Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Wściekła gęstwina (K)

    +2
    Asterin Eggen
    Mistrz Gry
    6 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Wściekła gęstwina (K)
    Głębia lasu skrywa przeróżne tajemnice – jest niczym żywioł, którego nie można okiełznać. Historie o niejakiej wściekłej gęstwinie są równie często wyśmiewane co wzbudzające strach. Podobno w pewnym miejscu – różnym, zależnie od źródeł, zniekształconym przez charakter opowieści, jakie przekazywano między sobą z ust do ust – można natrafić na niezwykle gęste krzewy i korony drzew. Las wydaje się tutaj gęsty jak noc. Co więcej, sama roślinność jest negatywnie nastawiona do jakichkolwiek przechodniów. Pędy wychylają się niczym macki, ciernie wysuwają się, jakby pragnęły wbijać się w skórę każdego, kto tylko niepostrzeżenie naruszy ten teren. Gęstwinę wielokrotnie palono, jednak zawsze odrastała, silniejsza i bujniejsza niż kiedykolwiek. Niektórzy sądzą, że zachowanie się roślin w tym miejscu jest powiązane z uprawianiem tutaj zakazanych rytuałów i innych, niedozwolonych praktyk. Na ile jednak ich teoria jest prawdziwa, nikt nie potrafił dotychczas oszacować.


    Kość k6 (obowiązkowa)
    1 – to twój pechowy dzień. Jedna z łodyg magicznej roślinności zrywa się i udaje jej się dosięgnąć twojego ciała. Masz kilka powierzchownych, ale dość bolesnych skaleczeń na ramieniu.

    2 – nieoczekiwanie dostrzegasz w pobliżu ciała martwych stworzeń.

    3, 4 – wściekła gęstwina jest w całej swojej wrogo nastawionej okazałości. Zawrócisz czy może postanowisz ją spalić? Jeśli zdecydujesz się na drugą opcję, zgłoś się do Proroka po ingerencję.

    5, 6 – wszystko wskazuje na to, że ktoś już w ostatnim czasie zdołał cię ubiec. Przechadzasz się po spalonych, roślinnych szczątkach, które nie zdążyły się podnieść oraz na nowo odżyć.
    Konta specjalne
    Prorok
    Prorok


    22.06.2001

    Wieść o fimbulflorze przekradała się przez Przesmyk jak szeptana plaga, odkąd słońce dnia polarnego wzeszło ponad horyzont i zawisło nad nim na podobieństwo boskiej źrenicy; jak zaraza niesiona przez mnożące się wraz z cieplejszym tchnieniem szczury przemykające między nogami w wąskich, szemranych uliczkach. Nie sposób było dojść do jej źródła – jednocześnie każdy ślepiec związany z Magisterium nie miał wątpliwości: cudzymi ustami przemawiał do was profeta Trygve, oznajmiając wam wolę Kręgu. Głowy, trzymane nisko od czasu śmierci Lauge Nørgaarda, zaczęły unosić się i z błyskiem w oku do siebie nachylać – to absurd, mówiono sobie z początku, ściszając jednak głos, jak gdyby nawet między swoimi (szczególnie między swoimi) należało uważać na to, kto słucha. To przecież bajki dla dzieci, obruszano się konspiracyjnie, kiedy alkohol lub głupota rozplątywały język i wieść niosła się dalej, z ust do ust, rozprzestrzeniała się ukradkiem, upadając ziarnem idei w grunt waszych myśli. Zaraz każą nam wyławiać żabią plwocinę z bagien i topić ryby, powtarzano kpiącym frazesem; po śmierci Lauge i nieudanych rytuałach łatwo było oddzielić niepewne jednostki od tych, którzy potrafili trzymać język za zębami i zamkniętymi drzwiami, zawlec je za kołnierz w ślepą kiszkę Przesmyku i wymownie przypomnieć zasadność powiedzenia silentium est aurum. I milczenie, istotnie, gęstniało coraz bardziej, im bliższa stawała się biała noc przesilenia letniego: należało podjąć decyzję. Mityczny kwiat rozkwitał tylko raz do roku, a czas na rozrachowanie się z własną wiarą i sceptycyzmem kurczył się niepostrzeżenie, zrywając kolejne kartki kalendarza. Teraz kurczył się jeszcze bardziej nagląco, minuta za minutą, na tarczach waszych zegarków – atrybut konieczny na podjętej przez was z różnych pobudek misji. Czy wierzyliście w baśnie? Czy chcieliście udowodnić jedynie, że słuchacie uważnie i lojalnie? Czy to prosta ciekawość, brawura, czy zawleczono was w te wściekłe gąszcze wbrew waszej niewierze?
    Mieliście jeszcze ponad dwie godziny, by wytropić w coraz gęstszej tkance lasu drobny pąk magicznego kwiatu. Słońce towarzyszyło wam łaskawie przez cały czas, jednak korony drzew ponad waszymi głowami stawały się tak splątane i zwarte, że światło z coraz większym trudem przedzierało się ku zwilgotniałej, miejscami grząskiej runi, po której kroczyliście. Silny zapach mokrej ziemi i zbutwiałości wypełniał wam oddechy i nabierał na sile, nasuwając na myśl podejrzenie, że w okolicy niższy grunt mogą zalewać leśne mokradła. Również roślinność stawała się coraz bardziej nieznośna, grube korzenia wykładały się pod waszymi nogami, mech zapadał się głęboko, cienkie witki gałązek porośniętych kolcami szarpały za nogawki, krzewy smagały ramiona i zwierały się ze sobą przed wami, jak gdyby splatały się tylko po to, by nie wpuścić was dalej. Nie mogliście mieć pojęcia, jak wielu ślepców wyruszyło tego wieczoru na poszukiwania; i jak wielu z nich dotarło do informacji, gdzie ich szukać. Nie była to wprawdzie wiedza potwierdzona ani pewna, jednak musiała wam wystarczyć; nie dało się zresztą dojść do niczego bardziej pewnego niż ten trop, że strzegą go landvaetty – a skoro go strzegą, musi kwitnąć tam, gdzie mają swoje siedliska. Więc, na wasze nieszczęście, w najbardziej niegościnnym, wściekłym gąszczu, którego – jak wiedzieliście z historii – nie dało się wykarczować, pomimo przeszłych prób, jak gdyby był żywym i świadomym stworzeniem odbudowującym swoje straty na złość i uporczywie. Trudno było zresztą wyprzeć to wrażenie: że gąszcz oddycha wokół was, rozluźnia się w oddechu i zaciska ciaśniej w skurczach, jak gdybyście wędrowali w głąb spójnego organizmu, w którego mokradłach fermentowały szczątki podobnych wam śmiałków.

    INFORMACJE

    W pierwszej turze proszę Was o przedstawienie motywacji Waszej postaci, by wziąć udział w poszukiwaniach, określenie, czy przeczesujecie gęstwinę osobno na własną rękę, czy w grupie rozproszonej lub ścisłej, a także wymienienie swojego ekwipunku. W późniejszych turach nie będzie możliwości jego zmiany.
    Na potrzeby misji w temacie nie obowiązuje rzut kością k6.


    CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 04.04, 23:59)
    Ślepcy
    Verner Forsberg
    Verner Forsberg
    https://midgard.forumpolish.com/t3662-verner-forsberg#37169https://midgard.forumpolish.com/t3673-verner-forsberghttps://midgard.forumpolish.com/t3672-konwalia#37290https://midgard.forumpolish.com/f128-verner-forsberg


    Pierwszy raz usłyszał pogłoski o magicznym kwiecie gdy samotnie wyprawił się do Przesmyku Lokiego. Nigdy nie wierzył plotkom bezgranicznie—może dlatego, że samemu lubił je rozsiewać, mącić wśród znajomych, powodować chaos; zarazem ceniąc i gardząc mocą zwykłych słów—ale zawsze ich nasłuchiwał, czy to w Laguz, czy wśród klanowych uroczystości, a szczególnie w dzielnicy ślepców, wciąż dla siebie obcej. Lubił wiedzieć, co mówiono, choćby po to, by o krok uprzedzić czyjeś kroki. Może dlatego, że w dzieciństwie usłyszał, jak to o nim matka mówiła z niepokojem—i od tamtej pory podwoił wysiłki by udawać grzecznego, normalnego chłopca, rozmywając jej lęk i znów zaskarbiając sobie bezwarunkową (?) miłość. Dobrze było wiedzieć.
    Bardzo dobrze było zaś wiedzieć wszystko o kwiatach, roślinach i truciznach, a zwłaszcza takich, które zdolne były zapanować nad śmiercią. Gdy pierwszy raz usłyszał o fimbulflorze, musiał z ekscytacją i niedowierzaniem uszczypnąć się w ramię, pewien, że po prostu wyśnił to na Przesmyku Lokiego. Że zawiesił się na kilkadziesiąt sekund, a rozochocona dniem polarnym menada wyciągnęła po niego swoje macki w miejscu publicznym, podsuwając mu jeden z najpiękniejszych snów. Ból był jednak rzeczywisty, a o kwiecie mówiono nadal. Marzył o tym kwiecie. Być może marzyłby o nim nawet w młodości, gdy był jeszcze zdrowy—pragnął wszak wtedy na własność każdej rzadkiej rośliny i zawsze chciwie sięgał po własne zachcianki—ale teraz żądza urosła do rangi konieczności.
    Oślepł wszak po to, by powstrzymać własną śmierć, by kontrolować własny sen, by powstrzymać menadę. Być może ktoś cierpliwszy zareagowałby na “dekadę, może dwie” dzielące go od nieuchronnej śpiączki nieco mniej pośpiesznie, być może ktoś bardziej miękki zaakceptowałby wyrok wiążący się z bezbolesną śmiercią we śnie, być może ktoś bardziej pragmatyczny wytłumaczyłby sobie, że los jest nieprzewidywalny i równie dobrze spadająca dachówka może nazajutrz uderzyć go w głowę. Verner nigdy nie chciał być jednak słaby (a właśnie ze słabością utożsamiał pogodzenie się z nieuchronnym i zaakceptowanie tej jawnej niesprawiedliwości Norn, jakże mógłby się z tym zgodzić?!), a choć nauczył się cierpliwości, bo była w życiu konieczna, to zawsze przychodziła mu przez zaciśnięte zęby i sztuczny uśmiech. Rozczarowany bezsilnością medycyny galdrów, traktował magię i nauki zakazane jak potencjalną szansę—tylko czy dekada wystarczy, by dokopać się do rozwiązania?
    Gdyby kierował się wyłącznie idealizmem, zapragnąłby kwiatu dla siebie i tylko siebie i w pierwszym odruchu w istocie zamierzał wybrać się na poszukiwania samotnie (jednej nocy śnił nawet o tym, jak płatki przywracają życie jego małej księżniczce, to absurd, powtórzył sobie rano, ale wciąż myślał o niemowlęciu i o jej grobie). Choć lekceważył jednak w życiu wiele osób, to nie lekceważył potęgi natury—już w dzieciństwie ojciec przestrzegał go przed tymi lasami, a (pomimo związanej z tym wściekłości) teraz Verner nie lekceważył nawet własnej choroby, świadom, że w jego obecnej kondycji przeczesywanie się przez gniewne rośliny i pojedynek z landvaettami (choć czy nie mogliby po prostu porozmawiać?) niekoniecznie są skazane na sukces. A co dopiero walka o kwiat z jakimś bardziej doświadczonym ślepcem. I co, gdyby nie zdołał odkryć zagadki kwiatu w pojedynkę, jeśli powiązany był nie tylko z alchemią, a z rytuałami, których nie rozumiał? Niechętnie przyznał przed sobą, że samotna gonitwa po kwiat jest nazbyt ryzykowna—ale nie pogorszyło to jego humoru, gdy tylko wychwycił z plotek, że fimbulflorem interesuje się samo Magisterium. Gdyby nie był obrażony na Norny, podziękowałby im za to, że trzymał się z dala od Lauge Nørgaarda; ale teraz był żywo zainteresowany pięciem się w szeregach organizacji oraz celami i przetasowaniami po śmierci poprzedniego przywódcy.
    I, o dziwo, nie robił tego tylko dla siebie. Obiecał wszak komuś naprawić błędy przeszłości. Zmienię dla ciebie świat, zadeklarował Asterin i chociaż chyba mu nie wierzyła, to i tak każdy atak menady przypominał mu o tym, że może nie zdążyć spełnić swojej obietnicy. Nie rozumiał do końca, dlaczego Eggen trzymała się do tej pory na dystans od Magisterium, jedynej organizacji zdolnej pomóc im w zmianie świata, ale odkąd odnowili kontakt zaczynał rozumieć coraz więcej. Nienawiść w jej oczach, gdy mówiła o człowieku, którego nazywała wujkiem i sposób, w jaki oglądała się czasem przez ramię by upewnić się, że nikt nie widzi ich razem. A nawet—i to sprawiło, że sam znienawidził tamtego człowieka, chorobliwie zazdrosny o to, że najwyraźniej w przeszłości bała się go bardziej niż jego—jej decyzję sprzed pięciu lat. Tym razem uratuję cię skutecznie - obiecał jej w myślach, mając na tyle rozsądku, by nie robić już tego podniesionym głosem.
    Niecierpliwie czekał, aż plotki dosięgną i jej, bo tak było zabawniej niż po prostu zaprosić ją do lasu. Gdy siedzieli w (zbyt brudnym, zbyt ubogim, zbyt-wszystko) barze na Przesmyku, a ona przewróciła oczyma, słysząc głosy przy sąsiednim stoliku, Verner spojrzał na nią ze śmiertelną powagą w szarych oczach i z promiennym uśmiechem. Nachylił się (zbyt) blisko, by szepnąć, że to oczywiste, że to absurd, by szli tam ślepcy, którzy boją się lasu. Pewnie nawet nie potrafią rozróżnić muchomora białego od czerwonego. Powinniśmy tam iść my.
    Drążył temat tak długo, dopóki się nie zgodziła.
    Gdy kolejne rośliny gniewnie smagnęły ich po łydkach, nie był nawet ciekawy tego, czy Asterin właśnie przeklina go w myślach. Był tego pewien.
    - Tylko nie skręć nogi. - mruknął, uśmiechając się krzywo. Ich pierwsze spotkanie w dorosłości odbyło się w górach, gdy skręciła kostkę, a on postanowił zostać jej wybawcą. Zmarszczył lekko brwi, próbując wyminąć niesforne korzenie. Podobno inni palili te pnącza i podobno zawsze odrastały, ale on nigdy by tego nie zrobił—nie, gdy wkoło były cenne ingrediencje i nie, gdy szukali bezcennego kwiecia. Choć kilka lat temu uznałby taką wyprawę za przygodę (no, wyłączając fakt, że kilka lat temu nie wybrałby się do lasu, który akurat o tej porze przeczesują ślepcy), to lekko nerwowy nastrój zaczął udzielać się i jemu na myśl o tym, że pozostały im zaledwie dwie godziny, a nigdzie nie było widać nawet siedzib landvaettów. - Powinniśmy kierować się do siedzib landvaettów. - stwierdził na głos oczywistą oczywistość, bo choć o roślinach wiedział wiele, to o siedzibach tych stworzeń — niewiele.
    Z tego też powodu, do tej pory trzymając się w parze z Asterin,  czujnym spojrzeniem przesunął po innych poszukiwaczach, jakby usiłując wśród nich wyłowić sojuszników. Zdawał sobie sprawę, że to on jest tu stosunkowo świeży, oślepnąwszy niecały rok temu i kryjący się w cieniu gdy eskalowała sytuacja z Norgardem, ale nie zamierzał okazywać żadnej niepewności. Pewność siebie była jego drugą skórą.
    Nie rozglądał się jednak nazbyt długo, uważając na grunt pod nogami—mokry, nieprzyjemny.
    - Vatnsheldur. - mruknął pod nosem, za cel zaklęcia obierając własne ubranie, bo, choć ubrał ciężkie i sprawdzone buty, w których wyprawiał się niegdyś w góry w poszukiwaniu ingrediencji, to wolałby nie zachlapać ani nie przemoczyć sobie spodni. Przez chwilę korciło go, by zaoferować to samo Asterin, ale nie chciał dziś nadwyrężać jej cierpliwości—zupełnie nie rozumiał, dlaczego ta kobieta brała czasem jego maniery za drwiny, drwiny za powagę, a powagę za nic.

    mam ze sobą: Odżywcze cukierki i Naszyjnik Eir kupione tutaj  (zmniejsza ryzyko zarażenia się magicznymi chorobami zakaźnymi oraz łagodzi napady chorób genetycznych. Pozwala na dodatkowy przerzut w przypadku wylosowania niekorzystnego wyniku z mechaniki chorób i wzmacnia moc zaklęć magii leczniczej (+1 do rzutów na zaklęcia magii leczniczej); Fiolkę z jadem Orma (raz na fabularny miesiąc jad jest w stanie zastąpić 4 wybrane składniki dowolnego rodzaju z I poziomu lub 2 składniki dowolnego rodzaju z II poziomu. Nie można wymieniać ingrediencji między poziomami. Dodatkowo gwarantuje stały bonus +2 do magii natury). Jestem ubrany w ciężkie i sprawdzone buty, ubranie adekwatne do wypraw w teren i znoszoną kurtkę

    Vatnsheldur - st 15, udane
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości


    'k100' : 29
    Ślepcy
    Asterin Eggen
    Asterin Eggen
    https://midgard.forumpolish.com/t3631-asterin-eggen#36721https://midgard.forumpolish.com/t3638-asterin-eggen#36796https://midgard.forumpolish.com/t3639-magnus#36803https://midgard.forumpolish.com/f119-asterin-eggen


    Szemrzące szepty wiły się pod dachami odwiedzanych przez nią barów, kłębiły w przyciszonych głosach należących do konspiracyjnie nachylonych ku sobie ślepców, buzowały jak żywy organizm, natchniona tkanka rozpościerająca się od języka do języka niczym most łączący rozważania. Ekscytacja i niedowierzanie, podniecenie i powątpiewanie: ich koktajl wsączał się do jej uszu, wrzący wreszcie w pełnym nabożności zaintrygowaniu otoczenia. Sceptycznie przysłuchiwała się tym dyskretnie wymienianym pomrukom, raz czy dwa weszła w polemikę nad kuflem piwa, kolejnym w roszadzie wieczoru, rozwiązującym jej język i zachęcającym do tego, by wreszcie wybiła kompanom z głów owe durnoty - jednak z dnia na dzień milknący ludzie mieli w swoich spojrzeniach coś, co sugerowało, że wcale nie zaniechali wiary. Że do czegoś się przygotowywali, dokądś zamierzali wyruszyć, gotowi wyrwać mityczną roślinę z zachłannych łapsk lasu. Dlaczego to zawsze były lasy? Bory pełne zatęchłej wilgoci i rozkładających się liści, zwodnicze bagna przyzywające ku sobie wędrowców jak ogniki, niepokojąca cisza pełgająca po ramionach pasami gęsiej skórki. Dlaczego Fimbulflory nie mogły objawiać się w cudzych donicach, doglądane przez zapaleńców, którym wystarczyłoby upuścić krwi, by je odzyskać, przechwycić, zdobyć?
    O dziwo to kwestia rzekomo strzegących jej zwierząt była jej bliższa - coś, z czym można walczyć, co można zniszczyć, zabić, co można przezwyciężyć, zamiast żywiołu nieposkromionej natury dokoła. Uważała się jednak za odważną - a czym była wyprawa po mityczny kwiat, jeśli nie sprawdzianem? Wyzwaniem, którego nie mogła przepuścić, pewną niezrozumiałą dla niej jeszcze obietnicą. Całe życie uganiała się za potęgą, łaknęła siły, więc gdy Verner w końcu uderzył w czułą strunę związanych z tym ambicji, wydała z siebie zniecierpliwione westchnienie zwiastujące zgodę.
    Wiele słyszała o Magisterium, lecz nigdy nie próbowała wstąpić w jego szeregi, zgłębić tej ideologii, nie uważając, że miała w sobie coś, czym organizacja byłaby zainteresowana. Nie była uczonym, naukowcem rozwikłującym tajniki magii, przeprowadzającym eksperymenty… Ale była żołnierzem, ogarem na coraz bardziej postrzępionej smyczy Wujka - i nie mogła choć przez chwilę nie zastanowić się dzisiaj, co oznaczałoby dla niej odnalezienie Fimbulflory, lub nawet przyczynienie się do udowodnienia jej istnienia. Czy otworem stanęłyby nowe ścieżki? Może wreszcie do nich dorosła. Może wreszcie inaczej spojrzałaby na swoją wartość w oczach wysoko postawionych ślepców, drzemiących o mocy, wiedzy i talentach zupełnie jak ona. Aby to sprawdzić, niestety najpierw musiała ruszyć starymi ścieżkami: idąc u boku Vernera przez gęsto zalesioną okolicę, gdzie drzewa tworzyły nad głowami baldachim ocierających się o siebie i poplątanych gałęzi, powietrze wydawało się wrogie, a ziemia wyczekiwała pierwszego nieuważnego kroku. Ktoś taki jak Forsberg idący u jej boku nie mógł przegapić poszukiwań, mimo to zaskoczył ją powagą i podnieceniem, z jakimi opowiadał o roślinie spędzającej sen z setek par powiek, czy to wierzących, czy pełnych zrozumiałej niepewności.
    - Dobrze, mamo - wymamrotała z przekąsem i delikatnym ukłuciem rozbawienia w odpowiedzi na wspomnienie wpisane w słowa Vernera. W nieoswojonej przez siebie dziczy nie miała weny na kreatywne docinki, zamiast tego wodziła sokolim wzrokiem po okolicy, wypatrując ruchu w sitowiu, zmiany zapachu, czegokolwiek, co podpowiedziałoby jej, że zmierzają w odpowiednim kierunku. - Jakoś nie zdradziły mi swojego adresu - dodała, na powrót już ponuro. Każdy krok okupiony uwagą i ostrożnością oddalał perspektywę zwichnięcia kostki na grubych konarach drzew wystających z gleby, na kamieniach skrytych w głębokim mchu, perspektywę nadepnięcia na jakieś krwiożercze żyjątko wylegujące się na miękkim leśnym łożu. Lub, co ważniejsze, na trop obecności landvaett. - Tak cuchną mokradła - przestrzegła Vernera, choć zapewne już to wychwycił i dostosował swój krok, w wędrówkach miał wszakże znacznie więcej doświadczenia niż ona, znacznie bardziej również je lubił. Niespokojny, uważny wzrok dalej błądził więc po fasadzie ciasno ściśniętych krzewów, drzew zwartych jak chór stojący na scenie, przeszukiwał zapach ciężkiej wilgoci zakradającej się do nozdrzy, słuch wciąż wytężał się w próbie wychwycenia ważnych dźwięków, podczas gdy palce u dłoni to się zaciskały, to na nowo rozluźniały, jakby ogarnięte budowaną cegła po cegle gotowością.

    Mam przy sobie: lustro Forsetiego na srebrnym łańcuszku (nie można w nim ukryć ani zakłamać prawdy, zapewnia stały bonus +2 do spostrzegawczości), kilka mieszków i fiolek w lnianym plecaku.
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Słyszał, jak szepczą. Ich głosy jak syk węży majaczące w ciemnych kątach Przesmyku Lokiego, ich zaczerwienione, rozbielone ślepia błyskające w zadymionym półmroku jak odłamki szkła, wszystko fałszywe i przebiegłe, brudne jak wszystkie obietnice wielkości. Halle nie wierzył, w nic nie wierzył w zasadzie, nie w bogów i nie w bajki o zaczarowanych kwiatach, bo magia, w której się wychował, nie przypominała mitów, a prostą, namacalną cechę codzienności, zimną i stalową jak każda inna broń. Jedyna wiara, jaka mu pozostała, skupiała się wokół niego samego, wokół sprytu i ładnych uśmiechów, które nadal mogły zagwarantować mu lepsze życie, a ten drobny, uroczo śmiertelny obiekt westchnień całego przesmyku, nawet jeżeli kłamliwy, zdawał się migotać w oddali jak wieża usypana z talarów. Nie było istotne to, jakiego tulipana lub jaką paprotkę wielcy ślepcy uznali za magiczną, ważne było jedynie to, iż bardzo jej pragnęli. Nie tylko obdartusy i pijane robactwo okolicznych spelun, ale także ci lepsi, ci z kieszeniami wypchanymi brudnym bogactwem, ci, którzy sami nie lubili brudzić sobie rąk, ani krwią, ani ziemią. Halle był bystry, często mu to powtarzano i choć zazwyczaj komplement ten brzmiał jak obelga, bezpańskie psy muszą być bystre, żeby przetrwać.
    Nie spał pół nocy, planując to, co na początku miało być jedynie głupią zabawą. Spisał kroki na kartce wyrwanej z kalendarza, a potem przykleił ją do ściany tak, by nie spuszczać z niej wzroku. Wszystko to, czego się dowiedział, wszystko to, co mógł zrobić — według plotek kwiat kwitnie krótko, a to, co go strzeże, ma zapewne wiele zębów. Jest ważny i potężny (jak to mają w zwyczaju baśniowe chwasty) i pozwala panować nad śmiercią. Osobiście uważał podobne obietnice za puste, mimo to na każde ich wspomnienie, kwaśny dreszcz adrenaliny wspinał się wzdłuż jego kręgosłupa jak stado czerwonych mrówek. Dopadnie kwiat szybko, wróci z nim do przesmyku, a potem ułoży sobie życie od nowa, zostawiając któregoś z okolicznych zamożnych padalców z głupią nadzieją wielkiej potęgi. Wybrał już kilku, jeden z nich, właściciel dużego lombardu, ciągnął w pubie pijane opowieści o tym, iż gdyby miał taką moc, wskrzesiłby żonę. Ktoś klepnął go w ramię ze współczuciem, a Halle schował uśmiech za szklanką z alkoholem. Władza, miłość, pieniądze — na świecie było tyle powodów, by wierzyć w bajki.
    Nie żałował swojej decyzji nawet wtedy, gdy doszedł do skraju lasu, choć serce zabiło mu szybciej, a oddech opadł tak, jakby był zwierzęciem ukrywającym się przed drapieżnikiem. Nic w tym miejscu go nie chciało — nie był gościem, a intruzem. Czuł wrogość natury na swoich plecach, jej oczy pobłyskujące w gęstniejącym mroku, jej ręce pełne korzeni sięgające jego kostek. Na peryferiach wzroku zawsze czaiły się cienie, Halle starał się więc być jednym z nich, przemierzać las jak gdyby był jego częścią, duchem lub pająkiem. Z każdym kolejnym krokiem świat stawał się coraz mniej realny — powykręcane drzewa przestawały przypominać drzewa, przywodząc za to na myśl dłonie o rozczapierzonych palcach, stworzenia chowające się w gęstwinach ucichły, gotując się do ataku, a każdy powiew wiatru zatrzymywał się zbyt długo na jego skórze. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż las wie, kim jest — poznał go, gdy tylko przekroczył jego granicę i będzie pamiętał go jeszcze długie, długie lata po tym, jak się z niego wydostanie.
    Ciszę rozdarł drobny, pojedynczy dźwięk, w każdym innym miejscu niemal niemożliwy do zidentyfikowania. Pękająca gałąź, czyjś głos zniżony do szeptu. Poczuł, jak napinają się wszystkie jego mięśnie, przez chwilę pozostał jednak w cieniu. Dołożył wszelkich starań, by stopić się z mrokiem — jego ubranie było ciemne i ciasno przylegało do ciała, spod kaptura było widać jedynie część jego twarzy, jasnej i skupionej, pozbawionej zwyczajowego chaosu mysich włosów, tym razem ciasno splecionych w warkocz. Wsunął dłoń do kieszeni, zaciskając dłoń na rękojeści noża. Skoro miał przebić się przez landvaetty, równie dobrze mógł przeciąć komuś ścięgna.

    Mam przy sobie nóż (taki zwykły, chleb pokroisz, palca odetniesz, ale warga nie zabijesz) oraz jak zwykle amulet z czarną perłą (raz na fabularny miesiąc pozwala wyzwolić negatywne emocje, gwarantując jednorazowy bonus +7 do dowolnego zaklęcia z I poziomu magii zakazanej. Ponadto, noszony na co dzień, zapewnia stały bonus +2 do magii zakazanej. Bonusy nie sumują się.).


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Mityczny kwiat Fimbulflory... Czytała i słyszała o nim wielokrotnie. Legendarna roślina, która dawała panowanie nad śmiercią. Brzmiało nieprawdopodobnie, nierealnie, nieprawdziwie. Czy jednak naprawdę, będąc galdrem, można wątpić w takie cuda, kiedy to nieustannie zaskakiwały ich nowe znaleziska? Magia zdawała się nie znać granic, odrzucała wszelkie normy i ograniczenia. Legendy i tajemnice zawsze intrygowały Laudith. Odkąd tylko nauczyła się czytać, spędzała większość czasu nad książkami, marząc o wielkich odkryciach; na nie przyszła pora, gdy odnalazł ją Homer i ośmielił, wlał w serce odwagę, by wreszcie odważyła się nie tylko czytać, ale i doświadczać. U jego bogu Laudith nabierała siły i śmiałości, by uczyć się prawdziwej magii, obudził w niej duszę kolekcjonera. Zapragnęła wszystkie te cuda, tak jak on, mieć na własność.
    Na wiele ostatnich tygodni zaszyła się w ciemnościach własnego mieszkania. Zasłony w oknach chroniły ją nie tylko przed światłem, ale i światem zewnętrznym; tam, w swojej oazie, leczyła rany po dwóch ciosach, jakie wymierzyły jej Norny. Odebrały Homera, później Lauge Nørgaarda, w którym widziała nadzieję na lepsze jutro. Nie chciała jednak gnić tak aż po wieczność. Pogrążona w żałobie i rozpaczy.
    Zwłaszcza, że taki wieczór jak dziś nie powtórzy się szybko.
    Mityczny kwiat Fimbulflory... Kwiat śmierci, mogła rzec. Śmierć zaś towarzyszyła Laudith od zawsze. Nie mogła pozbyć się myśli, odegnać od siebie pytania, czy prawdziwy kwiat mógł uciszyć zmarłych. Dać jej nad nimi panowanie. Uwolniłaby się od niechcianych głosów, nie tracąc zarazem użytecznego daru. Zmusiła się więc do przygotowań na wyprawę do lasu; nie bywała tu często, nie wiedziała czego się spodziewać, dlatego do skórzanej torby, przewieszonej wygodnie przez tułów, spakowała kilka magicznych przedmiotów, które mogły się przydać. Czarną suknię zmieniła na wygodne spodnie, pantofle na buty z wyższą cholewą, a w spodnie wsunęła ciemnozieloną koszulę. Nie chciała rzucać się w oczy, lecz i tak spodziewała się tu towarzystwa.
    Legendy, mimo że nie wszystkie nosiły w sobie ziarno prawdy, fascynowały i kusiły.
    Na szyi zawiesiła łańcuszek z medalionem z runą gebo, by magia nie pozwoliła myślom się rozpraszać, a emocjom odwrócić jej uwagę od mitycznej rośliny, której szukała w ciemnym lesie - a czasu pozostało już niewiele.


    |mam przy sobie:
    - zwykły nóż;
    - medalion z runą gebo;
    - pierścień w kształcie pająka (pozwala raz na fabularny miesiąc sparaliżować przeciwnika, uniemożliwia mu wykonywanie akcji przez I turę, w II turze kara -15 do każdego rzutu; +2 do magii użytkowej);
    - Wisiorek Mimira (dedykowany mędrcowi, którego głowa strzeże studni niekończącej się wiedzy. Wierzy się, że do właściciela podczas chwili zagrożenia przemówi w myślach sam mędrzec, dając mu użyteczną podpowiedź. Pozwala na uzyskanie kluczowej wskazówki i najlepszego rozwiązania z sytuacji, które pojawi się w następnym poście Proroka. Można z niego skorzystać dwukrotnie, w dwóch oddzielnych rozgrywkach. Po tych użyciach traci magiczną moc.);





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Konta specjalne
    Prorok
    Prorok


    Gęstwina zamykała się na was jak coraz grubszy pajęczyn kokon, jakbyście byli ledwie muszkami pochwyconymi na słodkokwaśny zapach obietnicy czegoś nieprawdopodobnego – cokolwiek przędło miękką pułapkę wokół was, nie wychylało jeszcze spomiędzy liści łysku oczu ani ostrości głodnych żuwaczek, pozwalając wam zanurzyć się głębiej w treść rozbudzonej w was wiary. W ciszy przenizanej przez szczeliny między listowiem odgłosy waszej własnej człowieczej niezdarności rezonowały zdradliwie, delikatny trzask gałązki pod podeszwą stawał się drażniąco głośny pod rozpinającym się ponad wami sklepieniem koron, przypominał nieprzyjemnie, że znajdowaliście się na nieswoim terenie i że nie byliście tutaj sami. Nawet jeśli nie wisiał nad wami jeszcze oddech gniewu demonów opiekujących się tutejszym życiem pomniejszym, rzeczą niepewną pozostawało, czy mogliście ufać tym ślepcom, którzy podobnie do was wyruszyli dzisiaj na poszukiwanie kwiatu – i czy oni mogliby ufać wam, gdybyście skrzyżowali ścieżki spojrzeń i ambicji? Według wszelkich podań kwiat, wbrew powszechnym prawdom życia, co roku zakwitał pojedynczo. Jak wiele rąk przedzierało się tymczasem przez gęstwinę, by zamknąć na nim zmęczone, zdeterminowane palce? I jakim kosztem? Kiedy na peryferii waszych zmysłów odzywał się szmer cudzej obecności, zastanawialiście się nad tym, kto wyjdzie stąd zwycięsko, a kto nie wyjdzie wcale?
    Zbutwiała, letnia duszność coraz ciaśniej zamykała się na oddechach, gęstniejąca w oczach roślinność ograniczała przepływ powietrza, sprawiając, że stawało się zastałe jak mętna bagnista kałuża przesycona wonią przywodzącą na myśl wszelką różnorodną paskudność mikrobiologicznych procesów. I gdybyście odwrócili się za siebie, być może odnieślibyście niepokojące wrażenie, że gęstwina przecięta waszym szlakiem zwiera się ze sobą jak zatrzaskiwane cicho za waszymi plecami drzwi pozbawione klamki, za którą możnaby szarpnąć – jedynie cętki światła przedzierające się do ziemi, przeszywające chłodny półmrok jak jasne sztychy, dodawały jeszcze marną otuchę.
    Nieposkromiona przez człowieka ziemia roiła się tymczasem życiem. Spod waszych kroków pierzchały łyskające chityną grzbiety żuków i prosionków, robactwo obsiadało porosłe mchem pnie, wędrowało utartymi ścieżkami obok was. Czepiało się waszego ubrania, wspinało po nogawkach, łaskotało kark; w letniej wilgoci lęgły się komary, których brzęczenie wypełniało wam skronie nieprzerwanym dźwiękiem, od którego nie dało się uciec, obsiadywały odsłoniętą skórę, wygłodniałe przekuwały naskórek, pozostawiając po sobie spuchnięte punkty lub mokre plamy; gzy obijały się wam o ramiona, brzęczały wściekle, plącząc się we włosy.
    A potem las przeszył pierwszy krzyk. Gdzieś niedaleko – byliście pewni, nasłuchując jak krótki wrzask odbija się rykoszetem od drzew i zwartego baldachimu listowia; natychmiast zawtórowały mu głośne skrzeki ptaków, sprawiając, że nie mogliście stwierdzić, z której strony dobiegł ten człowieczy, bo wrzask otaczał was nagle zewsząd, jakby powtarzany echem dziesiątek rozwierających się wściekle dziobów i ptasich krtani, choć żaden ptak nie poderwał się do lotu, powietrze wciąż stało jak w rozkładającej się powoli kałuży, niewzruszone żadnym uderzeniem skrzydła, tylko jazgot sprawiał, że zdawało się wibrować piskiem w uszach i dreszczem na skórze.
    Krótki antrakt ciszy chwilę później zdawał się jedynie zwodniczym, niepokojącym złudzeniem – nieprzekonującą mimikrą spokoju.
    Na gałęzi jednego z pobliskich wam drzew przysiadły myszołowy; każdy z was musiał zwrócić na niego uwagę, na jedyne poruszenie w tym tężejącym bagnie atmosfery. Końcówki dziobów spływały lśniącą czerwienią; trzymały w nich coś, co w pierwszej chwili mogliście wziąć za wyjątkowo nażartą larwę – dopóki nie dotarło do was, w kolejnym dusznym oddechu, że patrzycie na fragment rozdartego ciała. Asterin i Verner dostrzegli skrwawiony wzór małżowiny ucha, Halle – palec o wyrwanym paznokciu, Laudith – kawałek policzka z fragmentem ust , być może rozdartych między dwoma dziobami. Złote ptasie oczy przyglądały wam się nieruchomo i zdawało się znieruchomieć wszystko.
    Dopóki nie postąpiliście kolejnego kroku.
    Asterin i Verner – obserwujący was ptak upuścił zdobycz pod wasze stopy i zerwał się z gałęzi, by zapikować w dół, mierząc wprost w jedno z was. Powietrze zasyczało, jakby przepalał je płomień, pióra zawirowały w powietrzu, podczas gdy spod ich puchu wyłoniła się lśniąca łuska; stworzenie przemieniło się w dorodnego węża, którego gadzi łeb oplótł się wokół ręki wyciągniętej odruchowo do zaklęcia, jeszcze zanim ptasie skrzydła i pazury zdążyły zupełnie zniknąć. Ruń pod stopami odezwała się szelestem i sykiem, zdawała się poruszać jakby część z korzeni ożyła, pokrywając się jadowitymi wzorami; w gęstej roślinności i w naglącym zagrożeniu trudno było określić, ile ich jest.
    Halle – myszołów upuścił pod twoje nogi palec, na którym dostrzegłeś lśnienie złotej obrączki, i zniknął między listowiem. Przez moment wydawało ci się, że zostałeś sam, podczas gdy las wokół ciebie przenikał odgłosami poruszenia, być może udało ci się usłyszeć, że twoi niepożądani towarzysze w pobliżu wpadli w tarapaty, być może przyszło ci na myśl pocieszenie, że zyskałeś dzięki temu przewagę, jednak zanim zdecydowałeś się ją wykorzystać, ciężkie parsknięcie przedarło się przez roślinność, trzasnęły gałęzie i gęstwina zafalowała jakby w głębszym oddechu, zanim bliższa roślinność ugięła się do ziemi pod ciężarem niedźwiedzich łap. Stworzenie uniosło się na tylnych łapach na twój widok, jakby przystawało na warcie w ostrzeżeniu, rozdymają chrapy – nie dało ci jednak możliwości pertraktacji.
    Laudith – myszołów upuścił połowę skrwawionych ust, spierzchnięty fragment wargi upadł tuż przed tobą na miękki kobierzec mchu, a kiedy podniosłaś znów spojrzenie, na gałęzi, zamiast haku drapieżnego dziobu, odnalazłaś opalizujące krucze pióra. Twoja fylgia przyglądała ci się uważnie, bystre oko zdawało się cię przeszywać, nie mogłaś być pewna, czy to przypadek, czy landvaetty próbowały onieśmielić cię tym, jak czytają z treści twojej duszy. Kruczy dziób rozwarł się w krótkim skrzeku, a potem zatrzepotały skrzydła – i nagle zdałaś sobie sprawę, że skrzydeł były dziesiątki, zanim dzioby i szpony opadły na ciebie jednomyślną, wrzeszczącą chmarą.

    INFORMACJE

    Asterin i Verner – możecie uzgodnić między sobą, kto staje się ofiarą myszołowa lub oddać decyzję kości k6, gdzie wynik parzysty będzie oznaczał Asterin, a nieparzysty Vernera. Wybrana osoba powinna rzucić kością k100 na uniknięcie ugryzienia w ramię – próg powodzenia ze względu na sytuację wynosi 70, a do wyniku należy doliczyć statystykę sprawności. Próg dla drugiej osoby, by uniknąć w tej turze ataku, wynosi 30, może jednak swoją obronę poświęcić, by wspomóc drugą osobę, w takim wypadku wynik ich kości powinien zostać zsumowany, by przekroczyć wartość 70, a jeśli łącznie przekroczy sumę obu progów – oboje z powodzeniem unikacie ugryzienia. Oprócz tego przysługuje wam jeszcze jedna akcja, niezależnie od powodzenia obrony.
    Halle – niedźwiedź próbuje dosięgnąć cię uderzeniem przednich łap; powinieneś rzucić kość k6 na obronę, próg powodzenia wynosi 50, do wyniku należy doliczyć sprawność. Jeśli ci się nie powiedzie, zwierzęciu uda się powalić cię na ziemię. Oprócz tego przysługuje ci  jeszcze jedna akcja.
    Laudith – kruki kłębią się wokół ciebie zwartą chmarą, okładając cię skrzydłami, chwytając szponami za ubranie i atakując dziobami. Powinnaś rzucić kością k100 na obronę przy czym próg całkowitego powodzenia wynosi 70, wynik od 69 do 50 oznacza niegroźne skaleczenia i podarte ubranie, a poniżej tych wartości – dotkliwsze obrażenia, szczególnie w obrębie ramion i karku. Poza obroną przysługuje ci jeszcze jedna dowolna akcja.


    CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 10.04, 23:59)
    Ślepcy
    Asterin Eggen
    Asterin Eggen
    https://midgard.forumpolish.com/t3631-asterin-eggen#36721https://midgard.forumpolish.com/t3638-asterin-eggen#36796https://midgard.forumpolish.com/t3639-magnus#36803https://midgard.forumpolish.com/f119-asterin-eggen


    Powietrze zaczynało gęstnieć, napięcie wyścielało płuca śliską powłoką, a podejrzenia o tym, że zaraz stanie się coś złego, kotłowały się w głowie, pęczniejąc pod kopułą czaszki i migocząc w skroniach. Na łonie natury, nieprzejednanym i bezwzględnym, nigdy nie czuła się komfortowo, lecz w otaczającej ich gęstwinie kryło się coś wyjątkowo niebezpiecznego, obnażającego kły niby w zemście za to, że naruszali sacrum lasów północnych przy próbie dotarcia do mitycznej rośliny. Kątem oka, niejako kontrolnie, spojrzała na idącego obok niej Vernera, uważnie stawiając kroki, zanim wróciła do przeczesywania zielonych połaci uważnym wzrokiem - aż nagle welon ciszy rozdarł krzyk dobiegający gdzieś z pobliża i mięśnie Asterin pokryły się patyną żelaza, a dłonie uniosły przed korpusem w gotowości obrony i kontrataku, jeśli to oni mieli być następni.
    Zaczęło się - szybciej, niż przypuszczała. Czy to znaczyło, że byli na dobrym tropie, jakkolwiek zbliżali się do celu? Bór wreszcie przypuścił swoją napaść, natomiast wrzask zaplątany w serpentynach gałęzi sugerował ostateczność tego zdarzenia. Ktoś umarł. Ktoś natknął się na coś, czego nie był przygotowany spotkać, i nie zdołał się przed tym obronić, nakarmiwszy organizm lasu swoją krwią. Ona zaś - prędzej zdechnie, dosłownie, niż pozwoli sobie na bierność, na strach, na cierpki posmak niepewności rozlewający się na języku, i miała nadzieję, że Verner czuł to samo. Potrzebowała go w gotowości, silnego, zdeterminowanego i nastawionego na odruchowe ciskanie wiązek zaklęć, tak, jak uczyła go w ostatnich tygodniach, podziwiając pajęczynę czarnych żył przebijającą przez warstwę jego skóry. Nigdy nie przejawiał przy niej lęku, miała więc nadzieję, że i teraz tego nie zrobi.
    Mnąc w ustach siarczyste przekleństwo, dostrzegła myszołowa przysiadującego na gałęzi, a w jego dziobie - coś oślizgłego, pokrytego karminowym lukrem. Kolisty fragment małżowiny usznej tkwił tam niczym skarb, nagroda za dobre łowy, a Asterin przypomniała sobie z wznowioną natarczywością, jak bardzo nienawidzi pierdolonej natury we wszelkiej postaci.
    - Nie ma mowy - warknęła pod nosem, ni do zwierzęcia, ni do Vernera, ni nawet przysłuchujących się temu wszystkiemu zawszonych Norn. Czy właśnie ptactwo rozszarpało innych ślepców, z których gardeł wydostawała się kanonada krzyków? Nie spuszczała już wzroku z przyglądającego się im stworzenia, nie zamierzawszy uginać się pod ciężarem świdrujących ich złotych ślepi. Kiedy jednak postawili kolejny krok naprzód, oderwany kawałek ciała upadł na mech z cichym plaśnięciem, a ziemia zasyczała, bulgocząc tańcem niedostrzegalnych jeszcze sylwetek. - Uważaj! - zagrzmiała do swojego towarzysza w momencie, gdy ptak poderwał się do lotu, a pióra wnet przemieniły się w połyskujące łuski, dziób przeistoczył w rozwartą gadzią paszczę, na ich oczach dokonując transformacji, jakby las próbował im udowodnić, że dysponuje arsenałem odpowiadającym na ich magiczne talenty. Nie ma mowy. Uniosła przed siebie ręce, odruchowo chcąc zasłonić zarówno siebie, jak i Forsberga (dlaczego? dlaczego nie usunęła się z miejsca, nie odskoczyła, nie pozwoliła wężowi zwrócić się w jego kierunku?), lecz zanim kły wbiły się w jej skórę, Verner odepchnął ją na bok i pochwycił gada, przyjąwszy na siebie impet uderzenia - i tym samym ją zaskoczył, bo nigdy, przenigdy nie widziała, by był gotów jej bronić. Nie tak. Nigdy tak.
    To w niego trzasnęło stworzenie, on musiał poczuć ból, choć wcale tego od niego nie oczekiwała. Zdezorientowanie omotało ją na kilka ułamków sekundy, potrzebnych do tego, by strząsnął z siebie bestię na leśne runo, a trawiący ją wcześniej gniew wybuchł jak pożoga spopielająca na swojej drodze wszystko, czego była w stanie dosięgnąć. Gadzisko położyło zęby na jej własności, dotknęło czegoś, kogoś, co należało do niej, mimo że nie dopuszczała owej myśli do racjonalnej części rozumu; Asterin nakierowała zatem dłonie na zrzucone na poszycie stworzenie, jak najprecyzyjniej ogniskując uwagę na tym, co musiało być jego szyją, odcinkiem ciała tuż pod głową. - Hlaða - zasyczała, pozwoliwszy żyłom nabrzmieć atramentową czernią, owładnięta dzikim pragnieniem zemsty, nienawiścią, agresją podchodzącą do gardła i wypełniającą płuca fantomowym dymem. Spodziewali się rewanżu ze strony przyrody strzegącej Fimbulflory, ale dywagacje były czymś zupełnie innym niż ujrzenie tego przed sobą, spojrzenie na to, jak owa obrona kumulowała się na Vernerze, którego zachowania jeszcze nie rozumiała.

    Obrona: 12+5 (+64+5), Verner przyjmuje na siebie atak
    Atak: 62 + 31 (stata) + 5 (atut) = 98
    Próg zaklęcia: 85
    Powoduje nieodwracalną amputację kończyny, w którą zostanie wycelowane.
    Jeśli trafi ofiarę w szyję, następuje dekapitacja.
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Asterin Eggen' has done the following action : kości


    'k100' : 12, 62
    Ślepcy
    Verner Forsberg
    Verner Forsberg
    https://midgard.forumpolish.com/t3662-verner-forsberg#37169https://midgard.forumpolish.com/t3673-verner-forsberghttps://midgard.forumpolish.com/t3672-konwalia#37290https://midgard.forumpolish.com/f128-verner-forsberg


    Verner, którego zdążyła poznać Asterin czuł się w lasach jak ryba w wodzie. Jak inaczej mógł się czuć na łonie natury syn alchemika i badacza ingrediencji, dziedzic Forsbergów (mawiał ojciec, a Verner przewracał w duchu oczyma, bo drugi syn trzeciego syna był w kolejce do dziedziczenia nieco dalej niżby chciał; ale tłumił gorycz i kiwał głową i dzielnie udawał idealne dziecko)? Ostatnie pięć lat tchnęło jednak w niego nieco więcej ostrożności, niepasującej do irytująco beztroskiego młodzieńca, którego zdążyła poznać—i którą łatwo mogła wytłumaczyć niefortunną sytuacją sprzed dwóch tygodni, gdy zboczyli ze szlaku. Nawet on wydawał się jednak teraz bardziej skupiony i ostrożniejszy niż zwykle, ostrożniejszy nawet niż na ścieżce dydaktycznej gdy w upokorzeniu wracał ostatnio do domu. Zbył uwagi Asterin milczeniem, co samo w sobie było do niego niepodobne. Lustrował gęstwinę czujnym i nieco zaniepokojonym spojrzeniem; a w głowie mimowolnie odtwarzał ostrzeżenia ojca przed tym miejscem. Wściekła gęstwina była jedynym lasem w okolicach Midgardu, którego razem nie zwiedzili i którgo ojciec nie chciał zwiedzać—ani przyznać, czy był tu już wcześniej i jak to się skończyło.
    Szedł w zupełnej ciszy, choć w pewnej chwili plasnął mocno komara przysiadającego mu na dłoni, rozgniatając owada z niepodobną do siebie gwałtownością. Nie znosił ich, ale zwykle tolerował je lepiej, biorąc je za integralną część natury.
    I wtedy powietrze przeciął krzyk.
    Kontrolnie spojrzał na Asterin i kątem oka dostrzegł błysk złotych oczu na jednym z drzew. Wzniósł wzrok i choć noc byłaby w stanie miłosiernie ukryć przed nimi zakrwawiony dziób i małżowinę uszną, to przeklęty dzień polarny wyciągnął na wierzch wszystkie detale.
    - Może landvaetty właśnie zdradziły komuś swój adres. - odezwał się cicho i postąpił krok do przodu w tym samym momencie co Asterin, być może podświadomie zrównując się z nią. Przez głowę przemknęła mu arogancka, lecz dla niego samego logiczna myśl, że jeśli to oni, to może dałoby się z nimi ponegocjować, ale o ułamek sekundy za długo szukał odpowiednich słów.
    Zła kalkulacja, przeklęty myszołów-stwór-wąż okazał się za szybki. Asterin też była za szybka, wysuwając się na przód—szalona!—i nieświadomie ocaliła tym samym nie tylko Forsberga, co jego rozwagę. Gdyby wąż od razu owinął się wokół jego dłoni, mógłby stracić na chwilę impet, niezdrowo zafascynowany tymi stworzeniami (i wszystkim, co jadowite), wspominając jeden, jedyny raz gdy pod wpływem eliksiru (tego, który teraz groził mu całkowitą śpiączką) halucynował o własnej fylgi; może zmiana kształtu myszołowa zmąciłaby mu umysł. Ale nie wtedy, gdy wąż zaatakował , nie jego. Syknął wściekle, jak gad na gada i odtrącił ją prawą ręką, mocniej niż by się spodziewał, drugą ręką chwytając gada. Nie miał na tyle czasu, by zrobić to porządnie; jak Forsberg z ormem, by celować w szyję i unieruchomić mu łeb. Pochwycił węża mocno, ale nie był na tyle zwinny—wąż-ptak-bestia-coś zwinnie wywinął łeb, a Verner poczuł kłujący ból w lewym przedramieniu. Syknął znowu, tym razem z bólu i wypuścił stworzenie na ziemię, gotów zdeptać je traperskim butem zanim znowu się odmieni—ale tym razem to Eggen zareagowała prędzej. Rozbrzmiała inkantacja, którą znał i która niweczyła nadzieję na wszelkie negocjacje, ale to nic. Teraz pragnął czegoś innego.
    -Ugryzł mnie. - wyznał prędko i konkretnie, zupełnie inaczej niż wtedy, gdy taił przed Asterin inne swoje urazy (nie tylko ból po wdepnięciu w pułapkę na zwierzęta, ale i piętno, jakie odciskała zakazana magia na jego ciele; to, że wymiotował ze zmęczenia po każdej z ich lekcji i że spał po nich nienaturalnie długo, narażając już i tak swoje kruche zdrowie; to wszystko musiało pozostać przed nią tajemnicą). Tym razem się nie krępował, bo choć nie miał pojęcia, czy ten wąż jest jadowity (myszołowy nie są - pomyślał ze złością) to pozyskanie jadu mogło mu pomóc w pomocy samemu sobie, albo choćby w zaspokojeniu naukowej ciekawości. - Chcę jego głowę. - zawyrokował. Żałował, że nie wziął ze sobą zapasowych antidotów, ale w razie potrzeby będzie potrafił je stworzyć, w spokoju, w pracowni, potrzebował tylko próbki jadu aby przyśpieszyć cały proces—i miał nadzieję, że cholerny gad nie zdąży zmienić postaci. Spojrzał w dół, gotów pochwycić zdobycz, ale zaalarmowało go coś innego; cienie wijące się w gęstwinie, syki. Jak wiele ich tu było, jak ryzykowny był każdy kolejny krok? Niedaleko słyszał zamieszanie, jakby coś jeszcze atakowało kogoś w pobliżu, ale skupiał się na sobie i Asterin choć może jego zaklęcie miało szansę objąć większy obszar.
    - Hræddur við! - warknął, nie sięgając po świeżo wyrytą w jego umyśle zakazaną magię; a po zaklęcie defensywne, białe, dobre i poznane we wczesnej młodości gdy rozbijali z ojcem biwaki w lesie. Staruszek jednak go czegoś nauczył, magii odstraszającej stworzenia magiczne, do których powinny zaliczać się landvaetty (i miał nadzieję, że przywołane przez nie węże także). Precz.

    Rezygnuję z obrony, żeby pomóc Asterin: osiągamy próg 64+5 (mój wynik) + 12+5 (wynik Asterin) > 70, ale <100

    Druga akcja: zaklęcie, próg 55; wynik 61+5 (magia użytkowa) = udane.
    ( Hræddur við (Metus) – odstrasza na małym obszarze magiczne stworzenia z poziomu I i II, przez co jest mniejsza szansa, że wtargną na teren rozbitego obozowiska.
    Próg: 55)

    Nie wiem czy to akcja, ale chciałbym (w tej lub przyszłej turze) podjąć działania w celu pozyskania głowy węża o ile to nadal głowa węża...!
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości


    #1 'k100' : 64

    --------------------------------

    #2 'k100' : 61
    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Może okazała się zbyt nierozważna wybrawszy się na poszukiwania kwiatu Fimbulflory w pojedynkę, nie mając wielkiego doświadczenia w wyprawach do leśnych gęstwin i nieznaną dzicz. Natura skrywała przed ludźmi wiele sekretów, lecz dotychczas nie przyciągała uwagi Laudith tak mocno jak dzieła rąk i magii innych galdrów, szczególnie ślepców, którzy odeszli już na tamten świat. Jeszcze przed dwoma laty miałaby tej nocy przy sobie Homera, czułaby się bezpieczniej i pewniej, choćby z tego z tego względu, że chroniliby się wzajemnie. Dodatkowa para uszu i oczu wydawała się teraz cenna na miarę diamentów Tordenskioldów.
    Laudith uważała się za kobietę ostrożną, lecz na wierzch wypełzał brak odpowiedniego doświadczenia; powinna była rzucić na samym początku odpowiednie, ochronne zaklęcie, które zawiadomiłoby ją o zagrożeniu, do którego się zbliżała. Nie powinna mieć przecież wątpliwości co do tego, że w niepokojących ciemnościach lasu, który mógł skrywać tajemnicę panowania nad śmiercią, będzie bronił swego skarbu. W jego istnienie i to, że zdoła go odnaleźć - owszem, mogła w to wątpić, wciąż miała przed sobą długą drogę. Ta dzisiejsza okazała się wyboista.
    Uniósłszy wzrok na szelest, który przykuł jej uwagę, dostrzegła krucze pióra. Nie zlękła się, nie zdziwiła, to przecież dom rozmaitego ptactwa; w pierwszej chwili odebrała to jako dobrą wróżbę, kruki wszak strzegły Laudith od pierwszego dnia jej życia.
    W jakimż była błędzie! Ledwie powstrzymała krzyk, próbujący wydrzeć się z ust, gdy otoczyła ją chmura wściekłych ptaków. Czy prawdziwych kruków, czy może jedynie to jedynie bolesna ułuda za sprawą magii demonicznej landvaetty? Straciła czujność i od razu poniosła konsekwencje. Próbowała zasłonić twarz rękoma, a powinna była uciekać. Czy jednak zdołałaby wymknąć się spod ich dziobów? Głęboko wątpliwe. Czuła idź dzioby i szpony boleśnie, na ramionach i karku, słyszała szelest porwanego ubrania. Próbowała się od nich opędzić, lecz na próżno.
    - Kyndill! - syknęła więc przez zaciśnięte zęby,  z wściekłością przywołując płomień, który wznieciła nad własną dłonią. Nikt poza krukami nie mógł dojrzeć czerniejących żył i znikających w bieli tęczówek w momencie rzucania zaklęcia, choć i tak nie czuła się bezpiecznie, ani trochę. Próbowała wystraszyć stworzenia, odegnać precz, by móc utorować sobie drogę ucieczki - ruszyła niemal biegiem przed siebie, w głąb lasu, licząc na to, że oddaliwszy się od siedliska demona, pozostawi ją w spokoju.

    k100#1 - obrona (wynik = 4)

    k100#2 - Kyndill (Facis) – nazywane Zaklęciem Pochodni, tworzy lewitujący nad dłonią płomień, który, oprócz służenia za źródło światła, może również posłużyć do ostraszenia zwierząt czy oparzenia przeciwnika.
    Próg: 30
    72 (k100) + 5 (m. natury) = 77/30





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Laudith Vidgren' has done the following action : kości


    'k100' : 4, 72
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Las przyglądał się mu tysiącem swoich oczu, wszystkie wąskie i błyszczące jak drobiny żaru wyrzucone w czerń. Halle uniósł głowę, wystawiając twarz spod kaptura, pozwalając jej zwrócić się ku koronom drzew, łudząc się, iż w ten sposób demony go rozpoznają i zrozumieją. Był wszak jednym z nich, choć jego krew rozrzedzono krwią kobiet uwiedzionym przez dziadka i ojca — był jednym z nich, choć zamiast lasu wychowało go niegościnne, głośne ulice miasta. Wystający spod materiałów ubrań krowi ogon ciągnął się za nim lekko, co jakiś czas przesuwając się z wdziękiem wzdłuż gałęzi. Czuł chropowatość kory na gładkiej skórze, subtelne tchnienie otoczenia, które z każdą sekundą zwężało się tak jakby pragnęło uwięzić go w jednym, niewielkim fragmencie świata cuchnącym sierścią i runem. Zagrożenie nie minęło, powietrze zdążyło się jednak uspokoić, zgęstnieć jak zsiadłe mleko. Kolejny szelest w gęstwinie przypominał oddech — szybki, cichy, znajomy. Bądźcie dla mnie wyrozumiałe — myślał, niemal bezszelestnie idąc dalej, stawiając stopy na miękkim mchu, wsuwając głowę głębiej między drzewa, podczas gdy demony milczały gdzieś między konarami — To nie kradzież, to braterska przysługa.
    Głos w oddali ucichł i przez długą, chłodną chwilę las wokół niego ucichł. To była nieprzyjemna cisza, lepka i ostrzegawcza, przypominająca oddech uwieziony w gardle chwilę przed uderzeniem. Halle znów naciągnął kaptur na głowę, znów zacisnął dłoń na rękojeści noża, znów pochylił się lekko, owijając ramię wokół pnia najbliższego drzewa. Nasłuchiwał. Nie duchów i nie szmeru magii zebranej na płatkach kwiatu, a intruzów. Wiedział, że przedzierają się właśnie przez gęstwinę, poszukując swojej mitycznej zguby, gnieżdżąc się w wąskich żyłach lasu jak robactwo. Bywalcy przesmyku — cuchnący dokami przemytnicy,  potwory pełne wilczych zębów, bezimienni złodzieje, wszystkie te szorstkie dłonie i atramentowe pieczecie, noże, kusze i łańcuchy. Musieli być blisko, w cieniu, z którego jeszcze przed kilkoma chwilami wydobywały się ściszone głosy. Nie mógł ich dostrzec, to nie miało jednak znaczenia — to on miał być pierwszy, musiał być pierwszy. Gdzieś tam, gdzieś w głębi, w gęstwinie korzeni, mchu i kości rosło jego nowe życie.
    Szelest skrzydeł nie był głośny, lecz nawet mała oznaka życia w koszmarze tego lasu rosła do rozmiarów krzyku. Halle podniósł wzrok w momencie, w którym jeden z myszołowów lądował na sękatej gałęzi. Nawet stąd widział jego pazury, paciorkowate oczy i groźny, metaliczny błysk dzioba obryzganego zasychającą krwią.
    Kurwa.
    Zdobycz opadła na liście z cichym, gorszącym plaśnięciem. Odruchowo rozprostował palce jednej z dłoni i przyjrzał się jej naprędce, licząc ostro zakończone paznokcie i kradzione pierścionki, jak gdyby chciał sprawdzić, czy wszystkie są na miejscu. Upewniwszy się, iż jest kompletny, przykucnął nad zgubą.  Mięso było wciąż świeże, tkanki nadal czerwone, resztki właściciela rozsmarowane niedawno na końcówce ptasiego dzioba. Widział w życiu kilka obciętych fragmentów ciała i kilka wyrwanych paznokci, z brzydką wesołością nazywał swoją niewrażliwość błogosławieństwem wychowania w półświatku, tym razem jednak widok sinego palca przyprawił go o krótką falę mdłości. Krótką w zasadzie na tyle, by mógł sięgnąć do znaleziska i zsunąć z nadal nieprzyjemnie letniego ciała złotą obrączkę. Nim wsunął ją na kciuk, szybko wytarł krew o nogawkę spodni.
    Kochany demon — szepnął do dużego, czarnego pająka, który wyszedł z mchu i wspiął się na jego przegub. Cokolwiek żyło w nim, żyło być może również w myszołowie, a cokolwiek żyło w myszołowie, musiało nie tylko wzbogacić go o kawałek złota, lecz również zajść za skórę intruzom, których słyszał niedawno w cieniu. Teraz głosy były nerwowe i uniesione, w chaosie tym niemal znajome, niemniej jednak las postanowił zemścić się na nich, a jego zostawić w spokoju. Halle uniósł dłoń, pozwalając pająkowi wspinać się wyżej po jej grzbiecie, a na jasnej twarzy wykwitł zadowolony uśmiech. Byłby słodki, gdyby nie błysk okrucieństwa w kącikach ust.
    Wstając, przesunął lekko stopę, przydeptując porzucony na ziemi palec. Wąska kość pękła pod jego podeszwą jak gałąź dokładnie w tym samym momencie, w którym zza jego pleców dotarło głośne sapnięcie. Obrócił się szybko, wszystkie jego mięśnie napięły się ostrzegawczo, dłoń ściskająca nóż wysunęła się z kieszeni w impulsywnym akcie samoobrony. Roślinność zawyła trzaskiem łamanych konarów, ziemia ugięła się niebezpiecznie. Niedźwiedź był wielki i niegościnny. Jego ciemne futro wydawało się niemal czarne, duży pysk niebezpiecznie ludzki. Halle słyszał bicie własnego serca, tak szybkie i tak głośne, iż tłumiło wszelkie inne odgłosy, wszelkie inne hałasy, nawet uderzenia łap o ziemię, gdy potwór podnosił się groźnie i stawał nad nim, wielki i zatrważający. Potwór. Rozchylił usta, ale nie wypadł z niego nawet jęk. Cofnął się kilka kroków, sięgając plecami pnia drzewa. Potwór. Niedźwiedź był znajomy. Jego zęby, czarne koraliki jego oczu, jego oddech rozgrzewający powietrze. Starał się stać pewnie, lecz gdy wyrzucał przed siebie dłoń i przywoływał na język słowa inkantacji, ciało zadrżało mu niebezpiecznie, a obraz przed oczami pociemniał.
    Meiða-kviðir — szepnął, a gdy nadgarstek zapełnił się liniami czarnych żył, a powietrze wypełnił metaliczny smród krwi, Halle nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w tym koszmarze, zaraz przed nim stoi nie niedźwiedź, a mężczyzna o ciemnych włosach i wielkich, szklistych oczach, przyciskający ramiona do otwartej rany, skulony tak jakby za chwilę miał osunąć się na ziemię. Usiłował krzyknąć jego imię, lecz niedźwiedź nie chciał na niego spojrzeć, a obraz znów się rozmazywał. Musiał uciekać.

    Rzuty:
    k100 na obronę:
    47 + 10 = 57 (próg 50)
    k100 na magię zakazaną:
    Meiða-kviðir (Saucius abdomeni) – rozcina powłoki brzuszne, tworzy poważną ranę, zagraża wypadnięciem narządów.
    Próg: 75.
    62 + 19 = 81


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Halle Skov' has done the following action : kości


    #1 'k100' : 47

    --------------------------------

    #2 'k100' : 62
    Konta specjalne
    Prorok
    Prorok


    Gadzie zęby pozostawiły na przedramieniu Vernera dwa symetryczne nakłucia, w których szybko wezbrała jasna krew. Wąż ciśnięty na leśne runo zwinął się spazmatycznym skurczem w naprężony zwój, uścisk męskich palców i impet szarpnięcia musiały go ogłuszyć i zdezorientować, rozkołysany łeb ledwie uniósł się nad ponad splotem łuskowatego ciała, nim zaklęcie Asterin ścięło go zatrważająco czysto jak sierp tnący gładko wiotką szyjkę spęczniałego od trucizny kłosa. Pozostałe rozwidlone języki zadrgały wściekle pośród korzeni i roślinności, unosząc się ostrzegawczo wyżej; delikatne listowie młodych pędów drżało, zdradzając poruszenie sunących po mchu brzuchów – Asterin mogła poczuć, jak coś uderza w jej nogę, jadowe zęby wbiły się jednak w cholewę buta, pozostawiając na niej dwa płytkie nacięcia, kiedy gadzi łeb wyszarpnął haczyki zębów z utwardzonej skóry. Czerep, którego zapragnął dla siebie Verner, leżał tymczasem pomiędzy falą wzbierających syków, czerniąc się na bladym poroście pąsowiejącym od ciepłej jeszcze juchy; wbrew obawom stworzenie zdawało się pośmiertnie ugrzęznąć w swojej ostatniej formie, drgającej jeszcze konwulsyjnie, jakby próbowało rozciągnąć się na ziemi i dosięgnąć swojej straconej głowy. Jedynie zasnute przeźroczem trzeciej powieki oko odbarwiło się błękitem, a szpara źrenicy rozrosła się w ślepy okrąg – istota nie była jednak człowiekiem, zwierzęca postać była dla landvaetta tak samo naturalna, jak smukła sylwetka mężczyzny, którą przybierał w mimikrze wobec ludzi; był istotą polimorficzną – każde z przyjmowanych przezeń ciał było mu właściwie i żadnego z nich nie dało się określić pierwotnym, do którego mógłby wrócić pośmiertnie. Na szczęście Vernera jadowe zęby lśniły więc wciąż nieprzemienione – i gdzieś pod miękkim, różowym podniebieniem tkwiły mikre woreczki gruczołów, z których sączył się przezroczysty jad.
    Kolejne zaklęcie było równie skuteczne – zadziałało natychmiast, sprawiając, że grunt wokół nich poruszył się gwałtownym popłochem pokrytych ciemną łuską ciał; węże w nieskładnej wściekłości zaczęły rozpełzać się po mchu, znikać między zaroślami, ciągnąc za sobą ciężkie ogony, rozpływały się w oczach, pierzchając przed kąsaniem zawisłej w powietrzu inkantacji.  
    Verner mógł więc podnieść wężowy łeb z ziemi i zachować go dla siebie; brzegi nakłuć w jego przedramieniu pokryły się różowym spienieniem, jednak prócz bólu nie czuł jeszcze nic. Zaklęcie przepłaszające działało obszarowo, nie podążając za tym, kto je rzucał – mogli być pewni, że poza jego kręgiem kłębił się półzwierzęcy-półrozumny gniew, czekając aż opuszczą zabezpieczony grunt.
    I kiedy po ich prawej stronie odezwało się ostentacyjne mlaskanie językiem, jakby rozbawiona dezaprobata, mogli być pewni, że mężczyzna, który stanął między drzewami, lustrując ich czujnym spojrzeniem, człowiekiem był na pewno.
    No, jeśli mam być szczery, a kłamać nie lubię, panienka lepiej by zrobiła, gdyby poszła dalej ze mną, chyba że lubi targać zwłoki – odezwał się, jakby ciągnął jedyne rozmowę, w której uczestniczył z wami od dłuższej chwili, łypiąc na Asterin ciemnym okiem z przymilnym półuśmiechem. Był dobrze zbudowany, czujny i wszystko wskazywało na to, że wiedział dobrze, co tutaj robi. – Tudzież sama, jeśli woli – dodał, jego spojrzenie zdawało się kończyć jednak za niego, łaso, ale tropię dobrze i żadnej zwierzyny wolno nie puszczam. Sięgnął do jednego z przytroczonych do pasa skórzanych futerałów, coś zalśniło w jego dłoni, a kiedy rzucił tym w kierunku Vernera, okazało się, że to fiolka z ciekłą zawartością. – Golnij sobie, ręki wyżej niż kolano nie podnoś i módl się do Eir, żeby jad nie był od jej łaski szybszy. To jak będzie? – nie pytał już jego, jakby los Vernera zdążył przesądzić; pytanie kierował do Asterin.
    Przedramię Vernera mrowiło przedwiośniem zdrętwienia.
    No dalej, sztachnij się – drugi mężczyzna musiał podejść cicho z drugiej strony, zdradzając się teraz (ku dezaprobacie pierwszego) nieprzyjemnym tonem zachęty. W rękach trzymał strzelbę.

    Powietrze wokół Laudith zadrżało – od uderzeń mocnych skrzydeł i przeraźliwego jazgotu kruczych krtani, tak upiornie przywodzącego na myśl pieśń żałobną; opadły na nią ciężką chmarą jak wściekła lawina opalizującego masywu, pełna ostrych szponów i bezwzględnych dziobów. W przestrzeniach między drzewami zrobiło się czarno od piór i ogłuszającego zamieszania, musiała pochylić głowę i schować ją w ramionach, musiała wytrzymać – podczas gdy skóra rwała się na ramionach razem z szarpanym ubraniem, pokrywając się gęsto skaleczeniami spływającymi gorącą krwią, ptaki wczepiały się szponami w jej odzież, okładały ją silnymi skrzydłami, próbowały kąsać palce, kiedy odrywała ręce od głowy, by się od nich opędzać, póki nie zwinęła ich w pięści, próbowały sięgnąć uszu, rozdziobać chowane skronie i kark, a ich krzyk coraz silniej przypominał urwany wcześniej krótko krzyk człowieka, którego fragmenty rozniosły ze sobą myszołowy. Opadając na nią, impetem kolejnych ptasich ciał próbowały zbić ją z nóg i mogła poczuć, jak przelatujące nisko ptaszysko przemyślnie uderza skrzydłem w zgięcie jej kolana, by  samo runąć zaraz w gęstą roślinność i szamotać się w niej wściekle z przetrąconym stawem; udało mu się jednak, swoim kosztem, zachwiać w końcu jej równowagą i podcięte kobiece kolano ugięło się, uderzając w twardy korzeń, na moment sprawiając, że odsłoniła bezwiednie skroń – ptasie szpony sięgnęły do jej twarzy, szczęśliwie omijając zaciskaną odruchowo powiekę, pozostawiając jednak szramę na policzku i brwi. Udało jej się wreszcie wysyczeć skuteczne zaklęcie, ogień z trzaskiem rozbłysnął nad jej wyciągniętą dłonią, osmalając czarne pióra i odbijając się w kruczych ślepiach nagłym popłochem – ptaki poderwały się, pierzchając przed językiem płomienia zaskoczone. Zakołowały ponad nią, jazgocząc okrutnie i wściekle – nie zamierzały jednak dać Laudith spokoju i kiedy rzuciła się do ucieczki, z jazgotem podążyły za nią, chłoszcząc skrzydłami listowie i lawirując między pniami, nie spuszczając płomienia z oczu.
    Dwa z kruków, lecących nisko i równolegle z nią, zapikowało ku ziemi, przemieniając się gładko w płowoszare psowate – biegnąc po jej obu stronach symetrycznie powoli zacieśniały dystans. Laudith tymczasem, brnąc naprzód przez zarośla, poczuła znajome, trudne do określenia drgnienie wychwytywane zmysłem medium – czyjś szept, zniekształcony w krótki syk, otarł jej się o policzek niezrozumiałym słowem. Przez moment zdawało jej się, że między drzewami widzi sylwetkę, mężczyznę bez ucha, bez palca, bez części ust, zanim nie rozmył się za mignięciem kolejnego pnia; zdążyła zauważyć jednak, że wyciągniętym poszarpanym ramieniem wskazywał jej kierunek w głąb gęstwiny.
    Duchy mogły podróżować przez gęstwinę bezkarnie; przeczesywać ją bezkarnie. Może dojrzał pączek fimbulflory, zanim rozszarpały go myszołowy?

    Obrączka wsunęła się na kciuk Halle gładko – śliska od krwi i potu, ale wciąż niewątpliwie szczerozłota i cenna; drobne paliczki palca zagruchotały pod podeszwą ciężkiego buta. Może zapach krwi przywiódł za nim sapiące groźnie zwierzę – może podszept myszołowa, który zniknął chwilę wcześniej między listowiem, by opowiedzieć lasu o szabrowniku przeczesującym gąszcz i rozkradającym nieswoje, lśniące łupy. Niedźwiedź przez krótką chwilę tylko, uniesiony na tylnych łapach, wydawał się w spojrzeniu posiadać trzeźwą myśl, zanim zasnuła ją naturalna animalistyczna wrogość – odgłos wydobywający z się z głębokiej gardzieli z pewnością nie był podobny żadnej ludzkiej mowie, choć nietrudno było odczytać z niego przestrzeżenie. Plecy Halle natknęły się tymczasem o pień drzewa; gdyby niedźwiedzie łapy dosięgły go wystarczająco szybko, znalazłby się w potrzasku między drzewem a rozwścieczoną, ryczącą paszczą – rozdzieliły go od tego ledwie sekundy. Zwierzę ze wściekłym grzmieniem miało już runąć wprost na niego, kiedy inkantacja przecięła powietrze precyzyjnie jak chirurgiczny skalpel, przecinając warstwy tkanek pod gęstym futrem i ochronną osłoną luźniejszej skóry, rozwierającej się nagle jak druga krwista paszcza; warczenie przedzierzgnęło się w zaskoczony skowyt, kiedy krew chlusnęła na miękki, spragniony mech. Ciało niedźwiedzia, zachwiało się na krótkich łapach jakby zaskoczone, jedna łapa sięgnęła do ranionego brzucha w ludzkim odruchu niezrozumienia, a kiedy Halle pochylił wzrok mógł dostrzec wnętrze człowieczej dłoni i niedźwiedzie pazury, mógł dostrzec dziwną lekkość zwierzęcego ciała, mógł dostrzec, że kiedy zachwiało się naprzód, osuwając się wprost na niego jego postura skurczyła się między mrugnięciami powiek. I kiedy poczuł odór zwierzęcej sierści w nozdrzach i ciężar konającego ciała przyciskającego go do pnia drzewa, istota przypominała bardziej smukłego mężczyznę w kożuchu z niedźwiedziej sierści niż samego niedźwiedzia. Gorąca krew zbroczyła mu ubranie, ciało w końcu upadło mu pod nogi, półludzkimi palcami zaczepiając bezsilnie jego ubranie, nie wydając z siebie słowa, choć urwany oddech zdawał się na nie silić.
    Zaległa cisza – przed Skovem leżało coś na wpół człowiecze, na wpół zwierzęce. Ostry skrzek myszołowa rozbrzmiał wściekle, gdzieś wyżej, między gałęziami; złote oczy wlepiały się w niego czujnie.
    Pół ich, pół nasz – głos dobiegający spomiędzy listowia był podobny do ptasiego dźwięku; głoski odkształcały się, dostosowując do ptasiej krtani i krótkiego języka.  – Ale przyszłeś z nimi. Na naszą ziemię, półtwoją. Czego chcą? I ty? Ich? Czy nasz? – echo krótkich pytań wtórowało sobie jak krótkie szczebioty, jakby krtań myszołowa nie mogła pomieścić więcej między przerwami mniejszego oddechu. – Wiemy, czego. Wiemy, gdzie. I ty chcesz? – głos stawał się bardziej syczący, ptaszysko rozchyliło nerwowo skrzydła, odsłaniając jaśniejsze pióra, pochylając w końcu czerep niżej, przewracając złotym okiem ku niemu, jakby nie mógł zdecydować. Czy był człowiekiem? Czy istotą taką jak oni? – Jeden nasz, za jeden ich. Znajdź. Przepędź. Półnasz, półich – głowa myszołowa przekręciła się uważnym zaciekawieniem, wykładając mu swoje ptasie rozumienie. – Jeden nasz, dwa ich. Przepędź, zabij. Nasz, nieich. I las nasz, twój, pokażemy. Chcesz?
    Wzorzysta pióra spuszyły się przy tej propozycji, złote oko mrugnęło w oczekiwaniu; nie było jednak czasu – gdzieś nieopodal trzaskały gałęzie, dwa ludzkie głosy szemrały niewyraźnie. Jeden nasz, skrwawiony pod jego nogami, za dwoje ich, przedzierających się przez las nieopodal. Jeden kwiat fimbulflory, do którego mógłby dotrzeć pierwszy, wpuszczony przez landvaetty.

    INFORMACJE

    Każdemu z was przysługuje w tej turze jedna akcja.


    CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 20.04, 23:59)
    Ślepcy
    Verner Forsberg
    Verner Forsberg
    https://midgard.forumpolish.com/t3662-verner-forsberg#37169https://midgard.forumpolish.com/t3673-verner-forsberghttps://midgard.forumpolish.com/t3672-konwalia#37290https://midgard.forumpolish.com/f128-verner-forsberg


    Gadzia głowa odpadła od razu, a on—pod wrażeniem precyzyjnego, natychmiastowego cięcia—poderwał na moment wzrok na Asterin. Powinien patrzeć teraz na własną ranę, powinien gorączkowo szukać w głowie i cielsku węża jakichkolwiek poszlak odnośnie powagi obrażenia, doskonale o tym wiedział — a jednak przez moment patrzył na nią, na jej wielkie mgliste oczy i ciemne żyły i usta, których nie mógł dotknąć już od lat. Patrzył i zastanawiał się, choć nie powinien, czy sięgnęła po magię tak potężną i gwałtowną i celną (odcinając sobie choćby możliwość negocjacji z tymi stworzeniami) bo tego nauczył ją Przesmyk i bo tak należało, czy może w reakcji na to jak samemu ją odepchnął, w reakcji na ugryzienie, które musiała zobaczyć.
    Nie - przypomniał samemu sobie, mrugając i wbijając wzrok w leśną ściółkę. Nie powinien o tym myśleć, nie powinien się zastanawiać, nie powinien karmić się złudzeniami. W końcu jego największym lękiem była śmierć we śnie; a mrzonki i wmawiane samemu sobie kłamstwa potrafiły być równie trujące. Nie spędzi tej nocy z nietrzeźwym umysłem, zmąconym uczuciami. Pogodził się już z tym, że nie mógł zapomnieć Asterin, kiedyś pogodzi się — musi — z tym, że ona pewnie nie czuła tego samego.
    Rana spieniła się, a on poczuł ukłucie niepokoju.
    - Nie martw się. - powiedział niby do niej, choć być może bardziej walcząc z własnymi obawami. Przez myśl przemknęło mu, że ze wszystkich nocy ta jest najodpowiedniejsza by ostrzec ją w kwestii zawartości własnego testamentu, ale szybko porzucił tą myśl. Nie chciał, by się martwiła, już wolał by się złościła i naprawdę lepiej zrobić jej pośmiertną niespodziankę (miał nadzieję że za dziesięć lat). - Obiecałem, że otrujesz mnie dopiero jak skończmy lekcje. - szepnął ponuro, naginając usta do żartobliwego uśmiechu.
    Węże rozpełzły się dzięki jego magii (dzięki, ojcze - pomyślał, ale z nutą żalu, że nigdy nie potrafił czuć wobec niego prawdziwej wdzięczności) więc nachylił się po głowę węża, który ku jego uldze pozostał wężem. Podniósł ją triumfalnie i zmrużył oczy, studiując wzrokiem kły — czy landvaetty w ogóle mogą być jadowite, skoro to demony? W jaki gatunek wcielił się ten sukinsyn? Asterin mogła dostrzec, że jego zwyczajowy uśmiech zamarł, że był równie poważny i skupiony jak wtedy, gdy wstawał w środku nocy (wtedy potrafił jeszcze budzić się w środku nocy, tęsknił za tamtymi czasami) i nago siadał nad problemami z Kenaz i doktoratu; tymi trudnymi, ale i ekscytującymi (dla nudnych miał inną minę).
    Był świadom, że bariera ochroni ich tylko tutaj, ale liczył na to, że kupił im czas (czyż tego właśnie nie robił odkąd usłyszał diagnozę, czyż nie kupował czasu — rozmawiając najpierw z uzdrowicielami, potem z hipnotyzerami, potem ze ślepcami, by wreszcie desperacko rzucić się w pogoń za mitycznym kwiatem?) by złapać oddech, omówić kolejne kroki, by poświęcić kilka sekund swej nowej zabawce, głowie węża kryjącej odpowiedź w kwestii grożącego im niebezpieczeństwa.
    Tyle, że ktoś postanowił ukraść mu ten czas.
    Poderwał ze złością wzrok, nigdy — ani mając pięć lat, ani tym bardziej teraz — nie reagował dobrze, gdy ktoś chciał zepsuć mu zabawę. Głowę węża opuścił do kieszeni, w instynktownym odruchu, jakby obawiał się, że intruz postanowi zabrać mu zabawkę — nigdy nie pozwalał na to dzieciom na podwórku, niezależnie od tego jak bardzo prosiła go matka.
    Ale intruz nie był zainteresowany zabawką, on — ku zimnej furii Vernera — zwrócił się do Asterin.
    Uśmiechał się. Był dobrze zbudowany i miał irytujące mięśnie i szerokie bary (bo robił pompki, a nie doktorat - pomyślał gorzko, ale nie poprawiło mu do humoru) i mówił do niej w sposób, przed którym Verner pięć lat temu usiłował ją ochronić.
    Żałośnie wychodziło mu bronienie jej (pomyślał, zapominając o sytuacji sprzed kilku minut i pamiętając jedynie gorzkiego kosza sprzed pięciu lat), ale i tak postąpił o krok bliżej niej i o krok do przodu.
    - Widzę, że skrył się pan - nie mów mi na ty, gnoju i nie mów t a k do niej - w mojej barierze? - powitał intruza jadowicie, nieco szczeniacko przypominając mu i całemu światu i jej (t a k, stawał się kompetytywny przy jakimkolwiek samcu w jej obecności) czyj czar właśnie ich chronił. - I poucza moją żonę - słowa popłynęły same, ale chyba i tak nie miałby zamiaru ich powstrzymywać, nie waż się o niej myśleć jak o panience lekkich obyczajów, typie. Poza tym, obiecał sobie, że przed śmiercią zdoła ją nazwać żoną, choćby nieprawdziwie. - o wartości przysięgi aż po grób? Zna się pan na truciznach węży? - zapytał niewinnie, choć wciąż wrogo, ja mam z nich doktorat. Miał ochotę przedrzeźnić intruza i przewrócić oczami, tłumaczył mu jak trzymać rękę, naprawdę?, ale ten i tak patrzył na Asterin.
    (Za to, jeśli Asterin spoglądała na Vernera, to mogła dostrzec, że choć zacisnął mocniej szczękę w odpowiedzi na bycie wyzwanym od trupów, to jego spojrzenie pozostało — podobnie jak w trakcie ich majowego spotkania — zaskakująco obojętne jak na temat własnej śmiertelności; i że nie wkładał wysiłku w udawanie obojętności).
    Złapał fiolkę, odruchowo i instynktownie, głównie dlatego, że wiedział czym mogą grozić rozbite fiolki. Nie spodziewał się, by trafił na asów z alchemii (choć może się mylił), ale mikstury lepiej trzymać zamknięte. Skrzywił się lekko, słysząc o Eir — nosił jej medalion, ale najwyraźniej już dawno wypadł z jej łask, wtedy gdy obarczyła go genetyczną chorobą i gdy pozwoliła jego małej księżniczce umrzeć we śnie — i widząc drugiego intruza.
    - Proponuje mi pan antidotum w zamian za chwilę ochrony czy za sprzymierzenie sił? - westchnął.
    No cóż, kupi im czas i naprawdę był ciekaw tego, czym próbowali go poczęstować. Nie wierzył w ludzkie dobro, wierzył za to, że chcieli by odkręcił fiolkę—i to zrobił, wiedząc, że intensywny zapach piżma od razu pozwoli mu rozpoznać podstawowe antidotum.
    Mikstura nie pachniała jak piżmo. Uniósł ją lekko bliżej nosa, przyjrzał się jej uważniej. Pachniała jak sok, ale przez owocową nutę przewijała się ostrzejsza; nieco kwaśny zapach płatków lepiężnika i mocniejszy szaleju jadowitego.
    No proszę. Paraliksir.
    Nie był pewien, czy powinien być oburzony tym, że mężczyzna wziął go za idiotę i liczył, że to wypije — czy raczej uradowany tym, że mężczyzna sam był idiotą, bo sparaliżowanie czyjejś ręki wiodącej Paraliksirem było pewniejsze niż przekonywanie kogoś do wypicia soku. Z tyłu głowy miał też myśl, że mógł poświęcić ten czas na badanie jadu węża i że intruz kradł od niego ten czas. Spojrzał na niego z namysłem, zastanawiając się, czy ma przed sobą idiotę któremu wpadła w ręce trucizna, czy może podobnego do siebie psychopatę konesera, który nie docenił własnej ofiary.
    -Dziękuję. - powiedział z promiennym uśmiechem, nawet nie siląc się na udawanie wdzięczności. Ta była szczera. Dziękuję za cenną zabawkę. Chwilę po ugryzieniu żałował, że nie wziął ze sobą żadnego antidotum — kierowany zapewne perfekcjonizmem, bo każde antidotum powinno być inne i zindywidualizowane; ale przed wyprawą żałował też, że nie zdążył uwarzyć Paraliksirów, ot na wszelki wypadek. Dosłownie spadł mu z nieba.
    - Nie martw się, najdroższa - och, ta narzucona Eggen zabawa bardzo mu się podobała - nic mi nie będzie. - tego jeszcze nie wiedział, ale nawet nie starał się kłamać, odrobina lęku zabrzmi dla tych typów wiarygodnie - Wiesz, że nawet pachnie jak konwalie, twoje ulubione? - zwrócił się do Asterin, nie mając zamiaru ujawnić się z tym, że wie dokładnie co to jest. Tępi, znaczy normalni ludzie nie wiedzieli przecież nawet, że konwalie są trujące, że ich piękno jest zdradliwe.
    Kiedyś Asterin niecierpliwie pytała go o to, czy jakiekolwiek trucizny można zastosować wobec ofiary, która nie chce pić - sprzeczali się wtedy dla zabawy, on miał z kolei zbyt wiele ulubionych trucizn by wybrać jedną; ale demonstracyjnie polał Paraliksirem nóżki złapanej myszy i pozwalał Eggen obserwować jak sztywnieje.
    Pora na demonstrację na ludziach — ale najpierw zerknął kontrolnie na drętwiejące przedramię, szukając okazji do ponownego sięgnięcia po głowę węża i próbując sobie przypomnieć czy wiedział coś o tym gatunku. W jego dumę godziło, ze nieznajomy diagnozował objawy za niego.

    używam statystyki alchemii (78+26) do identyfikacji fiolki od pana i na to poświęcam akcję – w narracji zdołałem przyjrzeć się trochę głowie węża, jeśli jako toksykolog umiem rozpoznać gatunek albo grozę własnych objawów (w dumę Vernera godzą informacje od pana) to będę bardzo wdzięczna za informacje w nowej turze, ale jeśli to byłyby już dwie akcje to w pełni rozumiem!




    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości


    'k100' : 78
    Ślepcy
    Asterin Eggen
    Asterin Eggen
    https://midgard.forumpolish.com/t3631-asterin-eggen#36721https://midgard.forumpolish.com/t3638-asterin-eggen#36796https://midgard.forumpolish.com/t3639-magnus#36803https://midgard.forumpolish.com/f119-asterin-eggen


    Posoka stworzenia wsiąkała w mech, pulchna, wilgotna ziemia spijała ją łapczywymi haustami, trawa drżała natomiast, kiedy syczący pobratymcy czmychali na skutek zaklęcia Vernera. Zanim zwróciła ku niemu wzrok, upewniła się, że wokół nich nie poruszało się już ani jedno zielone źdźbło. Nienawistnym wzrokiem poszukując śladów ich powrotu, jednocześnie dawała sobie czas na uporządkowanie własnych emocji - tarabaniących o schodki żeber jak policyjna pałka tarabaniła o kraty celi, poruszona jego nieoczekiwanym poświęceniem.
    - Jemu już nie jest potrzebna - wzruszyła ramionami, dalej unikając wzroku Forsberga, zapatrzona w gadzi łeb, odrąbany zaklęciem, którego pokłosie wciąż czuła w swoich żyłach, szumiące adrenaliną i mściwą satysfakcją. W ułamku chwili liczyło się tylko to, by odpłacić za ukąszenie, które stworzenie na nim pozostawiło, i zemsta została wymierzona; po części spodziewała się też, że zmiennokształtna istota powróci do ludzkiej formy, jednak śmierć musiała położyć kres umiejętnościom leśnego strażnika. Na wieczność pozostanie więc wybrakowaną serpentyną, pożywką albo ciepłym inkubatorem insekcich jaj, trudno.
    Kiedy potem odnalazła oczy Vernera, mógł dostrzec w niej ledwo dostrzegalne igiełki wahania, niepewności, jak wtedy, gdy przez kilka zdradliwych uderzeń serca rozważała, czy nie przyjąć jego wykrzyczanych w desperacji oświadczyn. Wówczas chciał zmienić dla niej całe swoje życie, dziś je dla niej naraził. Wtedy ochroniła go przed nim samym, dziś próbowała ochronić go przed lasem i jego mieszkańcami. Naprawdę myślał, że zamierzała po wszystkim go otruć? Owszem, w motylim zaułku brzmiało to obiecująco, ale z każdym dniem nienawiść napędzana pieczęcią łagodniała, aż nie pozostało po niej niemalże nic. Obrzuciła go ciężkim spojrzeniem, nijak nie odnosząc się do jego słów, zamiast tego zogniskowawszy uwagę na czymś bliższym, potrzebniejszym. - Myślisz, że był bardzo… - jadowity, nie zdążyła jednak dokończyć, zanim nieopodal rozległo się ciche kliknięcie języka o podniebienie, obce i niepotrzebne, od razu rozżarzające czerwoną lampkę w jej myślach.
    Jak on go nazwał? Zwłokami? A ją - panienką?
    Zmrużyła podejrzliwie oczy, odnalazłszy sylwetkę stojącego między drzewami postawnego mężczyzny, zarozumiałego i pewnego siebie. Znała takich jak on. Znała ich protekcjonalność, ich samczą chytrość, znała zawoalowaną groźbę takiego spojrzenia; całe życie pragnęła stać się silniejsza, by móc bronić się przed jemu podobnymi. Nawet Wujek rozszyfrował, że przymuszenie jej do dalszego kupczenia własnym ciałem zwiastowałoby tylko karminowy welon pozostawiony w alejkach Ymira, krwawy ślad jej buntu.
    Po kręgosłupie Asterin pociekły ciarki, gdy po drugiej stronie rozbrzmiał kolejny głos, opatrzony na dodatek widokiem strzelby ujmowanej przez męskie dłonie. Ripost Vernera, przyjmującego fiolkę na szczęście tylko po to, żeby rozpoznać jej zawartość, słuchała natomiast jak przez mgłę - jak gdyby jej uszy wypełniły się watą i docierały do niej jedynie fragmenty, sprzymierzeniec, bariera, ż o n a (Odynie, co on znowu wymyślił?), antidotum, konwalie. Konwalie. Wyostrzone nagłym zrozumieniem spojrzenie smagnęło oblicze nieznajomego; ile razy rozmawiali o konwaliach, o tym, jak były trujące? O tym, że były jego ulubioną toksyną? Dał jej znak, a ona to pojęła. Dał jej znak, a ją oblał lodowaty gniew.
    - Pojebało cię? - warknęła do pierwszego z przybyłych, sztyletując go wzrokiem kipiącym pogardą. Nie była tak ułożona jak Verner, by ukryć prawdę pod całunem mistyfikacji i kłamstwa, jej palce mrowiły w potrzebie wydarcia strun głosowych z szyi galdra. - To najlepsze zagranie, na jakie cię stać? Módl się do Hel, pieprznięty poeto, żebym ja nie była od niej szybsza - wysyczała, unosząc pokryte czarnymi żyłami dłonie ku piersi nieznajomego. - Bind snubba! - zaintonowane zaklęcie miało za zadanie ciasno okolić jego tors łańcuchami, spętać ramiona do jego boków, tak aby możliwie jak najmocniej uniemożliwić mężczyźnie magiczną odpowiedź. Błyskawicznie obróciła się ku drugiemu napastnikowi i rozłożyła ręce tak, by wskazywały ich obu jednocześnie. - A ty nie odgrywaj mi tu śniącego. Odłóż zabawkę na ziemię, bo zaręczam ci, że kolejne zaklęcie poślę prędzej, niż ty naciśniesz swój sflaczały, smutny spust - przestrzegła z obnażonymi w zimnej furii zębami. - Bądź mądry i spadaj. Twój kolega niestety nie ma tyle szczęścia, musi chwilę z nami zostać - wystarczyłoby wypchnąć spętanego nieznajomego poza bezpieczny krąg, by węże mogły skoncentrować na jego cielsku swoją zemstę, jeśli nie zrobi tego sama Asterin - której zadośćuczynienia nie było jeszcze dosyć. Chcieli go otruć. Chcieli traktować ją jak dziwkę, którą była, tak, ale kiedyś, nie teraz. A landvaetty wciąż były głodne.

    Bind snubba (Catena) – zaklęcie torturujące; tworzy łańcuch, który oplata ciało ofiary.
    60 | 27 + 31 (stata) + 5 (atut) = 63
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Asterin Eggen' has done the following action : kości


    'k100' : 27
    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Las nie był dla Laudith naturalnym środowiskiem. Nigdy nie ciągnęło jej na łono natury. Nie lubiła spędzać czasu uprawiając zimowe sporty, niezwykle w Norwegii popularne, nie przepadała za pływaniem i właściwie żadną aktywnością fizyczną. Najswobodniej zdawała się czuć w bibliotece. Nieistotne, czy tej domowej na piętrze rodzinnego domu, akademickiej, czy tych strzeżonych przy ulicach Midgardu. Nie mówiąc już o tym, że o żadnych wyprawach w dzicz nie było mowy. Wątła, wygodnicka Laudith prędzej by umarła, niż spała na twardej ziemi, przedzierała się przez gęstwinę pełną owadów i kolców, myła się w strumieniu...
    Niby wiedziała, czego się spodziewać, bo zdążyła przeczytać kilka ksiąg i podań o kwiecie Fimbulflory. Opowieści śmiałków, którzy podejmowali trud poszukiwań. Zapoznała się z bestiariuszem stworzeń na jakie mogła się natknąć w lasach okalających Midgard, lecz teoria to jedno. Zdecydowanie brakowało pani Vidgren tego wieczoru doświadczenia. Niczym amator wkroczyła na teren landvaetty i padła ofiarą demona. Po raz pierwszy, więc chwilę gorączkowo poszukiwała w myślach rozwiązania; kruki zdążyły jednak zaatakować. Zdawały się nienaturalnie wręcz silne, wzmocnione magią demona, powietrze wokół aż drżało. W pierwszej chwili można pomyśleć, że ujrzenie swojej fylgii będzie dobrym omenem, lecz nic bardziej mylnego. Z potyczki tej wyszła z podartą koszulą, głębokimi zranieniami na każdym odsłoniętym kawałku skóry, z ciepłą juchą cieknącą po policzku i rękach. Cicho przeklinała pod nosem, lecz powstrzymała krzyk, nie chcąc alarmować o własnej obecności jeszcze bardziej.
    Mocno obolała ruszyła przed siebie, próbując opędzić się od ptaszysk płomieniem, który zaczął lewitować nad jej dłonią, machała ręką zamaszyście, energicznie, chcąc je przepędzić, lecz te cholerne ptaszyska nie chciały ustąpić. Obejrzawszy się za siebie, gdy biegła, w blasku ognia dostrzegła jak zapikowały na leśne runo, zmieniając się w cieniste wilki, psy... Nie była pewna.
    - Feigr hross! - szepnęła, sięgając pamięcią do zakazanych inkantacji, przywołując do siebie nieumarłego konia, na którego się wspięła, wysilając obolałe nogi i starając się ignorować ból podziobanych rąk.
    Może to stworzenie - nieumarłe i jednocześnie majestatyczne i przerażające zdoła zniechęcić demona. Wierzchowiec nie był jedyną istotą, która poruszała się, mimo że jego serce nie pompowało krwi, a płuca nie wypełniały się świeżym powietrzem przesyconym zapachem mchu i kory. Instynkt wskazał Laudith w którą stronę spojrzeć. Przez kilka uderzeń serca dostrzegała męską sylwetkę, okaleczoną i pozbawioną niektórych części ciała; wskazywał jej kierunek, nie bez przyczyny. Pojawił się tu z jakiegoś powodu.
    - Zaczekaj - wyrzekła w jego stronę, zmuszając wierzchowca, by podążył w stronę, którą wskazała dusza okaleczonego mężczyzny. Nie trzymała się zbyt dobrze na grzbiecie nieumarłego stworzenia, palce zaciskała na pomarszczonej skórze szyi, nieprzyjemnej w dotyku, lecz jego nogi były zdecydowanie szybsze niż jej własne. - Zaczekaj! - powtórzyła. - Zginąłeś tu, poszukując kwiatu? - spytała, nie będąc pewna, czy zmarły jest tu jeszcze, ale zamierzała go jakoś zatrzymać - a nierzadko dusze zatrzymywało zainteresowanie.


    | Feigr hross (Equus morti)* – przywołuje nieumarłego konia, który pozwala na szybkie przemieszczanie się i ucieczkę.
    Próg: 25.

    15 (k100) + 20 (m. zakazana) = 35/15





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Laudith Vidgren' has done the following action : kości


    'k100' : 15
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Krew cuchnęła rozgrzanym metalem. Nie, wnętrzności. Ciepłe ciało rozdarte wpół, rozcięte tkanki, różowy błysk narządów napierających na łapy zwierzęcia, desperacko przyciśnięte do rany. Zwierzęcia. Ludzka dłoń wysunęła się z brunatnego futra, lekko jak gdyby sięgała do jego dłoni, zamiast czułości natrafiając na własny koniec. Tęskniłem za tobą. Zwalisty niedźwiedzi brzuch, wraz z uciekającym z niego życiem, zaczął zmieniać kształt — przypominał gruby, obszerny płaszcz narzucony na męskie ramiona. Sylwetka pod nim, choć nie przybrała żadnego kształtu, któremu można by było nadać imię, nie była zwierzęciem. Widział ręce, mleczny odcień skóry wyglądający spomiędzy zakrwawionych palców. Zrobiło mu się niedobrze, a potem źle, gdy zdał sobie sprawę, że cierpi nie przez wyrzuty sumienia, a jedynie przez to, co banalne i chwilowe — dźwięk rozcinanych tkanek był mokry i nieprzyjemny, zapach cierpki, a gdy ofiara opadała na ziemię, hałas, który jej ciało wydusiło z lasu, był wystarczająco głośny, by go zdradzić. Skrzywił się lekko, czując jak drżenie adrenaliny pochłania jego napięte ciało. Niedźwiedź nie był Jaską, zbyt mało było w nim z człowieka, brzuch miał zbyt miękki, umierał zbyt szybko. Jego przyjaciel nie dałby się zabić tak łatwo, tak naiwnie, zrzucając z ramion futro i w desperacji przyciskając dłonie do rany. Mówił Jaską przecież — lata temu, gdy byli młodsi, a on musiał uczyć go jak przetrwać w świecie, w którym sam się urodził — jeżeli zachodzisz kogoś od tyłu, bądź cicho (przykładał palce do jego ust i przekręcał scyzoryk między palcami); mamy przewagę tak długo, jak nas nie słychać — zdradź się, a ten, kto się odwróci, w strachu i panice zaatakuje cię trzy razy mocniej. Przyjaciel nie lubił o tym słuchać, ale musiał zapamiętać. Nie umarłby w ten sposób.
    Wybacz, misiu.
    Halle wyprostował się ponad ciałem, niechętnie odrywając wzrok od własnego przewinienia — lubił magię cięć i skalpeli, była przydatna, gdy atakowały zwierzęta, a jeszcze bardziej przydatna, gdy atakowali ludzie. Krew tymczasem wsiąkła w leśne runo, nadając ciemnej ziemi barwę czarną jak obsydian i zatrzymując się pod podeszwą jego buta, plamiąc przy tym znoszoną, cielęcą skórę na czubku. Cisza była krótka, lecz gęsta jak noc, rozrywając ją więc wpół krzyk ptaka, zdawał się przebijać przez czaszkę — krzyk ostry i wściekły, znów osobliwie ludzki. Gdy uniósł wzrok, ujrzał złote punkty drapieżnych oczu między sękatymi palcami gałęzi, wpatrzone w niego z krwiożerczą uwagą, jakby nigdy — nigdy teraz i nigdy wcześniej — nie spuściły z niego wzroku, jakby obserwowały go już wtedy, lata temu, kiedy jako dziecko pozbawione historii i opieki włóczył się po czarnych obrzeżach miasta. Znosił wtedy do domu półmartwe ptaki, wygłodniałe koty i wyplute przez nie małe myszy bez ogonów, licząc na to, że to, co przeżyje, dotrzyma mu towarzystwa. I oto były — duchy, których szukał wszystkie te lata, przemawiające do niego kakofonią pisków i skrzeczeń. Słowa układały się w ciągi resztkami sił, lecz w końcu pojął. Półnasz, półich.
    Nie był pewien, w którym momencie ruszył się z miejsca, lecz był prawie przekonany, że zrobił to z własnej woli. Czuł się jak zwierzę przemykające między drzewami — małe stworzenie o wyostrzonych zmysłach, poszukujące śladów czyjejś obecności, czyichś kroków, czyjegoś głosu roznoszonego nerwowym szeptem wśród liści. Jego palce zaciskały się kurczowo na nożu, kroki miał dziwne i ciche jak u tancerza, co jakiś czas tłumione skokiem i ramieniem sprytnie owiniętym wokół jednego z konarów. Nie wierzył w magię tego kwiatu — przypominał sobie bezustannie, choć głosy duchów pozostawiły powidoki gdzieś pod skroniami, a ptasie oczy wbijały w jego kark, drobne i złote jak koraliki — nie wierzył w magię, ale wierzył w to, co mogła mu dać, wierzył w to, co mógł sobie wziąć, tak miało przecież być, tak miało być od początku, miał wydostać się z tego życia, miał uciec — od biedy, od wstydu, od Wyzwolonych — miał wrócić na salony, rozwalić łby wszystkim szujom, które go zniszczyły, powycinać im z gardła języki. Mógł sobie to wziąć, a to był pierwszy, duży krok. Wystarczyło słuchać i iść za oddechami, śledzić ludzkie głosy, które w tym cholernym, czarnym lesie nie przypominały niczego, co znał. Jeden nasz, dwa ich. Jedennasz, dwaich. Nie pamiętał już, czy zabił wcześniej człowieka — być może nigdy wcześniej nie dbał o to wystarczająco.
    Głosy stały się głośniejsze — cień niskiego śmiechu i dudnienie kroków, potem chwila ciszy i znów rozmowa. Dyskusja. Nieznajome głosy plątały się niezgrabnie, ktoś nazwał kogoś zwłokami, kogoś panienką, szorstki akcent przywodzący na myśl mężczyzn, między którymi się wychował, zastąpiło w końcu coś gładkiego, coś, co nie pasowało do przekleństw, raczej górnolotnych gróźb i łapówek. Przez ułamek chwili zapragnął się wycofać, byli ich przecież trzej, trzej mężczyźni, których nie mógł zaatakować od tyłu i którzy pragnęli zwycięstwa równie gwałtownie jak on. Nie, nikt nie chciał tak jak on, nikt nie zasługiwał tak jak on. Zacisnął zęby, chowając się w cieniu, przykucając na grubym, wygiętym pniu jednego z rozłożystych drzew. Dopiero wtedy usłyszał ją — jej przekleństwa niosły w sobie ten sam ton co jej inkantacje, a Halle, jak zwykle, pomyślał z rozbawieniem, że miała czasem z jej bratem podobny sposób grożenia ludziom śmiercią. Bezpośredni.
    Nie czekał dłużej — lekkim ruchem zeskoczył z pnia, wypadając z ciemności na dźwięk metalicznego zgrzytu łańcuchów i drżąc lekko w równym stopniu z lękiem co z podekscytowaniem. Musiał być szybki i cichy, chociaż, gdy przestąpił w stronę małego zbiorowiska złodziei, usłyszał krótki trzask suchego korzenia pod obcasem. Nie zdążył nawet przekląć z frustracji, bo gdy jeden z mężczyzn — ten większy, ten szerszy, uzbrojony i nadal na wolności — obrócił głowę w jego stronę, Halle w obronnym geście wyrzucił przed siebie rozwartą dłoń.
    Þyrnar — warknął, a rozczapierzone palce zaczęły zginać się, nadając kształt wystrzeliwującym z ziemi kolczastych pędów. Nie planował tego ruchu ani tego zaklęcia, chciał w zasadzie potraktować go tym samym cięciem, którym przepiłował brzuch niedźwiedzia, lecz kiedy zaostrzone macki oplotły ciało mężczyzny, jego własna pomyłka okazała się wybawieniem. Łańcuchy Asterin i jego pnącza. Dwóch ich. Druga dłoń wystrzeliła więc do przodu, wraz z nią kurczowo trzymany nóż, który miał znaleźć się zaraz przy gardle intruza. Jeden nasz, dwóch ich. Półnasz, półich. — Oddaj mi drugiego, Rin — odezwał się w stronę jedynej znajomej postaci. Jego głos był przyjemny, ciepły i melodyjny, głos huldrekalla, który czegoś pragnie, wzrok natomiast pozostawał wbity w twarz nieznajomego mężczyzny, a jasną twarz ozdobił ładny, słodki uśmiech pozbawiony choćby grama fałszu. Stojąc tak, wciśnięty w grupę ludzi groźnych i zdeterminowanych, on sam nie wyglądał niepokojąco. Nie był ani wysoki, ani zbudowany tak jak jego przeciwnik, oblicze miał zadowolone, ton swobodny — gdyby nie krowi ogon owinięty wokół nogi i nóż w zakrwawionej dłoni, przypominałby człowieka. — Wiem, po co tu jesteście, ty i ten twój chłoptaś — Nie spojrzał nawet w kierunku jej towarzysza, potrafił jednak domyślić się, jak wyglądał. — Wy macie tutaj swój cel, a ja swój. Pomogę wam znaleźć waszego chwasta jeżeli wy pomożecie mi… z nimi.
    Jeden nasz. Dwóch ich.
    Kłamstwem zajmie się później.

    Akcja:
    Þyrnar (Sentis) – przywołuje cierniste pnącza, dotkliwie kaleczące i unieruchamiające ofiarę.
    Próg: 35.
    Rzut: 52 + 19 (statystyka) + 3 (atut zaślepiony) + 3 (atut genetyki) + 2 (bonus z czarnej perły) = 79


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Halle Skov' has done the following action : kości


    'k100' : 52
    Konta specjalne
    Prorok
    Prorok


    Pojawienie się  mężczyzn przerwało Vernerowi pospieszne oględziny, jednak wiedza pozyskana poprzez praktykę zawodu poruszyła koła zębate pierwszych skojarzeń; zdawało się niemożliwym spośród gatunków węży jednoznacznie wskazać gatunek, nie przypominał wprawdzie żadnego z tych pospolicie widywanych w Europie ani tych najbardziej znanych. Szybkie spojrzenie w rozchyloną jamę paszczy podpowiadało rodzinę zdradnicowatych przez brak zębów chwytnych i nieruchomość tych  jadowych, a to przywodziło na myśl groźbę neurotoksyn - gatunek jednak, mogący pozwolić na oszacowanie stopnia zagrożenia, pozostawał zagadką. Verner mógł przynajmniej z całą pewnością  wykluczyć żmiję, która była zarazem - według dotychczasowej wiedzy - jedynym jadowitym wężem w lokalnym krajobrazie. Pozostawało pytanie, czy zmiennokształtność landvaettów mogły ograniczać pojęcia tak małostkowe jak grupy taksonomiczne i jednoznaczne jak gatunek, rozważania w tym temacie i bliższe przyjrzenie się zębom gada przerwało jednak wtargnięcie mężczyzn.
    Moja bariera i moja  żona sprowokowały drgnięcie nieprzyjemnego grymasu na ustach nieznajomego, równie bliskie uśmiechowi, co powściąganej kpinie; opanował się z opieszałością, lustrując Vernera wzrokiem ściągającym z niego krytyczną miarę, wyraźnie w ten sposób niewerbalnie akcentując ewidentne różnice ich fizycznych predyspozycji. Nie czuł się zagrożony; jak później mieliście się przekonać, ta pewność była zapewne dyktowana świadomością, że nie jest w tej konfrontacji zupełnie sam ani zupełnie bezbronny. Na Asterin przenosił wzrok wciąż sugestywny, naprawdę on? zdawał się pytać, nie pytając głośno, naprawdę z nim zostaniesz?, tymczasem niewiele sobie robiąc z  wyrazu jej oczu, jakby nie próbował sięgać dalej niż w płytką pokusę ich barwy.
    -  Tylko przypadkiem, nie kryję się przed niczym - odparł nonszalancko do przesady, strącając z siebie oskarżenie jak kurz z ramienia. Pytanie dotyczące rzekomej żony zostawił bez odpowiedzi, opływając kobiecą sylwetkę nieukrywanym - jak też wspomniał - zainteresowaniem. - O, nie,  wcale - przyznawał otwarcie, podnosząc na niego chytre oko, wysilając się na bardziej uprzejmy ton jedynie dla igraszki tej, krótkiej, jak zakładał, rozmowy. - Znam się na leśnych pomiotach. Konkretniej na ich wartości, konkretniej jeszcze: na tym, że nie posiadają żadnej. To nie są węże - widocznie czuł własną przewagę, a kiedy drugi mężczyzna zdradził swoją obecność powtórzonym poleceniem, rys jego uprzejmości zdawał się jeszcze bardziej żmijowy. Wymienili ze sobą krótkie spojrzenia, porozumiewając się bez słów, zamykając was w potrzasku pomiędzy sobą; lufa trzymanej strzelby trwała łagodnie uniesiona, a dłoń pozostawała bliska spustu.
    - Z prostej życzliwości.
    Nie brzmiało to wcale przekonująco; Verner wkrótce, odjąwszy korek od szklanej szyjki, z łatwością rozpoznał też, dlaczego - ludzkiej życzliwości w tym towarzystwie nie było za grosz, choć próbowali osłodzić ją aromatem owocowego soku. Nie pospieszali go więcej, być może nie chcąc przepłoszyć go od powzięcia decyzji; oczekujące milczenie, jakie zaległo, naprężało się od niewypowiadanej presji. Nic nie rozumieli z opowiadań o zmartwieniu i konwaliach, łypnęli tylko na siebie z hamowanym zniecierpliwieniem, czekając na rozwój wydarzeń tak, jakby zaraz skalpel miał rozciąć na ich oczach żabę rozciągniętą na srebrnej tacy albo uśmiercić ją chemicznie, by zaprezentować ciekawym studentom zjawisko rigor mortis.
    Nie spodziewali się nagłej reakcji Asterin - zaskoczenie odbarwiło się na twarzy pierwszego z nich bladym odcieniem, pajączek pękniętego naczynka zaczerwienił się  jedynie jaskrawo pod jego okiem, jak alarmowa iskra; potem zdawało się, że bliski jest parsknięcia śmiechem. Rozbawienie urwało się mu tymczasem w gardle jak krótkie szczeknięcie przeradzające się w zaskoczony jęk i wreszcie wściekłe sapnięcie, zagłuszone przez szczebiot łańcucha oplatającego się ciasno wokół ciała. Pęta przywiązały mu dłonie do ciała, a on zgiął się, kiedy spoiwa przepasające mu żebra ścisnęły się mocniej, gniotąc pierś i oddech, wciskając się boleśnie w boki i brzuch, jakby miały go zmiażdżyć na podobieństwo duszącego węża.
    Atak Asterin nie mógł pozostać jednak bez responsy drugiego mężczyzny - lufa strzelby poderwała się natychmiast, celując najpierw w nią, później krótko w głowę Vernera i znów w kobiecą pierś, jakby w głowie odliczył prostą, krótką wyliczankę, układając palec na spuście. Próba pertraktacji w tym momencie, jakkolwiek ze strony Asterin brawurowa, zdawała się jednak płonna i zupełnie naiwna; pierwszy strzał został w tej potyczce wszak oddany, a kolejny, odpowiadający mu żarliwie, nie miał być wolniejszy od słów spływających potokiem z jej zajętego groźbą języka.
    Nacisnął więc spust, nim zdążyłaby skończyć okrutne obietnice. Ciężka lufa podskoczyła w jego rękach w tym samym momencie, w którym podeszwy butów Halle uderzyły w grunt, a dłoń rozczapierzyła się w ofensywie - zaklęcie nie mogło być szybsze od pocisku, ale nowe poruszenie musiało zachwiać muszką strzelby i jego napiętymi nerwami. Stało się to szybko: miękkie uderzenie butów o mech, metaliczny szczęk spustu, huk wystrzału - i rozdzierający ból tuż nad biodrem Asterin, zanim cierniste pnącza zawinęły się wokół nadgarstka mężczyzny tak mocno, że wypuścił broń na ziemię. Ubranie na boku kobiety było rozdarte przez pocisk, a gdyby rozchylić jego brzegi - można by zobaczyć też rozdartą skórę i ranę, jakkolwiek powierzchowną, to nieprzyjemną dla oka, wyżłobioną w ciele rowkiem prostym jak gdyby przeciągnięto po nim płytkim dłutem.
    Myszołów nie mógł podążyć za Halle w krąg osłony stworzony przez Vernera - las, przynajmniej tutaj, nie nasłuchiwał jego kłamstw i manipulacji, ani nie widział, kogo pozostawi przy życiu.

    Stawało się z każdą chwilą coraz jaśniejsze, że Laudith nie mogła prześcignąć zwierzęcych sylwetek - psowate łapy darły ruń pazurami, zbliżając się coraz bardziej z obu jej stron jak wilki próbujące zmęczeniem pokonać swoją ofiarę, zanim  przepuszczą ostateczny atak. Zmęczenie wkradało się tymczasem w mięśnie i oddech nieubłagane, sprawiając, że korzenie drzew i nierówność ściółki stawały się zdradliwą pułapką. Zaklęcie w pierwszej chwili ucichło płonnie w szmerze potrącanej roślinności i smagnięciach wiotkich gałązek okładających ramiona, podczas gdy płowa sierść przebłyskiwała między pniami niebezpiecznie blisko; Laudith mogła słyszeć niemal dyszenie rozchylonych uzębionych pysków. Dopiero wtedy, jakby czekając na ostatnią chwilę, tętent kopyt poniósł się gdzieś przed nią, głośne rżenie przedarło się przez zmęczenie i ciężki oddech zagrożenia  na karku. Pojawienie się nieumarłego konia wyraźnie wprawiło landvaetty w dezorientację, potem jeden z wilków, jakby czując, że może im się wymknąć, skoczył w jej stronę mocniejszym susem spomiędzy pni, próbując zaatakować ją z ukosa i chwycić  zębami za łydkę.
    Wskrzeszeniec wpadł pomiędzy nich, uderzając kopytami o grunt i parskając rozchylonymi wściekle nozdrzami; jedno z nich odsłaniało ostrą kość czaszki. Ciemna skóra zdawała się naciągnięta na ciało zwierzęcia jak cienkie płótno siłą naprężone na stelaż, pod którym rysowały się krzywizny i  krawędzie kości. Poruszył się niespokojnie w miejscu, bijąc kopytem o grunt, kiedy Laudith wspinała się mu na grzbiet - psowate landvaetty węszyły i obnażały zęby, niepewne wobec tej dziwnej istoty, w której nie mogły wyczuć życia, jedynie paskudną woń śmierci. Nie zamierzały jednak odpuścić, próbując złapać konia za bark i pęcinę, zanim wierzchowiec wyrwał w gęstwinę, niosąc na grzbiecie Laudith; jego boki pod jej łydkami pozostawały prawie nieruchome, unoszące się jedynie, kiedy przepuszczał przez nozdrza chrobotliwe parsknięcia - psy próbowały wciąż trzymać się możliwie blisko, choć zaczynał zostawiać je w tyle. Skrzydła kurków znów wypełniły przestrzenie między listowiem, nie chcąc dać jej zbiec; nie próbując jednak jeszcze atakować z góry, jakby żywość umarłego zwierzęcia wytrącała je z równowagi.
    Sylwetka mężczyzny mignęła znów między pniami, wyraźnie próbując chwycić się jej wołania, mogła wyczuć, jak stara się jej dosięgnąć z tego miejsca, w którym utknął; pęd sprawiał jednak, że było to trudniejsze dla niego i dla niej - koń przedzierał się przez gęstwinę karkołomnym cwałem, parę razy ocierając się prawie bokiem o mijane konary, posłuszny jednak kobiecym dłoniom wczepionym mu w wyłysiałą grzywę, kierował się dokładnie tam, gdzie mu wskazała. Kwiat rozległo się znowu, podobne do oddechu muskającego jej ucho; sylwetka ducha pojawiała się na mgnienie w przestrzałach między drzewami, by zniknąć zaraz i pojawić się znowu. Tak, tak - głos nabrał na moment wyrazistości, pospieszny i nerwowy,  sprawiający wrażenie, jakby umarły chwytał się nici  porozumienia desperacko, jak wątłej liny przytraczającej go do życia, jak brzytwy wyślizgującej się z zaciskanych palców. To nie kwiat, nie kwiat, musisz... Dłoń pozbawiona palca wciąż wskazywała jej kierunek, łyskając w ciemnej gęstwinie, prowadząc ją dalej.
    Spalić.
    Wystrzał przedarł się przez więzy między życiem a nie-życiem ostro, sprawiając, że obecność ducha nagle rozmyła się między bodźcami świata żywego; huk dźwięczał jeszcze w uszach, tymczasem psowate, które próbowały dogonić i dosięgnąć pęcin konia, nagle wydały z siebie głośne piskliwe skamlenie, przewracając się w jednym momencie na ziemię, jakby coś zwaliło je z nóg. Krucze skrzydła zatrzepotały wysoko w zamieszaniu, ptaki wczepiały się pazurami w pnie lub zawracały raptownie, kracząc nerwowo, pozostawiane przez nią w tyle. Coś je zatrzymało, nie pozwalając przedrzeć się dalej;  bariera nie miała jednak wpływu na wskrzeszone ciało konia.
    Coś jak czterech mężczyzn - dwóch spętanych - i jedna kobieta, w leśnym prześwicie niedaleko; mogła ich minąć bokiem lub wpaść prosto między nich.
    - Zdrajcy! ZDRAJCY! - zaczął drzeć się pierwszy ze spętanych, dostrzegając Laudith między drzewami, choć łańcuch zaciskał mu się coraz silniej wokół piersi.

    INFORMACJE

    Każdemu z was przysługuje w tej turze jedna akcja.


    CZAS NA ODPOWIEDŹ: 72h (do 08.05, 23:59)
    Ślepcy
    Verner Forsberg
    Verner Forsberg
    https://midgard.forumpolish.com/t3662-verner-forsberg#37169https://midgard.forumpolish.com/t3673-verner-forsberghttps://midgard.forumpolish.com/t3672-konwalia#37290https://midgard.forumpolish.com/f128-verner-forsberg


    Kąciki jego ust drgnęły na moment w niemal bliźniaczej drwinie, ale ostatecznie opanował cisnące się na usta riposty (Dajesz mi coś, co ma być antidotum, a nie znasz się na jadach węży? Uważasz, że to nie wąż, a jednak dajesz mi antidotum? Jesteś amatorem jedynie w alchemii, czy w kłamstwie również?) dla dobra s y t u a c j i. Mógłby wypunktować dziury w słowach mężczyzny i podjąć ostateczną decyzję o niewypiciu mikstury, mógłby uważniej spojrzeć w nieco nieobecne oczy Asterin i zagrozić, że zabije go jeśli będzie tak na nią patrzył, ale ostatecznie wygrała w nim naukowa ciekawość i otworzył fiolkę i dzięki temu zyskał w swoim arsenale Paraliksir — ale stracił cenne sekundy, których zaraz będzie żałował.
    Wybuch Asterin, która w lot go zrozumiała, choć przez moment wyglądała jak otrząśnięta z transu (czy sugestie tego pacana ją skrzywdziły? - zastanowił się mimowolnie, ze złością uświadamiając sobie, że nawet jeśli tak, to nigdy mu się nie przyzna), był satysfakcjonujący i na tyle hipnotyzujący dla niego samego, że przez ułamek sekundy uwierzył, że mała żmija zdoła zastraszyć drugiego z mężczyzn.
    Tyle, że niektóre zastraszone zwierzęta kąsają. Postąpił o krok do przodu, gdy lufa poderwała się w stronę Asterin. Poczuł krótką ulgę, gdy jednak skierowała się w jego głowę. Nie spodziewał się umrzeć w tym lesie ani sparaliżowany neurotoksyną (to byłoby upokarzające, ale przecież nie wszystkie są szkodliwe i musiałby oszacować gatunek i dawkę i nie miał na to czasu, na nic nie miał w życiu czasu) ani od strzału w głowę (to byłoby jeszcze bardziej upokarzające), ale w paradoksalny sposób spróbował sobie wmówić, że jest gotowy. Odkąd poznał diagnozę próbował być gotowy i walczyć z losem na raz; ale to przed Asterin było całe życie i...
    … I lufa znów skierowała się na nią, ktoś nowy wypadł z gęstwiny, buchnął wystrzał, a on nie zdążył tego powstrzymać, nie mógł tego powstrzymać, a od utraty kontroli nienawidził bardziej jedynie strachu. Ten odbił się w jego spojrzeniu, które momentalnie poderwał na Asterin — dzikość w błędnych oczach, okropne uczucie, którego nie doświadczył nawet wtedy gdy z nim zrywała ani wtedy gdy wypalał jej pieczęć, ale które wciąż pamiętał doskonale z nocy, którą tak bardzo próbował wyprzeć z pamięci. Cicha kołyska, cichy dom, sine niemowlę, czy Norny znów zabiorą przedwcześnie kogoś kogo kochał mimo że  uruchomiły zegar odmierzający koniec jego własnego życia?
    Podtrzymał ją za ramię, na wypadek gdyby miała osunąć się w jego ramiona — ale tego nie zrobiła — i dopiero wtedy zerknął na młodzieńca i na gnoja ze strzelbą, którego zamorduje. Choć przez ułamek sekundy rozzłościło go to, że to wtargnięcie tutaj nieznajomego przyśpieszyło wystrzał, to zmusił rysy twarzy do pozornego spokoju gdy dotarło do niego, że nowy towarzysz spętał ciernistymi pnączami ich przeciwnika. Mówił coś, co docierało do Vernera jak przez mgłę, przebijając się przez echo bolesnych wspomnień i zbyt gwałtownej adrenaliny. Rin, co to do cholery za skrót? Znali się? Zamrugał, gdy spojrzenie pomknęło na opleciony wokół łydki intruza... ogon. Zadawała się z huldrekallami? Gdyby nie była ranna, zacząłby rozmyślać o tym, czy to jej nowy chłopak i w ogóle, ale była. Huldrekall zdawał się go ignorować, więc na razie i on zignorował jego, bo Asterin potrzebowała pilniejszej pomocy.
    Klęknął przy niej, odszukał wzrokiem krew, nie powinien bać się krwi, bo i tak można umrzeć bez krwotoku, ale i tak serce podeszło mu do gardła gdy niecierpliwie odchylił jej ubranie, brudząc sobie ręce krwią. Zobaczył, że kula przeszła bokiem (przeszła bokiem!!!!) i dopiero wtedy — po ciszy, która trwała jedynie kilka sekund, ale jak na Vernera była wiecznością — odzyskał język w gębie.
    - Zjedz to, prędko. Ten sam, co wczoraj. - poprosił, sięgając do kieszeni. Wcisnął Asterin w dłoń odżywczy cukierek, który miał zatamować krwotok i prędko wstał. Dopiero teraz, gdy była bezpieczna, dopuścił do siebie nienawiść.
    - Pomogę ci ich zabić. - wyrzucił do huldrekalla na jednym wydechu, skrzywdzili Asterin, więc chciał ich zabić, tylko którego najpierw? Kwiat zszedł nagle na drugi plan — przybył tu po to, by rzucić się po szansę na przedłużenie własnego życia, ale jak przez mgłę docierało do niego, że właściwie mógłby zabrać Asterin do szpitala i olać to wszystko, że to on ją na to wszystko namówił i naraził ją na jadowitego węża i tych morderców i na to wszystko. W zaaferowaniu nie wziął nawet pod uwagę, że może młodzieniec proponuje im coś innego niż zabijanie. Lubił aluzje, ale na salonach. Chwilowo zajmowała go decyzja, którego chciałby zabić najpierw i właściwie jak — miał Paraliksir, ale szkoda mu było cennego eliksiru na tych gnojów. Uniósł dłonie, wbijając nienawistny wzrok w tego, który strzelił, ale drugi z mężczyzn podjął decyzję za niego.
    - Kofnun! - syknął nienawistnie by uciszyć na wieki mężczyznę w łańcuchach. Wiedział, że proces jest długotrwały i że nie zabije go od razu (nieświadomie dając Asterin i Hallemu czas na dalsze decyzje), że Asterin zrobiłaby to szybciej, ale chciał zrobić to sam, nienawiść napełniała go tak bardzo, że głód zakazanej magii stał się nie do zniesienia. Rzuciwszy zaklęcie, podążył wzrokiem w kierunku, w którym wrzeszczał mężczyzna.
    Zobaczył między drzewami kobietę. Z daleka nie mógł rozpoznać jej rysów twarzy, ale widział nieumarłego konia, stworzenie, jakie do tej pory znał jedynie z ilustracji.
    Liczył na to, że kobieta, w świetle dnia polarnego, widziała bielmo jego oczu i czerń jego żył; jasny dowód na to, że był ślepcem, jednym z nich.
    - Jesteśmy tu po to, co wszyscy, a oni chcieli nas zamordować! - krzyknął w stronę kobiety (Laudith) by podkreślić, że nie zaatakowali nikogo pierwsi i że nie musiała ani czuć się zagrożona ani zobowiązana do interwencji. Mogła po prostu ich wyminąć, nie sądził aby huldrekall i Asterin chcieli w tym momencie zagrozić komukolwiek innemu niż spętani gnoje (on sam na pewno nie miał do tego głowy) — a poza tym, i tak była szybsza.
    - Nie wiemy nawet, czy są ślepcami! - dodał jeszcze sprytnie, chcąc zasygnalizować jej, że to tamci są intruzami i zdrajcami. Nie musiał nawet kłamać, żaden z wrogów nie zdążył rzucić zaklęcia, a pęta skutecznie im to uniemożliwią.  Trucizna i strzelba, to broń tchórzy, a nie prawdziwych ślepców i nie kobiet dojeżdżających imponujących, wskrzeszonych wierzchowców. Miał nadzieję, że nie była sprzymierzona z tymi idiotami, a samemu sprzymierzyłby się w tej chwili z każdym byleby Asterin wyszła z tego cało (z powodu adrenaliny nie docierało do niego, że być może wcale nie potrzebowała jego pomocy), ale był czujny. Nie chciał powtórki ze strzelby.

    Kofnun na typa w łańcuchach - próg ustalany przez MG, 37+11=48
    Daję Asterin odżywczy cukierek z ekwipunku
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Verner Forsberg' has done the following action : kości


    'k100' : 37
    Ślepcy
    Asterin Eggen
    Asterin Eggen
    https://midgard.forumpolish.com/t3631-asterin-eggen#36721https://midgard.forumpolish.com/t3638-asterin-eggen#36796https://midgard.forumpolish.com/t3639-magnus#36803https://midgard.forumpolish.com/f119-asterin-eggen


    Satysfakcja z udanego zaklęcia i unieruchomienia jednego napastnika była krótkotrwała, kiedy kakofonia dźwięków nakładających się na siebie tłamsiła zadowolenie w zarodku. Nie czuła się bezpiecznie, jeszcze nie; drugi z mężczyzn wciąż trzymał strzelbę i o ile Asterin pokładała niezasłużoną wiarę w jego rozsądek, życząc mu, żeby obrócił się na pięcie i wpełzł z powrotem do nory, z której przyszedł, to trzask przeszywający powietrze pokazał jej, że ryzyko, które wzięła pod uwagę, właśnie się urzeczywistniało.
    Piekący ból wgryzł się w bok jej ciała, wyrywając z gardła sykliwe warknięcie. Nie krzyknęła, nie miała zamiaru: Wujek zadbał o jej siłę, o tolerancję, o przyzwyczajenie do odnoszonych regularnie ran, irytowało ją jedynie to, że w całym rozgardiaszu nie zdążyła się przed nabojem skutecznie obronić. Tania zagrywka broni śniących i tak mogła skończyć się dla niej tragicznie, gdyby coś - ktoś - nie rozproszyło uwagi mężczyzny; zaraz po tym, jak na ułamek sekundy zatoczyła się na nogach do tyłu, zobaczyła majaczącą nieopodal twarz Halle. Obok niej, gdzieś nisko, niepokojąco i zaskakująco nisko, błysnęły też oczy Vernera i to na nim pierwszym odruchowo skupiła uwagę, dostrzegłszy przerażenie wymalowane na jego twarzy pociągnięciami pędzla, które być może tylko ona byłaby w stanie odszyfrować. Nigdy nie widziała go takiego - wytrąconego z opanowanej i swobodnej równowagi, prawdziwie wystraszonego, nękanego chyba przez wyrzuty sumienia, chociaż to on oberwał od durnego węża, a ona zaledwie od mechanizmu kogoś, kto nie był na tyle silny, by wymierzyć przeciw niej zaklęcie. Zamrugawszy z własnym zdziwieniem, w ciszy odebrała od Forsberga cukierka i bezpardonowo wpakowała go sobie do ust, skoro wiedziała już, jak działa; wczoraj galdr zatamował w ten sposób krwawienie jej dłoni.
    - Nic mi nie jest - mruknęła cicho do Vernera, uspokajająco, ale i twardo; nie zamierzała się mazać ani chuchać na ciało pokryte ścieżkami zbyt wielu blizn, jeszcze na moment za to zawiesiła na nim skonfundowany i podejrzliwy wzrok, zanim ten powędrował do Skova. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że to jego zaklęcie unieszkodliwiło zagrożenie śniącoluba. - Bawcie się, dla każdego wystarczy - wzruszyła ramionami, mlaszcząc przy tym cukierkiem; jeśli rana byłaby głęboka, Verner tak szybko nie podniósłby się z kolan (na przeklętych bogów, padł przed nią na kolana, a nie widziała, by robił to dla kogokolwiek; nie sądziła nawet, że był do tego fizycznie zdolny; skąd to się w nim wzięło?), więc nie zawracała sobie głowy, by w ogóle spojrzeć na zakrwawiony fragment szczypiącego, pulsującego igiełkami ciała. - Naszego chwasta - powtórzyła po chwili, przeciągając pierwsze słowo. - A ty tu akurat przez przypadek przechodziłeś, hm, Halle? Co za zbieg okoliczności. Nie szukasz go? - spytała, zmrużywszy lekko oczy, aczkolwiek nie zbudził w niej poczucia zagrożenia, zbyt długo się znali, zbyt blisko przyjaźnili, by nie uważała, że mogliby dojść do kompromisu. Potem powiodła wzrokiem do zarośli, gdzie Verner do kogoś się zwracał, i chociaż nieśmiertelny koń ciemnowłosej zrobił na niej wrażenie, nie czuła potrzeby usprawiedliwiania tego, co tu zachodziło. Nie zaczepiali jej, dwójka spętanych mężczyzn wiedziała już, że odpowiadali tylko ogniem na ogień; odnotowała jednak jej obecność, na wypadek gdyby i przed nią trzeba było się bronić.
    Gniew Forsberga płonął, przesycał aurę intensywnością, o jaką go nie podejrzewała, a widok czarnych żył i biel oczu sprawił, że uniosła ku górze kącik ust w krzywym uśmiechu. - I po co wam to, chuje, było? - westchnęła pobłażliwie do unieszkodliwionych agresorów (zamierzali otruć jej towarzysza, to oni oddali pierwszy strzał, nie jej zaklęcie), po czym spojrzała na Vernera i Halle. - Dobra. Szybciej znajdziemy kwiat, jeśli połączymy siły, skoro cały las i jego mali wędrowcy próbują nas zabić. Verner, Halle; Halle, Verner - powiodła między nimi dłońmi jak w wyliczance, dopiero wówczas musnąwszy opuszką ranę. Nie wydawała się głęboka, na pewno nie zagrażała życiu, więc póki co mogła mieć ją w głębokim poważaniu. Niewielka cena za pokazanie odrażającym, niby-sprytnym śniącolubom ich miejsca - a przynajmniej jednemu z nich, temu o lubieżnie połyskujących oczach; drugim zajęli się jej sprzymierzeńcy. - Czym ci podpadli? Czego konkretnie potrzebujesz? - zwróciła się do Skova, nie wyjaśnił im nic poza tym, że potrzebował jednego ze spętanych ludzi, nie zdawała sobie również sprawy, że przed owym celem postawiły go leśne duchy; że przybył tu z żądzą krwi nie przez własną wendetę, a przez instrukcje zmiennokształtnych. Kątem zerknęła też w kierunku Vernera, wiedziała jednak, że to, co w nim dostrzegła, musiało poczekać do momentu, kiedy będzie mogła spokojnie o tym pomyśleć. Zamiast skupić się na sobie, sięgnęła do jego zranionej ręki i wymamrotała niemalże bezgłośne Fetill, ukrywając ranę po ukąszeniu pod magicznymi bandażami. Cukierek był niepomiernie większą pomocą niż to, ale tylko tyle mogła dla niego zrobić w dziczy. - Fimbulflora miała być w pobliżu landvaettów, więc chyba jesteśmy na dobrej drodze - mruknęła w zastanowieniu, samej nie kiwnąwszy póki co palcem, by pomóc swoim towarzyszom w rozprawieniu się z napastnikami. Niemalże ignorowała istnienie tych nieszczęśników, taksując wzrokiem okolicę; studziła płomień swojej złości i szarpaninę swoich wspomnień, mając nadzieję, że wzrok, którym obdarzył ją pierwszy gnój, wylał się z niej razem z krwią.

    Fetill (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała.
    15 | 11 + 5 = 16
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Asterin Eggen' has done the following action : kości


    'k100' : 11



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.