:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg
3 posters
Ivar Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Pon 4 Kwi - 22:25
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
31.12.2000
Pośród strzelistych szczytów gór wyszczerbionych i ostrych, co śnieżnym puchem zostały pokryte w dolinie tuż na krawędzi kamienistego fiordu, którego wody łapczywie wcinały się w linię brzegową, wśród drzew wiecznie zielonych, przyczółkiem bezpiecznym dla zwierza dzikiego będącym z dala od cywilizacji, od śniących. W aurze nienaruszonej bieli, jaka skryła ziemię kamienistą grubą pierzyną, kontrastowały trzy budynki, jednym gospodarstwem będące. Czerwienią tak charakterystyczną się znaczące w położeniu malowniczym wyjętym iście ze złotych ram pejzażu. Zachwycające w grze światła ostro padającego na pokryte nikłą warstwą śniegu szczyty, te mieniły się, skrzyły jak diamenty. Oczy odrywały się od tych widoków leniwie, jakby od niechcenia, lecz mróz skutecznie płoszył i zmuszał do ucieczki z zimna. Byli sami, tylko ich troje na kilka dni z dala od wszystkiego, co mogłoby rozpraszać i niszczyć te dni świętowania.
Pierwszy wszedł do głównego domostwa, ogień w palenisku wesoło mrugał, widać rozpalony niedawno, acz osoba właściciela nie skaziła ich pięknego obrazku swą nachalną obecnością, była to zaleta tego miejsca. Momentalnie rozgościł się, bagaże zaniósł do sypialni na piętrze i zszedł na dół, by zadomowić się. – Rozgośćcie się. – Rzucone słowa przecięły odległość ich dzielącą i dotarły do adresatów. Mieli kilka dni zupełnie dla siebie, ta wolność i odpoczynek od pracy zdawały się luksusem, którego nie zaznał od zatrważająco dawna, aż nie silił się, na szukanie w odmętach pamięci podobnej tej przerwy od czegokolwiek.
Rozleniwionym krokiem podszedł do okna przy kamiennym kominku, by spojrzeć na jeden ze szczytów górskich wyrastających tak nagle, jakby wprost z głębokich wód fiordu, ostry i nieprzyjazny, czający się na nieostrożnych śmiałków, którzy zechcieliby wspiąć się na jego szczyt, zdobyć go, lecz trudny przeciwnik trzymał w swym arsenale nie tylko, niemal strome ściany posiadał, lód co szczeliny wypełniał i zgubą był dla pochopnych, śnieg co oślepiał i przy gwałtownych podmuchach uderzał w twarz. A wreszcie sam w sobie wysiłek, jaki wymagała kilkugodzinna wspinaczka, robił przecież różnice. Z miłą chęcią sprawdziłby się na ściance, przetestował hart ciała i odporność na zimno, gdy pogoda tak kapryśną bywała. Obejrzał się na brata, czując podświadomie, że i on mógłby znaleźć w sobie odpowiednią dawkę determinacji i rywalizacji, by wejść na szczyt. W innych okolicznościach musieli się wybrać w to miejsce, nie teraz kiedy planowali kolokwialnie, mówiąc oderwać się od spraw codziennych za pomocą środków tak prostych i przyjemnych, że aż żal, iż częściej człowiek nie miewał urlopów.
– Urokliwie tu... – Odszedł od okna z ociąganiem, by dołożyć do kominka kilka szczap drewna. Pachniało żywicą i ziołami.
Eitri Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Wto 5 Kwi - 23:29
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Kolejny rok. Jeszcze przed wyjazdem spoglądał na kartkę w kalendarzu z niedowierzaniem. Z niedowierzaniem człowieka, któremu ktoś brutalnie wyrwał cały ten czas z pamięci i kazał wierzyć tylko na słowo, że stał się starszy i dojrzalszy o nowe doświadczenia. Nie czuł tych miesięcy; rozpływały się niczym senny majak. To nie było dobry okres. Zeszłoroczne Jul było szare, skąpane w mdłym świetle grudniowego słońca, zimne, samotne, pozbawione sensu; pogrążone w czarnej rozpaczy. Dwadzieścia dziewięć lat – dwadzieścia siedem i pół względnego spokoju, kolejne pół i dwudziestka ósemka okryta jałową pustynią degradacji wszelakich celów. Siedział nad parującym kubkiem kawy dobrych kilka minut, nim usłyszał ponaglenie brata. Oderwał oczy od szarej karty z wytłuszczoną datą. Westchnął tylko i z niecodziennym grymasem, rozciągającym kąciki ust w pogodny uśmiech, dźwignął się z miejsca, by poczynić ostatnie przygotowania do podróży. Sprawdził, czy kocie miski są wypełnione karmą i czy aby na pewno Loki poradzi sobie przez najbliższą nieobecność domowników. Dopiero później przeszedł do własnych rzeczy: walizka, podręczny plecak, zimowe, ciepłe okrycie wierzchnie na wypadek Ivarowych eskapad po pobliskich górach. Zdawało się, że wszystko przygotował jak należy.
Kolejny rok. Niemal od początku tego miesiąca czuł nieśmiałe powiewy zmiany, która nadchodziła stopniowo, niepewnie wyzierając zza utartych schematów, w których rozmościł się na dobre i sądził, że umrze. To nic. Bywał okropnie głupi i lekkomyślny, próbując wyzbyć się przyszłości i tylu dobrych chwil, których mógł przecież jeszcze doświadczyć. Zostawił niedopitą kawę i puszystego kota zwiniętego w kłębek na posłaniu w swoim pokoju, zamykając za sobą dokładnie drzwi. Brat czekał na niego już od dawna, Safír zapewne też.
Początkowo podchodził do pomysłu ze stosownym sceptycyzmem. Zwłaszcza, że propozycja Ivara nie należała do codzienności. Chciał nawet węszyć podstęp, lecz dla dobra wyprawy postanowił nie drążyć tematu nagłej przychylności do wyjazdów organizowanych nie w dwójkę, a we troje. Miał świadomość, że brat potrafił naginać własną wolę, byle w jakiś sposób mu pomóc i musiał przyznać, iż bywało to momentami niezwykle niewygodne i robiło mu się zwyczajnie głupio – choć cenił wszelakie starania starszaka – bo troska, którą go otaczał wielokroć przewyższała to, co niekiedy serwowała mu matka. Przyjął wszystko z wdzięcznością, czując entuzjazm rodzący się w piersi wraz z nastaniem poranka trzydziestego pierwszego grudnia.
Flåm było wyborem ciekawym, odbiegającym znacznie od rodzinnych tradycji przemierzania Karelii. Pomimo przełamania schematu, wybór starszego Soelberga okazał się wspaniały; malowniczo położona wioska oraz domek, w którym zostali ulokowani, były zapewne spełnieniem marzeń dla wielu poszukujących piękna przyrody galdrów. Nie było to miejsce, które mogłoby kogokolwiek rozczarować. Już niemal zupełnie zapomniał o tym, że niegdyś uwielbiał odkrywać nowe zakątki Skandynawii, podróżowanie dawało mu wiele satysfakcji i kiedyś marzył o wyprawach odleglejszych, wykraczających poza granice półwyspu, lecz szybko te pragnienia zweryfikowała codzienność, obowiązki, a także piętrzące się kłopoty.
Podróż była zaskakująco spokojna, atmosfera nie zwiastowała burzy, przynajmniej w najbliższym czasie, co uspokoiło go w pewnym stopniu i pozwoliło po przyjeździe odetchnąć pełną piersią. Schodząc do salonu dokładnie przyjrzał się wnętrzu, zahaczając o widok za oknem. Ivar, swoim zwyczajem, krzątał się niemal od samego początku przy kominku.
— Muszę przyznać, że postarałeś się braciszku — przyznał, dostrzegając ruch wysłannika. Zdawał się naprawdę zadowolony, wypukłość czoła pozostawała wciąż nieskażona poprzecznymi bruzdami zwykle wyrażającymi nadmierne skupienie i napięcie zaszyte w głębi ciała. Wychwycił moment, w którym brat śledził wzrokiem górski szczyt piętrzący się w odległości zwiastującej kilka godzin ekstremalnego marszu. — Oho, znam ten grymas, tylko nie mów, że zafundujesz nam wspinaczkę na dzień dobry. Chciałem tylko spokojnie dożyć moich urodzin. Czy to tak wiele? — Złośliwy uśmiech przemknął przez twarz Eitriego, gdy wreszcie wszedł do pomieszczenia i niewiele myśląc zajął miejsce na kanapie, wyciągając przed siebie nogi. Nie sądził wprawdzie, by mieli dzisiaj testować swe możliwości i wytrzymałość, lecz nie mógł odmówić sobie uszczypliwości. Odchylił się w stronę skąd usłyszał Safíra. Naprawdę cieszył się, że po ostatnim wspólnym wyjeździe tak szybko pojawiła się okazja, by powtórzyć to przedsięwzięcie.
Kolejny rok. Niemal od początku tego miesiąca czuł nieśmiałe powiewy zmiany, która nadchodziła stopniowo, niepewnie wyzierając zza utartych schematów, w których rozmościł się na dobre i sądził, że umrze. To nic. Bywał okropnie głupi i lekkomyślny, próbując wyzbyć się przyszłości i tylu dobrych chwil, których mógł przecież jeszcze doświadczyć. Zostawił niedopitą kawę i puszystego kota zwiniętego w kłębek na posłaniu w swoim pokoju, zamykając za sobą dokładnie drzwi. Brat czekał na niego już od dawna, Safír zapewne też.
Początkowo podchodził do pomysłu ze stosownym sceptycyzmem. Zwłaszcza, że propozycja Ivara nie należała do codzienności. Chciał nawet węszyć podstęp, lecz dla dobra wyprawy postanowił nie drążyć tematu nagłej przychylności do wyjazdów organizowanych nie w dwójkę, a we troje. Miał świadomość, że brat potrafił naginać własną wolę, byle w jakiś sposób mu pomóc i musiał przyznać, iż bywało to momentami niezwykle niewygodne i robiło mu się zwyczajnie głupio – choć cenił wszelakie starania starszaka – bo troska, którą go otaczał wielokroć przewyższała to, co niekiedy serwowała mu matka. Przyjął wszystko z wdzięcznością, czując entuzjazm rodzący się w piersi wraz z nastaniem poranka trzydziestego pierwszego grudnia.
Flåm było wyborem ciekawym, odbiegającym znacznie od rodzinnych tradycji przemierzania Karelii. Pomimo przełamania schematu, wybór starszego Soelberga okazał się wspaniały; malowniczo położona wioska oraz domek, w którym zostali ulokowani, były zapewne spełnieniem marzeń dla wielu poszukujących piękna przyrody galdrów. Nie było to miejsce, które mogłoby kogokolwiek rozczarować. Już niemal zupełnie zapomniał o tym, że niegdyś uwielbiał odkrywać nowe zakątki Skandynawii, podróżowanie dawało mu wiele satysfakcji i kiedyś marzył o wyprawach odleglejszych, wykraczających poza granice półwyspu, lecz szybko te pragnienia zweryfikowała codzienność, obowiązki, a także piętrzące się kłopoty.
Podróż była zaskakująco spokojna, atmosfera nie zwiastowała burzy, przynajmniej w najbliższym czasie, co uspokoiło go w pewnym stopniu i pozwoliło po przyjeździe odetchnąć pełną piersią. Schodząc do salonu dokładnie przyjrzał się wnętrzu, zahaczając o widok za oknem. Ivar, swoim zwyczajem, krzątał się niemal od samego początku przy kominku.
— Muszę przyznać, że postarałeś się braciszku — przyznał, dostrzegając ruch wysłannika. Zdawał się naprawdę zadowolony, wypukłość czoła pozostawała wciąż nieskażona poprzecznymi bruzdami zwykle wyrażającymi nadmierne skupienie i napięcie zaszyte w głębi ciała. Wychwycił moment, w którym brat śledził wzrokiem górski szczyt piętrzący się w odległości zwiastującej kilka godzin ekstremalnego marszu. — Oho, znam ten grymas, tylko nie mów, że zafundujesz nam wspinaczkę na dzień dobry. Chciałem tylko spokojnie dożyć moich urodzin. Czy to tak wiele? — Złośliwy uśmiech przemknął przez twarz Eitriego, gdy wreszcie wszedł do pomieszczenia i niewiele myśląc zajął miejsce na kanapie, wyciągając przed siebie nogi. Nie sądził wprawdzie, by mieli dzisiaj testować swe możliwości i wytrzymałość, lecz nie mógł odmówić sobie uszczypliwości. Odchylił się w stronę skąd usłyszał Safíra. Naprawdę cieszył się, że po ostatnim wspólnym wyjeździe tak szybko pojawiła się okazja, by powtórzyć to przedsięwzięcie.
Safír Fenrisson
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Czw 14 Kwi - 21:16
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wydawało mu się, że własne tragedie przywiązywały go do ziemi jak ogromne, rozwidlone korzenie drzewa, niezdolnego wyrwać się z miejsca, w którym je zasiano, osadzonego głęboko w glebie, która kiedyś miała w końcu stać się jego kurhanem, gdy gałęzie obumrą, łamiąc się i krusząc, kora odpadnie, nadgryzana zębami korników, a pień przepali się smolistą sadzą złocistych płomieni, ogniem, który pochłaniał wszystko, co nie potrafiło od niego uciec – im dłużej przebywał w Midgardzie, tym większe dojrzewało w nim przeświadczenie, że nie mógłby go opuścić, niezależnie od tego, jak ciasne i wyboiste wydawały mu się ulice, jak duszne wnętrze własnego mieszkania, jak przerażająca świadomość, że gangrena magicznej zarazy, która toczyła ciała i umysły galdrów, rozciągała na tylnych stronach gazet coraz dłuższe nekrologii; być może dlatego chłodne powietrze Karelii wydawało mu się tak świeże i rześkie, a odosobniona cisza norweskiego Flåm tak łagodna i przyjemna. Z dala od ciemnych arterii miasta, ciężaru zrzuconych na barki obowiązków i pretensji cudzych głosów, które samymi słowami zdawały się szarpać go za rękawy jak rzuconą pomiędzy psy zabawkę, czuł się wolny na ten dziwaczny, całkiem nieokreślony sposób, który w chwilach stagnacji podsuwał się wzdłuż mostka drżeniem instynktownej obawy, przeczucia, że coś mu umykało, na coś nie zwracał uwagi, od czegoś odwracał wzrok, chociaż powinien był patrzeć.
Niewielka, turystyczna wioska w gminie Aurland, położona prawie dwa tysiące kilometrów na południe od Midgardu, zaskakiwała spokojną, prawie bezczynną atmosferą, którą przerywało jedynie szemranie wiatru, podsuwającego niewielkie fale pod stromy, kamienisty brzeg plaży; gdy dotarli na miejsce, poczuł się zaskakująco odcięty, oderwany od życia, które toczyło się daleko na mroźnej, pochłoniętej polarnym mrokiem północy, podczas gdy tutaj, niedaleko Bergen, słońce rzucało długie, jasne strugi promieni na biel skrzącego się śniegu, który roztapiał się na szorstkiej, popielatej powierzchni ścieżki, wiodącej wąską spiralą do drewnianego domku, ulokowanego malowniczo nad samą wodą – był ledwie ciemną kropką obserwowaną przez blady łuk odznaczającego się na niebie księżyca, poruszającą się nieśpiesznym krokiem przez polanę, niezdolną objąć zmysłami wzniosłości otaczającego go krajobrazu, rozległej, skalistej grani, która oczami przelatującego perkoza musiała wyglądać jak kręgosłup jakiegoś ogromnego, znieruchomiałego we śnie zwierzęcia. Nie zastanawiał się dłużej nad intencjami tej wyprawy, chociaż, kiedy spoglądał na Eitriego, wydawało mu się, że dostrzegał w jego spojrzeniu błysk dławionej pod fizjonomią konsternacji, niepokoju, który zaszył się głęboko w ciemnych talarach źrenic i nie opuszczał go, dopóki nie znaleźli się na miejscu, zatrzymani w barwnej panoramie na wewnętrznym krańcu Aurlandsfjorden, nizinie położonej pomiędzy stromymi górami.
Wnętrze domku obite zostało nieoszlifowaną, cynamonową boazerią, która, w zestawieniu z panującym wokół spokojem i ciszą zakłócaną jedynie przez naturalne odgłosy przyrody, sprawiała, że miejsce wydawało się nie tyle surowe, co dzikie – wyrwane ze szpon miejskiego ścisku i wzdymanego napięciem rejwachu; gdzie zmrok zbliżał się powoli i nieśpiesznie, szeptem odliczając kolejne godziny do hucznej celebracji stulecia, które miało przynieść za sobą zmiany – nie wszyscy wierzyli, że na lepsze.
– Żadnej wspinaczki, przyjechaliśmy tu odpoczywać. – rzucił, wychwytując słowa Eitriego jeszcze z drugiego pokoju, po czym przystając w progu i uśmiechając się z błahym rozbawieniem na widok uginającej się pod mężczyzną kanapy i skrzyżowanych nóg, wyciągniętych przed siebie w geście żartobliwej kapitulacji; kominek, w którego rozżarzonej paszczy zniknęły kolejne kłody drewna, zaskwierczał tymczasem z zadowoleniem, wypełniając pomieszczenie przyjemnym, nienatarczywym zapachem ziół i świeżej żywicy.
– Niektórzy mówią, że to już ostatni; rok, to jest. Spektakularny początek i koniec nowego tysiąclecia. – zagaił z rozweseloną beztroską, łapiąc ich spojrzenia i uśmiechając się nieco szerzej, prawie konspiracyjnie, zanim nie zatrzymał dłoni na oparciu, tuż za plecami młodszego Soelberga. – Nie przypuszczam, żeby stworzenie miało jakiś kres. – dodał z teatralnym zamyśleniem, zginając kark i podpierając się na łokciach. – Ale na wszelki wypadek nie ryzykowałbym, że będziemy musieli przetrwać go na półsłodkim szampanie. – sięgnął do kieszeni, ujmując między palcami trzy spiralnie zawinięte bibułki, jedną zatrzymując płytko między wargami, drugą zwieszając swobodnie przed nosem Eitriego, a trzecią wyciągając daleko przed siebie – z brwiami prowokacyjnie uniesionymi ku górze, ustami wykrzywionymi w sztubackim uśmiechu, rzucając rękawicę niewypowiedzianego na głos wyzwania – w kierunku Ivara.
Niewielka, turystyczna wioska w gminie Aurland, położona prawie dwa tysiące kilometrów na południe od Midgardu, zaskakiwała spokojną, prawie bezczynną atmosferą, którą przerywało jedynie szemranie wiatru, podsuwającego niewielkie fale pod stromy, kamienisty brzeg plaży; gdy dotarli na miejsce, poczuł się zaskakująco odcięty, oderwany od życia, które toczyło się daleko na mroźnej, pochłoniętej polarnym mrokiem północy, podczas gdy tutaj, niedaleko Bergen, słońce rzucało długie, jasne strugi promieni na biel skrzącego się śniegu, który roztapiał się na szorstkiej, popielatej powierzchni ścieżki, wiodącej wąską spiralą do drewnianego domku, ulokowanego malowniczo nad samą wodą – był ledwie ciemną kropką obserwowaną przez blady łuk odznaczającego się na niebie księżyca, poruszającą się nieśpiesznym krokiem przez polanę, niezdolną objąć zmysłami wzniosłości otaczającego go krajobrazu, rozległej, skalistej grani, która oczami przelatującego perkoza musiała wyglądać jak kręgosłup jakiegoś ogromnego, znieruchomiałego we śnie zwierzęcia. Nie zastanawiał się dłużej nad intencjami tej wyprawy, chociaż, kiedy spoglądał na Eitriego, wydawało mu się, że dostrzegał w jego spojrzeniu błysk dławionej pod fizjonomią konsternacji, niepokoju, który zaszył się głęboko w ciemnych talarach źrenic i nie opuszczał go, dopóki nie znaleźli się na miejscu, zatrzymani w barwnej panoramie na wewnętrznym krańcu Aurlandsfjorden, nizinie położonej pomiędzy stromymi górami.
Wnętrze domku obite zostało nieoszlifowaną, cynamonową boazerią, która, w zestawieniu z panującym wokół spokojem i ciszą zakłócaną jedynie przez naturalne odgłosy przyrody, sprawiała, że miejsce wydawało się nie tyle surowe, co dzikie – wyrwane ze szpon miejskiego ścisku i wzdymanego napięciem rejwachu; gdzie zmrok zbliżał się powoli i nieśpiesznie, szeptem odliczając kolejne godziny do hucznej celebracji stulecia, które miało przynieść za sobą zmiany – nie wszyscy wierzyli, że na lepsze.
– Żadnej wspinaczki, przyjechaliśmy tu odpoczywać. – rzucił, wychwytując słowa Eitriego jeszcze z drugiego pokoju, po czym przystając w progu i uśmiechając się z błahym rozbawieniem na widok uginającej się pod mężczyzną kanapy i skrzyżowanych nóg, wyciągniętych przed siebie w geście żartobliwej kapitulacji; kominek, w którego rozżarzonej paszczy zniknęły kolejne kłody drewna, zaskwierczał tymczasem z zadowoleniem, wypełniając pomieszczenie przyjemnym, nienatarczywym zapachem ziół i świeżej żywicy.
– Niektórzy mówią, że to już ostatni; rok, to jest. Spektakularny początek i koniec nowego tysiąclecia. – zagaił z rozweseloną beztroską, łapiąc ich spojrzenia i uśmiechając się nieco szerzej, prawie konspiracyjnie, zanim nie zatrzymał dłoni na oparciu, tuż za plecami młodszego Soelberga. – Nie przypuszczam, żeby stworzenie miało jakiś kres. – dodał z teatralnym zamyśleniem, zginając kark i podpierając się na łokciach. – Ale na wszelki wypadek nie ryzykowałbym, że będziemy musieli przetrwać go na półsłodkim szampanie. – sięgnął do kieszeni, ujmując między palcami trzy spiralnie zawinięte bibułki, jedną zatrzymując płytko między wargami, drugą zwieszając swobodnie przed nosem Eitriego, a trzecią wyciągając daleko przed siebie – z brwiami prowokacyjnie uniesionymi ku górze, ustami wykrzywionymi w sztubackim uśmiechu, rzucając rękawicę niewypowiedzianego na głos wyzwania – w kierunku Ivara.
Ivar Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Wto 3 Maj - 11:22
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
– Żadnych wspinaczek – obronną ręką wyszedł z grząskiego tematu aktywności fizycznej. Sam miał cichą nadzieję na odpoczynek i złapanie oddechu, tu na odludziu w otoczeniu majestatycznej korony gór, tuż u bram połyskujących w słońcu szaro-zielonych wód fiordu. Sielanka, jaka spłynęła na wszystkich dawała się zrazu zauważyć na łagodnych obliczach towarzyszy niespiesznie przeszedł się po salonie oglądając prawdziwie skandynawski w swej tradycji skromny, lecz klimatyczny wystrój. Mieli spędzić tu kilka dni i w tym czasie postarać się, o to by zgrzyt ewentualnych spięć nie przekroczył granicy dobrego smaku, aby nie pozabijali się wzajem, byłoby to zdecydowanie niestosowne już nie tylko przez wzgląd na okoliczności, jakie ich tu sprowadziły, ale i przez ewentualny skandal, jaki mógłby wybuchnąć po nagłośnieniu sprawy. Przełknął ślinę, mierząc się z tym wyzwaniem, które od jakiegoś czasu, nie było aż tak wyczerpujące psychicznie, być może przyzwyczaił się do często nachalnej obecności Fenrissona w ich życiu, o dziwo traktowanie go jako namolnego komara, co drażni latając nad uchem przestało być tak w swej naturze drażniące, a to wiele znaczący postęp w tej niełatwej relacji obu panów.
Oparty o miękkość oparcia kanapy słuchał z wyraźnym zainteresowaniem rysującym się na twarzy tego co niemagiczny mężczyzna mówił. Podobne tej przepowiednie i bajania nasilały się wraz z okrągłymi datami w kalendarzu, człowiek widać szukający i spragniony sensacji próbuje przekuć, coś nowego na swoją modłę, by porwać tłumy klasycznymi już tekstami, o końcu świata i plagach, jakie mogą czekać ludzkość wraz z nadejściem nowego. Ludzie spragnieni sensacji, przesądni, a czasem jedynie z natury ograniczeni dawali ucho takim plotkom, co narastały jak kula śnieżna i zrzeszały, coraz to większą grupę słuchaczy. Znał na tyle dobrze Safíra, że uśmiechnął się jedynie kącikiem ust. Wbrew jawnej niechęci u początków ich znajomości jego osoba była interesująca dla Soelberga i nie dziwił się wcale, że brat tak bardzo go polubił. Miał wiele wad, owszem, lecz świeży i lotny umysł oraz oczytanie sprawiało, że najzwyczajniej w świecie był miłym towarzyszem rozmów.
– Znacznie bardziej, niż spektakularny koniec tego, co znane martwią mnie ostatnie wydarzenia w Midgardzie – zawyrokował odrobinę bardziej posępnym tonem, niż zamierzał i jakby po chwili zmitygował się przepraszającym uśmiechem, mieli się bawić i zapomnieć o troskach, które na co dzień zatruwają myśli i spędzają sen z powiek.
Błysk w oczach Safíra, złośliwa nutka w głosie Ei, były obrazem tego czego oczekiwał, byli wszyscy razem do kupy mieszanką słodko, kwaśną z wyczuwalną nutką ostrości, kryjącą się pod początkowym odurzeniem tych pierwszych. Jeśli faktycznie, miał zastać ich koniec, to przynajmniej nie nastąpi on w mdłym i nijakim towarzystwie.
Widząc bibułki w dłoni śniącego, zrozumiał przekaz jego słów i prychnął pod nosem cichym, krótkim, acz wesołym śmiechem. Oczy z natury chłodne i nieprzyjemne zajarzyły się mimowolnie promyczkami wesołości i niemego przyzwolenia. Przyjął wyzwanie i odpowiedział szelmowskim uśmiechem, zaskakując prawdopodobnie wszystkich, a najbardziej siebie samego.
Oparty o miękkość oparcia kanapy słuchał z wyraźnym zainteresowaniem rysującym się na twarzy tego co niemagiczny mężczyzna mówił. Podobne tej przepowiednie i bajania nasilały się wraz z okrągłymi datami w kalendarzu, człowiek widać szukający i spragniony sensacji próbuje przekuć, coś nowego na swoją modłę, by porwać tłumy klasycznymi już tekstami, o końcu świata i plagach, jakie mogą czekać ludzkość wraz z nadejściem nowego. Ludzie spragnieni sensacji, przesądni, a czasem jedynie z natury ograniczeni dawali ucho takim plotkom, co narastały jak kula śnieżna i zrzeszały, coraz to większą grupę słuchaczy. Znał na tyle dobrze Safíra, że uśmiechnął się jedynie kącikiem ust. Wbrew jawnej niechęci u początków ich znajomości jego osoba była interesująca dla Soelberga i nie dziwił się wcale, że brat tak bardzo go polubił. Miał wiele wad, owszem, lecz świeży i lotny umysł oraz oczytanie sprawiało, że najzwyczajniej w świecie był miłym towarzyszem rozmów.
– Znacznie bardziej, niż spektakularny koniec tego, co znane martwią mnie ostatnie wydarzenia w Midgardzie – zawyrokował odrobinę bardziej posępnym tonem, niż zamierzał i jakby po chwili zmitygował się przepraszającym uśmiechem, mieli się bawić i zapomnieć o troskach, które na co dzień zatruwają myśli i spędzają sen z powiek.
Błysk w oczach Safíra, złośliwa nutka w głosie Ei, były obrazem tego czego oczekiwał, byli wszyscy razem do kupy mieszanką słodko, kwaśną z wyczuwalną nutką ostrości, kryjącą się pod początkowym odurzeniem tych pierwszych. Jeśli faktycznie, miał zastać ich koniec, to przynajmniej nie nastąpi on w mdłym i nijakim towarzystwie.
Widząc bibułki w dłoni śniącego, zrozumiał przekaz jego słów i prychnął pod nosem cichym, krótkim, acz wesołym śmiechem. Oczy z natury chłodne i nieprzyjemne zajarzyły się mimowolnie promyczkami wesołości i niemego przyzwolenia. Przyjął wyzwanie i odpowiedział szelmowskim uśmiechem, zaskakując prawdopodobnie wszystkich, a najbardziej siebie samego.
Eitri Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Sro 4 Maj - 16:09
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Sączący się z sąsiedniego pokoju protest przyjął z energicznym potakiwaniem, celując ze wskazujacego palca wprost w postać Ivara.
— O to, to… — rzucił. — Widzisz, dwa do jednego — stwierdził, nim brat zdążył wymówić się z pomysłu, na który nikt nie miał ochoty. Najpierw nieco się zdziwił, że skapitulował tak szybko, gdyż zwykle był o wiele bardziej wytrwały w przekomarzaniu się; nawet jeśli w rzeczywistości nie miał ochoty stawać w opozycji do ogólnej wizji spędzania wolnego czasu. Dla zasady – jak zgodnie stwierdzali za każdym razem, gdy ktoś pytał ich o sens braterskich utarczek. Ostatecznie jednak był mu wdzięczny za wspaniałomyślną chęć współpracy w tak wyjątkowym dniu; choć sam jeszcze nie odczuwał urodzinowego klimatu, gdyż z rzadka przywiązywał do tego dnia większą uwagę. Owszem, rodzina zawsze starała się świętować rocznice dnia narodzin, lecz zwykle okazje te zdawały mu się nazbyt mdłe i przepełnione zbytkiem sentymentalizmu. Słodki tort, słodka lemoniada, kilka pamiątkowych zdjęć i celofan, którym matka skrupulatnie pokrywała powierzchnię prezentów. Dwa nietrafione drobiazgi, jeden, który dublował zeszłoroczny podarek, coś całkiem przydatnego – wyliczał będąc kilkulatkiem. Z niechęcią zdmuchiwał świeczki w akompaniamencie odgłosu flesza fotograficznego, potem zabierał porcję ciasta. Zjadał najpierw marcepanową polewę, następnie wydłubywał widelczykiem słodką masę, by wreszcie pochłonąć wilgotny biszkopt i popić czerwonym napojem z bąbelkami. Zanim jednak to następowało, już miał dość jazgotu matki i siedzących drętwo kolegów, których zapraszała jakby na siłę, z obowiązku. Cieszył się jedynie z obecności dziadka i babci, i z tego, że Ivar otwierał konspiracyjnie drzwi do własnego pokoju, by ewakuować go w bezpieczne miejsce. Zaproszeni chłopcy bawili się natomiast w salonie, zupełnie nie zwracając uwagi na brak solenizanta. Ich matki rozprawiały trajkotliwie o nowej sukni pani Hoen. Ojciec uciekał jeszcze przed tortem. Widział wszystko dokładnie. Z roku na rok sceny te zmieniały się niewiele; być może topniał jedynie entuzjazm matki i liczba zaproszonych gości. Od piętnastego roku życia pierwszy stycznia spędzał jedynie z rodziną. Klatka piersiowa drgnęła nieznacznie, gdy napełnił płuca powietrzem, wypuszczając je następnie ze świstem ulgi; cieszył się, że tym razem mógł spędzić ten dzień na własnych zasadach, bez zbędnego zastanawiania się nad tym, czy wystarczająco uprzejmie podziękował za każdy prezent. Był na to zdecydowanie za stary.
Rozpromienił się wyraźnie, kiedy Fenrisson dołączył do nich, zatrzymując się tuż za jego plecami. Rozsiadł się jeszcze bardziej wygodnie wysłuchując wywodu o kończącym się milenium, o przełomie, w którym wielu dopatrywało się schyłku czasu w ogóle. Z tego, co było mu wiadomo, zarówno śniący jak i magiczna część społeczeństwa podzielali niekiedy obawy tyczące się końca świata. On sam zdawał się jednak zupełnie nie zaprzątać sobie tym głowy. Zamyślił się, skupiając spojrzenie na fizjonomii przyjaciela, obracając się przez ramię.
— Myślę, że masz rację — stwierdzenie pozbawione było choćby szczypty niepewności. Zdawało mu się, że jeśli nastąpi jakikolwiek koniec, to będzie on rzeczą indywidualną dla każdego istnienia, choć groźba Ragnaröku wisiała niczym ołowiana chmura nad Midgardem i jego mieszkańcami, zwłaszcza w obliczu spotykających miasto nieszczęść. Cmoknął niezadowolony w reakcji na wątpliwości Ivara. Intensywny okres w pracy i coraz bardziej szokujące rewelacje, jakie niosły dni po pamiętnym pogrzebie Lauge również jemu spędzały sen z powiek. Kwaśny grymas zagościł na dłużej, ścierając dotychczasowy dobry nastrój. — Ivar, proszę cię… — zrezygnowane słowa spłynęły półszeptem wraz z dreszczem poruszającym całe ciało. Skwaśniała mina chybotała się pomiędzy kącikami ust; wywrócił oczami błyskającymi niebezpiecznym zirytowaniem. Odchylił głowę do tyłu, rozrzucając szeroko ramiona. Wtedy też mignęły mu zawiniątka wydobyte z kieszeni Safíra. W przeciwieństwie do oszczędnego rozbawienia brata, jego reakcja zdawała się nieco nieprzystająca, szczególnie żywa jak na zwykły repertuar jego zachowań; płynnie przeszedł od złości do beztroskiego rozradowania. Palce powędrowały ku podejrzanej substancji zaklętej w coś na kształt papierosa. Poznawał dokładnie, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, choć nie potrafił przeliczyć na szybko, jak wiele czasu minęło odkąd miał w ustach purpurową mgłę.
— I nie boisz się tak, wśród kruczych? — zażartował zaczepnie, wyłuskując spomiędzy palców przyjaciela nielegalną zdobycz. — Nieświadomie zabierasz mnie w podróż nie wiem… do czasów nauki w Odala — zachichotał pod nosem, rzucając bratu czujne spojrzenie będące swego rodzaju wyzwaniem dla opiekuńczości, którą zawsze względem niego wykazywał. Być może nie wiedział o każdym przewinieniu młodszego braciszka. — Bogowie, jestem zdecydowanie za stary. Nie sądziłem, że przetrwam tyle czasu. — Zdezelowana zapalniczka szczęknęła charakterystycznie, język ognia zamigotał. Uniósł ostrożnie rękę w kierunku Safíra. Pewność Ivara była rzeczą niezwykle osobliwą.
— O to, to… — rzucił. — Widzisz, dwa do jednego — stwierdził, nim brat zdążył wymówić się z pomysłu, na który nikt nie miał ochoty. Najpierw nieco się zdziwił, że skapitulował tak szybko, gdyż zwykle był o wiele bardziej wytrwały w przekomarzaniu się; nawet jeśli w rzeczywistości nie miał ochoty stawać w opozycji do ogólnej wizji spędzania wolnego czasu. Dla zasady – jak zgodnie stwierdzali za każdym razem, gdy ktoś pytał ich o sens braterskich utarczek. Ostatecznie jednak był mu wdzięczny za wspaniałomyślną chęć współpracy w tak wyjątkowym dniu; choć sam jeszcze nie odczuwał urodzinowego klimatu, gdyż z rzadka przywiązywał do tego dnia większą uwagę. Owszem, rodzina zawsze starała się świętować rocznice dnia narodzin, lecz zwykle okazje te zdawały mu się nazbyt mdłe i przepełnione zbytkiem sentymentalizmu. Słodki tort, słodka lemoniada, kilka pamiątkowych zdjęć i celofan, którym matka skrupulatnie pokrywała powierzchnię prezentów. Dwa nietrafione drobiazgi, jeden, który dublował zeszłoroczny podarek, coś całkiem przydatnego – wyliczał będąc kilkulatkiem. Z niechęcią zdmuchiwał świeczki w akompaniamencie odgłosu flesza fotograficznego, potem zabierał porcję ciasta. Zjadał najpierw marcepanową polewę, następnie wydłubywał widelczykiem słodką masę, by wreszcie pochłonąć wilgotny biszkopt i popić czerwonym napojem z bąbelkami. Zanim jednak to następowało, już miał dość jazgotu matki i siedzących drętwo kolegów, których zapraszała jakby na siłę, z obowiązku. Cieszył się jedynie z obecności dziadka i babci, i z tego, że Ivar otwierał konspiracyjnie drzwi do własnego pokoju, by ewakuować go w bezpieczne miejsce. Zaproszeni chłopcy bawili się natomiast w salonie, zupełnie nie zwracając uwagi na brak solenizanta. Ich matki rozprawiały trajkotliwie o nowej sukni pani Hoen. Ojciec uciekał jeszcze przed tortem. Widział wszystko dokładnie. Z roku na rok sceny te zmieniały się niewiele; być może topniał jedynie entuzjazm matki i liczba zaproszonych gości. Od piętnastego roku życia pierwszy stycznia spędzał jedynie z rodziną. Klatka piersiowa drgnęła nieznacznie, gdy napełnił płuca powietrzem, wypuszczając je następnie ze świstem ulgi; cieszył się, że tym razem mógł spędzić ten dzień na własnych zasadach, bez zbędnego zastanawiania się nad tym, czy wystarczająco uprzejmie podziękował za każdy prezent. Był na to zdecydowanie za stary.
Rozpromienił się wyraźnie, kiedy Fenrisson dołączył do nich, zatrzymując się tuż za jego plecami. Rozsiadł się jeszcze bardziej wygodnie wysłuchując wywodu o kończącym się milenium, o przełomie, w którym wielu dopatrywało się schyłku czasu w ogóle. Z tego, co było mu wiadomo, zarówno śniący jak i magiczna część społeczeństwa podzielali niekiedy obawy tyczące się końca świata. On sam zdawał się jednak zupełnie nie zaprzątać sobie tym głowy. Zamyślił się, skupiając spojrzenie na fizjonomii przyjaciela, obracając się przez ramię.
— Myślę, że masz rację — stwierdzenie pozbawione było choćby szczypty niepewności. Zdawało mu się, że jeśli nastąpi jakikolwiek koniec, to będzie on rzeczą indywidualną dla każdego istnienia, choć groźba Ragnaröku wisiała niczym ołowiana chmura nad Midgardem i jego mieszkańcami, zwłaszcza w obliczu spotykających miasto nieszczęść. Cmoknął niezadowolony w reakcji na wątpliwości Ivara. Intensywny okres w pracy i coraz bardziej szokujące rewelacje, jakie niosły dni po pamiętnym pogrzebie Lauge również jemu spędzały sen z powiek. Kwaśny grymas zagościł na dłużej, ścierając dotychczasowy dobry nastrój. — Ivar, proszę cię… — zrezygnowane słowa spłynęły półszeptem wraz z dreszczem poruszającym całe ciało. Skwaśniała mina chybotała się pomiędzy kącikami ust; wywrócił oczami błyskającymi niebezpiecznym zirytowaniem. Odchylił głowę do tyłu, rozrzucając szeroko ramiona. Wtedy też mignęły mu zawiniątka wydobyte z kieszeni Safíra. W przeciwieństwie do oszczędnego rozbawienia brata, jego reakcja zdawała się nieco nieprzystająca, szczególnie żywa jak na zwykły repertuar jego zachowań; płynnie przeszedł od złości do beztroskiego rozradowania. Palce powędrowały ku podejrzanej substancji zaklętej w coś na kształt papierosa. Poznawał dokładnie, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, choć nie potrafił przeliczyć na szybko, jak wiele czasu minęło odkąd miał w ustach purpurową mgłę.
— I nie boisz się tak, wśród kruczych? — zażartował zaczepnie, wyłuskując spomiędzy palców przyjaciela nielegalną zdobycz. — Nieświadomie zabierasz mnie w podróż nie wiem… do czasów nauki w Odala — zachichotał pod nosem, rzucając bratu czujne spojrzenie będące swego rodzaju wyzwaniem dla opiekuńczości, którą zawsze względem niego wykazywał. Być może nie wiedział o każdym przewinieniu młodszego braciszka. — Bogowie, jestem zdecydowanie za stary. Nie sądziłem, że przetrwam tyle czasu. — Zdezelowana zapalniczka szczęknęła charakterystycznie, język ognia zamigotał. Uniósł ostrożnie rękę w kierunku Safíra. Pewność Ivara była rzeczą niezwykle osobliwą.
Safír Fenrisson
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Pon 16 Maj - 23:52
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Fragmenty własnego życia powracały do niego jak pojedyncze klisze, wyciągnięte z cienistej taśmy przeszłości i wywołane przed oczami w niewłaściwej kolejności, zakrzywione mglistą winietą, pozbawione kontekstu i zrozumienia, choć odżywające w sercu echem przedawnionych emocji – pamiętał, że kiedy trzeźwość Margrét prześwitywała przez ciężki kaftan choroby, która oblekła jej umysł żałobnym kirem nieświadomości, w jej spojrzeniu nie było ulgi, lecz strach, jakby wraz z zakotwiczeniem się w rzeczywistości, powracał do niej także wyrazisty ból jawności, z jaką metalowe pręty ankry przesuwały się po grząskim gruncie, zwodząc ją z powrotem na porywcze i nieprzejednane wody menady. Matka bała się końców – zawsze odstawiała książkę z powrotem na półkę, zanim dotarła do ostatniej strony, odkładała widelec, pozostawiając na talerzu ledwie kilka okrągłych ziaren groszku, zatykała uszy przy huku fajerwerków, ważąc się spojrzeć w niebo dopiero, gdy zera zastępowały kolejne liczby, a koniec usuwał się w niepamięć, nakryty pięknym i feerycznym początkiem nowego roku; był przekonany, że bała się również śmierci, ostateczności, od której tym razem nie było żadnej ucieczki. Myślał o niej mimowolnie, słysząc trwożliwe szepty, krążące pośród krętych ulic miasta, pod rozweseloną beztroską kryjąc żółknące siniaki matczynej obawy, zaszyte głęboko w jego świadomości, wraz z mętnym zarysem ocienionego strachem dzieciństwa – specjalnie wzbraniał się przed spoglądaniem w niebo, jakby sądził, że mógłby dostrzec na nim cienką krakelurę, jak na powierzchni szkła chwilę przed pęknięciem. Śniło mu się, że odginał głowę, lecz nad światem nie było już nieba, jedynie pojedyncze smugi pomarańczowego światła, tak łatwe do pomylenia z błyskiem sztucznych ogni, teraz uśmiechał się jednak z przekorą ku własnej, zaszytej w umyśle irracjonalności, zbywanej radosnym ruchem dłoni, lecz powracającym pod jego opuszki niczym kot, wyginający łuk miękkiego grzbietu prośbą kolejnej pieszczoty.
Pragnienie zapalenia skrobało tymczasem nieśmiało pazurami o włókniste ściany serca, rozciągając się nieprzyjemnym mrowieniem wzdłuż linii mostka, a trzymane w dłoniach bibułki ugięły się lekko, gdy zacisnął na nich palce zbyt mocno, wciąż nie rozluźniając jednak wesołego uśmiechu, chyboczącego się zaczepnie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust.
– Nie opuszczasz służby nawet na wyjeździe, co? – zawyrokował przekornością wymierzonego ku Ivarowi pytania, odchylając lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy, jego spojrzenie, jakby w siostrzanej odpowiedzi na przepraszający grymas mężczyzny, pociemniało jednak wyraźnie, ujawniając ten sam, zawekowany w sercu niepokój, który odciskał się piętnem na mieszkańcach Midgardu; miasto od dawna nie było już bezpieczne, lecz teraz, gdy wąskie, brukowane ulice szybciej nachodziły mrokiem czającej się w okolicach ciemności, bezsilność urastała do stającej w gardle guli, a sny – coraz krótsze, targane zaostrzonymi zębami stroskanego niepokoju, który budził go w środku nocy gwałtownym szarpnięciem paniki – nabierały coraz ostrzejszych, rosochatych kształtów, skradając się do świadomości pod osłoną nocy i wnikając w nią ponurym, regularnie nawracającym przeświadczeniem, że w obliczu zagrożenia, które od tak dawna nawiedzało strony gazet, pozostawał skuty kajdanami własnej niemocy. Zarys jego szczęki uwydatnił się, gdy zacisnął zęby, krótki paroksyzm zniknął jednak zaraz, ustępując łagodności uśmiechu, nakrywającego spoważniałą powagę, zanim Eitri zdążyłby spojrzeć w jego stronę – zamiast tego pochylił się tylko, wspierając bark o twarde oparcie kanapy i unosząc brwi z teatralnym zdziwieniem, gdy oboje wzięli do ręki cienkie, owinięte w białą bibułę cygaretki, już teraz wydzielające charakterystyczny zapach purpurowej konopi.
– A powinienem? – rzucił żartobliwie, przeskakując przez oparcie, by zapaść się w miękkie poduszki kanapy, po czym wcisnął pośpiesznie papierosa pomiędzy wargi, by ostentacyjnie wyciągnąć obie dłonie w kierunku Eitriego, eksponując jasne nadgarstki, pod którymi rozciągała się cienka pajęczynka błękitnych żył. – Zakuj mnie, oficerze. Nie stawiam oporu. – uniósł prowokacyjnie brodę, zatrzymując zieleń spojrzenia na twarzy przyjaciela. – Nie zapomnij wspomnieć w raporcie, jak pięknie kooperowałem… – odparł przeciągle, zaraz odchylając się do tyłu, by kątem oka przemknąć jeszcze po twarzy Ivara. Tymczasem zapalniczka szczęknęła cicho, sycząc niewielkim, złocistym płomieniem, który przypalił pociemniałą końcówkę papierosa. – Na zdrowie. – rzucił, po czym zaśmiał się nieco zachrypłym, gardłowym śmiechem wieloletniego palacza, łakomie wypełniając płuca obłokiem puszystego dymu.
Pragnienie zapalenia skrobało tymczasem nieśmiało pazurami o włókniste ściany serca, rozciągając się nieprzyjemnym mrowieniem wzdłuż linii mostka, a trzymane w dłoniach bibułki ugięły się lekko, gdy zacisnął na nich palce zbyt mocno, wciąż nie rozluźniając jednak wesołego uśmiechu, chyboczącego się zaczepnie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust.
– Nie opuszczasz służby nawet na wyjeździe, co? – zawyrokował przekornością wymierzonego ku Ivarowi pytania, odchylając lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy, jego spojrzenie, jakby w siostrzanej odpowiedzi na przepraszający grymas mężczyzny, pociemniało jednak wyraźnie, ujawniając ten sam, zawekowany w sercu niepokój, który odciskał się piętnem na mieszkańcach Midgardu; miasto od dawna nie było już bezpieczne, lecz teraz, gdy wąskie, brukowane ulice szybciej nachodziły mrokiem czającej się w okolicach ciemności, bezsilność urastała do stającej w gardle guli, a sny – coraz krótsze, targane zaostrzonymi zębami stroskanego niepokoju, który budził go w środku nocy gwałtownym szarpnięciem paniki – nabierały coraz ostrzejszych, rosochatych kształtów, skradając się do świadomości pod osłoną nocy i wnikając w nią ponurym, regularnie nawracającym przeświadczeniem, że w obliczu zagrożenia, które od tak dawna nawiedzało strony gazet, pozostawał skuty kajdanami własnej niemocy. Zarys jego szczęki uwydatnił się, gdy zacisnął zęby, krótki paroksyzm zniknął jednak zaraz, ustępując łagodności uśmiechu, nakrywającego spoważniałą powagę, zanim Eitri zdążyłby spojrzeć w jego stronę – zamiast tego pochylił się tylko, wspierając bark o twarde oparcie kanapy i unosząc brwi z teatralnym zdziwieniem, gdy oboje wzięli do ręki cienkie, owinięte w białą bibułę cygaretki, już teraz wydzielające charakterystyczny zapach purpurowej konopi.
– A powinienem? – rzucił żartobliwie, przeskakując przez oparcie, by zapaść się w miękkie poduszki kanapy, po czym wcisnął pośpiesznie papierosa pomiędzy wargi, by ostentacyjnie wyciągnąć obie dłonie w kierunku Eitriego, eksponując jasne nadgarstki, pod którymi rozciągała się cienka pajęczynka błękitnych żył. – Zakuj mnie, oficerze. Nie stawiam oporu. – uniósł prowokacyjnie brodę, zatrzymując zieleń spojrzenia na twarzy przyjaciela. – Nie zapomnij wspomnieć w raporcie, jak pięknie kooperowałem… – odparł przeciągle, zaraz odchylając się do tyłu, by kątem oka przemknąć jeszcze po twarzy Ivara. Tymczasem zapalniczka szczęknęła cicho, sycząc niewielkim, złocistym płomieniem, który przypalił pociemniałą końcówkę papierosa. – Na zdrowie. – rzucił, po czym zaśmiał się nieco zachrypłym, gardłowym śmiechem wieloletniego palacza, łakomie wypełniając płuca obłokiem puszystego dymu.
Ivar Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Wto 17 Maj - 13:43
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Bezradny podniósł dłonie ku górze w geście poddania, był przesiąknięty pracą do szpiku kości, zamartwianie się w czas dni wolnych od tego przykrego, ale w jego przypadku satysfakcjonującego obowiązku, było nieuniknione, lecz postanowi, że będzie powstrzymywał się od tematów ogólnie kojarzących się z pracą i jemu samemu taki reset, bardzo dobrze zrobi, zważywszy, na fakt, iż nawet święta spędził w mieszkaniu, nie wychyliwszy się zza jego granice do rodzinnego Göteborga. Rodzina była zawiedziona, matka osamotniona, ojciec pewnie uciekł na ryby lub do pubu, aż żal ściskał serce na myśl, iż pozwolili jej, na to by została, ale szybko przyszła odsiecz, myśl przypominająca o dziadkach, którzy nie pozwolili, by matka braci była zdana na samotność, rodzina była niewielka, ale można było nań liczyć w trudnych chwilach, no może za wyjątkiem ojca, którego wysłannik tolerował bardziej z sentymentu i szczątkowego szacunku, niżeli miłości.
Scena rozgrywająca się między Eitrim, a Safírem, stanowiła miły punkt zapomnienia o wcześniejszych niepasujących do obrazka myślach. Uśmiechał się, pod nosem, nieznacznie, ale z wyraźną troską i serdecznością w oczach. Aż dziw, że scena ta tak odprężała i dawała punkt odniesienia do tego, jaka była ich relacja jeszcze nie tak dawno, gdy sprawy wyglądały znacznie tragiczniej i obraz brata – wesołego i szczęśliwego, był jedynie sennym marzeniem. Westchnął, trzymając w rękach bibułkę z substancją, która miała odurzyć i zaćmić umysł, sprawić, by odprężenie i relaks same spadły na ciało, na pochłonięty w nieustannych myślach umysł. Nie zastanawiał się, nad skutkami ubocznymi tym, że przyjdzie moment, gdy głód będzie tak wielki, iż przygotowane smørbrød, może okazać się świętym Graalem i oazą zaspokojenia wszelkich doczesnych pragnień. Uprzedzony na wszelką ewentualność wiedział, o potrawach czekających tylko na przygrzanie i ta świadomość sprawiała, że poczucie relaksującej swobody mimowolnie otumaniała, a wszak jeszcze nawet nie zapalił. Mieli wszystko pod nosem i mogli pogrążyć się w przyjemnym lenistwie. Odrywając wzrok od mężczyzn, podszedł do starego gramofonu i wertował biblioteczkę z albumami, ta była znacznie uboższa od jego własnej, lecz wyposażona w najpopularniejsze nazwiska. Bez skrępowania ujął jedną z okładek i wyciągnął czarny talerz płyty, delikatnie nakładając go i puszczając w eter, a delikatna linia melodii nagle wypełniła subtelnie wnętrze salonu. – Nim się wszyscy upalimy, przyniosę przekąski – stwierdził, czując się najbardziej odpowiedzialny wśród towarzystwa. Zniknął w kuchni i po kilku minutach wyłonił się z drewnianą, całe szczęście nie srebrną tacą kanapeczek i słonych zagryzek, które położył na stole przed kanapą. – Napijecie się? – Podniesiona brew i lekki uśmiech świadczyły o niewypowiedzianym dosłownie wyzwaniu, ale i preferencjach zgromadzonych. – Uczciwie przyznaje, że potrafię zrobić coś więcej, niż drinka w postaci whisky z colą – wiedział, jaka krążyła opinia o jego talentach kulinarnych, ale przynajmniej pod tym względem mógł się wykazać, nie często i nie zawsze, ale bywały okazje, kiedy zwyczajnie, nie wypadło się, nie napić. – Później jeśli będziemy w stanie, możemy skorzystać z sauny, a potem, cóż czeka niespodzianka – tajemniczy uśmiech i błysk w oku zdradzał chytry plan, jednakże czy będą w stanie go zrealizować, to już inna kwestia. – Nic związanego z wysiłkiem fizycznym. – Uprzedził lożę złośliwców.
Scena rozgrywająca się między Eitrim, a Safírem, stanowiła miły punkt zapomnienia o wcześniejszych niepasujących do obrazka myślach. Uśmiechał się, pod nosem, nieznacznie, ale z wyraźną troską i serdecznością w oczach. Aż dziw, że scena ta tak odprężała i dawała punkt odniesienia do tego, jaka była ich relacja jeszcze nie tak dawno, gdy sprawy wyglądały znacznie tragiczniej i obraz brata – wesołego i szczęśliwego, był jedynie sennym marzeniem. Westchnął, trzymając w rękach bibułkę z substancją, która miała odurzyć i zaćmić umysł, sprawić, by odprężenie i relaks same spadły na ciało, na pochłonięty w nieustannych myślach umysł. Nie zastanawiał się, nad skutkami ubocznymi tym, że przyjdzie moment, gdy głód będzie tak wielki, iż przygotowane smørbrød, może okazać się świętym Graalem i oazą zaspokojenia wszelkich doczesnych pragnień. Uprzedzony na wszelką ewentualność wiedział, o potrawach czekających tylko na przygrzanie i ta świadomość sprawiała, że poczucie relaksującej swobody mimowolnie otumaniała, a wszak jeszcze nawet nie zapalił. Mieli wszystko pod nosem i mogli pogrążyć się w przyjemnym lenistwie. Odrywając wzrok od mężczyzn, podszedł do starego gramofonu i wertował biblioteczkę z albumami, ta była znacznie uboższa od jego własnej, lecz wyposażona w najpopularniejsze nazwiska. Bez skrępowania ujął jedną z okładek i wyciągnął czarny talerz płyty, delikatnie nakładając go i puszczając w eter, a delikatna linia melodii nagle wypełniła subtelnie wnętrze salonu. – Nim się wszyscy upalimy, przyniosę przekąski – stwierdził, czując się najbardziej odpowiedzialny wśród towarzystwa. Zniknął w kuchni i po kilku minutach wyłonił się z drewnianą, całe szczęście nie srebrną tacą kanapeczek i słonych zagryzek, które położył na stole przed kanapą. – Napijecie się? – Podniesiona brew i lekki uśmiech świadczyły o niewypowiedzianym dosłownie wyzwaniu, ale i preferencjach zgromadzonych. – Uczciwie przyznaje, że potrafię zrobić coś więcej, niż drinka w postaci whisky z colą – wiedział, jaka krążyła opinia o jego talentach kulinarnych, ale przynajmniej pod tym względem mógł się wykazać, nie często i nie zawsze, ale bywały okazje, kiedy zwyczajnie, nie wypadło się, nie napić. – Później jeśli będziemy w stanie, możemy skorzystać z sauny, a potem, cóż czeka niespodzianka – tajemniczy uśmiech i błysk w oku zdradzał chytry plan, jednakże czy będą w stanie go zrealizować, to już inna kwestia. – Nic związanego z wysiłkiem fizycznym. – Uprzedził lożę złośliwców.
Eitri Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Wto 17 Maj - 18:23
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ivar był taki niemal od najmłodszych lat – nie potrafił wyszukać innego obrazu, ilekroć sięgał pamięcią do dzieciństwa. Czasami zastanawiał się na ile była to jego własna wina? Brat musiał dźwigać na swych barkach odpowiedzialność za dwoje, przyjmując na siebie obowiązek pomocy i interwencji, ilekroć wymagała tego nieporadność młodszego brata. Może to właśnie przez niego dorósł tak szybko i wbił się w surowy sznyt pracy wysłanników? Często o tym myślał i często nie potrafił zaprzeczyć, znaleźć innego wytłumaczenia. Może to jednak kwestia wychowania i genów? Tego nie potrafił dostrzec. Spochmurniał jak na komendę, gdy natrętne poczucie winy ponownie przykleiło się do niego rozpędzając cały dobry nastrój.
— Nie masz za grosz balansu pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. — Nie podzielił się swoją prawdziwą refleksją, jedynie przyklepując sprawę dodatkowym truizmem, zapominając o tym, że sam przecież coraz rzadziej potrafił uciec zupełnie od grozy spowijające Midgard. Gula rosła w gardle z każdą wspominką tyczącą się Lauge i Kaspra. Zaczynało mu towarzyszyć niepokojące przeczucie, że wystawia się na świecznik i wkrótce będzie czuł cudzy oddech na plecach. Nie miał jednak zamiaru rezygnować. Był znów taki jak dawniej – zupełnie nieobecny – jednak ze stuporu wybiło go nagłe poruszenie i szczęk sprężyn w kanapie.
Najpierw przyglądał się całemu zajściu z dystansem, a wypowiedź przeżuwał kolejne sekundy, nim zerknął na Ivara, powracając następnie do twarzy Safíra. Otworzył szeroko oczy, odbijało się w nich niedowierzanie. Zacisnął mocniej wargi, by powstrzymać się przed niekontrolowanym parsknięciem wydymającym ostre linie policzków.
— Ty mi serio nie wierzysz, że byłbym zdolny to zrobić? — stwierdził wreszcie, wpierw z wyraźnym wyrzutem, w ostateczności zmiękczył głos, topiąc rozczarowanie w energicznym potrząsaniu głową. — Okrutny jesteś — wyznał, przysuwając zapalniczkę do bibułki zaciśniętej w ustach. Nakrył ognik dłonią, jak czynił to z przyzwyczajenia, z odruchowej obawy, że niespodziewany podmuch zabije czerwień języka i wydusi jedynie charakterystyczny zapach gazu. Znalazł nowe pokłady zadziorności. — Słuchaj, Fenrisson — kontynuował dalej na tonie, którego prawie nigdy nie używał, na tonie, który pamiętał jeszcze czasy szkolne i wszystkie te chwile, w których zbyt mocno czymś się przejmował, w których próbował brzmieć na bardziej okrutnego, niż był w rzeczywistości. — Nie żebym chciał cię straszyć, ale uwierz mi, nie potrzebuję kajdanek, żeby cię doprowadzić do Kruczej. Spaliłeś już dawno, Saf, wiem o tobie zbyt wiele i mi nie uciekniesz — łypnął okiem, które pogrążyło się chwilę później w gęstym dymie. Odpowiedział prowokacyjnie, podobnie do tego, jak zagrał mężczyzna siedzący tuż obok. Wciągnął pierwszy haust w płuca. Zapach wbił się w nozdrza, płynąc dalej w głąb ciała rzucając obietnicę przyszłego rozluźnienia. Szturchnął jeszcze bok klatki piersiowej przyjaciela łokciem i roześmiał się, opadł głębiej w miękkość poduch. — Masz szczęście, że siedzimy w tym razem — spojrzał wymownie na zwitek, który przytrzymał kciukiem i wskazującym palcem. Spopielona bibuła pokruszyła się na kanapę, zrzucił szybko drobiny i mruknął z zadowoleniem. Teraz z zaciekawieniem obserwował brata i jego zapobiegliwość. Sam nieszczególnie pamiętał o tym, by zadbać o coś ponad przyjazd do domków letniskowych. Oddał Ivarowi honor organizatora, samolubnie poddając się zupełnemu lenistwu. Może świat nie zawali się, jeśli ten jeden, jedyny raz nie przypilnuje go w kuchni? Nie zamierzał się wychylać, w ostateczności jakoś mógł przeżyć zwęglone jedzenie, skoro i tak zamierzali sporo wypić. Jego kubeczki smakowe stawały się wtedy wyjątkowo nieczułe i nie grymasił, jak zwykł to robić w normalnych warunkach. Nim jednak starszy Soelberg rozpoczął krzątaninę, rzucił przez ramię, znów nieco złośliwie.
— Nie będę cię torturował, więc zaproponuj mi sam coś ciekawego do picia, skoro whisky i cola nie są szczytem twoich zdolności. — Ułożył głowę na oparciu, dokładnie przeliczając klepki w drewnianym suficie. Dwadzieścia pięć do belki. Mały test. — Niespodzianka? — Zarejestrował nagle ostatnie słowo. — Pięknie, nie mogę się doczekać. — Szczerze, nie przepadał za efektem zaskoczenia, zwykle preferując bardzo poukładane i przewidywalne rzeczy, jednak nie zamierzał się sprzeczać przyjmując raczej starania brata i przyjaciela jako coś niezwykle miłego. — Bylebyś tylko nie śpiewał — wyznał i zaraz wyszczerzył się do Fenrissona, nachylając się konspiracyjnie tuż nad jego ramieniem. — Nie podpuszczaj go tylko, sądzi, że to ja w tej rodzinie śpiewam najgorzej i owszem, może on jest nieco lepszy ode mnie, ale wciąż… — Teraz jego usta wykrzywiły się w wyrazie udawanego zażenowania. Może nieco naciągnął całą historię, jednak nie pomylił się co do jednego – bogowie poskąpili mu zmysłu słuchu, przez co nawet matczyne zabiegi i liczne lekcje z muzyki i śpiewu, czy rytmiki, niewiele pomogły. Wydukanie krótkiego sto lat dla Eitriego stanowiło najgorszy koszmar, nie tylko ze względu na samą świadomość wystawienia się na publikę, ale i przez bolesne grymasy na twarzach zgromadzonych oraz niedyskretne parsknięcia śmiechu.
— Nie masz za grosz balansu pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. — Nie podzielił się swoją prawdziwą refleksją, jedynie przyklepując sprawę dodatkowym truizmem, zapominając o tym, że sam przecież coraz rzadziej potrafił uciec zupełnie od grozy spowijające Midgard. Gula rosła w gardle z każdą wspominką tyczącą się Lauge i Kaspra. Zaczynało mu towarzyszyć niepokojące przeczucie, że wystawia się na świecznik i wkrótce będzie czuł cudzy oddech na plecach. Nie miał jednak zamiaru rezygnować. Był znów taki jak dawniej – zupełnie nieobecny – jednak ze stuporu wybiło go nagłe poruszenie i szczęk sprężyn w kanapie.
Najpierw przyglądał się całemu zajściu z dystansem, a wypowiedź przeżuwał kolejne sekundy, nim zerknął na Ivara, powracając następnie do twarzy Safíra. Otworzył szeroko oczy, odbijało się w nich niedowierzanie. Zacisnął mocniej wargi, by powstrzymać się przed niekontrolowanym parsknięciem wydymającym ostre linie policzków.
— Ty mi serio nie wierzysz, że byłbym zdolny to zrobić? — stwierdził wreszcie, wpierw z wyraźnym wyrzutem, w ostateczności zmiękczył głos, topiąc rozczarowanie w energicznym potrząsaniu głową. — Okrutny jesteś — wyznał, przysuwając zapalniczkę do bibułki zaciśniętej w ustach. Nakrył ognik dłonią, jak czynił to z przyzwyczajenia, z odruchowej obawy, że niespodziewany podmuch zabije czerwień języka i wydusi jedynie charakterystyczny zapach gazu. Znalazł nowe pokłady zadziorności. — Słuchaj, Fenrisson — kontynuował dalej na tonie, którego prawie nigdy nie używał, na tonie, który pamiętał jeszcze czasy szkolne i wszystkie te chwile, w których zbyt mocno czymś się przejmował, w których próbował brzmieć na bardziej okrutnego, niż był w rzeczywistości. — Nie żebym chciał cię straszyć, ale uwierz mi, nie potrzebuję kajdanek, żeby cię doprowadzić do Kruczej. Spaliłeś już dawno, Saf, wiem o tobie zbyt wiele i mi nie uciekniesz — łypnął okiem, które pogrążyło się chwilę później w gęstym dymie. Odpowiedział prowokacyjnie, podobnie do tego, jak zagrał mężczyzna siedzący tuż obok. Wciągnął pierwszy haust w płuca. Zapach wbił się w nozdrza, płynąc dalej w głąb ciała rzucając obietnicę przyszłego rozluźnienia. Szturchnął jeszcze bok klatki piersiowej przyjaciela łokciem i roześmiał się, opadł głębiej w miękkość poduch. — Masz szczęście, że siedzimy w tym razem — spojrzał wymownie na zwitek, który przytrzymał kciukiem i wskazującym palcem. Spopielona bibuła pokruszyła się na kanapę, zrzucił szybko drobiny i mruknął z zadowoleniem. Teraz z zaciekawieniem obserwował brata i jego zapobiegliwość. Sam nieszczególnie pamiętał o tym, by zadbać o coś ponad przyjazd do domków letniskowych. Oddał Ivarowi honor organizatora, samolubnie poddając się zupełnemu lenistwu. Może świat nie zawali się, jeśli ten jeden, jedyny raz nie przypilnuje go w kuchni? Nie zamierzał się wychylać, w ostateczności jakoś mógł przeżyć zwęglone jedzenie, skoro i tak zamierzali sporo wypić. Jego kubeczki smakowe stawały się wtedy wyjątkowo nieczułe i nie grymasił, jak zwykł to robić w normalnych warunkach. Nim jednak starszy Soelberg rozpoczął krzątaninę, rzucił przez ramię, znów nieco złośliwie.
— Nie będę cię torturował, więc zaproponuj mi sam coś ciekawego do picia, skoro whisky i cola nie są szczytem twoich zdolności. — Ułożył głowę na oparciu, dokładnie przeliczając klepki w drewnianym suficie. Dwadzieścia pięć do belki. Mały test. — Niespodzianka? — Zarejestrował nagle ostatnie słowo. — Pięknie, nie mogę się doczekać. — Szczerze, nie przepadał za efektem zaskoczenia, zwykle preferując bardzo poukładane i przewidywalne rzeczy, jednak nie zamierzał się sprzeczać przyjmując raczej starania brata i przyjaciela jako coś niezwykle miłego. — Bylebyś tylko nie śpiewał — wyznał i zaraz wyszczerzył się do Fenrissona, nachylając się konspiracyjnie tuż nad jego ramieniem. — Nie podpuszczaj go tylko, sądzi, że to ja w tej rodzinie śpiewam najgorzej i owszem, może on jest nieco lepszy ode mnie, ale wciąż… — Teraz jego usta wykrzywiły się w wyrazie udawanego zażenowania. Może nieco naciągnął całą historię, jednak nie pomylił się co do jednego – bogowie poskąpili mu zmysłu słuchu, przez co nawet matczyne zabiegi i liczne lekcje z muzyki i śpiewu, czy rytmiki, niewiele pomogły. Wydukanie krótkiego sto lat dla Eitriego stanowiło najgorszy koszmar, nie tylko ze względu na samą świadomość wystawienia się na publikę, ale i przez bolesne grymasy na twarzach zgromadzonych oraz niedyskretne parsknięcia śmiechu.
Safír Fenrisson
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Czw 26 Maj - 23:50
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Trzydzieści cztery lata wydawały mu się czasem nienaturalnie długim, a jednocześnie zbyt krótkim, by zdołał pomieścić w nim całe swoje życie – wszystkie obtłuczone kolana, zdarte na deskach rodzinnej werandy, wszystkie papierosy, odpalane nałogowo, jeden od drugiego, dopóki na podniebieniu nie osiadał cierpki, mdlący posmak nikotyny, wszystkie poranki spędzone nad skrzącą się taflą migotliwej zatoki, wszystkie niedotrzymane obietnice i wszystkie pocałunki, które wydawały się zamykać w ustach całą wieczność. Trzydzieści cztery wieczory, podczas których niebo pękało od huku fajerwerków i rozwarstwiało się feerią barw, spływających strugami po jego atramentowym płótnie – jak wiele życzeń zdążył wypowiedzieć, wpatrując się w bezbrzeżny odmęt firmamentu, wciąż wiedziony naiwną, dziecięcą wiarą w nieomylną, sprawczą moc wszechświata? Jak wiele z tych życzeń nigdy się nie spełniło?
Odchylił się do tyłu w miękkich poduszkach kanapy, spoglądając na Eitriego z przekorną wesołością i unosząc brwi w teatralnym wyrazie powątpiewania, z dłońmi wciąż wyciągniętymi do przodu, nadgarstkami odsłoniętymi w prześmiewczym oczekiwaniu na metaliczny chłód oficerskich kajdan.
– Za bardzo mnie lubisz – zaoponował, rozciągając kąciki ust do nieposłusznego uśmiechu, który sprawił, że w jego fizjonomię wdarło się echo sztubackiego rozbawienia, podsycone gęstym obłokiem dymu, wzierającym w płuca echem znajomej przyjemności. Przygryzł lekko chyboczącą na wargach cygaretkę, marszcząc czoło, jakby zmiękczony przyjacielską czupurnością przytyk rzeczywiście go uraził – manierycznym gestem przyłożył jedną dłoń do piersi, zwieszając zieleń spojrzenia na twarzy Soelberga, po czym prychając lekceważąco. – Czym mnie zwabisz? Papierosem, ładnym słowem, obietnicą świetlanej przyszłości? – ciągnął dalej, przekrzywiając wesoło głowę i dla odmiany nachylając się bliżej, gdy Eitri opadł w miękkie ramiona aksamitnej kanapy – purpurowe obłoki dymu, które wydychali naprzeciw siebie, mieszały się zduszonym ciepłem oddechów, a kontury twarzy przyjaciela rozmyły się, uśmierzone mglistą ramą używki, od której umysł powoli nabiegał euforycznym rozluźnieniem, rozchodzącym się po mięśniach ciepłem paliatywnego narkotyku. Zdał sobie sprawę, jak blisko jego twarzy się znajdował, perląc język śmiechem, którego genezy już nie pamiętał, dopiero, gdy Ivar wychylił się zza kuchennego progu, niosąc w dłoniach drewnianą tacę, opadającą z cichym stukotem na gładką powierzchnię stołu – sięgnął odruchowo po jednego z okrągłych krakersów, po czym raptownie wsparł plecy o miękkie oparcie sofy, rozcierając w palcach drobinki soli, które przykleiły się do opuszków.
– Jak ty o nas dbasz – rzucił słodkim, minoderyjnym głosem w kierunku Ivara, uchylając usta w łagodnym uśmiechu, upodabniającym go do kota, rozciągającego zdrętwiałe ciało pośród wygodnej miękkości kanapy. – Mówisz, że gdyby nie przyjęli cię do Kruczej, zostałbyś barmanem? Co przechyliło szalę, skusiłeś się na obcisły krój munduru? Spełnił chociaż swoje zdanie? Nie widzę u twojego boku tłumu gorliwych wielbicielek, tylko dwóch, fatalnie dopasowanych kawalerów. – usta drgnęły mu w kąśliwym rozbawieniu, gdy spojrzał bezpośrednio na mężczyznę, spomiędzy przerzedzającej się chmury dymu, który osiadał miękkim kompresem na jego zmysłach, tłumiąc ich sobaczą skrupulatność, przygładzając ostrość zwierzęcej koncentracji, rozmazanej dawno zapomnianym spokojem, ciszą, która, choć nie wypełniała pomieszczenia, układała się powoli w jego głowie, plastrem sztucznej euforii zalepiając piekące rany dawnych skaleczeń. – Za dużo planujesz, usiądź z nami, zapal wreszcie – westchnął, zaciągając się gęstym kierdelem konopnych oparów i poklepując sugestywnie dłonią wypukłą poduszkę szerokiej sofy; dopiero kiedy Eitri zwiesił usta nad jego uchem, uzupełniając wypowiedź brata o dodatkowe wyznanie, uśmiechnął się szeroko, przekrzywiając głowę, by spojrzeć mu w oczy, a następnie powieść konspiracyjnym wzrokiem ku twarzy Ivara.
– To co zaśpiewacie? – błysnął bielą zębów, odginając kark i wypuszczając spomiędzy ust obłok purpurowej mgły. – Jestem pewien, że widziałem przy wejściu gramofon. – podchwycił własną myśl, przetaczając się do tyłu przez oparcie mebla i z paralityczną niezgrabnością lądując stopami na deskach ciemnej boazerii. – Poszukam, byle nie ominęła mnie ta no… – przemknął wyraziście zaciekawionym spojrzeniem po licu Wysłannika. – Niespodzianka.
Odchylił się do tyłu w miękkich poduszkach kanapy, spoglądając na Eitriego z przekorną wesołością i unosząc brwi w teatralnym wyrazie powątpiewania, z dłońmi wciąż wyciągniętymi do przodu, nadgarstkami odsłoniętymi w prześmiewczym oczekiwaniu na metaliczny chłód oficerskich kajdan.
– Za bardzo mnie lubisz – zaoponował, rozciągając kąciki ust do nieposłusznego uśmiechu, który sprawił, że w jego fizjonomię wdarło się echo sztubackiego rozbawienia, podsycone gęstym obłokiem dymu, wzierającym w płuca echem znajomej przyjemności. Przygryzł lekko chyboczącą na wargach cygaretkę, marszcząc czoło, jakby zmiękczony przyjacielską czupurnością przytyk rzeczywiście go uraził – manierycznym gestem przyłożył jedną dłoń do piersi, zwieszając zieleń spojrzenia na twarzy Soelberga, po czym prychając lekceważąco. – Czym mnie zwabisz? Papierosem, ładnym słowem, obietnicą świetlanej przyszłości? – ciągnął dalej, przekrzywiając wesoło głowę i dla odmiany nachylając się bliżej, gdy Eitri opadł w miękkie ramiona aksamitnej kanapy – purpurowe obłoki dymu, które wydychali naprzeciw siebie, mieszały się zduszonym ciepłem oddechów, a kontury twarzy przyjaciela rozmyły się, uśmierzone mglistą ramą używki, od której umysł powoli nabiegał euforycznym rozluźnieniem, rozchodzącym się po mięśniach ciepłem paliatywnego narkotyku. Zdał sobie sprawę, jak blisko jego twarzy się znajdował, perląc język śmiechem, którego genezy już nie pamiętał, dopiero, gdy Ivar wychylił się zza kuchennego progu, niosąc w dłoniach drewnianą tacę, opadającą z cichym stukotem na gładką powierzchnię stołu – sięgnął odruchowo po jednego z okrągłych krakersów, po czym raptownie wsparł plecy o miękkie oparcie sofy, rozcierając w palcach drobinki soli, które przykleiły się do opuszków.
– Jak ty o nas dbasz – rzucił słodkim, minoderyjnym głosem w kierunku Ivara, uchylając usta w łagodnym uśmiechu, upodabniającym go do kota, rozciągającego zdrętwiałe ciało pośród wygodnej miękkości kanapy. – Mówisz, że gdyby nie przyjęli cię do Kruczej, zostałbyś barmanem? Co przechyliło szalę, skusiłeś się na obcisły krój munduru? Spełnił chociaż swoje zdanie? Nie widzę u twojego boku tłumu gorliwych wielbicielek, tylko dwóch, fatalnie dopasowanych kawalerów. – usta drgnęły mu w kąśliwym rozbawieniu, gdy spojrzał bezpośrednio na mężczyznę, spomiędzy przerzedzającej się chmury dymu, który osiadał miękkim kompresem na jego zmysłach, tłumiąc ich sobaczą skrupulatność, przygładzając ostrość zwierzęcej koncentracji, rozmazanej dawno zapomnianym spokojem, ciszą, która, choć nie wypełniała pomieszczenia, układała się powoli w jego głowie, plastrem sztucznej euforii zalepiając piekące rany dawnych skaleczeń. – Za dużo planujesz, usiądź z nami, zapal wreszcie – westchnął, zaciągając się gęstym kierdelem konopnych oparów i poklepując sugestywnie dłonią wypukłą poduszkę szerokiej sofy; dopiero kiedy Eitri zwiesił usta nad jego uchem, uzupełniając wypowiedź brata o dodatkowe wyznanie, uśmiechnął się szeroko, przekrzywiając głowę, by spojrzeć mu w oczy, a następnie powieść konspiracyjnym wzrokiem ku twarzy Ivara.
– To co zaśpiewacie? – błysnął bielą zębów, odginając kark i wypuszczając spomiędzy ust obłok purpurowej mgły. – Jestem pewien, że widziałem przy wejściu gramofon. – podchwycił własną myśl, przetaczając się do tyłu przez oparcie mebla i z paralityczną niezgrabnością lądując stopami na deskach ciemnej boazerii. – Poszukam, byle nie ominęła mnie ta no… – przemknął wyraziście zaciekawionym spojrzeniem po licu Wysłannika. – Niespodzianka.
Ivar Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Sro 8 Cze - 20:50
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
W głębi ducha cieszył się, być może jego twarz, tego aż tak nie wyrażała, ale był zadowolony z widok brata, w takiej pogodzie ducha doskonale uświadamiał go, że dni słoty przeminęły, wyszło słońce zza ołowianych chmur i wszystko zmierza ku lepszemu, nowy rok, będący nowym rozdziałem, miał zadatki na coś odświeżającego i miłego w ich dotychczasowym życiu. Podejrzenie, że wydarzy się punkt przełomowy w sprawie prowadzonego śledztwa, był tylko kwestią czasu, a kiedy i w Midgardzie zapanuje upragniony spokój, wówczas będzie można odetchnąć, być może pomyśli o dłuższym urlopie? Zaszyć się, gdzieś w górach i nie wychylać nosa przez calutki miesiąc, tylko wędrować i podziwiać, to brzmiało jak coś nierealnego, coś wyjętego ze snu, a jednak było na wyciągnięcie ręki. Wystarczyła jeszcze odrobina wysiłku. Osobiście – miał tego pełną świadomość – był nudny, gdy nie chodziło o sprawy polityczne, kryminalne, bądź historyczne, kiedy temat nie schodził na alkohole czy motoryzację i technikę śniących, czy choćby nawet sporty i podróże, głównie te górskie, był nudny jak flaki z olejem. Nie byłby w stanie zapewnić bratu chwil, takich jak ta z Safírem. Widząc ich uśmiechy, żarty i zrozumienie, był zadowolony z jego obecności, mimo docinek i nieporozumień, jakie między nimi niegdyś były, teraz stanowili jedno „stado” przynajmniej na te kilka dni. On sam, co tu dużo mówić utwierdzał się w przekonaniu, że osoba śniącego i jemu dodawała jakiejś niewytłumaczalnej energii, o pozytywnym wybrzmieniu, i nawet nie chodziło tu o narkotyk, którego zaledwie musnął ustami, nie zapaliwszy nawet. Po prostu stanowił idealny balans i kontrast dla mieszanki charakterów i osobowości, a i sam Ei zachowywał się przy nim inaczej, bardziej pewnie i dziecięco, jak przed wypadkiem, ta radość oczach uwidoczniała się, nawet pomimo złośliwości słowach.
– Z moim zabójczym poczuciem humoru, barmanem? Prędzej grabarzem i strój podobny co w kruczej – stwierdził, z lekkim rozbawieniem wyobrażając sobie siebie, jako barmana. Nawet najgorsze speluny miewały, bardziej charyzmatycznych ludzi na tych miejscach, niż on. – Za chwilkę… – dodał, o dziwo z lekkim, acz zauważalnym zakłopotaniem. Słowa brata uderzyły w niego i chcąc uniknąć kłopotliwego tematu, próbował wycofać się raczkiem z salonu. – Po prostu, chcę by, było dobrze – organizacyjne sprawy stanowiły dla niego drobiazg, lubił je, problem stanowił fakt, że gdy musiał coś zaplanować, dla kogoś, kto był mu bliski, zaczynał się stresować i martwić o wszystko i o nic, cała powaga i opanowanie schodziły wówczas z wysłannika, jak pokrywa lodowca pod wpływem promieni późnowiosennego słońca. Stawał się nerwowy i zakłopotany, chociaż wszystko, absolutnie, wszystko było przygotowane i dopięte na ostatni guzik.
– Oczywiście, bez śpiewania – wyłgał się, łatwo znikając w kuchni. Miał nadzieje, że brat solidnie się znieczuli przed występem, bo wprawdzie nie wiedział, jak Safír, ale śpiewanie w rodzinie Soelbergów, nie należało do mocnych stron.
Przygotowanie drinków, mając proste, ale powszechnie dostępne składniki, było banalnie proste, a człowiek, który przestrzega pewnych zasad i proporcji, a takim perfekcjonistą, aż do przesady był wysłannikowi, wychodziły one zawsze. Wypraktykowane podczas lat przyjemnej edukacji nauki oraz w późniejszym etapie wczesnej kariery, gdzie każdy większy sukces, czy awans towarzystwo opijało, pozwalał na poznawanie technik przyrządzania i rodzajów koktajli i drinków.
Po kilkunastu spędzonych w kuchni minutach w tle grającego cicho gramofonu, przy którym Safír czegoś szukał, wrócił niosąc na tacy trzy drinki i kilka kolorowych szotów. – Mamy tak; georgia mint julep, mocno miętowy z drobnym lodem i sokiem z brzoskwini, a podstawę stanowi burbon. Następnie boulevardier ten z pomarańczą, równie słodki, acz mniej orzeźwiajacy w porównaniu do pierwszego i ostatni to loch almond podstawa to whisky, dodatki to likier migdałowy i piwo imbirowe, częstujcie się – usiadł, dopiero po prezentacji na kanapie i porywając w przelocie zapalniczkę spełnił prośbę Safír, aby dać się porwać zabawie.
– Z moim zabójczym poczuciem humoru, barmanem? Prędzej grabarzem i strój podobny co w kruczej – stwierdził, z lekkim rozbawieniem wyobrażając sobie siebie, jako barmana. Nawet najgorsze speluny miewały, bardziej charyzmatycznych ludzi na tych miejscach, niż on. – Za chwilkę… – dodał, o dziwo z lekkim, acz zauważalnym zakłopotaniem. Słowa brata uderzyły w niego i chcąc uniknąć kłopotliwego tematu, próbował wycofać się raczkiem z salonu. – Po prostu, chcę by, było dobrze – organizacyjne sprawy stanowiły dla niego drobiazg, lubił je, problem stanowił fakt, że gdy musiał coś zaplanować, dla kogoś, kto był mu bliski, zaczynał się stresować i martwić o wszystko i o nic, cała powaga i opanowanie schodziły wówczas z wysłannika, jak pokrywa lodowca pod wpływem promieni późnowiosennego słońca. Stawał się nerwowy i zakłopotany, chociaż wszystko, absolutnie, wszystko było przygotowane i dopięte na ostatni guzik.
– Oczywiście, bez śpiewania – wyłgał się, łatwo znikając w kuchni. Miał nadzieje, że brat solidnie się znieczuli przed występem, bo wprawdzie nie wiedział, jak Safír, ale śpiewanie w rodzinie Soelbergów, nie należało do mocnych stron.
Przygotowanie drinków, mając proste, ale powszechnie dostępne składniki, było banalnie proste, a człowiek, który przestrzega pewnych zasad i proporcji, a takim perfekcjonistą, aż do przesady był wysłannikowi, wychodziły one zawsze. Wypraktykowane podczas lat przyjemnej edukacji nauki oraz w późniejszym etapie wczesnej kariery, gdzie każdy większy sukces, czy awans towarzystwo opijało, pozwalał na poznawanie technik przyrządzania i rodzajów koktajli i drinków.
Po kilkunastu spędzonych w kuchni minutach w tle grającego cicho gramofonu, przy którym Safír czegoś szukał, wrócił niosąc na tacy trzy drinki i kilka kolorowych szotów. – Mamy tak; georgia mint julep, mocno miętowy z drobnym lodem i sokiem z brzoskwini, a podstawę stanowi burbon. Następnie boulevardier ten z pomarańczą, równie słodki, acz mniej orzeźwiajacy w porównaniu do pierwszego i ostatni to loch almond podstawa to whisky, dodatki to likier migdałowy i piwo imbirowe, częstujcie się – usiadł, dopiero po prezentacji na kanapie i porywając w przelocie zapalniczkę spełnił prośbę Safír, aby dać się porwać zabawie.
Eitri Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Sro 15 Cze - 15:59
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Od ostatniego wypalonego skręta minęło sporo czasu. Purpurowa mgła, kiedyś tak popularna wśród uczniów, a następnie studentów, nie była czymś, przed czym wzbraniał się szczególnie, lecz w ostatnich czasach niemal zapomniał zupełnie, jak potrafiła wpływać na jego osobę. Być może była to kwestia dość długiej abstynencji, że teraz używka działała nań zaskakująco szybko rozluźniając kolejne partie mięśni. Myśli straciły na ostrości rozwodnione upływem kolejnych minut, kiedy przyglądał się przyjacielowi, nieszczególnie już pamiętając, dlaczego tak właściwie jeszcze przed chwilą jego twarz ściągnęła się w udawanym grymasie urazy. Wciąż jednak pulsowała w nim konieczność, by resztką klarowności odgryźć się mu za tak perfidne (Czy to dobre słowo? Nie, nie był perfidny, droczył się tylko, naumyślnie ciągnąc zainicjowaną sztukę, w której odgrywali jakieś zupełnie nieprzystające role.) ukazywanie jakichkolwiek wątpliwości co do jego obowiązkowości.
— Teraz jeszcze wykorzystujesz moje uczucia — prychnął, ledwie chwytając wątek i zakleszczając go w ostatniej próbie wywołania poczucia winy, choć w rzeczywistości oczy błyszczały mu niczym dwa oszlifowane przez jubilera akwamaryny wystawione na światło słoneczne. Zwiesił zwitek na wardze, wciągając szczodrze kolejną porcję narkotyku i jeszcze przez chwilę trwał tak łapiąc pełną uwagę przyjaciela, pomimo bólu rozchodzącego się od zawiasów szczęki, gdyż wciąż wytrwale hamował śmiech, który stłamszony na wysokości gardła wywołał po czasie kaszlnięcie maskujące narastające rozbawienie. Nie miał powodu, by rozpatrywać możliwość faktycznego doprowadzenia Fenrissona przed oblicze sprawiedliwości, tym bardziej cała rozmowa była dlań tak abstrakcyjna, że już teraz stracił wytrwałość w dalszym droczeniu się, bardziej zaabsorbowany krzątaniną brata. Doceniał Ivara za tak ogromne poświęcenie, bo tym w istocie była próba zmierzenia się ze sprawami niewygodnymi; ze sprawami, a właściwie osobami. Nikt nigdy nie próbował nawet ukrywać, że starszak i Safír tolerowali się tylko i wyłącznie ze względu na jego osobę. Być może powinni dać sobie jakąś szansę i z taką próbą Eitri chciał utożsamiać obecny wyjazd stąd tym uważniej przyglądał się swym towarzyszom i im wzajemnym interakcjom. Spięcie zgubił jeszcze przed zapaleniem, ale dopiero teraz zaczynał zupełnie wierzyć w czyste intencje i chęci tej dwójki.
— Zupełnie się nie doceniasz, braciszku. Z taką organizacją twój bar zarabiałby krocie, choć fakt, musiałbyś popracować nad żartami — stwierdził dość lekko, niespotykanie wręcz beztrosko. Dalsza część wypowiedzi przyjaciela zaś wzbudziła w nim refleksję, że na dobrą sprawę nie pamiętał, by jego brat zajmował się czymś innym poza pracą. Czasami martwił się, że jego życie prywatne wyglądało tak kiepsko nie tylko przez pracoholizm, ale i przez konieczność opieki, której ciężar przyjął na siebie po jego wypadku. — Mój brat, po prostu, poświęcił się doszczętnie pracy, przyziemności pokroju wielbicielek nie robią na nim wrażenia — dodał kąśliwie, lecz bez intencji wywlekania nieprzyjemnych tematów. Był to w gruncie rzeczy jedynie złośliwy komentarz próbujący zagrać na nosie wysłannika. — Czasami lepiej nie mieć tego problemu wcale — westchnął następnie, zagryzając dolną wargę jakby coś w rzeczywistości wpiło się w budowaną lekkość drzazgą goryczy. Spuścił wzrok, układając go na miękkości weluru, którym obłożono kanapę. Przesunął po materiale palcami, czyniąc kilka krótkich smug przypominających morskie fale.
Entuzjazm Fenrissona spowodowany wyznaniem tyczącym się śpiewania zbył jedynie pomrukiem, nieskory, by nawet na chwilę otworzyć usta i uronić z nich pół dźwięku, lecz mimo tego zaraz obrócił się przez ramię, by sprawdzić, który z czarnych krążków wybierze i na którym ustawi igłę gramofonu. Z niespotykaną cierpliwością oczekiwał niespodzianki, bardziej dla przyjemności swych towarzyszy, choć z zaskoczeniem odkrył w sobie podryg ekscytacji, zwłaszcza, kiedy twarz brata przykrywał nalot prawdziwego spięcia i zatroskania. Zaczynała intrygować go materia prezentu.
— No, no. Nieźle, Ivar. Naprawdę, zaczynam coraz bardziej wierzyć w to, że na emeryturze może jednak rozważysz zawód barmana. — Wyciągnął cygaretkę z ust ujmując pomiędzy środkowy a wskazujący palec. Przygotowany przez starszego Soelberga alkohol prezentował się naprawdę wyśmienicie, dlatego bez zastanowienia sięgnął po jeden z drinków, przyglądając się jego żółtawej barwie i listkom mięty wystającym ponad krawędź szkła. Wszystko tonęło w coraz obfitszych kłębach purpurowej mgły, a on już sam nie wiedział, dlaczego jeszcze przed momentem czuł dziwne spięcie gnieżdżące się w karku.
— Panowie, chyba faktycznie pora na pierwszy toast. Jestem w tym zupełnie beznadziejny, przyznam zupełnie szczerze. — Spojrzał na brata, następnie odchylając głowę w kierunku Safíra. — Więc pozwólcie, że powiem po prostu, iż chcę go wznieść za was i za to, że ze mną tu dzisiaj jesteście. — Podniósł dłoń z georgia mint julep i następnie, nim jeszcze zdołał wysączyć choć krztynę, dodał ściszonym, zmiękczonym pod wpływem rozrzewnienia głosem — Dziękuję.
— Teraz jeszcze wykorzystujesz moje uczucia — prychnął, ledwie chwytając wątek i zakleszczając go w ostatniej próbie wywołania poczucia winy, choć w rzeczywistości oczy błyszczały mu niczym dwa oszlifowane przez jubilera akwamaryny wystawione na światło słoneczne. Zwiesił zwitek na wardze, wciągając szczodrze kolejną porcję narkotyku i jeszcze przez chwilę trwał tak łapiąc pełną uwagę przyjaciela, pomimo bólu rozchodzącego się od zawiasów szczęki, gdyż wciąż wytrwale hamował śmiech, który stłamszony na wysokości gardła wywołał po czasie kaszlnięcie maskujące narastające rozbawienie. Nie miał powodu, by rozpatrywać możliwość faktycznego doprowadzenia Fenrissona przed oblicze sprawiedliwości, tym bardziej cała rozmowa była dlań tak abstrakcyjna, że już teraz stracił wytrwałość w dalszym droczeniu się, bardziej zaabsorbowany krzątaniną brata. Doceniał Ivara za tak ogromne poświęcenie, bo tym w istocie była próba zmierzenia się ze sprawami niewygodnymi; ze sprawami, a właściwie osobami. Nikt nigdy nie próbował nawet ukrywać, że starszak i Safír tolerowali się tylko i wyłącznie ze względu na jego osobę. Być może powinni dać sobie jakąś szansę i z taką próbą Eitri chciał utożsamiać obecny wyjazd stąd tym uważniej przyglądał się swym towarzyszom i im wzajemnym interakcjom. Spięcie zgubił jeszcze przed zapaleniem, ale dopiero teraz zaczynał zupełnie wierzyć w czyste intencje i chęci tej dwójki.
— Zupełnie się nie doceniasz, braciszku. Z taką organizacją twój bar zarabiałby krocie, choć fakt, musiałbyś popracować nad żartami — stwierdził dość lekko, niespotykanie wręcz beztrosko. Dalsza część wypowiedzi przyjaciela zaś wzbudziła w nim refleksję, że na dobrą sprawę nie pamiętał, by jego brat zajmował się czymś innym poza pracą. Czasami martwił się, że jego życie prywatne wyglądało tak kiepsko nie tylko przez pracoholizm, ale i przez konieczność opieki, której ciężar przyjął na siebie po jego wypadku. — Mój brat, po prostu, poświęcił się doszczętnie pracy, przyziemności pokroju wielbicielek nie robią na nim wrażenia — dodał kąśliwie, lecz bez intencji wywlekania nieprzyjemnych tematów. Był to w gruncie rzeczy jedynie złośliwy komentarz próbujący zagrać na nosie wysłannika. — Czasami lepiej nie mieć tego problemu wcale — westchnął następnie, zagryzając dolną wargę jakby coś w rzeczywistości wpiło się w budowaną lekkość drzazgą goryczy. Spuścił wzrok, układając go na miękkości weluru, którym obłożono kanapę. Przesunął po materiale palcami, czyniąc kilka krótkich smug przypominających morskie fale.
Entuzjazm Fenrissona spowodowany wyznaniem tyczącym się śpiewania zbył jedynie pomrukiem, nieskory, by nawet na chwilę otworzyć usta i uronić z nich pół dźwięku, lecz mimo tego zaraz obrócił się przez ramię, by sprawdzić, który z czarnych krążków wybierze i na którym ustawi igłę gramofonu. Z niespotykaną cierpliwością oczekiwał niespodzianki, bardziej dla przyjemności swych towarzyszy, choć z zaskoczeniem odkrył w sobie podryg ekscytacji, zwłaszcza, kiedy twarz brata przykrywał nalot prawdziwego spięcia i zatroskania. Zaczynała intrygować go materia prezentu.
— No, no. Nieźle, Ivar. Naprawdę, zaczynam coraz bardziej wierzyć w to, że na emeryturze może jednak rozważysz zawód barmana. — Wyciągnął cygaretkę z ust ujmując pomiędzy środkowy a wskazujący palec. Przygotowany przez starszego Soelberga alkohol prezentował się naprawdę wyśmienicie, dlatego bez zastanowienia sięgnął po jeden z drinków, przyglądając się jego żółtawej barwie i listkom mięty wystającym ponad krawędź szkła. Wszystko tonęło w coraz obfitszych kłębach purpurowej mgły, a on już sam nie wiedział, dlaczego jeszcze przed momentem czuł dziwne spięcie gnieżdżące się w karku.
— Panowie, chyba faktycznie pora na pierwszy toast. Jestem w tym zupełnie beznadziejny, przyznam zupełnie szczerze. — Spojrzał na brata, następnie odchylając głowę w kierunku Safíra. — Więc pozwólcie, że powiem po prostu, iż chcę go wznieść za was i za to, że ze mną tu dzisiaj jesteście. — Podniósł dłoń z georgia mint julep i następnie, nim jeszcze zdołał wysączyć choć krztynę, dodał ściszonym, zmiękczonym pod wpływem rozrzewnienia głosem — Dziękuję.
Safír Fenrisson
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Czw 30 Cze - 18:48
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zmysły, wyostrzone zaciśniętą w pięści serca, sobaczą intuicją, rozkurczały się pod wpływem purpurowych obłoków, wkradały się w tafle spojrzenia, wysączały z nosa, cierpły na języku, jakby narkotyk odciął sznurki, którymi dotąd uwiązane były do świadomej powściągliwości, wiecznie uciskane i tłumione w debrze jaźni, znienawidzone przez swą intensywność, uciążliwe przez ból, z jakim wżynały się pod czaszkę, uparcie próbując przekazać mu coś, na co nie spodziewał się patrzeć, czego nie zamierzał słyszeć i czego nie chciał czuć. Własne zmysły, rozstrojone wilczą naturą, okazywały się zazwyczaj dolegliwie drażniące, uciskające na pulsujące skronie, wyrywające go ze snu lub uniemożliwiające w ogóle się w niego zatopić, jakby wciąż rozpaczliwie próbowały wyrwać się spod onirycznej fali na powierzchnię – tym razem wydawało mu się, że wszystkie zbiegły z uprzęży, wyrwały smukłe łby z ciasnych obręczy lassa i przemieszały się ze sobą, pozostawiając ciało swobodnie rozluźnione, przyglądające się migocącym w kłębach dymu cząstkom siebie samego, jakby narkotyk rozwarstwił go i przedzielił na dwie nierówne części. Kiedy pozwolił igle zapaść się w płytkie żłobienia płyty, która zaraz szarpnęła żywszą, rockową melodią, przez chwilę wydawało mu się, że muzyka uniosła się znad gramofonu i zatańczyła przed nim wstęgami migotliwych barw, smugami czerwieni, pomarańczy i fioletu, na podobieństwo rozcinającej niebo łuny polarnej zorzy, spełzającej nad skaliste wybrzeże Flåm.
– Jest dobrze. – odwrócił się z powrotem w ich stronę, spoglądając na zatrzymanego w progu Ivara, a jego głos wyraźnie zmiękł, nabierając czułej łagodności. – Dzisiaj wyjątkowo nie powinieneś się niczym martwić. – rozciągnął usta w weselszym uśmiechu, przekręcając palcem czarną gałkę, by melodia z urządzenia wybrzmiała świeżą głośnością, zapełniając wnętrze pomieszczenia akompaniamentem śpiewnej dynamiki, zagłuszając jednocześnie własne poczucie winy, rozpalone metaliczną czerwienią tych słów – odpoczynek wydawał mu się inercją, podczas gdy Midgard owijał się pajęczyną wyrysowanych czernią żył i mętniał za bielą ogorzałych okrucieństwem spojówek, których tak się obawiał. Odetchnął cicho, ukrywając ten żal pod krótkim uśmiechem, złożoną wcześniej obietnicą, że pozwoli myślom odpocząć od tego, co dotąd je dręczyło, wejść bez kołtunów obaw w nowe tysiąclecie, nawet z płucami wypełnionymi purpurowym dymem nie był jednak w stanie zupełnie odsunąć od siebie zmartwień własnego życia, tych, które skrobały cicho o rękojeść mostka, gdy słowa Eitriego zastygły pomiędzy barwną, synestetyczną pięciolinią, jakby wcale nie chciały ulotnić się z teraźniejszości, nie całkiem. Czasami lepiej nie mieć tego problemu wcale, jak echo tak odległe, że zaraz nie był już pewien, czyje słowa imitowało – co jeśli jego własne?
– Nie doceniacie się oboje. – postawił gramofon na komodzie, po czym znów przeskoczył przez oparcie kanapy, uginając miękkie poduszki na miejscu obok Eitriego i nachylając się do przodu, by sięgnąć po jeden z przygotowanych napojów – zaczerwieniony likierem alkohol szklił się pomiędzy kostkami lodu, łyskając soczystym plastrem pomarańczy, który nagle zapragnął włożyć pomiędzy zęby i rozgryźć cienkie, przezroczyste powłoki, wypełnione złocistym sokiem, zamiast tego uniósł jednak brodę, rozsuwając usta w rozbawionym sympatią uśmiechu, gdy oczko trzymanej przez Ivara cygaretki nareszcie mrugnęło pomarańczową źrenicą, by zaraz odetchnąć zmętniałym obłokiem purpury. Mrugnął do niego ukradkiem, prawie przypadkowo, po czym odchylił ciało tak, by spojrzeć na Eitriego, unoszącego ku górze zroszoną wilgocią szklankę, z której wystawały zielone liście mięty – w tym półnagim, lekko przyćmionym świetle norweskiego domku jego profil wydał mu się równie piękny, co lata temu, gdy przysiadł się do niego na drewnianej ławce pod komisariatem, wymieniając się kompulsywnością wspólnego nałogu; oczuł jednocześnie głuche ukłucie żalu i ciepłą pieszczotę ulgi, że nigdy mu o tym nie powiedział.
– Za nas – powtórzył w rytm słów przyjaciela, po czym uniósł głowę, by spojrzeć na nich obu zza dymnej kotary syntetycznego spokoju, który rozkurczał nie tylko ściągnięte nerwacją trzewia, ale rozplątywał także kołtuny wstrzymywanych w przełyku myśli, powoli podsuwających się ku podniebieniu w wesołej swobodzie. – Za ciebie. Za to, że żyjemy. Niech kolejny rok okaże się równie szczodry. – wzniósł szklankę wyżej, spoglądając na Ivara, podczas gdy za jego plecami niebo rozdarło się przedwczesną feerią noworocznego kolorytu, pierwszymi okrzykami sztucznych ogni, zwiastującymi niechybne nadejście północy.
– Jest dobrze. – odwrócił się z powrotem w ich stronę, spoglądając na zatrzymanego w progu Ivara, a jego głos wyraźnie zmiękł, nabierając czułej łagodności. – Dzisiaj wyjątkowo nie powinieneś się niczym martwić. – rozciągnął usta w weselszym uśmiechu, przekręcając palcem czarną gałkę, by melodia z urządzenia wybrzmiała świeżą głośnością, zapełniając wnętrze pomieszczenia akompaniamentem śpiewnej dynamiki, zagłuszając jednocześnie własne poczucie winy, rozpalone metaliczną czerwienią tych słów – odpoczynek wydawał mu się inercją, podczas gdy Midgard owijał się pajęczyną wyrysowanych czernią żył i mętniał za bielą ogorzałych okrucieństwem spojówek, których tak się obawiał. Odetchnął cicho, ukrywając ten żal pod krótkim uśmiechem, złożoną wcześniej obietnicą, że pozwoli myślom odpocząć od tego, co dotąd je dręczyło, wejść bez kołtunów obaw w nowe tysiąclecie, nawet z płucami wypełnionymi purpurowym dymem nie był jednak w stanie zupełnie odsunąć od siebie zmartwień własnego życia, tych, które skrobały cicho o rękojeść mostka, gdy słowa Eitriego zastygły pomiędzy barwną, synestetyczną pięciolinią, jakby wcale nie chciały ulotnić się z teraźniejszości, nie całkiem. Czasami lepiej nie mieć tego problemu wcale, jak echo tak odległe, że zaraz nie był już pewien, czyje słowa imitowało – co jeśli jego własne?
– Nie doceniacie się oboje. – postawił gramofon na komodzie, po czym znów przeskoczył przez oparcie kanapy, uginając miękkie poduszki na miejscu obok Eitriego i nachylając się do przodu, by sięgnąć po jeden z przygotowanych napojów – zaczerwieniony likierem alkohol szklił się pomiędzy kostkami lodu, łyskając soczystym plastrem pomarańczy, który nagle zapragnął włożyć pomiędzy zęby i rozgryźć cienkie, przezroczyste powłoki, wypełnione złocistym sokiem, zamiast tego uniósł jednak brodę, rozsuwając usta w rozbawionym sympatią uśmiechu, gdy oczko trzymanej przez Ivara cygaretki nareszcie mrugnęło pomarańczową źrenicą, by zaraz odetchnąć zmętniałym obłokiem purpury. Mrugnął do niego ukradkiem, prawie przypadkowo, po czym odchylił ciało tak, by spojrzeć na Eitriego, unoszącego ku górze zroszoną wilgocią szklankę, z której wystawały zielone liście mięty – w tym półnagim, lekko przyćmionym świetle norweskiego domku jego profil wydał mu się równie piękny, co lata temu, gdy przysiadł się do niego na drewnianej ławce pod komisariatem, wymieniając się kompulsywnością wspólnego nałogu; oczuł jednocześnie głuche ukłucie żalu i ciepłą pieszczotę ulgi, że nigdy mu o tym nie powiedział.
– Za nas – powtórzył w rytm słów przyjaciela, po czym uniósł głowę, by spojrzeć na nich obu zza dymnej kotary syntetycznego spokoju, który rozkurczał nie tylko ściągnięte nerwacją trzewia, ale rozplątywał także kołtuny wstrzymywanych w przełyku myśli, powoli podsuwających się ku podniebieniu w wesołej swobodzie. – Za ciebie. Za to, że żyjemy. Niech kolejny rok okaże się równie szczodry. – wzniósł szklankę wyżej, spoglądając na Ivara, podczas gdy za jego plecami niebo rozdarło się przedwczesną feerią noworocznego kolorytu, pierwszymi okrzykami sztucznych ogni, zwiastującymi niechybne nadejście północy.
Ivar Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Wto 5 Lip - 20:33
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Delektowanie się zarówno mocnym drinkiem, jak i skrętem budziło w nim wspomnienia z dawna zapomniane odstawione na jedną z półek archiwum pamięci, tam spoczywające w albumach piętrzących się po samo sklepienie stryszku, były wspomnienia lat młodości, gdy szczęście i beztroska nie znaczyły się tak dobitnie na twarzy Wysłannika, kiedy pasja stanowiła dlań wszystko, a imprezy z kumplami z drużyny, były niekończącą się fetą. Wśród miłych wspomnień jak na taśmie starego filmu przewijały się momenty z życia oficera uchwycone w nich aktywne życie, przewijający się sport, miłość do hokeja i gra od świtu do zmierzchu stawiały te czasy na podium. Przemijające związki i zauroczenia, bójki z chłopakami, pierwsza tania whisky wypita zbyt szybko i morderczy w skutkach finał jej spożycia kończący się w krzakach, gdy wygięty, jak pytajnik oddawał, to co z taką łapczywością i brawurą przed chwilą spożywał.
Kolejny buch.
Kolejne wspomnienia, twarze roześmiane zlewające się głosy brata i Safíra, tworzą wyrwę w czasie. Soelberg trafia na powrót wśród rówieśników w uczelniane mury, w jakich wykluwały się marzenia i pragnienia, chęci bycia najlepszym, niezależnie od podejmowanych wyzwań. Ciągle przewijający się sport, w tym brylował, w tym był świetny, gdyby nie rodzinna tradycja, gdyby nie wychowanie i zakorzenione w podświadomości poczucie obowiązku, niemy rozkaz. Jego losy potoczyłyby się inaczej, zapewne. Dlaczego wracał wspomnieniami do tych chwil? Na tamtą chwilę, jako gówniarz, który ledwie zachłysnął się dorosłością, miał wszystko; kobietę, hokeja, świat u stóp, mógł wszystko, a skończył jako mruk, z kilkoma nieudanymi związkami, z ciężarem odpowiedzialności większym, niż mógłby znieść, z bratem, który ciężko doświadczony dopiero od niedawna zaczyna się uśmiechać, tak jak przed laty.
Usta toną w mocnej toni alkoholu, ten przelewa się przez przełyk, rozpala ciało. Potęguje zabieg kolejnym buchem – upaja się, chwilą, tonąc w matni sofy w jej miękkości, czuje jak ta go pochłania, niczym bagno. Dlaczego przypomina sobie minę dziadka, kiedy oświadcza, że zamierza iść w jego ślady? Ten uśmiech z błyskiem w oku, mieszanka dumy i smutku, jakiej jako szczeniak nie rozumiał. Pamiętał, że patrzył później tak na brata, kiedy na dobre zadomowił się wśród kruczych, gdy nabierał doświadczenia. Poczucie, że mógł wybrać inaczej, może byłby szczęśliwszy towarzyszyło mu w dniach samotności spędzanej przy papierosie, smętach płynących z gramofonu i szklance whisky.
Słowa towarzyszy mieszały się, z zamglonym spojrzeniem wracał do domku letniskowego, na sofę. Uśmiech, promienny, szczery, podnosi kąciki jego ust, przez słowa Safíra. Rozczulenie wychodzi na światło dzienne, w przelotnym grymasie. – Za nas… – wymamrotał, wyraźnie i słyszalnie, acz cicho. Wypił do końca zawartość szklanki, by zmazać wrażliwość, goryczą alkoholu. Spełniony toast, był klarownym rozpoczęciem wieczoru. Podobnych temu zapewne przyjdzie im jeszcze wiele wznosić.
– Myślałem o tym, by otworzyć własny browar na starość, znaczy na emeryturze, kiedyś… – wrócił do słów brata, musiał przyznać, że posiadanie własnego lokalu nie byłoby takie złe. – Ale cholera wie, co z tego wyjdzie. Własny bar, też nie jest zły, nawet całkiem miłym się wydaje pomysłem. – Oparł głowę o skórzane oparcie mebla. Patrzył w sufit, słuchał muzyki i głosów chłopaków palił skręta i miał wrażenie, że życie jest piękne, a przynajmniej ta chwila, gdyby też każdy weekend, mógłby tak wyglądać. Musi w nowym roku poświęcić, więcej czasu sobie, może zacznie chodzić do jakiegoś domu kultury na tańce dla singli? Cholera to wie.
– Ubierajcie się, wychodzimy! – Wstał gwałtownie i klasnął w dłonie. – Noc już zapadła zaczynają strzelać, a my bez ogniska?! No panowie, koniec leniuchowania. Eitri weź z kuchni czyste szklanki na alkohol. Safír idziesz ze mną, mam nadzieję, że potrafisz rozpalać ognisko? – Stos był przygotowany, drewna tyle, jakby mieli spędzić tu co najmniej tydzień, ale chciał oderwać chłopaków od siebie, bo przyklejeni do siebie jak dwa glonojady, mogliby ze sobą spędzić całą noc, zapominając o święcie o tradycji. – Ach, Safír weź alkohol. – Samemu pierwszy się ubrał i wyszedł na mróz. Ten działał orzeźwiająco i momentalnie przeszło mu zamulenie, w jakie popadł. Podchodząc do kamiennego kręgu, przykląkł na jedno kolano i wsadził podpałkę w stosik. Z rozpaleniem chciał poczekać, na wszystkich.
Kolejny buch.
Kolejne wspomnienia, twarze roześmiane zlewające się głosy brata i Safíra, tworzą wyrwę w czasie. Soelberg trafia na powrót wśród rówieśników w uczelniane mury, w jakich wykluwały się marzenia i pragnienia, chęci bycia najlepszym, niezależnie od podejmowanych wyzwań. Ciągle przewijający się sport, w tym brylował, w tym był świetny, gdyby nie rodzinna tradycja, gdyby nie wychowanie i zakorzenione w podświadomości poczucie obowiązku, niemy rozkaz. Jego losy potoczyłyby się inaczej, zapewne. Dlaczego wracał wspomnieniami do tych chwil? Na tamtą chwilę, jako gówniarz, który ledwie zachłysnął się dorosłością, miał wszystko; kobietę, hokeja, świat u stóp, mógł wszystko, a skończył jako mruk, z kilkoma nieudanymi związkami, z ciężarem odpowiedzialności większym, niż mógłby znieść, z bratem, który ciężko doświadczony dopiero od niedawna zaczyna się uśmiechać, tak jak przed laty.
Usta toną w mocnej toni alkoholu, ten przelewa się przez przełyk, rozpala ciało. Potęguje zabieg kolejnym buchem – upaja się, chwilą, tonąc w matni sofy w jej miękkości, czuje jak ta go pochłania, niczym bagno. Dlaczego przypomina sobie minę dziadka, kiedy oświadcza, że zamierza iść w jego ślady? Ten uśmiech z błyskiem w oku, mieszanka dumy i smutku, jakiej jako szczeniak nie rozumiał. Pamiętał, że patrzył później tak na brata, kiedy na dobre zadomowił się wśród kruczych, gdy nabierał doświadczenia. Poczucie, że mógł wybrać inaczej, może byłby szczęśliwszy towarzyszyło mu w dniach samotności spędzanej przy papierosie, smętach płynących z gramofonu i szklance whisky.
Słowa towarzyszy mieszały się, z zamglonym spojrzeniem wracał do domku letniskowego, na sofę. Uśmiech, promienny, szczery, podnosi kąciki jego ust, przez słowa Safíra. Rozczulenie wychodzi na światło dzienne, w przelotnym grymasie. – Za nas… – wymamrotał, wyraźnie i słyszalnie, acz cicho. Wypił do końca zawartość szklanki, by zmazać wrażliwość, goryczą alkoholu. Spełniony toast, był klarownym rozpoczęciem wieczoru. Podobnych temu zapewne przyjdzie im jeszcze wiele wznosić.
– Myślałem o tym, by otworzyć własny browar na starość, znaczy na emeryturze, kiedyś… – wrócił do słów brata, musiał przyznać, że posiadanie własnego lokalu nie byłoby takie złe. – Ale cholera wie, co z tego wyjdzie. Własny bar, też nie jest zły, nawet całkiem miłym się wydaje pomysłem. – Oparł głowę o skórzane oparcie mebla. Patrzył w sufit, słuchał muzyki i głosów chłopaków palił skręta i miał wrażenie, że życie jest piękne, a przynajmniej ta chwila, gdyby też każdy weekend, mógłby tak wyglądać. Musi w nowym roku poświęcić, więcej czasu sobie, może zacznie chodzić do jakiegoś domu kultury na tańce dla singli? Cholera to wie.
– Ubierajcie się, wychodzimy! – Wstał gwałtownie i klasnął w dłonie. – Noc już zapadła zaczynają strzelać, a my bez ogniska?! No panowie, koniec leniuchowania. Eitri weź z kuchni czyste szklanki na alkohol. Safír idziesz ze mną, mam nadzieję, że potrafisz rozpalać ognisko? – Stos był przygotowany, drewna tyle, jakby mieli spędzić tu co najmniej tydzień, ale chciał oderwać chłopaków od siebie, bo przyklejeni do siebie jak dwa glonojady, mogliby ze sobą spędzić całą noc, zapominając o święcie o tradycji. – Ach, Safír weź alkohol. – Samemu pierwszy się ubrał i wyszedł na mróz. Ten działał orzeźwiająco i momentalnie przeszło mu zamulenie, w jakie popadł. Podchodząc do kamiennego kręgu, przykląkł na jedno kolano i wsadził podpałkę w stosik. Z rozpaleniem chciał poczekać, na wszystkich.
Eitri Soelberg
Re: 31.12.2000 – Domki letniskowe, Flåm – S. Fenrisson & E. Soelberg & I. Soelberg Czw 7 Lip - 20:15
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Niekiedy myślał o tym, że w rzeczywistości nie będą mieli tyle szczęścia, aby dożyć emerytury. Katastrofizm wdzierał się zwłaszcza w obecnych czasach, gdy dookoła działo się tyle zła i tak wiele osób traciło swe życie przedwcześnie i na pozór przypadkowo, bo nie potrafili odkryć żadnej reguły kierującej makabrycznymi morderstwami. Nie istniało nic gorszego jak poczucie braku logiki w działaniu oponenta – kiedy mózg nie potrafił odnaleźć choćby cienia wytłumaczenia i nawet najmniejszej zasady pozwalającej na predykcję kolejnych ataków, zaczynał tworzyć najgorsze scenariusze, przyprawiał o bezsenność, przywoływał najbardziej pierwotne lęki zakorzenione w ludzkiej naturze. Mimowolnie, spoglądając na postać przyjaciela, przypomniał sobie o małym chłopcu, którego nie udało się wyratować przez opieszałość i bagatelizowanie sytuacji. Miał świadomość, że do końca życia będzie nosił w sobie obraz niewinnej twarzy uwiecznionej na papierze fotograficznym. Wciąż miał odbitkę, zmiętą już wprawdzie i nieco zniszczoną, lecz wciąż nie potrafił jej wyrzucić, jakby wraz z tym gestem ostatni płomień pamięci o Villumie miał przepaść bezpowrotnie. Był winny tragedii, czuł to. Widywał go w snach, kiedy koszmary spowijały umysł w ciemne, polarne noce. Nie przyznawał się do tego, nie powiedział ani bratu, ani Fenrissonowi – zwłaszcza jemu. Nie zniósłby jego bólu, nie udźwignąłby własnego żalu. Zacisnął usta na białej bibułce i wciąż wbijał blady błękit w kosmyki opadające na jasne czoło przyjaciela. Już tyle razy rozmawiali i tak wiele zapewnień wyrzucali w swoim kierunku, a jednak czasami wypełzały macki powątpiewania, czy zdołał mu wybaczyć tamten dzień? Całą zatwardziałość i wściekłość buzującą w piersi? Nie powinien tego rozpamiętywać, musiał nauczyć się, że podobne rzeczy zostawia się za sobą, a jednak było to jedno z najcięższych zadań. Nigdy nie radził sobie dobrze z podobnymi sprawami.
Niewinne dziecko, naukowiec, przypadkowa kobieta… Nic ich nie chroniło, bowiem ofiary bywały różne i to sprawiało, że przełykał ślinę z trudem, wykrzywiając usta w grymasie rozbawienia wywołanego planami brata. Sam przecież zainicjował wymianę zdań, a jednak nie potrafił unieść jej ciężaru w obliczu strachu. Bał się dość często, lecz odpowiadał wtedy determinacją i nakładaniem na głowę kolejnych obowiązków. Pragnął zmienić cokolwiek. Liczył się z konsekwencjami i wiedział, że dosięgną go być może już po nowym roku. Teraz jednak chciał odpocząć, oderwał się z trudem od pesymistycznego obrazu i wzbudził śmiech szarpiący krótko klatką piersiową, wciągnął głębiej dym, a płuca – niczym gąbka – wysyciły się purpurą używki rozluźniającej mięśnie.
Dźwięk toastu dopełniły słowa towarzyszy, które spijał wraz z alkoholem przyjemnie drażniącym kubki smakowe. Zapragnął ogarnąć ich ramionami w dziecięcym, infantylnym geście, przyciskając ciepło ich ciał do własnego, by poczuć rytm serc kołatających w piersiach skrytych pod warstwą ubrań. W jednej chwili cała powściągliwość roztopiła się i pozostawiła jedynie najczystsze pragnienie bycia blisko, tak jak nigdy na to sobie nie pozwalał, lub robił to wybiórczo: na sali treningowej, w drodze na Paha-Koli. Tęsknił. Tęsknił za wyrywaną siłą swobodą i otwartością. Pomyślał, że dobrze by było nachylić się i złożyć pocałunek na czole brata, ująć w dłonie policzki Safía i resztką przytomności wyrzucić słowa wdzięczności – za to, że żył jeszcze właśnie dzięki ich staraniom – szeptane całkiem blisko, bez cienia strachu, z nowo wyuczoną pewnością, że może pozwolić sobie na podobne gesty. Nic z tych rzeczy jednak nie zrobił, zaciskając palce mocniej na szkle, uśmiechając się lekko, następnie czerpiąc kolejny łyk kolorowego drinka. Może jednak byłoby to zbyt pochopne? Może lepiej było tak, jak było? Nie mógł dłużej zastanawiać się nad tym, ponieważ Ivar rzeczowo nakazał im opuścić domek, niemal w tym samym momencie, kiedy atramentowe niebo rozorały szramy pierwszych sztucznych ogni, igrających poblaskiem na Safírowych włosach. Poderwał się jak na komendę, nieszczególnie protestując, uderzył dłonią w ramię przyjaciela.
— Chodźmy, bo ominie nas najlepsze — rzucił, choć przecież każdy z elementów był tego wieczoru ważny i wyjątkowy. Ubrał się dość niedbale, wiążąc szal w biegu, wyczekująco spoglądał za bratem i Fenrissonem, kiedy wyszli na zewnątrz i skonfrontowali się ze szczypiącym mrozem. Nie zapomniał o czystym szkle nie chcąc rozczarować brata. Rześkie powietrze drażniło nozdrza ospałe od dymu i alkoholowej woni. I tym razem starszy Soelberg postarał się naprawdę mocno – układając pokaźny stos, który mieli rozpalić w tradycyjnym geście powitania nowego roku. Niezdarne palce w rękawiczkach trzymały nieporadnie szklanki, śmiał się cały czas, podekscytowany i pełen nadziei, że faktycznie, kolejny rok może okaże się bardziej szczodry, niż zakładał.
— Nie rozpalaliśmy tak ogniska od… nie wiem, Ivar, kiedy ostatnio? — zagadnął, oczekując aż płomienie wzniosą się raźno, a puste szklanki wypełnią alkoholem dla kolejnego, noworocznego toastu.
Niewinne dziecko, naukowiec, przypadkowa kobieta… Nic ich nie chroniło, bowiem ofiary bywały różne i to sprawiało, że przełykał ślinę z trudem, wykrzywiając usta w grymasie rozbawienia wywołanego planami brata. Sam przecież zainicjował wymianę zdań, a jednak nie potrafił unieść jej ciężaru w obliczu strachu. Bał się dość często, lecz odpowiadał wtedy determinacją i nakładaniem na głowę kolejnych obowiązków. Pragnął zmienić cokolwiek. Liczył się z konsekwencjami i wiedział, że dosięgną go być może już po nowym roku. Teraz jednak chciał odpocząć, oderwał się z trudem od pesymistycznego obrazu i wzbudził śmiech szarpiący krótko klatką piersiową, wciągnął głębiej dym, a płuca – niczym gąbka – wysyciły się purpurą używki rozluźniającej mięśnie.
Dźwięk toastu dopełniły słowa towarzyszy, które spijał wraz z alkoholem przyjemnie drażniącym kubki smakowe. Zapragnął ogarnąć ich ramionami w dziecięcym, infantylnym geście, przyciskając ciepło ich ciał do własnego, by poczuć rytm serc kołatających w piersiach skrytych pod warstwą ubrań. W jednej chwili cała powściągliwość roztopiła się i pozostawiła jedynie najczystsze pragnienie bycia blisko, tak jak nigdy na to sobie nie pozwalał, lub robił to wybiórczo: na sali treningowej, w drodze na Paha-Koli. Tęsknił. Tęsknił za wyrywaną siłą swobodą i otwartością. Pomyślał, że dobrze by było nachylić się i złożyć pocałunek na czole brata, ująć w dłonie policzki Safía i resztką przytomności wyrzucić słowa wdzięczności – za to, że żył jeszcze właśnie dzięki ich staraniom – szeptane całkiem blisko, bez cienia strachu, z nowo wyuczoną pewnością, że może pozwolić sobie na podobne gesty. Nic z tych rzeczy jednak nie zrobił, zaciskając palce mocniej na szkle, uśmiechając się lekko, następnie czerpiąc kolejny łyk kolorowego drinka. Może jednak byłoby to zbyt pochopne? Może lepiej było tak, jak było? Nie mógł dłużej zastanawiać się nad tym, ponieważ Ivar rzeczowo nakazał im opuścić domek, niemal w tym samym momencie, kiedy atramentowe niebo rozorały szramy pierwszych sztucznych ogni, igrających poblaskiem na Safírowych włosach. Poderwał się jak na komendę, nieszczególnie protestując, uderzył dłonią w ramię przyjaciela.
— Chodźmy, bo ominie nas najlepsze — rzucił, choć przecież każdy z elementów był tego wieczoru ważny i wyjątkowy. Ubrał się dość niedbale, wiążąc szal w biegu, wyczekująco spoglądał za bratem i Fenrissonem, kiedy wyszli na zewnątrz i skonfrontowali się ze szczypiącym mrozem. Nie zapomniał o czystym szkle nie chcąc rozczarować brata. Rześkie powietrze drażniło nozdrza ospałe od dymu i alkoholowej woni. I tym razem starszy Soelberg postarał się naprawdę mocno – układając pokaźny stos, który mieli rozpalić w tradycyjnym geście powitania nowego roku. Niezdarne palce w rękawiczkach trzymały nieporadnie szklanki, śmiał się cały czas, podekscytowany i pełen nadziei, że faktycznie, kolejny rok może okaże się bardziej szczodry, niż zakładał.
— Nie rozpalaliśmy tak ogniska od… nie wiem, Ivar, kiedy ostatnio? — zagadnął, oczekując aż płomienie wzniosą się raźno, a puste szklanki wypełnią alkoholem dla kolejnego, noworocznego toastu.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Kiedy zapalił po raz pierwszy, miał czternaście lat, złamany nos i uśmiech rozścielony na twarzy niepewnym drżeniem – opierał się plecami o chłodną, murowaną fasadę na tyłach szkoły, gdzie powietrze przesiąkło stęchlizną, unoszącą się znad śmietnikowej wiaty, a zazieleniona, krótko przycięta trawa błoni przechodziła w nastroszoną pokrzywami wiechlinę, ocierającą się boleśnie o odsłonięte łydki. Pamiętał, że dym drapał go w podniebienie i zastygał cierpkim posmakiem na języku, który później przepłukiwał pod bieżącą wodą, próbując pozbyć się z ust zapachu, zanim któryś z belfrów nachyliłby się nad nim, rozciągając wargi w niezadowolonym grymasie; będę musiał powiedzieć o tym twoim rodzicom, wyobrażał sobie ponurą konstatację ich głosu, podczas gdy lepka gula obawy podchodziła do gardła wspomnieniem ojcowskich pięści – mimo to papierosowy dym przywarł do niego na stałe, najpierw presją rówieśniczej namowy, a potem nawykiem, którego przez lata nie potrafił się wyzbyć, choć pod naporem Abigel wielokrotnie próbował. Teraz, kiedy odpalał cygaretkę szczęknięciem zapalniczki, nie czuł już drażniącego uwierania na podniebieniu ani nikotynowych mdłości – papierosy pachniały jak pierwsza, dziecięca miłość, ciasne mieszkanie, które dzielił z Sohvi w Sztokholmie i długie noce pod gołym niebem. Papierosy pachniały jak moment, w którym zdawał sobie sprawę, że był szczęśliwy i świadomie próbował rozkoszować się tym uczuciem, aż nie poddusił go kurczowym zaciskiem palców, nie umieścił w kontekście, w którym szczęście mogłoby roztopić się i rozmięknąć, aż stawało się tylko odległym, słodkim posmakiem, spływającym powoli po stromej ścianie gardła.
W kojących oparach purpurowego dymu, który rozwarstwiał zmysły na cienkie wstęgi i splatał je ze sobą w dobierane warkocze, wydawało mu się, że miniony rok był ledwie serią zdjęć z rodzinnego albumu, lśniących plakietek, jakie mógłby przerzucać w dłoniach, pomijając wzrokiem te, które wżynały się w pamięć drzazgą wyraźnego dyskomfortu i przesuwając palcem po powierzchni tych, które wymknęły mu się zbyt szybko – każda, barwna rozeta świateł stawała mu przed oczami klarownym obrazem przeszłości, wyciągniętym siłą ze studni podziurawionej kłami świadomości, w której wspomnienia gubiły się i plątały, tworząc kołtuny w miejscach, gdzie wcześniej zwisał prosty włos. Huk fajerwerków układał się w rytm miarowego pulsu, przeskakującego akord, gdy myślał o Villumie, jego chłopięcej twarzy, w obliczu śmierci pobladłej i zapadniętej, utracającej wszystkie cechy, w odzieniu których pragnął ją pamiętać lub spowalniającego do łagodnego dudnienia, gdy czuł na ciele fantomowe ciepło wszystkich, serdecznych uśmiechów i czuły dotyk dłoni, zatrzymujący się przyjemnym tchnieniem na jego skórze. Wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło – drapieżności wilczych szczęk, odciśniętych blizną na lewym boku, kurczowej pięści nerwów, zaciskających się dolegliwie na rękojeści mostka i wybudzających go ze snu gwałtownym szarpnięciem, złamanym obietnicom, nieszczerym pocałunkom i wieczorom, w które pościel była nadzwyczaj chłodna, a wiatr zawodził echem cudzych głosów – trzymał swoje życie ciasno przy piersi, zdeterminowany, by ponownie go nie utracić.
Podniósł się z kanapy ze swobodną opieszałością, rozciągając usta przerzedzonym alkoholem uśmiechem, w który wkradł się jednak poblask entuzjastycznej wesołości. Odruchowo powiódł wzrokiem za Eitrim, który zniknął za progiem kuchennej wnęki, po czym sięgnął dłonią po butelkę schłodzonego trunku, ściągając z wieszaka ciemny płaszcz, który przerzucił niedbale przez barki, ruszając w ślad za Ivarem na dwór.
– Kamieniem i krzesiwem, jak przykazali bogowie – odparował z pogodną ironią, nabierając w pośpiechu głębszy oddech, gdy mroźne, zimowe powietrze obiło się mocniejszym podmuchem o wieżę tchawicy – wydawało mu się, że na dworze jego rozpierzchnięte myśli powracały z powrotem do zagrody rozsądku, wyostrzone świeżym śniegiem, którego szkliste płatki roztapiały się w zetknięciu z ciepłą, lekko zaczerwienioną skórą. Alkohol przelał się w końcu do wszystkich szklanek, chlupocząc tanecznie, gdy uniósł swoją do ust, przepłukując żołądek kolejnym łykiem paliatywnego trunku, który rozłożył się jak kompres na napiętych strunach nerwów, ognisko buchnęło tymczasem pierwszym płomieniem, pożerając drewniany stos rudymi językami żywiołu i skrząc się złotymi guzikami iskier, wyrzucanymi w powietrze z otwartej paszczy ognia. Nowy rok rozpoczął się szerokim uśmiechem, przypalonym zapachem kory i charakterystycznym ciepłem, które rozlało się kałużą za mostkiem i rozgrzewało ciało pomimo rozchylonych połów płaszcza – odchylił lekko głowę, przyglądając się jak refleksy płomieni tańczyły światłem na twarzach Soelbergów, wkradając się świeżym rozkurczem sympatii na fizjonomię Ivara i rozczulonym sentymentem za taflę błękitnych tęczówek Eitriego. Dłoń drgnęła mu na szklance na chwilę przed północą, jakby rzeczywiście przestraszył się, że wraz z następnym hukiem fajerwerków świat mógłby dobiec końca, kolejne milenium wkroczyło tymczasem feerią nowych barw, piękniejszych i intensywniejszych, niż kiedykolwiek wcześniej; krzyknął coś głośniej, gdy szklanki zderzyły się ze sobą świeżym toastem, fajerwerki zagłuszyły jednak wszelkie słowa, a on przez chwilę nie był pewien, czy w istocie świętował przyjście nowego roku czy może jedynie odejście starego.
Ivar, Eitri i Safír z tematu
W kojących oparach purpurowego dymu, który rozwarstwiał zmysły na cienkie wstęgi i splatał je ze sobą w dobierane warkocze, wydawało mu się, że miniony rok był ledwie serią zdjęć z rodzinnego albumu, lśniących plakietek, jakie mógłby przerzucać w dłoniach, pomijając wzrokiem te, które wżynały się w pamięć drzazgą wyraźnego dyskomfortu i przesuwając palcem po powierzchni tych, które wymknęły mu się zbyt szybko – każda, barwna rozeta świateł stawała mu przed oczami klarownym obrazem przeszłości, wyciągniętym siłą ze studni podziurawionej kłami świadomości, w której wspomnienia gubiły się i plątały, tworząc kołtuny w miejscach, gdzie wcześniej zwisał prosty włos. Huk fajerwerków układał się w rytm miarowego pulsu, przeskakującego akord, gdy myślał o Villumie, jego chłopięcej twarzy, w obliczu śmierci pobladłej i zapadniętej, utracającej wszystkie cechy, w odzieniu których pragnął ją pamiętać lub spowalniającego do łagodnego dudnienia, gdy czuł na ciele fantomowe ciepło wszystkich, serdecznych uśmiechów i czuły dotyk dłoni, zatrzymujący się przyjemnym tchnieniem na jego skórze. Wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło – drapieżności wilczych szczęk, odciśniętych blizną na lewym boku, kurczowej pięści nerwów, zaciskających się dolegliwie na rękojeści mostka i wybudzających go ze snu gwałtownym szarpnięciem, złamanym obietnicom, nieszczerym pocałunkom i wieczorom, w które pościel była nadzwyczaj chłodna, a wiatr zawodził echem cudzych głosów – trzymał swoje życie ciasno przy piersi, zdeterminowany, by ponownie go nie utracić.
Podniósł się z kanapy ze swobodną opieszałością, rozciągając usta przerzedzonym alkoholem uśmiechem, w który wkradł się jednak poblask entuzjastycznej wesołości. Odruchowo powiódł wzrokiem za Eitrim, który zniknął za progiem kuchennej wnęki, po czym sięgnął dłonią po butelkę schłodzonego trunku, ściągając z wieszaka ciemny płaszcz, który przerzucił niedbale przez barki, ruszając w ślad za Ivarem na dwór.
– Kamieniem i krzesiwem, jak przykazali bogowie – odparował z pogodną ironią, nabierając w pośpiechu głębszy oddech, gdy mroźne, zimowe powietrze obiło się mocniejszym podmuchem o wieżę tchawicy – wydawało mu się, że na dworze jego rozpierzchnięte myśli powracały z powrotem do zagrody rozsądku, wyostrzone świeżym śniegiem, którego szkliste płatki roztapiały się w zetknięciu z ciepłą, lekko zaczerwienioną skórą. Alkohol przelał się w końcu do wszystkich szklanek, chlupocząc tanecznie, gdy uniósł swoją do ust, przepłukując żołądek kolejnym łykiem paliatywnego trunku, który rozłożył się jak kompres na napiętych strunach nerwów, ognisko buchnęło tymczasem pierwszym płomieniem, pożerając drewniany stos rudymi językami żywiołu i skrząc się złotymi guzikami iskier, wyrzucanymi w powietrze z otwartej paszczy ognia. Nowy rok rozpoczął się szerokim uśmiechem, przypalonym zapachem kory i charakterystycznym ciepłem, które rozlało się kałużą za mostkiem i rozgrzewało ciało pomimo rozchylonych połów płaszcza – odchylił lekko głowę, przyglądając się jak refleksy płomieni tańczyły światłem na twarzach Soelbergów, wkradając się świeżym rozkurczem sympatii na fizjonomię Ivara i rozczulonym sentymentem za taflę błękitnych tęczówek Eitriego. Dłoń drgnęła mu na szklance na chwilę przed północą, jakby rzeczywiście przestraszył się, że wraz z następnym hukiem fajerwerków świat mógłby dobiec końca, kolejne milenium wkroczyło tymczasem feerią nowych barw, piękniejszych i intensywniejszych, niż kiedykolwiek wcześniej; krzyknął coś głośniej, gdy szklanki zderzyły się ze sobą świeżym toastem, fajerwerki zagłuszyły jednak wszelkie słowa, a on przez chwilę nie był pewien, czy w istocie świętował przyjście nowego roku czy może jedynie odejście starego.
Ivar, Eitri i Safír z tematu