:: Midgard :: Okolice :: Lasy Północne
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wściekła gęstwina (K)
+2
Asterin Eggen
Mistrz Gry
6 posters
Mistrz Gry
Wściekła gęstwina (K) Pon 21 Gru - 17:14
First topic message reminder :
Wściekła gęstwina (K)
Głębia lasu skrywa przeróżne tajemnice – jest niczym żywioł, którego nie można okiełznać. Historie o niejakiej wściekłej gęstwinie są równie często wyśmiewane co wzbudzające strach. Podobno w pewnym miejscu – różnym, zależnie od źródeł, zniekształconym przez charakter opowieści, jakie przekazywano między sobą z ust do ust – można natrafić na niezwykle gęste krzewy i korony drzew. Las wydaje się tutaj gęsty jak noc. Co więcej, sama roślinność jest negatywnie nastawiona do jakichkolwiek przechodniów. Pędy wychylają się niczym macki, ciernie wysuwają się, jakby pragnęły wbijać się w skórę każdego, kto tylko niepostrzeżenie naruszy ten teren. Gęstwinę wielokrotnie palono, jednak zawsze odrastała, silniejsza i bujniejsza niż kiedykolwiek. Niektórzy sądzą, że zachowanie się roślin w tym miejscu jest powiązane z uprawianiem tutaj zakazanych rytuałów i innych, niedozwolonych praktyk. Na ile jednak ich teoria jest prawdziwa, nikt nie potrafił dotychczas oszacować.
1 – To twój pechowy dzień. Jedna z łodyg magicznej roślinności zrywa się i udaje jej się dosięgnąć twojego ciała. Masz kilka powierzchownych, ale dość bolesnych skaleczeń na ramieniu.
2 – Nieoczekiwanie dostrzegasz w pobliżu ciała martwych stworzeń.
3, 4 – Wściekła gęstwina jest w całej swojej wrogo nastawionej okazałości. Zawrócisz czy postanowisz ją spalić? Jeśli zdecydujesz się na drugą opcję, zgłoś się do Proroka po ingerencję.
5, 6 – Wszystko wskazuje na to, że ktoś już w ostatnim czasie zdołał cię ubiec. Przechadzasz się po spalonych, roślinnych szczątkach, które nie zdążyły się podnieść oraz na nowo odżyć.
Kość k6 (obowiązkowa)
1 – To twój pechowy dzień. Jedna z łodyg magicznej roślinności zrywa się i udaje jej się dosięgnąć twojego ciała. Masz kilka powierzchownych, ale dość bolesnych skaleczeń na ramieniu.
2 – Nieoczekiwanie dostrzegasz w pobliżu ciała martwych stworzeń.
3, 4 – Wściekła gęstwina jest w całej swojej wrogo nastawionej okazałości. Zawrócisz czy postanowisz ją spalić? Jeśli zdecydujesz się na drugą opcję, zgłoś się do Proroka po ingerencję.
5, 6 – Wszystko wskazuje na to, że ktoś już w ostatnim czasie zdołał cię ubiec. Przechadzasz się po spalonych, roślinnych szczątkach, które nie zdążyły się podnieść oraz na nowo odżyć.
Halle Skov
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 14 Maj - 21:47
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Huk wystrzału stłumił wszystkie inne dźwięki. Niedalekie groźby i rozmowy, przyśpieszone oddechy, kroki dudniące głuchym echem o gąbczastą, leśną ziemię. Przez kilka sekund Halle słyszał jedynie wysoki odgłos, jednostajny i dzwoniący jak pisk gęstniejącego powietrza. W tym chaosie wyrzucona w panice inkantacja przypominała kolejny pocisk, dłoń drżała mu zresztą równie intensywnie, jak gdyby sam naciskał spust, a przerażone ciało, przez niekomfortowo długi ułamek chwili wyczekujące bólu, skuliło się lekko, rozedrgane i napięte, gotowe do ucieczki. Trzask pędów przyszedł później a wraz z nim krótki jęk i pogłos słów, ostry zgrzyt morderczego czar.u Wszystko działo się zbyt szybko — kakofonia cudzych głosów i cudzych śmierci, czarny szum tego cholernego lasu i jego własny oddech. Chaos chaos chaos, a w nim nagłe niespodziewane milczenie. Uniósł lekko podbródek, jakby próbował w koronach drzew ujrzeć swoich przewodników, niebo ponad nim było jednak ciemne i niegościnne, pozbawione złotych śladów ptasich ślepiów. Musiały tu być. Gdzieś pod nim, gdzieś w ziemi, gdzieś w wydrążonych pniach. Półich Półnasz.
— Jest mój — warknął w stronę mężczyzny o niskim głosie i gładkiej, eleganckiej twarzy. Nie pasował tu, a mimo to stał obok Asterin i zabijał jego ofiarę. — Miałeś go przytrzymać, nie zabierać mi całą zabawę — dodał, uświadomiwszy sobie nagle, iż w tym głośnym, koszmarnym bałaganie jego dotychczasowa maska roztrzaskała się jak twarz porcelanowej lalki. Twarz znów wygięła się w nieprzyjemnym grymasie, uśmiech zastąpiła podwinięta w zirytowaniu górna warga, a lekki do tej pory głos zazgrzytał pod naporem tego niezadowolenia. Śmiercionośna inkantacja zdawała się tymczasem nieść echem wśród grubych konarów, choć trafiony nią mężczyzna nadal żył, podobnie jak ten, którego gardło nadal wspierało się na ostrzu jego noża. Jeden nasz, dwóch ich. — Twój kolega jest trochę nadgorliwy — syknął nieco ciszej, przenosząc pociemniały wzrok na Asterin, a potem znowu wracając nim do mężczyzny, który teraz sprawiał wrażenie niezwykle przejętego jej obecnością. Nachylał się nad nią i mówił do niej z czymś na kształt troski. Dopiero wtedy zdołał dostrzec plamę krwi ponad kobiecym biodrem i połączyć ją z hukiem wystrzału. Jej towarzysz zajął się nią tak szybko, jakby sam krwawił, Halle przyglądał się więc jedynie tej scenie, na próżno poszukując silniejszego skurczu bólu na twarzy przyjaciółki. Była silna. Ważniejszy był fakt, że przyszli tu razem, to stało się nagle jaskrawe i oczywiste, a razem mieli większe szanse na nagrodę i większe szanse na przetrwanie. — Szukam wielu rzeczy, Rin, wiesz przecież — odezwał się w końcu, nadal z zainteresowaniem wpatrzony w bladą twarz naprzeciw. — Głównie rozrywki. Zabawy. Jakiegoś leku na nudę… — przeciągał słowa z fałszywym, teatralnym uniesieniem, a gdy wrócił spojrzeniem do przyjaciółki, usta zdołał wygiąć mu kolejny, słodki uśmiech. Jego twarz przypominała teraz kalejdoskop, a w tym teatrze masek oczy pozostawały równie skupione i jasne. — Verner — powtórzył, przechylając lekko głowę i spoza wyciągniętego nadal ramienia wbijając uważny wzrok w jej towarzysza. — Nadgorliwy, ale ładny. Twój? — zaświergotał, a uśmiech stał się szerszy, niemal jadowity, jakby przez jego chwilową cukrową czułość przebiły się wężowe zęby. Na dźwięk pytania Asterin zaśmiał się krótko, mniej z rozbawienia (choć sytuacja była niestety całkiem komiczna), a bardziej z potrzeby wykupienia sobie kilku chwil. Jej badawczy wzrok nie służył kłamstwom, a on nie miał zamiaru przyznawać się jej do choćby chwilowego oszustwa. Znał ją wystarczająco, by wiedzieć, jak źle to się dla niego skończy — mogłaby wyrwać mu język, a ten często mu się przydawał. — Powiedzmy, że mamy niedokończone interesy, a to świetny moment i miejsce na załatwienie sprawy, prawda? Nikt nie będzie podejrzewał mnie, skoro ta para idiotów z własnej woli weszła do lasu strzeżonego przez krwiożercze demony…
Halle ściągnął brwi w rytmie własnych słów, niechętnie spoglądając w zimne oczy spętanego zaklęciem mężczyzny. Nie użył zaklęcia. Nie dbał o honor, nie obchodziło go również to, co pomyśli o nim książę, którego jego przyjaciółka ciągnęła za sobą przez gęstwinę. Złapał nóż mocniej i szybkim ruchem przeciągnął ostrze wzdłuż gardła. Cięcie było niechlujne i brzydkie, a palce rozbolały go od oporu, który stawiały tkanki. Krew okazała się ciemna i gęsta, a sama scena nieco żałosna, pozbawiona dramatyzmu wielkich inkantacji, krzyków i blasków energii. Jedynie srebrny poblask noża i zdławione bulgotanie wykrwawiającego się ciała. Skrzywił się kolejny raz, z wyraźnym zdegustowaniem przyglądając się umierającemu mężczyźnie, jak gdyby jego posoka brudząca mu buty i ziemisty odcień jego cery złośliwie psuły mu estetykę chwili. Upadał na ziemię wraz z gnijącymi pnączami, głupi i ciężki, Halle natomiast nadal drżącą delikatnie dłonią wytarł ostrze w materiał spodni na udzie, po czym kopnął skroń mężczyzny, tak by raz jeszcze spojrzeć mu w oczy. Demony milczały i fakt ten powoli zaczynał go niepokoić, lekka od ich głosów głowa stawała się znów ciężka i niewygodna. Macie jednego — powtarzał gorliwie w myślach — weźcie go.
Obrócił się dopiero, słysząc obco brzmiący tupot i wzburzony krzyk Vernera. Nie powstrzymał zirytowanego przewrócenia oczami, nie zdążył też syknąć, by się zamknął i nie rozbił sceny. Jeden trup w tę czy we wte szybko przestanie robić jakąkolwiek różnicę.
— Wydzieraj się tak dalej, a znajdzie nas tu cały przesmyk i pół jebanego Magisterium.
Akcja:
Rzucam na sprawność fizyczną, bo dźgam chłopa ręcznie, a to trochę siły wymaga, więc coby się usprawiedliwić…
65 + 10 (stat) = 75 :))
— Jest mój — warknął w stronę mężczyzny o niskim głosie i gładkiej, eleganckiej twarzy. Nie pasował tu, a mimo to stał obok Asterin i zabijał jego ofiarę. — Miałeś go przytrzymać, nie zabierać mi całą zabawę — dodał, uświadomiwszy sobie nagle, iż w tym głośnym, koszmarnym bałaganie jego dotychczasowa maska roztrzaskała się jak twarz porcelanowej lalki. Twarz znów wygięła się w nieprzyjemnym grymasie, uśmiech zastąpiła podwinięta w zirytowaniu górna warga, a lekki do tej pory głos zazgrzytał pod naporem tego niezadowolenia. Śmiercionośna inkantacja zdawała się tymczasem nieść echem wśród grubych konarów, choć trafiony nią mężczyzna nadal żył, podobnie jak ten, którego gardło nadal wspierało się na ostrzu jego noża. Jeden nasz, dwóch ich. — Twój kolega jest trochę nadgorliwy — syknął nieco ciszej, przenosząc pociemniały wzrok na Asterin, a potem znowu wracając nim do mężczyzny, który teraz sprawiał wrażenie niezwykle przejętego jej obecnością. Nachylał się nad nią i mówił do niej z czymś na kształt troski. Dopiero wtedy zdołał dostrzec plamę krwi ponad kobiecym biodrem i połączyć ją z hukiem wystrzału. Jej towarzysz zajął się nią tak szybko, jakby sam krwawił, Halle przyglądał się więc jedynie tej scenie, na próżno poszukując silniejszego skurczu bólu na twarzy przyjaciółki. Była silna. Ważniejszy był fakt, że przyszli tu razem, to stało się nagle jaskrawe i oczywiste, a razem mieli większe szanse na nagrodę i większe szanse na przetrwanie. — Szukam wielu rzeczy, Rin, wiesz przecież — odezwał się w końcu, nadal z zainteresowaniem wpatrzony w bladą twarz naprzeciw. — Głównie rozrywki. Zabawy. Jakiegoś leku na nudę… — przeciągał słowa z fałszywym, teatralnym uniesieniem, a gdy wrócił spojrzeniem do przyjaciółki, usta zdołał wygiąć mu kolejny, słodki uśmiech. Jego twarz przypominała teraz kalejdoskop, a w tym teatrze masek oczy pozostawały równie skupione i jasne. — Verner — powtórzył, przechylając lekko głowę i spoza wyciągniętego nadal ramienia wbijając uważny wzrok w jej towarzysza. — Nadgorliwy, ale ładny. Twój? — zaświergotał, a uśmiech stał się szerszy, niemal jadowity, jakby przez jego chwilową cukrową czułość przebiły się wężowe zęby. Na dźwięk pytania Asterin zaśmiał się krótko, mniej z rozbawienia (choć sytuacja była niestety całkiem komiczna), a bardziej z potrzeby wykupienia sobie kilku chwil. Jej badawczy wzrok nie służył kłamstwom, a on nie miał zamiaru przyznawać się jej do choćby chwilowego oszustwa. Znał ją wystarczająco, by wiedzieć, jak źle to się dla niego skończy — mogłaby wyrwać mu język, a ten często mu się przydawał. — Powiedzmy, że mamy niedokończone interesy, a to świetny moment i miejsce na załatwienie sprawy, prawda? Nikt nie będzie podejrzewał mnie, skoro ta para idiotów z własnej woli weszła do lasu strzeżonego przez krwiożercze demony…
Halle ściągnął brwi w rytmie własnych słów, niechętnie spoglądając w zimne oczy spętanego zaklęciem mężczyzny. Nie użył zaklęcia. Nie dbał o honor, nie obchodziło go również to, co pomyśli o nim książę, którego jego przyjaciółka ciągnęła za sobą przez gęstwinę. Złapał nóż mocniej i szybkim ruchem przeciągnął ostrze wzdłuż gardła. Cięcie było niechlujne i brzydkie, a palce rozbolały go od oporu, który stawiały tkanki. Krew okazała się ciemna i gęsta, a sama scena nieco żałosna, pozbawiona dramatyzmu wielkich inkantacji, krzyków i blasków energii. Jedynie srebrny poblask noża i zdławione bulgotanie wykrwawiającego się ciała. Skrzywił się kolejny raz, z wyraźnym zdegustowaniem przyglądając się umierającemu mężczyźnie, jak gdyby jego posoka brudząca mu buty i ziemisty odcień jego cery złośliwie psuły mu estetykę chwili. Upadał na ziemię wraz z gnijącymi pnączami, głupi i ciężki, Halle natomiast nadal drżącą delikatnie dłonią wytarł ostrze w materiał spodni na udzie, po czym kopnął skroń mężczyzny, tak by raz jeszcze spojrzeć mu w oczy. Demony milczały i fakt ten powoli zaczynał go niepokoić, lekka od ich głosów głowa stawała się znów ciężka i niewygodna. Macie jednego — powtarzał gorliwie w myślach — weźcie go.
Obrócił się dopiero, słysząc obco brzmiący tupot i wzburzony krzyk Vernera. Nie powstrzymał zirytowanego przewrócenia oczami, nie zdążył też syknąć, by się zamknął i nie rozbił sceny. Jeden trup w tę czy we wte szybko przestanie robić jakąkolwiek różnicę.
— Wydzieraj się tak dalej, a znajdzie nas tu cały przesmyk i pół jebanego Magisterium.
Akcja:
Rzucam na sprawność fizyczną, bo dźgam chłopa ręcznie, a to trochę siły wymaga, więc coby się usprawiedliwić…
65 + 10 (stat) = 75 :))
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 14 Maj - 21:47
The member 'Halle Skov' has done the following action : kości
'k100' : 65
'k100' : 65
Laudith Vidgren
Re: Wściekła gęstwina (K) Nie 26 Maj - 11:23
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Świadomość, że nie miała szans w tym pojedynku, uwierała boleśnie niczym ostry kamień w bucie, lecz Laudith uparcie stawiała kolejne kroki dalej. Niemal czuła na karku oddech demonicznych istot, przywodzących na myśl wilki, a raczej ich kły wtapiające się w jej skórę. Fizycznie była słaba. Ani szybka, ani zwinna nie uciekłaby daleko, gdyby nie nieumarły koń, którego udało się jej przywołać. W ostatniej chwili pojawił się pomiędzy Vidgren, a istotami utkanymi z demonicznej magii. Jazda konna nigdy nie należała do ulubionych aktywności fizycznych spirytystki, lecz teraz ze wszelkich sił starała się utrzymać na końskim grzbiecie, zaciskając palce na matowej, zimnej skórze, pod którą doskonale wyczuwała wszystkie kości. Próbowała wierzchowca poganiać, gdy oglądała się na landvaetty, ale jednocześnie nie chciała stracić z oczu ducha, który wskazywał jej drogę.
Próbowała go zatrzymać, wyciągnąć zeń więcej informacji, może zdołalaby go wykorzystać, lecz... Rozmył się nagle w ciemnościach, a uszy zranił głośny huk. Cicho jęknęła, dostrzegłszy też kątem oka jak psowate próbowały zanurzyć kły w końskich pęcinach, gdy nagle coś je zatrzymało - jakby wpadły w niewidzialny mur. Laudith zwolniła wtedy, przyglądając się uważnie powalonym na ziemię wilkom, spojrzała na kruki wbijające pazury w kory drzew - ale nie mogły pokonać kolejnych metrów, jakby dotarły do granicy.
Nie oznaczało to jednak, że została całkiem sama. Z jednego towarzystwa, wpadla w inne. Tym razem w takie, którego zdecydowanie bardziej się spodziewała. Innych ślepców, jak mniemała, mimo słów jednego z nich, który odezwał się do niej pierwszy. Powiodła spojrzeniem po wszystkich, próbując wychwycić jak najwięcej z ciemności, zatrzymując spojrzenie ostatecznie na spętanym mężczyźnie. Twarz Laudith wydawała się zimna i beznamiętna, jakby ten oczywisty akt przemocy, widok krwi nie robił na niej największego wrażenia.
Fimbulflora miała być w pobliżu landvaettów, więc chyba jesteśmy na dobrej drodze, to zdanie wpadło w jej ucho i zaczęło dżwięczeć pod czaszką. Czyli własnie opuściła dobre miejsce?
- Chcieli was zamordować? - powtórzyła za nieznajomym, z premedytacją wypowiadając te słowa z lekkim zdziwieniem. - Nie spodziewałeś się tego przychodząc tu dzisiejszej nocy? - zakpiła, bo galdr wydawał się tym niemalże zdziwiony. - Nie jest to moją sprawą. Nic nie widziałam - oznajmiła głośno, oświadczając, że nie zamierza się mieszać w ich sprawy. - Spotkaliście landvaetty? - zagadnęła zdawkowo, takim tonem, jakby sama nie miała jeszcze z nimi do czynienia. - Fetill - szepnęła, chcąc opatrzeć najgłębsze rany na dłoniach po pazurach kruków.
| Fetill - (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała.
Próg: 15.
13 (k100) + 5 (m. lecznicza) = 18/15
Próbowała go zatrzymać, wyciągnąć zeń więcej informacji, może zdołalaby go wykorzystać, lecz... Rozmył się nagle w ciemnościach, a uszy zranił głośny huk. Cicho jęknęła, dostrzegłszy też kątem oka jak psowate próbowały zanurzyć kły w końskich pęcinach, gdy nagle coś je zatrzymało - jakby wpadły w niewidzialny mur. Laudith zwolniła wtedy, przyglądając się uważnie powalonym na ziemię wilkom, spojrzała na kruki wbijające pazury w kory drzew - ale nie mogły pokonać kolejnych metrów, jakby dotarły do granicy.
Nie oznaczało to jednak, że została całkiem sama. Z jednego towarzystwa, wpadla w inne. Tym razem w takie, którego zdecydowanie bardziej się spodziewała. Innych ślepców, jak mniemała, mimo słów jednego z nich, który odezwał się do niej pierwszy. Powiodła spojrzeniem po wszystkich, próbując wychwycić jak najwięcej z ciemności, zatrzymując spojrzenie ostatecznie na spętanym mężczyźnie. Twarz Laudith wydawała się zimna i beznamiętna, jakby ten oczywisty akt przemocy, widok krwi nie robił na niej największego wrażenia.
Fimbulflora miała być w pobliżu landvaettów, więc chyba jesteśmy na dobrej drodze, to zdanie wpadło w jej ucho i zaczęło dżwięczeć pod czaszką. Czyli własnie opuściła dobre miejsce?
- Chcieli was zamordować? - powtórzyła za nieznajomym, z premedytacją wypowiadając te słowa z lekkim zdziwieniem. - Nie spodziewałeś się tego przychodząc tu dzisiejszej nocy? - zakpiła, bo galdr wydawał się tym niemalże zdziwiony. - Nie jest to moją sprawą. Nic nie widziałam - oznajmiła głośno, oświadczając, że nie zamierza się mieszać w ich sprawy. - Spotkaliście landvaetty? - zagadnęła zdawkowo, takim tonem, jakby sama nie miała jeszcze z nimi do czynienia. - Fetill - szepnęła, chcąc opatrzeć najgłębsze rany na dłoniach po pazurach kruków.
| Fetill - (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała.
Próg: 15.
13 (k100) + 5 (m. lecznicza) = 18/15
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Nie 26 Maj - 11:23
The member 'Laudith Vidgren' has done the following action : kości
'k100' : 13
'k100' : 13
Prorok
Re: Wściekła gęstwina (K) Pon 27 Maj - 23:10
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Palce Norn na jedną sekundę nizały huk, strach, drżenie rąk, krew broczącą szarpany brzeg koszulki, przeplatały z uciechą nić życia z drugą nicią w skrzyżowaniu wpadających na siebie spojrzeń: i tak zmieszała się jego szarość z jej błękitem – w przestrachu i w uldze – gdy zatroskane palce brukały się ciepłym karminem kobiecego bólu, i zmieszał się jej błękit z drugą szarością spojrzenia przeżartego jeszcze bielmem plugawego zaklęcia, nie wzdrygając się przed bliźniaczym splamieniem w oku przyjaciela; zmieszała się w końcu szarość jedna z szarością drugą, znajdując sprzymierzenie jedynie w stalowej barwie i w trosce o nią. Słowa padały tymczasem szybko, czas jakby biegł bez tchu, kiedy w żyłach dogasały iskry rozjuszonych emocji. Odżywcze cukierki podarowane Asterin nie czyniły cudów, ale zyskiwały cenne uspokojenie, odraczając w czasie potrzebę pochylenia się nad odniesioną raną. Krew wsiąkała jeszcze rosnącą leniwie plamą w materiał ubrania, rozpuszczana jednak na języku substancja nie potrzebowała wiele czasu, by czasowo zasklepić rozdarte naczynia, pozwalając jej zeschnąć na skórze w sztywną, brunatną skorupę. Ani one, ani opatrunek nałożony zaklęciem nie tłumiły jednakże bólu, przegryzającego się przez adrenalinę coraz wyraźniej – zdawało się jednak, że Asterin doskonale tłumiła go samodzielnie, jak długo jednak, nim zmęczenie nadgryzie rdzą stalowe nerwy?
Larum podnoszone przez spętanego łańcuchem mężczyznę urwało się ostrym świstem powietrza przeciskanego z trudem przez gardło; zaklęcie rzucone przez Vernera wdarło się przez rozwarte w krzyku usta raptownym zakrztuszeniem, by objąć zaraz posłusznie gałęzie oskrzeli i miechy płuc dusznością. Ślepiec chwytał jeszcze desperackie łyki tchu, łapczywie i z nieprzyjemnym charczeniem, każdy z tych haustów zdawał się jednak wypełnić ledwie dno płuc, nim duszność powracała; więc żył jeszcze – ale przy życiu trzymany jedynie okrucieństwem powściągniętej mocy zaklęcia. Łańcuchy zadzwoniły, kiedy osuwał się na ziemię, całe siły skupiając na tym, by zaczerpnąć więcej tlenu, jak ryba wyrzucona na brzeg otwierając siniejące od kącików usta.
Drugi mężczyzna trząsł się tymczasem zauważalnie, nie ważąc się podnieść głosu, kiedy o gardło opierał mu się nóż, drapiąc ostrzem dropiatą od przyciętego zarostu skórę. Spoglądał na swojego towarzysza walczącego na ziemi o kolejny naparstek oddechu, a przerażenie zdawało się zupełnie zmieniać jego postać, roztapiając mocne, stanowcze rysy szorstkiej twarzy jakby były z wosku – nie tak miała wyglądać ta noc i nie tak wyobrażali sobie swój koniec. Ledwie parę godzin temu, podobnie do innych zainteresowanych szeptaną legendą, przepełnieni byli ekscytacją i niecierpliwością, wmówioną sobie przez ostatnie tygodnie przygotowań pewnością, że odnajdą cenny kwiat i, jeśli nie zapewnią nim sobie awansu w Magisterium, to rozwiążą przynajmniej swoje problemy lub wypełnią kiesy (lub było to równoznaczne). Ledwie parę wieczorów temu mówili sobie, co z nim zrobią – mówili sobie, być może: ostatni raz, będziemy bogaci, będziemy wolni, nie taki ostatni raz mieli tymczasem na myśli, kiedy dźwięczało szkło wznoszonych na pomyślność kieliszków. Byli, w większości, złymi ludźmi, być może, ale byli ludźmi przede wszystkim i w naturalnej ludzkiej obawie nie uważali, że zasługiwali na śmierć, kiedy zaglądała im w oczy; przecież mogli jeszcze stać się lepsi.
Podniósł wreszcie spojrzenie, kiedy poczuł na sobie wzrok Halle, powracający do niego nieuchronnie jak tragiczny los. Jego usta zadrżały, wodniste oczy przepełniły się błaganiem. Proszę zadźwięczało tak cicho, że odczytanie go było możliwe przede wszystkim z ruchu spierzchłych warg; nie miało jednak żadnego znaczenia – ostrze wżęło się w skórę, a scena ta nie miała nic wspólnego z kinową gładkością noża wchodzącego w ciało jak w masło; chrząstki stawiły opór drżącej jeszcze lekko ręce, oczy błysnęły białkami, krew ściekała gęsto, bulgocząc przy każdym ruchu rzezanej krtani. Zwiotczał podtrzymywany jeszcze więzami cierni, zanim padł w końcu bezwładnie na ziemię, rozlewając ciepłą posokę na spragniony wilgoci mech.
Słychać było psie wycie, gdzieś dalej – na obrzeżu ochronnego zaklęcia. Skowyt zdawał się napominać ich wszystkich, naglić do ruchu; krucze skrzeczenie mieszało się w kaskadę krzyku. Ubranie Laudith nosiło wyraźne ślady ich wściekłości, podobnie jak jej blada skóra, pręgowana zadrapaniami i skaleczeniami pozostawionymi przez mocne pazury. Koń, na którego grzbiecie siedziała, niespokojnie darł ruń kopytem, ale jej dłonie i wola zdawały się trzymać go silniej niż wędzidło, wstrzymując w miejscu. Rzężenie drugiego mężczyzny stawało się tymczasem coraz słabsze, nie pozostawało im wiele czasu na rozważanie, kto powinien się nim ostatecznie zająć – przekrwionymi oczami próbował znaleźć jeszcze twarz Laudith, by niemo błagać ją o pomoc i gdyby mógł, zapewne przeczołgałby się pod same kopyta jej wierzchowca, gdyby łańcuchy nie wstrzymywały go w miejscu.
Zaklęcie Laudith otuliło jej poranione ramiona bandażem, zakrywając ślady po pazurach; po skroni wciąż ściekała jej jednak krew z rozciętej brwi, pokaleczone ciało piekło. Halle, wyraźniej niż pozostali, słyszał, że kiedy krucze krzyki przycichły, przez las przedarło się trzykrotne, krótkie nawoływanie myszołowa. Verner czuł tymczasem, że jad sięga wyżej; mrowienie przesunęło się bliżej barku, ramię zdawało się cięższe i słabsze, pozostawało jednak władne – zadana mu dawka jadu mogłaby może zwalić z nóg człowieka, gdyby tylko nie był Frosbergiem. Tylko palce zdawały się coraz mniej wrażliwe na bodźce dotykowe i niezdolne zwinąć się zupełnie w pięść – inkantacje mogły się okazać bardziej wymagające w tym stanie.
Było ich przed Laudith czworo: dwóch mężczyzn, jedna kobieta, jeden półtrup. Mrugnęła – było ich pięcioro. Dalej, między drzewami, przystanęła zjawa, wskazując jej ponownie drogę: głębiej w gęstwinę. Spalić. Zanim znajdą je kruki i psy, kruki i psy brzmiały jednoznacznie obelżywie, nie mówił o zwierzętach. Jeśli je znajdą, znajdą nas (jakby wciąż uważał się za jednego z żywych), znajdą– słyszysz mnie? Słyszysz?, szeptem, słyszanym tylko przez nią, próbował napierać na jej myśli coraz bardziej agresywnie, jakby łomotał w drzwi u podstawy jej czaszki, nieznośnie i boleśnie.
Czy mogła jednak przedostać się tam sama?
Czy Halle mógł wprowadzić ich w las bezpiecznie ze sobą, kiedy już wywlecze ciała demonom?
Czy Verner i Asterin chcieli dzielić swój triumf na więcej niż pół?
Do odległego kruczego wrzasku dołączył ludzki krzyk, wołanie urywające się raptem, nim zdążyłoby uformować się w imię czy słowo. Duszący się mężczyzna przewrócił się na plecy, wyłupiając oczy w przesłonięte gęstwiną niebo, brunatno-siny; powietrze świszczało w jego gardle.
Na peryferiach zaklęcia czekały wilki, otaczając was – cierpliwe, wściekłe i, przeciwnie do was, wieczne zjawy.
Larum podnoszone przez spętanego łańcuchem mężczyznę urwało się ostrym świstem powietrza przeciskanego z trudem przez gardło; zaklęcie rzucone przez Vernera wdarło się przez rozwarte w krzyku usta raptownym zakrztuszeniem, by objąć zaraz posłusznie gałęzie oskrzeli i miechy płuc dusznością. Ślepiec chwytał jeszcze desperackie łyki tchu, łapczywie i z nieprzyjemnym charczeniem, każdy z tych haustów zdawał się jednak wypełnić ledwie dno płuc, nim duszność powracała; więc żył jeszcze – ale przy życiu trzymany jedynie okrucieństwem powściągniętej mocy zaklęcia. Łańcuchy zadzwoniły, kiedy osuwał się na ziemię, całe siły skupiając na tym, by zaczerpnąć więcej tlenu, jak ryba wyrzucona na brzeg otwierając siniejące od kącików usta.
Drugi mężczyzna trząsł się tymczasem zauważalnie, nie ważąc się podnieść głosu, kiedy o gardło opierał mu się nóż, drapiąc ostrzem dropiatą od przyciętego zarostu skórę. Spoglądał na swojego towarzysza walczącego na ziemi o kolejny naparstek oddechu, a przerażenie zdawało się zupełnie zmieniać jego postać, roztapiając mocne, stanowcze rysy szorstkiej twarzy jakby były z wosku – nie tak miała wyglądać ta noc i nie tak wyobrażali sobie swój koniec. Ledwie parę godzin temu, podobnie do innych zainteresowanych szeptaną legendą, przepełnieni byli ekscytacją i niecierpliwością, wmówioną sobie przez ostatnie tygodnie przygotowań pewnością, że odnajdą cenny kwiat i, jeśli nie zapewnią nim sobie awansu w Magisterium, to rozwiążą przynajmniej swoje problemy lub wypełnią kiesy (lub było to równoznaczne). Ledwie parę wieczorów temu mówili sobie, co z nim zrobią – mówili sobie, być może: ostatni raz, będziemy bogaci, będziemy wolni, nie taki ostatni raz mieli tymczasem na myśli, kiedy dźwięczało szkło wznoszonych na pomyślność kieliszków. Byli, w większości, złymi ludźmi, być może, ale byli ludźmi przede wszystkim i w naturalnej ludzkiej obawie nie uważali, że zasługiwali na śmierć, kiedy zaglądała im w oczy; przecież mogli jeszcze stać się lepsi.
Podniósł wreszcie spojrzenie, kiedy poczuł na sobie wzrok Halle, powracający do niego nieuchronnie jak tragiczny los. Jego usta zadrżały, wodniste oczy przepełniły się błaganiem. Proszę zadźwięczało tak cicho, że odczytanie go było możliwe przede wszystkim z ruchu spierzchłych warg; nie miało jednak żadnego znaczenia – ostrze wżęło się w skórę, a scena ta nie miała nic wspólnego z kinową gładkością noża wchodzącego w ciało jak w masło; chrząstki stawiły opór drżącej jeszcze lekko ręce, oczy błysnęły białkami, krew ściekała gęsto, bulgocząc przy każdym ruchu rzezanej krtani. Zwiotczał podtrzymywany jeszcze więzami cierni, zanim padł w końcu bezwładnie na ziemię, rozlewając ciepłą posokę na spragniony wilgoci mech.
Słychać było psie wycie, gdzieś dalej – na obrzeżu ochronnego zaklęcia. Skowyt zdawał się napominać ich wszystkich, naglić do ruchu; krucze skrzeczenie mieszało się w kaskadę krzyku. Ubranie Laudith nosiło wyraźne ślady ich wściekłości, podobnie jak jej blada skóra, pręgowana zadrapaniami i skaleczeniami pozostawionymi przez mocne pazury. Koń, na którego grzbiecie siedziała, niespokojnie darł ruń kopytem, ale jej dłonie i wola zdawały się trzymać go silniej niż wędzidło, wstrzymując w miejscu. Rzężenie drugiego mężczyzny stawało się tymczasem coraz słabsze, nie pozostawało im wiele czasu na rozważanie, kto powinien się nim ostatecznie zająć – przekrwionymi oczami próbował znaleźć jeszcze twarz Laudith, by niemo błagać ją o pomoc i gdyby mógł, zapewne przeczołgałby się pod same kopyta jej wierzchowca, gdyby łańcuchy nie wstrzymywały go w miejscu.
Zaklęcie Laudith otuliło jej poranione ramiona bandażem, zakrywając ślady po pazurach; po skroni wciąż ściekała jej jednak krew z rozciętej brwi, pokaleczone ciało piekło. Halle, wyraźniej niż pozostali, słyszał, że kiedy krucze krzyki przycichły, przez las przedarło się trzykrotne, krótkie nawoływanie myszołowa. Verner czuł tymczasem, że jad sięga wyżej; mrowienie przesunęło się bliżej barku, ramię zdawało się cięższe i słabsze, pozostawało jednak władne – zadana mu dawka jadu mogłaby może zwalić z nóg człowieka, gdyby tylko nie był Frosbergiem. Tylko palce zdawały się coraz mniej wrażliwe na bodźce dotykowe i niezdolne zwinąć się zupełnie w pięść – inkantacje mogły się okazać bardziej wymagające w tym stanie.
Było ich przed Laudith czworo: dwóch mężczyzn, jedna kobieta, jeden półtrup. Mrugnęła – było ich pięcioro. Dalej, między drzewami, przystanęła zjawa, wskazując jej ponownie drogę: głębiej w gęstwinę. Spalić. Zanim znajdą je kruki i psy, kruki i psy brzmiały jednoznacznie obelżywie, nie mówił o zwierzętach. Jeśli je znajdą, znajdą nas (jakby wciąż uważał się za jednego z żywych), znajdą– słyszysz mnie? Słyszysz?, szeptem, słyszanym tylko przez nią, próbował napierać na jej myśli coraz bardziej agresywnie, jakby łomotał w drzwi u podstawy jej czaszki, nieznośnie i boleśnie.
Czy mogła jednak przedostać się tam sama?
Czy Halle mógł wprowadzić ich w las bezpiecznie ze sobą, kiedy już wywlecze ciała demonom?
Czy Verner i Asterin chcieli dzielić swój triumf na więcej niż pół?
Do odległego kruczego wrzasku dołączył ludzki krzyk, wołanie urywające się raptem, nim zdążyłoby uformować się w imię czy słowo. Duszący się mężczyzna przewrócił się na plecy, wyłupiając oczy w przesłonięte gęstwiną niebo, brunatno-siny; powietrze świszczało w jego gardle.
Na peryferiach zaklęcia czekały wilki, otaczając was – cierpliwe, wściekłe i, przeciwnie do was, wieczne zjawy.
INFORMACJE
Jeśli zdecydujecie się pozostać w bezpiecznym obszarze, przysługuje wam jedna akcja.
Jeśli zdecydujecie się wyjść z bezpiecznego obszaru, powinniście uwzględnić obecność na danym skraju agresywnych zjaw w postaci wilków. Jeśli opuszczacie obszar pojedynczo – będą to dwa psowate; jeśli idziecie w parze, we trójkę lub czwórkę – trzy. Należy w takim wypadku rzucić również kością k6, gdzie:
- wynik 1-3 będzie oznaczał, że zareagowaliście w porę i pierwsi podejmujecie atak,
- wynik 4-6 będzie oznaczał, że musicie wykonać rzut na obronę liczoną ze sprawnością fizyczną, a próg powodzenia wynosi odpowiednio 50 dla pojedynczej osoby lub 40 w przypadku poruszania się w grupie.
Przy nieosiągnięciu progu obrony zostaniecie ranieni, jeśli jednak wyrzuciliście w kości k6 wynik 4 lub 5 możecie w tej samej turze podjąć kontratak; w przypadku wyniku 6 – wilk chwycił was za rękę, co uniemożliwia rzucenie skutecznej inkantacji.
Halle może wystąpić poza bezpieczny obszar niezaatakowany, jednakże natychmiast odnajdzie złoty wzrok myszołowa, a przejście głębiej w gęstwinę bez spełnionych warunków będzie równało się z narażeniem się również na atak, którego mechanika opiera się o te same zasady, które obowiązują pozostałych. Jeśli nie podejmie takiego ryzyka, nie musi rzucać kością na obronę.
Jego obecność nie chroni pozostałych uczestników przed atakiem, jeśli wyjdą w jego towarzystwie.
Verner, ze względu na działanie toksyny, otrzymuje karę -5 do rzucanych zaklęć.
Asterin i Laudith, ze względu na ból odniesionych obrażeń, otrzymują karę -5 do sprawności.
Dobicie duszącego się mężczyzny nie będzie liczone jako akcja.
Jeśli zdecydujecie się wyjść z bezpiecznego obszaru, powinniście uwzględnić obecność na danym skraju agresywnych zjaw w postaci wilków. Jeśli opuszczacie obszar pojedynczo – będą to dwa psowate; jeśli idziecie w parze, we trójkę lub czwórkę – trzy. Należy w takim wypadku rzucić również kością k6, gdzie:
- wynik 1-3 będzie oznaczał, że zareagowaliście w porę i pierwsi podejmujecie atak,
- wynik 4-6 będzie oznaczał, że musicie wykonać rzut na obronę liczoną ze sprawnością fizyczną, a próg powodzenia wynosi odpowiednio 50 dla pojedynczej osoby lub 40 w przypadku poruszania się w grupie.
Przy nieosiągnięciu progu obrony zostaniecie ranieni, jeśli jednak wyrzuciliście w kości k6 wynik 4 lub 5 możecie w tej samej turze podjąć kontratak; w przypadku wyniku 6 – wilk chwycił was za rękę, co uniemożliwia rzucenie skutecznej inkantacji.
Halle może wystąpić poza bezpieczny obszar niezaatakowany, jednakże natychmiast odnajdzie złoty wzrok myszołowa, a przejście głębiej w gęstwinę bez spełnionych warunków będzie równało się z narażeniem się również na atak, którego mechanika opiera się o te same zasady, które obowiązują pozostałych. Jeśli nie podejmie takiego ryzyka, nie musi rzucać kością na obronę.
Jego obecność nie chroni pozostałych uczestników przed atakiem, jeśli wyjdą w jego towarzystwie.
Verner, ze względu na działanie toksyny, otrzymuje karę -5 do rzucanych zaklęć.
Asterin i Laudith, ze względu na ból odniesionych obrażeń, otrzymują karę -5 do sprawności.
Dobicie duszącego się mężczyzny nie będzie liczone jako akcja.
CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 30.05, 23:59)
Verner Forsberg
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 28 Maj - 17:54
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Nic jej nie było, mówiła, ale mogło być; ta kula mogła trafić gdzie indziej, a wtedy Asterin znalazłaby się w złym miejscu i w złym czasie przez niego. Już raz postawił ją w takiej sytuacji gdy zaślepiony zazdrością nie przewidział, że wysnuwane przez niego oskarżenia o używanie magii zakazanej przerodzą się w długie przesłuchania i prawdziwe dowody. Nigdy więcej nie chciał narażać jej ponownie— i tak nie mógł się pogodzić z tym, że pakowała się w kłopoty sama — ale zrobił to znowu, namówił ją na poszukiwania, zaciągnął do tego cholernego lasu. Dla mitycznego kwiatu, obiecującego co prawda długowieczność i potęgę i pięcie się po drabinie Magisterium… ale obietnica nagrody nagle zbladła, bo bez Asterin ta nagroda nie miałaby sensu. Życie usłane różami już raz nie miało bez niej sensu, a poza tym nigdy nie lubił róż. Nienawidził tracić kontroli i odzyskał ją na moment, gdy rzucił skutecznie podduszające zaklęcie. Na moment spojrzał prosto w oczy nieznajomego, którego imienia już nie pozna; nieznajomego, który też szukał tu kwiatu i nigdy go nie znajdzie ani nigdy nie dowie się, że próbował otruć doktora toksykologii (wysyczałby mu to do ucha, gdyby byli sami, ale na polanie zrobiło się zbyt tłoczno) i który zwracał się do Asterin nazbyt poufale. Nie czuł współczucia, jedynie gniew i satysfakcję i ciekawość — jak długo będzie się dusił? Jaka trucizna osiągnęłaby podobny efekt? Czuł się jak wtedy, gdy znęcał się w dzieciństwie nad innymi dziećmi, ale tutaj nie musiał udawać nieświadomego ani niewinnego…
… i wtedy obok rozbrzmiał pełen pretensji głos huldrekalla, podobnie szczupłego jak Verner, ale niestety dzierżącego nóż. Przynajmniej był niższy. Spiorunował go wzrokiem, z pewnym zdziwieniem zdając sobie sprawę, że jego standardowe wiesz kim ja jestem? nie okaże się dziś skuteczne; że pozycja drugiego syna trzeciego syna jarla nie ochroni nikogo przed idiotą ze strzelbą, a moc pieniądza nie była wiele warta w obliczu krwawych praw lasu. Poczuł dreszcz niepokoju na myśl, że podobnym tonem będą odzywać się do niego wszyscy jeśli jego sekret się wyda, a rodzina go wydziedziczy, ale niespodziewanie dla siebie odnalazł ripostę od razu:
- I przytrzymałem mu gardło. - odwarknął huldrekallowi, wykrzywiając usta w groteskowej parodii promiennego, odsłaniającego zęby uśmiechu, którym obdarzał ludzi na salonach. Zamknął usta i zacisnął lekko szczękę gdy Asterin przedstawiła ich sobie jakby nigdy nic, ale skinął lekko głową. Zaledwie wczoraj zaproponował jej działanie na jej warunkach i choć był kiepski w dotrzymywaniu obietnic, to zamierzał się starać. - Przecież jeszcze oddycha, baw się dobrze. - rzucił sucho.
Ale staranie się bardzo wiele go to kosztowało, gdy Halle znów nazwał Rin tak poufale. Prawie syknął, jak jeden wąż na drugiego, ale powstrzymało go pytanie, które jej zadał. Zawsze jej - przemknęło mu przez myśl, ale pozwolił jej odpowiedzieć, na moment zapominając o tym, że jego milczenie wobec takiego afrontu powie Hallemu równie wiele.
Scena morderstwa (które obserwował z wygłodniałym uśmiechem i lekką zazdrością, bo choć nigdy nie zabił nikogo w ten sposób to wciąż pamiętał huk wystrzału) i obecność kobiety na koniu wyrwały go z zamyślenia; może i wyrwał się do przodu, ale nie potrzebowali tutaj więcej wrogów — nie, gdy był przeciw nim cały las. Na moment uniósł brwi, z przykrością uświadamiając sobie, że wiedziony klanowymi przyzwyczajeniami w niedorzeczny sposób spodziewał się ataku demonów i współpracy ludzi — musiał nauczyć się świata Przesmyku, w którym Asterin odnajdywała się lepiej. Nie lubił gdy kobiety z niego kpiły i na moment odmalowało się w jego spojrzeniu, ale złagodniało lekko, gdy potwierdziła, że nic nie widziała — zachowując się zupełnie tak samo, jak on gdy widział coś czego nie powinien. Tyle, że on zwykle chciał czegoś w zamian, a ona?
- A ty co lub kogo spotkałaś? - odpowiedział pytaniem na jej pytanie (tonem raczej retorycznym niż domagającym się odpowiedzi), widząc bandaże zaplatające się wokół jej rąk, bliźniaczo podobne do tego, którym Asterin opatrywała właśnie jego ranę. Uniósł lekko brew, nieznajoma nie wyglądała jakby poranili ją ludzie, ale nie drążył tematu, odpłacając milczeniem za to, że ona nie drążyła sprawy zabójstwa.
Posłał Eggen krótkie spojrzenie, z jednej strony wdzięczny za gest, ale z drugiej strony wciąż zastanawiając się nad naturą jadu. Poprawił bandaż, zaciskając go mocniej, by choć częściowo spowolnić przepływ krwi, ale mrowienie docierało już do barku. Rozprostował palce, a potem zacisnął je w pięść — skrzywił się mimowolnie, gdy nie dał rady, ale w głowie odliczał czas i nie wyglądał na zupełnie zmartwionego, licząc, że gdyby trucizna miała go powalić to zrobiłaby to wcześniej. Cieszył się, że to jego ugryzł wąż, a nie Asterin — był od niej wyższy i cięższy, był Forsbergiem, może jad zdąży rozpłynąć się w jego ciele, może wlał w ciągu życia w siebie dostateczną ilość neurotoksyn (i wszystkich innych toksyn, mikrodozując je jako ryzykowne hobby) by częściowo przyzwyczaić własny organizm do walki z podobnymi zagrożeniami. Zerknął w dół, słysząc coraz głośniejsze rzężenie.
- Nadal masz zamiar się z nim pobawić czy czekasz aż zdechnie sam? - spojrzał na Halle nagląco. Zgodnie z jego życzeniem nie zamierzał się już wyrywać, choć głównie dlatego, że nadal poruszał palcami dłoni i w głowie próbował ocenić własną zdolność rzucania zaklęć, oszczędzając siły na pilniejsze problemy niż konający mężczyzna. Chętnie wykopałby go za to poza bezpieczny obszar, ale ostatecznie zostawił go huldrekallowi. - Chodźmy dalej. - zwrócił się do Asterin. Nie proponował tego wprost reszcie towarzystwa, ale i nie bronił im tego (w kwestii Halle, zdawała się zresztą już podjąć decyzję, a Verner zachował dla siebie komentarze o racjonalności decyzji kobiet w obecności mężczyzn z ogonem). Widział wilki poza peryferiami działania zaklęcia, zbyt daleko, by dosięgnąć je stąd — wiedział, że w grupie będą mieć z nimi większe szanse, choć niedawne doświadczenia z zamordowanymi ślepcami będą mu kazały oglądać się przez ramię. Jeśli zdecydowali się ruszyć z nimi, dostosował się do grupy. Podniósł jeszcze leżącą na ziemi strzelbę, ważąc ją w ręku i ostatecznie zarzucił ją sobie na ramię.
Skierował się w głębię lasu pierwszy, choć nie znał drogi do kwiatu — i już nie był pewien, czy chce ją znać, czy nie wolałby po przedarciu się przez wilki zaproponować Asterin powrotu do domu; do niedawna jego (i jej!) duma nigdy by mu na to nie pozwoliła, ale huk strzelby nadal dudnił mu w uszach. Starał się stąpać cicho, ale nie dość cicho — zwrócił uwagę wilka, cofnął się zbyt wolno, ale wtedy pod stopy upadł mu zwierzęcy łeb. Poderwał głowę, czując czyje to zaklęcie, ale nie spodziewając się, że mogłaby zareagować tak szybko, kosztem...
… własnego bezpieczeństwa. Jego ugryzł wąż, a ją kolejny pierdolony wilk. Już podnosił rękę by — rzucić czar? sięgnąć po Paraliksir i wylać go na stwora? walnąć go w łeb strzelbą? — ale poradziła sobie szybciej.
- Trzeba to odkazić. - syknął, dopadając do Asterin i pozwalając jej podeprzeć się o siebie; nie był pewien czy to akurat priorytet, ale działał instynktownie. - Sótthreinsa. - nakreślił gest nad raną po ugryzieniu, poczuł jak Naszyjnik Eir rozgrzewa się lekko, wspierając przepływ magii, ale nie patrzył na Asterin, nie chciał widzieć jak ją boli; już ją bolało, bo odsłoniła się przez niego, znowu wszystko przez niego. Spojrzeniem szukał innych wilków, by ostatecznie wbić je w tego zaplątanego w wyczarowane przez nią ciernie.
- Aż tak nie chcecie wyglądać jak my, tchórze? Nie potraficie walczyć bez zwierzęcych kłów? - syknął. Wiedział, że powinni wyglądać jak mężczyźni, drażniły go ich zwierzęce iluzje. Był gotów z nimi negocjować gdy tu szedł, ale landvaettci zabić ich bez ostrzeżenia — prawdę mówiąc, zupełnie jak ślepcy. Zabrałby głowę kolejnego, gdyby nie to, że był już trochę obładowany.
mistrzu gry, jeśli nie mogę wziąć strzelby to mnie pohamuj, a jeśli mogę to biorę!
akcje skoordynowane z akcjami Asterin za jej zgodą
Sótthreinsa - ST 15, 17-5 (zatrucie) +5 (statystyka) +1 (naszyjnik Eir) = 18
… i wtedy obok rozbrzmiał pełen pretensji głos huldrekalla, podobnie szczupłego jak Verner, ale niestety dzierżącego nóż. Przynajmniej był niższy. Spiorunował go wzrokiem, z pewnym zdziwieniem zdając sobie sprawę, że jego standardowe wiesz kim ja jestem? nie okaże się dziś skuteczne; że pozycja drugiego syna trzeciego syna jarla nie ochroni nikogo przed idiotą ze strzelbą, a moc pieniądza nie była wiele warta w obliczu krwawych praw lasu. Poczuł dreszcz niepokoju na myśl, że podobnym tonem będą odzywać się do niego wszyscy jeśli jego sekret się wyda, a rodzina go wydziedziczy, ale niespodziewanie dla siebie odnalazł ripostę od razu:
- I przytrzymałem mu gardło. - odwarknął huldrekallowi, wykrzywiając usta w groteskowej parodii promiennego, odsłaniającego zęby uśmiechu, którym obdarzał ludzi na salonach. Zamknął usta i zacisnął lekko szczękę gdy Asterin przedstawiła ich sobie jakby nigdy nic, ale skinął lekko głową. Zaledwie wczoraj zaproponował jej działanie na jej warunkach i choć był kiepski w dotrzymywaniu obietnic, to zamierzał się starać. - Przecież jeszcze oddycha, baw się dobrze. - rzucił sucho.
Ale staranie się bardzo wiele go to kosztowało, gdy Halle znów nazwał Rin tak poufale. Prawie syknął, jak jeden wąż na drugiego, ale powstrzymało go pytanie, które jej zadał. Zawsze jej - przemknęło mu przez myśl, ale pozwolił jej odpowiedzieć, na moment zapominając o tym, że jego milczenie wobec takiego afrontu powie Hallemu równie wiele.
Scena morderstwa (które obserwował z wygłodniałym uśmiechem i lekką zazdrością, bo choć nigdy nie zabił nikogo w ten sposób to wciąż pamiętał huk wystrzału) i obecność kobiety na koniu wyrwały go z zamyślenia; może i wyrwał się do przodu, ale nie potrzebowali tutaj więcej wrogów — nie, gdy był przeciw nim cały las. Na moment uniósł brwi, z przykrością uświadamiając sobie, że wiedziony klanowymi przyzwyczajeniami w niedorzeczny sposób spodziewał się ataku demonów i współpracy ludzi — musiał nauczyć się świata Przesmyku, w którym Asterin odnajdywała się lepiej. Nie lubił gdy kobiety z niego kpiły i na moment odmalowało się w jego spojrzeniu, ale złagodniało lekko, gdy potwierdziła, że nic nie widziała — zachowując się zupełnie tak samo, jak on gdy widział coś czego nie powinien. Tyle, że on zwykle chciał czegoś w zamian, a ona?
- A ty co lub kogo spotkałaś? - odpowiedział pytaniem na jej pytanie (tonem raczej retorycznym niż domagającym się odpowiedzi), widząc bandaże zaplatające się wokół jej rąk, bliźniaczo podobne do tego, którym Asterin opatrywała właśnie jego ranę. Uniósł lekko brew, nieznajoma nie wyglądała jakby poranili ją ludzie, ale nie drążył tematu, odpłacając milczeniem za to, że ona nie drążyła sprawy zabójstwa.
Posłał Eggen krótkie spojrzenie, z jednej strony wdzięczny za gest, ale z drugiej strony wciąż zastanawiając się nad naturą jadu. Poprawił bandaż, zaciskając go mocniej, by choć częściowo spowolnić przepływ krwi, ale mrowienie docierało już do barku. Rozprostował palce, a potem zacisnął je w pięść — skrzywił się mimowolnie, gdy nie dał rady, ale w głowie odliczał czas i nie wyglądał na zupełnie zmartwionego, licząc, że gdyby trucizna miała go powalić to zrobiłaby to wcześniej. Cieszył się, że to jego ugryzł wąż, a nie Asterin — był od niej wyższy i cięższy, był Forsbergiem, może jad zdąży rozpłynąć się w jego ciele, może wlał w ciągu życia w siebie dostateczną ilość neurotoksyn (i wszystkich innych toksyn, mikrodozując je jako ryzykowne hobby) by częściowo przyzwyczaić własny organizm do walki z podobnymi zagrożeniami. Zerknął w dół, słysząc coraz głośniejsze rzężenie.
- Nadal masz zamiar się z nim pobawić czy czekasz aż zdechnie sam? - spojrzał na Halle nagląco. Zgodnie z jego życzeniem nie zamierzał się już wyrywać, choć głównie dlatego, że nadal poruszał palcami dłoni i w głowie próbował ocenić własną zdolność rzucania zaklęć, oszczędzając siły na pilniejsze problemy niż konający mężczyzna. Chętnie wykopałby go za to poza bezpieczny obszar, ale ostatecznie zostawił go huldrekallowi. - Chodźmy dalej. - zwrócił się do Asterin. Nie proponował tego wprost reszcie towarzystwa, ale i nie bronił im tego (w kwestii Halle, zdawała się zresztą już podjąć decyzję, a Verner zachował dla siebie komentarze o racjonalności decyzji kobiet w obecności mężczyzn z ogonem). Widział wilki poza peryferiami działania zaklęcia, zbyt daleko, by dosięgnąć je stąd — wiedział, że w grupie będą mieć z nimi większe szanse, choć niedawne doświadczenia z zamordowanymi ślepcami będą mu kazały oglądać się przez ramię. Jeśli zdecydowali się ruszyć z nimi, dostosował się do grupy. Podniósł jeszcze leżącą na ziemi strzelbę, ważąc ją w ręku i ostatecznie zarzucił ją sobie na ramię.
Skierował się w głębię lasu pierwszy, choć nie znał drogi do kwiatu — i już nie był pewien, czy chce ją znać, czy nie wolałby po przedarciu się przez wilki zaproponować Asterin powrotu do domu; do niedawna jego (i jej!) duma nigdy by mu na to nie pozwoliła, ale huk strzelby nadal dudnił mu w uszach. Starał się stąpać cicho, ale nie dość cicho — zwrócił uwagę wilka, cofnął się zbyt wolno, ale wtedy pod stopy upadł mu zwierzęcy łeb. Poderwał głowę, czując czyje to zaklęcie, ale nie spodziewając się, że mogłaby zareagować tak szybko, kosztem...
… własnego bezpieczeństwa. Jego ugryzł wąż, a ją kolejny pierdolony wilk. Już podnosił rękę by — rzucić czar? sięgnąć po Paraliksir i wylać go na stwora? walnąć go w łeb strzelbą? — ale poradziła sobie szybciej.
- Trzeba to odkazić. - syknął, dopadając do Asterin i pozwalając jej podeprzeć się o siebie; nie był pewien czy to akurat priorytet, ale działał instynktownie. - Sótthreinsa. - nakreślił gest nad raną po ugryzieniu, poczuł jak Naszyjnik Eir rozgrzewa się lekko, wspierając przepływ magii, ale nie patrzył na Asterin, nie chciał widzieć jak ją boli; już ją bolało, bo odsłoniła się przez niego, znowu wszystko przez niego. Spojrzeniem szukał innych wilków, by ostatecznie wbić je w tego zaplątanego w wyczarowane przez nią ciernie.
- Aż tak nie chcecie wyglądać jak my, tchórze? Nie potraficie walczyć bez zwierzęcych kłów? - syknął. Wiedział, że powinni wyglądać jak mężczyźni, drażniły go ich zwierzęce iluzje. Był gotów z nimi negocjować gdy tu szedł, ale landvaettci zabić ich bez ostrzeżenia — prawdę mówiąc, zupełnie jak ślepcy. Zabrałby głowę kolejnego, gdyby nie to, że był już trochę obładowany.
mistrzu gry, jeśli nie mogę wziąć strzelby to mnie pohamuj, a jeśli mogę to biorę!
akcje skoordynowane z akcjami Asterin za jej zgodą
Sótthreinsa - ST 15, 17-5 (zatrucie) +5 (statystyka) +1 (naszyjnik Eir) = 18
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 28 Maj - 17:54
The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości
#1 'k6' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 5
--------------------------------
#3 'k100' : 17
#1 'k6' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 5
--------------------------------
#3 'k100' : 17
Asterin Eggen
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 28 Maj - 18:44
Asterin EggenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Alta, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : dawniej prostytutka, obecnie dilerka
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : alchemiczny kolekcjoner (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 22 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 7 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 39 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 5
Choć krew przestała cieknąć, a pajęczyny żył na moment wstrzymały plucie płynnym szkarłatem, rana zdawała się parzyć ją przy każdym ruchu. Poszarpane wystrzałem ciało protestowało przeciwko próbom, jakim je poddawała, zbyt krnąbrna i dumna jednak, by okazać fizyczną niewygodę, zasłaniająca się przyzwyczajeniem. Czas na lizanie ran przyjdzie później - nie zamierzała robić tego pod kopułą poplątanych ze sobą gałęzi drzew, w dziczy rozbrzmiewającej sekwencją złowróżbnych syknięć i krzyków ocierających się o chropowate pnie, wykrzykiwanych świadectw cudzej porażki. Zagryzła więc zęby i przełknęła ostatnią drobną fasolkę cukierka rozpuszczonego na języku, unosząc jedną brew wobec komentarza Halle na temat Vernera. Na co liczył? Że odprawi Forsberga do kąta? Obaj byli dorośli, obaj pożądali krwi jako sposobu do celu albo sprawiedliwości, nie zamierzała w to ingerować, zamiast tego przechyliwszy głowę do ramienia, gdy Skov wtajemniczał ją w swoje wciąż mgliste motywacje. Wyziewy fałszu wydostawały się na powierzchnię wraz z powietrzem dryfującym z jego płuc, znała go dostatecznie długo, by wiedzieć kiedy coś kręcił, kiedy teatralną dramaturgią i swobodną charyzmą przysłaniał coś ważnego, a co dziś wysforowało się na pierwszy plan, wbijając klin podejrzliwości pomiędzy przyjaźń.
- Ale pierdolisz - westchnęła wymownie, bo choć zazwyczaj poszukiwali tego samego (rozrywki, zabawy, fantazmatów innego życia, błogosławionego szeptu mówiącego o tym, że szarość ich życia była nieśmiesznym snem), tak rozumiała, że z jakiegoś powodu unikał odpowiedzi. Prostej, szczerej, akceptowalnej, czegoś, co uspokoiłoby podrywającej się niej nieufność; naprawdę sądził, że mogła uwierzyć, że nie przyszedł tu po kwiat? Że do czeluści zakrwawionych lasów sprowadziły go inne pobudki? Może tak było, nie wiedziała tego na pewno, ale logiczniej było założyć, że Filmbulflora wezwała tu również Skova. - Mój - potwierdziła krótko, z gadzim uśmiechem rozlanym na wargach, kątem oka spoglądając przy tym na Vernera. Wczorajszy dzień wyklarował zaległą pomiędzy nimi nienazwaną okoliczność, pamiętała smak jego ust i żarliwy dotyk jego dłoni, pamiętała zapach jego skóry i chrapliwość oddechów przy swoim uchu - a mimo to nie zdobyłaby się na określenie go swoim, gdyby nie zainteresowanie w oczach Halle. - Niedokończone interesy, mhm. Powiedzmy, że to jestem w stanie zrozumieć - wzruszyła ramionami niemal nonszalancko. Prawda, nieprawda, nieistotne: póki co nie wyciągnęłaby z niego więcej, po chwili z sadystyczną wręcz ciekawością obserwując to, jak odbierał życie pierwszego łajdaka.
Dopiero wówczas dotarło do niej, że nigdy wcześniej nie widziała, by kogoś zabił.
- Jak wielu innych - odpowiedziała nieznajomej, poturbowanej podobnie jak oni, ignorując docinek posłany w kierunku Forsberga. Słusznie zresztą: poradził z nim sobie sam, nie wściekał się jak urażone dziecko, a ona nie wątpiła, że na salonach przywykł do podobnych wymian, nawet jeśli nudniejszych, niedotyczących zabijania, tylko mody, herbat czy o czymkolwiek gawędziło się wśród elegancko ubranego towarzystwa o zbyt wysoko zadartych podbródkach. Była usatysfakcjonowana zapowiedzianym niewidzeniem przez Laudith, swoistym zawiązanym pomiędzy nimi rozejmem, jak również ciekawa jak otwarcie odpowie kobieta na jego pytanie - bliskość landvaettów oznaczała bliskość mitycznej rośliny, czy przyznałaby się zatem, że na nich trafiła? Że też była na dobrym tropie?
Chodźmy dalej. Za kopulastą barierą bezpieczeństwa wykrzesaną zaklęciem Vernera oczekiwało ich widmo kolejnego zagrożenia, przyczajonego i gotowego do ataku, gdy tylko wychynęli poza jego krawędź. Symfonia skowytu i powarkiwania natychmiast docierała do uszu, jaskrawa na tle okalającej ich nagle ciszy przerywanej wyłącznie pohukiwaniem jakiegoś ptaka. W spokojnej oazie nie oczekiwało na nich nic więcej ponad krew wsiąkającą w ziemię, naprawdę musieli więc ruszyć dalej - ale kiedy przed jej oczyma błysnęły trzy masywne sylwetki wilków, momentalnie pożałowała już pierwszego kroku poczynionego poza obszar działania czaru. Droga przecież musiała być usłana wkurwiającymi landvaettami, oczywiście, że tak. Nastąpili im na odcisk swoim przeżyciem, a te uwzięły się na nich w zemście, czy może obecność kolejnych istot sugerowała, że naprawdę zmierzali w dobrym kierunku?
Zanim zdołała przyzwać w głowie obraz jakiejkolwiek strategii, bestie ruszyły do ataku. Pierwsza z nich skoczyła ku Vernerowi i jej serce momentalnie szarpnęło się w ukłuciu przerażenia: do niedawna tak dla niej obcym, natomiast na przestrzeni ostatnich kilku godzin drażniąco wskrzeszonym, jak widmo, które pogrzebała gdzieś głęboko, powstałe by znów ją gnębić. Przywiązanie to same kłopoty, to twoja słabość, powtarzał jej Wujek i wiedziała, że miał rację, ale wyzbycie się go przypominało wyrywanie fragmentów duszy z jej ciała. Z ciała, które tym razem zareagowało instynktownie.
- Hlaða! - ponownie sięgnęła po wcześniej wykorzystane zaklęcie, ponownie wycelowała w szyję stworzenia, ponownie spróbowała go obronić, ponownie odcięła głowę, jednocześnie gdzieś na granicy świadomości rozumiejąc, że to wystawi ją samą na atak. Trudno. Przed tym musiała go obronić, nie pozwoli już żadnej kreaturze położyć na nim łapsk, nie pozwoli na to.
Stworzenia nie próżnowały i chociaż zdążyła jedno z nich permanentnie wyeliminować z gry, to drugie już skoczyło ku niej z obnażonymi kłami, z wrogością w ślepiach tak jaskrawą i dojmującą, że nawet ona musiała ukorzyć się przed agresją przeciwnika. Osłoniwszy się lewą ręką, Asterin nie zdołała w porę przytrzymać w gardle krzyku bólu, który wydarł się z niej wbrew jej woli, łechtając ego rozszalałego z pragnienia zemsty stworzenia; trwało to kilka uderzeń serca dłużących się jak wieczność, zanim jej prawa ręka wystrzeliła w jego kierunku, a usta walczące z bólem wychrypiały, - Þyrnar.
Chciała opleść kolczastymi pnączami cielsko bestii, odszarpnąć je od siebie, owinąć zielone wstęgi wokół pyska i gardła, przytrzymać napastnika w miejscu, zamrozić, unieruchomić, unieszkodliwić; chciała przycisnąć je do ziemi i zostawić tu, nieopodal odrąbanej głowy drugiej landvaetty, by przez długi czas nie mogło wyzbyć się spod powiek obrazu truchła sponiewieranego towarzysza. Za ten ból, który w sobie czuła. Za to, że zachwiała się na nogach, za słabość splątaną z igłami promieniującymi od postrzelonego miejsca na jej biodrze. Za cały wianek okoliczności. Próbując odnaleźć równowagę, zupełnie wbrew sobie zachwiała się ponownie i tym razem prawą, wciąż zdrową ręką podtrzymała się ramienia Vernera, zgrzytając zaciśniętymi zębami tak mocno, iż miała wrażenie, że zaraz popękają, skruszą się jak piaskowy zamek. Pierdolony las. Pierdolone kundle, zawszone, kretyńskie łajdaki, tchórze przywdziewający inną skórą. Dość miała lasu i jego mieszkańców, nawet samej wizji Fimbulflory strzeżonej przez bandę zmiennokształtnych degeneratów.
- Nic mi nie jest - powtórzyła uparcie przez ściśnięte zęby - mimo krwi broczącej ciało i potu perlącego czoło, pokrywającego wilgocią jej plecy wzdłuż kręgosłupa -, i warknęła mimowolnie, kiedy odkażający czar Vernera wyrwał zarazki z jej rany, wypalił je jak językami ognia biegnącymi wzdłuż całej kończyny. - Po prostu znajdźmy tego chwasta i spadajmy stąd - rzuciła gardłowo do wszystkich i do nikogo zarazem, całą mentalną siłę wkładając w silne brzmienie głosu, w pozę niedotkniętą żadnym dyskomfortem, jakkolwiek trudne się to stawało. Zranioną rękę przycisnęła do piersi, złowrogim spojrzeniem odnajdując trzecią z bestii. Na kogo się zaczaiła? Kogo zamierzała rozszarpać?
poświęcam własną obronę na obronę vernera
zabijam wilka atakującego vernera i unieruchamiam drugiego wilka, który użarł mnie w lewą rękę
hlaða na szyję pierwszego wilka, następuje dekapitacja
85 | 62 + 31 (stata) + 5 (atut) = 98
Þyrnar na drugiego wilka
35 | 22 + 31 (stata) + 5 (atut) = 58
- Ale pierdolisz - westchnęła wymownie, bo choć zazwyczaj poszukiwali tego samego (rozrywki, zabawy, fantazmatów innego życia, błogosławionego szeptu mówiącego o tym, że szarość ich życia była nieśmiesznym snem), tak rozumiała, że z jakiegoś powodu unikał odpowiedzi. Prostej, szczerej, akceptowalnej, czegoś, co uspokoiłoby podrywającej się niej nieufność; naprawdę sądził, że mogła uwierzyć, że nie przyszedł tu po kwiat? Że do czeluści zakrwawionych lasów sprowadziły go inne pobudki? Może tak było, nie wiedziała tego na pewno, ale logiczniej było założyć, że Filmbulflora wezwała tu również Skova. - Mój - potwierdziła krótko, z gadzim uśmiechem rozlanym na wargach, kątem oka spoglądając przy tym na Vernera. Wczorajszy dzień wyklarował zaległą pomiędzy nimi nienazwaną okoliczność, pamiętała smak jego ust i żarliwy dotyk jego dłoni, pamiętała zapach jego skóry i chrapliwość oddechów przy swoim uchu - a mimo to nie zdobyłaby się na określenie go swoim, gdyby nie zainteresowanie w oczach Halle. - Niedokończone interesy, mhm. Powiedzmy, że to jestem w stanie zrozumieć - wzruszyła ramionami niemal nonszalancko. Prawda, nieprawda, nieistotne: póki co nie wyciągnęłaby z niego więcej, po chwili z sadystyczną wręcz ciekawością obserwując to, jak odbierał życie pierwszego łajdaka.
Dopiero wówczas dotarło do niej, że nigdy wcześniej nie widziała, by kogoś zabił.
- Jak wielu innych - odpowiedziała nieznajomej, poturbowanej podobnie jak oni, ignorując docinek posłany w kierunku Forsberga. Słusznie zresztą: poradził z nim sobie sam, nie wściekał się jak urażone dziecko, a ona nie wątpiła, że na salonach przywykł do podobnych wymian, nawet jeśli nudniejszych, niedotyczących zabijania, tylko mody, herbat czy o czymkolwiek gawędziło się wśród elegancko ubranego towarzystwa o zbyt wysoko zadartych podbródkach. Była usatysfakcjonowana zapowiedzianym niewidzeniem przez Laudith, swoistym zawiązanym pomiędzy nimi rozejmem, jak również ciekawa jak otwarcie odpowie kobieta na jego pytanie - bliskość landvaettów oznaczała bliskość mitycznej rośliny, czy przyznałaby się zatem, że na nich trafiła? Że też była na dobrym tropie?
Chodźmy dalej. Za kopulastą barierą bezpieczeństwa wykrzesaną zaklęciem Vernera oczekiwało ich widmo kolejnego zagrożenia, przyczajonego i gotowego do ataku, gdy tylko wychynęli poza jego krawędź. Symfonia skowytu i powarkiwania natychmiast docierała do uszu, jaskrawa na tle okalającej ich nagle ciszy przerywanej wyłącznie pohukiwaniem jakiegoś ptaka. W spokojnej oazie nie oczekiwało na nich nic więcej ponad krew wsiąkającą w ziemię, naprawdę musieli więc ruszyć dalej - ale kiedy przed jej oczyma błysnęły trzy masywne sylwetki wilków, momentalnie pożałowała już pierwszego kroku poczynionego poza obszar działania czaru. Droga przecież musiała być usłana wkurwiającymi landvaettami, oczywiście, że tak. Nastąpili im na odcisk swoim przeżyciem, a te uwzięły się na nich w zemście, czy może obecność kolejnych istot sugerowała, że naprawdę zmierzali w dobrym kierunku?
Zanim zdołała przyzwać w głowie obraz jakiejkolwiek strategii, bestie ruszyły do ataku. Pierwsza z nich skoczyła ku Vernerowi i jej serce momentalnie szarpnęło się w ukłuciu przerażenia: do niedawna tak dla niej obcym, natomiast na przestrzeni ostatnich kilku godzin drażniąco wskrzeszonym, jak widmo, które pogrzebała gdzieś głęboko, powstałe by znów ją gnębić. Przywiązanie to same kłopoty, to twoja słabość, powtarzał jej Wujek i wiedziała, że miał rację, ale wyzbycie się go przypominało wyrywanie fragmentów duszy z jej ciała. Z ciała, które tym razem zareagowało instynktownie.
- Hlaða! - ponownie sięgnęła po wcześniej wykorzystane zaklęcie, ponownie wycelowała w szyję stworzenia, ponownie spróbowała go obronić, ponownie odcięła głowę, jednocześnie gdzieś na granicy świadomości rozumiejąc, że to wystawi ją samą na atak. Trudno. Przed tym musiała go obronić, nie pozwoli już żadnej kreaturze położyć na nim łapsk, nie pozwoli na to.
Stworzenia nie próżnowały i chociaż zdążyła jedno z nich permanentnie wyeliminować z gry, to drugie już skoczyło ku niej z obnażonymi kłami, z wrogością w ślepiach tak jaskrawą i dojmującą, że nawet ona musiała ukorzyć się przed agresją przeciwnika. Osłoniwszy się lewą ręką, Asterin nie zdołała w porę przytrzymać w gardle krzyku bólu, który wydarł się z niej wbrew jej woli, łechtając ego rozszalałego z pragnienia zemsty stworzenia; trwało to kilka uderzeń serca dłużących się jak wieczność, zanim jej prawa ręka wystrzeliła w jego kierunku, a usta walczące z bólem wychrypiały, - Þyrnar.
Chciała opleść kolczastymi pnączami cielsko bestii, odszarpnąć je od siebie, owinąć zielone wstęgi wokół pyska i gardła, przytrzymać napastnika w miejscu, zamrozić, unieruchomić, unieszkodliwić; chciała przycisnąć je do ziemi i zostawić tu, nieopodal odrąbanej głowy drugiej landvaetty, by przez długi czas nie mogło wyzbyć się spod powiek obrazu truchła sponiewieranego towarzysza. Za ten ból, który w sobie czuła. Za to, że zachwiała się na nogach, za słabość splątaną z igłami promieniującymi od postrzelonego miejsca na jej biodrze. Za cały wianek okoliczności. Próbując odnaleźć równowagę, zupełnie wbrew sobie zachwiała się ponownie i tym razem prawą, wciąż zdrową ręką podtrzymała się ramienia Vernera, zgrzytając zaciśniętymi zębami tak mocno, iż miała wrażenie, że zaraz popękają, skruszą się jak piaskowy zamek. Pierdolony las. Pierdolone kundle, zawszone, kretyńskie łajdaki, tchórze przywdziewający inną skórą. Dość miała lasu i jego mieszkańców, nawet samej wizji Fimbulflory strzeżonej przez bandę zmiennokształtnych degeneratów.
- Nic mi nie jest - powtórzyła uparcie przez ściśnięte zęby - mimo krwi broczącej ciało i potu perlącego czoło, pokrywającego wilgocią jej plecy wzdłuż kręgosłupa -, i warknęła mimowolnie, kiedy odkażający czar Vernera wyrwał zarazki z jej rany, wypalił je jak językami ognia biegnącymi wzdłuż całej kończyny. - Po prostu znajdźmy tego chwasta i spadajmy stąd - rzuciła gardłowo do wszystkich i do nikogo zarazem, całą mentalną siłę wkładając w silne brzmienie głosu, w pozę niedotkniętą żadnym dyskomfortem, jakkolwiek trudne się to stawało. Zranioną rękę przycisnęła do piersi, złowrogim spojrzeniem odnajdując trzecią z bestii. Na kogo się zaczaiła? Kogo zamierzała rozszarpać?
poświęcam własną obronę na obronę vernera
zabijam wilka atakującego vernera i unieruchamiam drugiego wilka, który użarł mnie w lewą rękę
hlaða na szyję pierwszego wilka, następuje dekapitacja
85 | 62 + 31 (stata) + 5 (atut) = 98
Þyrnar na drugiego wilka
35 | 22 + 31 (stata) + 5 (atut) = 58
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Wto 28 Maj - 18:44
The member 'Asterin Eggen' has done the following action : kości
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 62, 22
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 62, 22
Halle Skov
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 5 Cze - 19:51
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Krew lepiła się do jego palców, zaskakująco gorąca i zaskakująco ciemna. Wiedział, że wżera się pod cienką skórę opuszków, wyżej, ponad kościste wzniesienie nadgarstka i głębiej, pod żebra, w końcu zdolna płynąć w jego żyłach, wtapiając się zręcznie w jego krew, teraz niepokojąco zimną i rozleniwioną. Przez długą chwilę nie było nic poza uderzeniami serca. Huk za hukiem, każdy następny głośniejszy od poprzedniego, zagłuszający szum jego oddechu i otaczające go głosy. Śmierć okazała się szybka i brzydka, ponad wszystko pozbawiona uczucia triumfu. Wmawiał to sobie już wcześniej - to źli ludzie, powtarzał w kółko, za każdym razem gdy przemoc znalazła się zbyt blisko, kusząc go wielkością i zemstą, jak gdyby cudze kości posklejano z cukru i marcepanu. To źli ludzie. Ci sami którzy ciągnęli go za ogon, gdy leżał z policzkiem przyciśniętym do bruku, ci sami którzy zaciskali dłonie na szyi jego matki, ci sami którzy gotowi byli strzelić w Asterin w imię pierwszego lepszego mitu. Zaklął, wycierając nóż w nogawkę. Nie wiedział jeszcze czym się od nich różnił.
Miał te same rozbielone oczy i te same czarne żyły. Chciał tego samego rodzaju potęgi. Był równie zepsuty i równie cyniczny, lecz to jemu należała się nagroda. Bo był szybszy i był pół ich. Smierć w jego rękach nagle stała się niemal święta, jakby las sam ułożył mu w palcach nóż. Szepty demonów ustały, lecz Halle czuł ich obecność, ich oddechy na swoich policzkach, pełne mchu i czarnej ziemi. Zawsze pragnął myśleć, iż na coś zasługuje, tak prawdziwie i szczerze, na dumę lub na sławę, choćby na coś prozaicznego, coś tak prostego jak leśny kwiat — zapomniał już, czy wierzy w jego właściwości, liczył jedynie to, iż zasłużył sobie na głos demonów i mógł zasłużyć sobie na nagrodę. Oddychał szybko, kiedy w kilku krokach rzucał się w stronę drugiego mężczyzny, ledwie przytomnego i zupełnie mu obcego. Tym razem nie patrzył mu w oczy, nie przyglądał się nawet jego twarzy. Dłoń zabolała go okropnie, kiedy wbijał nóż w jego pierś. Ostrze natrafiło na żebro i coś groźnie zazgrzytało, ale krew która naznaczyła jego palce była nadal tak samo lepka i gorąca. Gdy pchał drugi raz, ból śródręcza stał się tępy i nieznośny, lecz Halle zaciskał zęby i szukał nożem serca, oddychając nierówno przez nos. Miał wrażenie, iż cale ciało puchnie mu w oczekiwaniu na obiecany koniec, więc gdy w końcu drżąco przyłożył palce do nieruchomej, męskiej grdyki, poczuł coś na kształt krzywej ulgi. Był obolały, kręciło mu się w głowie, a świat był zbyt głośny i zbyt pamiętliwy, ale było już po wszystkim.
Głosy jego towarzyszy płynęły gdzieś obok. Jeszcze przed chwilą irytująco wyraźne, teraz przypominały chmury chaotycznych dźwięków. Prostując się i wsuwając posiniaczoną, zaciśnięta na rękojeści noża dłoń do kieszeni, Nie obrócił nawet wzroku w ich stronę, starając się jedynie połowicznie kontrolować ton ich słów. Domyślał się, iż przyjaciółka przejrzała jego kłamstwo, fakt ten udał mu się jedną zaskakująco pocieszająca, krótkie przypomnienie tego, iż znajomy świat poza granicami lasu nadal istniał. Niepokoiła go obecność nowej osoby, rozpoznawał w niej bowiem kolejne zagrożenie i kolejne chętne dłonie gotowe odebrać mu jego przyszłość (która przecież mu się należała, należała na bogów, zabił w jej imieniu!), postanowił jednak nie wchodzić w dyskusje. Nie miał sił a nagroda była coraz bliżej.
— idźcie przodem — odezwał się, zniżając głos do nieprzyjemnej obojętności, chociaż jego wzrok przesunął się na twarz Asterin, przyglądając jej się w sposób który mógł w ich języku znaczyć jedynie krótkie musisz mi zaufać. — Będę chronił tyły. Mam w tym wprawę — prychnął jeszcze, wyszczerzając ku nim zęby, bardziej radośnie niż okrutnie, choć dłonie i policzek miał umorusane krwią, a głos łamał mu się złośliwością.
Słyszał szum własnego oddechu, kiedy przeciskał się przez drzewa, wpatrując się w plecy i kroki swoich kompanów. Nerwowo uniósł głowę, szukając spojrzeniem złotych oczu demonów. Zrobiłem, co chcieliście — powtarzał w myślach, wbijając palce w korę pobliskiego drzewa i wzdrygającemu się gwałtownie, gdy czarne, leśne powietrze rozdarła kakofonia ujadania i krzyków. Zamarł, wraz z nim magia w jego żyłach i spojrzenie wbite w odległy błysk zwierzęcych zębów. Przeklął, cofając się nagłym szarpnięciem i puścił się biegiem miedzy drzewami, w złości i w panice, porzucając całkowicie własną, nieprzemyślaną obietnice ochrony. Wątpił zresztą by mu zaufali, a jeżeli tak, dostaną dziś wyjątkowo cenna lekcje — nie wierzyć demonom, szczególnie tym spotkanym w lesie.
Nie był pewien, jak długo biegł nim zdał sobie sprawę z tego, iż nic go nie goni. Odgłosy dobiegające zza drzew zaczęły się oddalać, a on poczuł nagłą fale mdłości, kwaśną i nieustępliwą, przesuwającą się aż do zaciśniętego gardła. Opadł na kolana atakowany zmęczeniem i strachem, pozwalając by organizm objęły gwałtowne torsje. Wymiotował resztkami kolacji i żółcią, skórę miał lepką i zimną, ale żył, a wokół niego świat zdawał się chować zęby.
— Zrobiłem, co chcieliście — powtarzał znowu, tym razem głośniej, pozwalając słowom przecisnąć się przez zęby. Ponad jego głowa, gdzieś na peryferiach wzroku widział dwa złote bursztyny ptasich oczu. Czujne i ruchome. — Będę wasz, będę posłuszny…
Miał te same rozbielone oczy i te same czarne żyły. Chciał tego samego rodzaju potęgi. Był równie zepsuty i równie cyniczny, lecz to jemu należała się nagroda. Bo był szybszy i był pół ich. Smierć w jego rękach nagle stała się niemal święta, jakby las sam ułożył mu w palcach nóż. Szepty demonów ustały, lecz Halle czuł ich obecność, ich oddechy na swoich policzkach, pełne mchu i czarnej ziemi. Zawsze pragnął myśleć, iż na coś zasługuje, tak prawdziwie i szczerze, na dumę lub na sławę, choćby na coś prozaicznego, coś tak prostego jak leśny kwiat — zapomniał już, czy wierzy w jego właściwości, liczył jedynie to, iż zasłużył sobie na głos demonów i mógł zasłużyć sobie na nagrodę. Oddychał szybko, kiedy w kilku krokach rzucał się w stronę drugiego mężczyzny, ledwie przytomnego i zupełnie mu obcego. Tym razem nie patrzył mu w oczy, nie przyglądał się nawet jego twarzy. Dłoń zabolała go okropnie, kiedy wbijał nóż w jego pierś. Ostrze natrafiło na żebro i coś groźnie zazgrzytało, ale krew która naznaczyła jego palce była nadal tak samo lepka i gorąca. Gdy pchał drugi raz, ból śródręcza stał się tępy i nieznośny, lecz Halle zaciskał zęby i szukał nożem serca, oddychając nierówno przez nos. Miał wrażenie, iż cale ciało puchnie mu w oczekiwaniu na obiecany koniec, więc gdy w końcu drżąco przyłożył palce do nieruchomej, męskiej grdyki, poczuł coś na kształt krzywej ulgi. Był obolały, kręciło mu się w głowie, a świat był zbyt głośny i zbyt pamiętliwy, ale było już po wszystkim.
Głosy jego towarzyszy płynęły gdzieś obok. Jeszcze przed chwilą irytująco wyraźne, teraz przypominały chmury chaotycznych dźwięków. Prostując się i wsuwając posiniaczoną, zaciśnięta na rękojeści noża dłoń do kieszeni, Nie obrócił nawet wzroku w ich stronę, starając się jedynie połowicznie kontrolować ton ich słów. Domyślał się, iż przyjaciółka przejrzała jego kłamstwo, fakt ten udał mu się jedną zaskakująco pocieszająca, krótkie przypomnienie tego, iż znajomy świat poza granicami lasu nadal istniał. Niepokoiła go obecność nowej osoby, rozpoznawał w niej bowiem kolejne zagrożenie i kolejne chętne dłonie gotowe odebrać mu jego przyszłość (która przecież mu się należała, należała na bogów, zabił w jej imieniu!), postanowił jednak nie wchodzić w dyskusje. Nie miał sił a nagroda była coraz bliżej.
— idźcie przodem — odezwał się, zniżając głos do nieprzyjemnej obojętności, chociaż jego wzrok przesunął się na twarz Asterin, przyglądając jej się w sposób który mógł w ich języku znaczyć jedynie krótkie musisz mi zaufać. — Będę chronił tyły. Mam w tym wprawę — prychnął jeszcze, wyszczerzając ku nim zęby, bardziej radośnie niż okrutnie, choć dłonie i policzek miał umorusane krwią, a głos łamał mu się złośliwością.
Słyszał szum własnego oddechu, kiedy przeciskał się przez drzewa, wpatrując się w plecy i kroki swoich kompanów. Nerwowo uniósł głowę, szukając spojrzeniem złotych oczu demonów. Zrobiłem, co chcieliście — powtarzał w myślach, wbijając palce w korę pobliskiego drzewa i wzdrygającemu się gwałtownie, gdy czarne, leśne powietrze rozdarła kakofonia ujadania i krzyków. Zamarł, wraz z nim magia w jego żyłach i spojrzenie wbite w odległy błysk zwierzęcych zębów. Przeklął, cofając się nagłym szarpnięciem i puścił się biegiem miedzy drzewami, w złości i w panice, porzucając całkowicie własną, nieprzemyślaną obietnice ochrony. Wątpił zresztą by mu zaufali, a jeżeli tak, dostaną dziś wyjątkowo cenna lekcje — nie wierzyć demonom, szczególnie tym spotkanym w lesie.
Nie był pewien, jak długo biegł nim zdał sobie sprawę z tego, iż nic go nie goni. Odgłosy dobiegające zza drzew zaczęły się oddalać, a on poczuł nagłą fale mdłości, kwaśną i nieustępliwą, przesuwającą się aż do zaciśniętego gardła. Opadł na kolana atakowany zmęczeniem i strachem, pozwalając by organizm objęły gwałtowne torsje. Wymiotował resztkami kolacji i żółcią, skórę miał lepką i zimną, ale żył, a wokół niego świat zdawał się chować zęby.
— Zrobiłem, co chcieliście — powtarzał znowu, tym razem głośniej, pozwalając słowom przecisnąć się przez zęby. Ponad jego głowa, gdzieś na peryferiach wzroku widział dwa złote bursztyny ptasich oczu. Czujne i ruchome. — Będę wasz, będę posłuszny…
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Prorok
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 12 Cze - 23:13
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Ledwie o wilgotny grunt głucho uderzył rozdziawiony pysk dekapitowanego zwierzęcia, nie wydawszy z siebie dźwięku poza nutą przedwcześnie urwanego pisku, na ramieniu Asterin szkarłatem rozkwitł wzór zębów drugiego – nierówny, przenikliwie bolesny i głęboki, szczególnie tkliwy w miejscu, gdzie w skórę wżęły się łamacze, próbując chwycić kość w gruchoczące, drapieżne imadło. Wilk trzymał uporczywie, nawet gdy cierniste pnącza oplatały się ciasno wokół napiętego korpusu, sięgały kryzy na szyi, w końcu oplatając się wokół kufy; dopiero gdy rzucone zaklęcie cierniem rozdarło zwierzęcy policzek od kąta ciemnych warg, szczęki ustąpiły w akompaniamencie skamlenia, gorąca krew zmieszana ze śliną spłynęła na grunt brunatnymi skrzepami i różową pianą z plamionego czarno języka i ciężki łeb legł na mokrej runi otulony zwojami zaklętej rośliny, której wici przymusiły pysk do milczącego posłuszeństwa i ciało do ziemi. Odcięta głowa łyskała jeszcze białkami szklistych oczu, wargi drżały w pośmiertnym skurczu, jakby zwierzę próbowało jeszcze na próżno wydać z siebie ostatnie ostrzeżenie; drugie odpowiadało mu paniczną kawalkadą pisków i warkotu, szarpiąc się pułapce. Trzeci wilczur, trzymający wcześniej dystans za pozostałymi, nie pozostawał obojętny – choć ich los wyraźnie wzbudził w nim niepewność, szczególnie łeb rzucony w mech jak wzgardzone trofeum; trzymał dystans jeszcze przez moment, miarkując być może swoje szanse lub rozważając ratowanie się ucieczką, naglące piski pobratymca pchnęły go jednak naprzód – na Asterin i Vernera, w ostatniej próbie odwetu, być może wiedziony mściwością, być może zapachem juchy: wyraźnie próbował dosięgnąć kobiety, rozwścieczony tak, jak wściekać się może jedynie istota niezważająca dłużej na to, co się z nią stanie.
Było was troje przeciwko trójce – a przynajmniej tak miało być; Halle wybrał inaczej. Udało mu się zbiec niepostrzeżenie, przemknąć pomiędzy skowytem i ślepiami łyskającymi w gęstwinie, odprowadzającymi go czujnie, ale nie złowrogo, z rozpoznaniem pozbawionym sympatii. Niewątpliwie był jednak obserwowany, kiedy biegł, kiedy klęczał, kiedy zwracał śniadanie na mech; pośród obserwujących oczu znalazły się też złote kręgi ptasich tęczówek, okrywanych migawką białej powieki w cierpliwym skupieniu, jakby myszołów wyczekiwał – deklaracji lub pretekstu, by potraktować go tak, jak traktowano w tym miejscu intruzów. Pozwolił mu dojść do siebie, złapać oddech po odkrztuszeniu resztek, pozwolił mu powtarzać swoje wyznanie zbrodni, jego słowa zdawały się rezonować nienaturalnie pod gęstym baldachimem koron, wracając do niego pogłosem prawdy – więc zabił, jednego i dwóch. Ich krew wciąż brudziła mu ubranie, nóż i ręce; skrzepła pod paznokciami i w zagłębieniach dłoni.
Myszołów w odpowiedzi rozłożył skrzydła, prawie leniwie; opadł miękko z gałęzi ku ziemi, nim jednak dotknąłby jej szponami, uderzył raz mocno skrzydłami, pozwalając, by długie symetryczne lotki musnęły się, zasłaniając korpus, a kiedy rozpostarł ponownie je ponownie – przed Halle stał już wysoki, urodziwy mężczyzna o długich włosach, haczykowatym nosie i złotych oczach. Nagie ramiona były blade, pozbawione choćby drobnego znamienia, resztki piór znikały pod gładką skórą w okolicy barków, naga pierś zafalowała, nabierając głębszy, ludzki oddech. Nie odezwał się jeszcze; wyciągnął ku niemu dłoń niespiesznie, by dotknąć chłodnymi palcami śladu krwi na jego szyi, zebrać karmin na opuszki i podnieść go do nosa i ust.
– Więc nasz – zawyrokował wreszcie krótko, jego twarz zdawała się nie wyrażać nic, choć w kącikach ust jakby zaczaiła się aprobata. – Chodź, pokażę ci. Czego chcą, czego ty chcesz – mówił wciąż krótkimi urywkami, jakby nieprzyzwyczajony jeszcze do głębszej krtani.
Zachęcił Halle skinieniem i odwrócił się, by poprowadzić go głębiej w las – nagle jakby przystępniejszy, jakby w gęstwinie w istocie istniała od zawsze łatwa ścieżka, gdzie rośliny nie czepiały się ubrania, a gałęzie nie chłostały ramion. Prześwity w koronach drzew pozwalały dojrzeć więcej. Wzory mchu na pniach układające się w kręgi, wzory korzeni splatających się ze sobą jakby w uścisku, pączki kwiatów.
Tak wiele pączków. Pękatych, pokrytych miękkim białym meszkiem, drżących łagodnie; pękających wzdłuż szwu jakby owoc – na drzewach i krzewach, niezależnie od gatunku. Potem pojawiły się skrzydła, Halle spostrzegł je blisko, srebrzyste, niemal lustrzane w cętce wpadającego światła, leniwie rozchylane na jednym z woskowych liści, hipnotyzujące.
Nie były to pączki – myśl nasuwała się natychmiast, elektryzująca: kokony.
Skrzydła rozchyliły się zupełnie, Halle dostrzegł w nich zakrzywione odbicie swoich oczu; i za sobą złotych oczu mężczyzny. Mocna dłoń zawinęła się mu przy szyi, by chwycić go mocno za gardło; druga złapała go za nadgarstek prawej ręki.
– Zabiłeś brata. Nie wystarczyłoby stu ni tysiąc.
Dla Asterin i Vernera gęstwina okazywała mniej zapraszającej łagodności – owijała się wokół kostek ukradkiem, drapała ramiona i policzki, podkładała korzenie pod nogi; co jakiś czas, w głuchej ciszy, zdawać się mogło, że słychać za nimi kroki lub psie dyszenie, jednak nic więcej nie zagrodziło im drogi, jakby opiekunowi tego miejsca zbyt zajęci byli pozostałymi intruzami, by spostrzec tych przekraczających granice.
Znaleźli pączki. Znaleźli pękające w nich szwy, znaleźli młode motyle zwisające z liści, by wysuszyć świeże skrzydła; znaleźli feerię odblasków rzucanych przez lustrzaną powłokę na nich. I kiedy jedno z nich wyciągnęło dłoń, jeden z motyli przysiadł na nim ospale – w krótkiej chwili jego skrzydła zaszły czernią, a pod skórą dłoni zamajaczyły drobne czarne kapilary naczynek, zupełnie tak, jakby motyl czerpał tę moc jak nektar, tylko po to, by znieruchomieć w końcu i rozsypać się w pył.
Z tyłu głowy, jak alarm, rozjarzyła się myśl: jak ucieszyłaby się Krucza Straż, wiedząc, że w sercu Północnych Lasów kryją się tysiące stworzeń zdolnych demaskować Ślepców.
Było was troje przeciwko trójce – a przynajmniej tak miało być; Halle wybrał inaczej. Udało mu się zbiec niepostrzeżenie, przemknąć pomiędzy skowytem i ślepiami łyskającymi w gęstwinie, odprowadzającymi go czujnie, ale nie złowrogo, z rozpoznaniem pozbawionym sympatii. Niewątpliwie był jednak obserwowany, kiedy biegł, kiedy klęczał, kiedy zwracał śniadanie na mech; pośród obserwujących oczu znalazły się też złote kręgi ptasich tęczówek, okrywanych migawką białej powieki w cierpliwym skupieniu, jakby myszołów wyczekiwał – deklaracji lub pretekstu, by potraktować go tak, jak traktowano w tym miejscu intruzów. Pozwolił mu dojść do siebie, złapać oddech po odkrztuszeniu resztek, pozwolił mu powtarzać swoje wyznanie zbrodni, jego słowa zdawały się rezonować nienaturalnie pod gęstym baldachimem koron, wracając do niego pogłosem prawdy – więc zabił, jednego i dwóch. Ich krew wciąż brudziła mu ubranie, nóż i ręce; skrzepła pod paznokciami i w zagłębieniach dłoni.
Myszołów w odpowiedzi rozłożył skrzydła, prawie leniwie; opadł miękko z gałęzi ku ziemi, nim jednak dotknąłby jej szponami, uderzył raz mocno skrzydłami, pozwalając, by długie symetryczne lotki musnęły się, zasłaniając korpus, a kiedy rozpostarł ponownie je ponownie – przed Halle stał już wysoki, urodziwy mężczyzna o długich włosach, haczykowatym nosie i złotych oczach. Nagie ramiona były blade, pozbawione choćby drobnego znamienia, resztki piór znikały pod gładką skórą w okolicy barków, naga pierś zafalowała, nabierając głębszy, ludzki oddech. Nie odezwał się jeszcze; wyciągnął ku niemu dłoń niespiesznie, by dotknąć chłodnymi palcami śladu krwi na jego szyi, zebrać karmin na opuszki i podnieść go do nosa i ust.
– Więc nasz – zawyrokował wreszcie krótko, jego twarz zdawała się nie wyrażać nic, choć w kącikach ust jakby zaczaiła się aprobata. – Chodź, pokażę ci. Czego chcą, czego ty chcesz – mówił wciąż krótkimi urywkami, jakby nieprzyzwyczajony jeszcze do głębszej krtani.
Zachęcił Halle skinieniem i odwrócił się, by poprowadzić go głębiej w las – nagle jakby przystępniejszy, jakby w gęstwinie w istocie istniała od zawsze łatwa ścieżka, gdzie rośliny nie czepiały się ubrania, a gałęzie nie chłostały ramion. Prześwity w koronach drzew pozwalały dojrzeć więcej. Wzory mchu na pniach układające się w kręgi, wzory korzeni splatających się ze sobą jakby w uścisku, pączki kwiatów.
Tak wiele pączków. Pękatych, pokrytych miękkim białym meszkiem, drżących łagodnie; pękających wzdłuż szwu jakby owoc – na drzewach i krzewach, niezależnie od gatunku. Potem pojawiły się skrzydła, Halle spostrzegł je blisko, srebrzyste, niemal lustrzane w cętce wpadającego światła, leniwie rozchylane na jednym z woskowych liści, hipnotyzujące.
Nie były to pączki – myśl nasuwała się natychmiast, elektryzująca: kokony.
Skrzydła rozchyliły się zupełnie, Halle dostrzegł w nich zakrzywione odbicie swoich oczu; i za sobą złotych oczu mężczyzny. Mocna dłoń zawinęła się mu przy szyi, by chwycić go mocno za gardło; druga złapała go za nadgarstek prawej ręki.
– Zabiłeś brata. Nie wystarczyłoby stu ni tysiąc.
Dla Asterin i Vernera gęstwina okazywała mniej zapraszającej łagodności – owijała się wokół kostek ukradkiem, drapała ramiona i policzki, podkładała korzenie pod nogi; co jakiś czas, w głuchej ciszy, zdawać się mogło, że słychać za nimi kroki lub psie dyszenie, jednak nic więcej nie zagrodziło im drogi, jakby opiekunowi tego miejsca zbyt zajęci byli pozostałymi intruzami, by spostrzec tych przekraczających granice.
Znaleźli pączki. Znaleźli pękające w nich szwy, znaleźli młode motyle zwisające z liści, by wysuszyć świeże skrzydła; znaleźli feerię odblasków rzucanych przez lustrzaną powłokę na nich. I kiedy jedno z nich wyciągnęło dłoń, jeden z motyli przysiadł na nim ospale – w krótkiej chwili jego skrzydła zaszły czernią, a pod skórą dłoni zamajaczyły drobne czarne kapilary naczynek, zupełnie tak, jakby motyl czerpał tę moc jak nektar, tylko po to, by znieruchomieć w końcu i rozsypać się w pył.
Z tyłu głowy, jak alarm, rozjarzyła się myśl: jak ucieszyłaby się Krucza Straż, wiedząc, że w sercu Północnych Lasów kryją się tysiące stworzeń zdolnych demaskować Ślepców.
INFORMACJE
Asterin i Verner – próg skutecznej obrony przed atakiem wilka wynosi 50. W tej turze jedno z was powinno rzucić na obronę, drugie na atak – wybór jest dowolny. Jeśli żadne z was nie osiągnie progu obrony, jedno z was zostanie ugryzione, natomiast niezależnie od tego przysługuje wam rzut na atak.
W dalszej części rozgrywki przysługuje wam po jednej akcji.
Halle, przysługują ci w tej turze dwie akcje. Wyrwanie się z uścisku będzie wymagało osiągnięcia progu 70 włącznie ze statystyką sprawności, jeśli zdecydujesz się podjąć taką próbę. Możesz spróbować również charyzmy, w takim wypadku wynik ponad 50 spowoduje dekocentrację demona i obniżenie progu wyrwania się do 40, będzie to jednak oznaczało wykorzystanie obu akcji.
Asterin i Verner mogą w tej turze spostrzec Hallego i wykorzystać swoje akcje w celu pomocy.
Laudith pozostaje w bezpiecznej strefie. Odniesione przez nią rany oraz natarczywość zjawy wywołały chwilowe osłabienie. Jeśli postać będzie chciała podążyć dalej, powinna odnieść się do mechaniki poprzedniej tury dla osoby poruszającej się w pojedynkę.
Verner, ze względu na działanie toksyny, otrzymuje karę -5 do rzucanych zaklęć.
Asterin i Laudith, ze względu na ból odniesionych obrażeń, otrzymują karę -5 do sprawności.
W dalszej części rozgrywki przysługuje wam po jednej akcji.
Halle, przysługują ci w tej turze dwie akcje. Wyrwanie się z uścisku będzie wymagało osiągnięcia progu 70 włącznie ze statystyką sprawności, jeśli zdecydujesz się podjąć taką próbę. Możesz spróbować również charyzmy, w takim wypadku wynik ponad 50 spowoduje dekocentrację demona i obniżenie progu wyrwania się do 40, będzie to jednak oznaczało wykorzystanie obu akcji.
Asterin i Verner mogą w tej turze spostrzec Hallego i wykorzystać swoje akcje w celu pomocy.
Laudith pozostaje w bezpiecznej strefie. Odniesione przez nią rany oraz natarczywość zjawy wywołały chwilowe osłabienie. Jeśli postać będzie chciała podążyć dalej, powinna odnieść się do mechaniki poprzedniej tury dla osoby poruszającej się w pojedynkę.
Verner, ze względu na działanie toksyny, otrzymuje karę -5 do rzucanych zaklęć.
Asterin i Laudith, ze względu na ból odniesionych obrażeń, otrzymują karę -5 do sprawności.
CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 15.06 23:59)
Verner Forsberg
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 12 Cze - 23:32
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Przeraziło go opóźnienie, z którym ciernie dobrały się do wilka; widok szczęk na ramieniu Asterin; poczucie własnej bezradności gdy próba zamachnięcia się strzelbą nic nie dała, a pnącza zdawały się piąć w górę zbyt wolno — udowadniając mu, że zakazana magia nie rozwiązywała wszystkich problemów równie błyskawicznie jak dekapitacja. Ale stworzenie znalazło się ostatecznie w pułapce, Verner zdołał dopaść do boku Asterin i niewiele myśląc rzucić zaklęcie dezynfekujące. Odwrócił wzrok by nie widzieć jej bólu, a wzrok padł na wilka, trzeciego, zwabionego tutaj całą sceną.
Na jakimś poziomie rozumiał wściekłość demona, bo samemu od dawna nie zważał na to, co się z nim stanie — zalążki autodestrukcji odczuwał od zawsze, ale uwydatniły się odkąd dowiedział się o nieuleczalnej chorobie, by rozpełznąć się pod żyłami niczym trucizna po śmierci córki. Wyleczenie tego zatrucia innym i równie nieuleczalnym (ślepotą) przyniosło mu jakąś gorzką satysfakcję, ale w głębi duszy wiedział, że problem pozostał. Asterin miała przed sobą czas, a on — nie. I wywlókł ją na poszukiwanie tego cholernego kwiatu tak, jakby jego szansa na więcej czasu była ważniejsza od jej nieco pewniejszej szansy na dłuższe życie. Nie znosił dobrze uczucia wstydu i nie był nawet pewien czy potrafi je odczuwać, zwykle — tak samo jak strach, troska, czy odrzucenie — zmieniało się po prostu w palącą złość. I z tą złością wściekle zastąpił drogę wilkowi, wznosząc przed sobą strzelbę jak tarczę by odgrodzić jego szczęki od siebie i od Asterin, głównie od Asterin. Kły zderzyły się z trzymaną poziomo lufą tego obcego Vernerowi wynalazku (jednakże, lubił improwizować!) i Forsberg mocno spróbował odepchnąć wilka od siebie. Kilka sekund kupionego czasu wystarczyło, bo powietrze przecięło zaklęcie Asterin.
- Nabierasz w tych dekapitacjach wprawy. - uśmiechnął się jadowicie (tłamsząc myśl, że może już ją miała) i opuszczając ręce i strzelbę. Pomimo sztucznego uśmiechu, jego oczy pozostawały niespokojne, mknąc ku jej ranie i ku tyłom, które ktoś miał osłaniać. Ale tego kogoś tu nie było.
- Twój kolega chyba nie lubi pracy grupowej. - warknął. - Chodźmy, najwyraźniej pan-ogon uznał, że poradzi sobie sam. - zadecydował zazdrośnie i zaborczo, bo kolega Asterin nie znaczył dla niego nic; nieprzyjemnie uwierała go za to świadomość, że była po imieniu z jakimś huldrekallem. Zerknął kontrolnie na wijącego się w pułapce wilka, prawie uniósł dłoń aby go dobić, ale zwyciężyła w nim sadystyczna chęć pozostawienia wilka z dwoma łbami uśmierconych pobratymców, niech patrzy. Okrucieństwo nigdy nie hamowało w nim jednak zdrowego rozsądku, musieli stąd spieprzać zanim wilk uwolni się z pułapki i zanim przybędzie ich więcej. Wyciągnął do Asterin rękę, nagląco, muszą się zmywać. Prawie zasugerował, że po prostu mogą iść do domu, opatrzyć jej rany, ale ona ruszyła do przodu. Spróbował ją wyprzedzić, spróbował uważać na korzenie i odganiać rośliny albo przyjmować ich smagnięcia na własne ramiona – znał się przecież na wędrówkach w lesie, ale nie w takim lesie.
- Moglibyśmy też… - wracać do domu, zaczął cicho po chwili żmudnej wędrówki, ale wtedy dostrzegli pączki kwiatu, którego jeszcze nie znał. Zamilkł, znieruchomiał, czy to może być to? Las wydawał się cichszy, wydawało się, że są tam, gdzie nie powinni. Zaczął się rozglądać, ale pąki pokrywały też drzewa i krzewy i wtedy zmarszczył z namysłem brwi, bo było ich tak wiele i bo gatunki roślin się tak nie zachowują.
Wyciągnął drętwiejącą rękę, wahając się czy dotknąć nieznanej rośliny (kończynę nieskalaną jadem węża starał się jednak chronić) — kochał dotykaći badać i jeść nieznane rośliny — ale ta okazała się kokonem. Zamarł, gdy wykluł się z niej motyl, ale wiedziony mieszanką zachwytu i ciekawości nie cofnął ręki. Pomyślał, wbrew własnej woli, o dawnym życiu. O Kenaz, o badaniach, o ojcu i o tym, jak takie coś by go ucieszyło. Pomyślał, że ten motyl jest bardzo ładny.
I wtedy jego własne żyły pokryły się czernią, choć odkąd porzucili wilki nie używał nawet magii.
- Co...? Ja nie czaruję… - sapnął cicho, chcąc zwrócić na to uwagę Asterin, a potem obserwował jak skrzydła motyla ciemnieją i jak stworzenie na jego oczach rozpada się w pył. Wzdrygnął się i odruchowo dotknął własnej dłoni, jakby chcąc się przekonać czy to kolejne jadowite cholerstwo, ale wyglądało na to, że to on zatruł motyla.
I że ten motyl do niego lgnął.
I że to jest widoczne.
- Asterin. Asterin. - miał minę jak wtedy, gdy badał przy niej nowe toksyny i eliksiry i był na skraju przełomu, ale potem coś mu nie wychodziło. - One - jeśli one ciemnieją na kontakt z naszym zatruciem to... - zaczął się rozglądać, kokony, tysiące kokonów. - Jeśli Krucza Straż by wiedziała, to oni już dawno by... - ale tego nie robili, jeszcze nie - to badałbym tam takie rzeczy, wszyscy badaliby te rzeczy - pierwszy raz odkąd powrócił do jej życia, przyznał się jej werbalnie do własnej przeszłości, jakby wstyd pętający mu gardło okazał się mniej istotny od nowego problemu Kruczych i naukowców zainteresowanych tym odkryciem - i znaleźliby wszystkich, bez... - bez pieczęci i bez wyjątku, mówił szybko, jakby jego myśli galopowały jeszcze szybciej.
Rzucił bezradne, tęskne spojrzenie wgłąb lasu, co jeśli prawdziwy kwiat gdzieś tam był?
Co, jeśli landavetty zaraz wrócą i to ich jedyny moment na podjęcie... interwencji?
Czy nadal chciał szukać kwiatu dla siebie, skoro w Zaułku Motyli (co za ironia!) obiecał Asterin coś innego?
- Obiecałem ci świat bez pieczęci, a nie świat jeszcze gorszy. - zawyrokował z arogancją kogoś, kto wciąż wierzy, że może zmienić świat; i z bladością kogoś, kto wie, że właśnie odtrąca życiodajne lekarstwo. - Ten kwiat nie jest już ważny, to jest bardziej niebezpieczne. A gdy wrócimy do domu, muszę… muszę ci coś powiedzieć. - zdecydował nagle. A wtedy nie będziesz już chciała być z kimś tak słabym i nasza wczorajsza noc będzie ostatnią. Poczuł gorycz i żal, ale one też zmieniały się prędko we wściekłość.
- Feigr-dýr. - zainkantował, sięgając po zakazaną magię. Chciał zniszczyć je wszystkie, ale jak wiele motyli zdoła zabić?
obrona 74+5 = 79, udana
druga akcja już przy motylach - Feigr-dýr (Interimo Animali) - próg 20, 22+11-5=28, osiągnięty
Na jakimś poziomie rozumiał wściekłość demona, bo samemu od dawna nie zważał na to, co się z nim stanie — zalążki autodestrukcji odczuwał od zawsze, ale uwydatniły się odkąd dowiedział się o nieuleczalnej chorobie, by rozpełznąć się pod żyłami niczym trucizna po śmierci córki. Wyleczenie tego zatrucia innym i równie nieuleczalnym (ślepotą) przyniosło mu jakąś gorzką satysfakcję, ale w głębi duszy wiedział, że problem pozostał. Asterin miała przed sobą czas, a on — nie. I wywlókł ją na poszukiwanie tego cholernego kwiatu tak, jakby jego szansa na więcej czasu była ważniejsza od jej nieco pewniejszej szansy na dłuższe życie. Nie znosił dobrze uczucia wstydu i nie był nawet pewien czy potrafi je odczuwać, zwykle — tak samo jak strach, troska, czy odrzucenie — zmieniało się po prostu w palącą złość. I z tą złością wściekle zastąpił drogę wilkowi, wznosząc przed sobą strzelbę jak tarczę by odgrodzić jego szczęki od siebie i od Asterin, głównie od Asterin. Kły zderzyły się z trzymaną poziomo lufą tego obcego Vernerowi wynalazku (jednakże, lubił improwizować!) i Forsberg mocno spróbował odepchnąć wilka od siebie. Kilka sekund kupionego czasu wystarczyło, bo powietrze przecięło zaklęcie Asterin.
- Nabierasz w tych dekapitacjach wprawy. - uśmiechnął się jadowicie (tłamsząc myśl, że może już ją miała) i opuszczając ręce i strzelbę. Pomimo sztucznego uśmiechu, jego oczy pozostawały niespokojne, mknąc ku jej ranie i ku tyłom, które ktoś miał osłaniać. Ale tego kogoś tu nie było.
- Twój kolega chyba nie lubi pracy grupowej. - warknął. - Chodźmy, najwyraźniej pan-ogon uznał, że poradzi sobie sam. - zadecydował zazdrośnie i zaborczo, bo kolega Asterin nie znaczył dla niego nic; nieprzyjemnie uwierała go za to świadomość, że była po imieniu z jakimś huldrekallem. Zerknął kontrolnie na wijącego się w pułapce wilka, prawie uniósł dłoń aby go dobić, ale zwyciężyła w nim sadystyczna chęć pozostawienia wilka z dwoma łbami uśmierconych pobratymców, niech patrzy. Okrucieństwo nigdy nie hamowało w nim jednak zdrowego rozsądku, musieli stąd spieprzać zanim wilk uwolni się z pułapki i zanim przybędzie ich więcej. Wyciągnął do Asterin rękę, nagląco, muszą się zmywać. Prawie zasugerował, że po prostu mogą iść do domu, opatrzyć jej rany, ale ona ruszyła do przodu. Spróbował ją wyprzedzić, spróbował uważać na korzenie i odganiać rośliny albo przyjmować ich smagnięcia na własne ramiona – znał się przecież na wędrówkach w lesie, ale nie w takim lesie.
- Moglibyśmy też… - wracać do domu, zaczął cicho po chwili żmudnej wędrówki, ale wtedy dostrzegli pączki kwiatu, którego jeszcze nie znał. Zamilkł, znieruchomiał, czy to może być to? Las wydawał się cichszy, wydawało się, że są tam, gdzie nie powinni. Zaczął się rozglądać, ale pąki pokrywały też drzewa i krzewy i wtedy zmarszczył z namysłem brwi, bo było ich tak wiele i bo gatunki roślin się tak nie zachowują.
Wyciągnął drętwiejącą rękę, wahając się czy dotknąć nieznanej rośliny (kończynę nieskalaną jadem węża starał się jednak chronić) — kochał dotykać
I wtedy jego własne żyły pokryły się czernią, choć odkąd porzucili wilki nie używał nawet magii.
- Co...? Ja nie czaruję… - sapnął cicho, chcąc zwrócić na to uwagę Asterin, a potem obserwował jak skrzydła motyla ciemnieją i jak stworzenie na jego oczach rozpada się w pył. Wzdrygnął się i odruchowo dotknął własnej dłoni, jakby chcąc się przekonać czy to kolejne jadowite cholerstwo, ale wyglądało na to, że to on zatruł motyla.
I że ten motyl do niego lgnął.
I że to jest widoczne.
- Asterin. Asterin. - miał minę jak wtedy, gdy badał przy niej nowe toksyny i eliksiry i był na skraju przełomu, ale potem coś mu nie wychodziło. - One - jeśli one ciemnieją na kontakt z naszym zatruciem to... - zaczął się rozglądać, kokony, tysiące kokonów. - Jeśli Krucza Straż by wiedziała, to oni już dawno by... - ale tego nie robili, jeszcze nie - to badałbym tam takie rzeczy, wszyscy badaliby te rzeczy - pierwszy raz odkąd powrócił do jej życia, przyznał się jej werbalnie do własnej przeszłości, jakby wstyd pętający mu gardło okazał się mniej istotny od nowego problemu Kruczych i naukowców zainteresowanych tym odkryciem - i znaleźliby wszystkich, bez... - bez pieczęci i bez wyjątku, mówił szybko, jakby jego myśli galopowały jeszcze szybciej.
Rzucił bezradne, tęskne spojrzenie wgłąb lasu, co jeśli prawdziwy kwiat gdzieś tam był?
Co, jeśli landavetty zaraz wrócą i to ich jedyny moment na podjęcie... interwencji?
Czy nadal chciał szukać kwiatu dla siebie, skoro w Zaułku Motyli (co za ironia!) obiecał Asterin coś innego?
- Obiecałem ci świat bez pieczęci, a nie świat jeszcze gorszy. - zawyrokował z arogancją kogoś, kto wciąż wierzy, że może zmienić świat; i z bladością kogoś, kto wie, że właśnie odtrąca życiodajne lekarstwo. - Ten kwiat nie jest już ważny, to jest bardziej niebezpieczne. A gdy wrócimy do domu, muszę… muszę ci coś powiedzieć. - zdecydował nagle. A wtedy nie będziesz już chciała być z kimś tak słabym i nasza wczorajsza noc będzie ostatnią. Poczuł gorycz i żal, ale one też zmieniały się prędko we wściekłość.
- Feigr-dýr. - zainkantował, sięgając po zakazaną magię. Chciał zniszczyć je wszystkie, ale jak wiele motyli zdoła zabić?
obrona 74+5 = 79, udana
druga akcja już przy motylach - Feigr-dýr (Interimo Animali) - próg 20, 22+11-5=28, osiągnięty
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 12 Cze - 23:32
The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k100' : 22
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k100' : 22
Asterin Eggen
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 12 Cze - 23:36
Asterin EggenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Alta, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : dawniej prostytutka, obecnie dilerka
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : alchemiczny kolekcjoner (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 22 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 7 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 39 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 5
- Niedługo polubi ją jeszcze mniej - mruknęła cierpko, kwestię dekapitacji pozostawiwszy w ciszy. Rana pulsowała żrącym bólem, ale to tchórzostwo Halle okazało się bardziej bolesne. Szum kroków rozdzierających trawy i szarpiących gałązki mijanych krzewów poraził jej myśli niedowierzaniem i skrajnym rozczarowaniem; wiedziała, że coś kombinował, wyczuła to w nim, a teraz stało się jasne, że intuicja podpowiadała słusznie. Ślepa wiara w przyjaźń i lojalność wróciła, żeby znów ugryźć ją w dupę, a ona przyrzekła sobie, że to samo prędzej czy później spotka Skova i galdr tego pożałuje. Forsberg miał rację: póki co niech huldrekall radzi sobie sam, skoro zdezerterował, zdradził jej zaufanie, na które pracowało się długo, a które można było zniszczyć w mgnieniu jednego uderzenia serca. Zmełła więc przekleństwo w ustach, ale ani nie spojrzała za uciekinierem, ani tym bardziej nie rzuciła się za nim, żeby go dogonić, kiedy razem z Vernerem - Vernerem, który również mógłby uciec, który już raz przecież ją zdradził, a który dziś okazał się lojalniejszy niż przyjaciel - stanęli naprzeciw trzeciego wilka, szczerzącego błyszczące od śliny kły.
Każdego innego dnia doceniłaby zajadłość przeciwników, ale w objęciach nasączonej dwulicowością i podstępem gęstwiny miała w sobie coraz mniej cierpliwości. Spojrzenie wbitych w nią oczu pałało żądzą ślepej zemsty i wiedziała, że stworzenie nie cofnie się przed niczym; jeśli miało w sobie okruchy rozwagi i łaskawości, straciło je, widząc, co stało się z jego towarzyszami, jak gdyby odcięła je wraz z łbem pierwszego z trzech wilków. Na szczęście obrona Vernera okazała się skuteczna: osłonił ich pochwyconą uprzednio strzelbą i tym samym pozwolił jej odpowiedzieć agresją na agresję, stworzył przesmyk, przez które przeciśnie się jej zaklęcie. Nie rozmawiali o strategii, ale chyba nie musieli, okazywało się bowiem, że nawet bez wspólnych ustaleń poruszali się jak w tandemie, razem przeciwko mikroświatu przeklętego lasu. Byli jak dwie części jednego planu, dwie części jednej jaźni, zaskakująco idealnie zsynchronizowani, w sposób, którego nie znali przed laty.
- Hlaða - zaintonowała po raz kolejny i po raz kolejny nakierowała dłonie na szyję landvaetty, niemal rozbawiona, że tego dnia czar przerodził się w jej ulubieńca, szybki, niezawodny, definitywny, a gdy truchło bezwładnie opadło na ziemię i druga głowa potoczyła się tuż przed oczyma unieruchomionej pnączami bestii, sięgnęła dłonią po dłoń Vernera, na krótki, wręcz błyskawiczny moment splatając z nim palce. Trwało to niecałe dwie sekundy, ale wystarczyło, by powiedzieć więcej, niż potrafiłaby ująć słowami, odetchnąwszy głęboko, zanim zaczęli przedzierać się przez plątaninę leśnej ściółki.
Wędrówka dłużyła się niemiłosiernie, podłoże jak gdyby usiłowało ich powstrzymać, pochłonąć, bezgłośnie nakazywało zawrócić, ale byli zbyt zdeterminowani, by teraz uciec jak Halle. Droga biegła tylko naprzód. Oni parli tylko naprzód. Gnani fantomowym przeczuciem zagrożenia majaczącym za plecami, powstrzymywani ostrymi gałęziami wplątującymi się we włosy i drapiącymi policzki, parli naprzód. I nawet migoczący w ciele ból nie był w stanie przytępić wzroku, bezwzględnego i zimnego, którym Asterin oceniała ich otoczenie; z dłonią przyciśniętą do miejsca, gdzie wcześniej wpiły się zęby przeciwnika, przyglądała się z wolna zmieniającej się scenerii, plamom kokonów i wypluwanych przez nie srebrzystych skrzydeł, pięknych w zbyt czysty i zbyt delikatny sposób. Połyskiwały jak zamknięte w owadzim kształcie kryształy, bawiły się drobnymi błyskami słońca, zdawały się lekkie i senne… Aż zamarła, kiedy skrzydła jednego z nich, dotykającego przed chwilą ręki Vernera, nabrzmiały od samoistnie wznieconej czerni, a stworzenie przemieniło się w ćmę spopieloną bliskością ognia. Zupełnie jakby spił toksynę magii z żył Forsberga, przyjął ją na siebie i nie wytrzymał jej potęgi, rozsypując się w drobiny sadzy. Jak to możliwe?
- Co to za nowe cholerstwo? - burknęła podejrzliwie, poruszona i… nieswoja. Pieczęć była jej niezmazywalnym wyrokiem, ale to nie znaczyło, że ktoś pokroju Vernera nie znalazłby się w niebezpieczeństwie, gdyby galdrowie świadomi działania insekta pozwolili mu go dotknąć. Jego napięcie obijało się o jej myśli jak huragan, rezonowało z dreszczami tańczącymi po skórze; miał rację, w każdym jednym słowie miał rację. Gdyby te paskudztwa wpadły w ręce Kruczych, walka stanie się nierówna, a polowanie urządzane na ślepców nabierze nowego wymiaru, nowej prędkości, a wtedy cały ich świat obróci się w pył. - Nie. Po prostu nie, mam dosyć całego sukinsyństwa tego lasu. Tak nie będziemy się bawić - zagrzmiała warkliwie i tym razem uniosła przed siebie obie ręce, skierowawszy je na największe skupisko kokonów oraz okalających ich zwierząt. Nie dam cię im znaleźć. - Odsuń się - powiedziała jeszcze do Vernera, tuż po tym, jak zastrzegł, że będzie musiał do czegoś się przyznać (jakie sekrety przede mną chowasz?), i… - Villi-eldr - syknęła, pozwalając płomieniom wydostać się z kotlin czarnych żył jednej kończyny. Chciały ślepców? Chciały poznać ich magię, opić się nią do syta? Proszę bardzo, pozwoli im na to. Zniszczy ich kryształowe, dziewicze piękno, zrobią to razem; może nie sięgnie wszystkich, ale zgniecie tyle, ile zdoła. Oczy błysnęły dzikością, kiedy obróciła nadgarstek, kąsając płomieniem kolejne cale, pożerała je ogniem i eliminowała ich świeżo odkryte zagrożenie, bo im mniej zostanie ich dla Kruczych gnojów, tym lepiej. Pal licho z Fimbulflorą (nie miała pojęcia, dlaczego w rzeczywistości tak bardzo zależało mu na tym kwiecie; nie miała pojęcia, ile poświęcał i z czego rezygnował, gdy był gotów zawrócić), Asterin nie zamierzała pozwolić fundamentom jej świata zadrżeć tylko dlatego, że bór pełen demonów zrodził nowe zgniłe owoce. Nie narazi Vernera, Magnusa ani lojalnych przyjaciół, nie, kiedy mogła temu zapobiec. Gińcie więc, płońcie, wszystkie, co do jednego.
klasycznie:
Hlaða – powoduje nieodwracalną amputację kończyny, w którą zostanie wycelowane. Jeśli trafi ofiarę w szyję, następuje dekapitacja.
85 | 62 + 32 + 5 = 99
oraz:
Villi-eldr – wystrzeliwuje z dłoni strumień płynnego ognia.
60 | 93 + 7 = 100
Każdego innego dnia doceniłaby zajadłość przeciwników, ale w objęciach nasączonej dwulicowością i podstępem gęstwiny miała w sobie coraz mniej cierpliwości. Spojrzenie wbitych w nią oczu pałało żądzą ślepej zemsty i wiedziała, że stworzenie nie cofnie się przed niczym; jeśli miało w sobie okruchy rozwagi i łaskawości, straciło je, widząc, co stało się z jego towarzyszami, jak gdyby odcięła je wraz z łbem pierwszego z trzech wilków. Na szczęście obrona Vernera okazała się skuteczna: osłonił ich pochwyconą uprzednio strzelbą i tym samym pozwolił jej odpowiedzieć agresją na agresję, stworzył przesmyk, przez które przeciśnie się jej zaklęcie. Nie rozmawiali o strategii, ale chyba nie musieli, okazywało się bowiem, że nawet bez wspólnych ustaleń poruszali się jak w tandemie, razem przeciwko mikroświatu przeklętego lasu. Byli jak dwie części jednego planu, dwie części jednej jaźni, zaskakująco idealnie zsynchronizowani, w sposób, którego nie znali przed laty.
- Hlaða - zaintonowała po raz kolejny i po raz kolejny nakierowała dłonie na szyję landvaetty, niemal rozbawiona, że tego dnia czar przerodził się w jej ulubieńca, szybki, niezawodny, definitywny, a gdy truchło bezwładnie opadło na ziemię i druga głowa potoczyła się tuż przed oczyma unieruchomionej pnączami bestii, sięgnęła dłonią po dłoń Vernera, na krótki, wręcz błyskawiczny moment splatając z nim palce. Trwało to niecałe dwie sekundy, ale wystarczyło, by powiedzieć więcej, niż potrafiłaby ująć słowami, odetchnąwszy głęboko, zanim zaczęli przedzierać się przez plątaninę leśnej ściółki.
Wędrówka dłużyła się niemiłosiernie, podłoże jak gdyby usiłowało ich powstrzymać, pochłonąć, bezgłośnie nakazywało zawrócić, ale byli zbyt zdeterminowani, by teraz uciec jak Halle. Droga biegła tylko naprzód. Oni parli tylko naprzód. Gnani fantomowym przeczuciem zagrożenia majaczącym za plecami, powstrzymywani ostrymi gałęziami wplątującymi się we włosy i drapiącymi policzki, parli naprzód. I nawet migoczący w ciele ból nie był w stanie przytępić wzroku, bezwzględnego i zimnego, którym Asterin oceniała ich otoczenie; z dłonią przyciśniętą do miejsca, gdzie wcześniej wpiły się zęby przeciwnika, przyglądała się z wolna zmieniającej się scenerii, plamom kokonów i wypluwanych przez nie srebrzystych skrzydeł, pięknych w zbyt czysty i zbyt delikatny sposób. Połyskiwały jak zamknięte w owadzim kształcie kryształy, bawiły się drobnymi błyskami słońca, zdawały się lekkie i senne… Aż zamarła, kiedy skrzydła jednego z nich, dotykającego przed chwilą ręki Vernera, nabrzmiały od samoistnie wznieconej czerni, a stworzenie przemieniło się w ćmę spopieloną bliskością ognia. Zupełnie jakby spił toksynę magii z żył Forsberga, przyjął ją na siebie i nie wytrzymał jej potęgi, rozsypując się w drobiny sadzy. Jak to możliwe?
- Co to za nowe cholerstwo? - burknęła podejrzliwie, poruszona i… nieswoja. Pieczęć była jej niezmazywalnym wyrokiem, ale to nie znaczyło, że ktoś pokroju Vernera nie znalazłby się w niebezpieczeństwie, gdyby galdrowie świadomi działania insekta pozwolili mu go dotknąć. Jego napięcie obijało się o jej myśli jak huragan, rezonowało z dreszczami tańczącymi po skórze; miał rację, w każdym jednym słowie miał rację. Gdyby te paskudztwa wpadły w ręce Kruczych, walka stanie się nierówna, a polowanie urządzane na ślepców nabierze nowego wymiaru, nowej prędkości, a wtedy cały ich świat obróci się w pył. - Nie. Po prostu nie, mam dosyć całego sukinsyństwa tego lasu. Tak nie będziemy się bawić - zagrzmiała warkliwie i tym razem uniosła przed siebie obie ręce, skierowawszy je na największe skupisko kokonów oraz okalających ich zwierząt. Nie dam cię im znaleźć. - Odsuń się - powiedziała jeszcze do Vernera, tuż po tym, jak zastrzegł, że będzie musiał do czegoś się przyznać (jakie sekrety przede mną chowasz?), i… - Villi-eldr - syknęła, pozwalając płomieniom wydostać się z kotlin czarnych żył jednej kończyny. Chciały ślepców? Chciały poznać ich magię, opić się nią do syta? Proszę bardzo, pozwoli im na to. Zniszczy ich kryształowe, dziewicze piękno, zrobią to razem; może nie sięgnie wszystkich, ale zgniecie tyle, ile zdoła. Oczy błysnęły dzikością, kiedy obróciła nadgarstek, kąsając płomieniem kolejne cale, pożerała je ogniem i eliminowała ich świeżo odkryte zagrożenie, bo im mniej zostanie ich dla Kruczych gnojów, tym lepiej. Pal licho z Fimbulflorą (nie miała pojęcia, dlaczego w rzeczywistości tak bardzo zależało mu na tym kwiecie; nie miała pojęcia, ile poświęcał i z czego rezygnował, gdy był gotów zawrócić), Asterin nie zamierzała pozwolić fundamentom jej świata zadrżeć tylko dlatego, że bór pełen demonów zrodził nowe zgniłe owoce. Nie narazi Vernera, Magnusa ani lojalnych przyjaciół, nie, kiedy mogła temu zapobiec. Gińcie więc, płońcie, wszystkie, co do jednego.
klasycznie:
Hlaða – powoduje nieodwracalną amputację kończyny, w którą zostanie wycelowane. Jeśli trafi ofiarę w szyję, następuje dekapitacja.
85 | 62 + 32 + 5 = 99
oraz:
Villi-eldr – wystrzeliwuje z dłoni strumień płynnego ognia.
60 | 93 + 7 = 100
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 12 Cze - 23:36
The member 'Asterin Eggen' has done the following action : kości
'k100' : 62, 93
'k100' : 62, 93
Halle Skov
Re: Wściekła gęstwina (K) Nie 23 Cze - 21:30
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Gardło paliło go żywym ogniem, całe ciało zesztywniało w lęku — nagle wydał się sam sobie bardzo słaby, kruchy jak filiżanka, głupi i mały, przerażony chłopiec, który nierozsądnie wszedł w sam środek ciemnego lasu. Drżał, a drgawki sprawiały, iż bolały go mięśnie napięte w koszmarnym wyczekiwaniu. Zastanawiał się jak długo trzeba myć dłonie, by pozbyć się krwi spod paznokci i czy kiedykolwiek przyzwyczai się do tego niepokojącego uczucia lekkości, które przychodziło wraz z każdą zakazaną inkantacją. Nie był tak silny, jak chciał sobie wyobrażać i nie był tak okrutny, jak powinien. Bał się. Drzewa przypominały otwarte nad nim dłonie, ich konary rozczapierzone palce, niebo otwierało się nad nim czarną, głodną paszczą. Asterin była daleko, a on się bał — żałośnie i naiwnie jak dziecko schowane pod własnym łóżkiem. Nie zauważył nawet w którym momencie cofnął się kilka kroków i plecami przyległ do szerokiego pnia drzewa. Być może nie był świadom jeszcze tego, przed czym uciekał, przerażały go jedynie złote punkty ptasich oczu rozbłyskujących w ciemności i poszukiwał w nich zrozumienia. Zrobił wszak to, co kazały, spłacił dług i kroił cudzą krwią, drżał jak okaleczone zwierzę i czekał — należała mu się nagroda. Należał mu się ten przeklęty chwast i wszystko to, co mógł mu kupić. Przyglądał się skrzydłom ptaka, starając się wyobrażać sobie swoje nowe życie. Z daleka od Ymira, z daleka od Midgardu.
Zamarł, kiedy zwierzę zmieniło postać, niezdolny nagle, by wziąć kolejny oddech. Przez ułamek sekundy widział przebłysk jasnej skóry wyglądającej między podpalanych piór, ułamek niemal ludzkiego oddechu, jakby stworzenie szukało nadal swojego kształtu. Halle odchylił się mocniej, a kora wbiła się w skórę jego pleców okrytych jedynie cienką warstwą ubrania. Wiedział, iż demony przybierały ludzkie kształty — sylwetki jego ojca, jego dziadka, jego własnej twarzy odbijającej się w brudnym, łazienkowym lustrze. Czasem to, co niebezpieczne było piękne, jak burze i oleandry, jak mężczyźni o długich nosach i złotych oczach, wyciągający ku niemu dłonie i powtarzający jego imię. Drgnął więc delikatnie pod naciskiem zimnych palców, a przerażony oddech utknął gdzieś w przeponie. Demon ścierał krew z jego szyi w sposób tak niespieszny i niewzruszony, iż Halle zapragnął poddać się temu dotykowi całkowicie, ułożyć policzek we wnętrzu jego dłoni i zasnąć. A więc nasz, nasz. Przez chwilę miał wrażenie, że mdleje, lecz wtem głos pojawił się znów.
Przytaknął posłusznie, pozwalając sobie w końcu na głębszy oddech. Sprawiał wrażenie zauroczonego, wręcz zahipnotyzowanego, kiedy wpatrywał się w oczy demona, pochylony z nietypową sobie łagodnością. Ten krótki przebłysk aprobaty w kąciku jego ust wydał mu się całym światem — ziemia stała się miękka, a niebo mniej czarne, bardziej atramentowe; łapczywe dłonie z ciemnych drzew zafalowały lekko, teraz rozchylając się nad jego głową z troską. Zapomniał o krwi na swoich dłoniach i o całym tym brzydkim, rozklekotanym chaosie, który zostawił gdzieś poza granicą lasu, gdzieś w lepkim podbrzuszu Midgardu, w którym nie miał już żadnego domu. Poszedł za nim, bo nie widział dla siebie innej drogi. Chciał być tutaj, chciał być ich. Jego imię nie miało już znaczenia, bo kiedy kroczył za demonem, z kroku na krok zapominał, czego się bał. Pamiętał tylko, czego pragnął — nowego życia. Choćby tutaj, choćby w tej ciemności, wśród miękkich pączków kwiatów okrywających go jak piana. Westchnął z zachwytem, kiedy zbliżyli się do blasku i przechylił lekko głowę, przyglądając się z sennym, rozmarzonym uśmiechem otwierającym się przed nim płatkom. Nie wiedział, czy tak wyglądało szczęście, potrafił jednak wyobrazić sobie, iż podobną barwę ma spokój. Dopiero po chwili ujrzał własne oczy.
Były szare i wąskie, otoczone jasnymi, prostymi rzęsami, które teraz poruszały się niespokojnie jak drobne skrzydła insektów. Miał na imię Halle, zbyt szybko bijące serce, krowi ogon i cudzą krew na policzku, a to co stało za nim, nie chciało go kochać, zamiast tego wbijało w niego swoje dziwne, zwierzęce spojrzenie i łapało go za gardło. Nasz. Zamrugał, instynktownie zaciskając dłonie na nadgarstku demona. Miał na imię Halle i nie był już niczyj. Był w końcu wolny, nikt go nie posiadał. Nie ojciec, nie ciotka, nie Borgesowie i na pewno nie ten cholerny las.
— Pozwól mi zostać — wyszeptał, powstrzymując resztkami sił drżenie głosu, pozwalając zamiast tego miękko układać się głoskom na języku. — Robiłem jedynie to, co mnie prosiłeś. Broniłem się i zabijałem w twoim imieniu, byłem posłuszny i będę nadal, jeżeli pozwolisz. Jestem twój, pamiętasz? — Zwolnił desperacki uścisk i przesunął lekko palcami po zimnym, nieludzkim nadgarstku, niemal czule, niemal z miłością. — Twój — powtórzył ciszej, czując, jak pod żebrami serce łomocze mu w panice. Nie planował umierać tutaj, nie po tym wszystkim i nie z rąk demona. — Poznałem gorsze demony niż ty…
Nie było w jego ruchach wystarczającej elegancji, by próbę ucieczki uznać za planowaną. Rzucił się na niego, gdy tylko poczuł drobny przebłysk okazji, a jego działania były dzikie i chaotyczne, nadające mu wygląd leśnego zwierzęcia broniącego się przed drapieżnikiem. Wykręcił lekko głowę i pochylił się, by ugryźć stworzenie w nagie przedramię, odpychając je przy tym resztkami sił, które zdołała wydusić z niego adrenalina. Jego ciotka mawiała, iż był uparty w swojej woli przetrwania — miał ostre kły i niezrozumiałą potrzebę życia, choćby tak paskudnego jak to, które czekało na niego poza granicą lasu.
Rzut:
Charyzma: 82 + 18 + 10 (genetyka) = 110
Sprawność: 72 +10 = 82
Zamarł, kiedy zwierzę zmieniło postać, niezdolny nagle, by wziąć kolejny oddech. Przez ułamek sekundy widział przebłysk jasnej skóry wyglądającej między podpalanych piór, ułamek niemal ludzkiego oddechu, jakby stworzenie szukało nadal swojego kształtu. Halle odchylił się mocniej, a kora wbiła się w skórę jego pleców okrytych jedynie cienką warstwą ubrania. Wiedział, iż demony przybierały ludzkie kształty — sylwetki jego ojca, jego dziadka, jego własnej twarzy odbijającej się w brudnym, łazienkowym lustrze. Czasem to, co niebezpieczne było piękne, jak burze i oleandry, jak mężczyźni o długich nosach i złotych oczach, wyciągający ku niemu dłonie i powtarzający jego imię. Drgnął więc delikatnie pod naciskiem zimnych palców, a przerażony oddech utknął gdzieś w przeponie. Demon ścierał krew z jego szyi w sposób tak niespieszny i niewzruszony, iż Halle zapragnął poddać się temu dotykowi całkowicie, ułożyć policzek we wnętrzu jego dłoni i zasnąć. A więc nasz, nasz. Przez chwilę miał wrażenie, że mdleje, lecz wtem głos pojawił się znów.
Przytaknął posłusznie, pozwalając sobie w końcu na głębszy oddech. Sprawiał wrażenie zauroczonego, wręcz zahipnotyzowanego, kiedy wpatrywał się w oczy demona, pochylony z nietypową sobie łagodnością. Ten krótki przebłysk aprobaty w kąciku jego ust wydał mu się całym światem — ziemia stała się miękka, a niebo mniej czarne, bardziej atramentowe; łapczywe dłonie z ciemnych drzew zafalowały lekko, teraz rozchylając się nad jego głową z troską. Zapomniał o krwi na swoich dłoniach i o całym tym brzydkim, rozklekotanym chaosie, który zostawił gdzieś poza granicą lasu, gdzieś w lepkim podbrzuszu Midgardu, w którym nie miał już żadnego domu. Poszedł za nim, bo nie widział dla siebie innej drogi. Chciał być tutaj, chciał być ich. Jego imię nie miało już znaczenia, bo kiedy kroczył za demonem, z kroku na krok zapominał, czego się bał. Pamiętał tylko, czego pragnął — nowego życia. Choćby tutaj, choćby w tej ciemności, wśród miękkich pączków kwiatów okrywających go jak piana. Westchnął z zachwytem, kiedy zbliżyli się do blasku i przechylił lekko głowę, przyglądając się z sennym, rozmarzonym uśmiechem otwierającym się przed nim płatkom. Nie wiedział, czy tak wyglądało szczęście, potrafił jednak wyobrazić sobie, iż podobną barwę ma spokój. Dopiero po chwili ujrzał własne oczy.
Były szare i wąskie, otoczone jasnymi, prostymi rzęsami, które teraz poruszały się niespokojnie jak drobne skrzydła insektów. Miał na imię Halle, zbyt szybko bijące serce, krowi ogon i cudzą krew na policzku, a to co stało za nim, nie chciało go kochać, zamiast tego wbijało w niego swoje dziwne, zwierzęce spojrzenie i łapało go za gardło. Nasz. Zamrugał, instynktownie zaciskając dłonie na nadgarstku demona. Miał na imię Halle i nie był już niczyj. Był w końcu wolny, nikt go nie posiadał. Nie ojciec, nie ciotka, nie Borgesowie i na pewno nie ten cholerny las.
— Pozwól mi zostać — wyszeptał, powstrzymując resztkami sił drżenie głosu, pozwalając zamiast tego miękko układać się głoskom na języku. — Robiłem jedynie to, co mnie prosiłeś. Broniłem się i zabijałem w twoim imieniu, byłem posłuszny i będę nadal, jeżeli pozwolisz. Jestem twój, pamiętasz? — Zwolnił desperacki uścisk i przesunął lekko palcami po zimnym, nieludzkim nadgarstku, niemal czule, niemal z miłością. — Twój — powtórzył ciszej, czując, jak pod żebrami serce łomocze mu w panice. Nie planował umierać tutaj, nie po tym wszystkim i nie z rąk demona. — Poznałem gorsze demony niż ty…
Nie było w jego ruchach wystarczającej elegancji, by próbę ucieczki uznać za planowaną. Rzucił się na niego, gdy tylko poczuł drobny przebłysk okazji, a jego działania były dzikie i chaotyczne, nadające mu wygląd leśnego zwierzęcia broniącego się przed drapieżnikiem. Wykręcił lekko głowę i pochylił się, by ugryźć stworzenie w nagie przedramię, odpychając je przy tym resztkami sił, które zdołała wydusić z niego adrenalina. Jego ciotka mawiała, iż był uparty w swojej woli przetrwania — miał ostre kły i niezrozumiałą potrzebę życia, choćby tak paskudnego jak to, które czekało na niego poza granicą lasu.
Rzut:
Charyzma: 82 + 18 + 10 (genetyka) = 110
Sprawność: 72 +10 = 82
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Mistrz Gry
Re: Wściekła gęstwina (K) Nie 23 Cze - 21:30
The member 'Halle Skov' has done the following action : kości
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k100' : 72
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k100' : 72
Prorok
Re: Wściekła gęstwina (K) Sro 10 Lip - 22:45
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Norny – bezwzględne egzekutorki na usługach losu – w pled wieczoru wplatały ukradkiem ochłap szczęścia; szczęściem nie była dłużej rozkwitająca w dołku łapczywej dłoni fimbulflora, ale ślepa plamka na oku wściekłej gęstwiny, milczące cienie w gąszczu pozbawione oczu i zębów, pozbawione pazurów i sprawczej wściekłości, szczęściem były ciernie na niepołamanych gałęziach i nieprzetarty szlach na zapadającym się pod butami mchu, szczęściem był obcy krzyk niosący się w lesie echem, bo nie należał do nich i bo oznaczał, że oczy głodnego lasu zwrócone były w innym kierunku, szczęściem było cudze nieszczęście i rozbudzająca przenikliwość bólu w ranach nie-śmiertelnych. Gdzieś w tym samym lesie, za waszymi plecami, stygły szczątki człowieka rozszarpanego przez ptactwo, rozrzuczone jak posiew, z którego kiełkować miał strach. Ucho, usta, palec z białym paskiem po obrączce; historie, których nie usłyszy, słowa, których nie wypowie, obietnica, której nie spełni – na dobre, na złe, na zawsze, przy bliźniaczej obrączce.
Las dusił pomrokiem i szumiał złowrogo, wilgoć zebrana na wgłębieniu listowia łyskała jak złe ślepie i szmer ściółki na nadwyrężonych nerwach brzmiał momentem jak ostrzegawczy syk; dopiero wtedy, kiedy pojawiły się kwiaty – kokony – oddech stał się lżejszy. Przez krótki moment nieświadomej ciekawości; przez krótki moment niezmąconej ciszy – zanim skrzydła nie zmieniły się w czarny popiół i uszy wypełnił peryferalny pisk tego drugiego świata – nie obiecanego, gorszego, w którym nie było dłużej miejsca, w jakim można byłoby schować swoje winy przed czujną źrenicą Straży. Znaleźliby wszystkich, bez pieczęci i bez wyjątku, niewypowiedziana myśl zawisła w powietrzu ciężko, między lśniącymi cętkami rozchylających się skrzydeł i refleksów przemykających po nerwach drżących liści.
Pozostawało pytanie: czym były te stworzenia? Czy znaleźliście się w macierzy nowego gatunku? Myśl, nieuchronnie, sięgała ku enklawom, pojawiającym się coraz gęściej na mapie Skandynawii – nie było jeszcze wieści o aberracjach w tej części lasów północnych, ale w tę część lasów nikt się nie zapuszczał. I czy zniszczenie tej kolebki będzie wystarczające, czy podobne kokony zawaisały w koronach innych lasów, spęczniałe jak dojrzewające owoce?
I czy z tą niepewnością można spać spokojnie?
Zaklęcie Vernera zdawało się wzruszyć taflę czasu zatrzymanego jakby w miejscu; ostre i zdecydowane, skuteczne, choć w ograniczonym zasięgu. Drżące kokony znieruchomiały nagle, srebrne skrzydła zamarły wokół waszej dwójki – i w końcu, z podmuchem niewyczuwalnego prawie wiatru, strącone z gałęzi zaczęły sypać się na was z liści, z koron drzew, w których musiało ich być więcej poza waszymi spojrzeniami; jak płatki skrzącego śniegu, deszcz srebrnej farby odrapywanej z obrazu, opadały lekko na wasze ramiona i głowy, na miękki mech.
Ogień zatańczył w setkach drobnych luster; jaskrawy i oślepiający wylał się strumieniem w gęstwinę, rozjaśniając duszący cień. Las syczał smagany płomieniem wspinającym się po korzeniach i pniach, truchła motyli wybuchały krótkimi iskrami rozbłysku, te żywe i zdolne do lotu – podrywały się w popłochu, niezdarne jeszcze, nieskoordynowane i nieznające tego świata, który stanął w płomieniach tak nagle; powietrze wypełniło się błyskiem skrzydeł. Ogień okazał się żarłoczny, a las przyjmował jego pieszczoty równie łapczywie – zbyt łapczywie, zdawaliście sobie sprawę; stawało się jasne, że musieliście uciekać – magiczna aberracja zawłaszczyła ogień, wydzierając go spod kontroli niepokojąco gwałtownie.
Zanim swąd ognia przedarł się przez szczeliny lasu, dłoń demona zdążyła otulić wątłe gardło Halle z mściwą pieczołowitością, prawie czułą w swojej cierpliwości, jakby chciał słyszeć jeszcze jego słowa przeciskane przez przyduszaną krtań. Naciskając mocno na drżącą wzniosłość grdyki, sprawił, że huldrekall plecami przywarł do nagiego torsu; srebrne skrzydła rozchylone przed nim jak zwierciadło poruszyły się niemrawo, obojętne, niepomne odbitych w nich oczu wypełniających się późnym zrozumieniem. Słowa, przeciśnięte jeszcze przez przesmyk pieszczotliwej opieszałości landvaetta, zdawały się zamierać pozbawione mocy; palce zacisnęły się nieznacznie mocniej, przymuszając go do uniesienia podbródka, oparcia potylicy o gałąź obojczyka, kiedy oddech mężczyzny przysunął się do ucha.
– Zostać? – powtórzył za nim prawie w parsknięciu; – zostaniesz. W tej ziemi, gdzie twoja brać; robactwo – jego złote oczy wpatrywały się w nierówne odbicie w skrzydłach, lagodne zagięcie i poruszenie owada sprawiło, że czarna źrenica rozlewała się na tęczówkę jak czarne żółtko.
Popełnił błąd; odnalazł odbicie szarych oczu, poczuł dotyk szczupłych palców na nagiej skórze – ludzkiej, nieznośnie obnażonej, nieznośnie wrażliwej, nieznośnie uległej. Jestem twój, mówił do niego półdemon, mówił do niego półgaldr, półczłowiek. Kim byłby, mając go pod sobą? Człowieka z bydlęcym ogonem? Pojęcie posiadania, jakim posługiwał się Halle, wydawało się obce; inne od tego posiadania, które czyniło go częścią lasu i las częścią jego, które czyniło go zwięrzeciem albo zwierzę – nim. Żądza, z którą igrał huldrekall, nie istniała w znanym mu języku i szczątkowym atawizmem pełgała w nerwach tego ciała; ale nie odwrócił wzroku. Twój. Nie posiadał dotąd nic; nie w ten sposób, w jaki to słowo układało się na jego języku. Rozluźnił, nieuważnie, uścisk.
Otrzeźwienie nadeszło z bólem – nagłym i niespodziewanie silnym; dłoń ześlizgująca się z gardła złapała Halle za włosy, próbując szarpnąć, ale wyślizgnęły mu się spomiędzy palców, kiedy huldrekall odepchnął go od siebie mocno. Stracił równowagę, pochylił się niezdarnie, próbując ją odzyskać – dostrzegł, z niesmakiem, ślad ludzkich zębów na swoim przedramieniu, tak niegroźny, półokrągły, stępiały.
– Jesteś niczyj. Jesteś zdrajcą, dla nas, dla nich. Ani naszym, ani człowiekiem. Zdrajcą, brudnym bastardem, nikim.
Wyprostował się niespiesznie. Jego wzrok, wzuty w Halle jak w ofiarę w złowrogiej obietnicy, przesunął się wyżej – w źrenicach odbił się pomarańczowy blask. Strzelanie ognia zdawało się nagle rezonować w ciszy nienaturalnie głośno; swąd wypełnił oddech.
Halle mrugnął – mężczyzna zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ptasie pióro i siny odcisk na gardle.
Wszyscy z tematu
Las dusił pomrokiem i szumiał złowrogo, wilgoć zebrana na wgłębieniu listowia łyskała jak złe ślepie i szmer ściółki na nadwyrężonych nerwach brzmiał momentem jak ostrzegawczy syk; dopiero wtedy, kiedy pojawiły się kwiaty – kokony – oddech stał się lżejszy. Przez krótki moment nieświadomej ciekawości; przez krótki moment niezmąconej ciszy – zanim skrzydła nie zmieniły się w czarny popiół i uszy wypełnił peryferalny pisk tego drugiego świata – nie obiecanego, gorszego, w którym nie było dłużej miejsca, w jakim można byłoby schować swoje winy przed czujną źrenicą Straży. Znaleźliby wszystkich, bez pieczęci i bez wyjątku, niewypowiedziana myśl zawisła w powietrzu ciężko, między lśniącymi cętkami rozchylających się skrzydeł i refleksów przemykających po nerwach drżących liści.
Pozostawało pytanie: czym były te stworzenia? Czy znaleźliście się w macierzy nowego gatunku? Myśl, nieuchronnie, sięgała ku enklawom, pojawiającym się coraz gęściej na mapie Skandynawii – nie było jeszcze wieści o aberracjach w tej części lasów północnych, ale w tę część lasów nikt się nie zapuszczał. I czy zniszczenie tej kolebki będzie wystarczające, czy podobne kokony zawaisały w koronach innych lasów, spęczniałe jak dojrzewające owoce?
I czy z tą niepewnością można spać spokojnie?
Zaklęcie Vernera zdawało się wzruszyć taflę czasu zatrzymanego jakby w miejscu; ostre i zdecydowane, skuteczne, choć w ograniczonym zasięgu. Drżące kokony znieruchomiały nagle, srebrne skrzydła zamarły wokół waszej dwójki – i w końcu, z podmuchem niewyczuwalnego prawie wiatru, strącone z gałęzi zaczęły sypać się na was z liści, z koron drzew, w których musiało ich być więcej poza waszymi spojrzeniami; jak płatki skrzącego śniegu, deszcz srebrnej farby odrapywanej z obrazu, opadały lekko na wasze ramiona i głowy, na miękki mech.
Ogień zatańczył w setkach drobnych luster; jaskrawy i oślepiający wylał się strumieniem w gęstwinę, rozjaśniając duszący cień. Las syczał smagany płomieniem wspinającym się po korzeniach i pniach, truchła motyli wybuchały krótkimi iskrami rozbłysku, te żywe i zdolne do lotu – podrywały się w popłochu, niezdarne jeszcze, nieskoordynowane i nieznające tego świata, który stanął w płomieniach tak nagle; powietrze wypełniło się błyskiem skrzydeł. Ogień okazał się żarłoczny, a las przyjmował jego pieszczoty równie łapczywie – zbyt łapczywie, zdawaliście sobie sprawę; stawało się jasne, że musieliście uciekać – magiczna aberracja zawłaszczyła ogień, wydzierając go spod kontroli niepokojąco gwałtownie.
Zanim swąd ognia przedarł się przez szczeliny lasu, dłoń demona zdążyła otulić wątłe gardło Halle z mściwą pieczołowitością, prawie czułą w swojej cierpliwości, jakby chciał słyszeć jeszcze jego słowa przeciskane przez przyduszaną krtań. Naciskając mocno na drżącą wzniosłość grdyki, sprawił, że huldrekall plecami przywarł do nagiego torsu; srebrne skrzydła rozchylone przed nim jak zwierciadło poruszyły się niemrawo, obojętne, niepomne odbitych w nich oczu wypełniających się późnym zrozumieniem. Słowa, przeciśnięte jeszcze przez przesmyk pieszczotliwej opieszałości landvaetta, zdawały się zamierać pozbawione mocy; palce zacisnęły się nieznacznie mocniej, przymuszając go do uniesienia podbródka, oparcia potylicy o gałąź obojczyka, kiedy oddech mężczyzny przysunął się do ucha.
– Zostać? – powtórzył za nim prawie w parsknięciu; – zostaniesz. W tej ziemi, gdzie twoja brać; robactwo – jego złote oczy wpatrywały się w nierówne odbicie w skrzydłach, lagodne zagięcie i poruszenie owada sprawiło, że czarna źrenica rozlewała się na tęczówkę jak czarne żółtko.
Popełnił błąd; odnalazł odbicie szarych oczu, poczuł dotyk szczupłych palców na nagiej skórze – ludzkiej, nieznośnie obnażonej, nieznośnie wrażliwej, nieznośnie uległej. Jestem twój, mówił do niego półdemon, mówił do niego półgaldr, półczłowiek. Kim byłby, mając go pod sobą? Człowieka z bydlęcym ogonem? Pojęcie posiadania, jakim posługiwał się Halle, wydawało się obce; inne od tego posiadania, które czyniło go częścią lasu i las częścią jego, które czyniło go zwięrzeciem albo zwierzę – nim. Żądza, z którą igrał huldrekall, nie istniała w znanym mu języku i szczątkowym atawizmem pełgała w nerwach tego ciała; ale nie odwrócił wzroku. Twój. Nie posiadał dotąd nic; nie w ten sposób, w jaki to słowo układało się na jego języku. Rozluźnił, nieuważnie, uścisk.
Otrzeźwienie nadeszło z bólem – nagłym i niespodziewanie silnym; dłoń ześlizgująca się z gardła złapała Halle za włosy, próbując szarpnąć, ale wyślizgnęły mu się spomiędzy palców, kiedy huldrekall odepchnął go od siebie mocno. Stracił równowagę, pochylił się niezdarnie, próbując ją odzyskać – dostrzegł, z niesmakiem, ślad ludzkich zębów na swoim przedramieniu, tak niegroźny, półokrągły, stępiały.
– Jesteś niczyj. Jesteś zdrajcą, dla nas, dla nich. Ani naszym, ani człowiekiem. Zdrajcą, brudnym bastardem, nikim.
Wyprostował się niespiesznie. Jego wzrok, wzuty w Halle jak w ofiarę w złowrogiej obietnicy, przesunął się wyżej – w źrenicach odbił się pomarańczowy blask. Strzelanie ognia zdawało się nagle rezonować w ciszy nienaturalnie głośno; swąd wypełnił oddech.
Halle mrugnął – mężczyzna zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ptasie pióro i siny odcisk na gardle.
INFORMACJE
Wszyscy z tematu
Strona 2 z 2 • 1, 2