszcze miał kogo obdarowywać prezentami. Signe była zachwycona dziełami pana Sommerfelta, jakie wychodziły spod jego palców. Felix jest prawdziwym wirtuozem, a skoro przyjął pod swoją pieczę tę młodą kobietę, musiał dostrzec w niej potencjał.
Wsuwa dłonie w kieszenie spodni i odprowadza ją wzrokiem, kiedy ciężki krok wydostaje się z arboretum. Zostaje tam jeszcze przez moment, uśmiechając się kącikiem ust. Oczywiście, że ma zamiar dotrzymać obietnicy, ale jeszcze nie teraz. Pozwoli jej pławić się w złości, dojść do wniosku, że ją oszukał, że jest taki, jak inni. Z jednej strony absolutnie nie obchodzi go, jakie ktoś może mieć o nim mniemanie, zwłaszcza jeśli jest to tylko drobna sikorka, której zdanie niewiele się w świecie liczy. Chce jednak kontynuować tę grę, zobaczyć, dokąd ich zaprowadzi. Czy po dostarczeniu sadzonki pożegnają się już na zawsze, a może to tylko początek ich znajomości?
Severin z tematu
Blanca Vargas
Re: Arboretum Wto 21 Maj - 21:10
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
19 VI 2001 r.
W momencie, w którym wróciła Vaia, Blanca niechętnie wróciła do mieszkania współdzielonego z zespołem. Es wprawdzie proponował jej, by została – że nie musiała uciekać, tak powiedział – Vargas jednak w ogóle nie brała tego pod uwagę. Nic do niej nie mam, mówiła. Po prostu lepiej będzie, jeśli się miniemy.
Więc się minęły, może o godzinę, może o pół, a może tylko o kwadrans. Nie wiedziała. Liczyło się tylko to, że nie spotkała byłej szwagierki Esa ani w jej mieszkaniu, ani na klatce, ani nigdzie w okolicach kamienicy.
Nie łudziła się, że po powrocie do mieszkania poczuje się jak w domu – ten już od jakiegoś czasu był tam, gdzie był Es – a jednak obcość tych czterech ścian uderzyła ją nagle, z podwójną siłą uświadamiając jej, jak wiele się zmieniło. Uciekała już przedtem, tuż po powrocie z Brazylii – teraz jednak robiła to z jeszcze większą determinacją. Wpadała do mieszkania, żeby się wyspać – i w zasadzie tylko po to. Jadła z zespołem śniadania i, czasami, kolacje. Żartowała z nimi, rozmawiała o pracy badawczej – nie o projekcie, o tym nikt nie chciał mówić odkąd Blanca tak po prostu wycofała się – wspominała najświeższe wieści z midgardzkiej prasy. Nie było jednak tak, jak kiedyś i Vargas nie sądziła, by kiedykolwiek w przyszłości mogło być.
Zbyt wiele się zmieniło. Ona – chyba – za bardzo się zmieniła.
Wiedziała, że po powrocie Vai Esteban będzie chciał spędzić z nią chwilę, więc przez krótką chwilę nie naciskała na wspólne wyjście. Nie było jej łatwo powstrzymać się przed napisaniem takiego czy innego listu, zaproponowaniem takiej czy innej aktywności – ale zrobiła to, bo, bogowie, nie chciała przecież być aż tak zaborcza. Aż tak zazdrosna.
Zamykać Esa w aż tak ciasnej klatce.
W efekcie gdy pojawił się w ich mieszkaniu – nagle, bez zapowiedzi, stając po prostu pod drzwiami, witając się potem z Nitą i dyskutując chwilę w przedpokoju z Salem – Blanca była zaskoczona i zupełnie nieprzygotowana na to, jak wielką ulgę przyniesie jej obecność Barrosa. Najpierw, siedząc w dawnym pokoju Esa i słysząc znajomy głos, sądziła, że się pomyliła. Dała sobie trzy dłuższe chwile, by upewnić się, że mężczyzna rzeczywiście tu jest – i raptem jedną dodatkową, by wyprysnąć z sypialni, pognać do przedpokoju i rzucić się Barrosowi na szyję wciąż tam, tuż za progiem mieszkania, gdzie wymieniał uprzejmości z pozostałymi. Nie zdjął nawet kurtki i, jak się okazało – nie planował.
Ubieraj się i chodź, rzucił i Blanca dokładnie to zrobiła. Zmieniła domowe szorty i tank top na jeansy i koszulkę, spięła włosy i, zaledwie dziesięć minut później, była gotowa.
Gdy tylko wyszli przed blok, zaczęła paplać. Z dłonią ciasno splecioną z dłonią Esa, mówiła o wszystkim i, tak naprawdę, o niczym. Słowa wylewały się z niej gwałtownym potokiem – desperackim lub panicznym, jakby bała się, że nie zdąży; że, jeśli przestanie mówić, nie będzie miała ku temu okazji nigdy więcej.
Gdy wreszcie umilkła na chwilę, wtuliła się tylko mocniej w bok mężczyzny i jeszcze przez dobrą chwilę nie patrzyła, gdzie tak naprawdę ją prowadzi. Jej uwagę zwrócił dopiero intensywny zapach kwiatów i kojąca plama zieleni za ogrodzeniem mijanego właśnie ogrodu. Kiedy tylko Es kupił im bilety, Blanca roześmiała się – z ulgą i zaskoczeniem, obie te emocje łatwo było wychwycić.
- Od dawna rozmawialiśmy, żeby się tu wybrać – zauważyła cicho i odetchnęła głęboko.
Gdyby się nad tym zastanowić, mówili o bardzo wielu rzeczach. Mieli bardzo wiele planów, które zawsze odkładali na bliżej nieokreślone później.
Znów wsunęła dłoń w dłoń Esa i dała się poprowadzić wybraną na chybił trafił alejką wgłąb zieleni.
- Stęskniłam się – wymamrotała w którejś chwili niemal prosto w ramię Barrosa, uparcie odmawiając odsunięcia się od mężczyzny, odklejenia policzka od jego ręki, wyprostowania się, dania mu choć odrobiny przestrzeni.
Westchnęła cicho.
- Jak u ciebie? Co u Vai? – spytała cicho. Zaraz potem uśmiechnęła się miękko. – Te ostatnie mieszkanie. Udało ci się je obejrzeć? – spytała. Pamiętała, że w krótkiej notce przysłanej jej raptem przedwczoraj Es wspominał, że był umówiony na oglądanie jednego z mieszkań, które może – może – by się nadawało. Sama Blanca była wtedy w Katedrze i nie mogła mu towarzyszyć, ale i tak dokładnie taki mieli przecież plan – Barros zrobi odsiew, Vargas pojawi się tam, gdzie faktycznie będzie co oglądać i nad czym dumać.
Esteban Barros
Re: Arboretum Sro 22 Maj - 19:01
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie był zachwycony, że Blanca wyraźnie uciekła przed Vaią – najchętniej spędzałby czas z nimi obiema – ale w pewnym sensie to rozumiał. Choćby tylko ze względu na wybuch, którym uraczyła go Vargas, gdy połączyła sobie dźwięki radosnych swawoli sąsiadów z wyobrażeniami ich dwojga i właśnie dlatego nie naciskał. Nie namawiał, nie zaklinał, nie obiecywał nagród za poznanie swojej przyszywanej siostry, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Skoro musiał widywać je osobno, to tak zamierzał żonglować własnym czasem, choć tego przez dwa ostatnie dni miał zaskakująco mało.
Najpierw Vaia i jej opowieści o tym, co robiła, gdy sądził, że pracuje nad jakąś sprawą dla Straży. Złość, że to nie jemu zaufała i nie jemu pozostawiła instrukcje, jak wyciągnąć ją z przedłużającego się transu. Pół dnia spędzone na oglądaniu mieszkań, bo znajdując jedne, następne zdawały się nagle wyrastać we wszystkich dzielnicach jak grzyby po deszczu. Wreszcie odwlekana od dawna wizyta w cichym gabinecie terapeuty, którą już raz odwołał. Był zdumiony sam sobą, że nie uciekł i nie uznał, że przecież to wszystko było mu kompletnie niepotrzebne, skoro dotąd dawał sobie sam radę. Chyba zwyczajnie przyszedł zbyt wcześnie i czekał zbyt długo przed progiem, rozważając opcje, aż nie miał już wyjścia, bo mężczyzna którego wieku nie był w stanie do końca określić, wpadł na niego na korytarzu i zaprosił do środka. Dziwnie się czuł po tej godzinie spędzonej w wygodnym fotelu, na rozmowie z której za pierwszym razem nie wynikało absolutnie nic poza wstępnym zarysowaniem z czym mieli później pracować.
Pracować. Ha. Es nie wiedział jeszcze, co miał o tym sądzić i czy był jakiś sens w płaceniu temu sympatycznemu człowiekowi w okularach, by słuchał jego narzekania raz w tygodniu, a jednak nie mógł sobie znaleźć potem miejsca. Chodził po mieście bez celu, wybrał się nad jezioro i rozważał pływanie do momentu, w którym miałby problem myśleć ze zmęczenia, ale zamiast tego nogi poniosły go w kierunku kamienicy, jaką przez kilka miesięcy nazywał domem. Zaskakująco łatwo było zapukać do drzwi, które sam oznaczył ochronnymi zaklęciami, łatwo było przywitać się z Nitą i Salem uśmiechającymi się na jego widok. Jeszcze łatwiej było samemu uśmiechnąć się szeroko, kiedy Blanca wypadła z pokoju i rzuciła mu się na szyję z entuzjazmem godnym sześciolatki widzącej, że ciocia upiekła jej ulubione ciasto. Czuł się lżejszy w jej towarzystwie. Spokojniejszy.
Nie przyszedł po nią z gotowym planem i nie miał go też, kiedy mówił, by przebrała się i z nim poszła – w okolice ogrodów trafili całkowicie przypadkiem. Raczony wcześniej opowieściami o wszystkim, co przyszło Vargas do głowy, nie przestawał się uśmiechać, mając ją blisko. Bardzo łatwo było chwilowo zapomnieć o nieznośnym swędzeniu gdzieś pod czaszką, które nie opuszczało go od wyjścia z gabinetu terapeuty.
Stęskniłam się.
Uniósł wolną, niezaanektowaną przez kobietę rękę i przyciągnął ją na chwilę bliżej, składając krótki pocałunek na czubku ciemnej głowy.
- Dobrze, zarobiona i tak – odpowiedział po kolei na wszystkie trzy pytania, niespecjalnie chcąc wchodzić w temat Vai i rytuału, jaki ostatnio odprawiła, bo prawdę powiedziawszy wciąż nie do końca rozumiał. Mógłby opowiedzieć o tym, że martwił się, że był zawiedziony pokładaniem jej zaufania w kimś innym, ale nie chciał. Chwilowo wystarczająco sam rozważał tę kwestię, ale temat mieszkania...
- To ostatnie i jeszcze trzy następne. Właściciel pracuje w nieruchomościach, umówił mi jeszcze inne miejsca – rzucił, chwilowo jeszcze nie rozglądając się zbyt intensywnie po arboretum, do którego kupił im bilety. Rośliny nigdy nie był jego konikiem, cieszył się mogąc przebywać na łonie natury, ale żeby dokładnie doczytywać, jakie gatunki posadzono na klombach lub alejkach? No nie. Było ładnie? No było.
- Dwa w centrum są w porządku z czynszem, ale mają po dwa pokoje, nie miałabyś miejsca na pracownię. Jedno oglądałem bardziej na zadupiu, prawie pod lasem. Byłoby nawet w porządku, ale sąsiedzi wyglądali na cholernie wścibskich, stali na podwórzu i gapili się w okna. Słyszałem też jak jedna babcia próbowała namówić wnuczkę… Chyba wnuczkę, żeby coś na mnie wylała i zaprosiła na kawę, bo zrobiłbym jej ładne dzieci – parsknął cicho, wciąż czując na to wspomnienie jednocześnie rozbawienie i zażenowanie. - Także sama rozumiesz, że odpada – ciągnął. - Ostatnie jest... Nie powiedziałbym, że najlepsze, bo trzeba tam włożyć dużo pracy i dokupić mebli, ale ma cztery pokoje, a czynsz jest dosyć niski. Niedaleko kampusu, więc zaraz się będzie zwalniać. Tak przynajmniej mówił.
Najpierw Vaia i jej opowieści o tym, co robiła, gdy sądził, że pracuje nad jakąś sprawą dla Straży. Złość, że to nie jemu zaufała i nie jemu pozostawiła instrukcje, jak wyciągnąć ją z przedłużającego się transu. Pół dnia spędzone na oglądaniu mieszkań, bo znajdując jedne, następne zdawały się nagle wyrastać we wszystkich dzielnicach jak grzyby po deszczu. Wreszcie odwlekana od dawna wizyta w cichym gabinecie terapeuty, którą już raz odwołał. Był zdumiony sam sobą, że nie uciekł i nie uznał, że przecież to wszystko było mu kompletnie niepotrzebne, skoro dotąd dawał sobie sam radę. Chyba zwyczajnie przyszedł zbyt wcześnie i czekał zbyt długo przed progiem, rozważając opcje, aż nie miał już wyjścia, bo mężczyzna którego wieku nie był w stanie do końca określić, wpadł na niego na korytarzu i zaprosił do środka. Dziwnie się czuł po tej godzinie spędzonej w wygodnym fotelu, na rozmowie z której za pierwszym razem nie wynikało absolutnie nic poza wstępnym zarysowaniem z czym mieli później pracować.
Pracować. Ha. Es nie wiedział jeszcze, co miał o tym sądzić i czy był jakiś sens w płaceniu temu sympatycznemu człowiekowi w okularach, by słuchał jego narzekania raz w tygodniu, a jednak nie mógł sobie znaleźć potem miejsca. Chodził po mieście bez celu, wybrał się nad jezioro i rozważał pływanie do momentu, w którym miałby problem myśleć ze zmęczenia, ale zamiast tego nogi poniosły go w kierunku kamienicy, jaką przez kilka miesięcy nazywał domem. Zaskakująco łatwo było zapukać do drzwi, które sam oznaczył ochronnymi zaklęciami, łatwo było przywitać się z Nitą i Salem uśmiechającymi się na jego widok. Jeszcze łatwiej było samemu uśmiechnąć się szeroko, kiedy Blanca wypadła z pokoju i rzuciła mu się na szyję z entuzjazmem godnym sześciolatki widzącej, że ciocia upiekła jej ulubione ciasto. Czuł się lżejszy w jej towarzystwie. Spokojniejszy.
Nie przyszedł po nią z gotowym planem i nie miał go też, kiedy mówił, by przebrała się i z nim poszła – w okolice ogrodów trafili całkowicie przypadkiem. Raczony wcześniej opowieściami o wszystkim, co przyszło Vargas do głowy, nie przestawał się uśmiechać, mając ją blisko. Bardzo łatwo było chwilowo zapomnieć o nieznośnym swędzeniu gdzieś pod czaszką, które nie opuszczało go od wyjścia z gabinetu terapeuty.
Stęskniłam się.
Uniósł wolną, niezaanektowaną przez kobietę rękę i przyciągnął ją na chwilę bliżej, składając krótki pocałunek na czubku ciemnej głowy.
- Dobrze, zarobiona i tak – odpowiedział po kolei na wszystkie trzy pytania, niespecjalnie chcąc wchodzić w temat Vai i rytuału, jaki ostatnio odprawiła, bo prawdę powiedziawszy wciąż nie do końca rozumiał. Mógłby opowiedzieć o tym, że martwił się, że był zawiedziony pokładaniem jej zaufania w kimś innym, ale nie chciał. Chwilowo wystarczająco sam rozważał tę kwestię, ale temat mieszkania...
- To ostatnie i jeszcze trzy następne. Właściciel pracuje w nieruchomościach, umówił mi jeszcze inne miejsca – rzucił, chwilowo jeszcze nie rozglądając się zbyt intensywnie po arboretum, do którego kupił im bilety. Rośliny nigdy nie był jego konikiem, cieszył się mogąc przebywać na łonie natury, ale żeby dokładnie doczytywać, jakie gatunki posadzono na klombach lub alejkach? No nie. Było ładnie? No było.
- Dwa w centrum są w porządku z czynszem, ale mają po dwa pokoje, nie miałabyś miejsca na pracownię. Jedno oglądałem bardziej na zadupiu, prawie pod lasem. Byłoby nawet w porządku, ale sąsiedzi wyglądali na cholernie wścibskich, stali na podwórzu i gapili się w okna. Słyszałem też jak jedna babcia próbowała namówić wnuczkę… Chyba wnuczkę, żeby coś na mnie wylała i zaprosiła na kawę, bo zrobiłbym jej ładne dzieci – parsknął cicho, wciąż czując na to wspomnienie jednocześnie rozbawienie i zażenowanie. - Także sama rozumiesz, że odpada – ciągnął. - Ostatnie jest... Nie powiedziałbym, że najlepsze, bo trzeba tam włożyć dużo pracy i dokupić mebli, ale ma cztery pokoje, a czynsz jest dosyć niski. Niedaleko kampusu, więc zaraz się będzie zwalniać. Tak przynajmniej mówił.
Blanca Vargas
Re: Arboretum Sro 22 Maj - 21:06
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Roześmiała się, gdy odpowiedział na jej pytania jedno po drugim, bez przerywników i większych dywagacji. Nie naciskała. Tak naprawdę wcale nie chciała słuchać o Vai. O nim, o Esie – o nim faktycznie by mogła, nauczyła się już jednak, że Barros niekoniecznie chciał o sobie opowiadać. Nie zawsze. Nie wtedy, gdy miał na podorędziu temat, który interesował go bardziej – tak, jak teraz temat mieszkania.
Blanca skłamałaby mówiąc, że coraz bliższa perspektywa posiadania własnych czterech ścian nie ekscytowała jej w podobny sposób.
Rozpromieniła się na wspomnienie większej liczby ofert. Im więcej ich obejrzą – Es obejrzy – tym większa szansa, że wyprowadzą się… Już. Już zaraz. A niczego przecież nie pragnęła bardziej.
Nie przeszkadzała Barrosowi, gdy mówił, kiwając tylko głową na wymieniane przez niego za i przeciw. Uśmiechnęła się przelotnie na wzmiankę o jej pracowni – sama nie nalegałaby na nią, przynajmniej nie aż tak bardzo, ale Es uparł się, że jeśli mają już szukać czegoś razem, mogą to równie dobrze zrobić porządnie. Czyli tak, by mieli dokładnie takie miejsce, jakie potrzebowali. Jakiego on potrzebował, by czuć się w domu – cóż, jak w domu; i takiego, jakiego potrzebowała Blanca, by móc realizować swoje pasje. Chyba nigdy mu tego nie powiedziała, ale ten upór, to niezachwiane przekonanie Esa rozgrzewało jej serce bardziej niż cokolwiek innego.
Na wspomnienie lasu westchnęła cicho – nie miałaby nic przeciwko ścianie zieleni za oknem – tylko po to, by zaraz nachmurzyć się komicznie na wnuczkę.
- Ktoś tu miał bujną wyobraźnię – burknęła i pokręciła głową. Mimo najlepszych chęci, nie mogła tak całkiem zamaskować drgnięcia kącików ust w rozbawionym uśmiechu. – Zdecydowanie odpada.
Ostatnie za to... Oczy zabłysły jej na wzmiankę o czterech pokojach i bliskości kampusu, zabłysły tak jasno, że blasku nie potrafiła przygasić nawet perspektywa generalnego remontu. Chcąc być ze sobą absolutnie szczerą, Blanca musiałaby przyznać, że ten remont to właściwie kolejny z atutów Zajmie wprawdzie sporo czasu; niewykluczone, że będą musieli pomieszkać na kartonach i w remontowym pyle trochę zbyt długo (Vargas zupełnie nie brała pod uwagę pomieszkiwania wciąż oddzielnie, gdy będą mieli już coś swojego); być może utopią w tym remoncie strasznie dużo pieniędzy – ale wszystko, wszystko będą mogli zrobić po swojemu.
Sama przestrzeń zaś – myśl o czterech pokojach prowadziła Blancę w bardzo różne strony. Własna pracownia to jedno, ale poza nią przecież… Vargas ani razu nie zająknęła się Esowi, jakie myśli coraz częściej zaprzątały jej głowę, ale przed samą sobą coraz trudniej było jej ukryć, że myślała o dzieciach. O rodzinie. O układaniu sobie życia z Barrosem tak, jak nie udało jej się ułożyć o z Joachimem, i jak nigdy potem nie chciała układać go z nikim innym.
Chrząknęła cicho, wracając do ogrodu, do Esa.
- To ostatnie brzmi świetnie – przyznała i uśmiechnęła się szerzej. – Jak jedno z tych, które też chciałabym zobaczyć. – Odetchnęła powoli. – Nie mogę się doczekać, kiedy znów będziemy... No, wiesz. Spać w jednym łóżku. Jeść śniadania przy jednym stole. Wylegiwać się razem na kanapie i... – sapnęła cicho i potrząsnęła głową. – Dobra, to niespecjalnie pomaga – mruknęła i zaraz roześmiała się cicho.
Ostatnio w ogóle częściej się śmiała. Chyba zmęczyło ją już tkwienie we własnym smutku, żalu, złości – i cokolwiek mogła jeszcze w sobie nagromadzić.
- W przyszłym tygodniu powinnam mieć trochę więcej czasu. Jakbyś nas umówił, to moglibyśmy wyskoczyć, obejrzeć to cudo razem nawet w środku dnia – dodała, by zakończyć temat mieszkania i, dając sobie jeszcze chwilę czy dwie na marzenia, skupiła się w końcu na mijanych roślinach.
W przeciwieństwie do Esa, lubiła doczytywać tabliczki. Nawet, jeśli większości z nazw nie kojarzyła, a połowy z nich nie potrafiłaby pewnie nawet wymówić – nie miało to znaczenia. Blanca chłonęła wiedzę jak gąbka – i wciąż chciała jej więcej.
- Te są ładne – pokazała w którejś chwili mijany krzew. Jasnożółte kwiaty były duże – i pachniały tak słodko!
Wyłuskała dłoń z dłoni Esa, podeszła bliżej zarośli i, po ledwie chwili wahania, przykucnęła obok krzewu, wtykając nos w jeden z kanarkowych kielichów. Musnęła opuszkami palców grube, woskowane liście i mimowolnie uśmiechnęła się szerzej.
- Jak będziemy urządzać się u siebie, powinniśmy pomyśleć o roślinach. Bardzo wielu, bardzo kolorowych roślinach – rzuciła i, nie wstając jeszcze z kucek, obejrzała się na Esa z uśmiechem. – Może tylko nie trujących, bo pewnie chciałbyś jakieś zwierzaki. Ja zresztą też – rozpromieniła się i poprawiła okulary na nosie.
Blanca skłamałaby mówiąc, że coraz bliższa perspektywa posiadania własnych czterech ścian nie ekscytowała jej w podobny sposób.
Rozpromieniła się na wspomnienie większej liczby ofert. Im więcej ich obejrzą – Es obejrzy – tym większa szansa, że wyprowadzą się… Już. Już zaraz. A niczego przecież nie pragnęła bardziej.
Nie przeszkadzała Barrosowi, gdy mówił, kiwając tylko głową na wymieniane przez niego za i przeciw. Uśmiechnęła się przelotnie na wzmiankę o jej pracowni – sama nie nalegałaby na nią, przynajmniej nie aż tak bardzo, ale Es uparł się, że jeśli mają już szukać czegoś razem, mogą to równie dobrze zrobić porządnie. Czyli tak, by mieli dokładnie takie miejsce, jakie potrzebowali. Jakiego on potrzebował, by czuć się w domu – cóż, jak w domu; i takiego, jakiego potrzebowała Blanca, by móc realizować swoje pasje. Chyba nigdy mu tego nie powiedziała, ale ten upór, to niezachwiane przekonanie Esa rozgrzewało jej serce bardziej niż cokolwiek innego.
Na wspomnienie lasu westchnęła cicho – nie miałaby nic przeciwko ścianie zieleni za oknem – tylko po to, by zaraz nachmurzyć się komicznie na wnuczkę.
- Ktoś tu miał bujną wyobraźnię – burknęła i pokręciła głową. Mimo najlepszych chęci, nie mogła tak całkiem zamaskować drgnięcia kącików ust w rozbawionym uśmiechu. – Zdecydowanie odpada.
Ostatnie za to... Oczy zabłysły jej na wzmiankę o czterech pokojach i bliskości kampusu, zabłysły tak jasno, że blasku nie potrafiła przygasić nawet perspektywa generalnego remontu. Chcąc być ze sobą absolutnie szczerą, Blanca musiałaby przyznać, że ten remont to właściwie kolejny z atutów Zajmie wprawdzie sporo czasu; niewykluczone, że będą musieli pomieszkać na kartonach i w remontowym pyle trochę zbyt długo (Vargas zupełnie nie brała pod uwagę pomieszkiwania wciąż oddzielnie, gdy będą mieli już coś swojego); być może utopią w tym remoncie strasznie dużo pieniędzy – ale wszystko, wszystko będą mogli zrobić po swojemu.
Sama przestrzeń zaś – myśl o czterech pokojach prowadziła Blancę w bardzo różne strony. Własna pracownia to jedno, ale poza nią przecież… Vargas ani razu nie zająknęła się Esowi, jakie myśli coraz częściej zaprzątały jej głowę, ale przed samą sobą coraz trudniej było jej ukryć, że myślała o dzieciach. O rodzinie. O układaniu sobie życia z Barrosem tak, jak nie udało jej się ułożyć o z Joachimem, i jak nigdy potem nie chciała układać go z nikim innym.
Chrząknęła cicho, wracając do ogrodu, do Esa.
- To ostatnie brzmi świetnie – przyznała i uśmiechnęła się szerzej. – Jak jedno z tych, które też chciałabym zobaczyć. – Odetchnęła powoli. – Nie mogę się doczekać, kiedy znów będziemy... No, wiesz. Spać w jednym łóżku. Jeść śniadania przy jednym stole. Wylegiwać się razem na kanapie i... – sapnęła cicho i potrząsnęła głową. – Dobra, to niespecjalnie pomaga – mruknęła i zaraz roześmiała się cicho.
Ostatnio w ogóle częściej się śmiała. Chyba zmęczyło ją już tkwienie we własnym smutku, żalu, złości – i cokolwiek mogła jeszcze w sobie nagromadzić.
- W przyszłym tygodniu powinnam mieć trochę więcej czasu. Jakbyś nas umówił, to moglibyśmy wyskoczyć, obejrzeć to cudo razem nawet w środku dnia – dodała, by zakończyć temat mieszkania i, dając sobie jeszcze chwilę czy dwie na marzenia, skupiła się w końcu na mijanych roślinach.
W przeciwieństwie do Esa, lubiła doczytywać tabliczki. Nawet, jeśli większości z nazw nie kojarzyła, a połowy z nich nie potrafiłaby pewnie nawet wymówić – nie miało to znaczenia. Blanca chłonęła wiedzę jak gąbka – i wciąż chciała jej więcej.
- Te są ładne – pokazała w którejś chwili mijany krzew. Jasnożółte kwiaty były duże – i pachniały tak słodko!
Wyłuskała dłoń z dłoni Esa, podeszła bliżej zarośli i, po ledwie chwili wahania, przykucnęła obok krzewu, wtykając nos w jeden z kanarkowych kielichów. Musnęła opuszkami palców grube, woskowane liście i mimowolnie uśmiechnęła się szerzej.
- Jak będziemy urządzać się u siebie, powinniśmy pomyśleć o roślinach. Bardzo wielu, bardzo kolorowych roślinach – rzuciła i, nie wstając jeszcze z kucek, obejrzała się na Esa z uśmiechem. – Może tylko nie trujących, bo pewnie chciałbyś jakieś zwierzaki. Ja zresztą też – rozpromieniła się i poprawiła okulary na nosie.
Esteban Barros
Re: Arboretum Pią 24 Maj - 19:39
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
To nie tak, że całe napięcie Esa magicznie wyparowało w obecności Blanki, ale okłady z jej uśmiechu i entuzjazmu na jego widok bardzo pomagały w zmniejszeniu nieprzyjemnych wrażeń z ostatnich dni. Przeszło mu nawet przez myśl, że może właściwie wcale nie potrzebował wizyt u tego sympatycznego terapeuty, kiedy zamieszkają znowu razem, bez ukrywania się czy oceniających spojrzeń. Ciężko było mu jeszcze uwierzyć, że godzina co tydzień spędzona na rozmowie mogłaby mieć na niego większy wpływ niż obecność ukochanej osoby.
Opowiadał jej o mieszkaniach, które widział, bo nawet wiedząc już w jakim były stanie, nie potrafił powstrzymać entuzjazmu na myśl o tym, że po kilku latach znowu miałby własną przestrzeń. Nie pokój w rodzinnym domu, nie dzielony z Salem namiot czy mieszkanie, w którym cała grupa badawcza siedziała sobie na głowie. Miejsce do prawdziwego odpoczynku. Nie do końca jego własne, ale wystarczająco blisko, by potrafił oszukać swój mózg.
Parsknął nieskrępowanym śmiechem, gdy usłyszał burknięcie Blanki na historię o nachalnej babci próbującej wepchnąć mu własną wnuczkę na sprzęt – nie spodziewał się niczego innego, ale mimo wszystko jej sprzeciw w jakiś sposób łechtał mu ego. Jeszcze zanim to powiedziała, spodziewał się, że ostatnia opcja najbardziej przypadnie jej do gustu – przynajmniej na papierze.
- Poczekaj, aż zobaczysz w jakim jest stanie, bo może uciekniesz z krzykiem – rzucił z lekkim rozbawieniem w głosie, pozostałością po śmiechu. - Ja prawie tak zrobiłem, zanim zacząłem wyliczać w głowie, co da się załatwić magią przemiany. Jeśli się na nie zdecydujemy, będę musiał poszukać jakiegoś zaklęcia na łatanie i wygładzanie ścian. Ja nie wiem, co ci studenci tam odwalali, ale w kuchni są dziury jakby ktoś próbował nadziać na nią krzesło. Takie cztery równiutkie dziury na obrysie kwadratu – westchnął, unosząc wolną rękę i pocierając czoło. - Ale wiem, co masz na myśli. Jak podpiszemy na któreś umowę, poczuję ulgę. Tylko trzeba to dobrze przemyśleć.
Nie chciał, by z pośpiechu utknęli w miejscu, jakie szybko zacznie ich męczyć remontem, lub okaże się ponad jego siły i umiejętności – nie przyznawał się do tego na głos, ale martwił się, czy podoła. Czy jego niekompetencja nie zmusi Blanki do spania na materacu na gołej podłodze w syfie i pyle. Kiwnął jednak głową na potwierdzenie, że umówi kolejne spotkanie z właścicielem, bo przecież o to od początku chodziło.
Te są ładne.
Zerknął na krzew, który wskazała, uśmiechając się na widok koloru kwiatów – w pewnym momencie zapomniał, czemu przyszli akurat tutaj i że nie był to zwykły spacer po parku, w którym zieleń zlewała się w jedną ścianę, nie do rozróżnienia na podstawie gatunków dla laika. Wsunął uwolnione dłonie do kieszeni kurtki, a w jego ciemnych oczach mignęło coś rozczulonego i miękkiego, gdy Blanca jak gdyby nigdy nic wsadziła nos prosto do żółtego kielicha.
- Tak. Koniecznie - przytaknął ochoczo, przenosząc odruchowo ciężar z jednej nogi na drugą. - Nie mogłem już patrzeć na te gołe ściany w mieszkaniu, a z okien też przecież nie było widać żadnej zieleni. I wciąż pamiętam o przyniesieniu ci kota. Albo dwóch. Może znajdzie się też jakaś jaszczurka, miałbym w końcu godne towarzystwo – zaproponował z błyskiem w oku. Jeszcze przez dłuższą chwilę czuł uśmiech wyginający mu miękko usta, zanim ich kąciki opadły powoli. Podszedł bliżej rabaty, kucając obok Blanki.
- Byłem dzisiaj u tego terapeuty, o którym ci mówiłem – rzucił cicho, jakby zdradzał jej jakiś okropnie wstydliwy sekret. Bo może właśnie tak było? - Ja... Nie wiem właściwie, co mam o tym sądzić – przyznał, powstrzymując dłonie rwące się do liści, by szarpać je nerwowo.
Opowiadał jej o mieszkaniach, które widział, bo nawet wiedząc już w jakim były stanie, nie potrafił powstrzymać entuzjazmu na myśl o tym, że po kilku latach znowu miałby własną przestrzeń. Nie pokój w rodzinnym domu, nie dzielony z Salem namiot czy mieszkanie, w którym cała grupa badawcza siedziała sobie na głowie. Miejsce do prawdziwego odpoczynku. Nie do końca jego własne, ale wystarczająco blisko, by potrafił oszukać swój mózg.
Parsknął nieskrępowanym śmiechem, gdy usłyszał burknięcie Blanki na historię o nachalnej babci próbującej wepchnąć mu własną wnuczkę na sprzęt – nie spodziewał się niczego innego, ale mimo wszystko jej sprzeciw w jakiś sposób łechtał mu ego. Jeszcze zanim to powiedziała, spodziewał się, że ostatnia opcja najbardziej przypadnie jej do gustu – przynajmniej na papierze.
- Poczekaj, aż zobaczysz w jakim jest stanie, bo może uciekniesz z krzykiem – rzucił z lekkim rozbawieniem w głosie, pozostałością po śmiechu. - Ja prawie tak zrobiłem, zanim zacząłem wyliczać w głowie, co da się załatwić magią przemiany. Jeśli się na nie zdecydujemy, będę musiał poszukać jakiegoś zaklęcia na łatanie i wygładzanie ścian. Ja nie wiem, co ci studenci tam odwalali, ale w kuchni są dziury jakby ktoś próbował nadziać na nią krzesło. Takie cztery równiutkie dziury na obrysie kwadratu – westchnął, unosząc wolną rękę i pocierając czoło. - Ale wiem, co masz na myśli. Jak podpiszemy na któreś umowę, poczuję ulgę. Tylko trzeba to dobrze przemyśleć.
Nie chciał, by z pośpiechu utknęli w miejscu, jakie szybko zacznie ich męczyć remontem, lub okaże się ponad jego siły i umiejętności – nie przyznawał się do tego na głos, ale martwił się, czy podoła. Czy jego niekompetencja nie zmusi Blanki do spania na materacu na gołej podłodze w syfie i pyle. Kiwnął jednak głową na potwierdzenie, że umówi kolejne spotkanie z właścicielem, bo przecież o to od początku chodziło.
Te są ładne.
Zerknął na krzew, który wskazała, uśmiechając się na widok koloru kwiatów – w pewnym momencie zapomniał, czemu przyszli akurat tutaj i że nie był to zwykły spacer po parku, w którym zieleń zlewała się w jedną ścianę, nie do rozróżnienia na podstawie gatunków dla laika. Wsunął uwolnione dłonie do kieszeni kurtki, a w jego ciemnych oczach mignęło coś rozczulonego i miękkiego, gdy Blanca jak gdyby nigdy nic wsadziła nos prosto do żółtego kielicha.
- Tak. Koniecznie - przytaknął ochoczo, przenosząc odruchowo ciężar z jednej nogi na drugą. - Nie mogłem już patrzeć na te gołe ściany w mieszkaniu, a z okien też przecież nie było widać żadnej zieleni. I wciąż pamiętam o przyniesieniu ci kota. Albo dwóch. Może znajdzie się też jakaś jaszczurka, miałbym w końcu godne towarzystwo – zaproponował z błyskiem w oku. Jeszcze przez dłuższą chwilę czuł uśmiech wyginający mu miękko usta, zanim ich kąciki opadły powoli. Podszedł bliżej rabaty, kucając obok Blanki.
- Byłem dzisiaj u tego terapeuty, o którym ci mówiłem – rzucił cicho, jakby zdradzał jej jakiś okropnie wstydliwy sekret. Bo może właśnie tak było? - Ja... Nie wiem właściwie, co mam o tym sądzić – przyznał, powstrzymując dłonie rwące się do liści, by szarpać je nerwowo.
Blanca Vargas
Re: Arboretum Sob 25 Maj - 10:52
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Perspektywa remontu nie przerażała Blanki głównie dlatego, że nie sądziła, by cokolwiek mogło być gorsze od rozłąki. Vargas nie bała się brudu i niewygód – nawet, jeśli trzeba byłoby użerać się z nimi przez dłuższy czas, Meksykanka optymistycznie uważała, że to wciąż będzie lepsze niż życie w mieszkaniu, w którym już od jakiegoś czasu nie czuła się do końca dobrze, i lepsze niż walka o każdą chwilę z Esem. Dopóki będą w tym razem, mogli koczować choćby i pod mostem.
Patrząc jednak na Barrosa i słuchając, co mówił, Blanca uzmysłowiła sobie nagle, że dla niego wygląda to trochę inaczej. Że mężczyzna cały ten remont traktował jako niemal swoją wyłączną odpowiedzialność, i że sama myśl, że mógłby nie umieć czegoś zrobić prawdopodobnie sprawiała, że cała operacja urządzania się na swoim wydawała się bardziej przerażająca, niż faktycznie musiała być.
- Hej – rzuciła więc teraz miękko zerkając na Esa. – Poradzimy sobie z tym. Ty jesteś cholernie zdolny, a ja też mam dwie sprawne ręce – dodała z rozbawieniem. – Które nawet potrafią trochę w czary, chociaż na to nie wygląda. – Wyszczerzyła zęby. To, że czarowała raczej rzadko nie znaczyło, że nie umiała. Prawda była przecież taka, że zaklęcia domowe miała opanowane do perfekcji – a to, czego nie potrafiła zrobić magią, w dużej mierze umiała bez magii.
- Poza tym – zauważyła. – Jestem przekonana, że nie będziemy z tym sami, kocie. Gwarantuję ci, że mój tata przyjedzie na pierwszy sygnał, że zaczynamy ogarniać mieszkanie, podobnie zresztą będzie pewnie i z twoimi. Jak sądzisz, kto wprosi się pierwszy? Franco czy jednak Juliana? – roześmiała się. – No i Sam. Jest już w Londynie przecież i tylko czeka, żeby do nas wpaść. Nawet, jeśli tylko na malowanie ścian i mycie okien.[/i] – Uśmiechnęła się przelotnie.
Tam, gdzie Es się martwił, Blanca zdecydowanie nadrabiała optymizmem.
Poświęcając potem chwilę na oględziny – i obwąchanie – krzewu, roześmiała się lekko na wzmiankę o jaszczurce i godnym towarzystwie.
- [b]Uważaj, jeszcze się obrażę – palnęła bez wahania i pokręciła głową z rozbawieniem. – Nie jestem pewna, jak podoba mi się ten pomysł. Jakbyś miał towarzystwo, to już w ogóle nie ruszyłbyś się spod kaloryfera. Albo kominka. Albo z gniazda, jakbyście sobie takie uwili w kocach. – Obejrzała się na mężczyznę i uśmiechnęła szeroko. Żartowała, oczywiście, że tak. Przygarnęłaby każde zwierzę. No, prawie każde. Pająków by nie chciała. I innych robali. I chyba też węży. Cała reszta jednak byłaby zupełnie w porządku. Nawet, gdyby mieli urządzić w mieszkaniu mini zoo, Blanca nie miałaby nic przeciwko.
Gdy Es kucnął obok, przysunęła się do niego jeszcze trochę – i spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Już? – spytała, bo Barros nie wspominał, kiedy dokładnie zamierzał się wybrać na pierwszą wizytę. W zasadzie niewiele mówił, poza tym, że miał kogoś upatrzonego i że planuje się umówić.
Orientując się, jak mogło zabrzmieć jej pytanie, Blanca sapnęła cicho, przytuliła Esa na chwilę i ucałowała go słodko w policzek.
- To fantastycznie, kochanie. Naprawdę bardzo się cieszę – zapewniła. To nie tak, że sądziła, że Barros sam by sobie nie poradził. Prawdopodobnie, gdyby musiał, udźwignąłby absolutnie wszystko. Tylko że, no właśnie – wcale nie musiał. Nie było takiej potrzeby. Ktoś mógł mu pomóc i Blanca była szczęśliwa, że Es zdecydował się po tę pomoc sięgnąć.
Dając spokój obwąchiwaniu krzewu, spoglądała na Barrosa uważnie. Nie popędzała go, dając mu przestrzeń by mówił co chciał, jak chciał i kiedy chciał. Kiedy przyznał, że nie jest pewien, co o terapii sądzić, uśmiechnęła się miękko. Rozumiała, tak jej się wydawało.
- To musi być strasznie dziwne uczucie, płacić komuś po prostu za to, że siedzi i cię słucha – zgodziła się łagodnie. Odruchowo sięgnęła po dłoń Esa, splotła palce z jego. Znała Barrosa już dość, by wiedzieć, że przy trudnych tematach trudno utrzymać mu dłonie w spokoju – a nie mogli przecież pozwolić, by wyskubał tu zaraz drogocenną roślinę. – I w ogóle mówić komuś obcemu o tym wszystkim, co... Nie wiem, co po prostu wydaje się wstydliwe. Głupie. Słabe. – Umknęła wzrokiem na chwilę, nie spięła się jednak tak, jak potrafiła. Nie uciekała od tematu. Po prostu myślała.
Nie zapomniała też, że sama również obiecała, że się zastanowi – i że z kimś się umówi. Że przynajmniej spróbuje uporać się z własnymi demonami.
Znów zerknęła na Esa.
- Jak się czujesz? – spytała łagodnie. – Nie co myślisz, tylko... Jak terapeuta? Jakie masz po nim wrażenia? – Uśmiechnęła się miękko.
Patrząc jednak na Barrosa i słuchając, co mówił, Blanca uzmysłowiła sobie nagle, że dla niego wygląda to trochę inaczej. Że mężczyzna cały ten remont traktował jako niemal swoją wyłączną odpowiedzialność, i że sama myśl, że mógłby nie umieć czegoś zrobić prawdopodobnie sprawiała, że cała operacja urządzania się na swoim wydawała się bardziej przerażająca, niż faktycznie musiała być.
- Hej – rzuciła więc teraz miękko zerkając na Esa. – Poradzimy sobie z tym. Ty jesteś cholernie zdolny, a ja też mam dwie sprawne ręce – dodała z rozbawieniem. – Które nawet potrafią trochę w czary, chociaż na to nie wygląda. – Wyszczerzyła zęby. To, że czarowała raczej rzadko nie znaczyło, że nie umiała. Prawda była przecież taka, że zaklęcia domowe miała opanowane do perfekcji – a to, czego nie potrafiła zrobić magią, w dużej mierze umiała bez magii.
- Poza tym – zauważyła. – Jestem przekonana, że nie będziemy z tym sami, kocie. Gwarantuję ci, że mój tata przyjedzie na pierwszy sygnał, że zaczynamy ogarniać mieszkanie, podobnie zresztą będzie pewnie i z twoimi. Jak sądzisz, kto wprosi się pierwszy? Franco czy jednak Juliana? – roześmiała się. – No i Sam. Jest już w Londynie przecież i tylko czeka, żeby do nas wpaść. Nawet, jeśli tylko na malowanie ścian i mycie okien.[/i] – Uśmiechnęła się przelotnie.
Tam, gdzie Es się martwił, Blanca zdecydowanie nadrabiała optymizmem.
Poświęcając potem chwilę na oględziny – i obwąchanie – krzewu, roześmiała się lekko na wzmiankę o jaszczurce i godnym towarzystwie.
- [b]Uważaj, jeszcze się obrażę – palnęła bez wahania i pokręciła głową z rozbawieniem. – Nie jestem pewna, jak podoba mi się ten pomysł. Jakbyś miał towarzystwo, to już w ogóle nie ruszyłbyś się spod kaloryfera. Albo kominka. Albo z gniazda, jakbyście sobie takie uwili w kocach. – Obejrzała się na mężczyznę i uśmiechnęła szeroko. Żartowała, oczywiście, że tak. Przygarnęłaby każde zwierzę. No, prawie każde. Pająków by nie chciała. I innych robali. I chyba też węży. Cała reszta jednak byłaby zupełnie w porządku. Nawet, gdyby mieli urządzić w mieszkaniu mini zoo, Blanca nie miałaby nic przeciwko.
Gdy Es kucnął obok, przysunęła się do niego jeszcze trochę – i spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Już? – spytała, bo Barros nie wspominał, kiedy dokładnie zamierzał się wybrać na pierwszą wizytę. W zasadzie niewiele mówił, poza tym, że miał kogoś upatrzonego i że planuje się umówić.
Orientując się, jak mogło zabrzmieć jej pytanie, Blanca sapnęła cicho, przytuliła Esa na chwilę i ucałowała go słodko w policzek.
- To fantastycznie, kochanie. Naprawdę bardzo się cieszę – zapewniła. To nie tak, że sądziła, że Barros sam by sobie nie poradził. Prawdopodobnie, gdyby musiał, udźwignąłby absolutnie wszystko. Tylko że, no właśnie – wcale nie musiał. Nie było takiej potrzeby. Ktoś mógł mu pomóc i Blanca była szczęśliwa, że Es zdecydował się po tę pomoc sięgnąć.
Dając spokój obwąchiwaniu krzewu, spoglądała na Barrosa uważnie. Nie popędzała go, dając mu przestrzeń by mówił co chciał, jak chciał i kiedy chciał. Kiedy przyznał, że nie jest pewien, co o terapii sądzić, uśmiechnęła się miękko. Rozumiała, tak jej się wydawało.
- To musi być strasznie dziwne uczucie, płacić komuś po prostu za to, że siedzi i cię słucha – zgodziła się łagodnie. Odruchowo sięgnęła po dłoń Esa, splotła palce z jego. Znała Barrosa już dość, by wiedzieć, że przy trudnych tematach trudno utrzymać mu dłonie w spokoju – a nie mogli przecież pozwolić, by wyskubał tu zaraz drogocenną roślinę. – I w ogóle mówić komuś obcemu o tym wszystkim, co... Nie wiem, co po prostu wydaje się wstydliwe. Głupie. Słabe. – Umknęła wzrokiem na chwilę, nie spięła się jednak tak, jak potrafiła. Nie uciekała od tematu. Po prostu myślała.
Nie zapomniała też, że sama również obiecała, że się zastanowi – i że z kimś się umówi. Że przynajmniej spróbuje uporać się z własnymi demonami.
Znów zerknęła na Esa.
- Jak się czujesz? – spytała łagodnie. – Nie co myślisz, tylko... Jak terapeuta? Jakie masz po nim wrażenia? – Uśmiechnęła się miękko.
Esteban Barros
Re: Arboretum Nie 26 Maj - 19:17
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może faktycznie przerażał go ten remont i może uważał też, że to wszystko powinno być tylko i wyłącznie na jego głowie. Nie dlatego, by sądził, że Blanca nie radziła sobie z magią – doskonale zaprzeczyła temu faktowi wychodząc żywa z kromlecha. Nie chciał chyba, by musiała zamieniać swoje aktualne, wygodne życie w dużym mieszkaniu na coś, co estetycznie mocno odbiegało od ideału i zapewne miało tak być jeszcze długi czas, poza tym... Ona miała swoją pracę – nawet jeśli nie mogła powiedzieć dokładnie, o co chodziło w aktualnym projekcie – i artystyczne pasje, które realizowała, a to wszystko zajmowało przecież czas. Czas, którego nie chciał jej odbierać, by męczyła się z nim w pyle, syfie ukrytym za starymi szafkami czy z podciekającą rurą kanalizacyjną. Parsknął krótko, gdy zaczęła wymieniać, ile osób jej zdaniem było gotowych im pomagać i musiał jej po cichu przyznać rację. Za swoją rodzinę mógł ręczyć, ojciec Blanki wydawał się równym gościem, a Sam... O Sam nie mógł powiedzieć wiele, ale jeśli Vargas uważała, że się stawi wypucować im okna, to wierzył, że tak właśnie będzie.
Zrobiło mu się trochę lepiej z tymi myślami.
- Dramatyzujesz, skarbie – rzucił już swobodniej, kiedy zaczęła rozprawiać o gniazdach z koca i legowiskach pod kaloryferem. - Z kotami można robić dokładnie to samo, one też lubią się wygotowywać. Jeszcze do nas dołączysz i tyle z tego będzie. Zostaniemy jedną kupą cieplutkich koców i futerka, a świat niech się kręci bez nas – zażartował, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki. Jak na zawołanie ledwo wspomniał o wylegiwaniu się w cieple, a już zaczął bardziej zwracać uwagę na to, że skandynawska aura mogłaby się jednak nieco ocieplić.
Dopiero kucając i schodząc do poziomu Blanki – bliżej ziemi, bliżej krzewów nasadzonych z rozmysłem przy alejce – rozbawienie rozmyło się nieco, naturalnie ustępując miejsca niepokojowi, który czuł wcześniej tego dnia. To z jego powodu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, poszedł przecież do starego mieszkania, żeby się z nią zobaczyć, poprawić dziwaczny, nieprzyjemny nastrój.
Wiedział, że będzie chciał powiedzieć jej o terapeucie, nie miał jednak pewności, czy zrobi to od razu – czy nie stwierdzi w którymś momencie, że musi to jednak przemyśleć, przetrawić i wrócić do tematu dopiero z gotowym zestawem wniosków. Albo wcale. To był znajomy teren, sprawdzone rozwiązania, tyle że nie zawsze działały. Ostatnio jakby mniej, a rozmowa chociaż trudna stawała się w ostatnim czasie przyjemniejszą alternatywą – może po prostu trafił na odpowiednią osobę. Finalnie wspomniał tylko, że był i że nie wiedział, co o tym myśleć. Oba te fakty były prawdą, ale nie oferowały niczego konkretnego. Stanowiły dosyć nieśmiały wstęp do tematu.
Wykrzywił lekko usta i wyłamując odruchowo palce kiwnął głową na pytanie, którego szczerze mówiąc się nie spodziewał. Już? Nigdy nie lubił czekać, gdy wiedział, że ma do zrobienia coś, co można by przyrównać do bolesnego zrywania plastra, a tak właśnie postrzegał wybranie się do profesjonalisty, który słuchałby jego żałosnych wywodów. Rozumem wiedział, że to tak samo dla jego dobra jak i dobra osób znajdujących się w jego otoczeniu przypadkiem lub na stałe. Zdarzało mu się wpadać w sytuacje życia i śmierci, a potem wychodzić z nich obronną ręką, przechodzić do porządku dziennego, ale kromlech... Kromlech był chyba kroplą przelewającą czarę, w której latami zbierały się doświadczenia, jakich nikomu nie życzył.
Uśmiechnął się słabo, kiedy Blanca poprawiła się, ubierając w słowa to, co chodziło mu po głowie przez cały czas od momentu, gdy usiadł w fotelu w gabinecie terapeuty.
- Cholernie dziwne – przytaknął, unosząc dłoń, której nie pochwyciła w uścisku kobieta i pocierając zarost na policzku, częściowo tylko słuchając chrzęstu. Mhm, mruknął jeszcze po chwili, nie chcąc nawiązywać właśnie do głupoty i słabości. Podobnych myśli miał pod czaszką aż za dużo.
- On... – zaczął po chwili, z wyraźną ulgą, że może skierować myśli w innym kierunku i mówić o czymś konkretniejszym. - Jest młody. Trochę mnie to zdziwiło, no bo co on może wiedzieć o życiu, a chce słuchać innych – parsknął, choć wyjątkowo bez humoru, a raczej z czymś co przypominało zakłopotanie. - Ale wydaje się interesować tym, co do niego mówisz. Słucha i nie przerywa. Dużo notował, ale mówił, że to tylko po to, żebyśmy mogli ustalić jakiś plan. Nie wiedziałem, że przy problemach z głową można coś planować – ścisnął mocniej dłoń Blanki, kiwając się lekko na piętach. - To chyba... W jakiś sposób pocieszające? Że ktoś wie, jak to podzielić na mniejsze części.
Zrobiło mu się trochę lepiej z tymi myślami.
- Dramatyzujesz, skarbie – rzucił już swobodniej, kiedy zaczęła rozprawiać o gniazdach z koca i legowiskach pod kaloryferem. - Z kotami można robić dokładnie to samo, one też lubią się wygotowywać. Jeszcze do nas dołączysz i tyle z tego będzie. Zostaniemy jedną kupą cieplutkich koców i futerka, a świat niech się kręci bez nas – zażartował, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki. Jak na zawołanie ledwo wspomniał o wylegiwaniu się w cieple, a już zaczął bardziej zwracać uwagę na to, że skandynawska aura mogłaby się jednak nieco ocieplić.
Dopiero kucając i schodząc do poziomu Blanki – bliżej ziemi, bliżej krzewów nasadzonych z rozmysłem przy alejce – rozbawienie rozmyło się nieco, naturalnie ustępując miejsca niepokojowi, który czuł wcześniej tego dnia. To z jego powodu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, poszedł przecież do starego mieszkania, żeby się z nią zobaczyć, poprawić dziwaczny, nieprzyjemny nastrój.
Wiedział, że będzie chciał powiedzieć jej o terapeucie, nie miał jednak pewności, czy zrobi to od razu – czy nie stwierdzi w którymś momencie, że musi to jednak przemyśleć, przetrawić i wrócić do tematu dopiero z gotowym zestawem wniosków. Albo wcale. To był znajomy teren, sprawdzone rozwiązania, tyle że nie zawsze działały. Ostatnio jakby mniej, a rozmowa chociaż trudna stawała się w ostatnim czasie przyjemniejszą alternatywą – może po prostu trafił na odpowiednią osobę. Finalnie wspomniał tylko, że był i że nie wiedział, co o tym myśleć. Oba te fakty były prawdą, ale nie oferowały niczego konkretnego. Stanowiły dosyć nieśmiały wstęp do tematu.
Wykrzywił lekko usta i wyłamując odruchowo palce kiwnął głową na pytanie, którego szczerze mówiąc się nie spodziewał. Już? Nigdy nie lubił czekać, gdy wiedział, że ma do zrobienia coś, co można by przyrównać do bolesnego zrywania plastra, a tak właśnie postrzegał wybranie się do profesjonalisty, który słuchałby jego żałosnych wywodów. Rozumem wiedział, że to tak samo dla jego dobra jak i dobra osób znajdujących się w jego otoczeniu przypadkiem lub na stałe. Zdarzało mu się wpadać w sytuacje życia i śmierci, a potem wychodzić z nich obronną ręką, przechodzić do porządku dziennego, ale kromlech... Kromlech był chyba kroplą przelewającą czarę, w której latami zbierały się doświadczenia, jakich nikomu nie życzył.
Uśmiechnął się słabo, kiedy Blanca poprawiła się, ubierając w słowa to, co chodziło mu po głowie przez cały czas od momentu, gdy usiadł w fotelu w gabinecie terapeuty.
- Cholernie dziwne – przytaknął, unosząc dłoń, której nie pochwyciła w uścisku kobieta i pocierając zarost na policzku, częściowo tylko słuchając chrzęstu. Mhm, mruknął jeszcze po chwili, nie chcąc nawiązywać właśnie do głupoty i słabości. Podobnych myśli miał pod czaszką aż za dużo.
- On... – zaczął po chwili, z wyraźną ulgą, że może skierować myśli w innym kierunku i mówić o czymś konkretniejszym. - Jest młody. Trochę mnie to zdziwiło, no bo co on może wiedzieć o życiu, a chce słuchać innych – parsknął, choć wyjątkowo bez humoru, a raczej z czymś co przypominało zakłopotanie. - Ale wydaje się interesować tym, co do niego mówisz. Słucha i nie przerywa. Dużo notował, ale mówił, że to tylko po to, żebyśmy mogli ustalić jakiś plan. Nie wiedziałem, że przy problemach z głową można coś planować – ścisnął mocniej dłoń Blanki, kiwając się lekko na piętach. - To chyba... W jakiś sposób pocieszające? Że ktoś wie, jak to podzielić na mniejsze części.
Blanca Vargas
Re: Arboretum Czw 30 Maj - 19:02
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Ostatnio dużo myślała. To samo w sobie nie było takie dziwne, bo Blanca w ogóle bardzo dużo czasu poświęcała na analizowanie otaczającej ją rzeczywistości, zgłębianie sekretów świata – i własnych. Teraz jednak myślała dużo o bardzo konkretnych rzeczach, które – jeszcze do niedawna – nie były dla niej aż tak ważne.
Od jakiegoś czasu zastanawiała się więc, kim tak naprawdę chciałaby być – i jakkolwiek pompatycznie mogło brzmieć to pytanie, było dla Vargas cholernie ważnym. I cholernie trudnym, bo jak dotąd nie znalazła na nie jednej, w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Z tym pytaniem wiązało się jednak także inne – takie, na które potrafiła już odpowiedzieć.
Jaką chciałaby być dla Esa – jaką chciałaby być z Esem?
Nie wszystko potrafiła nazwać, ale wśród tych przymiotników, które jej się nasuwały, wspierająca pojawiał się bardzo często. Vargas nie wiedziała o przeszłości Barrosa wszystkiego, dość jednak, by wiedzieć, że jeśli nie będzie potrafiła być dla niego właśnie taka – cały ich związek nie będzie miał większego sensu. W przypadku ich relacji dosyć jasnym było, że o uczuciach trudniej będzie mówić, niezwykle istotne będzie więc, by umieć je pokazać. A to pokazywanie było dla Blanki w dużej mierze zupełnie nowe.
Teraz, tkwiąc z Esem w tej małej przestrzeni, jaką stworzyli sobie chwilowo obok słodko pachnącego krzewu, chciała wierzyć, że robi to dobrze. Że jej słowa, nawet jeśli w niektórych miejscach dobrane raczej niefortunnie; nawet, jeśli szarpiące czasem nie te struny, do których Blanca faktycznie chciała sięgnąć – że nawet mimo tego są dość wartościowe, by mówić o jej uczuciach, jakie żywiła do swojego mężczyzny. Chciała wierzyć, że daje Esowi dość bezpiecznej przestrzeni, by ten mógł uporać się ze swoimi uczuciami – jednocześnie będąc dla niego dość blisko, by mógł metaforycznie oprzeć się na jej ramieniu, gdyby właśnie tego potrzebował.
Dosłownie zresztą też.
W duchu takiego właśnie wsparcia – nienachalnego, gotowego jednak rozrosnąć się na pierwszy sygnał, że właśnie tego Es teraz potrzebuje – Blanca nie wcinała się, gdy mówił, uśmiechając tylko nieznacznie na opis terapeuty. Potrafiła sobie wyobrazić, jak podejrzliwy musiał Barros być na tej pierwszej wizycie, i jak niepewnie musiał się czuć. Samo to jednak, że poszedł i zaczął mówić – to było dobre. Bardzo, bardzo dobre.
- Właśnie dlatego chciałam, żebyś spróbował. Że może by ci to pomogło – przyznała miękko i oparła policzek na ramieniu mężczyzny. – Tam, gdzie my sobie nie radzimy, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział… – zawahała się, wreszcie roześmiała lekko. – Kto pokaże nam palcem, jak wziąć głęboki oddech, a potem będzie grzebał tak długo, aż nagle okaże się, że rozwiązanie wszystkich problemów już tam było, w naszej głowie, że trzeba je było tylko wykopać spod tych wszystkich warstw mułu i wodorostów. – Uniosła dłoń Esa i ucałowała miękko jego wierzch. – Będzie dobrze, kochanie – zapewniła, bo czasem te naiwnie proste słowa są dokładnie tym, co chciałoby się usłyszeć.
Milczała potem przez dłuższą chwilę, a gdy nogi zaczęły marudzić jej od zbyt długiego kucania, wstała i pociągnęła Esa za sobą. Znów niespiesznie ruszyła ścieżką, tym razem niespecjalnie już przyglądając się roślinom.
- Też sobie kogoś znalazłam – stwierdziła nagle, cicho, przygryzła dolną wargę lekko. – Terapeutę. Tak myślę. Ma bardzo dobre opinie i... – Odetchnęła powoli. – Nie zapisałam się jeszcze, nie miał już miejsc na ten miesiąc ani jeszcze grafiku na kolejny. Ale to zrobię. Powiedział, żeby się odezwać za tydzień – dodała, a w jej głosie zabrzmiała jakby przepraszająca nuta – jakby sądziła, że musi wytłumaczyć, wyjaśnić, że naprawdę chciała, że nie zawiedzie Esa po raz kolejny, że mimo tych początkowych problemów nie zamierza odpuścić. Obiecała mu przecież – i tym razem zamierzała dotrzymać absolutnie każdej z obietnic. Nie popełni po raz drugi tego samego błędu.
Potem znów nie odzywała się przez dłuższą chwilę, ściskając tylko mocno dłoń Esa i błądząc nieobecnym wzrokiem po mijanych zaroślach. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Gdy znów zdecydowała się odezwać, brzmiała jeszcze mniej pewnie, niż poprzednio – w jej głosie pobrzmiewało jednak coś jeszcze, coś jakby... Ulga? Ostrożna radość? Nie umiałaby tego nazwać, nie umiałaby powiedzieć nic ponad to, że było to coś dobrego. Coś, do czego nie pozwoliła sobie jeszcze się przywiązać, czego jednak nie chciała odtrącać.
- Es, ja... – zaczęła więc ostrożnie, zerkając na niego tylko kątem oka, a i to tylko przez krótką chwilę, zaraz potem znów umykając wzrokiem. – Dużo myślałam, po tym, jak byliśmy w Brazylii. – Nie uściśliła, o który pobyt jej chodziło, zasadnym było jednak założenie, że chodziło raczej o ten pierwszy raczej niż drugi. – O tym, jak to wszystko mogłoby wyglądać. To, w sensie – my. Jak my moglibyśmy wyglądać. Jak chciałabym, żeby wyglądało nasze życie... I, no właśnie, przede wszystkim – żeby było nasze. Nie moje i twoje, ale nasze, wspólne – przyznała z zakłopotaniem. Plątała się wyraźnie, skoro już jednak zaczęła temat, wyraźnie chciała go dokończyć. Nie zamierzała uciekać, nie tak, jak robiła to dotąd.
- I sądzę… To znaczy, wydaje mi się… Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę to mówić, wydawalo mi się zawsze, że to nie dla mnie i że tak naprawdę to nie... – Odetchnęła głęboko. Bogowie, to nie powinno być takie trudne. – Chciałabym założyć z tobą rodzinę, Es. Jeśli też tego chcesz. Wiem, że to bardzo szybko, jak na takie wnioski, szczególnie, po tym... Po tym wszystkim. Tylko, że ja... Myślałam o tym już wcześniej i potem, w trakcie naszych... Naszego... – Jak miała to nazwać? Po mojej zdradzie? W trakcie naszego dramatu?
Jeszcze jeden głęboki oddech, jeszcze jedna nieudolna próba ubrania w słowa tego, co już przecież wiedziała.
- Chciałabym mieć z tobą dziecko, Es – wyrzuciła wreszcie, może trochę zbyt szybko, ale z czułością tak wyraźnie brzmiącą w jej głosie, że trudno było ją podważać. – I wspólny dom. Chciałabym, żebyśmy... To znaczy, może nie zaczęliśmy najlepiej, i może teraz też wcale jeszcze nie jest dość dobrze, by snuć takie plany, ale ja... Myślę… Chciałam, żebyś wiedział – dokończyła wreszcie, nie najlepiej, jakby mogła, w jedyny sposób jednak, w jaki umiała.
Przez myśl przeszło, że teraz powinna jeszcze tylko paść na kolana i się oświadczyć – i, o dziwo, nie tylko nie wyśmiała w duchu tego pomysłu, co z zaskoczeniem uznała, że mogłaby. Naprawdę by mogła.
Od jakiegoś czasu zastanawiała się więc, kim tak naprawdę chciałaby być – i jakkolwiek pompatycznie mogło brzmieć to pytanie, było dla Vargas cholernie ważnym. I cholernie trudnym, bo jak dotąd nie znalazła na nie jednej, w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Z tym pytaniem wiązało się jednak także inne – takie, na które potrafiła już odpowiedzieć.
Jaką chciałaby być dla Esa – jaką chciałaby być z Esem?
Nie wszystko potrafiła nazwać, ale wśród tych przymiotników, które jej się nasuwały, wspierająca pojawiał się bardzo często. Vargas nie wiedziała o przeszłości Barrosa wszystkiego, dość jednak, by wiedzieć, że jeśli nie będzie potrafiła być dla niego właśnie taka – cały ich związek nie będzie miał większego sensu. W przypadku ich relacji dosyć jasnym było, że o uczuciach trudniej będzie mówić, niezwykle istotne będzie więc, by umieć je pokazać. A to pokazywanie było dla Blanki w dużej mierze zupełnie nowe.
Teraz, tkwiąc z Esem w tej małej przestrzeni, jaką stworzyli sobie chwilowo obok słodko pachnącego krzewu, chciała wierzyć, że robi to dobrze. Że jej słowa, nawet jeśli w niektórych miejscach dobrane raczej niefortunnie; nawet, jeśli szarpiące czasem nie te struny, do których Blanca faktycznie chciała sięgnąć – że nawet mimo tego są dość wartościowe, by mówić o jej uczuciach, jakie żywiła do swojego mężczyzny. Chciała wierzyć, że daje Esowi dość bezpiecznej przestrzeni, by ten mógł uporać się ze swoimi uczuciami – jednocześnie będąc dla niego dość blisko, by mógł metaforycznie oprzeć się na jej ramieniu, gdyby właśnie tego potrzebował.
Dosłownie zresztą też.
W duchu takiego właśnie wsparcia – nienachalnego, gotowego jednak rozrosnąć się na pierwszy sygnał, że właśnie tego Es teraz potrzebuje – Blanca nie wcinała się, gdy mówił, uśmiechając tylko nieznacznie na opis terapeuty. Potrafiła sobie wyobrazić, jak podejrzliwy musiał Barros być na tej pierwszej wizycie, i jak niepewnie musiał się czuć. Samo to jednak, że poszedł i zaczął mówić – to było dobre. Bardzo, bardzo dobre.
- Właśnie dlatego chciałam, żebyś spróbował. Że może by ci to pomogło – przyznała miękko i oparła policzek na ramieniu mężczyzny. – Tam, gdzie my sobie nie radzimy, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział… – zawahała się, wreszcie roześmiała lekko. – Kto pokaże nam palcem, jak wziąć głęboki oddech, a potem będzie grzebał tak długo, aż nagle okaże się, że rozwiązanie wszystkich problemów już tam było, w naszej głowie, że trzeba je było tylko wykopać spod tych wszystkich warstw mułu i wodorostów. – Uniosła dłoń Esa i ucałowała miękko jego wierzch. – Będzie dobrze, kochanie – zapewniła, bo czasem te naiwnie proste słowa są dokładnie tym, co chciałoby się usłyszeć.
Milczała potem przez dłuższą chwilę, a gdy nogi zaczęły marudzić jej od zbyt długiego kucania, wstała i pociągnęła Esa za sobą. Znów niespiesznie ruszyła ścieżką, tym razem niespecjalnie już przyglądając się roślinom.
- Też sobie kogoś znalazłam – stwierdziła nagle, cicho, przygryzła dolną wargę lekko. – Terapeutę. Tak myślę. Ma bardzo dobre opinie i... – Odetchnęła powoli. – Nie zapisałam się jeszcze, nie miał już miejsc na ten miesiąc ani jeszcze grafiku na kolejny. Ale to zrobię. Powiedział, żeby się odezwać za tydzień – dodała, a w jej głosie zabrzmiała jakby przepraszająca nuta – jakby sądziła, że musi wytłumaczyć, wyjaśnić, że naprawdę chciała, że nie zawiedzie Esa po raz kolejny, że mimo tych początkowych problemów nie zamierza odpuścić. Obiecała mu przecież – i tym razem zamierzała dotrzymać absolutnie każdej z obietnic. Nie popełni po raz drugi tego samego błędu.
Potem znów nie odzywała się przez dłuższą chwilę, ściskając tylko mocno dłoń Esa i błądząc nieobecnym wzrokiem po mijanych zaroślach. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Gdy znów zdecydowała się odezwać, brzmiała jeszcze mniej pewnie, niż poprzednio – w jej głosie pobrzmiewało jednak coś jeszcze, coś jakby... Ulga? Ostrożna radość? Nie umiałaby tego nazwać, nie umiałaby powiedzieć nic ponad to, że było to coś dobrego. Coś, do czego nie pozwoliła sobie jeszcze się przywiązać, czego jednak nie chciała odtrącać.
- Es, ja... – zaczęła więc ostrożnie, zerkając na niego tylko kątem oka, a i to tylko przez krótką chwilę, zaraz potem znów umykając wzrokiem. – Dużo myślałam, po tym, jak byliśmy w Brazylii. – Nie uściśliła, o który pobyt jej chodziło, zasadnym było jednak założenie, że chodziło raczej o ten pierwszy raczej niż drugi. – O tym, jak to wszystko mogłoby wyglądać. To, w sensie – my. Jak my moglibyśmy wyglądać. Jak chciałabym, żeby wyglądało nasze życie... I, no właśnie, przede wszystkim – żeby było nasze. Nie moje i twoje, ale nasze, wspólne – przyznała z zakłopotaniem. Plątała się wyraźnie, skoro już jednak zaczęła temat, wyraźnie chciała go dokończyć. Nie zamierzała uciekać, nie tak, jak robiła to dotąd.
- I sądzę… To znaczy, wydaje mi się… Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę to mówić, wydawalo mi się zawsze, że to nie dla mnie i że tak naprawdę to nie... – Odetchnęła głęboko. Bogowie, to nie powinno być takie trudne. – Chciałabym założyć z tobą rodzinę, Es. Jeśli też tego chcesz. Wiem, że to bardzo szybko, jak na takie wnioski, szczególnie, po tym... Po tym wszystkim. Tylko, że ja... Myślałam o tym już wcześniej i potem, w trakcie naszych... Naszego... – Jak miała to nazwać? Po mojej zdradzie? W trakcie naszego dramatu?
Jeszcze jeden głęboki oddech, jeszcze jedna nieudolna próba ubrania w słowa tego, co już przecież wiedziała.
- Chciałabym mieć z tobą dziecko, Es – wyrzuciła wreszcie, może trochę zbyt szybko, ale z czułością tak wyraźnie brzmiącą w jej głosie, że trudno było ją podważać. – I wspólny dom. Chciałabym, żebyśmy... To znaczy, może nie zaczęliśmy najlepiej, i może teraz też wcale jeszcze nie jest dość dobrze, by snuć takie plany, ale ja... Myślę… Chciałam, żebyś wiedział – dokończyła wreszcie, nie najlepiej, jakby mogła, w jedyny sposób jednak, w jaki umiała.
Przez myśl przeszło, że teraz powinna jeszcze tylko paść na kolana i się oświadczyć – i, o dziwo, nie tylko nie wyśmiała w duchu tego pomysłu, co z zaskoczeniem uznała, że mogłaby. Naprawdę by mogła.
Esteban Barros
Re: Arboretum Czw 30 Maj - 21:41
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Choć z początku oporny w opowiadaniu o czymkolwiek, co wiązało się z uczuciami nawiązującymi do słabości, Es zaczął się przed Blanką otwierać szybciej, niż zakładałby biorąc pod uwagę choćby tylko historię związku z byłą żoną. Sądził, że może nigdy nie dotrzeć do momentu, w którym zaufa komuś wystarczająco, bo latami musiał swoje bolączki ukrywać, by nie zostać… W Camili najgorsze nie było to, że oceniała – najgorszy był zawód, który malował się na jej twarzy i w postawie. Wciąż pamiętał to okropne uczucie przypominające spadanie z wysoka, zimno wlewające się w koniuszki palców i wiążące wnętrzności w ciasny węzeł. Z Blanką odruchowo spodziewał się tego samego. Ten wieczór, gdy chorzy zostali sami w domu i wpadł do niej wzburzony po liście od brata... Kiedy pierwsze fale złości opadły, wycofały się powoli, czekał na ocenę, ale ten moment nigdy nie nadszedł, a zamiast zawodu spotkał się z ciepłem i wsparciem.
Już wcześniej patrzył na Vargas inaczej, starannie ukrywając zainteresowanie, ale wtedy naprawdę zrozumiał, że mógł się w niej zakochać i cholernie się tego bał. Teraz strach wciąż gdzieś tam był, ale w innej postaci, cichszy. Leżał tuż obok wszystkich miękkich uczuć, których już sobie wobec niej nie odmawiał.
Nie drążył, że te wszystkie rozwiązania, o których wspominała Blanca, powinny być na wyciągnięcie ręki, skoro siedziały w ich głowach, że co jak co ale nikt nie mógł mieć aż takiego wglądu w cudzą psychikę – chyba że wykształcił ku temu specjalną umiejętność. Nie chciał… Nie chciał. Sam zaczął temat, ale szybko pojął, że nie chodziło mu o to, by z kobietą dyskutować. Potrzebował od niej usłyszeć, że będzie dobrze, nieważne jak się teraz czuł i co sobie myślał o całej tej farsie płacenia komuś, by go przez godzinę słuchał. Odetchnął z ulgą, gdy powiedziała dokładnie to, dokładnie ten banał, mimowolnie rumieniąc się lekko na całus w dłoń.
Za każdym razem, kiedy na chwilę odwracała role mężczyzn i kobiet, które miał w głowie, z taką samą fascynacją i zakłopotaniem obserwował i Blankę i swoje uczucia – podobała mu się ich miękkość, tak inna od tego do czego był przyzwyczajony.
Wstał, gdy pociągnęła go w górę, pozwalając ciszy przeciągnąć się o moment czy dwa, przekrzywiając niego głowę w kierunku kobiety, kiedy nagle zaczęła mówić. Nie powtórzył jej pytania – Już? – uśmiechnął się za to, mocniej ściskając dłoń, którą trzymał i lekko trącając ją ramieniem.
- Jestem z ciebie dumny – powiedział prosto, nie szukając słów mogących mieć mniej bezpośredni wydźwięk. Słyszał te niedoprecyzowane przeprosiny w tonie Vargas, ale nie uważał, by miała za co się kajać – przecież nie miała żadnego wpływu na grafik specjalisty.
- Jak będziesz po spotkaniu, daj tylko znać, zabiorę cię na lody i razem sobie pogderamy na płacenie komuś za wjazd szufelką w nasz muł i wodorosty – rzucił, specjalnie używając określenia, które sama podrzuciła raptem chwilę wcześniej.
Gdy temat wyczerpał się, Es z nieco większą łatwością zaczął znów zauważać mijane przez nich powoli rośliny i chociaż wciąż nie czytał tabliczek z nazwami, mógł już oceniać, czy podobały mu się czy nie. W większości nie miał zdania, bo raczej trudno odróżnić jeden zielony krzak od drugiego zielonego krzaka, gdy nie było na nich żadnych kwiatów.
- Hm? – mruknął, słysząc swoje imię, dopiero po kolejnych słowach kobiety zerkając na nią z uwagą i wyraźnie zwalniając kroku. Temat ich wspólnego życia, choć niezbyt zaskakujący w kontekście ostatnich poszukiwań mieszkania, wydawał się tym razem brzmieć poważniej, a słowa które składała Blanca, plątały się nieco. Kciukiem pogładził jej dłoń, nie przerywając, dopóki dawała radę sama brnąć dalej. Znał to aż za dobrze, tę niemożność przełożenia myśli i uczuć na ludzką mowę.
Zmarszczka pojawiła mu się między brwiami, gdy próbował wyciągnąć z niedokończonych czy poplątanych zdań jakiś większy kontekst, ale nigdy nie był w tym zbyt dobry, jeśli wierzyć osądowi Camili. Wszystkie układanki i przypuszczenia, jakie zdążył wysnuć, wymiotło z jego głowy jedno proste zdanie o zakładaniu rodziny, a potem kolejne o dziecku.
Nie miał pewności, kiedy dokładnie się zatrzymał, zmuszając do tego też Blankę pociągnięciem za rękę, ale nagle nic, absolutnie nic, nie było tak ważne jak ona, z całym tym arsenałem słów, których prawie nie słuchał po jej deklaracjach. Przez myśl mu nie przeszły ani ich początki, ani ostatni rozłam, który teraz tak starannie starali się załatać.
Serce biło mu jak młotem, a palce zaciskały się na dłoni kobiety, jakby nie miał najmniejszego zamiaru jej puszczać.
- Mówisz serio? – spytał zaskakująco cicho, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. - Bo jeśli tak... Nic... Nic nie... – parsknął nagle śmiechem na własne jąkanie, przecierając twarz wolną dłonią, zanim podjął znowu.
- Chciałem powiedzieć, że nic – pociągnął lekko za rękę Blanki, robiąc jednocześnie krok, by znaleźć się bliżej i nachylić nad nią. - Nic nie ucieszy mnie bardziej. Jeśli tylko chcesz.
Czując, jak usta wyginają mu się w szerokim uśmiechu, którego nawet nie próbował powstrzymywać, objął dłońmi policzki kobiety, całując ją mocno, z całą siłą tego, co tak gwałtownie kołatało mu się teraz w sercu.
Zawsze chciał usłyszeć podobne słowa i teraz nie wiedział, co powinien robić najpierw – krzyczeć z radości, płakać, brać Blankę w ramiona i kręcić się z nią jak wariat po alejce, czy tu i teraz pytać czy zostanie jego żoną, nawet jeśli nie miał pierścionka. W efekcie to ciało wybrało za niego, gwałtownie obejmując kobietę w pasie, unosząc ją z ziemi i wykonując kilka tanecznych kroków z bliżej niedookreślonymi dźwiękami dobywającymi mu się z gardła.
Już wcześniej patrzył na Vargas inaczej, starannie ukrywając zainteresowanie, ale wtedy naprawdę zrozumiał, że mógł się w niej zakochać i cholernie się tego bał. Teraz strach wciąż gdzieś tam był, ale w innej postaci, cichszy. Leżał tuż obok wszystkich miękkich uczuć, których już sobie wobec niej nie odmawiał.
Nie drążył, że te wszystkie rozwiązania, o których wspominała Blanca, powinny być na wyciągnięcie ręki, skoro siedziały w ich głowach, że co jak co ale nikt nie mógł mieć aż takiego wglądu w cudzą psychikę – chyba że wykształcił ku temu specjalną umiejętność. Nie chciał… Nie chciał. Sam zaczął temat, ale szybko pojął, że nie chodziło mu o to, by z kobietą dyskutować. Potrzebował od niej usłyszeć, że będzie dobrze, nieważne jak się teraz czuł i co sobie myślał o całej tej farsie płacenia komuś, by go przez godzinę słuchał. Odetchnął z ulgą, gdy powiedziała dokładnie to, dokładnie ten banał, mimowolnie rumieniąc się lekko na całus w dłoń.
Za każdym razem, kiedy na chwilę odwracała role mężczyzn i kobiet, które miał w głowie, z taką samą fascynacją i zakłopotaniem obserwował i Blankę i swoje uczucia – podobała mu się ich miękkość, tak inna od tego do czego był przyzwyczajony.
Wstał, gdy pociągnęła go w górę, pozwalając ciszy przeciągnąć się o moment czy dwa, przekrzywiając niego głowę w kierunku kobiety, kiedy nagle zaczęła mówić. Nie powtórzył jej pytania – Już? – uśmiechnął się za to, mocniej ściskając dłoń, którą trzymał i lekko trącając ją ramieniem.
- Jestem z ciebie dumny – powiedział prosto, nie szukając słów mogących mieć mniej bezpośredni wydźwięk. Słyszał te niedoprecyzowane przeprosiny w tonie Vargas, ale nie uważał, by miała za co się kajać – przecież nie miała żadnego wpływu na grafik specjalisty.
- Jak będziesz po spotkaniu, daj tylko znać, zabiorę cię na lody i razem sobie pogderamy na płacenie komuś za wjazd szufelką w nasz muł i wodorosty – rzucił, specjalnie używając określenia, które sama podrzuciła raptem chwilę wcześniej.
Gdy temat wyczerpał się, Es z nieco większą łatwością zaczął znów zauważać mijane przez nich powoli rośliny i chociaż wciąż nie czytał tabliczek z nazwami, mógł już oceniać, czy podobały mu się czy nie. W większości nie miał zdania, bo raczej trudno odróżnić jeden zielony krzak od drugiego zielonego krzaka, gdy nie było na nich żadnych kwiatów.
- Hm? – mruknął, słysząc swoje imię, dopiero po kolejnych słowach kobiety zerkając na nią z uwagą i wyraźnie zwalniając kroku. Temat ich wspólnego życia, choć niezbyt zaskakujący w kontekście ostatnich poszukiwań mieszkania, wydawał się tym razem brzmieć poważniej, a słowa które składała Blanca, plątały się nieco. Kciukiem pogładził jej dłoń, nie przerywając, dopóki dawała radę sama brnąć dalej. Znał to aż za dobrze, tę niemożność przełożenia myśli i uczuć na ludzką mowę.
Zmarszczka pojawiła mu się między brwiami, gdy próbował wyciągnąć z niedokończonych czy poplątanych zdań jakiś większy kontekst, ale nigdy nie był w tym zbyt dobry, jeśli wierzyć osądowi Camili. Wszystkie układanki i przypuszczenia, jakie zdążył wysnuć, wymiotło z jego głowy jedno proste zdanie o zakładaniu rodziny, a potem kolejne o dziecku.
Nie miał pewności, kiedy dokładnie się zatrzymał, zmuszając do tego też Blankę pociągnięciem za rękę, ale nagle nic, absolutnie nic, nie było tak ważne jak ona, z całym tym arsenałem słów, których prawie nie słuchał po jej deklaracjach. Przez myśl mu nie przeszły ani ich początki, ani ostatni rozłam, który teraz tak starannie starali się załatać.
Serce biło mu jak młotem, a palce zaciskały się na dłoni kobiety, jakby nie miał najmniejszego zamiaru jej puszczać.
- Mówisz serio? – spytał zaskakująco cicho, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. - Bo jeśli tak... Nic... Nic nie... – parsknął nagle śmiechem na własne jąkanie, przecierając twarz wolną dłonią, zanim podjął znowu.
- Chciałem powiedzieć, że nic – pociągnął lekko za rękę Blanki, robiąc jednocześnie krok, by znaleźć się bliżej i nachylić nad nią. - Nic nie ucieszy mnie bardziej. Jeśli tylko chcesz.
Czując, jak usta wyginają mu się w szerokim uśmiechu, którego nawet nie próbował powstrzymywać, objął dłońmi policzki kobiety, całując ją mocno, z całą siłą tego, co tak gwałtownie kołatało mu się teraz w sercu.
Zawsze chciał usłyszeć podobne słowa i teraz nie wiedział, co powinien robić najpierw – krzyczeć z radości, płakać, brać Blankę w ramiona i kręcić się z nią jak wariat po alejce, czy tu i teraz pytać czy zostanie jego żoną, nawet jeśli nie miał pierścionka. W efekcie to ciało wybrało za niego, gwałtownie obejmując kobietę w pasie, unosząc ją z ziemi i wykonując kilka tanecznych kroków z bliżej niedookreślonymi dźwiękami dobywającymi mu się z gardła.
Blanca Vargas
Re: Arboretum Pią 31 Maj - 11:52
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Jestem z ciebie dumny. Nie była przyzwyczajona do takich słów, choć, szczerze mówią , przecież powinna – chwalili ją rodzice, babcia, chwaliła ją Sam i, już od jakiegoś czasu, wyrazy uznania słyszała też od Esa. A jednak tak, jak potrafiła przyjmować komplementy, tak te słodkie słówka aprobaty zawsze stanowiły dla niej problem. Nigdy nie wiedziała co z nimi zrobić, co odpowiedzieć – i, nierzadko, uważała, że podobne słowa w ogóle jej się nie należą.
Teraz nie zamierzała protestować, ale nie była też gotowa ciągnąć tego tematu. Roześmiała się tylko z zakłopotaniem na plan działania po wizycie i przytuliła się do Esa na chwilę, czując, jak serce tłucze jej się w piersi zdecydowanie zbyt szybko, zbyt głośno.
A potem wcale nie było lepiej, bo choć mówiła – uparcie próbowała sklecić przynajmniej kilka sensownych zdań – słowa umykały jej, opierając się jakiejkolwiek logice. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, Blanca uznałaby, że to tylko znak, by nie mówić – dać sobie spokój, zbyć temat żartem, uciec. Teraz tak nie chciała. Teraz naprawdę chciała być lepszą, komunikować to, co leży jej na sercu, rozmawiać.
Szczególnie, jeśli to, co miała do powiedzenia, było przecież miłe, bardzo, bardzo słodkie.
Choć wiedziała, że jej słowa nie są niczym złym – wręcz przeciwnie – to jednak i tak nie potrafiła opędzić się od obaw. Choć, na zdrowy rozum, miała pełne prawo wierzyć, że Es się ucieszy, że deklaracja, jaką dla niego miała, jest dokładnie tą, której pragnął najbardziej – Vargas wcale nie była pewna. W jej głowie kotłowało się milion wątpliwości. Że za wcześnie, zbyt poważnie, na wiele różnych sposobów zbyt. Byli parą przecież raptem od kilku miesięcy – jeśli doliczyć do tego przeprawy, jakie musieli przebrnąć po drodze, może jeszcze mniej. Tak, znali się od ponad roku. Tak, ten czas liczył się podwójnie – może nawet potrójnie – biorąc pod uwagę, że przebywali ze sobą niemal dwadzieścia cztery na dobę. Rozsądnym było założenie, że w tym przypadku trudno mówić o czasie, kalkulować, kiedy było za wcześnie, a kiedy – już zupełnie w sam raz.
A jednak, gdy Barros zatrzymał się, Blanca trochę obawiała się na niego patrzeć. Gdy roześmiał się, odpowiedziała skrępowanym uśmiechem. Gdy przyciągnął ją do siebie, spojrzała na niego niepewnie. Dopiero wtedy, gdy pocałował ją mocno, z jej serca z głuchym hukiem spadł ogromny kamień.
Bała się znacznie bardziej niż sądziła.
Teraz, czując się nagle lekko, beztrosko, nie wiedziała, czego pragnie bardziej – rozpłakać się z ulgi, krzyczeć z radości, a może po prostu w jednej chwili zabrać ich stąd, teleportować gdziekolwiek, gdzie świat nie będzie ich dotyczył, gdzie będą tylko dla siebie, gdzie przez kolejny tydzień, miesiąc, rok nie będą musieli mierzyć się z absolutnie niczym. W efekcie roześmiała się głośno gdy poderwał ją z ziemi, objęła go mocno, wplatając mu palce we włosy i obsypała go całusami – jeden, drugi, trzeci, każdy kolejny słodszy od poprzedniego – dopiero po dłuższej chwili całą gamę czułości zamieniając na jeden dłuższy, spokojniejszy pocałunek.
Nie pragnęła niczego więcej.
W którymś momencie zsunęła okulary i zaczepiła je we włosach. Roześmiana, potarła lekko nosem o nos Esa, przeczesała mu włosy, jeszcze raz ucałowała miękko. I nagle – już wiedziała. To było tak naturalne, tak zupełnie proste.
- Ożeń się ze mną, Es – wyszeptała mu prosto w usta, nie myśląc zupełnie o pierścionkach, kwiatach, padaniu na kolana, o wielkich przemowach i o podziale ról – słowem, o niczym, co składało się na tradycyjne zaręczyny. – Tak bardzo chciałabym, żebyś był moim mężem – kontynuowała. Zawahała się tylko raz, gdy po raz kolejny uzmysłowiła sobie, jak szybko to wszystko się dzieje. – Ja wiem, że to trochę wcześnie. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał, jeśli wolałbyś mieć więcej czasu, żeby upewnić się, że... – wpadła wtedy w słowotok, odruchowo tłumacząc, wyjaśniając, ubierając w słowa wszystkie swoje wątpliwości i obawy. Nawet wtedy jednak wierzyła, była absolutnie pewna, że to był dobry moment, dobry sposób, że po prostu było dobrze.
Miała już jeden szybki ślub za sobą i nigdy, ani razu, nie żałowała. To, że związek finalnie się rozpadł nie przekreślało przecież wszystkich cudownych lat, jakie miała z Jo – a sam rozpad nie miał przecież zupełnie nic wspólnego z tym, jak szybko stanęli przed ołtarzem. W efekcie Blanca nie widziała powodu, dla którego miałaby czekać.
Dawno niczego nie była tak pewna, jak tego, co teraz czuła i czego pragnęła.
Teraz nie zamierzała protestować, ale nie była też gotowa ciągnąć tego tematu. Roześmiała się tylko z zakłopotaniem na plan działania po wizycie i przytuliła się do Esa na chwilę, czując, jak serce tłucze jej się w piersi zdecydowanie zbyt szybko, zbyt głośno.
A potem wcale nie było lepiej, bo choć mówiła – uparcie próbowała sklecić przynajmniej kilka sensownych zdań – słowa umykały jej, opierając się jakiejkolwiek logice. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, Blanca uznałaby, że to tylko znak, by nie mówić – dać sobie spokój, zbyć temat żartem, uciec. Teraz tak nie chciała. Teraz naprawdę chciała być lepszą, komunikować to, co leży jej na sercu, rozmawiać.
Szczególnie, jeśli to, co miała do powiedzenia, było przecież miłe, bardzo, bardzo słodkie.
Choć wiedziała, że jej słowa nie są niczym złym – wręcz przeciwnie – to jednak i tak nie potrafiła opędzić się od obaw. Choć, na zdrowy rozum, miała pełne prawo wierzyć, że Es się ucieszy, że deklaracja, jaką dla niego miała, jest dokładnie tą, której pragnął najbardziej – Vargas wcale nie była pewna. W jej głowie kotłowało się milion wątpliwości. Że za wcześnie, zbyt poważnie, na wiele różnych sposobów zbyt. Byli parą przecież raptem od kilku miesięcy – jeśli doliczyć do tego przeprawy, jakie musieli przebrnąć po drodze, może jeszcze mniej. Tak, znali się od ponad roku. Tak, ten czas liczył się podwójnie – może nawet potrójnie – biorąc pod uwagę, że przebywali ze sobą niemal dwadzieścia cztery na dobę. Rozsądnym było założenie, że w tym przypadku trudno mówić o czasie, kalkulować, kiedy było za wcześnie, a kiedy – już zupełnie w sam raz.
A jednak, gdy Barros zatrzymał się, Blanca trochę obawiała się na niego patrzeć. Gdy roześmiał się, odpowiedziała skrępowanym uśmiechem. Gdy przyciągnął ją do siebie, spojrzała na niego niepewnie. Dopiero wtedy, gdy pocałował ją mocno, z jej serca z głuchym hukiem spadł ogromny kamień.
Bała się znacznie bardziej niż sądziła.
Teraz, czując się nagle lekko, beztrosko, nie wiedziała, czego pragnie bardziej – rozpłakać się z ulgi, krzyczeć z radości, a może po prostu w jednej chwili zabrać ich stąd, teleportować gdziekolwiek, gdzie świat nie będzie ich dotyczył, gdzie będą tylko dla siebie, gdzie przez kolejny tydzień, miesiąc, rok nie będą musieli mierzyć się z absolutnie niczym. W efekcie roześmiała się głośno gdy poderwał ją z ziemi, objęła go mocno, wplatając mu palce we włosy i obsypała go całusami – jeden, drugi, trzeci, każdy kolejny słodszy od poprzedniego – dopiero po dłuższej chwili całą gamę czułości zamieniając na jeden dłuższy, spokojniejszy pocałunek.
Nie pragnęła niczego więcej.
W którymś momencie zsunęła okulary i zaczepiła je we włosach. Roześmiana, potarła lekko nosem o nos Esa, przeczesała mu włosy, jeszcze raz ucałowała miękko. I nagle – już wiedziała. To było tak naturalne, tak zupełnie proste.
- Ożeń się ze mną, Es – wyszeptała mu prosto w usta, nie myśląc zupełnie o pierścionkach, kwiatach, padaniu na kolana, o wielkich przemowach i o podziale ról – słowem, o niczym, co składało się na tradycyjne zaręczyny. – Tak bardzo chciałabym, żebyś był moim mężem – kontynuowała. Zawahała się tylko raz, gdy po raz kolejny uzmysłowiła sobie, jak szybko to wszystko się dzieje. – Ja wiem, że to trochę wcześnie. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał, jeśli wolałbyś mieć więcej czasu, żeby upewnić się, że... – wpadła wtedy w słowotok, odruchowo tłumacząc, wyjaśniając, ubierając w słowa wszystkie swoje wątpliwości i obawy. Nawet wtedy jednak wierzyła, była absolutnie pewna, że to był dobry moment, dobry sposób, że po prostu było dobrze.
Miała już jeden szybki ślub za sobą i nigdy, ani razu, nie żałowała. To, że związek finalnie się rozpadł nie przekreślało przecież wszystkich cudownych lat, jakie miała z Jo – a sam rozpad nie miał przecież zupełnie nic wspólnego z tym, jak szybko stanęli przed ołtarzem. W efekcie Blanca nie widziała powodu, dla którego miałaby czekać.
Dawno niczego nie była tak pewna, jak tego, co teraz czuła i czego pragnęła.
Esteban Barros
Re: Arboretum Sob 1 Cze - 19:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Es nie miał wielkich oczekiwań względem związku – te umarły śmiercią naturalną w trakcie lat spędzonych z Camilą, gdy z roku na rok coraz bardziej jasnym stawało się, że jego potrzeby nigdy nie będą tak samo ważne jak jej. Akceptował to wtedy, uważał za coś normalnego. Był facetem, a facet musiał dawać sobie radę niezależnie od okoliczności czy tęsknoty, jaką czuł za marzeniami, które miały się prawdopodobnie nigdy nie ziścić.
Blanca stawiała wszystkie te przekonania na głowie. Była obok, ale nie przytłaczała, nie owijała się wokół niego jak winorośl odcinająca dostęp do słońca i powietrza, pytała i słuchała. A później najwyraźniej myślała i odkrywała punkty, w których ich potrzeby się zbiegały. Daleka była od ideału, ale poruszała w nim wszystkie odpowiednie struny. Nie stanowiłoby przesady stwierdzenie, że dzięki niej bardziej chciało się mu żyć i próbować nowych rzeczy, zamiast trwać tylko i wegetować z dnia na dzień. Żałował, że nie spotkali się wcześniej.
Sama deklaracja, że chciała mieć z nim dziecko, nie sprawiała, że ten dodatkowy członek rodziny spadnie im zaraz z nieba, ale sama perspektywa, samo przyzwolenie że mógł o tym myśleć, mógł planować, wywoływała w nim uczucie podobne pierwszemu zauroczeniu. Te same motyle w brzuchu, radość i nerwy jednocześnie, zawierucha wymiatająca pozostałe myśli. Kręcąc się z Blanką w ramionach po alejce, nie dbał o to, czy ktoś ich zobaczy, ani czy pomyśli sobie, że powariowali – uśmiechał się z jej palcami wplecionymi we włosy i odpowiadał na całusy, gdy tylko miał ku temu okazję. W pewnym momencie zwolnił nieskoordynowane, ale niezaprzeczalnie taneczne kroki, aż przystanął, nie odstawiając jednak kobiety na ziemię. Zadarł tylko głowę, przyglądając się jej z kurzymi łapkami w kącikach oczu i chętnie nadstawiając się do kolejnego pocałunku.
W pierwszej chwili nie zarejestrował znaczenia słów, które wymamrotała mu przy ustach – potrzebował na to kolejnego zdania i połowy następnego, zanim zrozumiał, że Blanca mu się właśnie oświadczała. Tak po prostu, jakby nie istniał żaden porządek wiążący się z podobnymi pytaniami, jakby nic nie miało do powiedzenia, które z nich było kobietą a które mężczyzną, jakby...
Serce porwało mu się w klatce piersiowej w szalony galop, gdy ze zdumieniem wyraźnie widocznym w szeroko otwartych oczach po prostu patrzył, nie słuchając nawet połowy słowotoku, jaki nagle popłynął z ust kobiety. Zamarł, nie potrafiąc uczepić się żadnej sensownej myśli, a gdy wreszcie odnalazł na powrót własny głos, wszedł Blance w słowo:
- Nie. Nie chcę więcej czasu. Chcę ciebie. Z tobą… Z tobą chcę wszystkiego.
Powoli odstawił kobietę na ziemię, przesuwając dłonie z jej talii na ramiona, jakby miała mu umknąć, jeśli tylko da jej na to szansę. Zanim złapał się na tym, co zamierzał zrobić, już kręcił lekko głową, paplając:
- Ty niemożliwa kobieto. Tylko tobie mogło wpaść do głowy oświadczać się facetowi ot tak – parsknął mimowolnie, czując jak dłonie, które trzymał na ramionach Blanki drżą lekko. - Moja wariatka. Nie chciałaś sobie popatrzeć, jak klękam? Bo teraz to nie wiem, czy w ogóle powinienem, jak już po sprawie – uśmiechnął się, pochylając i składając jej na czole całusa. - Ale nie wezmę twojego nazwiska tylko dlatego, że byłaś pierwsza. Mogę negocjować podwójne.
Blanca stawiała wszystkie te przekonania na głowie. Była obok, ale nie przytłaczała, nie owijała się wokół niego jak winorośl odcinająca dostęp do słońca i powietrza, pytała i słuchała. A później najwyraźniej myślała i odkrywała punkty, w których ich potrzeby się zbiegały. Daleka była od ideału, ale poruszała w nim wszystkie odpowiednie struny. Nie stanowiłoby przesady stwierdzenie, że dzięki niej bardziej chciało się mu żyć i próbować nowych rzeczy, zamiast trwać tylko i wegetować z dnia na dzień. Żałował, że nie spotkali się wcześniej.
Sama deklaracja, że chciała mieć z nim dziecko, nie sprawiała, że ten dodatkowy członek rodziny spadnie im zaraz z nieba, ale sama perspektywa, samo przyzwolenie że mógł o tym myśleć, mógł planować, wywoływała w nim uczucie podobne pierwszemu zauroczeniu. Te same motyle w brzuchu, radość i nerwy jednocześnie, zawierucha wymiatająca pozostałe myśli. Kręcąc się z Blanką w ramionach po alejce, nie dbał o to, czy ktoś ich zobaczy, ani czy pomyśli sobie, że powariowali – uśmiechał się z jej palcami wplecionymi we włosy i odpowiadał na całusy, gdy tylko miał ku temu okazję. W pewnym momencie zwolnił nieskoordynowane, ale niezaprzeczalnie taneczne kroki, aż przystanął, nie odstawiając jednak kobiety na ziemię. Zadarł tylko głowę, przyglądając się jej z kurzymi łapkami w kącikach oczu i chętnie nadstawiając się do kolejnego pocałunku.
W pierwszej chwili nie zarejestrował znaczenia słów, które wymamrotała mu przy ustach – potrzebował na to kolejnego zdania i połowy następnego, zanim zrozumiał, że Blanca mu się właśnie oświadczała. Tak po prostu, jakby nie istniał żaden porządek wiążący się z podobnymi pytaniami, jakby nic nie miało do powiedzenia, które z nich było kobietą a które mężczyzną, jakby...
Serce porwało mu się w klatce piersiowej w szalony galop, gdy ze zdumieniem wyraźnie widocznym w szeroko otwartych oczach po prostu patrzył, nie słuchając nawet połowy słowotoku, jaki nagle popłynął z ust kobiety. Zamarł, nie potrafiąc uczepić się żadnej sensownej myśli, a gdy wreszcie odnalazł na powrót własny głos, wszedł Blance w słowo:
- Nie. Nie chcę więcej czasu. Chcę ciebie. Z tobą… Z tobą chcę wszystkiego.
Powoli odstawił kobietę na ziemię, przesuwając dłonie z jej talii na ramiona, jakby miała mu umknąć, jeśli tylko da jej na to szansę. Zanim złapał się na tym, co zamierzał zrobić, już kręcił lekko głową, paplając:
- Ty niemożliwa kobieto. Tylko tobie mogło wpaść do głowy oświadczać się facetowi ot tak – parsknął mimowolnie, czując jak dłonie, które trzymał na ramionach Blanki drżą lekko. - Moja wariatka. Nie chciałaś sobie popatrzeć, jak klękam? Bo teraz to nie wiem, czy w ogóle powinienem, jak już po sprawie – uśmiechnął się, pochylając i składając jej na czole całusa. - Ale nie wezmę twojego nazwiska tylko dlatego, że byłaś pierwsza. Mogę negocjować podwójne.
Blanca Vargas
Re: Arboretum Pon 3 Cze - 20:20
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie.
Zbladła jeszcze zanim przebrzmiały ostatnie tony tego prostego zaprzeczenia, była tego pewna – niemal fizycznie czuła krew odpływającą jej z policzków, upiorną bladość wkradającą się tam, gdzie jeszcze przed momentem gościły radosne rumieńce. Nie od razu uzmysłowiła sobie, że to nie był koniec, że Es mówił, że kolejne słowa gładko nadawaly temu pierwszego zupełnie inny kontekst.
Przez dłuższą chwilę słyszała tylko nie, a gdy wreszcie pojęła, czego ono tak naprawdę dotyczyło – wczepiła się w Barrosa desperacko i nie puściła go nawet wtedy, gdy odstawił ją na ziemię. Spazmatycznie chwytała głębokie oddechy, odurzała się kojącym zapachem mężczyzny i nie odsuwała się tak długo, jak długo nie była pewna, że w jej oczach nie szkli się już paniczny lęk.
Nie.
Nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby to rzeczywiście była odpowiedź Esa. Gdyby to jedno, proste słowo miało przekreślić wszystko, o czym dotąd myślała, co przez jedną chwilę wydawało jej się tak oczywiste.
Co było tak oczywiste, bo nie wcale nie było odpowiedzią.
Pierwszy uśmiech na plączące się słowa Barrosa był jeszcze nieśmiały – kolejny rozpromienił twarzyczkę Vargas już tak, jak rozpromieniona była przedtem, nim Es zafundował jej mały zawał.
- To nie są wielkie rzeczy przecież – zbagatelizowała i roześmiała się lekko. – To znaczy, są, ale nie... To... – parsknęła cicho. – Wciąż możesz przede mną klękać, kocie. Będziesz miał na to całe życie. Nasze wspólne życie – powtórzyła, jakby nie mogąc przestać smakować tych cudownych słów. – I wcale nie musisz z pierścionkiem. – Złote tęczówki błysnęły nagle łobuzersko. – Jest cała masa innych propozycji, które możesz złozyć mi z kolan. – Uśmiechnęła się, skubnęła jego ucho zaczepnie. – Możemy to przećwiczyć choćby dzisiaj – zaoferowała dobrodusznie, nie powstrzymując radosnego chichotu, gdy ucałował ją w czoło.
Na wzmiankę o nazwisku pokręciła głową lekko.
- Ja wezmę twoje – stwierdziła bez wahania, wybitnie poważnie jak na to, że wiedziała przecież, że Es żartował. To jednak była jakaś deklaracja, a Blanca nie zamierzała składać ich lekko. Nie teraz, gdy wszystko było tak świeże, tak nowe, tak rozkosznie ekscytujące. – Jako podwójne, bo za bardzo przyzwyczaiłam się, że doktor Vargas to już nie tylko mój tata... – Uśmiechnęła się przelotnie. – Ale wezmę. Jestem twoja, niech będzie to wiadome wszystkim. – Wyszczerzyła zęby i zaraz potem wtuliła się mocniej z Esa.
Milczała przez chwilę, jakby oswajając się z nowym faktem narzeczeństwa – i tego, z czym to się wiązało.
- Będziemy musieli pomyśleć, jak to wszystko zaplanować. Ślub. W Meksyku czy w Brazylii? I kogo zaprosić? Jak usadzić ciotki i... – urwała nagle, odetchnęła głęboko i roześmiała się. Gdy decyzja została już podjęta, Blanca wszystkiego pragnęła na już, a to przecież wcale nie musiało tak działać.
Bycie narzeczeństwem dłużej niż parę tygodni z pewnością nie zrobiłoby im krzywdy.
Ugryzła mężczyznę lekko, czule w ramię, objęła go w pasie, skradła mu jeszcze jeden czy dwa pocałunki. Trochę nieprzytomnie rozejrzała się po ogrodzie, niespecjalnie dostrzegając krzewy i znów spojrzała na Esa. Gdy oczy zaczęły boleć ją już trochę za bardzo, odruchowo nasunęła okulary z powrotem na nos.
- Moglibyśmy zostać na parę dni w hotelu – rzuciła nagle, tknięta pomysłem. – Nie chcę być u Vai, mieszkanie z zespołem też nie jest... – Wzruszyła lekko ramionami, nie dokończyła. Oboje wiedzieli, że apartament dzielony z Yami i resztą już od jakiegoś czasu nie był dobrym miejscem – nie dla nich. – Ale chcę być z tobą, Es. Nie na godzinę czy dwie, ale na noc. I rano. Chcę z tobą zasypiać i jeść wspólne śniadania. Strasznie za tym tęsknię. – Przygryzła wargę lekko. – Wiem, że to pewnie zajmie jeszcze chwilę, nim znajdziemy coś swojego, i że nie będziemy raczej mogli tkwić tak długo w hotelu, ale... Pomyślałam...
Westchnęła ciężko, wsparła policzek na ramieniu Esa.
- Chcę paru dni z tobą. Tylko z tobą – zakończyła prosto i uśmiechnęła się niepewnie.
Zbladła jeszcze zanim przebrzmiały ostatnie tony tego prostego zaprzeczenia, była tego pewna – niemal fizycznie czuła krew odpływającą jej z policzków, upiorną bladość wkradającą się tam, gdzie jeszcze przed momentem gościły radosne rumieńce. Nie od razu uzmysłowiła sobie, że to nie był koniec, że Es mówił, że kolejne słowa gładko nadawaly temu pierwszego zupełnie inny kontekst.
Przez dłuższą chwilę słyszała tylko nie, a gdy wreszcie pojęła, czego ono tak naprawdę dotyczyło – wczepiła się w Barrosa desperacko i nie puściła go nawet wtedy, gdy odstawił ją na ziemię. Spazmatycznie chwytała głębokie oddechy, odurzała się kojącym zapachem mężczyzny i nie odsuwała się tak długo, jak długo nie była pewna, że w jej oczach nie szkli się już paniczny lęk.
Nie.
Nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby to rzeczywiście była odpowiedź Esa. Gdyby to jedno, proste słowo miało przekreślić wszystko, o czym dotąd myślała, co przez jedną chwilę wydawało jej się tak oczywiste.
Co było tak oczywiste, bo nie wcale nie było odpowiedzią.
Pierwszy uśmiech na plączące się słowa Barrosa był jeszcze nieśmiały – kolejny rozpromienił twarzyczkę Vargas już tak, jak rozpromieniona była przedtem, nim Es zafundował jej mały zawał.
- To nie są wielkie rzeczy przecież – zbagatelizowała i roześmiała się lekko. – To znaczy, są, ale nie... To... – parsknęła cicho. – Wciąż możesz przede mną klękać, kocie. Będziesz miał na to całe życie. Nasze wspólne życie – powtórzyła, jakby nie mogąc przestać smakować tych cudownych słów. – I wcale nie musisz z pierścionkiem. – Złote tęczówki błysnęły nagle łobuzersko. – Jest cała masa innych propozycji, które możesz złozyć mi z kolan. – Uśmiechnęła się, skubnęła jego ucho zaczepnie. – Możemy to przećwiczyć choćby dzisiaj – zaoferowała dobrodusznie, nie powstrzymując radosnego chichotu, gdy ucałował ją w czoło.
Na wzmiankę o nazwisku pokręciła głową lekko.
- Ja wezmę twoje – stwierdziła bez wahania, wybitnie poważnie jak na to, że wiedziała przecież, że Es żartował. To jednak była jakaś deklaracja, a Blanca nie zamierzała składać ich lekko. Nie teraz, gdy wszystko było tak świeże, tak nowe, tak rozkosznie ekscytujące. – Jako podwójne, bo za bardzo przyzwyczaiłam się, że doktor Vargas to już nie tylko mój tata... – Uśmiechnęła się przelotnie. – Ale wezmę. Jestem twoja, niech będzie to wiadome wszystkim. – Wyszczerzyła zęby i zaraz potem wtuliła się mocniej z Esa.
Milczała przez chwilę, jakby oswajając się z nowym faktem narzeczeństwa – i tego, z czym to się wiązało.
- Będziemy musieli pomyśleć, jak to wszystko zaplanować. Ślub. W Meksyku czy w Brazylii? I kogo zaprosić? Jak usadzić ciotki i... – urwała nagle, odetchnęła głęboko i roześmiała się. Gdy decyzja została już podjęta, Blanca wszystkiego pragnęła na już, a to przecież wcale nie musiało tak działać.
Bycie narzeczeństwem dłużej niż parę tygodni z pewnością nie zrobiłoby im krzywdy.
Ugryzła mężczyznę lekko, czule w ramię, objęła go w pasie, skradła mu jeszcze jeden czy dwa pocałunki. Trochę nieprzytomnie rozejrzała się po ogrodzie, niespecjalnie dostrzegając krzewy i znów spojrzała na Esa. Gdy oczy zaczęły boleć ją już trochę za bardzo, odruchowo nasunęła okulary z powrotem na nos.
- Moglibyśmy zostać na parę dni w hotelu – rzuciła nagle, tknięta pomysłem. – Nie chcę być u Vai, mieszkanie z zespołem też nie jest... – Wzruszyła lekko ramionami, nie dokończyła. Oboje wiedzieli, że apartament dzielony z Yami i resztą już od jakiegoś czasu nie był dobrym miejscem – nie dla nich. – Ale chcę być z tobą, Es. Nie na godzinę czy dwie, ale na noc. I rano. Chcę z tobą zasypiać i jeść wspólne śniadania. Strasznie za tym tęsknię. – Przygryzła wargę lekko. – Wiem, że to pewnie zajmie jeszcze chwilę, nim znajdziemy coś swojego, i że nie będziemy raczej mogli tkwić tak długo w hotelu, ale... Pomyślałam...
Westchnęła ciężko, wsparła policzek na ramieniu Esa.
- Chcę paru dni z tobą. Tylko z tobą – zakończyła prosto i uśmiechnęła się niepewnie.
Esteban Barros
Re: Arboretum Pią 7 Cze - 21:21
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie planował świadomie przyprawiać Blanki o zawał – ot zaprzeczenie względem pierdoły spłynęło mu z języka, zanim zdążył pomyśleć. W ogóle nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby nie desperacki uścisk, w jakim go zamknęła, ale szczęśliwie wszystkie następne słowa wyjaśniły to chwilowe nieporozumienie.
Czasem zdarzało mu się fantazjować, jakby to było, poprosić Vargas o rękę i zwykle uśmiechał się do swoich myśli, choć uważał, że powinien z tym trochę poczekać – to przecież nie byłoby dobrze widziane po kilku miesiącach związku już pytać kobietę, czy zostanie jego żoną? Blanca najwyraźniej nie miała podobnych rozterek. Swoboda z jaką zaproponowała małżeństwo była... Cóż. Odświeżająca. Jak wiele innych aspektów bycia z nią bliżej.
Wywrócił nieco oczami, gdy wspomniała o składaniu jej z kolan innych ofert, mimowolnie kręcąc głową z czułym uśmiechem. Zasadniczo miała rację – na biegu potrafił wymyślić przynajmniej kilka propozycji, które z pewnością spotkałyby się z ochoczym przytaknięciem i nie wszystkie zakładały udział łóżka. W kwestii nazwiska tylko sobie żartował, próbując w ten sposób ukryć nerwy, które lęgły się tuż obok ekscytacji, ale fakt, że tak bez zastanowienia stwierdziła, że chce by po Vargas wybrzmiewało też Barros cieszył go w trudny do opisania sposób. Trącał mu w sercu coś pierwotnego, budził pogrzebaną dawno nadzieję na lepsze jutro.
Nie był naiwny, wiedział, że powiedzenie sobie tak nie rozwiąże magicznie ich problemów, ale mógł się przecież cieszyć. Ekscytować i chwalić, że ta cudowna kobieta wybrała właśnie jego.
Parsknął z rozbawieniem, kiedy Blanca zaczęła wymieniać wszystkie te rzeczy, o jakich musieli pomyśleć w kontekście ślubu i lekko objął dłońmi jej policzki.
- Zwolnij, skarbie – rzucił, kciukiem muskając czubek nosa narzeczonej. - Zdążymy wszystko ustalić, tylko może nie teraz-natychmiast.
Na propozycję zostania przez chwilę w hotelu, pławienia się w uczuciu beztroski przytaknął ochoczo, doskonale rozumiejąc tęsknotę, o której mówiła. Ciężko było wyplenić przyzwyczajenie do życia obok siebie, skoro najpierw robili to ze względu na pracę.
- Da się zrobić – rzucił więc, gdy skończyła i uniósł rękę, lekko głaszcząc ciemne kosmyki. - Pamiętasz ten hotel pod lasem, niedaleko szpitala? Spotkajmy się tam za godzinę z torbami. Będziemy mieć czas poświętować jak ludzie – zarządził, zupełnie naturalnie układając plan. Pozwolił jeszcze na chwilę przyjemnego bezruchu, zanim delikatnie odsunął Blankę, kradnąc jej jeszcze miękkiego całusa.
- Godzina – przypomniał, idealnie świadom faktu, że poza spakowaniem własnej torby napisze jeszcze do rodziny i zostawi Vai notatkę.
Życie dawno nie układało się tak dobrze.
Esteban i Blanca z tematu
Czasem zdarzało mu się fantazjować, jakby to było, poprosić Vargas o rękę i zwykle uśmiechał się do swoich myśli, choć uważał, że powinien z tym trochę poczekać – to przecież nie byłoby dobrze widziane po kilku miesiącach związku już pytać kobietę, czy zostanie jego żoną? Blanca najwyraźniej nie miała podobnych rozterek. Swoboda z jaką zaproponowała małżeństwo była... Cóż. Odświeżająca. Jak wiele innych aspektów bycia z nią bliżej.
Wywrócił nieco oczami, gdy wspomniała o składaniu jej z kolan innych ofert, mimowolnie kręcąc głową z czułym uśmiechem. Zasadniczo miała rację – na biegu potrafił wymyślić przynajmniej kilka propozycji, które z pewnością spotkałyby się z ochoczym przytaknięciem i nie wszystkie zakładały udział łóżka. W kwestii nazwiska tylko sobie żartował, próbując w ten sposób ukryć nerwy, które lęgły się tuż obok ekscytacji, ale fakt, że tak bez zastanowienia stwierdziła, że chce by po Vargas wybrzmiewało też Barros cieszył go w trudny do opisania sposób. Trącał mu w sercu coś pierwotnego, budził pogrzebaną dawno nadzieję na lepsze jutro.
Nie był naiwny, wiedział, że powiedzenie sobie tak nie rozwiąże magicznie ich problemów, ale mógł się przecież cieszyć. Ekscytować i chwalić, że ta cudowna kobieta wybrała właśnie jego.
Parsknął z rozbawieniem, kiedy Blanca zaczęła wymieniać wszystkie te rzeczy, o jakich musieli pomyśleć w kontekście ślubu i lekko objął dłońmi jej policzki.
- Zwolnij, skarbie – rzucił, kciukiem muskając czubek nosa narzeczonej. - Zdążymy wszystko ustalić, tylko może nie teraz-natychmiast.
Na propozycję zostania przez chwilę w hotelu, pławienia się w uczuciu beztroski przytaknął ochoczo, doskonale rozumiejąc tęsknotę, o której mówiła. Ciężko było wyplenić przyzwyczajenie do życia obok siebie, skoro najpierw robili to ze względu na pracę.
- Da się zrobić – rzucił więc, gdy skończyła i uniósł rękę, lekko głaszcząc ciemne kosmyki. - Pamiętasz ten hotel pod lasem, niedaleko szpitala? Spotkajmy się tam za godzinę z torbami. Będziemy mieć czas poświętować jak ludzie – zarządził, zupełnie naturalnie układając plan. Pozwolił jeszcze na chwilę przyjemnego bezruchu, zanim delikatnie odsunął Blankę, kradnąc jej jeszcze miękkiego całusa.
- Godzina – przypomniał, idealnie świadom faktu, że poza spakowaniem własnej torby napisze jeszcze do rodziny i zostawi Vai notatkę.
Życie dawno nie układało się tak dobrze.
Esteban i Blanca z tematu
Isla Löve
Re: Arboretum Sro 10 Lip - 20:53
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
06.07.2001?
Osamotniona para butów, niedbale porzucona na samym środku żwirowej ścieżki. Raz po raz wychylająca się z zarośli para paciorkowatych oczu osadzona pomiędzy kłębami brunatnej sierści, doglądająca obuwia. Szum liści poruszanych ludzką ręką, cichy dźwięk melodii wijący się pośród koron drzew - egzotycznych i miejscowych, baśniowych i rzeczywistych. Bose stopy z lekkością przesuwające się po trawach pokrywających pulchną, żyzną ziemię.
A w tym wszystkim niedopilnowany gość arboretum, który zamiast podziwiać roślinność, zakradł się pomiędzy nią.
Nie miała pojęcia, że nie powinna tego robić; że znów łamie z jedną z midgardzkich zasad, zwabiona przez szpaler flory, która spotkała pod kopułą arboretum gatunki ze wszystkich zakątków świata, również tych, których Isla nie znała nawet z atlasów, lub o których istnieniu dawno zapomniała. Sunęła dłońmi wzdłuż tyczkowatych pni bambusów, cieszyła oczy wiśniami płaczącymi pąkami różowo-białych kwiatów, wdrapywała się na wyższe klony, przysiadała na żerdzi wierzbowych gałęzi, z ochotą pozwalając chropowatej fakturze kory łaskotać miękką stronę jej wnętrza stopy. Tak było tu spokojnie, tak… dobrze. Nienachalne popiskiwanie Viggo przewodziło orkiestrze owadziego bzyczenia, a nawet jeśli gdzieś rozmawiali ludzie, to Isla znajdowała się od nich zbyt daleko, połknięta przez drzewa, żeby ich głosy zdekoncentrowały ją od chwili spędzonej sam na sam z naturą.
Ile, tak właściwie, owa chwila trwała? Nie liczyła, nad jeziorem obowiązywał ją cykl słońca i księżyca i nie przyzwyczaiła się jeszcze do myśli, że od teraz było inaczej. Henrik funkcjonował na innych zasadach, jego harmonogram dzielił się na godziny i minuty, jego dzień żonglował pacjentami i prywatnością, więc kiedy był zajęty, Isla - jak choćby teraz - wędrowała na własną rękę. Nie powinna tego robić, przynajmniej dopóki nie oswoi się z topografią miasta i samodzielnością, ale za każdym razem, kiedy to sobie obiecywała, dochodziła do wniosku, że ma przecież ze sobą Viggo i nic złego jej nie spotka.
Odpoczynek nie mógł jednak trwać wiecznie. Kiedy na nowo wychyliła się zza ściany zieleni przetykanej kolorowymi owocami i brązem pni, brwi niksy były lekko zmarszczone, a w oczach połyskiwała zaduma. Dopiero po sekundzie zorientowała się, że na ścieżce pomiędzy jedną połacią a drugą nie jest sama. Viggo nieufnie spojrzał na młodego mężczyznę o włosach tak brunatnych, jak kora dębu, i zapiszczał, okręcając się wokół kostki Isli jak kocię spragnione uwagi, ale zamiast mu ją ofiarować, łagodnie załopotała fałdami fioletowej sukienki, jakby sam ruch mógł przypomnieć przybrańcowi, że są tu razem i nic złego się nie wydarzy.
- Brzoskwinia zachorowała - odezwała się, przełamując ciszę, a to, o czym mówiła, odcisnęło na jej czole ledwo widoczną zmarszczkę zmartwienia. - Jej liście są pomarszczone jak palce, które zbyt długo były zanurzone w wodzie, pokryte… jakimś nalotem. A owoce zdają się cherlawe i zepsute - wyjawiła nieznajomemu, bosa, z norką przy nodze. Nie wzięła pod uwagę, że mógł być tylko zwykłym spacerowiczem, kimś, komu nic do tego, w jakim stanie znajdowały się rośliny objęte opieką ogrodów. Coś w nim mówiło jej, mylnie lub wręcz przeciwnie, że rozumiał. Że wiedział, o czym mówiła i w jakiś sposób mógł jej pomóc, choćby samą informacją. - Komu mogę to powiedzieć? - zapytała; drzewo wetknięte w głębię arboretum nie cierpiało od lat, więc pracownicy z łatwością mogli to przeoczyć, jeśli nie oglądali każdego okazu zbyt uważnie albo zbyt często, a doświadczenie podpowiadało jej, że zaniedbana dolegliwość chętnie rozprzestrzeni się na inne rośliny. - Ach, tu są - dopiero teraz zauważyła buty, które zostawiła jakiś czas temu na dróżce, i po tym, jak posłała Björnowi krótki uśmiech, podeszła do obuwia, zgarniając je stopą nieco na bok. Wędrował, więc może mu przeszkadzało. - Wie pan, która jest godzina? - dodała po chwili. Czy Henrik wrócił już do domu, uwolniwszy się od obowiązków?
Björn Guildenstern
Re: Arboretum Czw 25 Lip - 20:53
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Dzielnica Trzech Skaldów była rzadko odwiedzanym miejscem przez Björna Guildensterna. Kojarzyła mu się z tym, przed czym zawsze ostrzegali go rodzice: z frywolnością i rozrzutnością. Mimo że z biegiem lat Björn odrzucił wiele z rodzinnych zasad, a jego życie zmieniło się niemal diametralnie, nadal miał niemałe trudności z odnalezieniem się w tej części miasta. O wiele lepiej czuł się w portowej dzielnicy, gdzie każdy dzień przynosił nowe wyzwania i kontakt z bardziej pragmatycznymi i dobrze znanymi mu ludźmi. Bliżej było mu do tych, którzy na co dzień pracowali w Kompanii Morskiej niż do ekscentrycznych artystów, których — choć miał w swoim towarzyskim coraz więcej — to jego zainteresowania sztuką było znikome. Jedynym miejscem w okolicy Trzech Skaldów, gdzie czasem zdarzało mu się bywać, gdy potrzebował zmienić otoczenie i odpocząć od portowego krajobrazu, były często niedoceniane przez mieszkańców ogrody im. Vilde Aalberg. Dla Björna były szczególnie interesującym terenem, pełnym bogatej i często niespotykanej roślinności, którą mógł podziwiać.
Młody Guildenstern nie przychodził tu jednak tylko po to, by podziwiać rośliny z nieopisanym zachwytem w oczach — ogrody były dla niego również cennym źródłem inspiracji. Roślinność, którą można było tam na co dzień znaleźć, była niezwykle zróżnicowana, a niektóre z jej okazów wręcz egzotyczne; w wielu przypadkach były to gatunki, które rzadko można było spotkać w innych częściach magicznej Skandynawii. Nic więc dziwnego, że za każdym razem, gdy przebywał w ogrodach, otoczony przez kojące zapachy, czuł, jak jego umysł się odpręża i budzi się do nowych pomysłów. Tym razem jednak potrzebował odpocząć od wielu wydarzeń, które miały miejsce w ostatnich tygodniach. Incydent, a raczej intryga, która miała miejsce podczas Midsommar, nie napawała go optymizmem, podobnie jak śledztwo prowadzone w sprawie Vernera. Pragnął ciszy i spokoju, ale wyjątkowo nie potrafił oderwać się od gonitwy myśli. Każdy zakątek ogrodu wydawał się go uspokajać wyłącznie na ułamek sekundy, po czym znów wracały w jego głowie pytania i wątpliwości, które nie dawały mu teraz wytchnienia.
— Przepraszam... Co pani mówiła? — Jej pytanie niespodziewanie wytrąciło Björna z równowagi, który oprzytomniał dopiero po dłuższej chwili, odtwarzając w głowie to, co najprawdopodobniej powiedziała do niego nieznajoma kobieta. — Naprawdę? — zdziwił się, przyglądając się schowanej w głębi brzoskwini. — W takim razie powinniśmy to komuś zgłosić. Pracuje tu taki pan Emrik, który zajmuje się przede wszystkim arboretum — przypomniał sobie Guildenstern, przyglądając się zarówno kobiecie, jak i stojącej obok niej norce. — Mam wrażenie, że ostatnio choruje coraz więcej roślinności, zwłaszcza w okolicach Midgardu — podzielił się swoimi spostrzeżeniami. — Niestety nie mam ze sobą zegarka, a sam też straciłem poczucie czasu. Spieszy się pani? — zapytał z uśmiechem Björn.
Młody Guildenstern nie przychodził tu jednak tylko po to, by podziwiać rośliny z nieopisanym zachwytem w oczach — ogrody były dla niego również cennym źródłem inspiracji. Roślinność, którą można było tam na co dzień znaleźć, była niezwykle zróżnicowana, a niektóre z jej okazów wręcz egzotyczne; w wielu przypadkach były to gatunki, które rzadko można było spotkać w innych częściach magicznej Skandynawii. Nic więc dziwnego, że za każdym razem, gdy przebywał w ogrodach, otoczony przez kojące zapachy, czuł, jak jego umysł się odpręża i budzi się do nowych pomysłów. Tym razem jednak potrzebował odpocząć od wielu wydarzeń, które miały miejsce w ostatnich tygodniach. Incydent, a raczej intryga, która miała miejsce podczas Midsommar, nie napawała go optymizmem, podobnie jak śledztwo prowadzone w sprawie Vernera. Pragnął ciszy i spokoju, ale wyjątkowo nie potrafił oderwać się od gonitwy myśli. Każdy zakątek ogrodu wydawał się go uspokajać wyłącznie na ułamek sekundy, po czym znów wracały w jego głowie pytania i wątpliwości, które nie dawały mu teraz wytchnienia.
— Przepraszam... Co pani mówiła? — Jej pytanie niespodziewanie wytrąciło Björna z równowagi, który oprzytomniał dopiero po dłuższej chwili, odtwarzając w głowie to, co najprawdopodobniej powiedziała do niego nieznajoma kobieta. — Naprawdę? — zdziwił się, przyglądając się schowanej w głębi brzoskwini. — W takim razie powinniśmy to komuś zgłosić. Pracuje tu taki pan Emrik, który zajmuje się przede wszystkim arboretum — przypomniał sobie Guildenstern, przyglądając się zarówno kobiecie, jak i stojącej obok niej norce. — Mam wrażenie, że ostatnio choruje coraz więcej roślinności, zwłaszcza w okolicach Midgardu — podzielił się swoimi spostrzeżeniami. — Niestety nie mam ze sobą zegarka, a sam też straciłem poczucie czasu. Spieszy się pani? — zapytał z uśmiechem Björn.
Isla Löve
Re: Arboretum Sob 3 Sie - 20:31
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Zamglone zamyśleniem spojrzenie zdradzało, że przez moment błądził w innym świecie. Oderwanym od tu i teraz, istniejącym równolegle, abstrakcyjnie, gdzie każdemu zagadnieniu można było się przyjrzeć w sposób podobny do obracania przedmiotu pod różnymi kątami i z różnych odległości. Otoczenie zresztą sprzyjało kontemplacjom: panująca w arboretum cisza łagodnie kołysała zmysły i pozwalała temu, co skryte w duszy, płynąć własnym rytmem, natomiast unosząca się w powietrzu świeżość, w porównaniu do innych typowo miejskich zapachów, uspokajała. Aż żal było wyrwać go z intymnej harmonii, w której go zastała, i chyba by tego nie zrobiła, gdyby okoliczności nie były tak poważne, a brzoskwinia tak potrzebująca. Widok powracającej do jego oblicza przytomności i wzroku, który wyostrzał się na nowo, wyzuty z dezorientacji, sprawiły jednak, że po chwili uśmiechnęła się bezwiednie.
- Mówiłam, że brzoskwinia choruje - ponowiła, wdzięczna, że chciał jej wysłuchać, więc powtórzyła mu wszystkie swoje obserwacje. Każdy objaw cierpienia drzewa zdawał się ważny i szczerze mówiąc, nie była pewna co w przypadku skądinąd obcego dla niej gatunku miało okazać się problemem priorytetowym. Pokiwała jeszcze głową, odwracając się delikatnie, by sięgnąć spojrzeniem szmaragdowych głębin, gdzie za wachlarzami gałęzi kryła się wymagająca wsparcia roślina; ale kiedy ponownie dobiegł ją głos Björna, zwróciła się ku niemu z oczyma zarówno strapionymi, oraz pełnymi nadziei. - I będzie wiedział, co z tym zrobić? - upewniła się ostrożnie. Byłaby szczęśliwsza, gdyby napotkany przypadkiem galdr sam okazał się pracownikiem ogrodów, zważywszy na przyjemny blask jego oczu i kolor tęczówek zbliżony do soczystych liści pyszniących się w regaliach koron. Było w nim coś, co szeptało o dobroci i mądrości, nie zignorował przecież jej słów, nie przeszedł obok nich obojętnie ani nie zostawił jej na rzecz własnych spraw.
- Jeden człowiek na tak wiele drzew… Chyba nie powinnam mieć pretensji, że nie zauważył jej stanu. Nigdy nie zajmowałam się brzoskwinią, ale to nie wygląda na problem, który rozwinąłby się szybko jak letnie deszcze. To coś dłuższego, starszego. Rozbestwionego, skoro dosięgło już owoców i zaraziło je gniciem - zastanawiała się, opuszkami wygrywając rytm na pagórkach knykci drugiej dłoni. Mylnie odebrała sugestię Björna, uznawszy, że wspomniany przez niego Emrik był jedynym oddelegowanym do arboretum pracownikiem, co samo w sobie byłoby rozgrzeszeniem niedopilnowania wszystkich roślin - ale jeśli w rzeczywistości krążyło ich tu więcej, to budziło pytania, dlaczego nikt inny nie dostrzegł chorej pacjentki i nie pochylił się nad jej losem. Isla nie podzieliła się jednak tym wnioskiem na głos, nie chcąc ryzykować, na wypadek gdyby Emrik był dobrym przyjacielem jej rozmówcy. Jeszcze sprawiłaby mu przykrość.
- Naprawdę? - tym razem to ona dała wyraz zdziwieniu. Nie zauważyła tego wcześniej, ale mieszkając w Midgardzie odwiedzała przede wszystkim parki, gdzie trawniki były zieleńsze od prawdziwej zieleni, jakby ktoś przy nich majstrował ku uciesze ludzi spragnionych pocztówkowych krajobrazów. Może nawet tak było. - Dlaczego tak się dzieje? - zbliżyła się o krok do Guildensterna, lekko zacisnąwszy dłonie z napięcia, które momentalnie pochwyciło ją w szpony. Dobro natury zawsze leżało jej na sercu, a teraz Björn rzucił nowe światło na problem, którego nie była świadoma. Co mogli zrobić, żeby to naprawić? Na to również nie mógł być obojętny, skoro dostrzegł epidemię i mówił o niej głośno; gdyby zależało mu wyłącznie na własnej wygodzie, oszczędziłby sobie niechcianego zachodu i w ogóle o zjawisku nie wspomniał. - Czy to wina miasta? Ono je… zatruwa? - zaryzykowała niepewnie pierwszym, co przyszło jej na myśl. Tyle było tu nieczystości, tyle znieczulicy i niedbalstwa mieszkańców, którzy jak gdyby celowo nie trafiali śmieciami do kubłów przeznaczonych na odpadki; może prowokowana w ten sposób industrialna toksyna tak mocno wsiąknęła w ziemię, że korozja odbiła się w tym, co piękne i żywe, rozrosła się jak czyrak.
- Och, nie, właściwie to nie. Chyba nie. Mam jeszcze dużo czasu, a jeśli nie mam, to o tym nie wiem - rozpogodziła się prostodusznie. Viggo zbliżył się do nogi mężczyzny i zawęszył w pobliżu jego butów, po czym, nie udzieliwszy otwartej oceny, czmychnął w kępkę pobliskich krzaków, cały czas mając jednak na oku swoją niksę, na wypadek gdyby musiał ruszyć jej na pomoc i pogryźć nieznajomemu nogawkę. - Pokazać panu tę brzoskwinię? - spytała, znów: ufnie, z nadzieją. Obserwował otaczającą Midgard florę, może więc istniało coś, co łączyło ze sobą rośliny, które widział, z drzewem, które odnalazła? Wspólny mianownik choroby, jakieś podobieństwo? Może też dostrzegłby coś, co sama przegapiła? To chyba dość egoistyczne, ale nie chciała, żeby odchodził i pozostawił los drzewa w rękach pana Emrika, który albo był przepracowany, albo nieuważny.
- Mówiłam, że brzoskwinia choruje - ponowiła, wdzięczna, że chciał jej wysłuchać, więc powtórzyła mu wszystkie swoje obserwacje. Każdy objaw cierpienia drzewa zdawał się ważny i szczerze mówiąc, nie była pewna co w przypadku skądinąd obcego dla niej gatunku miało okazać się problemem priorytetowym. Pokiwała jeszcze głową, odwracając się delikatnie, by sięgnąć spojrzeniem szmaragdowych głębin, gdzie za wachlarzami gałęzi kryła się wymagająca wsparcia roślina; ale kiedy ponownie dobiegł ją głos Björna, zwróciła się ku niemu z oczyma zarówno strapionymi, oraz pełnymi nadziei. - I będzie wiedział, co z tym zrobić? - upewniła się ostrożnie. Byłaby szczęśliwsza, gdyby napotkany przypadkiem galdr sam okazał się pracownikiem ogrodów, zważywszy na przyjemny blask jego oczu i kolor tęczówek zbliżony do soczystych liści pyszniących się w regaliach koron. Było w nim coś, co szeptało o dobroci i mądrości, nie zignorował przecież jej słów, nie przeszedł obok nich obojętnie ani nie zostawił jej na rzecz własnych spraw.
- Jeden człowiek na tak wiele drzew… Chyba nie powinnam mieć pretensji, że nie zauważył jej stanu. Nigdy nie zajmowałam się brzoskwinią, ale to nie wygląda na problem, który rozwinąłby się szybko jak letnie deszcze. To coś dłuższego, starszego. Rozbestwionego, skoro dosięgło już owoców i zaraziło je gniciem - zastanawiała się, opuszkami wygrywając rytm na pagórkach knykci drugiej dłoni. Mylnie odebrała sugestię Björna, uznawszy, że wspomniany przez niego Emrik był jedynym oddelegowanym do arboretum pracownikiem, co samo w sobie byłoby rozgrzeszeniem niedopilnowania wszystkich roślin - ale jeśli w rzeczywistości krążyło ich tu więcej, to budziło pytania, dlaczego nikt inny nie dostrzegł chorej pacjentki i nie pochylił się nad jej losem. Isla nie podzieliła się jednak tym wnioskiem na głos, nie chcąc ryzykować, na wypadek gdyby Emrik był dobrym przyjacielem jej rozmówcy. Jeszcze sprawiłaby mu przykrość.
- Naprawdę? - tym razem to ona dała wyraz zdziwieniu. Nie zauważyła tego wcześniej, ale mieszkając w Midgardzie odwiedzała przede wszystkim parki, gdzie trawniki były zieleńsze od prawdziwej zieleni, jakby ktoś przy nich majstrował ku uciesze ludzi spragnionych pocztówkowych krajobrazów. Może nawet tak było. - Dlaczego tak się dzieje? - zbliżyła się o krok do Guildensterna, lekko zacisnąwszy dłonie z napięcia, które momentalnie pochwyciło ją w szpony. Dobro natury zawsze leżało jej na sercu, a teraz Björn rzucił nowe światło na problem, którego nie była świadoma. Co mogli zrobić, żeby to naprawić? Na to również nie mógł być obojętny, skoro dostrzegł epidemię i mówił o niej głośno; gdyby zależało mu wyłącznie na własnej wygodzie, oszczędziłby sobie niechcianego zachodu i w ogóle o zjawisku nie wspomniał. - Czy to wina miasta? Ono je… zatruwa? - zaryzykowała niepewnie pierwszym, co przyszło jej na myśl. Tyle było tu nieczystości, tyle znieczulicy i niedbalstwa mieszkańców, którzy jak gdyby celowo nie trafiali śmieciami do kubłów przeznaczonych na odpadki; może prowokowana w ten sposób industrialna toksyna tak mocno wsiąknęła w ziemię, że korozja odbiła się w tym, co piękne i żywe, rozrosła się jak czyrak.
- Och, nie, właściwie to nie. Chyba nie. Mam jeszcze dużo czasu, a jeśli nie mam, to o tym nie wiem - rozpogodziła się prostodusznie. Viggo zbliżył się do nogi mężczyzny i zawęszył w pobliżu jego butów, po czym, nie udzieliwszy otwartej oceny, czmychnął w kępkę pobliskich krzaków, cały czas mając jednak na oku swoją niksę, na wypadek gdyby musiał ruszyć jej na pomoc i pogryźć nieznajomemu nogawkę. - Pokazać panu tę brzoskwinię? - spytała, znów: ufnie, z nadzieją. Obserwował otaczającą Midgard florę, może więc istniało coś, co łączyło ze sobą rośliny, które widział, z drzewem, które odnalazła? Wspólny mianownik choroby, jakieś podobieństwo? Może też dostrzegłby coś, co sama przegapiła? To chyba dość egoistyczne, ale nie chciała, żeby odchodził i pozostawił los drzewa w rękach pana Emrika, który albo był przepracowany, albo nieuważny.
Björn Guildenstern
Re: Arboretum Sro 21 Sie - 12:59
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
W ostatnim czasie rzadko kiedy mógł sobie pozwolić na błądzenie w innym świecie. Obowiązki, które spoczywały na jego barkach, nieustannie przypominały mu o ponurej rzeczywistości — ciągle miał coś do zrobienia, a lista zadań zdawała się nie mieć końca. Każdy szczegół przy warzeniu eliksirów wymagał jego uwagi, a ostateczne poprawki pracy doktorskiej — precyzji i skupienia, gdyż nawet najmniejszy błąd mógł mieć poważne konsekwencje, a on wiedział, że nie mógł sobie na to pozwolić, a już na pewno nie na ostatniej prostej. Jego życie stało się szeregiem rutynowych czynności, z których żadna nie dawała mu prawdziwej satysfakcji. Wstawanie o świcie, przygotowania do kolejnego dnia pełnego wyzwań, a potem godziny spędzone na pracy, która choć ważna, nie przynosiła mu ukojenia. Zamiast satysfakcji, które kiedyś dawały mu postępy i osiągnięcia w pisaniu doktoratu, odczuwał jedynie przepracowanie, ale był jednocześnie świadom, że wkrótce będzie mógł odetchnąć z ulgą i wrócić do swojej normalności, jeśli tylko uda mu się przeżyć do końca lipca.
— Pan Emrik podupada ostatnio na zdrowiu, więc myślę, że trzeba mu wybaczyć to drobne przeoczenie. Ale na pewno będzie wiedział, co z tym zrobić, jeśli tylko uda nam się go znaleźć — zauważył Guildenstern. Emrik, którego znal odkąd zamieszkał w Midgardzie, był już starszym człowiekiem, a lata ciężkiej pracy w ogrodach odcisnęły na nim swoje piętno. Jego plecy stały się bardziej zgarbione, ruchy wolniejsze, a oczy, które niegdyś błyszczały zaraźliwą, młodzieńczą energią, teraz były zmęczone. Mimo to, znał się na roślinach jak nikt inny, a jego wiedza była niezrównana — przez lata prowadził ogrody, które były jego dumą i radością, dbając o każdą roślinę z troską i precyzją. — Czy to miasto je zatruwa, nie mam pojęcia... Ciężko mi powiedzieć, co jest przyczyną; prędzej powiedziałbym, że mogłaby być to sprawka ludzi, ale na pewno dzieje się coś niedobrego — dodał zgodnie ze swoimi spostrzeżeniami Guildensternem, spoglądając jednocześnie na Viggo, który na moment zbliżył się do jego nogi, po czym nagle czmychnął w krzaki.
— Pokaż, proszę — powiedział bez namysłu Björn, gdy nieznajoma kobieta, z twarzą pełną zmartwienia, zapytała go ufnie, czy przyjrzy się schorowanej brzoskwini. W jej głosie pobrzmiewała łagodność, przez co Guildenstern szybko zrozumiał, jak ważna jest dla niej natura. Björn podążył za nią w głąb arboretum, gdzie w cieniu większych drzew rosła brzoskwinia. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała najlepiej — jej liście były pokryte dziwnymi plamami, a kilka owoców, które już zaczęły dojrzewać, wydawało się zwiędłych i nienaturalnie pomarszczonych. Björn kucnął obok drzewa, delikatnie dotykając jego pnia i wyraźnie widząc, że coś było nie tak. Spleśniały zapach i gęsta, lepka substancja, która sączyła się spod kory, sugerowały, że drzewo było zaatakowane przez chorobę. — Zobaczymy, co się stało — powiedział z namysłem, ostrożnie odchylając liście, by przyjrzeć się im z bliska. — Faktycznie, są pokryte… jakimś nalotem — dodał po chwili oględzin, kątem oka zerkając na nieznajomą.
— Pan Emrik podupada ostatnio na zdrowiu, więc myślę, że trzeba mu wybaczyć to drobne przeoczenie. Ale na pewno będzie wiedział, co z tym zrobić, jeśli tylko uda nam się go znaleźć — zauważył Guildenstern. Emrik, którego znal odkąd zamieszkał w Midgardzie, był już starszym człowiekiem, a lata ciężkiej pracy w ogrodach odcisnęły na nim swoje piętno. Jego plecy stały się bardziej zgarbione, ruchy wolniejsze, a oczy, które niegdyś błyszczały zaraźliwą, młodzieńczą energią, teraz były zmęczone. Mimo to, znał się na roślinach jak nikt inny, a jego wiedza była niezrównana — przez lata prowadził ogrody, które były jego dumą i radością, dbając o każdą roślinę z troską i precyzją. — Czy to miasto je zatruwa, nie mam pojęcia... Ciężko mi powiedzieć, co jest przyczyną; prędzej powiedziałbym, że mogłaby być to sprawka ludzi, ale na pewno dzieje się coś niedobrego — dodał zgodnie ze swoimi spostrzeżeniami Guildensternem, spoglądając jednocześnie na Viggo, który na moment zbliżył się do jego nogi, po czym nagle czmychnął w krzaki.
— Pokaż, proszę — powiedział bez namysłu Björn, gdy nieznajoma kobieta, z twarzą pełną zmartwienia, zapytała go ufnie, czy przyjrzy się schorowanej brzoskwini. W jej głosie pobrzmiewała łagodność, przez co Guildenstern szybko zrozumiał, jak ważna jest dla niej natura. Björn podążył za nią w głąb arboretum, gdzie w cieniu większych drzew rosła brzoskwinia. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała najlepiej — jej liście były pokryte dziwnymi plamami, a kilka owoców, które już zaczęły dojrzewać, wydawało się zwiędłych i nienaturalnie pomarszczonych. Björn kucnął obok drzewa, delikatnie dotykając jego pnia i wyraźnie widząc, że coś było nie tak. Spleśniały zapach i gęsta, lepka substancja, która sączyła się spod kory, sugerowały, że drzewo było zaatakowane przez chorobę. — Zobaczymy, co się stało — powiedział z namysłem, ostrożnie odchylając liście, by przyjrzeć się im z bliska. — Faktycznie, są pokryte… jakimś nalotem — dodał po chwili oględzin, kątem oka zerkając na nieznajomą.
Isla Löve
Re: Arboretum Pon 2 Wrz - 16:23
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Drobne przeoczenie - Isla nie mogła się z tym zgodzić. Bliskość lasów, gdzie przyroda była sobie panią i dyktowała zasady; gdzie każdy dzień przynosił garść nowych wiadomości i doświadczeń, bynajmniej ludzkich, a powiązanych z esencją wrosłą w ziemię i korę; gdzie mogła z godziny na godzinę obserwować sposób, w jaki zmiany rozchodziły się echem po całym ekosystemie - to wszystko nauczyło ją, że cierpienie jednego drzewa szybko mogło przenieść się na następne. Choroby trawiły je w równym stopniu jak ludzi. Cierpiały na własną odmianę gorączki, zarażały się na własne sposoby, majaczyły szeptem strapionych liści we własnej febrycznej malignie. Ale człowiek, który miał być ich obserwatorem, strażnikiem i lekarzem, był tylko jeden, a Björn powiedział, że dodatkowo podupadał na zdrowiu… Nie mogła zatem mieć do niego prawdziwych wyrzutów. Sam mógł być jak cierpiąca brzoskwinia, możliwe nawet, że jego samopoczucie rozlało się po meandrach arboretum i drzewa odzwierciedliły jego stan ducha.
- To przykre - skomentowała cicho, nie lubiąc, gdy wokół niej cierpiało cokolwiek. Żałowała wciąż jeszcze niepoznanego kustosza, oczyma wyobraźni widząc go jako pochylonego wiekiem starca o głowie gęsto przyprószonej siwizną i miłych oczach okolonych zmarszczkami pobrużdżonej skóry. - Mogłabym mu pomóc - zaproponowała, raptem promieniejąc. Nie wiedzieć czemu założyła, że powiedzenie tego Björnowi mogłoby przypieczętować pomysł, zupełnie jakby to on trzymał pod swoimi skrzydłami całe ogrody i mógł dysponować umowami zatrudnienia wyciąganymi z rękawa. Właściwie jak wyglądał proces zawodowej rekrutacji? Nie miała zielonego pojęcia, jej w jeziorze nikt nie zatrudniał do doglądania porządku i spokoju w szmaragdowych połaciach okolicznych borów, a i tak to robiła.
Szczególnie że pomoc najwyraźniej była potrzebna. Isla wydała z siebie długie i ciche westchnienie, wodząc wzrokiem po wielobarwnych koronach pochodzących z każdego zakątka świata. Jak można było niszczyć coś tak cudownego? Nawet na wpół świadomie, przez własną ignorancję i rozpuszczoną wygodę.
- Uwierzyłabym, gdyby tak było - przyznała ze smutkiem i delikatną igiełką wyrzutu wciskającą się w struny głosowe. Nie kierowała jej do Björna, lecz do całego Midgardu. - Widziałam ludzi wyrzucających śmieci na ulicę albo trawniki, choć kawałeczek dalej stały na to specjalne kubły. Widziałam dzieci rzucające kamieniami w bezpańskie koty i ptaki kręcące się na podmiejskich placykach. Widziałam dziwne… dziwne, gęste wyziewy pnące się do nieba. I bruk, asfalt, cement, wszędzie cement. Tak nie powinno być - wymieniała coraz bardziej przygnębiona. Tutaj na próżno było szukać zapachów rześkości w powietrzu. Wonie mgły, deszczu, traw czy czystej wody ginęły w natłoku odoru miasta, kwaśnego, ciężkiego i kojarzącego się z szaroburym kolorem. Może to otoczenie wysokich bloków i masywów kamienic odgrodziło mieszkańców od wspomnień czystości lasów i polan, może było im tak wygodniej… Ale gdyby nie miłość silniejsza od wszystkiego, sama nie zdecydowałaby z własnej woli osiedlić się w takim miejscu.
Z myślami błądzącymi dookoła skostniałych midgardzkich gniazd poprowadziła Björna do brzoskwini i przyglądała mu się, kiedy galdr uważnym i bystrym wzrokiem oglądał schorowane drzewo. Viggo w tym czasie schował się w pobliskim krzewie w taki sposób, że spomiędzy liści wystawał tylko jego pyszczek; przypominał lwa o grzywie stworzonej z zielonych paciorków, przyczajonego w ostrożnym oczekiwaniu.
- I te owoce - wskazała dłonią do cherlawej brzoskwini, która pod lekkim naciskiem palców niemal zapadła się do środka, wydając z siebie mdląco słodką woń zgnilizny. Ponad połowa powierzchni owocu była pokryta też nalotem przypominającym grudy suchej ziemi. - Już są zepsute, a to znaczy, że ciężko będzie uratować całe drzewo - westchnęła z żalem, nie mając pojęcia, czy ogrodnicy w Midgardzie dysponowali środkami mogącymi powstrzymać szerzącą się zarazę. Czerwone wybrzuszenia na liściach przypominały liszaje na ludzkiej skórze. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Jakby coś… rozpychało ją od środka i skręcało - pochyliła się bliżej gałęzi pełni zielonych blaszek nakrapianych karminowym rozrostem. Często zastanawiała się nad tym, czy drzewa były świadome toczących je chorób, czy czuły je tak jak ludzie, i miała wrażenie, że tak było. Żyły, kwitły, zapadały w sen, a czasem cierpiały, zupełnie jak oni. - Ach, no przecież! Jestem Isla - przedstawiła się niespodziewanie, dopiero teraz przypominając sobie, że tak wypadało i że wypadło jej to z głowy nad osamotnionymi, porzuconymi na ścieżce butami, gdzie natrafiła na jego życzliwą chęć pomocy. Całe szczęście, że akurat tędy przechodził - i że poświęcił chwilę z własnego dnia, zamiast odpowiedzieć obojętnością.
- To przykre - skomentowała cicho, nie lubiąc, gdy wokół niej cierpiało cokolwiek. Żałowała wciąż jeszcze niepoznanego kustosza, oczyma wyobraźni widząc go jako pochylonego wiekiem starca o głowie gęsto przyprószonej siwizną i miłych oczach okolonych zmarszczkami pobrużdżonej skóry. - Mogłabym mu pomóc - zaproponowała, raptem promieniejąc. Nie wiedzieć czemu założyła, że powiedzenie tego Björnowi mogłoby przypieczętować pomysł, zupełnie jakby to on trzymał pod swoimi skrzydłami całe ogrody i mógł dysponować umowami zatrudnienia wyciąganymi z rękawa. Właściwie jak wyglądał proces zawodowej rekrutacji? Nie miała zielonego pojęcia, jej w jeziorze nikt nie zatrudniał do doglądania porządku i spokoju w szmaragdowych połaciach okolicznych borów, a i tak to robiła.
Szczególnie że pomoc najwyraźniej była potrzebna. Isla wydała z siebie długie i ciche westchnienie, wodząc wzrokiem po wielobarwnych koronach pochodzących z każdego zakątka świata. Jak można było niszczyć coś tak cudownego? Nawet na wpół świadomie, przez własną ignorancję i rozpuszczoną wygodę.
- Uwierzyłabym, gdyby tak było - przyznała ze smutkiem i delikatną igiełką wyrzutu wciskającą się w struny głosowe. Nie kierowała jej do Björna, lecz do całego Midgardu. - Widziałam ludzi wyrzucających śmieci na ulicę albo trawniki, choć kawałeczek dalej stały na to specjalne kubły. Widziałam dzieci rzucające kamieniami w bezpańskie koty i ptaki kręcące się na podmiejskich placykach. Widziałam dziwne… dziwne, gęste wyziewy pnące się do nieba. I bruk, asfalt, cement, wszędzie cement. Tak nie powinno być - wymieniała coraz bardziej przygnębiona. Tutaj na próżno było szukać zapachów rześkości w powietrzu. Wonie mgły, deszczu, traw czy czystej wody ginęły w natłoku odoru miasta, kwaśnego, ciężkiego i kojarzącego się z szaroburym kolorem. Może to otoczenie wysokich bloków i masywów kamienic odgrodziło mieszkańców od wspomnień czystości lasów i polan, może było im tak wygodniej… Ale gdyby nie miłość silniejsza od wszystkiego, sama nie zdecydowałaby z własnej woli osiedlić się w takim miejscu.
Z myślami błądzącymi dookoła skostniałych midgardzkich gniazd poprowadziła Björna do brzoskwini i przyglądała mu się, kiedy galdr uważnym i bystrym wzrokiem oglądał schorowane drzewo. Viggo w tym czasie schował się w pobliskim krzewie w taki sposób, że spomiędzy liści wystawał tylko jego pyszczek; przypominał lwa o grzywie stworzonej z zielonych paciorków, przyczajonego w ostrożnym oczekiwaniu.
- I te owoce - wskazała dłonią do cherlawej brzoskwini, która pod lekkim naciskiem palców niemal zapadła się do środka, wydając z siebie mdląco słodką woń zgnilizny. Ponad połowa powierzchni owocu była pokryta też nalotem przypominającym grudy suchej ziemi. - Już są zepsute, a to znaczy, że ciężko będzie uratować całe drzewo - westchnęła z żalem, nie mając pojęcia, czy ogrodnicy w Midgardzie dysponowali środkami mogącymi powstrzymać szerzącą się zarazę. Czerwone wybrzuszenia na liściach przypominały liszaje na ludzkiej skórze. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Jakby coś… rozpychało ją od środka i skręcało - pochyliła się bliżej gałęzi pełni zielonych blaszek nakrapianych karminowym rozrostem. Często zastanawiała się nad tym, czy drzewa były świadome toczących je chorób, czy czuły je tak jak ludzie, i miała wrażenie, że tak było. Żyły, kwitły, zapadały w sen, a czasem cierpiały, zupełnie jak oni. - Ach, no przecież! Jestem Isla - przedstawiła się niespodziewanie, dopiero teraz przypominając sobie, że tak wypadało i że wypadło jej to z głowy nad osamotnionymi, porzuconymi na ścieżce butami, gdzie natrafiła na jego życzliwą chęć pomocy. Całe szczęście, że akurat tędy przechodził - i że poświęcił chwilę z własnego dnia, zamiast odpowiedzieć obojętnością.
Björn Guildenstern
Re: Arboretum Pią 8 Lis - 22:24
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
— Niestety. — Nieznajoma kobieta miała rację, ale Björn dobrze wiedział, że wszystko w naturze miało swoją kolej. Galdrowie żyli znacznie dłużej od przeciętnych ludzi, jednak w obliczu upływającego czasu, nawet oni stawali w obliczu nieuchronności śmierci. I to była ta okrutna ironia: mimo całej ich mocy i umiejętności, los każdego z nich był ostatecznie taki sam. Nawet ci, którzy postanowili zgłębiać tajniki nekromancji, nie byli w stanie oszukać śmierci. Ich pragnienie, by stać się panami życia, miało swoje granice. Galdrowie mogli wydłużać swoje istnienie, korzystając z magii i zaklęć, ale każde wydłużenie czasu miało swoją cenę. Wielu z nich, zamiast osiągnąć nieśmiertelność, stawało się więźniami własnych wyborów, skazanymi na wędrowanie pomiędzy światem żywych a zmarłych. — Nie wiem, czy to takie proste, ale mogłabyś spróbować z nim porozmawiać. Może pan Emrik szuka akurat kogoś do pomocy. — Nie chciał jednak mówić, że wielu próbowało mu pomóc, lecz on wciąż uważał, że poradzi sobie ze wszystkim sam. Był to dumny człowiek, głęboko zakorzeniony w przekonaniu, że samodzielność to największa cnota. Każda oferta pomocy, choćby wyrażona w najlepszej intencji, odbierał — przynajmniej w mniemaniu Björna — jako atak na niezależność. Mimo to, istniały sygnały, które wskazywały na to, że potrzebował wsparcia.
— To prawda — przyznał jej rację, gdy przytoczyła ostatnie sytuacje, które zarówno dla niej, jak i dla niego były niezrozumiałe. — Czasem ciężko mi pojąć, dlaczego niektórzy tak robią. Miasto rządzi się swoimi prawami, ale powinniśmy dbać o to, co mamy. — Patrzył na zatłoczone ulice, w których ludzie pędzili w pośpiechu, nie zwracając uwagi na otaczający ich świat. Zdarzały się sytuacje, które wprawiały go w osłupienie: opuszczone budynki, zaniedbane parki, a przede wszystkim ludzie, którzy stracili wiarę w to, że można coś Choć kochał Midgard, to nie był już tym samym miastem — coś się w nim zmieniło, jakby ostatnie wydarzenia miały na nie ogromny wpływ. Wspomnienia dawnych dni, gdy ulice tętniły życiem, a każdy zakątek tchnął energią i radością, zaczynały blaknąć. Kiedyś miasto było pełne kolorów, dźwięków i zapachów, które tworzyły jego niepowtarzalny charakter, a teraz, po powrocie z dalekich krajów, stawał się mu coraz bardziej obcy. Miał wrażenie, że Midgard stracił swoją duszę. A może to on, Björn Guildenstern, ją stracił na rzecz mroku i magii zakazanej?
— Faktycznie — dodał mimowolnie chłopak, przyglądając się drzewu, które po dłuższej obserwacji wykazywało coraz więcej niepokojących objawów. Kiedy Isla chwyciła jeden z owoców, który rozpadł się pod niewielkim naporem, Björn niemal od razu poczuł słodką woń zgnilizny, która przeszyła powietrze jak ostrze, aż odruchowo cofnął się o krok. — Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałem... Nie jestem, co prawda, specjalistą, ale co nieco wiem o roślinach. Może spróbujmy znaleźć pana Emrika, powinien gdzieś tutaj być — powiedział Guildenstern, po czym uśmiechnął się lekko do kobiety, która postanowiła się przedstawić. — Björn, miło mi poznać — dodał bez zastanowienia. — A ten mały, jak się nazywa? — zapytał, z zainteresowaniem spoglądając na stworzenie, które schowało się w krzewie.
— To prawda — przyznał jej rację, gdy przytoczyła ostatnie sytuacje, które zarówno dla niej, jak i dla niego były niezrozumiałe. — Czasem ciężko mi pojąć, dlaczego niektórzy tak robią. Miasto rządzi się swoimi prawami, ale powinniśmy dbać o to, co mamy. — Patrzył na zatłoczone ulice, w których ludzie pędzili w pośpiechu, nie zwracając uwagi na otaczający ich świat. Zdarzały się sytuacje, które wprawiały go w osłupienie: opuszczone budynki, zaniedbane parki, a przede wszystkim ludzie, którzy stracili wiarę w to, że można coś Choć kochał Midgard, to nie był już tym samym miastem — coś się w nim zmieniło, jakby ostatnie wydarzenia miały na nie ogromny wpływ. Wspomnienia dawnych dni, gdy ulice tętniły życiem, a każdy zakątek tchnął energią i radością, zaczynały blaknąć. Kiedyś miasto było pełne kolorów, dźwięków i zapachów, które tworzyły jego niepowtarzalny charakter, a teraz, po powrocie z dalekich krajów, stawał się mu coraz bardziej obcy. Miał wrażenie, że Midgard stracił swoją duszę. A może to on, Björn Guildenstern, ją stracił na rzecz mroku i magii zakazanej?
— Faktycznie — dodał mimowolnie chłopak, przyglądając się drzewu, które po dłuższej obserwacji wykazywało coraz więcej niepokojących objawów. Kiedy Isla chwyciła jeden z owoców, który rozpadł się pod niewielkim naporem, Björn niemal od razu poczuł słodką woń zgnilizny, która przeszyła powietrze jak ostrze, aż odruchowo cofnął się o krok. — Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałem... Nie jestem, co prawda, specjalistą, ale co nieco wiem o roślinach. Może spróbujmy znaleźć pana Emrika, powinien gdzieś tutaj być — powiedział Guildenstern, po czym uśmiechnął się lekko do kobiety, która postanowiła się przedstawić. — Björn, miło mi poznać — dodał bez zastanowienia. — A ten mały, jak się nazywa? — zapytał, z zainteresowaniem spoglądając na stworzenie, które schowało się w krzewie.
Isla Löve
Re: Arboretum Wto 12 Lis - 23:21
Isla LöveWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vaasa, Finlandia
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Genetyka : niksa
Zawód : bezrobotna
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : żbik
Atuty : akrobata (I), pani natury (II), śpiew jezior
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 5
Ach, ale czy to nie było genialne? Miałaby w Midgardzie własne zajęcie, coś, na czym się znała, czego nauczyła się dzięki matczynym wskazówkom, obserwacji i pracy swoich dłoni, mogłaby przysłużyć się szczytnemu celowi. Goście arboretum na pewno chcieli cieszyć się panującym tu spokojem i szmaragdowym blaskiem zdrowych liści, pozwalali smutkom i troskom rozpłynąć się w miękkim krajobrazie. Każde widmo choroby wiszącej nad tym miejscem przyczyni się więc do pogorszenia nastrojów spacerowiczów. A jeśli pan Emrik dodatkowo nie był obciążony żadnym genetycznym przekleństwem, mogłaby bez trudu go do siebie przekonać. Entuzjazm niksy rozpędził się jak wypuszczony na wolność ptak, a spojrzenie dotychczas utkwione w Björnie zdawało się przez niego przelatywać, jakby wzrokiem sięgała gdzieś dalej. Ku kolorowym planom i niespodziewanym marzeniom.
- Tak, spróbuję - oznajmiła z zadowoleniem i uśmiechnęła się promiennie, bardzo wdzięczna za dzisiejszą wizytę Guildensterna w ogrodach, bo bez niego nigdy by na to nie wpadła. - Wstawisz się za mną, jako jego przyjaciel? I mój? - zapytała wesoło, zupełnie ignorując fakt, że się nie przyjaźnili, praktycznie w ogóle się nie znali. Nawet bez entuzjazmu jej emocje zawsze wybuchały feerią kolorów, od głębokiej namiętności, przez radość, do przygnębienia i niechęci. Obejmowały nad nią kontrolę i dyktowały decyzje, nie potrzebując długich prologów.
Z zapałem pokiwała głową na następne słowa Björna. Ich miejsce do życia było jedyne, nie posiadali alternatyw, ale zachowywali się tak, jakby w każdej chwili mogli opuścić Skandynawię, Ziemię i ruszyć gdzieś dalej.
- Podobno prawa są tu surowsze niż w dziczy - zauważyła, gdy wspomniał o odrębnych zasadach metropolii. Nie kojarzyła ich za dobrze, wiele rzeczy rozumiejąc intuicyjnie, chociaż sporo zapisów zdążyła już potajemnie złamać, nawet nie mając o tym pojęcia. - Wasze prawo ukarałoby dzika za to, że jest dzikiem i że zachowuje się jak dzik. Więc dlaczego, mimo wszystko, nie potrafi ukarać ludzi za to, że zachowują się gorzej niż zwierzęta? - pociągnęła, szczerze oczekując odpowiedzi. Stojący przed nią galdr wydawał się mądry, spostrzegawczy i obeznany z miejskimi tajnikami, a do tego życzliwy i cierpliwy, gdyż nie ignorował żadnej z poruszonych przez nią kwestii. Na pewno miał na ten temat własne przemyślenia, których chętnie by posłuchała, może zdołałby otworzyć jej oczy. Henrik też próbował to zrobić, ale w ostatnich dniach zdawał się nieobecny.
Zerknęła na towarzysza, gdy ten cofnął się pod wpływem odstręczającego zapachu zgniłego od środka owocu. Brzoskwinia cierpiała, choć nie mogła im o tym głośno powiedzieć, ale już niebawem miała otrzymać pomoc. Jakoś przecież ją wyleczą, Isla zdążyła uwierzyć, że pan Emrik będzie znał odpowiedź na trapiącą ich kwestię.
- Ciekawe, czy to choroba magiczna, czy zwykła reakcja chorującego drzewa - zastanowiła się cichym, kontemplującym pomrukiem. Ilmari pewnie już rozszyfrowałby tę zagadkę, podszedłby do rośliny z naręczem brzęczących obliczeniami liczysprzętków, niestety jednak musieli sobie radzić bez jego ekspertyzy. - Björn - po chwili powtórzyła jego imię i uśmiechnęła się miękko, przechylając głowę i kierując spojrzenie na chowańca. Norka pisnęła, oburzona przymiotnikiem “mały”, bo uważała siebie samą za herosa, wybitnego giganta i strażnika swojej niksy. - To Viggo, mój najbliższy towarzysz - przedstawiła go pogodnie. - Chyba za tobą nie przepada, ale nie przejmuj się tym, proszę. Mało kogo lubi. Cóż, głównie mnie. Ale może pan Emrik zdoła go zauroczyć - stwierdziła swobodnie, nieskrępowana, bo nie wpadła na to, że powinna mu tego nie mówić, żeby nie sprawić mu potencjalnej przykrości. Życie towarzyskie Viggo było jednakowoż napięte i nie miało to nic wspólnego z osobą samego Björna, on po prostu nie trawił innych ludzi. - Zaprowadzisz? - poprosiła. Nowy przyjaciel znał drogę do stróża arboretum, z którym musieli się skonsultować, jakkolwiek nagle zapragnęła porozmawiać z nim nie tylko o brzoskwiniach, a o wszystkim innym - o Midgardzie, o tutejszych mieszkańcach, o tym, kim był Björn Guildenstern i jakie emocje pragnął zgubić w skrzących zielenią ogrodach.
- Tak, spróbuję - oznajmiła z zadowoleniem i uśmiechnęła się promiennie, bardzo wdzięczna za dzisiejszą wizytę Guildensterna w ogrodach, bo bez niego nigdy by na to nie wpadła. - Wstawisz się za mną, jako jego przyjaciel? I mój? - zapytała wesoło, zupełnie ignorując fakt, że się nie przyjaźnili, praktycznie w ogóle się nie znali. Nawet bez entuzjazmu jej emocje zawsze wybuchały feerią kolorów, od głębokiej namiętności, przez radość, do przygnębienia i niechęci. Obejmowały nad nią kontrolę i dyktowały decyzje, nie potrzebując długich prologów.
Z zapałem pokiwała głową na następne słowa Björna. Ich miejsce do życia było jedyne, nie posiadali alternatyw, ale zachowywali się tak, jakby w każdej chwili mogli opuścić Skandynawię, Ziemię i ruszyć gdzieś dalej.
- Podobno prawa są tu surowsze niż w dziczy - zauważyła, gdy wspomniał o odrębnych zasadach metropolii. Nie kojarzyła ich za dobrze, wiele rzeczy rozumiejąc intuicyjnie, chociaż sporo zapisów zdążyła już potajemnie złamać, nawet nie mając o tym pojęcia. - Wasze prawo ukarałoby dzika za to, że jest dzikiem i że zachowuje się jak dzik. Więc dlaczego, mimo wszystko, nie potrafi ukarać ludzi za to, że zachowują się gorzej niż zwierzęta? - pociągnęła, szczerze oczekując odpowiedzi. Stojący przed nią galdr wydawał się mądry, spostrzegawczy i obeznany z miejskimi tajnikami, a do tego życzliwy i cierpliwy, gdyż nie ignorował żadnej z poruszonych przez nią kwestii. Na pewno miał na ten temat własne przemyślenia, których chętnie by posłuchała, może zdołałby otworzyć jej oczy. Henrik też próbował to zrobić, ale w ostatnich dniach zdawał się nieobecny.
Zerknęła na towarzysza, gdy ten cofnął się pod wpływem odstręczającego zapachu zgniłego od środka owocu. Brzoskwinia cierpiała, choć nie mogła im o tym głośno powiedzieć, ale już niebawem miała otrzymać pomoc. Jakoś przecież ją wyleczą, Isla zdążyła uwierzyć, że pan Emrik będzie znał odpowiedź na trapiącą ich kwestię.
- Ciekawe, czy to choroba magiczna, czy zwykła reakcja chorującego drzewa - zastanowiła się cichym, kontemplującym pomrukiem. Ilmari pewnie już rozszyfrowałby tę zagadkę, podszedłby do rośliny z naręczem brzęczących obliczeniami liczysprzętków, niestety jednak musieli sobie radzić bez jego ekspertyzy. - Björn - po chwili powtórzyła jego imię i uśmiechnęła się miękko, przechylając głowę i kierując spojrzenie na chowańca. Norka pisnęła, oburzona przymiotnikiem “mały”, bo uważała siebie samą za herosa, wybitnego giganta i strażnika swojej niksy. - To Viggo, mój najbliższy towarzysz - przedstawiła go pogodnie. - Chyba za tobą nie przepada, ale nie przejmuj się tym, proszę. Mało kogo lubi. Cóż, głównie mnie. Ale może pan Emrik zdoła go zauroczyć - stwierdziła swobodnie, nieskrępowana, bo nie wpadła na to, że powinna mu tego nie mówić, żeby nie sprawić mu potencjalnej przykrości. Życie towarzyskie Viggo było jednakowoż napięte i nie miało to nic wspólnego z osobą samego Björna, on po prostu nie trawił innych ludzi. - Zaprowadzisz? - poprosiła. Nowy przyjaciel znał drogę do stróża arboretum, z którym musieli się skonsultować, jakkolwiek nagle zapragnęła porozmawiać z nim nie tylko o brzoskwiniach, a o wszystkim innym - o Midgardzie, o tutejszych mieszkańcach, o tym, kim był Björn Guildenstern i jakie emocje pragnął zgubić w skrzących zielenią ogrodach.