:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów
5 posters
Prorok
27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:44
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
27.11.2000
Poczęstunek
Organizatorzy aukcji, jak co roku, dopracowali każdy szczegół wydarzenia. Na gości, oprócz wystawy historycznej i samych, możliwych do nabywania w szczytnym celu przedmiotów, oczekiwał też poczęstunek w jadali. Pomieszczenie miało zapełniać się gośćmi poszukującymi odrobiny odpoczynku oraz rozmowy przy kieliszku wypełnionym trunkiem. Nie zabrakło, rzecz jasna, wyrobów cukierniczych i alkoholu – największą popularnością cieszyło się wino o rozmaitych gatunkach oraz miód pitny. W przypadku dostępnych potraw postawiono na tradycyjność: na stole zagościł wędzony łosoś, śledzie, gęsina, a także cienkie placki chlebowe. Na danie główne przeznaczono fårikål, czyli baraninę w kapuście, uważane za norweskie danie narodowe – w związku z tym danie wywodzące się z kraju, z którego pochodzą sami Tordenskioldowie – do wyboru razem z żeberkami jagnięcymi. W ramach deseru przygotowano owsiane ciasteczka z orzechami i owocami, mus jabłkowy, bułeczki cynamonowe i tort. Nie należało zbyt długo oczekiwać, gdyż wkrótce po rozpoczęciu aukcji, jadalnia zaczęła systematycznie zapełniać się gośćmi, a dookoła zapanował przyjemny dla ucha gwar. Obsługa służyła pomocą, niemniej, można było zaobserwować faworyzowanie osób wywodzących się z szanowanych, zaprzyjaźnionych z Tordenskioldami rodzin. Bez względu na to, każdy, kto tylko zagościł dłużej na aukcji, otrzymywał drobny upominek w postaci niewielkiego kryształu, dopasowanego do dnia oraz miesiąca urodzin. Uważano, że dzięki temu, w przyszłości, każdemu uczestnikowi aukcji będzie dopisywała pomyślność.
upominki
Urodzeni między 21.03 a 19.04 – jaspis czerwony (symbolizuje siłę woli).
Urodzeni między 20.04 a 20.05 – awenturyn (symbolizuje wewnętrzny spokój, opanowanie; cechuje się zieloną barwą).
Urodzeni między 21.05 a 20.06 – bursztyn (symbolizuje ufność i kreatywność).
Urodzeni między 21.06 a 22.07 – kwarc różowy (symbolizuje wrażliwość i empatię).
Urodzeni między 23.07 a 22.08 – cytryn (symbolizuje niezależność i pewność siebie).
Urodzeni między 23.08 a 22.09 – sodalit (symbolizuje odwagę i spostrzegawczość; charakteryzuje się niebieskim kolorem).
Urodzeni między 23.09 a 22.10 – chryzokola (symbolizuje jasność myślenia i mądrość przy podejmowaniu decyzji; ma intensywny, niebieskawozielony odcień).
Urodzeni między 23.10 a 21.11 – obsydian (symbolizuje przełamywanie własnych słabości)
Urodzeni między 22.11 a 21.12 – azuryt-malachit (symbolizuje stan wewnętrznej harmonii oraz pogodę ducha; ma niebiesko-zielony kolor).
Urodzeni między 22.12 a 19.01 – kryształ górski (symbolizuje uporządkowanie i rozwagę; jest przezroczysty).
Urodzeni między 20.01 a 18.02 – fluoryt (symbolizuje szczerość oraz umiłowanie prawdy; występuje w różnych kolorach, między innymi różowym oraz jasnoniebieskim).
Urodzeni między 19.02 a 20.03 – jadeit (symbolizuje skromność i empatię).
Urodzeni między 20.04 a 20.05 – awenturyn (symbolizuje wewnętrzny spokój, opanowanie; cechuje się zieloną barwą).
Urodzeni między 21.05 a 20.06 – bursztyn (symbolizuje ufność i kreatywność).
Urodzeni między 21.06 a 22.07 – kwarc różowy (symbolizuje wrażliwość i empatię).
Urodzeni między 23.07 a 22.08 – cytryn (symbolizuje niezależność i pewność siebie).
Urodzeni między 23.08 a 22.09 – sodalit (symbolizuje odwagę i spostrzegawczość; charakteryzuje się niebieskim kolorem).
Urodzeni między 23.09 a 22.10 – chryzokola (symbolizuje jasność myślenia i mądrość przy podejmowaniu decyzji; ma intensywny, niebieskawozielony odcień).
Urodzeni między 23.10 a 21.11 – obsydian (symbolizuje przełamywanie własnych słabości)
Urodzeni między 22.11 a 21.12 – azuryt-malachit (symbolizuje stan wewnętrznej harmonii oraz pogodę ducha; ma niebiesko-zielony kolor).
Urodzeni między 22.12 a 19.01 – kryształ górski (symbolizuje uporządkowanie i rozwagę; jest przezroczysty).
Urodzeni między 20.01 a 18.02 – fluoryt (symbolizuje szczerość oraz umiłowanie prawdy; występuje w różnych kolorach, między innymi różowym oraz jasnoniebieskim).
Urodzeni między 19.02 a 20.03 – jadeit (symbolizuje skromność i empatię).
Einar Halvorsen
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:45
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Złoto, splendor i miękkie, kurtuazyjne błotko, wcierane ze starannością w gładką membranę twarzy. Rozchylające się, rubinowe wargi, perłowe błyski białkówek, onyksy źrenic, wyszukujące znajomych rzeźb fizjonomii. Serdeczność, płynąca słodkim, bezwartościowym miodem - słowa jak skarbce głupców - słowa i wszędzie słowa, płynące wartkim, szemrzącym w zmysłach potokiem. Wydmuszki stwierdzeń i wyuczonych zwrotów, które, gdy rozpływały się jak dziecięce pastylki, wzniecały błogie, przejrzyste poczucie ulgi, przynależności, spełnienia wszystkich, osaczających norm.
Przyczyna, dla której tonął wśród żmijowiska fałszu, była na wskroś trywialna - podła, gniotąca się pod żebrami ciekawość przypominała kalkę pulsującego serca. Zgodził się, że dotrzyma towarzystwa pannie Levittoux, co samo w sobie już stało się fundamentem, na którym oparł - oraz któremu zawierzył - całą swoją obecność.
- Mógłbym powiedzieć ci, że wspaniale wyglądasz - wyznał, okrywając tembr głosu tkaniną poufałego, zdrowo żartobliwego szeptu - jednak wolę zaznaczyć, że przede wszystkim cieszę się z ponownego spotkania - koniuszki ust podciągnęły, bez żadnej zwłoki, pogodną fasadę uśmiechu. Domyślał się z biegiem czasu, dlaczego został wybrany zamiast przedstawiciela klanu, który, przez wszystkie etapy uroczystej aukcji, raczyłby ją nużącą, pustą zastawą stwierdzeń. Wiedział, podobnie, że zdaniem niektórych gości, nie był dla niej właściwym, godnym towarzyszem spotkania. Spojrzenia pełzały po nich jak wygłodniałe czerwie, gdy po przemowie i rozpoczęciu bankietu zmierzali w stronę jadalni - jeszcze niezapełnionej aż po swe brzegi gośćmi.
Służba krzątała się niczym mrówcza kolonia, dbając o nastrój gości; każdemu z nich, bez wyjątku, wręczano drobny podarek.
- Tradycji stało się zadość - dyskretny, cichy ton głosu zmierzał niczym posłaniec w stronę młodej kobiety. - Co roku, w ramach upominku, każdy gość otrzymuje kamień szlachetny. Nieprzypadkowy, jeśli wierzy się temu, co mają symbolizować - wyjaśnił. Położył cytryn na swojej otwartej dłoni; był owalnego kształtu, niewielki, połyskujący niemrawo w kurtynie światła, opadającej z wiszących koron żyrandoli.
Spojrzał, po krótkiej chwili, ponownie na kompankę wieczoru.
- Napijesz się ze mną wina?
Wiedział, że tego nigdy mu nie odmówi.
Przyczyna, dla której tonął wśród żmijowiska fałszu, była na wskroś trywialna - podła, gniotąca się pod żebrami ciekawość przypominała kalkę pulsującego serca. Zgodził się, że dotrzyma towarzystwa pannie Levittoux, co samo w sobie już stało się fundamentem, na którym oparł - oraz któremu zawierzył - całą swoją obecność.
- Mógłbym powiedzieć ci, że wspaniale wyglądasz - wyznał, okrywając tembr głosu tkaniną poufałego, zdrowo żartobliwego szeptu - jednak wolę zaznaczyć, że przede wszystkim cieszę się z ponownego spotkania - koniuszki ust podciągnęły, bez żadnej zwłoki, pogodną fasadę uśmiechu. Domyślał się z biegiem czasu, dlaczego został wybrany zamiast przedstawiciela klanu, który, przez wszystkie etapy uroczystej aukcji, raczyłby ją nużącą, pustą zastawą stwierdzeń. Wiedział, podobnie, że zdaniem niektórych gości, nie był dla niej właściwym, godnym towarzyszem spotkania. Spojrzenia pełzały po nich jak wygłodniałe czerwie, gdy po przemowie i rozpoczęciu bankietu zmierzali w stronę jadalni - jeszcze niezapełnionej aż po swe brzegi gośćmi.
Służba krzątała się niczym mrówcza kolonia, dbając o nastrój gości; każdemu z nich, bez wyjątku, wręczano drobny podarek.
- Tradycji stało się zadość - dyskretny, cichy ton głosu zmierzał niczym posłaniec w stronę młodej kobiety. - Co roku, w ramach upominku, każdy gość otrzymuje kamień szlachetny. Nieprzypadkowy, jeśli wierzy się temu, co mają symbolizować - wyjaśnił. Położył cytryn na swojej otwartej dłoni; był owalnego kształtu, niewielki, połyskujący niemrawo w kurtynie światła, opadającej z wiszących koron żyrandoli.
Spojrzał, po krótkiej chwili, ponownie na kompankę wieczoru.
- Napijesz się ze mną wina?
Wiedział, że tego nigdy mu nie odmówi.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:45
Charlotte Levittoux
Ucieczka z Midgardu była jedynym słusznym, wręcz racjonalnym wyjściem, gdy świat ukradkiem podszeptywał o upokorzeniu. Splugawione nazwisko miało wybrzmiewać z ust skandynawskich panów tak długo, jak długo były narzeczony miał chełpić się swą wolnością.
Charlotte Levittoux pozostawała jednak zbyt dumna, by zaprzątać głowę chwilową słabością. Powróciła do mroźnych krain świadoma swej pozycji, jak gdyby nie ubodło ją w żaden sposób rozstanie. Jawiło się ono jako mankament na nieskazitelnej osobie ciemnowłosej kobiety, aż do pierwszego pocałunku, który skradła swemu kochankowi, tak skrzętnie skrytego w iluzji tajemnic.
Dzisiaj towarzyszem w nocy spienionej od blichtru miał być jednak Einar Halvorsen. Żywiła do niego słabość, a wspomnienie ostatniego spotkania rozniecało uśmiech na bladej twarzy. Była przepełniona więc szczerą chęcią, by spędzić z nim wieczór, dając się porwać w wir pokracznego szaleństwa.
Konwenanse nie były jej znane, tak samo jak i panujące w Midgardzie zasady.
- A czy jedno nie może łączyć się z drugim? Niegrzecznym jest urywać komplement - odparła przekornie, a francuski akcent dał o sobie znać. Był silnie wyczuwalny, wszak Lotta nie dbała o to, by nie kaleczyć szwedzkiego. Wiedziała, że wielu to irytuje, a jeszcze więcej zapewne nie chciało mieć z nią styczności, toteż całkiem perfidnie, z dozą złośliwości przekraczała kolejne granice, grając na delikatnych strunach swoich rozmówców.
Omiotła zebranych gości pospiesznie, ale do obecności żadnego nie przywiązała wagi. Bawił ją fakt, że jeszcze przed kilkoma miesiącami - ociekała w splendorze i towarzystwie Viljama. Dzisiaj pozostawał ledwie cieniem zaprzeszłych wydarzeń.
- Jesteście tacy hojni… - zakpiła nieznacznie, ukazując mężczyźnie własny kamień. - Z całym szacunkiem, Einarze, ale na ludziach to wy się kompletnie nie znacie… Doprawdy ta ozdóbka ma pasować do mnie? Z przypowiastek o niej zasłyszałam, że zgrywa się ona z osobą o pełnym spokoju usposobieniu, a mnie… Daleko do takiej kobiety - burknęła niezadowolona, zaciągając każde słowo z francuskim akcentem. Oburzenie miało mieć wydźwięk teatralny to też ostentacyjnie zamknęła swój podarek w uścisku smukłych palców, zaraz potem wlepiając w Halvorsena intensywnie spojrzenie ciemnych oczu.
- A czy w obecnej sytuacji, gdy moja osoba została błędnie zinterpretowana… Pozostało mi coś innego? - Charlotte zdawała się być divą. Młodą artystką o nieprzeciętnym ego i pewności siebie, lecz wbrew pozorom więcej w niej było przekory, aniżeli buńczuczności. - Nie rozczarowuj mnie chociaż ty, kochany.
Einar Halvorsen
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:46
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Azyl rozmowy, toczonej wśród kołyszących się, nieszkodliwych kąśliwości i zabaw, odgradzał, skutecznie, licem tężejącej uwagi od niedalekich sylwetek. Tło, wypełnione po brzegi szumiącym gwarem i dynamiką postaci, opinanych przez wieczorowe kreacje, tańczyło w sennych muśnięciach rozkapryszonej impresji. Nie odgrywało roli; zupełnie, jakby pod patronatem trwającej, ulotnej chwili, wąski pas świadomości tworzył most prowadzący jedynie do panny Levittoux, zadziornej, nieujarzmionej jak dziki i barwny ptak, którego, bez żadnych skutków usiłowano pochwycić, by trzymać za żelaznymi żebrami klatki. Nieudane - zaręczyny - ze starszym od niej Hallströmem były kolejną próbą ze strony hermetycznego światka możnych, wpływowych osób. Cieszył się, sam, niekiedy, że nie pochodził z klanu, nie stając się marionetką na sznurkach jarlowskiej polityki. Zdany był sam na siebie, dzierżąc, po części, insygnia kowalstwa własnego losu.
- Kto wie? - nuta rozbawienia wsypana i rozpuszczona do ściszonego roztworu głosu. - Może naiwnie sądzili, że dzięki temu ostudzą twój temperament - potok spojrzenia przepłynął po ciemnozielonej grudce, na której gładkiej, oszlifowanej powierzchni łyskały smugi refleksów. Sam, później, schował przeznaczony mu cytryn; zgodnie z przekonaniami symbol niezależności i niezbędnego rezonu. Wielka, doprawdy, strata - pozostawał zależny od własnych, splecionych kłamstw, misternych, kotwiczących się w glebie pozorów, utwardzonych gałązek.
- Norweskie dania - ośmielił się zauważyć tuż po wizycie obsługi. - Mówiłem ci, że pochodzę z Trondheim? - Wybrany na dziś, repertuar kulinarny, nie wprawiał w żadne zdumienie - Tordenskioldowie, podobnie jak on, wywodzili się z malowniczej Norwegii. Wspomnienie znanych, rozpoznawalnych potraw, rozbudzało zadumę, mieszankę kadrów przyjemnych, skąpanych blaskiem dzieciństwa sytuacji. Sam, wybrał jedynie wino, zgodnie ze złożoną uprzednio na jej ramiona sugestią. Smukłe, zgrabne kieliszki, po upłynięciu niewielkich odcinków czasu, zapełniły się trunkiem. Opuszki palców zetknęły się z gładkim szkłem; wino zakołysało się w odwróconej kopule naczynia.
- Mam nadzieję, że próbowałaś już skandynawskiej kuchni - zagadnął, kiedy posmak napoju po raz pierwszy roztoczył się na języku. Był, oczywiście, zaciekawiony jej odczuciami żywionymi do uzdolnionych magicznie, zamieszkujących północ. Różnice, bez wątpienia, istniały; od prostych, dyskretnych odrębności, po znaczne, uwidocznione zmiany.
- Kto wie? - nuta rozbawienia wsypana i rozpuszczona do ściszonego roztworu głosu. - Może naiwnie sądzili, że dzięki temu ostudzą twój temperament - potok spojrzenia przepłynął po ciemnozielonej grudce, na której gładkiej, oszlifowanej powierzchni łyskały smugi refleksów. Sam, później, schował przeznaczony mu cytryn; zgodnie z przekonaniami symbol niezależności i niezbędnego rezonu. Wielka, doprawdy, strata - pozostawał zależny od własnych, splecionych kłamstw, misternych, kotwiczących się w glebie pozorów, utwardzonych gałązek.
- Norweskie dania - ośmielił się zauważyć tuż po wizycie obsługi. - Mówiłem ci, że pochodzę z Trondheim? - Wybrany na dziś, repertuar kulinarny, nie wprawiał w żadne zdumienie - Tordenskioldowie, podobnie jak on, wywodzili się z malowniczej Norwegii. Wspomnienie znanych, rozpoznawalnych potraw, rozbudzało zadumę, mieszankę kadrów przyjemnych, skąpanych blaskiem dzieciństwa sytuacji. Sam, wybrał jedynie wino, zgodnie ze złożoną uprzednio na jej ramiona sugestią. Smukłe, zgrabne kieliszki, po upłynięciu niewielkich odcinków czasu, zapełniły się trunkiem. Opuszki palców zetknęły się z gładkim szkłem; wino zakołysało się w odwróconej kopule naczynia.
- Mam nadzieję, że próbowałaś już skandynawskiej kuchni - zagadnął, kiedy posmak napoju po raz pierwszy roztoczył się na języku. Był, oczywiście, zaciekawiony jej odczuciami żywionymi do uzdolnionych magicznie, zamieszkujących północ. Różnice, bez wątpienia, istniały; od prostych, dyskretnych odrębności, po znaczne, uwidocznione zmiany.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:46
Charlotte Levittoux
Cieszyła się ze spokoju, który przyniosło to spotkanie. Byli sobie bardziej obcy, aniżeli bliscy, lecz łączyła ich miłość do sztuki, która niezdolna była przemijać.
Obserwowała Einara w ciszy, patrząc na niego raz po raz i próbując odkryć jego sekrety, które skrywał zapewne zbyt głęboko, by można było do nich sięgnąć. Słuchała słów, wyciągając spomiędzy wierszy utkane tajemnie, ale nie było w nich nic, co przykuwałoby jej uwagę. Z trudem pojmowała wiele zwrotów, ale starała się czynić postępy w nauce. Nie przejmowała się więc błędami, wszak któż ich nie czyni? Niedbałością była jedynie mowa, kiedy to nie wyzbywała się francuskiego akcentu, a wręcz chętniej podkreślała go w skandynawskich słowach.
- Imbecyle - skwitowała krótko, wzruszając przy tym lekko ramionami. Pobłażliwy wzrok skierowała ponownie na swego towarzysza, aż w końcu wybuchnęła gromkim śmiechem. Nie spodziewała się, by ktokolwiek zrozumiał kobiece potrzeby, a już na pewno nie ktoś, kto jest mężczyzną. - Ostudzenie mego temperamentu to coś więcej niż ofiarowanie wyłącznie ozdóbki - wydawała się być nadąsana, lecz to tylko złudzenie. Charlotte Levittoux uwielbiała podkreślać swoje niezadowolenie, nie zwracając na nikogo uwagi, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Od małego uczona, że ludzie są wyłącznie pionkami na szachownicy życia.
Gdyby ktoś miał przywiązywać wagę do padających słów, zapewne dość szybko zakończyłby swój żywot jako samotny nieudacznik, skąpany w pogardzie Bogów.
- To daleko stąd? - spytała przekornie, pragnąc nieznacznie wbić szpilę między żebra przeszłości. - Gdybyś mnie tam zabrał… Mój były narzeczony zapewne nie byłby tym faktem pocieszony, czyż nie? - kobieca duma nadal cierpiała. Ciemnowłosa nigdy nie byłaby gotowa przyznać, że zraniło ją to, wszak oddała swą duszę w ręce jarlów, a oni potargali ją, niczym bezwartościową tkaninę.
Wizja podróży z Halvorsenem nie była więc aż tak przytłaczająca i karygodna.
Upiła dwa spore łyki, pozwalając jednej kropli osiąść na spierzchniętych wargach, które odznaczały się intensywnym odcieniem karminu. Lustrowała towarzystwo, całą swą uwagę poświęcając tylko jednej osobie.
- Owszem, ale nie jest wybitna… Bardziej sztampowa i do tego powtarzalna. Gdybyś odwiedził Francję, zrozumiałbyś o czym mówię - kobieca zuchwałość była piorunująca. - Oczywiście, zapraszam.
Einar Halvorsen
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:47
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wino, zamknięte w zgrabnej i eleganckiej celi połyskliwego kieliszka, miało wspaniały smak, jedyny, głęboki i intensywny, spleciony w nierozerwalny węzeł z towarzystwem kobiety; bukiet słów oraz bukiet trunku stanowiły jedyną, upragnioną ostoję w podłym, rozwodnionym napoju kurtuazji. Tanie, płynące słowa i gimnastyka starannie wytrenowanych gestów na miękkiej glinie mimiki - ludzie, krążący wokół jak hałaśliwe ptactwo, byli, w druzgocącej większości, wysyceni nużącym, opustoszałym życiem. Nie trwożył się przed poczuciem wyższości, mimo, że w przeciwieństwie do nich nie nosił dumnie nazwiska, które przez pokolenia władczo, nieuchronnie skłaniało do pochylenia karku.
- Nigdzie nie jest daleko - najpierw drgnął jeden kącik ust, później drugi - podziękujmy portalom - uśmiech, bez pośpiechu przeciągnął się po obliczu niczym leniwy kocur. Od rodzinnego Trondheim dzieliły go zawsze setki - zbrylone w warstwę nieco ponad tysiąca - kilometrów. Podobna, znaczna odległość, nie była jednak wyzwaniem dzięki wynalezieniu portali - podróże pomiędzy jednym a drugim miastem urosły do prozaicznej rangi.
- Powinien być raczej wdzięczny - pewność siebie skraplała się w uchodzących słowach. Nie zasłużyła na identyczny, pełen niesmaku los, potraktowanie niegodne cudzoziemki z szanowanej rodziny i przede wszystkim niegodne jej jako całej osoby; z drugiej strony rozważań sam Hallström, już od początku, nie mógł na nią zasłużyć. Żelazne reguły klanu, do którego przynależał i szorstkie, konserwatywne obycie, gnębiłyby ją jak wróble malowanego ptaka.
- Ratuję honor naszej społeczności - zniżył ton swego głosu w konspiracyjnym półżarcie. Wszystko, czego doznała, sprzyjało, aby odbierać ludzi zamieszkujących Skandynawię w rażąco negatywnym świetle. Viljam, sam w sobie, stawał się ostatecznym gwoździem do utworzonej trumny. Ostatnie, przechodzące tygodnie, z całą pewnością nie rozniecały w niej stabilności i szczęścia.
- …a ja, oczywiście, z przyjemnością skorzystam z zaproszenia - nie wdawał się w zażyłą dyskusję (sprzeczkę?) o wyższości jednej kuchni nad drugą, która, mając na względzie nawet usposobienie kobiety, była skazana na porażkę. Zapytał ją o opinię i uszanował odpowiedź padającą z jej rozchylanych warg. Opinia mogła ulegać w przyszłości zmianom, jednak nie miał zamiaru, ani nie czuł powinności, by skłaniać ją i wywierać presję do przekształcenia postrzegania.
- Co powiesz na obejrzenie stoisk? - dopytał, kiedy kieliszki stały się smętnie puste, pozbawione przyjemności trunku. Na aukcji Tordenskioldów, jak co roku, można było nabywać eleganckie ozdoby w formie samych kamieni czy efektów misternej, jubilerskiej pracy.
- Nigdzie nie jest daleko - najpierw drgnął jeden kącik ust, później drugi - podziękujmy portalom - uśmiech, bez pośpiechu przeciągnął się po obliczu niczym leniwy kocur. Od rodzinnego Trondheim dzieliły go zawsze setki - zbrylone w warstwę nieco ponad tysiąca - kilometrów. Podobna, znaczna odległość, nie była jednak wyzwaniem dzięki wynalezieniu portali - podróże pomiędzy jednym a drugim miastem urosły do prozaicznej rangi.
- Powinien być raczej wdzięczny - pewność siebie skraplała się w uchodzących słowach. Nie zasłużyła na identyczny, pełen niesmaku los, potraktowanie niegodne cudzoziemki z szanowanej rodziny i przede wszystkim niegodne jej jako całej osoby; z drugiej strony rozważań sam Hallström, już od początku, nie mógł na nią zasłużyć. Żelazne reguły klanu, do którego przynależał i szorstkie, konserwatywne obycie, gnębiłyby ją jak wróble malowanego ptaka.
- Ratuję honor naszej społeczności - zniżył ton swego głosu w konspiracyjnym półżarcie. Wszystko, czego doznała, sprzyjało, aby odbierać ludzi zamieszkujących Skandynawię w rażąco negatywnym świetle. Viljam, sam w sobie, stawał się ostatecznym gwoździem do utworzonej trumny. Ostatnie, przechodzące tygodnie, z całą pewnością nie rozniecały w niej stabilności i szczęścia.
- …a ja, oczywiście, z przyjemnością skorzystam z zaproszenia - nie wdawał się w zażyłą dyskusję (sprzeczkę?) o wyższości jednej kuchni nad drugą, która, mając na względzie nawet usposobienie kobiety, była skazana na porażkę. Zapytał ją o opinię i uszanował odpowiedź padającą z jej rozchylanych warg. Opinia mogła ulegać w przyszłości zmianom, jednak nie miał zamiaru, ani nie czuł powinności, by skłaniać ją i wywierać presję do przekształcenia postrzegania.
- Co powiesz na obejrzenie stoisk? - dopytał, kiedy kieliszki stały się smętnie puste, pozbawione przyjemności trunku. Na aukcji Tordenskioldów, jak co roku, można było nabywać eleganckie ozdoby w formie samych kamieni czy efektów misternej, jubilerskiej pracy.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:55
Charlotte Levittoux
Towarzystwo mężczyzny było dla niej przyjemne. Być może nawet bardziej niż początkowo chciała przed sobą przyznać. Nie obchodziło jej nic poza Einarem, dzięki któremu wycofywała się z rozmyślań dotyczących byłego narzeczonego,
jakże ulotnego w ferworze minionych tygodni.
Serce zatrzepotało w piersi gwałtowniej, kiedy zuchwale wypowiadał słowa, a uśmiech kobiety stawał się coraz szerszy. Była urocza w swej nietuzinkowej przekorności, toteż chciała tej nocy bawić się na tyle, by jutro wyrzuty sumienia nie strawiły jej potarganej od grzechu duszy.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak wybranie się z tobą w podróż, o ile będzie ona niezapomniana - zażartowała, a uśmiech rozpromienił karminowe wargi unosząc je w delikatnym uśmiechu. Była zafascynowana zuchwałością Halvorsena, nie przejmując się różnicą statusów. Dla nie każdy był równy, toteż korzystała z jego obecności, chcąc doświadczać jeszcze większej intensywności.
Oczekiwała pewnych zachowań, a ten ofiarował jej to.
Upiła kolejny łyk wina, wlepiając sarnie spojrzenie w męską sylwetkę. Oddech nieznacznie spłycił się, a rozbawienie stawało się coraz większe. Był bezczelny, co potęgowało odczuwanie wszelkich bodźców i im dalej brnęli w tej bezczelnej dyspucie, tym Charlotte mocniej chciała poznać artystę.
- Niektórzy nie posiadają honoru, mój drogi, ale na szczęście nie dotyczy to większości - zaczęła mówić spokojnie, a spojrzenie coraz bardziej lustrowało twarz przystojnego towarzysza. - Rozumiem, że ty wyróżniasz się pod tym względem z otaczającego nas tłumu?
Piękne bluźnierstwo. Najsłodsze kłamstwo, którym mógłby nakarmić zbłąkaną Francuzkę. Była spragniona szczerości, jednocześnie łaknąc najpiękniejszych słów otulonych gamą fałszywości.
- Chcesz mnie odwiedzić w Paryżu? To miłe - skwitowała jego sugestię, po czym zrobiła kilka kroków w przód. Mógł podziwiać linię jej kobiecych zaokrągleń, czym dała się napawać przez moment mężczyźnie, chwilę później odwracając się do niego.
- Chodźmy zatem - przytaknęła na jego wcześniejszą propozycję, po czym ukazała mu kieliszek, w którym to nie było już wina. - Musimy też napełnić szkło... Zbyt szybko się skończyło.
Einar i Charlotte z tematu
Sohvi Vänskä
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:56
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Próg towarzyskiego spędu, jak zawsze, przekraczała z ostentacyjną wiernością wsunięta w zazdrosne objęcie męża – znajomy ciężar jego dłoni spoczywał na jej talii, trzymając ją w karcerze swojej czułej pilności, kiedy wsuwali się pomiędzy zgromadzoną już masę ludzi obcych bardziej i mniej, rozpoznawanych prędzej lub z trudem, tłoczną ruchliwością rozbudzając znudzoną przygotowaniami do wyjścia przytomność. Szmer prowadzonych rozmów, kłębiący się pod wysokim sufitem, ocierał się o jej świadomość krótkimi ogonami wyłapanych z poszczególnych dyskusji zdań, lepiących się w bezsensowny, bełkotliwy ciąg zachwytu i, cichszej, krytyki. Przysłuchując się im bez większego zainteresowania, zarazem z beztroską, wścibską przyjemnością, wodziła spojrzeniem wokół – w poszukiwaniu błysku srebrnych tacek, lawirujących pośród gości, na których w pękatych koronach kieliszków zachęcająco kołysały się oferowane trunki; wszystko inne pozostawało, póki co, na dalszym planie zainteresowania: uśmiechnięte maski twarzy, po których prześlizgiwała bystre spojrzenie, zachwycająca wystawność imprezy, elegancka, ekskluzywna otoczka wynosząca pyszny hedonizm bogaczy ponad pęd za błogim zapomnieniem ludzi klas niższych, przykuwające spojrzenie kreacje prześcigające się w zmyślności krojów i barw, łyskanie biżuterii, ciężkich kolczyków uwieszonych u delikatnych płatków kobiecych uszu. Poczuła słodki zapach perfum osiadły na krzywiźnie szyi, kiedy nachyliła się w wylewnym przywitaniu ku żonie któregoś z przyjaciół Nikolaia – piła z nią kiedyś szampana w ogrodzie, alkohol szumiał w kieliszkach, wtórowały mu cykady, a ona, zachęcona trunkiem, narzekała żałośliwie na swojego męża w niekończącej się tyradzie; dzisiaj była w ciąży, szybkie gratulacje, sztuczne uśmiechy, to wspaniale, przeciągłe, niepokojące spojrzenie Nikolaia, po którym jego dłoń, zamiast służyć za bezpieczną cumę, zaczęła ciążyć jej na talii jak zbyt krótki łańcuch.
Rozmowy umilkły, kiedy na scenę wstąpił Tordenskiold; słuchała go dość nieuważnie, wciąż niecierpliwie poszukując cholernych kieliszków, póki znajome nazwisko nie wyrwało jej z tego roztargnienia, pociągając ciemne spojrzenie ku podestowi, na który wstępował przyjaciel. Powodujące niespokojność uwagi pragnienie, na chwilę, oddało mu prym – uśmiechnęła się mimowolnie, delikatnie, wysłuchując jego przemowy, z przekorną zjadliwością, niewyszukanym cynizmem, łagodzonym wyraźną, poufną sympatią malującą się w spojrzeniu. Miała nadzieję, że pochwyci jego wzrok, zadrażni go tym złośliwym grymasem, zaraz zniknął jej jednak z oczu, a ona przypomniała sobie, z niemą, powściągliwą frustracją, że chciała się napić i że Nikolai, wciąż, trwał zatrzymany przez swoich znajomych w miejscu, z objęciem zarzuconym na jej kibić niewygodnym powrozem, a urodziwa, choć rozlewająca się odrobinę w pasie kobieta, opowiada jej o dyskomfortach swojej ciąży.
Bogowie, ratujcie.
W końcu udało jej się uciec, choć sama nie wiedziała jak – chyba wymownie zasugerowała mężowi na ucho, że znajdzie coś dla ukojenia nerwów – znalazła się więc wkrótce w jadalni, by wreszcie opleść palce wokół nóżki kieliszka i unieść go, ze stosownym pozorem nieśpieszności, ku bliźniaczej wiśni ust.
Rozmowy umilkły, kiedy na scenę wstąpił Tordenskiold; słuchała go dość nieuważnie, wciąż niecierpliwie poszukując cholernych kieliszków, póki znajome nazwisko nie wyrwało jej z tego roztargnienia, pociągając ciemne spojrzenie ku podestowi, na który wstępował przyjaciel. Powodujące niespokojność uwagi pragnienie, na chwilę, oddało mu prym – uśmiechnęła się mimowolnie, delikatnie, wysłuchując jego przemowy, z przekorną zjadliwością, niewyszukanym cynizmem, łagodzonym wyraźną, poufną sympatią malującą się w spojrzeniu. Miała nadzieję, że pochwyci jego wzrok, zadrażni go tym złośliwym grymasem, zaraz zniknął jej jednak z oczu, a ona przypomniała sobie, z niemą, powściągliwą frustracją, że chciała się napić i że Nikolai, wciąż, trwał zatrzymany przez swoich znajomych w miejscu, z objęciem zarzuconym na jej kibić niewygodnym powrozem, a urodziwa, choć rozlewająca się odrobinę w pasie kobieta, opowiada jej o dyskomfortach swojej ciąży.
Bogowie, ratujcie.
W końcu udało jej się uciec, choć sama nie wiedziała jak – chyba wymownie zasugerowała mężowi na ucho, że znajdzie coś dla ukojenia nerwów – znalazła się więc wkrótce w jadalni, by wreszcie opleść palce wokół nóżki kieliszka i unieść go, ze stosownym pozorem nieśpieszności, ku bliźniaczej wiśni ust.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:57
Asta Mølgaard
Pochopność i absurd podjętej decyzji uświadamiam sobie z chwilą, kiedy docierają do mnie pierwsze odgłosy prowadzonych z ożywieniem i ekscytacją rozmów. Perliste, sztuczne śmiechy; podnoszące się głosy: każdy chcący być donośniejszym od poprzedniego, byleby tylko dotrzeć do większej ilości uszu, byleby być usłyszanym przez jak największą liczbę osób, byleby okazać się bardziej znaczącym; krystaliczne brzmienie witających się ze sobą w efemerycznych uściskach ścianek kieliszków, będące najdokładniejszym synonimem kruchości relacji spajających wszystkich uczestniczących w wydarzeniu. To nie jest miejsce, w którym powinnam się dziś znajdować – jakkolwiek szczytność celu aukcji Tordenskioldów nie budzi we mnie żadnych wątpliwości, jest wręcz jedyną moją motywacją, wabi mnie jak ogarek ćmy, tak pobudki pchające na ten towarzyski spęd całą skandynawską śmietankę towarzyską bez cienia zawahania mogłabym poddać pod dyskusję. To nie jest miejsce, w którym chcę się dziś znajdować – wszystko wokół od znajomych, emanujących niezrozumiałą dla mnie radością twarzy, poprzez ukradkowe gesty: troskliwy dotyk dłoni na ramieniu, czułe odgarnianie wymykającym się salonowym dyscyplinom kosmyków włosów, zziębnięte opuszki palców szukające cieplnego ukojenia w przestrzeniach między mankietami sztywno wykrochmalonych koszul, pomiędzy zwiewnymi kaskadami otulających talie tkanin, na wymienianych konfidencjonalnym tonem uwagach zamykanych w ciężkie klamry, pełnych jednoznaczności spojrzeń, oceniających, szufladkujących szybciej niż na dobre zdołało się przekroczyć próg kolejnej i kolejnej komnaty, sprawia że na zmianę mam ochotę wyłącznie krzyczeć, zanosić się niekontrolowanym, spazmatycznym szlochem i chichotem zupełnie niepasującym do podniosłości wydarzenia.
Natarczywe uczucie obowiązku – wobec niego, wobec nich, wobec siebie – nie pozwala mi tak zwyczajnie zrezygnować; nie pozwala mi, na oczach tych wszystkich ludzi, rozsypać się jak karciany domek, chwiejnie trwając pomiędzy nimi, na uboczu, nieuważnie przysłuchując się wylewnym przemowom będącym najmniej znaczącym elementem dzisiejszego wieczoru. Nie pozwala mi do cna zanurzyć się w nęcących odmętach marazmu, mimo że z oburzającą niektórych apatią przeglądam prezentowane wyroby i kruszce, zupełnie nieświadomie wciąż sięgając po te, które mogłabym dzielić z Ingmarem – jakby jakąś część mnie nieustannie trawił żar nadziei, że nic mu się nie stało, że tylko wyjechał, w pośpiechu, choćby z Rashadem Hammoudem, pomagając odbudować tę jego niefortunną kolekcję gadzich potworów. Chyba jedynie przypadek – zwodniczo zahaczona o nić mojego losu boska ręka – sprawia, że kolejnych kilka kroków wśród falującego tłumu kieruje mnie w mniej tłoczne, lecz wcale nie mniej atrakcyjne miejsce, a znajomy, ciepły zapach cynamonowych bułeczek drażni bardziej, niż mogłabym się spodziewać.
Nie pamiętam, kiedy udzielam informacji o dacie swojego urodzenia, jednak już przy suto zastawionych stołach stoję z wciśniętym w dłoń czerwonym jaspisem, a jego nierówno wypolerowane krawędzie wżynają się w skórną membranę, naruszając jej strukturę.
- Kurwa… – Nieelegancki zwrot wymyka się mimowolnie spomiędzy coraz bardziej drżących warg, kiedy karminowa grudka jaspisu toczy się pod jeden z blatów. Czuję, jak czara nieszczęść zaczyna się przelewać – jak tłoczące mi się w przełyk łzy, jak plamiąca mi dłoń krew – zaciskam ją w pięść, druga ręką zakrywając sobie usta, wcale nie ze wstydu – wyłącznie dlatego, by nie zacząć krzyczeć.
Pochopność i absurd podjętej decyzji uświadamiam sobie z chwilą, kiedy docierają do mnie pierwsze odgłosy prowadzonych z ożywieniem i ekscytacją rozmów. Perliste, sztuczne śmiechy; podnoszące się głosy: każdy chcący być donośniejszym od poprzedniego, byleby tylko dotrzeć do większej ilości uszu, byleby być usłyszanym przez jak największą liczbę osób, byleby okazać się bardziej znaczącym; krystaliczne brzmienie witających się ze sobą w efemerycznych uściskach ścianek kieliszków, będące najdokładniejszym synonimem kruchości relacji spajających wszystkich uczestniczących w wydarzeniu. To nie jest miejsce, w którym powinnam się dziś znajdować – jakkolwiek szczytność celu aukcji Tordenskioldów nie budzi we mnie żadnych wątpliwości, jest wręcz jedyną moją motywacją, wabi mnie jak ogarek ćmy, tak pobudki pchające na ten towarzyski spęd całą skandynawską śmietankę towarzyską bez cienia zawahania mogłabym poddać pod dyskusję. To nie jest miejsce, w którym chcę się dziś znajdować – wszystko wokół od znajomych, emanujących niezrozumiałą dla mnie radością twarzy, poprzez ukradkowe gesty: troskliwy dotyk dłoni na ramieniu, czułe odgarnianie wymykającym się salonowym dyscyplinom kosmyków włosów, zziębnięte opuszki palców szukające cieplnego ukojenia w przestrzeniach między mankietami sztywno wykrochmalonych koszul, pomiędzy zwiewnymi kaskadami otulających talie tkanin, na wymienianych konfidencjonalnym tonem uwagach zamykanych w ciężkie klamry, pełnych jednoznaczności spojrzeń, oceniających, szufladkujących szybciej niż na dobre zdołało się przekroczyć próg kolejnej i kolejnej komnaty, sprawia że na zmianę mam ochotę wyłącznie krzyczeć, zanosić się niekontrolowanym, spazmatycznym szlochem i chichotem zupełnie niepasującym do podniosłości wydarzenia.
Natarczywe uczucie obowiązku – wobec niego, wobec nich, wobec siebie – nie pozwala mi tak zwyczajnie zrezygnować; nie pozwala mi, na oczach tych wszystkich ludzi, rozsypać się jak karciany domek, chwiejnie trwając pomiędzy nimi, na uboczu, nieuważnie przysłuchując się wylewnym przemowom będącym najmniej znaczącym elementem dzisiejszego wieczoru. Nie pozwala mi do cna zanurzyć się w nęcących odmętach marazmu, mimo że z oburzającą niektórych apatią przeglądam prezentowane wyroby i kruszce, zupełnie nieświadomie wciąż sięgając po te, które mogłabym dzielić z Ingmarem – jakby jakąś część mnie nieustannie trawił żar nadziei, że nic mu się nie stało, że tylko wyjechał, w pośpiechu, choćby z Rashadem Hammoudem, pomagając odbudować tę jego niefortunną kolekcję gadzich potworów. Chyba jedynie przypadek – zwodniczo zahaczona o nić mojego losu boska ręka – sprawia, że kolejnych kilka kroków wśród falującego tłumu kieruje mnie w mniej tłoczne, lecz wcale nie mniej atrakcyjne miejsce, a znajomy, ciepły zapach cynamonowych bułeczek drażni bardziej, niż mogłabym się spodziewać.
Nie pamiętam, kiedy udzielam informacji o dacie swojego urodzenia, jednak już przy suto zastawionych stołach stoję z wciśniętym w dłoń czerwonym jaspisem, a jego nierówno wypolerowane krawędzie wżynają się w skórną membranę, naruszając jej strukturę.
- Kurwa… – Nieelegancki zwrot wymyka się mimowolnie spomiędzy coraz bardziej drżących warg, kiedy karminowa grudka jaspisu toczy się pod jeden z blatów. Czuję, jak czara nieszczęść zaczyna się przelewać – jak tłoczące mi się w przełyk łzy, jak plamiąca mi dłoń krew – zaciskam ją w pięść, druga ręką zakrywając sobie usta, wcale nie ze wstydu – wyłącznie dlatego, by nie zacząć krzyczeć.
Sohvi Vänskä
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:58
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Wytrawne ciepło wina rozkwitało na języku leniwie, obmywało ściśnięty rozdrażnieniem przełyk, rozpalało gardło, w końcu gnieździło się sugestią spokoju w trzewiach; pierwszy łyk wypuszczony w głąb napiętego ciała jak wyprzedzający uspokojenie laufer, uładzający zjeżoną, sfrustrowaną duszę, nim anestezja kolejnych kieliszków spowolni sfory rozdrażnionych myśli, nakryje barki rozluźniającym ciężarem, przyuczy język do weselszej tonacji i wargi do czarowniejszych, mniej przymuszonych, uśmiechów. Ktoś uprzejmym tonem przywoływał ją do krótkiej wymiany słów, wyciągnęła ku niemu dłoń poinstruowana życzliwą prośbą jego gestu, połowicznie zainteresowana powodem zadanego jej pytania, zarazem cierpliwie wyczekująca ponownej samotności, w której pozostawiono ją ostatecznie z życzeniami dobrze spędzonego czasu oraz nieregularną bryłką kryształu, którego fioletowy pigment, nierównomiernie natężony, sprawiał wrażenie zastygłego kłębu tuszu. Upijając kolejny łyk, przewróciła go w zręczności smukłych palców, opuszką kciuka obrysowując ostrzejszą krawędź – fluoryt, wtórowało echo w skroniach, symbolizuje szczerość i umiłowanie prawdy. W akustyce świadomości własnych obłud stwierdzenie to, doskonale grzeczne i niewinne, obrastało w kaleczące łuski prześmiewczości; znów chłód szkła przy ustach, nieeleganckie odchylenie głowy, wzrok uciekający ku okazałym żyrandolom mieniącym się ponad morzem głów, w których szumiały pierwsze fale błogiej nietrzeźwości, jeszcze nieśmiałe, zbyt nieśmiałe. Umiłowana prawda, owszem, tylko za grubymi murami prywatności; umiłowana prawda, oczywiście, jedynie jako wykradane życiu skromne okruchy szczęśliwości i szczerość jedynie tężejąca w żyłach, nabrzmiewająca w krtani łzami, kiedy wydawało jej się, że nie zdoła dłużej trzymać jej za zaciśniętymi zębami akceptacji chronicznej, nieuleczalnej niepełności swojej doli. Zamiast prawdy – tęsknota; zamiast szczerości – ukrócanie siebie pod limitujące oczekiwania obcych horyzontów, obrączka zarzucona sobie jak jarzmo powrozu.
Mirjam uśmiałaby się z niej – a ona wsunęłaby się pod bicze jej śmiechu z rozkoszą, niewypowiedzianym błaganiem, by wydarła z niej tę szczerość siłą. Wiedziała jednocześnie, że nie istniał scenariusz, w którym potrafiłaby ją przy sobie zatrzymać i to również była prawda, prawda nieumiłowana, prawda krzywdząca, prawda rezonująca w ustawicznej, nawracającej pustce życia: dłoń, w której ściskała skrystalizowane szyderstwo losu, nie potrafiła z równą zręcznością pochwycić miłości, równie kurczowo przytrzymać w niej szczęścia. Musiało skruszeć, przesypać się spomiędzy palców, rozłamać się pęknięciem wykwitłym pod zbyt mocnym uderzeniem dłuta wymagającego, ale obawiającego się własnej szczodrości, serca.
W kakofonii rozmów i tłoczności blichtru, przytłaczającej gromadności bodźców, wybrzmiało nagle siarczyste przekleństwo, tak nieprzystojne, niestosowne, intrygujące; wtrąciło się bezceremonialne między bolesność przeżywanej w sobie tragedii, którą próbowała – musiała, coraz wyraźniej w ostatnim czasie, coraz bardziej desperacko – zalewać alkoholem. Uśmiechnęła się mimowolnie, z odruchowym rozbawieniem, poniekąd zachwyconym, przepełnionym złapaną na haczyk nieprzyzwoitości ciekawością, jaka powiodła uwagę ciemnego spojrzenia ku stojącej parę kroków dalej kobiecie. Odwracając się ku niej, czuła na języku gryzącą, złośliwą zaczepność, żart mający wytknąć jej tą werbalną nieostrożność, zaprawiony dyskretną filuternością, ale widok, który zastała, związał jej krtań i usta, wytrącił nieoczekiwanie klingę animuszu z blefiarskiego chwytu.
Zaszklone spojrzenie jeszcze jej nie odnalazło; pytanie, odruchowo nasuwające się na myśl, pierzchło tymczasem z intencji Sohvi, kiedy tylko dostrzegła ciemną krew zbierającą się w załamaniu skóry na obrzeżu zaciśniętej ręki. Przez chwilę trwała znieruchomiała, porażona przebłyskiem wrażenia, że stoją tutaj same, zaciska się na nich konspiracyjna obręcz jakiejś obcej jeszcze wspólności, że Asta, wetknięta w złote ramy hucznego blichtru, tężeje w lustrzane odbicie oglądane tylekroć w zamkniętej prywatności łazienki – jej tragedia wciąż w niej tkwiła, tragedia tej kobiety wylewała się tymczasem za taflę zwierciadła, przez szczelinę pod drzwiami, przez przesmyk zaszklonych źrenic, rozszerzonych pod naporem uczuć.
Dostrzegła kątem oka mężczyznę, który wepchnął jej wcześniej kryształ w rękę; otrzeźwiona nagle zatrzymała go krótkim, szorstkim przepraszam, wetknęła mu swój kieliszek i sięgnęła bezceremonialnie do jego butonierki, wyciągając z niej białą chustkę. Chwilę później stała już przed kobietą, ciepłem swoich palców rozwierała spazmatyczną pięść, chcąc przyłożyć do jej skrwawionego wnętrza poszetkę, przycisnąć dłoń do dłoni, ścisnąć między nimi brukającą się biel materiału. Spotkała wreszcie jej spojrzenie, w jej własnym lśniło przejęcie – nie troskliwe, ale iskrzące niewypowiedzianą, naglącą naganą: przelewasz się przez krawędź na nienagannie czysty obrus obłudy.
– Potrzebujesz wyjść? – spytała zamiast tego rzeczowo.
Mirjam uśmiałaby się z niej – a ona wsunęłaby się pod bicze jej śmiechu z rozkoszą, niewypowiedzianym błaganiem, by wydarła z niej tę szczerość siłą. Wiedziała jednocześnie, że nie istniał scenariusz, w którym potrafiłaby ją przy sobie zatrzymać i to również była prawda, prawda nieumiłowana, prawda krzywdząca, prawda rezonująca w ustawicznej, nawracającej pustce życia: dłoń, w której ściskała skrystalizowane szyderstwo losu, nie potrafiła z równą zręcznością pochwycić miłości, równie kurczowo przytrzymać w niej szczęścia. Musiało skruszeć, przesypać się spomiędzy palców, rozłamać się pęknięciem wykwitłym pod zbyt mocnym uderzeniem dłuta wymagającego, ale obawiającego się własnej szczodrości, serca.
W kakofonii rozmów i tłoczności blichtru, przytłaczającej gromadności bodźców, wybrzmiało nagle siarczyste przekleństwo, tak nieprzystojne, niestosowne, intrygujące; wtrąciło się bezceremonialne między bolesność przeżywanej w sobie tragedii, którą próbowała – musiała, coraz wyraźniej w ostatnim czasie, coraz bardziej desperacko – zalewać alkoholem. Uśmiechnęła się mimowolnie, z odruchowym rozbawieniem, poniekąd zachwyconym, przepełnionym złapaną na haczyk nieprzyzwoitości ciekawością, jaka powiodła uwagę ciemnego spojrzenia ku stojącej parę kroków dalej kobiecie. Odwracając się ku niej, czuła na języku gryzącą, złośliwą zaczepność, żart mający wytknąć jej tą werbalną nieostrożność, zaprawiony dyskretną filuternością, ale widok, który zastała, związał jej krtań i usta, wytrącił nieoczekiwanie klingę animuszu z blefiarskiego chwytu.
Zaszklone spojrzenie jeszcze jej nie odnalazło; pytanie, odruchowo nasuwające się na myśl, pierzchło tymczasem z intencji Sohvi, kiedy tylko dostrzegła ciemną krew zbierającą się w załamaniu skóry na obrzeżu zaciśniętej ręki. Przez chwilę trwała znieruchomiała, porażona przebłyskiem wrażenia, że stoją tutaj same, zaciska się na nich konspiracyjna obręcz jakiejś obcej jeszcze wspólności, że Asta, wetknięta w złote ramy hucznego blichtru, tężeje w lustrzane odbicie oglądane tylekroć w zamkniętej prywatności łazienki – jej tragedia wciąż w niej tkwiła, tragedia tej kobiety wylewała się tymczasem za taflę zwierciadła, przez szczelinę pod drzwiami, przez przesmyk zaszklonych źrenic, rozszerzonych pod naporem uczuć.
Dostrzegła kątem oka mężczyznę, który wepchnął jej wcześniej kryształ w rękę; otrzeźwiona nagle zatrzymała go krótkim, szorstkim przepraszam, wetknęła mu swój kieliszek i sięgnęła bezceremonialnie do jego butonierki, wyciągając z niej białą chustkę. Chwilę później stała już przed kobietą, ciepłem swoich palców rozwierała spazmatyczną pięść, chcąc przyłożyć do jej skrwawionego wnętrza poszetkę, przycisnąć dłoń do dłoni, ścisnąć między nimi brukającą się biel materiału. Spotkała wreszcie jej spojrzenie, w jej własnym lśniło przejęcie – nie troskliwe, ale iskrzące niewypowiedzianą, naglącą naganą: przelewasz się przez krawędź na nienagannie czysty obrus obłudy.
– Potrzebujesz wyjść? – spytała zamiast tego rzeczowo.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 11:59
Zimno mi.
Chłód dosięgających mnie w jednym momencie spojrzeń – nagle, jakby tę kuriozalną metamorfozę wymusiło otoczenie, nie natomiast zaistniała, uknuta przez same Norny sytuacja, do przesady pruderyjnych, zgorszonych frywolnym słownictwem – tnie bezpretensjonalnie gęstniejącą wokół atmosferę, zachłannie godząc ostrzem reprymendy w moją stronę. Miast jednak wykwitu szkarłatu wstydu, tak natarczywie wyczekiwanego przez postronnych świadków mojej uległości emocjom, blednę bardziej, jak gdyby cała krew odpływała ze mnie, przesączając się systematycznie przez nacięcie na dłoni; jakby w tym jednym miejscu komasowało się wszystko, czego niezwłocznie próbował pozbyć się organizm.
Ziąb – wrażenie, jakby w pomieszczeniu otwarto wszystkie okna, wpuszczając między nieświadomych gości przyczajoną na zewnątrz noc, narasta z każdą upływającą boleśnie powoli chwilą – przenika przez lichy materiał sukienki, ręcznie odnajdując drogę ku bladości skóry pomiędzy plisami ciemnego tiulu, by rozprzestrzeniać się po zdezorientowanym nagłą zmianą ciele, przesączać w głąb, ku zgrabiałym kościom.
Dłoń rozwieram mechanicznie; równie mechanicznie unoszę spłowiały błękit spojrzenia na znajomo obcą twarz – moment jej pojawienia się rozmywa się pomiędzy łapaniem kolejnych, nieregularnych haustów powietrza. Jak dziecko poddaję się czułemu dotykowi jej smukłych palców, z równie dziecięcym zainteresowaniem – chwilowym, uciekającym prędko ku dziesiątkom innych kwestii: damskiemu szczebiotowi otulonemu w śródziemnomorski (francuski?) akcent; brzękowi tłuczonego kryształu na drugim końcu jadalni; sylwetce górującej, czuwającej nad wszystkimi, jak samotna rdzawa wyspa pośrodku oceanu jednakowo otępiałego tłumu – przypatrując się każdemu jej ruchowi, dokładnemu, stanowczemu (ta stanowczość chwyta mnie gwałtownie za kark, stawia do pionu, niemal otrzeźwia), na jaki sama nie jestem jeszcze w stanie się zdobyć.
Cisnące mi się na usta słowa przeżuwam jak twardą, lepką grudę; nie potrafię ukształtować z nich jednoznacznej odpowiedzi, im dłużej je mielę, tym bardziej przypominają bezkształtną, pozbawioną wyrazu, jakiegokolwiek uczucia masę nienadającą się do wyrażania wszelkich kłębiących się we mnie odczuć i potrzeb. Prawdopodobnie – uświadamiam to sobie w ulotnej, zaraz rozproszonej chwili postanowienia pozbierania się i przywdziania jedynej słusznej maski lekceważenia, tak bardzo pasującej do noszonego przez wszystkich zebranych kamuflażu – sama nie bardzo jestem w stanie jednoznacznie określi, czego potrzebuję.
- To chyba nie byłby najlepszy pomysł – odpowiadam powoli, ostrożnie formując myśli w słowa – wcale nie dlatego, by przypadkiem ponownie nie zwrócić na siebie uwagi zbyt interesujących się cudzym życiem kwok, lecz by samej sobie dać czas na uspokojenie huraganu emocji. Jak na ironię, zostanie wewnątrz ociekającej przepychem budowli, której ściany zdają się kurczyć i miażdżyć mnie pod wzrastającą ilością duszącego egocentryzmu, również nie jawi się jako właściwy plan. Świadomość obcości zaczyna uwierać, jak źle przycięta metka: drapie prowokacyjnie wnętrze duszy w preludium zabawy o to, kto dłużej wytrzyma. – Dziękuję i przepraszam za kłopot. Powinnam być ostrożniejsza. – Ogólnikowe stwierdzenie okraszam cieniem uśmiechu, który jest jak nieporadna próba szachrajstwa; nie potrafię przekonać samej siebie o zmianie nastroju i wszystko szepce mi, że moja niespodziewana towarzyszka również nie da się zwieść tym pozorom. – I chyba powinnam się napić. – Wzrokiem uciekam w bok, nawet nie ku stołom, ale miejscu, w którym pod śnieżną bielą obrusu ostatni raz mignęła mi czerwień jaspisu. Oswobadzając dłoń z kobiecego uścisku, postępuję kilka kroków ku szpalerowi smukłych sylwetek kieliszków, bez wyrzutów wprowadzając chaos między szereg stojących na straży dobrej zabawy kryształowych żołnierzy.
Chłód dosięgających mnie w jednym momencie spojrzeń – nagle, jakby tę kuriozalną metamorfozę wymusiło otoczenie, nie natomiast zaistniała, uknuta przez same Norny sytuacja, do przesady pruderyjnych, zgorszonych frywolnym słownictwem – tnie bezpretensjonalnie gęstniejącą wokół atmosferę, zachłannie godząc ostrzem reprymendy w moją stronę. Miast jednak wykwitu szkarłatu wstydu, tak natarczywie wyczekiwanego przez postronnych świadków mojej uległości emocjom, blednę bardziej, jak gdyby cała krew odpływała ze mnie, przesączając się systematycznie przez nacięcie na dłoni; jakby w tym jednym miejscu komasowało się wszystko, czego niezwłocznie próbował pozbyć się organizm.
Ziąb – wrażenie, jakby w pomieszczeniu otwarto wszystkie okna, wpuszczając między nieświadomych gości przyczajoną na zewnątrz noc, narasta z każdą upływającą boleśnie powoli chwilą – przenika przez lichy materiał sukienki, ręcznie odnajdując drogę ku bladości skóry pomiędzy plisami ciemnego tiulu, by rozprzestrzeniać się po zdezorientowanym nagłą zmianą ciele, przesączać w głąb, ku zgrabiałym kościom.
Dłoń rozwieram mechanicznie; równie mechanicznie unoszę spłowiały błękit spojrzenia na znajomo obcą twarz – moment jej pojawienia się rozmywa się pomiędzy łapaniem kolejnych, nieregularnych haustów powietrza. Jak dziecko poddaję się czułemu dotykowi jej smukłych palców, z równie dziecięcym zainteresowaniem – chwilowym, uciekającym prędko ku dziesiątkom innych kwestii: damskiemu szczebiotowi otulonemu w śródziemnomorski (francuski?) akcent; brzękowi tłuczonego kryształu na drugim końcu jadalni; sylwetce górującej, czuwającej nad wszystkimi, jak samotna rdzawa wyspa pośrodku oceanu jednakowo otępiałego tłumu – przypatrując się każdemu jej ruchowi, dokładnemu, stanowczemu (ta stanowczość chwyta mnie gwałtownie za kark, stawia do pionu, niemal otrzeźwia), na jaki sama nie jestem jeszcze w stanie się zdobyć.
Cisnące mi się na usta słowa przeżuwam jak twardą, lepką grudę; nie potrafię ukształtować z nich jednoznacznej odpowiedzi, im dłużej je mielę, tym bardziej przypominają bezkształtną, pozbawioną wyrazu, jakiegokolwiek uczucia masę nienadającą się do wyrażania wszelkich kłębiących się we mnie odczuć i potrzeb. Prawdopodobnie – uświadamiam to sobie w ulotnej, zaraz rozproszonej chwili postanowienia pozbierania się i przywdziania jedynej słusznej maski lekceważenia, tak bardzo pasującej do noszonego przez wszystkich zebranych kamuflażu – sama nie bardzo jestem w stanie jednoznacznie określi, czego potrzebuję.
- To chyba nie byłby najlepszy pomysł – odpowiadam powoli, ostrożnie formując myśli w słowa – wcale nie dlatego, by przypadkiem ponownie nie zwrócić na siebie uwagi zbyt interesujących się cudzym życiem kwok, lecz by samej sobie dać czas na uspokojenie huraganu emocji. Jak na ironię, zostanie wewnątrz ociekającej przepychem budowli, której ściany zdają się kurczyć i miażdżyć mnie pod wzrastającą ilością duszącego egocentryzmu, również nie jawi się jako właściwy plan. Świadomość obcości zaczyna uwierać, jak źle przycięta metka: drapie prowokacyjnie wnętrze duszy w preludium zabawy o to, kto dłużej wytrzyma. – Dziękuję i przepraszam za kłopot. Powinnam być ostrożniejsza. – Ogólnikowe stwierdzenie okraszam cieniem uśmiechu, który jest jak nieporadna próba szachrajstwa; nie potrafię przekonać samej siebie o zmianie nastroju i wszystko szepce mi, że moja niespodziewana towarzyszka również nie da się zwieść tym pozorom. – I chyba powinnam się napić. – Wzrokiem uciekam w bok, nawet nie ku stołom, ale miejscu, w którym pod śnieżną bielą obrusu ostatni raz mignęła mi czerwień jaspisu. Oswobadzając dłoń z kobiecego uścisku, postępuję kilka kroków ku szpalerowi smukłych sylwetek kieliszków, bez wyrzutów wprowadzając chaos między szereg stojących na straży dobrej zabawy kryształowych żołnierzy.
Sohvi Vänskä
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 12:00
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Delikatna dłoń rozwinęła się pod sugestią jej palców zaskakująco posłusznie, zapewne przez dezorientującą ćmę wezbranych nieoczekiwanie emocji – jak otwierający się pod subtelnym ciepłem słońca pąk, odsłaniający przed jego spojrzeniem rozkrwawione serce kwiatu, rozdarte i pokąsane, spływające ciemną żywicą rozciętego ciała. Przyciskając do niej bawełnianą chustkę, bezceremonialne wydartą z brustaszy zaskoczonego mężczyzny, rozpoznawała lepkie ciepło wsiąkające w pierwsze warstwy materiału; pod opuszkami drugiej dłoni, asekuracyjnie podłożonej, czuła gładkie wyniesienia kostek i miękkie wgłębienia między nimi, mimowiednie dostrzegając intrygujący chłód jej skóry, choć starając się uporczywie to nasuwające się spostrzeżenie ignorować, jakby było w nim coś niewłaściwego – uważność zakrawająca o niestosowność, od której musiała się, zawsze i wbrew sobie, wzbraniać, wiedząc doskonale, z jaką łatwością przychodziło jej podobnym subtelnościom ulegać, pozwalać się im prowadzić dalej, ku myślom jeszcze uważniejszym, jeszcze wnikliwszym, nieuchronnie zgubnym.
Błękitne spojrzenie wychyliło się tymczasem wreszcie spod kurtyny czernionych tuszem rzęs z błyskiem niewinnego zainteresowania, pod którym poczuła się w kontraście tym bardziej zagrzana – alkoholem, tłocznym przepychem bodźców, chronicznym zadrażnieniem nerwów, miazmatem obcującej głośno i uciesznie tłuszczy; odruchową protekcyjną troskliwością rozmrużającą zaintrygowane oko, niezdolne obojętnie przymknąć powiek przed bezsilną szklistością kobiecych źrenic, w których odnajdywała tak często reminiscencje siebie, młodej, uwieszonej bezradnie na końcu rygorystycznej smyczy ojcowskiej woli, błędnością wzroku poszukującej pomocy, zanim nie zrozumiała wreszcie, że musi sięgnąć po nią sama. Zogniskowana na niej uwaga rozmyła się wkrótce potem, smagana roszczeniowym jazgotem otoczenia, jego natężonymi, ścigającymi się w natarczywości komponentami, mieszającymi się w miksturę gęstą jak melasa, w której percepcja grzęzła podobnie do kamienia wrzuconego w trzęsawisko, powoli wciąganego pod ciężki kożuch otumaniającej wystawności.
Głos kobiety w końcu zdołał się przez ten natłok przedrzeć, powolnie artykułując kształty bezbarwnych słów, bladych tak samo, jak jej kredowe, spłoszone oblicze. Ukąszenia ciekawskich spojrzeń drażniły przewrażliwioną intuicję, zatruwając Sohvi pewnym dyskomfortem, gorącem wykwitającym powoli między ich dłońmi, wyrazistą świadomością tego kontaktu; nie chciała zarazem się z tego gestu wycofywać, przykuta do Asty niespodziewanym, instynktownym poczuciem obowiązku, tym samym, które niezmiennie przewiązywało jej nadgarstki przypadkowymi wstążkami opiekuńczej zaborczości wobec młodych dziewcząt, niedoświadczonych i ufnych, tak nieumiejętnie prowadzonych przez ich właściwych piastunów, tłamszonych oczekiwaniami, jeszcze nieodpornych. Tęskniła często za czasami, kiedy mogła podobnym relacjom hołdować otwarcie i ostentacyjnie, gromadzić wokół siebie swoje podopieczne, składać im częste, nadczułe wizyty, czynić się ich ulubioną powiernicą, zdobywać sobie niewinne serca, słodkie uznanie, niewymuszone posłuszeństwo, z jakim przychodziły do niej omówić ważkie dla siebie decyzje – nie popełniając wobec nich nigdy żadnych zdrożności, a jednak w trosce o ich godność musząc ograniczyć kontakty; przynajmniej te, których nie zdążyły kategorycznie zerwać same.
– To żaden kłopot – zapewniła z subtelnie przemyconym złagodnieniem, wypuszczając jej wycofującą się dłoń, mnąc skrwawioną poszetkę nieuważnie w palcach opuszczonej ręki. Na krótko spuściła ją z oczu, by przemknąć bystro spojrzeniem w bok, zauważając ruch paru odwracanych nerwowo głów, nim nie podążyła za nią, sięgając w tym samym kierunku po wąską nóżkę kieliszka.
– Proszę pochopnie nie ulegać domniemaniu bezinteresowności – oznajmiła, unosząc krew trunku, ciemnym spojrzeniem, delikatnie przekornym, odnajdując jej uwagę. – Wbrew pozorom nikt tu dzisiaj nie bruka sobie nią sumienia; zwyczajnie nie wypada. Proponuję wymianę uczciwie zrównoważoną – doskonale powściągana ekspresja przełamała się grymasem delikatnego, sympatycznego uśmiechu, w ciemniach oczu zabłysła tymczasem dyskretna filuterność: – a więc za brak wścibskich pytań – brak pytań wobec tego, co zbyt długo trzymam już za zębami. – I ja, solidarnie, przeleję się przez krawędź przed tobą. – To jednak dopiero po koniecznym znieczuleniu – dodała, wymownie podnosząc szkło.
Błękitne spojrzenie wychyliło się tymczasem wreszcie spod kurtyny czernionych tuszem rzęs z błyskiem niewinnego zainteresowania, pod którym poczuła się w kontraście tym bardziej zagrzana – alkoholem, tłocznym przepychem bodźców, chronicznym zadrażnieniem nerwów, miazmatem obcującej głośno i uciesznie tłuszczy; odruchową protekcyjną troskliwością rozmrużającą zaintrygowane oko, niezdolne obojętnie przymknąć powiek przed bezsilną szklistością kobiecych źrenic, w których odnajdywała tak często reminiscencje siebie, młodej, uwieszonej bezradnie na końcu rygorystycznej smyczy ojcowskiej woli, błędnością wzroku poszukującej pomocy, zanim nie zrozumiała wreszcie, że musi sięgnąć po nią sama. Zogniskowana na niej uwaga rozmyła się wkrótce potem, smagana roszczeniowym jazgotem otoczenia, jego natężonymi, ścigającymi się w natarczywości komponentami, mieszającymi się w miksturę gęstą jak melasa, w której percepcja grzęzła podobnie do kamienia wrzuconego w trzęsawisko, powoli wciąganego pod ciężki kożuch otumaniającej wystawności.
Głos kobiety w końcu zdołał się przez ten natłok przedrzeć, powolnie artykułując kształty bezbarwnych słów, bladych tak samo, jak jej kredowe, spłoszone oblicze. Ukąszenia ciekawskich spojrzeń drażniły przewrażliwioną intuicję, zatruwając Sohvi pewnym dyskomfortem, gorącem wykwitającym powoli między ich dłońmi, wyrazistą świadomością tego kontaktu; nie chciała zarazem się z tego gestu wycofywać, przykuta do Asty niespodziewanym, instynktownym poczuciem obowiązku, tym samym, które niezmiennie przewiązywało jej nadgarstki przypadkowymi wstążkami opiekuńczej zaborczości wobec młodych dziewcząt, niedoświadczonych i ufnych, tak nieumiejętnie prowadzonych przez ich właściwych piastunów, tłamszonych oczekiwaniami, jeszcze nieodpornych. Tęskniła często za czasami, kiedy mogła podobnym relacjom hołdować otwarcie i ostentacyjnie, gromadzić wokół siebie swoje podopieczne, składać im częste, nadczułe wizyty, czynić się ich ulubioną powiernicą, zdobywać sobie niewinne serca, słodkie uznanie, niewymuszone posłuszeństwo, z jakim przychodziły do niej omówić ważkie dla siebie decyzje – nie popełniając wobec nich nigdy żadnych zdrożności, a jednak w trosce o ich godność musząc ograniczyć kontakty; przynajmniej te, których nie zdążyły kategorycznie zerwać same.
– To żaden kłopot – zapewniła z subtelnie przemyconym złagodnieniem, wypuszczając jej wycofującą się dłoń, mnąc skrwawioną poszetkę nieuważnie w palcach opuszczonej ręki. Na krótko spuściła ją z oczu, by przemknąć bystro spojrzeniem w bok, zauważając ruch paru odwracanych nerwowo głów, nim nie podążyła za nią, sięgając w tym samym kierunku po wąską nóżkę kieliszka.
– Proszę pochopnie nie ulegać domniemaniu bezinteresowności – oznajmiła, unosząc krew trunku, ciemnym spojrzeniem, delikatnie przekornym, odnajdując jej uwagę. – Wbrew pozorom nikt tu dzisiaj nie bruka sobie nią sumienia; zwyczajnie nie wypada. Proponuję wymianę uczciwie zrównoważoną – doskonale powściągana ekspresja przełamała się grymasem delikatnego, sympatycznego uśmiechu, w ciemniach oczu zabłysła tymczasem dyskretna filuterność: – a więc za brak wścibskich pytań – brak pytań wobec tego, co zbyt długo trzymam już za zębami. – I ja, solidarnie, przeleję się przez krawędź przed tobą. – To jednak dopiero po koniecznym znieczuleniu – dodała, wymownie podnosząc szkło.
Bezimienny
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 12:00
Skarlała wdzięczność słabo, niemalże z dziecięcą nieśmiałością wybija się ponad rozplenioną wokół zgryzotę, ogniskując się w cieplejszym, prawie potulnym spojrzeniu, którym sunę z obcym mi dotychczas odcieniem skrępowania po fizjonomii mojej rozmówczyni. Z zawstydzeniem uświadamiam sobie, jak trudno mi w tym momencie znaleźć właściwe słowa, by wyrazić swoją podziękę dla jej nieoczekiwanej troski – działania dotychczas zupełnie obcego w moim życiu; będącego niedosięgłym przyrzeczeniem; mirażem życia, którym miałabym okazję żyć, z którego dostatku mogłabym korzystać, gdybym spełniła wszelkie stawiane mi ongiś oczekiwania, a którym z zupełnie nie swojej winy nie miałam – nie mam nieustannie – możliwości sprostać.
Na krótki moment udaje mi się zapomnieć o ciągu zdarzeń, które doprowadziły do tego spotkania, bardziej poruszona jego przebiegiem – o przyczynie wyjścia z bezpiecznych czterech ścian mieszkania; o powracających wciąż i wciąż, nieprzyjemnych słowach Laili; o czerwonym paciorku minerału konspiracyjnie obserwującym z poziomu posadzki chaotyczny taniec setek spłoszonych stóp – niefrasobliwie pozwalając sobie wybiec myślami do przodu, w rozchwianą przemilczanymi obietnicami przyszłość. Ulga niosąca ze sobą świadomość nawet chwilowej koncentracji zainteresowania na obcej jednostce wolnej od toczących moją obecną rzeczywistość toksyn jest tak nieoczekiwana, tak gwałtowna, jakby ktoś niespodziewanie chlusnął mi wiadrem zimnej wody w twarz, aż mrugam szybko, z przekonaniem, że bańka iluzji, w jakiej się zamknęłam, zaraz pryśnie, zostawiając mnie znów sam na sam ze sobą, tą nieposkładaną, rozsypaną, kaleczącą każde wyciągane ku mnie dłonie – chyba chciałabym, żeby tak to się skończyło: przełknięciem gorzkiej pigułki zawodu.
Zamiast tego, na skutek słów kobiety taflę z wolna ogarniającego mnie spokoju zaczyna zdobić pajęczyna promieniście rozchodzącego się pęknięcia rozczarowania zupełnie innego rodzaju. Oczy matowieją, pozbawione tak nagle blasku złudzeń, którymi karmiłam je od chwili zanurzenia się w pysznej atmosferze aukcyjnego blichtru, jaką wypełniony jest po brzegi, po każdą nierówność chropowatych wypustek ścian Dom Jarlów. Jakaś część mnie chciała – szczerze, gorąco wierzyła – żeby zdobny orszak możnych Midgardu przynajmniej tego dnia, dla tej okazji rozłupał swe skute lodem serca; chciałam pozostać zakuta w przekonanie, że idealistyczny duch potrafi przebudzić się nawet w najbardziej skostniałych konserwatywnym myśleniem umysłach. Nie byłam przygotowana na taką rewelację, mimo że zabarwioną uszczypliwą filuternością, niosącą ze sobą więcej słuszności niż mogłabym kiedykolwiek podejrzewać.
- Łamie mi pani tymi zapewnieniami serce – ośmielam się rzucić zbyt odważnie – w innych okolicznościach może zabrzmiałoby to nawet gniewnie, aczkolwiek obecnie zdanie zabarwione jest li wyłącznie zrezygnowaniem – poruszona jej stwierdzeniem do żywego. Szybko konstatuję jednak, że nie mam w sobie dziś siły, dzięki której mogłabym stawić czoło tej jawnej niesprawiedliwości szerzonej pod sztandarem pomocy. Jedyną cegiełką, jaką mogę dołożyć od siebie, by przyczynić się do budowy mostu łączącego tak skrajne światy, jest pozbycie się wątpliwie ciążących mi talarów runicznych, podświadomość podpowiada mi jednak, że będzie to jedna z najbardziej trafionych inwestycji, jakie kiedykolwiek bym poczyniła. – Niemniej mogę przystać na ten układ pod dwoma warunkami. – Wznoszę kieliszek, gotowa krystalicznym brzmieniem bliźniaczych szkieł przypieczętować ofertę, jaką zamierzam przedstawić nowej towarzyszce. – Zgodzi się pani oddać mi tego wieczoru jeszcze chwilę swojego czasu oraz, w ramach podtrzymywania pozorów bezinteresowności, korzystając z dobrodziejstw i talentów Tordenskioldów, dokona pani kolejnej uczciwie zrównoważonej wymiany – przekazanie datku na sierociniec w zamian za garść kamieni szlachetnych. – Uśmiech nieśmiało, słabo zakrada się na krzywiznę warg. Nie jestem gotowa na odmowę, nie dopuszczam do siebie nawet możliwości potoczenia się tej rozmowy wedle tak absurdalnego scenariusza. – Asta Mølgaard. – Obco brzmi mi własne nazwisko.
Na krótki moment udaje mi się zapomnieć o ciągu zdarzeń, które doprowadziły do tego spotkania, bardziej poruszona jego przebiegiem – o przyczynie wyjścia z bezpiecznych czterech ścian mieszkania; o powracających wciąż i wciąż, nieprzyjemnych słowach Laili; o czerwonym paciorku minerału konspiracyjnie obserwującym z poziomu posadzki chaotyczny taniec setek spłoszonych stóp – niefrasobliwie pozwalając sobie wybiec myślami do przodu, w rozchwianą przemilczanymi obietnicami przyszłość. Ulga niosąca ze sobą świadomość nawet chwilowej koncentracji zainteresowania na obcej jednostce wolnej od toczących moją obecną rzeczywistość toksyn jest tak nieoczekiwana, tak gwałtowna, jakby ktoś niespodziewanie chlusnął mi wiadrem zimnej wody w twarz, aż mrugam szybko, z przekonaniem, że bańka iluzji, w jakiej się zamknęłam, zaraz pryśnie, zostawiając mnie znów sam na sam ze sobą, tą nieposkładaną, rozsypaną, kaleczącą każde wyciągane ku mnie dłonie – chyba chciałabym, żeby tak to się skończyło: przełknięciem gorzkiej pigułki zawodu.
Zamiast tego, na skutek słów kobiety taflę z wolna ogarniającego mnie spokoju zaczyna zdobić pajęczyna promieniście rozchodzącego się pęknięcia rozczarowania zupełnie innego rodzaju. Oczy matowieją, pozbawione tak nagle blasku złudzeń, którymi karmiłam je od chwili zanurzenia się w pysznej atmosferze aukcyjnego blichtru, jaką wypełniony jest po brzegi, po każdą nierówność chropowatych wypustek ścian Dom Jarlów. Jakaś część mnie chciała – szczerze, gorąco wierzyła – żeby zdobny orszak możnych Midgardu przynajmniej tego dnia, dla tej okazji rozłupał swe skute lodem serca; chciałam pozostać zakuta w przekonanie, że idealistyczny duch potrafi przebudzić się nawet w najbardziej skostniałych konserwatywnym myśleniem umysłach. Nie byłam przygotowana na taką rewelację, mimo że zabarwioną uszczypliwą filuternością, niosącą ze sobą więcej słuszności niż mogłabym kiedykolwiek podejrzewać.
- Łamie mi pani tymi zapewnieniami serce – ośmielam się rzucić zbyt odważnie – w innych okolicznościach może zabrzmiałoby to nawet gniewnie, aczkolwiek obecnie zdanie zabarwione jest li wyłącznie zrezygnowaniem – poruszona jej stwierdzeniem do żywego. Szybko konstatuję jednak, że nie mam w sobie dziś siły, dzięki której mogłabym stawić czoło tej jawnej niesprawiedliwości szerzonej pod sztandarem pomocy. Jedyną cegiełką, jaką mogę dołożyć od siebie, by przyczynić się do budowy mostu łączącego tak skrajne światy, jest pozbycie się wątpliwie ciążących mi talarów runicznych, podświadomość podpowiada mi jednak, że będzie to jedna z najbardziej trafionych inwestycji, jakie kiedykolwiek bym poczyniła. – Niemniej mogę przystać na ten układ pod dwoma warunkami. – Wznoszę kieliszek, gotowa krystalicznym brzmieniem bliźniaczych szkieł przypieczętować ofertę, jaką zamierzam przedstawić nowej towarzyszce. – Zgodzi się pani oddać mi tego wieczoru jeszcze chwilę swojego czasu oraz, w ramach podtrzymywania pozorów bezinteresowności, korzystając z dobrodziejstw i talentów Tordenskioldów, dokona pani kolejnej uczciwie zrównoważonej wymiany – przekazanie datku na sierociniec w zamian za garść kamieni szlachetnych. – Uśmiech nieśmiało, słabo zakrada się na krzywiznę warg. Nie jestem gotowa na odmowę, nie dopuszczam do siebie nawet możliwości potoczenia się tej rozmowy wedle tak absurdalnego scenariusza. – Asta Mølgaard. – Obco brzmi mi własne nazwisko.
Sohvi Vänskä
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 12:01
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Zmieniająca się subtelnie ekspresja urodziwej fizjonomii uprzedziła szczerość wyznających rozczarowanie słów; nie mogła nie zauważyć wprawdzie gasnącego przez zawód spojrzenia, delikatnych oznak wyjałowienia wiary w szczytne intencje gromadzących się na aukcji ludzi moszczących się w krzywiźnie ust i kącikach zmatowiałego, obserwującego ją, spojrzenia. Być może pospieszyła się ze swoim stwierdzeniem, być może była w nim zbyt krytyczna – nie ufała jednak żadnemu z lśniących dzisiaj uśmiechów, uważając je, rozpędem podejrzliwego, sceptycznego postrzegania, jedynie za udane falsyfikaty łyskające pośród wystawianych kruszców i ogromu błyskotek wkomponowanych dyskretnie w scenerię i w prezencję członków obecnej śmietanki towarzyskiej. Sama nie była wprawdzie daleka od tej obłudy; choć chciała istotnie wydać jakąś znaczącą sumę talarów na rzecz sierocińca, nie zrobiłaby tego zapewne, gdyby nie miała na myśli reprezentującego instytut Fenrissona, własnej nadwątlonej reputacji, fortunnej okazji pokazania się ze swoim mężem, choć to, jak zwykle, szybko straciło swoją atrakcyjność w morzu innych możliwości oferowanych przez wydarzenie. Musiało wystarczyć, że z nim przyszła, że weszła wiernie przywierająca do jego zaoferowanego ramienia, że w podobny sposób również najprawdopodobniej stąd wyjdzie, choć wolałaby po stokroć uczynić to w innym towarzystwie, by wkroczyć w późniejszą noc przez próg obcego mieszkania – podobne przygody przestały być jej możliwe już dawno, nie mogła jednak nie zabawiać się beztroską myślą, pocieszać się wyobrażeniami nieprawdopodobnymi do spełnienia, nie, odkąd z równym wykalkulowaniem, z jakim dzisiaj się tutaj pojawiała, zgodziła się wyjść za mąż, wymienić własną swobodę na szereg przyziemnych korzyści w transakcji, która wtedy wydawała jej się okazją, jakiej nie powinna odrzucać, przekonana, że większe, autentyczne szczęście nie było dla niej i tak możliwe. Nie mogłaby nigdy się ożenić. Nie mogła nawet skłonić żadnej kobiety, by potraktowała jej miłość poważnie, tymczasem samotność, zdająca się najprawdopodobniej dozgonną, bezlitośnie żyłowała jej serce, desperacją wmuszając obrączkę na serdeczny palec.
– W takim wypadku łamię też swoje – odparła ciepło, znów łagodniejąc, choć nie dało się dostrzec w tych słowach czy w jej głosie podźwięku przeprosin; było to stwierdzenie prostoduszne, równie szczere, równie odważne, równie niepowściągnięte, kiedy powinna była zagryźć na nim zęby. Czuła, jak wzbierają w niej wciąż opiekuńcze odruchy, zuchwałe przekonanie, że nie może jej podczas dzisiejszego wieczoru zostawić, że powinna nad nią czuwać, pilnować, by nie upuściła więcej łzawych kryształów między blichtr wydarzenia, by nikt nie poważył się skraść ich z jej policzków, zbrukać kpiną czy nieprzyjemną wścibskością, w najgorszym wypadku wykorzystać.
Słysząc jak Asta z pokrzepiającą pewnością przystaje na zaoferowaną jej umowę, skinęła głową z pocieszonym uśmiechem, w którym zakołysało się subtelne echo ulgi, zachęcając ją tym gestem zarazem, by przedstawiła swoje warunki. Szkło kieliszków zadźwięczało krystalicznie w pozawerbalnej pieczęci pod zawartym impulsywnie, solidarnym paktem. Nie próbowała nawet powstrzymywać rozkwitu wdzięcznego uśmiechu, rozsuwającego czerwień ust w aprobacie i przyjemnym zaskoczeniu, kiedy dopuszczono ją do stawianych jej oczekiwań.
– Z największą przyjemnością – przystała, zadowolona, że nie musiała się jej dłużej narzucać, skoro została o towarzystwo proszona; ciesząc się jednocześnie w duchu za wymówkę, by nie wracać tak prędko do męża i jego przyjaciół, ich nieciekawych, przygnębiających żyć, sztucznych gratulacji i uśmiechów, wymian sztywnych grzeczności. – Sohvi Vanhanen – utrzymując osobliwie intymną nić skrzyżowania spojrzeń, zakreśliła charakterystyczną surowością własnego głosu wyraźną sygnaturę pod zawartą umową, w ślad za miękką prezentacją Asty. Uniosła zaraz potem trunek do ust, zwilżając je zaledwie złamaną słodyczą wytrawnością.
– Chodźmy od razu, inaczej wykradną nam sprzed nosa najładniejsze okazy; reszta musi poczekać aż znieczulenie zacznie wystarczająco działać.
Zawahała się przy tym, jakby chciała podać jej ramię, ostatecznie rezygnując z tej poufałości, kiełznając naturalną sobie wylewność, zamiast tego odwracając się tylko zachęcająco, czekając aż Asta zrówna się z nią, nim zanurzyły się razem między figurki lawirujących ludzi, wnikając wkrótce w tym bardziej ogłuszający rozgwar wypełniający główną salę.
Asta i Sohvi z tematu
– W takim wypadku łamię też swoje – odparła ciepło, znów łagodniejąc, choć nie dało się dostrzec w tych słowach czy w jej głosie podźwięku przeprosin; było to stwierdzenie prostoduszne, równie szczere, równie odważne, równie niepowściągnięte, kiedy powinna była zagryźć na nim zęby. Czuła, jak wzbierają w niej wciąż opiekuńcze odruchy, zuchwałe przekonanie, że nie może jej podczas dzisiejszego wieczoru zostawić, że powinna nad nią czuwać, pilnować, by nie upuściła więcej łzawych kryształów między blichtr wydarzenia, by nikt nie poważył się skraść ich z jej policzków, zbrukać kpiną czy nieprzyjemną wścibskością, w najgorszym wypadku wykorzystać.
Słysząc jak Asta z pokrzepiającą pewnością przystaje na zaoferowaną jej umowę, skinęła głową z pocieszonym uśmiechem, w którym zakołysało się subtelne echo ulgi, zachęcając ją tym gestem zarazem, by przedstawiła swoje warunki. Szkło kieliszków zadźwięczało krystalicznie w pozawerbalnej pieczęci pod zawartym impulsywnie, solidarnym paktem. Nie próbowała nawet powstrzymywać rozkwitu wdzięcznego uśmiechu, rozsuwającego czerwień ust w aprobacie i przyjemnym zaskoczeniu, kiedy dopuszczono ją do stawianych jej oczekiwań.
– Z największą przyjemnością – przystała, zadowolona, że nie musiała się jej dłużej narzucać, skoro została o towarzystwo proszona; ciesząc się jednocześnie w duchu za wymówkę, by nie wracać tak prędko do męża i jego przyjaciół, ich nieciekawych, przygnębiających żyć, sztucznych gratulacji i uśmiechów, wymian sztywnych grzeczności. – Sohvi Vanhanen – utrzymując osobliwie intymną nić skrzyżowania spojrzeń, zakreśliła charakterystyczną surowością własnego głosu wyraźną sygnaturę pod zawartą umową, w ślad za miękką prezentacją Asty. Uniosła zaraz potem trunek do ust, zwilżając je zaledwie złamaną słodyczą wytrawnością.
– Chodźmy od razu, inaczej wykradną nam sprzed nosa najładniejsze okazy; reszta musi poczekać aż znieczulenie zacznie wystarczająco działać.
Zawahała się przy tym, jakby chciała podać jej ramię, ostatecznie rezygnując z tej poufałości, kiełznając naturalną sobie wylewność, zamiast tego odwracając się tylko zachęcająco, czekając aż Asta zrówna się z nią, nim zanurzyły się razem między figurki lawirujących ludzi, wnikając wkrótce w tym bardziej ogłuszający rozgwar wypełniający główną salę.
Asta i Sohvi z tematu
Ivar Soelberg
Re: 27.11.2000 – Jadalnia – Aukcja charytatywna Tordenskioldów Sob 2 Gru - 12:04
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zatarte w pamięci widmo swobodnej zabawy, niezmąconej kruczą pieczęcią na kartach raportu oddalało się niebezpiecznie, z każdym tygodniem, miesiącem i kwartałem, niemal odczuwalny fizyczny ciężar odpowiedzialności spoczywającej na barkach, dobijał w chwilach, kiedy wszystko szło, nie pomyśli, komplikując już i tak niełatwy żywot wysłannika. Jego rola w społeczeństwie, tak jasno określona i wybrana wszak, była usłana przeciwnościami losu, wyrzeczeniami i pokusami, lecz on zawsze wywiązywał się ze swych obowiązków, czasem lepiej, czasem gorzej. Pchany szczerą chęcią wpłynięcia na los mieszkańców Midgardu, jak i zaspokojenie głodu ambicji, której pragnienie rosło z każdym odniesionym sukcesem. Był niewolnikiem swego umysłu i tak w istocie, czasem się czuł, bezradny wobec świata i tego, co ten może mu sprezentować.
Przepych bił po oczach, elegancja i styl, tak nienaganne w swej klasycznej formie spełniały się wzorcowo. Szare tęczówki płynęły, przedzierając się, przez tłum twarzy z gracją, przeskakując z jednej na drugą, badając i analizując, ot tak dla zabicia nudy. Słuchając wystąpienia, z naturalną sobie rezerwą. Pokaz, to wszystko wydawało się, na pokaz i faktycznie w znacznej części takie miało być. Wprawiać w osłupienie i zachwyt, nad potęgą i majętnością. Ludzie płytcy, szukający rozwiązania wszelkich swych problemów w złocie, mogli poczuć przez tę krótką chwilę przygniatający ciężar dobrodziejstwa i fortuny, o której, tak skrycie marzyli.
Uśmiechał się lekko, kąciki ust nieznacznie uniesione ku górze, były jego naturalnym wyrazem, zdradzającym drwiącą postawę wobec tej całej szopki, jaka miała swoje uargumentowanie, tak proste i płytkie jak myśli wielu z obecnych pragnących tegoż bogactwa tylko dla siebie. W tym teatrzyku kukiełek, była jednak iskierka dobrej, nieskruszonej i niestłamszonej woli i empatii, jakiejś wrażliwości na krzywdę ludzką i otwartego serca, dla biednych dzieci, które niczym nie zawiniły, a wszakże, mogły dostać odrobinę ciepła zewnątrz, nawet jeśli podszyte pokazem, jakże złudnej siły i potęgi, bo wszak nic wieczne nie jest, a każdy w proch się obróci to, było w tym wszystkim, coś, co mógł wspierać.
Żałował, iż brat nie towarzyszył mu tego wieczora, bankiet i zgromadzeni tu ludzie wydawali się mu obcy, chociaż w tłumie mignęły mu znajome twarze, to wyjątkowo mocno odczuł miesiące spędzane w pędzie wiecznie nawarstwiających się obowiązków. Przez moment zdawało się, że drgnie czulsza struna w duszy Soelberga, w końcu tyle stracił, niezliczonych spotkań ze znajomymi, wyjść do teatru, opery, a nawet tych leniwych wieczorów spędzanych przy kominku z książką i szklaneczką szkockiej. Ta myśl jednak przeminęła równie szybko, co się pojawiła, a wręczony kieliszek z szampanem odegrał w tym znaczącą rolę. Uniknął tłumu, jaki wzbierał się, niczym fala przypływu w sali bankietowej udając się do jadalni, której wystrój zdecydowanie przypadł mu do gustu, bo i owszem mógł wypominać przepych, ale przecież lubił elegancję, co prawda wszystko miało swój dobry smak, jeśli odpowiednio było porcjowane, wszakże nadmiar majeranku potrafi zepsuć, nawet najlepszą potrawę, a ten, chociaż występuje często, to w stosownych ilościach podkreśla smak.
Odstawiony kieliszek z ledwo napoczętym szampanem na jedną ze srebrnych tacy, był gestem odruchowym, jakby wystarczyło symboliczne zmoczenie ust, aby dopełnić obowiązku, spełnienia toastu pozostawiło, jednak ochotę na coś, nieco bardziej tradycyjnego, ale pasującego, tak do miejsca, jak i natury ludzi północy. Puchar z miodem pitnym, był tym na co zdecydowanie miał chrapkę i za czym zatęsknił, na przestrzeni ostatnich miesięcy. Sięgając poń, stał się niemym obserwatorem potrącenia, przez wyjątkowo rosłego rudzielca, kobiety. Upił złotego trunku i uśmiechnął się niewymuszenie, ba serdecznie do życzliwego olbrzyma, który zareagował, tak jak to przewidział, czyli dość grzecznie i czarująco. Po czym doszedł do wniosku, po zastanowieniu się, nad zaistniałą sytuacją, że to nieuważna kobieta wpadła na mężczyznę, co tym bardziej wzbudzało uśmiech na twarzy wysłannika. Jego uwaga poświęcona, była praktycznie trunkowi, ale w rzeczywistości z przyjemnością przysłuchiwał się prowadzonym rozmowom, czytając z ruchu warg, czy mowy ciała gości. Było to proste, ale i satysfakcjonujące, plus pełniło funkcję informacyjną, ot szybki przegląd prasy.
Pił powściągliwie z naturalną sobie powagą lustrując otoczenie, czytając z twarzy zebranych emocje, jakie przypuszczalnie im towarzyszyły, było to całkiem przyjemne trwonienie czasu, aczkolwiek nie zatrzymywał się na nikim dłużej, nie w obawie przed konfrontacją, a jedynie przed zniszczeniem czaru chwili, jaki spadł na ludzi tu zebranych. Wszystko wydawało się idealnie dopieszczone przez organizatorów, a z każdym rokiem bankiet zdawał się być bardziej elegancki i wystawny, niż poprzedni, to napędzało koło plotkarskie, tym żyła śmietanka towarzyska miasta, oceniając, dyskutując, krytykując wszystko, co możliwe, a jednak wysłannik nie dopatrzył się, niczego co mogłoby razić oczy, acz jego nie były aż tak czułe na drobne uchybienia. Mechanizm zdawał się dobrze naoliwiony i sprawny. Służba uwijała się, jak mrówki w mrowisku, co niewątpliwie zostanie im sowicie wynagrodzone, a przynajmniej taką miał nadzieję.
Z uśmiechem sympatii przemknął przez twarz rudowłosego rosłego mężczyzny, a słysząc strzępy rozmowy, niemal westchnął. Wspomnienie tortu w jego ustach brzmiało bardzo ujmująco, a mina, jaka mu wówczas towarzyszyła nasunęła Soelbergowi skojarzenia z pięcioletnim Ei, który z uwielbieniem i podziwem przyglądał się zrobionemu przez mamę i babcię tortowi urodzinowemu, aż żal jeść, takie arcydzieło. Pierwszy kawałek, pierwszy kęs ciasta nabranego na deserowy widelczyk należał do niego, to on oceniał, a dopiero później reszta jadła, jakby wszyscy zastygli w oczekiwaniu na werdykt pięcioletniego dziecka. Chyba nigdy nie zapomni uśmiechu szczęścia, jaki wypłynął wówczas na jego twarz, ten dziecięcy obraz brata zawsze nawiedzał go znienacka i wywoływał falę emocji, do których niekoniecznie chciałby się przed nim tłumaczyć. Westchnął i życzył w duchu rudowłosemu, aby i on odnalazł tyle szczęścia w cieście, co jego brat.
Odwrócił się na pięcie z pucharkiem wypełnionym do połowy złocistym płynem i dopił zawartość. W jadalni zaczynało się robić tłoczno i w nadziei, że sala bankietowa nieco opustoszała, skierował się do wyjścia. Miał w planach kupić jakąś drobnostkę tak sobie jak i bratu, aby wspomóc sierociniec.
Ivar z tematu
Przepych bił po oczach, elegancja i styl, tak nienaganne w swej klasycznej formie spełniały się wzorcowo. Szare tęczówki płynęły, przedzierając się, przez tłum twarzy z gracją, przeskakując z jednej na drugą, badając i analizując, ot tak dla zabicia nudy. Słuchając wystąpienia, z naturalną sobie rezerwą. Pokaz, to wszystko wydawało się, na pokaz i faktycznie w znacznej części takie miało być. Wprawiać w osłupienie i zachwyt, nad potęgą i majętnością. Ludzie płytcy, szukający rozwiązania wszelkich swych problemów w złocie, mogli poczuć przez tę krótką chwilę przygniatający ciężar dobrodziejstwa i fortuny, o której, tak skrycie marzyli.
Uśmiechał się lekko, kąciki ust nieznacznie uniesione ku górze, były jego naturalnym wyrazem, zdradzającym drwiącą postawę wobec tej całej szopki, jaka miała swoje uargumentowanie, tak proste i płytkie jak myśli wielu z obecnych pragnących tegoż bogactwa tylko dla siebie. W tym teatrzyku kukiełek, była jednak iskierka dobrej, nieskruszonej i niestłamszonej woli i empatii, jakiejś wrażliwości na krzywdę ludzką i otwartego serca, dla biednych dzieci, które niczym nie zawiniły, a wszakże, mogły dostać odrobinę ciepła zewnątrz, nawet jeśli podszyte pokazem, jakże złudnej siły i potęgi, bo wszak nic wieczne nie jest, a każdy w proch się obróci to, było w tym wszystkim, coś, co mógł wspierać.
Żałował, iż brat nie towarzyszył mu tego wieczora, bankiet i zgromadzeni tu ludzie wydawali się mu obcy, chociaż w tłumie mignęły mu znajome twarze, to wyjątkowo mocno odczuł miesiące spędzane w pędzie wiecznie nawarstwiających się obowiązków. Przez moment zdawało się, że drgnie czulsza struna w duszy Soelberga, w końcu tyle stracił, niezliczonych spotkań ze znajomymi, wyjść do teatru, opery, a nawet tych leniwych wieczorów spędzanych przy kominku z książką i szklaneczką szkockiej. Ta myśl jednak przeminęła równie szybko, co się pojawiła, a wręczony kieliszek z szampanem odegrał w tym znaczącą rolę. Uniknął tłumu, jaki wzbierał się, niczym fala przypływu w sali bankietowej udając się do jadalni, której wystrój zdecydowanie przypadł mu do gustu, bo i owszem mógł wypominać przepych, ale przecież lubił elegancję, co prawda wszystko miało swój dobry smak, jeśli odpowiednio było porcjowane, wszakże nadmiar majeranku potrafi zepsuć, nawet najlepszą potrawę, a ten, chociaż występuje często, to w stosownych ilościach podkreśla smak.
Odstawiony kieliszek z ledwo napoczętym szampanem na jedną ze srebrnych tacy, był gestem odruchowym, jakby wystarczyło symboliczne zmoczenie ust, aby dopełnić obowiązku, spełnienia toastu pozostawiło, jednak ochotę na coś, nieco bardziej tradycyjnego, ale pasującego, tak do miejsca, jak i natury ludzi północy. Puchar z miodem pitnym, był tym na co zdecydowanie miał chrapkę i za czym zatęsknił, na przestrzeni ostatnich miesięcy. Sięgając poń, stał się niemym obserwatorem potrącenia, przez wyjątkowo rosłego rudzielca, kobiety. Upił złotego trunku i uśmiechnął się niewymuszenie, ba serdecznie do życzliwego olbrzyma, który zareagował, tak jak to przewidział, czyli dość grzecznie i czarująco. Po czym doszedł do wniosku, po zastanowieniu się, nad zaistniałą sytuacją, że to nieuważna kobieta wpadła na mężczyznę, co tym bardziej wzbudzało uśmiech na twarzy wysłannika. Jego uwaga poświęcona, była praktycznie trunkowi, ale w rzeczywistości z przyjemnością przysłuchiwał się prowadzonym rozmowom, czytając z ruchu warg, czy mowy ciała gości. Było to proste, ale i satysfakcjonujące, plus pełniło funkcję informacyjną, ot szybki przegląd prasy.
Pił powściągliwie z naturalną sobie powagą lustrując otoczenie, czytając z twarzy zebranych emocje, jakie przypuszczalnie im towarzyszyły, było to całkiem przyjemne trwonienie czasu, aczkolwiek nie zatrzymywał się na nikim dłużej, nie w obawie przed konfrontacją, a jedynie przed zniszczeniem czaru chwili, jaki spadł na ludzi tu zebranych. Wszystko wydawało się idealnie dopieszczone przez organizatorów, a z każdym rokiem bankiet zdawał się być bardziej elegancki i wystawny, niż poprzedni, to napędzało koło plotkarskie, tym żyła śmietanka towarzyska miasta, oceniając, dyskutując, krytykując wszystko, co możliwe, a jednak wysłannik nie dopatrzył się, niczego co mogłoby razić oczy, acz jego nie były aż tak czułe na drobne uchybienia. Mechanizm zdawał się dobrze naoliwiony i sprawny. Służba uwijała się, jak mrówki w mrowisku, co niewątpliwie zostanie im sowicie wynagrodzone, a przynajmniej taką miał nadzieję.
Z uśmiechem sympatii przemknął przez twarz rudowłosego rosłego mężczyzny, a słysząc strzępy rozmowy, niemal westchnął. Wspomnienie tortu w jego ustach brzmiało bardzo ujmująco, a mina, jaka mu wówczas towarzyszyła nasunęła Soelbergowi skojarzenia z pięcioletnim Ei, który z uwielbieniem i podziwem przyglądał się zrobionemu przez mamę i babcię tortowi urodzinowemu, aż żal jeść, takie arcydzieło. Pierwszy kawałek, pierwszy kęs ciasta nabranego na deserowy widelczyk należał do niego, to on oceniał, a dopiero później reszta jadła, jakby wszyscy zastygli w oczekiwaniu na werdykt pięcioletniego dziecka. Chyba nigdy nie zapomni uśmiechu szczęścia, jaki wypłynął wówczas na jego twarz, ten dziecięcy obraz brata zawsze nawiedzał go znienacka i wywoływał falę emocji, do których niekoniecznie chciałby się przed nim tłumaczyć. Westchnął i życzył w duchu rudowłosemu, aby i on odnalazł tyle szczęścia w cieście, co jego brat.
Odwrócił się na pięcie z pucharkiem wypełnionym do połowy złocistym płynem i dopił zawartość. W jadalni zaczynało się robić tłoczno i w nadziei, że sala bankietowa nieco opustoszała, skierował się do wyjścia. Miał w planach kupić jakąś drobnostkę tak sobie jak i bratu, aby wspomóc sierociniec.
Ivar z tematu