:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold
4 posters
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
10.01.2001
Było wczesne popołudnie, mroźne i rześkie jak białe, gazowane wino podawane w lipcu na wystawnych przyjęciach rodziców — łaskotało w nos i pozostawiało na języku słodki, koronkowy szron. Niebo miało mleczny odcień rozbielonego błękitu i załamywało się tam, gdzie bogowie urywanymi, krótkimi ruchami ponakreślali linie chmur — te przypominały tego dnia góry, kształty zaśnieżonych wzniesień rosnących ponad zabudowaniami Midgardu; przypominały coś większego i mocniejszego niż były w rzeczywistości i iluzja ta odbijała się w parze ciemnoniebieskich oczu zerkających na niego z tafli ściennego lustra. Nerwowym ruchem sczesał pojedynczy kosmyk włosów za ucho i odwrócił wzrok od swojego odbicia, pozwalając mu przepaść gdzieś w topografii przeciwległej ściany, zaraz przy plakacie krzyczącym o kopenhaskim balecie królewskim. Czasem, w dni równie piękne i równie ciche jak ten, wpatrywał się w przedstawiony na nim obrys horyzontu miasta i wyobrażał sobie po raz sto dziewięćdziesiąty ósmy, że mógłby tam wyjechać. To było jedno z wielu – zaraz przy Berlinie, Sztokholmie i drugim końcu świata – miejsc, w których lubił układać sobie na nowo życie, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w supły sztukateryjnych bluszczy na suficie. W każdym tym miejscu był kimś zupełnie innym, w każdym coraz mniej sobą. Mógłby mieć więcej piegów i rzadziej przewracać oczami, mógłby już zawsze łapać Safíra za rękę, wsuwać dłoń pod materiał jego płaszcza i przykładać palce do linii jego kręgosłupa. Mógłbym być odważny – mówił wtedy, ale nowy świat był już daleko, Kopenhaga kurczyła się do rozmiarów powieszonej na lodówce pocztówki. Szkoda, że cię tu nie ma, oddałbym wszystko, żebyś tutaj był, bo tutaj – daleko od domu – powietrze codziennie smakuje winem, a ludzie nie muszą zasługiwać na miłość.
Było wczesne popołudnie, mroźne i rześkie; senne słońce wpadało do mieszkania rozmytymi smugami światła, układającymi się grubymi pociągnięciami pędzla na drewnianym parkiecie, a Lasse stał w progu swojej sypialni, zapinając mankiety koszuli i chowając je pod czarnym materiałem dwurzędowej marynarki. Był daleko od Kopenhagi i daleko od innych wersji siebie – była tylko ta jedna, ta nadal zarumieniona i nieco roztrzepana, ta o miękkich kolanach i zachrypniętym głosie, ta która wsłuchiwała się w szelest czyjejś obecności za plecami i wyłapywała każdy jej ruch, każdy oddech rozlany w ciepłym powietrzu cichego pokoju. Przez kilka chwil jego świat był światem idealnym, niedomagającym się ucieczki, pachnącym perfumami i brzmiącym krótkim dźwiękiem kroków na skrzypiącej podłodze, a na samym jego dnie – na samym dnie świata, w którym wszystko jeszcze mogło być dobrze – stał Safír, rzucając długi, mglisty cień na ściany pokoju dziennego. Lasse, nadal oddany sztuce poprawiania każdej części swojej garderoby do stanu idealnie wyćwiczonej nonszalancji, przyglądał mu się kątem oka, jakby chciał wszystkie fragmenty jego obecności zachować wśród tych mebli i książek na resztę dnia – łagodna twarz na tle zwieńczonego łukiem okna, migdałowy kształt zielonych oczu przykrytych smugą rozproszonego światła. Cały jego strach wydał mu się błahy i nieistotny; cały ten dojmujący, dławiący wstyd ulatujący w powietrze jak chmura papierosowego dymu.
— Wiesz, jestem pewien, że nikt nie zauważy mojej nieobecności na zajęciach — wyszeptał, gdy znów był blisko; jego głos gardłowy i niski zaraz przy płatku ucha. — Studentom to na rękę, a profesor ma coraz słabszy wzrok, biedaczek — dodał, przeciskając błogie rozbawienie przez sztuczną, wysublimowaną troskę własnych słów. Spuścił wzrok z jego twarzy, przyciągając go do siebie chętniej i ciaśniej, zaczepiając palce o brzeg jego kołnierza. Gdy odchylił materiał, ponad wąską wypukłością obojczyka ukazał się siniejący ślad o zaczerwienionych brzegach, wgryziony w płótno jasnej skóry jak plama świeżej akwareli. Podciągnął jeden kącik ust w szybkim przebłysku szelmowskiego uśmiechu, nim dotknął jej wargami. — Chyba jestem ostatnio za delikatny.
Gdy uniósł podbródek by go pocałować, podłoga pod jego stopami roztrzaskała się w tysiące miałkich kawałków o zaostrzonych brzegach – nie miało znaczenia już, gdzie jest czy która jest godzina, nie miały znaczenia tamte cholerne wykłady, profesor oczekujący jego asysty i list od matki leżący na kuchennym stole. Cały jego świat – tamten świat, z którego podobno nie chciał uciekać – zamknął się w granicach ich oddechów, przylegając ufnie do ciała Safíra i powtarzając jego imię pomiędzy lakonicznymi falami urywanych oddechów. Mógłby zostać tu dłużej, mógłby w istocie nie ruszać się stąd wcale – sczeznąć tu i umrzeć, zapomnieć o śmierci na ulicach, o podejrzliwości rodziny, o anemicznym, oschłym świecie poza granicą wyjściowych drzwi.
Powinien był zamknąć je na klucz — dlaczego tego nie zrobił? Gwałtowny odgłos czyjejś obecności wbił się pod powierzchnię skóry jak zaostrzona końcówka noża; znajomy zapach drogich perfum chwycił go za gardło w kwaśnej panice, choć przez tyle lat kojarzył mu się jedynie z tkliwym wsparciem bezpiecznego ramienia.
Powinien był zamknąć je na klucz, powinien był powiedzieć jej prawdę.
Cholera.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Nie 14 Sie - 17:10
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Obserwowane przez kadr przeszklonego szronem okna, miasto wydawało mu się mniej drapieżne – jak dzikie zwierzę odgrodzone prętami klatki, świat pozbawiony bodźców pokrywających sobacze zmysły dropiatością nieustannego napięcia, od którego nie mógł uwolnić się nawet nocą, jakby rzeczywistość szemrała uciążliwym echem po wewnętrznej stronie jego czaszki; przyglądając się ulicom zza szyby, nie czuł, że przestrzeń obciąża go swoim ciężarem, pełnym szeptów, chrzęstów i pomruków, choć leżąc bezsennie pod sklepieniem pękniętego krakelurą sufitu, słyszał niekiedy pogłos odległego zawodzenia, które wspinało się drżeniem wzdłuż mostka i rozlewało mdłym poczuciem bezsilności tuż pod kruchymi gałęziami obojczyków. Przez mieszkanie na parterze bielejącej kamienicy przechodziło tymczasem złudne wspomnienie wiosny – kwadraty słońca, układające się na podłodze szachownicą złocących się podrygów dnia, które coraz szybciej chyliło czoło za odległą linią horyzontu, ciche szemranie wiatru, układającego się malunkami chłodu na szklanych powierzchniach i trzy takty znajomego refrenu, granego na fortepianie wciąż na nowo, niedaleko za ścianą, w krajobrazie zupełnie innego życia. Wsparł skroń o listwę drewnianej framugi, odwracając powoli głowę, by ukradkiem przyjrzeć się, jak Lasse zapina przed lustrem mankiety jasnej, wyprasowanej koszuli, ukrywając je zaraz pod ciemnym rękawem marynarki, której krój rysował krzyż wyraźnych, wciętych linii na jego barkach; lubił przyglądać mu się w ten sposób – nienachalnie, zanim zdałby sobie sprawę, że był obserwowany, posyłając mu łagodny, subtelnie rozbawiony uśmiech przez szerokość pomieszczenia. Przesuwał powoli wzrokiem po rysach jego twarzy, smukłej ostrości kości policzkowych, rdzawej konstelacji piegów usłanych po obu stronach nosa i atramentowym spojrzeniu, które wpatrywało się w lśniącą taflę lustra, jeszcze zanim sięgnęło w jego stronę, nagle jaśniejąc smugami modrego błękitu, aż jego oczy zaczęły przypominać morską zatokę, z jej ciemną tonią, przepasaną rozstępami jaśniejącej mielizny.
– Jeszcze pomyślą, że się intelektualnie zapuściłeś, w zupełności oddając się przygodzie – odparł z żartobliwą, przyjacielską kąśliwością, podkasując wargi do prowokacyjnego uśmiechu, zaraz podniósł się jednak ostrożnie z parapetu, przystając obok niego naprzeciwko wysokiego, wspartego o szafę lustra, zamykającego ich razem w ozdobnej, inkrustowanej ramie – młodzi bogowie, wycięci z panoramy nordyckiego panteonu, splamieni wandalizmem miłości, zarysowanej pod skórą charyzmatem spąsowiałej pieczęci. Wydawało mu się, że nie pamiętał już prawie podobnego komfortu – przesiadywania w ciepłych ramionach wspólnie dzielonej przestrzeni, nieśpiesznych pocałunków wymienianych w progu uchylonych drzwi, palców odnajdujących wsparcie w cudzej dłoni, nie tak natarczywej i szorstkiej co wszystkie poprzednie, nie tak konfliktowej, by zamierzał kiedykolwiek się od niej odsuwać. Nachylił się bliżej, gdy Lasse pozostawił ciepło pachnącego dymem oddechu na odsłoniętej szyi, miękkość słów tuż przy płatku ucha, tak wyrazistą, jakby głos docierał do niego z wnętrza umysłu, a nie z jego lekko rozchylonych warg; wsunął w odpowiedzi dłoń na jego lędźwie, uśmiechając się przeciągle, pozwalając odchylić kołnierz swej koszuli, zbyt lekkiej jak na chłodne, styczniowe popołudnie, zbyt łatwo ulegającej pod prośbą palców, wysuwających z cienkich szpar ciemne, połyskujące w słońcu guziki. – W takim razie nie zauważy też tego. – przyciągnął go bliżej do siebie, podsuwając zatopioną pod ubraniem dłoń wyżej wzdłuż kręgosłupa i zatrzymując usta w debrze odchylonej szyi, tuż nad linią czarnej marynarki. – Ani tego. – brzeg jasnej, świeżo wyprasowanej koszuli odgiął się pod jego palcami, odsłaniając kościstą linię obojczyków, lekko zaczerwienioną w miejscu, gdzie przyległ do niej wargami, uśmiechając się przekornie na słowa Lasse i pozwalając, by lniany materiał osunął mu się z ramienia.
– Lubię, kiedy jesteś taki – odparł łagodnie, umyślnie przeciągając słowa, gdy usta mężczyzny powróciły po topografii jego skóry do miejsca, gdzie pozostawiły po sobie spąsowiały ślad, plamę rorschacha podobną wielu poprzednim, lecz różniącą się od nich tym, że nie nosiła już w sobie żadnej obawy, tajemnicy, którą próbował rozszyfrować, przyglądając się w lustrze zaczerwienionej smudze i próbując odnaleźć w niej kształt cudzych warg, przypomnieć sobie, do kogo należały. Uśmiechnął się przekornie, gdy plecy Lasse wsparły się o chłodną ścianę, a kołnierz zagiął przy szyi pod ciężarem płytkich, pośpiesznie wymienianych oddechów, roztapiających zimno, które zbierało się arabeskami skręconego w spirale szronu na szerokiej powierzchni okien; przez krótką chwilę – stygnącą pomiędzy jednym pocałunkiem, a drugim – pozwolił sobie uwierzyć, że życie mogłoby rzeczywiście wyglądać w ten sposób, zatrzymane w kalafonii schwytanego w dłonie szczęścia, ostudzone z pośpiechu i bezsenności, osunięte w ramiona, które nie uciekały spod ciężaru pościeli, ciągnące się łagodnie ku złocistym porankom, spędzanym w czyjejś obecności, nie z ciężkim, wełnianym materiałem płaszcza podniesionym wysoko pod brodę, gdy rzucał ostatnie, niewymowne spojrzenie na wznoszący się ku niebu gmach obcej kamienicy. Od dawna nie wierzył, że był człowiekiem stworzonym do intymności innej niż przelotne pocałunki, minoderyjne spojrzenia i nieznajome dłonie sięgające głębiej pod materiał ubrań – nie znam się na miłości, powtarzał Sohvi nieco już pijanym głosem, a ona opierała skroń o jego ramię, upijając łyk taniego wina, które zbyt szybko uderzało do głowy i zbyt wolno opadało na dno żołądka; powinien był wprawdzie wiedzieć, że nawet w doraźnej idylli tego samopoczucia tkwiła wciąż ta sama, ostra drzazga jego jaźni, to samo fatum, które zawisło nad nim słowami matczynej przestrogi, ten sam trzask, który zawsze był zwiastunem czegoś okropnego – początku lub końca, który pojawił się również teraz, rozdzierając zmysły odgłosem skrzypiących drzwi i trzaskiem ugiętej pod dłonią klamki.
– Jeszcze pomyślą, że się intelektualnie zapuściłeś, w zupełności oddając się przygodzie – odparł z żartobliwą, przyjacielską kąśliwością, podkasując wargi do prowokacyjnego uśmiechu, zaraz podniósł się jednak ostrożnie z parapetu, przystając obok niego naprzeciwko wysokiego, wspartego o szafę lustra, zamykającego ich razem w ozdobnej, inkrustowanej ramie – młodzi bogowie, wycięci z panoramy nordyckiego panteonu, splamieni wandalizmem miłości, zarysowanej pod skórą charyzmatem spąsowiałej pieczęci. Wydawało mu się, że nie pamiętał już prawie podobnego komfortu – przesiadywania w ciepłych ramionach wspólnie dzielonej przestrzeni, nieśpiesznych pocałunków wymienianych w progu uchylonych drzwi, palców odnajdujących wsparcie w cudzej dłoni, nie tak natarczywej i szorstkiej co wszystkie poprzednie, nie tak konfliktowej, by zamierzał kiedykolwiek się od niej odsuwać. Nachylił się bliżej, gdy Lasse pozostawił ciepło pachnącego dymem oddechu na odsłoniętej szyi, miękkość słów tuż przy płatku ucha, tak wyrazistą, jakby głos docierał do niego z wnętrza umysłu, a nie z jego lekko rozchylonych warg; wsunął w odpowiedzi dłoń na jego lędźwie, uśmiechając się przeciągle, pozwalając odchylić kołnierz swej koszuli, zbyt lekkiej jak na chłodne, styczniowe popołudnie, zbyt łatwo ulegającej pod prośbą palców, wysuwających z cienkich szpar ciemne, połyskujące w słońcu guziki. – W takim razie nie zauważy też tego. – przyciągnął go bliżej do siebie, podsuwając zatopioną pod ubraniem dłoń wyżej wzdłuż kręgosłupa i zatrzymując usta w debrze odchylonej szyi, tuż nad linią czarnej marynarki. – Ani tego. – brzeg jasnej, świeżo wyprasowanej koszuli odgiął się pod jego palcami, odsłaniając kościstą linię obojczyków, lekko zaczerwienioną w miejscu, gdzie przyległ do niej wargami, uśmiechając się przekornie na słowa Lasse i pozwalając, by lniany materiał osunął mu się z ramienia.
– Lubię, kiedy jesteś taki – odparł łagodnie, umyślnie przeciągając słowa, gdy usta mężczyzny powróciły po topografii jego skóry do miejsca, gdzie pozostawiły po sobie spąsowiały ślad, plamę rorschacha podobną wielu poprzednim, lecz różniącą się od nich tym, że nie nosiła już w sobie żadnej obawy, tajemnicy, którą próbował rozszyfrować, przyglądając się w lustrze zaczerwienionej smudze i próbując odnaleźć w niej kształt cudzych warg, przypomnieć sobie, do kogo należały. Uśmiechnął się przekornie, gdy plecy Lasse wsparły się o chłodną ścianę, a kołnierz zagiął przy szyi pod ciężarem płytkich, pośpiesznie wymienianych oddechów, roztapiających zimno, które zbierało się arabeskami skręconego w spirale szronu na szerokiej powierzchni okien; przez krótką chwilę – stygnącą pomiędzy jednym pocałunkiem, a drugim – pozwolił sobie uwierzyć, że życie mogłoby rzeczywiście wyglądać w ten sposób, zatrzymane w kalafonii schwytanego w dłonie szczęścia, ostudzone z pośpiechu i bezsenności, osunięte w ramiona, które nie uciekały spod ciężaru pościeli, ciągnące się łagodnie ku złocistym porankom, spędzanym w czyjejś obecności, nie z ciężkim, wełnianym materiałem płaszcza podniesionym wysoko pod brodę, gdy rzucał ostatnie, niewymowne spojrzenie na wznoszący się ku niebu gmach obcej kamienicy. Od dawna nie wierzył, że był człowiekiem stworzonym do intymności innej niż przelotne pocałunki, minoderyjne spojrzenia i nieznajome dłonie sięgające głębiej pod materiał ubrań – nie znam się na miłości, powtarzał Sohvi nieco już pijanym głosem, a ona opierała skroń o jego ramię, upijając łyk taniego wina, które zbyt szybko uderzało do głowy i zbyt wolno opadało na dno żołądka; powinien był wprawdzie wiedzieć, że nawet w doraźnej idylli tego samopoczucia tkwiła wciąż ta sama, ostra drzazga jego jaźni, to samo fatum, które zawisło nad nim słowami matczynej przestrogi, ten sam trzask, który zawsze był zwiastunem czegoś okropnego – początku lub końca, który pojawił się również teraz, rozdzierając zmysły odgłosem skrzypiących drzwi i trzaskiem ugiętej pod dłonią klamki.
Dahlia Tordenskiold
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Pon 19 Wrz - 18:45
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Wszystko dziś szło nie tak.
Cała jej rodzina wydawała się wstać lewą nogą. Mięśnie Halvarda napinały się pod wpływem zdenerwowania związanego z pracą, szczęka zaciskała się mimowolnie, bo przełom roku oznaczał domykanie spraw finansowych i wiele nerwów; Vigdis szarpała za struny ojcowskiej cierpliwości marudząc, że chciałaby ferie spędzić na Kubie, Ragnvald z pretensjami w głosie wyrzucał im, że zbyt późno jedli śniadanie i spóźni się na lekcje Akademi Odala (choć nie istniała taka możliwość), Lovise zaś po prostu nie miała humoru i nic jej się nie podobało. Gdy Halvard zniknął w portalu, który przeniósł go do Oslo, a starsze dzieci udały się wreszcie na zajęcia, została z czterolatką (za kilka miesięcy miała skończyć już pięć lat) sam na sam i miała ochotę zamknąć ją w pokoju, wyciszyć czarem jego ściany i zapomnieć, że ma młodszą córkę na kilka godzin. Na przemian płakała bez najmniejszego powodu, krzyczała i tupała ze złości, milczała uparcie, powtarzając, że jest obrażona i cisnęła porcelanową lalką o ścianę, roztrzaskując ją na drobne kawałki. Nigdy nie brakowało Dahlii cierpliwości, zwłaszcza do własnych dzieci, lecz tego dnia czuła się rozdrażniona jak rzadko kiedy; skronie pulsowały bólem, całą noc przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, niewyspanie odbijało się cieniem pod oczyma, pobolewały ją wszystkie mięśnie, jakby miało ją położyć do łóżka przeziębienie. Nie pomogła nawet filiżanka mocnej herbaty z odrobiną rumu, o który nie prosiła Petronellę, lecz ona zawsze po prostu wiedziała kiedy sięgnąć do barku.
Wreszcie udało się namówić córkę na lekcję rytmiki z ulubioną opiekunką; wtedy założyła jedynie futro i skórzane buty z wysoką cholewą, pożegnała się z gosposią i z westchnieniem ulgi wyszła na mroźne powietrze. Sądziła, że wizyta w umiłowanej perfumerii, którą traktowała jak kolejne dziecko, ukoi zszargane nerwy, ale i tam czekały na nią kolejne problemy - nie dotarły do nich zamówione składniki, niezbędne do wykonania perfum na czas, powinni byli też zatrudnić dodatkowego alchemika, księgowa chciała się z nią rozmówić. Dahlia czuła, że dziś cały świat obrócił się przeciwko niej i kpił, chcąc zrobić na złość. Z perfumerii uciekła podobnie jak z domu, nie chcąc mierzyć się dziś z jej problemami; nawet nie wiedziała kiedy znalazła się u progu kamienicy, w której mieszkanie zajmowało rodzeństwo Nørgaard. Wynajęty przez Halvarda ochroniarz, strzegący jej bezpieczeństwa, podążał za nią jak cień, nawet i po schodach klatki schodowej, lecz do środka nie zamierzała wejść razem z nim. Nie wiedziała nawet, czy Lasse, Ida lub Silje są akurat obecni. Mogli być na zajęciach, albo i nie, ryzykowała wspinając się po schodach; należąca doń wiewiórka zapewne wygrzewała się teraz przy jednym z kominków w domu, odległość dzieląca ją od kamienicy była zaś na tyle niewielka, że po prostu zaryzykowała.
Tylko dlatego, że drzwi były jakby niedomknięte nie zapukała i po prostu weszła do środka, pewna, że żadne z Nørgaardów nie będzie miało jej tego za złe. Przecież traktowali się wzajemnie jak członków własnej rodziny, a Dahlia darzyła Lasse szczerym zaufaniem i przyjaźnią; rozejrzała się po korytarzu, wzdychając znów w duchu nad tym wnętrzem, które wydawało jej się nieodpowiednie dla galdrów ich pochodzenia. Wciąż powtarzała im, że powinni się przeprowadzić, że przecież rodzice im nie odmówią. Mieszkanie to wprawiało poczucie estetyki Dahlii w głęboki dyskomfort, miało jednak zdecydowaną zaletę - dziś przynajmniej nie było tu rozmarudzonej Lovise.
- Dzień dobry! - wyrzekła z pogodną wesołością, kierując się w stronę pokoju dziennego, skąd zwabiły ją szmery i ciche echo całusa jak się jej zdawało; myśl o tym, że być może właśnie przyłapała Lasse i Irene na czułościach wprawiła ją w lepszy nastrój, przywołało ciepły, rozczulony uśmiech na pełne usta. Rozpinała już guziki własnego płaszcza, stając w progu pokoju dziennego, gdy odnalazła spojrzeniem Lasse.
Nie było przy nim blondynki, którą im przedstawił.
Zamarła na nieprzyjemnie długą chwilę. Znieruchomiała jak posąg z szeroko otwartymi oczyma i rozchylonymi ustami. Zgasł uśmiech, oczy niemal pociemniały, pobladła tak, jakby ujrzała ducha pierwszej żony Halvarda wyrzucającej, ze odebrała jej rodzinę. Chyba wolałaby właśnie zmierzyć się z Astrid niż ze sceną jaka malowała się przed nią. Nie, malowała się urągało malarstwu, które umiłowała. Rzadko kiedy Dahlii Tordenskiold brakowało słów, to był właśnie jeden z nielicznych momentów. Trwała tak w miejscu patrząc to na Lasse, to na ciemnowłosego mężczyznę. Mężczyznę. Lasse trwał w miłosnym uścisku, niewątpliwie przecież miłosnym, z mężczyzną.
- Co tu się dzieje, Lasse? - wydusiła z siebie cicho, łapiąc haust powietrza, jakby jej go brakowało. Uniosła dłoń do serca, czując, że właśnie pęka na milion odłamków. - Kto to jest? - spytała z pogardą tak wyraźną, że jej słodki, wysoki głos mógł zastąpić z powodzeniem najsilniejszą truciznę. - Gdzie Irene?
Cała jej rodzina wydawała się wstać lewą nogą. Mięśnie Halvarda napinały się pod wpływem zdenerwowania związanego z pracą, szczęka zaciskała się mimowolnie, bo przełom roku oznaczał domykanie spraw finansowych i wiele nerwów; Vigdis szarpała za struny ojcowskiej cierpliwości marudząc, że chciałaby ferie spędzić na Kubie, Ragnvald z pretensjami w głosie wyrzucał im, że zbyt późno jedli śniadanie i spóźni się na lekcje Akademi Odala (choć nie istniała taka możliwość), Lovise zaś po prostu nie miała humoru i nic jej się nie podobało. Gdy Halvard zniknął w portalu, który przeniósł go do Oslo, a starsze dzieci udały się wreszcie na zajęcia, została z czterolatką (za kilka miesięcy miała skończyć już pięć lat) sam na sam i miała ochotę zamknąć ją w pokoju, wyciszyć czarem jego ściany i zapomnieć, że ma młodszą córkę na kilka godzin. Na przemian płakała bez najmniejszego powodu, krzyczała i tupała ze złości, milczała uparcie, powtarzając, że jest obrażona i cisnęła porcelanową lalką o ścianę, roztrzaskując ją na drobne kawałki. Nigdy nie brakowało Dahlii cierpliwości, zwłaszcza do własnych dzieci, lecz tego dnia czuła się rozdrażniona jak rzadko kiedy; skronie pulsowały bólem, całą noc przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, niewyspanie odbijało się cieniem pod oczyma, pobolewały ją wszystkie mięśnie, jakby miało ją położyć do łóżka przeziębienie. Nie pomogła nawet filiżanka mocnej herbaty z odrobiną rumu, o który nie prosiła Petronellę, lecz ona zawsze po prostu wiedziała kiedy sięgnąć do barku.
Wreszcie udało się namówić córkę na lekcję rytmiki z ulubioną opiekunką; wtedy założyła jedynie futro i skórzane buty z wysoką cholewą, pożegnała się z gosposią i z westchnieniem ulgi wyszła na mroźne powietrze. Sądziła, że wizyta w umiłowanej perfumerii, którą traktowała jak kolejne dziecko, ukoi zszargane nerwy, ale i tam czekały na nią kolejne problemy - nie dotarły do nich zamówione składniki, niezbędne do wykonania perfum na czas, powinni byli też zatrudnić dodatkowego alchemika, księgowa chciała się z nią rozmówić. Dahlia czuła, że dziś cały świat obrócił się przeciwko niej i kpił, chcąc zrobić na złość. Z perfumerii uciekła podobnie jak z domu, nie chcąc mierzyć się dziś z jej problemami; nawet nie wiedziała kiedy znalazła się u progu kamienicy, w której mieszkanie zajmowało rodzeństwo Nørgaard. Wynajęty przez Halvarda ochroniarz, strzegący jej bezpieczeństwa, podążał za nią jak cień, nawet i po schodach klatki schodowej, lecz do środka nie zamierzała wejść razem z nim. Nie wiedziała nawet, czy Lasse, Ida lub Silje są akurat obecni. Mogli być na zajęciach, albo i nie, ryzykowała wspinając się po schodach; należąca doń wiewiórka zapewne wygrzewała się teraz przy jednym z kominków w domu, odległość dzieląca ją od kamienicy była zaś na tyle niewielka, że po prostu zaryzykowała.
Tylko dlatego, że drzwi były jakby niedomknięte nie zapukała i po prostu weszła do środka, pewna, że żadne z Nørgaardów nie będzie miało jej tego za złe. Przecież traktowali się wzajemnie jak członków własnej rodziny, a Dahlia darzyła Lasse szczerym zaufaniem i przyjaźnią; rozejrzała się po korytarzu, wzdychając znów w duchu nad tym wnętrzem, które wydawało jej się nieodpowiednie dla galdrów ich pochodzenia. Wciąż powtarzała im, że powinni się przeprowadzić, że przecież rodzice im nie odmówią. Mieszkanie to wprawiało poczucie estetyki Dahlii w głęboki dyskomfort, miało jednak zdecydowaną zaletę - dziś przynajmniej nie było tu rozmarudzonej Lovise.
- Dzień dobry! - wyrzekła z pogodną wesołością, kierując się w stronę pokoju dziennego, skąd zwabiły ją szmery i ciche echo całusa jak się jej zdawało; myśl o tym, że być może właśnie przyłapała Lasse i Irene na czułościach wprawiła ją w lepszy nastrój, przywołało ciepły, rozczulony uśmiech na pełne usta. Rozpinała już guziki własnego płaszcza, stając w progu pokoju dziennego, gdy odnalazła spojrzeniem Lasse.
Nie było przy nim blondynki, którą im przedstawił.
Zamarła na nieprzyjemnie długą chwilę. Znieruchomiała jak posąg z szeroko otwartymi oczyma i rozchylonymi ustami. Zgasł uśmiech, oczy niemal pociemniały, pobladła tak, jakby ujrzała ducha pierwszej żony Halvarda wyrzucającej, ze odebrała jej rodzinę. Chyba wolałaby właśnie zmierzyć się z Astrid niż ze sceną jaka malowała się przed nią. Nie, malowała się urągało malarstwu, które umiłowała. Rzadko kiedy Dahlii Tordenskiold brakowało słów, to był właśnie jeden z nielicznych momentów. Trwała tak w miejscu patrząc to na Lasse, to na ciemnowłosego mężczyznę. Mężczyznę. Lasse trwał w miłosnym uścisku, niewątpliwie przecież miłosnym, z mężczyzną.
- Co tu się dzieje, Lasse? - wydusiła z siebie cicho, łapiąc haust powietrza, jakby jej go brakowało. Uniosła dłoń do serca, czując, że właśnie pęka na milion odłamków. - Kto to jest? - spytała z pogardą tak wyraźną, że jej słodki, wysoki głos mógł zastąpić z powodzeniem najsilniejszą truciznę. - Gdzie Irene?
FAMILY, DUTY, HONOR
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Przyglądał się chwilę ich odbiciu w lustrze, przekonując się w myślach, iż jeżeli zapamięta każdy drobny fragment tego obrazu — od linii swojego kręgosłupa, po zagięcie jego ramienia — będzie zdolny zachować go na dłużej, przywłaszczyć sobie tak, jakby miał prawo posiadać jakąś część świata na własność. Momentami bał się, że widok wysunie mu się z dłoni, że ich szczęście roztopi się w końcu, a on nie będzie umiał zatrzymać wody przeciekającej między palcami; marzył o czymś, co mógłby dać mu pewność, choćby jej odłamek, jedną dobrą wizję podarowaną przez Norny którejś z tych cichych, ciepłych nocy, kiedy wtulał twarz w jego szyję. Tego rodzaju naiwna wiara nie była do niego podobna, a jednak zaciskał palce na prześcieradle i wbijał wzrok w wysokie sklepienie sufitu, błagając je o ten jeden jedyny akt miłosierdzia — o krótkie spojrzenie w przyszłość, w której ujrzałby ich razem, zatrzymanych w tej samej mosiężnej ramie ściennego lustra. Zamykał oczy, gdy się całowali i wyobrażał sobie życie zamknięte w jego ramionach, między ścianami, które mogły należeć tylko do nich, choćby miał to być jeden pokój z jednym oknem i niedomkniętymi drzwiami. Nie wiedział wcześniej, że mógłby kochać kogoś w taki sposób — ten, który wypełniał sobą całe pomieszczenia i uśmiechał się w jego usta; nie wierzył, że ktoś mógłby odwzajemnić te uczucia miast wgniatać je bezdusznie w materac pod ich plecami. Od pewnego czasu omijał zarośniętą jesionami ulicę kilka przecznic od jego domu, bojąc się, że jego wzrok bezmyślnie zwróci się w stronę wąskiej, orzechowej kamienicy, w której kilka lat temu rozstał się z Viggo - za każdym razem, gdy natrafiał na podłużny kształt okien mieszkania na piętrze, przypominał sobie niskie brzmienie jego głosu, kiedy ściszonym gniewem powtarzał mu, iż nie ma już nikogo, kto chciałby z nim być. Spójrz na siebie, kto z tobą wytrzyma? wypluwane wraz z jadem zaraz po tamtym łagodnym, płaczliwym Jest ktoś inny? Ale Viggo się mylił, choć Lasse trzymał wspomnienie tamtej kłótni oplecione wokół kości jak zaraza — bo Safír wciąż tu był, sunąc dłonią wzdłuż linii jego kręgosłupa i odginając kołnierz jasnej koszuli. Zapragnął spełnić jego marzenie i zamknąć się z nim w tej chwili jak w bursztynie — zapomnieć o dyplomie, o rodzinie, o skostniałym świecie poza oknami i ostrożności, która tkwiła w nim niczym drzazga.
Westchnął ze zniecierpliwieniem, gdy jego plecy przywarły do zimnej ściany; pozwalał jego ustom zostawiać ślady na skórze, wyobrażając sobie tkliwie, że mogłyby zostać tam na zawsze, zamienić się w plamy kolejnych piegów, pieprzyków i blizn, zachować wspomnienie tego dotyku nakreślone na nim jak tatuaże. Wsunął palce pod cienki materiał koszuli, powoli wędrując nimi wzdłuż jego boków i łapczywie zbierając ciepło skóry na własne opuszki. Zakręciło mu się w głowie, gdy wraz z kolejnym pocałunkiem uświadomił sobie, jak desperacko chce go całego tylko dla siebie — każdy ciężki oddech, każdą rzęsę, która łaskotała go w policzki, gdy dotykał wargami jego szczęki. Powtarzał mu to więc, przeciskając miękki szum szeptu między pocałunkami, przekonany nagle, iż może pozwolić mu wsunąć się do jego serca przez podłużną linię perłowej blizny na piersi i zobaczyć wszystkie te pragnienia na własne oczy. Był zakochany — głupio, ufnie, zupełnie beznadziejnie i chciał topić się w tym uczuciu tak długo, aż w końcu całkowicie straci oddech. Mogliby być szczęśliwi, mogliby jeść razem śniadania. Powie mu to dziś, za chwilę, za moment.
Dlaczego nie zamknął drzwi na klucz? Zapomniał być może — gdy przechodził przez próg, Uhyre wyskoczył zza zostawionej na podłodze torby na książki Idy i wczepił się pazurami w nogawkę jego spodni. Zamek zatrzasnął się za nim krótkim szczęknięciem metalu, ale wystarczyło oprzeć śródręcze na ciężkiej klamce i pchnąć lekko — jeden ruch zdolny rozedrzeć wpół ich mały świat, wpuszczając nagły powiew zimy w sam środek ciepłego salonu. W pierwszym momencie Lasse nie zadrżał nawet, słysząc otwierane na korytarzu drzwi. Wyobrażał sobie naiwnie, iż to któraś z jego sióstr — Ida, która miałaby wparować do pokoju ze ściągniętymi brwiami i złośliwym komentarzem wyrzuconym w stronę Safíra, ale bez złych zamiarów lub Silje która od razu zamknęłaby się w swojej sypialni. Powinien był wiedzieć, że los nigdy nie pozostawał długo obojętny na jego szczęście; powinien był się domyślić, iż fatum, które w dniu urodzin zawisło nad jego głową jak baldachim, zawsze w końcu zasłaniano słońce i długimi palcami sięgało do jego podbródka, jakby chciało mu przypomnieć, iż w istocie należy tylko do niego. Gdy dotarła do niego melodyjność powitania dobiegającego zza drzwi, było już za późno — nie zdołał odsunąć się od Safíra, nie zdołał nawet rozluźnić palców zaczepionych o materiał jego koszuli. Kiedy twarz Dahlii zjawiła się w progu, Lasse poczuł, jak cale jego ciało zastyga w panice. Przyjaciółka patrzyła na niego swoimi wielkimi, jasnymi oczami tak, jakby był kimś zupełnie obcym, a on był pewien, że jeżeli odezwie się przed nią, zacznie krzyczeć.
W ułamku sekundy pojął znaczenie jej spojrzenia. Potrafił nadać imię tego rodzaju odrazie i rozczarowaniu, bo — z czego zdał sobie sprawę, gdy głos Dahlii uniósł się nad ich głowami — wyobrażał sobie ich kształt od wielu lat, bez przerwy, w kółko i w kółko, aż w końcu nie umiał myśleć o niczym innym. Tego właśnie tak śmiertelnie się obawiał, gdy matka kolejny raz zaczynała coś podejrzewać, z tego spowiadał się Safírowi, gdy ścierał z policzków łzy w półmroku tamtego baru. Nigdy powiedział Dahlii prawdy, nie od tamtej nocy, kiedy znalazła go zapłakanego w marmurowej łazience, dziewiętnastoletniego idiotę, który uważał przez chwilę, że Olaf Wahlberg będzie pamiętał jego imię. Nie wracali do tematu, a on nigdy go nei poruszał, bo chciał, żeby go kochała tak jak kochała go zawsze — przypominając w tym starszą siostrę, dumną i troskliwą, pachnacą wanilią i konwaliami. Teraz stal jednak na granicy tych dwóch miłości i nie umiał wyobrazić sobie, iż świat mógłby być na tyle okrutny, by kazać mu wybierać. Ale był, zawsze był i Lasse musiał spojrzeć Safírowi w oczy, wymówić bezgłośne przepraszam i odsunąć się od niego w końcu, czując przy tym jak twarz parzy pod ciężarem spojrzenia błękitnych oczu.
— Wszystko ci wytłumaczę — odezwał się powoli, wymuszając na sobie fałszywy spokój, na tyle kruchy, że mógł wyczuć drobne rysy pęknięć pogłębiające się przy każdym kolejnym oddechu. Gdy patrzył na przyjaciółkę, jego oczy były niemal zaszklone, a twarz niezdrowo blada, barwą przypominająca bielone ściany kamienicy. Przez moment chciał podbiec do niej i błagalnie rzucić się jej an szyję, przepraszać tak długo i tak głośno, aż w końcu musiałaby zrozumieć i wybaczyć, ale kiedy jej wzrok sięgnął do mężczyzny za jego plecami, Lasse poczuł, jak powietrze gęstnieje niebezpiecznie, zbierając się w tyle jego gardła jak kurz. W pierwszej chwili nie był w stanie uwierzyć w zgrzyt pogardy, który wydostał się spomiędzy warg Dahlii wyćwiczonych wszak w słodkich uśmiechach i rodzinnej miłości pozostawiającej ślady na policzkach jej dzieci. A jednak był — podły i brzydki, niepasujący zupełnie do jej ślicznej twarzy. — To Safír — wypalił, mimowolnie sięgając ku niemu spojrzeniem, lecz gdy tylko imię opuściło jego usta, doszło do niego, jak nierozsądnie postąpił. Nie spytał go nawet czy chce, żeby wiedziała, kim jest; wciągnął go bezmyślnie w środek tego konfliktu, choć mógłby pozwolić mu po prostu uciec. — Dahlia, nigdy nie było Irene. To moja przyjaciółka, tylko przyjaciółka. My nie... - Zrobiło mu się słabo. Był głupi, plątał się we własnych kłamstwach i nie mógł odsunąć od siebie okrutnego wrażenia, iż traci właśnie ich oboje w tym samym momencie. — Przepraszam. Matka zaczęła podejrzewać, a ja nie byłem gotowy... Przepraszam, przepraszam naprawdę. Ona wtedy patrzy na mnie tak, jakbym nie był… — przerwał, uświadamiając sobie nagle, iż tłumaczy się nie tylko Dahlii, ale również Safírowi, któremu nie zdążył przyznać się do tamtego podstępu. — Nie chciałem, żeby to się stało wtedy, nie w święta, w porządku? Przysięgam, że miałem zamiar powiedzieć prawdę, ale nie mogłem znaleźć odpowiedniego momentu — Nie wiedziałem jak, nie wiedziałem jak — nie umiałem złamać tylu serc na raz.
Westchnął ze zniecierpliwieniem, gdy jego plecy przywarły do zimnej ściany; pozwalał jego ustom zostawiać ślady na skórze, wyobrażając sobie tkliwie, że mogłyby zostać tam na zawsze, zamienić się w plamy kolejnych piegów, pieprzyków i blizn, zachować wspomnienie tego dotyku nakreślone na nim jak tatuaże. Wsunął palce pod cienki materiał koszuli, powoli wędrując nimi wzdłuż jego boków i łapczywie zbierając ciepło skóry na własne opuszki. Zakręciło mu się w głowie, gdy wraz z kolejnym pocałunkiem uświadomił sobie, jak desperacko chce go całego tylko dla siebie — każdy ciężki oddech, każdą rzęsę, która łaskotała go w policzki, gdy dotykał wargami jego szczęki. Powtarzał mu to więc, przeciskając miękki szum szeptu między pocałunkami, przekonany nagle, iż może pozwolić mu wsunąć się do jego serca przez podłużną linię perłowej blizny na piersi i zobaczyć wszystkie te pragnienia na własne oczy. Był zakochany — głupio, ufnie, zupełnie beznadziejnie i chciał topić się w tym uczuciu tak długo, aż w końcu całkowicie straci oddech. Mogliby być szczęśliwi, mogliby jeść razem śniadania. Powie mu to dziś, za chwilę, za moment.
Dlaczego nie zamknął drzwi na klucz? Zapomniał być może — gdy przechodził przez próg, Uhyre wyskoczył zza zostawionej na podłodze torby na książki Idy i wczepił się pazurami w nogawkę jego spodni. Zamek zatrzasnął się za nim krótkim szczęknięciem metalu, ale wystarczyło oprzeć śródręcze na ciężkiej klamce i pchnąć lekko — jeden ruch zdolny rozedrzeć wpół ich mały świat, wpuszczając nagły powiew zimy w sam środek ciepłego salonu. W pierwszym momencie Lasse nie zadrżał nawet, słysząc otwierane na korytarzu drzwi. Wyobrażał sobie naiwnie, iż to któraś z jego sióstr — Ida, która miałaby wparować do pokoju ze ściągniętymi brwiami i złośliwym komentarzem wyrzuconym w stronę Safíra, ale bez złych zamiarów lub Silje która od razu zamknęłaby się w swojej sypialni. Powinien był wiedzieć, że los nigdy nie pozostawał długo obojętny na jego szczęście; powinien był się domyślić, iż fatum, które w dniu urodzin zawisło nad jego głową jak baldachim, zawsze w końcu zasłaniano słońce i długimi palcami sięgało do jego podbródka, jakby chciało mu przypomnieć, iż w istocie należy tylko do niego. Gdy dotarła do niego melodyjność powitania dobiegającego zza drzwi, było już za późno — nie zdołał odsunąć się od Safíra, nie zdołał nawet rozluźnić palców zaczepionych o materiał jego koszuli. Kiedy twarz Dahlii zjawiła się w progu, Lasse poczuł, jak cale jego ciało zastyga w panice. Przyjaciółka patrzyła na niego swoimi wielkimi, jasnymi oczami tak, jakby był kimś zupełnie obcym, a on był pewien, że jeżeli odezwie się przed nią, zacznie krzyczeć.
W ułamku sekundy pojął znaczenie jej spojrzenia. Potrafił nadać imię tego rodzaju odrazie i rozczarowaniu, bo — z czego zdał sobie sprawę, gdy głos Dahlii uniósł się nad ich głowami — wyobrażał sobie ich kształt od wielu lat, bez przerwy, w kółko i w kółko, aż w końcu nie umiał myśleć o niczym innym. Tego właśnie tak śmiertelnie się obawiał, gdy matka kolejny raz zaczynała coś podejrzewać, z tego spowiadał się Safírowi, gdy ścierał z policzków łzy w półmroku tamtego baru. Nigdy powiedział Dahlii prawdy, nie od tamtej nocy, kiedy znalazła go zapłakanego w marmurowej łazience, dziewiętnastoletniego idiotę, który uważał przez chwilę, że Olaf Wahlberg będzie pamiętał jego imię. Nie wracali do tematu, a on nigdy go nei poruszał, bo chciał, żeby go kochała tak jak kochała go zawsze — przypominając w tym starszą siostrę, dumną i troskliwą, pachnacą wanilią i konwaliami. Teraz stal jednak na granicy tych dwóch miłości i nie umiał wyobrazić sobie, iż świat mógłby być na tyle okrutny, by kazać mu wybierać. Ale był, zawsze był i Lasse musiał spojrzeć Safírowi w oczy, wymówić bezgłośne przepraszam i odsunąć się od niego w końcu, czując przy tym jak twarz parzy pod ciężarem spojrzenia błękitnych oczu.
— Wszystko ci wytłumaczę — odezwał się powoli, wymuszając na sobie fałszywy spokój, na tyle kruchy, że mógł wyczuć drobne rysy pęknięć pogłębiające się przy każdym kolejnym oddechu. Gdy patrzył na przyjaciółkę, jego oczy były niemal zaszklone, a twarz niezdrowo blada, barwą przypominająca bielone ściany kamienicy. Przez moment chciał podbiec do niej i błagalnie rzucić się jej an szyję, przepraszać tak długo i tak głośno, aż w końcu musiałaby zrozumieć i wybaczyć, ale kiedy jej wzrok sięgnął do mężczyzny za jego plecami, Lasse poczuł, jak powietrze gęstnieje niebezpiecznie, zbierając się w tyle jego gardła jak kurz. W pierwszej chwili nie był w stanie uwierzyć w zgrzyt pogardy, który wydostał się spomiędzy warg Dahlii wyćwiczonych wszak w słodkich uśmiechach i rodzinnej miłości pozostawiającej ślady na policzkach jej dzieci. A jednak był — podły i brzydki, niepasujący zupełnie do jej ślicznej twarzy. — To Safír — wypalił, mimowolnie sięgając ku niemu spojrzeniem, lecz gdy tylko imię opuściło jego usta, doszło do niego, jak nierozsądnie postąpił. Nie spytał go nawet czy chce, żeby wiedziała, kim jest; wciągnął go bezmyślnie w środek tego konfliktu, choć mógłby pozwolić mu po prostu uciec. — Dahlia, nigdy nie było Irene. To moja przyjaciółka, tylko przyjaciółka. My nie... - Zrobiło mu się słabo. Był głupi, plątał się we własnych kłamstwach i nie mógł odsunąć od siebie okrutnego wrażenia, iż traci właśnie ich oboje w tym samym momencie. — Przepraszam. Matka zaczęła podejrzewać, a ja nie byłem gotowy... Przepraszam, przepraszam naprawdę. Ona wtedy patrzy na mnie tak, jakbym nie był… — przerwał, uświadamiając sobie nagle, iż tłumaczy się nie tylko Dahlii, ale również Safírowi, któremu nie zdążył przyznać się do tamtego podstępu. — Nie chciałem, żeby to się stało wtedy, nie w święta, w porządku? Przysięgam, że miałem zamiar powiedzieć prawdę, ale nie mogłem znaleźć odpowiedniego momentu — Nie wiedziałem jak, nie wiedziałem jak — nie umiałem złamać tylu serc na raz.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Sro 19 Paź - 22:05
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Rzadko przyglądał się sobie w lustrze – jakby obawiał się, że jeśli będzie patrzył zbyt długo, szwy jego fizjonomii rozluźnią się i pękną, ukazując nakreślone pod spodem rysy twarzy Fenrisa, które tkwiły w nim jak szkic ołówkiem ukryty pod warstwą farby i prześwitujący w miejscach, gdzie ta rozmywała się i blakła; widział go ostatnio coraz częściej, utkwionego w barytonie jego głosu, gdy po latach znów wznosił ton do dławiącego gniewu, w sposobie, w jakim ściągał brwi, żłobiąc na czole pojedynczą, zakrzywioną zmarszczkę, w zielonkawym odcieniu tęczówek, nie takim jak u matki, przejrzystym i szmaragdowym, ale ciemnym jak puste butelki piwa, które stukały o siebie, gdy wynosił śmieci na werandę, patynowym, jakby niegdyś wykonane były ze spiżu, ale na przestrzeni lat okryły się warstwą zaniedbania. Nie lubił na siebie patrzeć, bo chociaż zawsze wesoło uśmiechał się do zdjęć, nie potrafił nie dostrzegać na nich rodzinnej skazy swojego wyglądu – nigdy nie zdołał przyznać przed samym sobą, że był bardziej podobny do ojca niż do matki, bo wstydliwym wydawało mu się zazdrościć Margrét gładkich, kobiecych dłoni i wciętej kibici, naszyjników, które leżały spolegliwie na jej dekolcie i sposobu, w jaki materiał sukni falował lekko, gdy biegła wzdłuż plaży, nie zważając na szorstki, żwirowy piach, który wbijał się boleśnie w bose stopy. Tym razem nie był jednak podobny do żadnego z nich i świadomość ta zalśniła w jego spojrzeniu, rozciągając kąciki warg w subtelnym, spłaszczonym błogością uśmiechu – stali naprzeciwko pionowego zwierciadła, dwie wykrochmalone rzeczywistością sylwetki, zaostrzona broda wsparta łagodnie o odsłonięte ramię, dłonie splecione czule na wąskiej talii, sięgające powolnym, prowokacyjnym ruchem pod materiał ubrania. Nachylił się bliżej, kradnąc z jego odsłoniętej skóry pocałunek, który zastygł przyjemnym ciepłem na uchylonych wargach, rozkurczając mięśnie dreszczem ulotnej nadziei – niewielkiej, bo ściśnięte serce nie potrafiło pomieścić jej tyle co dawniej, jednak nawet ptaki z małymi skrzydłami opanowywały sztukę latania, a mały płomień wciąż się palił, nawet jeśli pełgał.
Nigdy nie zdołał stwierdzić, czego lękał się bardziej – tego, że nie potrafił kochać czy tego ze nie potrafił być kochany, bo obie te obawy przeplatały się ze sobą jak dziewczęcy warkocz; jego pierwsza miłość zaczęła się pod duszną okrywą kołdry i skończyła na dnie basenu, gdzie trzymały go zaborczo cudze ramiona, dopóki nie zachłysnął się chlorowaną wodą; jego ostatnia miłość miała ślinę spienioną wokół ust i trzymała jego serce w zębach, na zawsze pozostawiając w osierdziu brzydkie blizny po krzywych siekaczach. Wydawało mu się, że łatwiej było go potrzebować, niż go kochać i niekiedy specjalnie przymykał oczy na cienką granicę pomiędzy tymi dwoma emocjami, wmawiając sobie, że były tym samym, bo wtedy łatwiej było mu zasypiać i łatwiej budzić się bez poczucia, że linia własnego pulsu przeszywała go na wylot jak pchnięta przez żebra szpada – mylił miłość z troską, z satysfakcją, z tęsknotą, z ulgą, bo te uczucia były mu znajome, wiedział, jak ułożyć je w kołysce sumienia, jak często brać na ręce, czym karmić, by dorosły mu w ramionach. Chciał wierzyć, że w towarzystwie Lasse potrafił ją rozróżnić, wydzielić swoje serce na warstwy i znać każdą z nich tak, jakby był pewien, że należały do niego w pełni – czym innym mogła być miłość, jeśli nie ciepłem rozkurczającym włókna zesztywniałych mięśni? Jeśli nie uśmiechem odciśniętym czule pod obojczykiem? Jeśli nie wspólnym oddechem, który mieszał się pomiędzy nimi, kiedy Lasse wsparł się plecami o ścianę, a on poczuł jego dłoń na swoich lędźwiach, sunącą powoli ku żebrom i wstrzymującą palce na zaróżowionym stemplu nierównej blizny? Czym była miłość, jeśli nie obietnicą, której nie trzeba było nigdy wypowiadać na głos?
Czym była miłość, jeśli nie porcelaną rozbitą o ścianę? Jeśli nie sercem rozciętym na pół wzdłuż linii aorty? Jeśli nie strachem przed drzwiami otwierającymi się bez pukania? Zesztywniał, wciąż nieświadomy jeszcze wagi sytuacji, w jakiej się znaleźli, lecz zdjęty atawistycznym przeczuciem grozy, bo pytania nieznajomej, choć nie zwrócone bezpośrednio do niego, wydawały się nakłuwać skórę w miejscach, gdzie ta była miękka i tkliwa – Lasse odsunął się od niego z bezgłośnym przepraszam, a on słyszał tylko szorstkie, pogardliwe kto to jest?, odnajdujące swoją drogę do jego pamięci; do dzieciństwa spędzonego na marginesie rodzinnej troski, w ciemnym wądole rozczarowania, bo nie potrafił być tym, kogo po nim oczekiwano i nie potrafił nie być sobą, którego nienawidzono, do jednej z pierwszych miłości, wyklepującej własne uczucia z zaróżowionych wypiekami policzków, wreszcie do kłótni, która zastygła w dusznej atmosferze baru, a która teraz odbiła mu się czkawką, bo w przekonaniu stojącej naprzeciw nich kobiety był już skazany na szafot. Kiedy spojrzał jej w oczy, wciąż miał koszulę rozpiętą aż do linii mostka, zmierzwione włosy i wzrok kogoś, kogo gwałtowny podmuch wiatru wyrwał z pijanego otępienia – być może tym właśnie była: szkwałem rozrywającym materiał żagli. Rumieniec, który jeszcze przed chwilą wypływał na jego policzki, zbladł teraz zupełnie, pozostawiając kredowy odcień w miejscu, gdzie wcześniej prześwitywała jego miłość – chciał spojrzeć Lasse w oczy, ale ten uparcie stał odwrócony do niego tyłem, a on nie miał odwagi, by wyciągnąć dłoń i dotknąć jego ramienia, podobnie jak nie miał odwagi zapytać, co łączyło go z Irene, bo żołądek przewiązał mu się w ciasny supeł i skoczył przełykiem pod samą grdykę. Przypomniał mu się Ingmar, który wspierał dłonie o jego biodra i całował go w samą rękojeść mostka, by następnego dnia iść za rękę z kobietą, udając, że go nie znał – wspomnienie prześlizgnęło mu się przez skronie, a potem zastygło, bo całe ciało napięło się instynktownie na dźwięk jego imienia i krótkie spojrzenie, jakie wymienili z Lasse nie było już pełne skruchy, lecz popłochu. Obiecywał sobie, że nigdy nie będzie już ofiarą, tymczasem spojrzenie Dahlii za bardzo przypominało mu spojrzenie matki, która po raz pierwszy przyłapała go pod kołdrą z ustami przy ustach drugiego chłopca, a on nie potrafił powstrzymać wstydu, jakie w nim wywoływało.
– W porządku – wyrwało mu się z gardła ogłuszonym szeptem, gdy musnął Lasse ukradkiem dłonią o lędźwie, nie zauważając, kiedy zrobił krok naprzód, odrywając plecy od zimnej ściany. – To nie jego wina – szarpnął głośniej za napięte struny, chwilę nim zatrzymał wzrok na błękitnych oczach Dahlii.
Nigdy nie zdołał stwierdzić, czego lękał się bardziej – tego, że nie potrafił kochać czy tego ze nie potrafił być kochany, bo obie te obawy przeplatały się ze sobą jak dziewczęcy warkocz; jego pierwsza miłość zaczęła się pod duszną okrywą kołdry i skończyła na dnie basenu, gdzie trzymały go zaborczo cudze ramiona, dopóki nie zachłysnął się chlorowaną wodą; jego ostatnia miłość miała ślinę spienioną wokół ust i trzymała jego serce w zębach, na zawsze pozostawiając w osierdziu brzydkie blizny po krzywych siekaczach. Wydawało mu się, że łatwiej było go potrzebować, niż go kochać i niekiedy specjalnie przymykał oczy na cienką granicę pomiędzy tymi dwoma emocjami, wmawiając sobie, że były tym samym, bo wtedy łatwiej było mu zasypiać i łatwiej budzić się bez poczucia, że linia własnego pulsu przeszywała go na wylot jak pchnięta przez żebra szpada – mylił miłość z troską, z satysfakcją, z tęsknotą, z ulgą, bo te uczucia były mu znajome, wiedział, jak ułożyć je w kołysce sumienia, jak często brać na ręce, czym karmić, by dorosły mu w ramionach. Chciał wierzyć, że w towarzystwie Lasse potrafił ją rozróżnić, wydzielić swoje serce na warstwy i znać każdą z nich tak, jakby był pewien, że należały do niego w pełni – czym innym mogła być miłość, jeśli nie ciepłem rozkurczającym włókna zesztywniałych mięśni? Jeśli nie uśmiechem odciśniętym czule pod obojczykiem? Jeśli nie wspólnym oddechem, który mieszał się pomiędzy nimi, kiedy Lasse wsparł się plecami o ścianę, a on poczuł jego dłoń na swoich lędźwiach, sunącą powoli ku żebrom i wstrzymującą palce na zaróżowionym stemplu nierównej blizny? Czym była miłość, jeśli nie obietnicą, której nie trzeba było nigdy wypowiadać na głos?
Czym była miłość, jeśli nie porcelaną rozbitą o ścianę? Jeśli nie sercem rozciętym na pół wzdłuż linii aorty? Jeśli nie strachem przed drzwiami otwierającymi się bez pukania? Zesztywniał, wciąż nieświadomy jeszcze wagi sytuacji, w jakiej się znaleźli, lecz zdjęty atawistycznym przeczuciem grozy, bo pytania nieznajomej, choć nie zwrócone bezpośrednio do niego, wydawały się nakłuwać skórę w miejscach, gdzie ta była miękka i tkliwa – Lasse odsunął się od niego z bezgłośnym przepraszam, a on słyszał tylko szorstkie, pogardliwe kto to jest?, odnajdujące swoją drogę do jego pamięci; do dzieciństwa spędzonego na marginesie rodzinnej troski, w ciemnym wądole rozczarowania, bo nie potrafił być tym, kogo po nim oczekiwano i nie potrafił nie być sobą, którego nienawidzono, do jednej z pierwszych miłości, wyklepującej własne uczucia z zaróżowionych wypiekami policzków, wreszcie do kłótni, która zastygła w dusznej atmosferze baru, a która teraz odbiła mu się czkawką, bo w przekonaniu stojącej naprzeciw nich kobiety był już skazany na szafot. Kiedy spojrzał jej w oczy, wciąż miał koszulę rozpiętą aż do linii mostka, zmierzwione włosy i wzrok kogoś, kogo gwałtowny podmuch wiatru wyrwał z pijanego otępienia – być może tym właśnie była: szkwałem rozrywającym materiał żagli. Rumieniec, który jeszcze przed chwilą wypływał na jego policzki, zbladł teraz zupełnie, pozostawiając kredowy odcień w miejscu, gdzie wcześniej prześwitywała jego miłość – chciał spojrzeć Lasse w oczy, ale ten uparcie stał odwrócony do niego tyłem, a on nie miał odwagi, by wyciągnąć dłoń i dotknąć jego ramienia, podobnie jak nie miał odwagi zapytać, co łączyło go z Irene, bo żołądek przewiązał mu się w ciasny supeł i skoczył przełykiem pod samą grdykę. Przypomniał mu się Ingmar, który wspierał dłonie o jego biodra i całował go w samą rękojeść mostka, by następnego dnia iść za rękę z kobietą, udając, że go nie znał – wspomnienie prześlizgnęło mu się przez skronie, a potem zastygło, bo całe ciało napięło się instynktownie na dźwięk jego imienia i krótkie spojrzenie, jakie wymienili z Lasse nie było już pełne skruchy, lecz popłochu. Obiecywał sobie, że nigdy nie będzie już ofiarą, tymczasem spojrzenie Dahlii za bardzo przypominało mu spojrzenie matki, która po raz pierwszy przyłapała go pod kołdrą z ustami przy ustach drugiego chłopca, a on nie potrafił powstrzymać wstydu, jakie w nim wywoływało.
– W porządku – wyrwało mu się z gardła ogłuszonym szeptem, gdy musnął Lasse ukradkiem dłonią o lędźwie, nie zauważając, kiedy zrobił krok naprzód, odrywając plecy od zimnej ściany. – To nie jego wina – szarpnął głośniej za napięte struny, chwilę nim zatrzymał wzrok na błękitnych oczach Dahlii.
Dahlia Tordenskiold
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Sob 19 Lis - 20:01
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Zawsze czuła dumę z noszonego nazwisko. Hallström, jakże pięknie i znacząco brzmiało to w uszach własnych i cudzych. To panna Hallström, przedstawiano ją przed laty, każdy więc wiedział czego się spodziewać - dziewczyny pobożnej, taktownej i dobrze wychowanej. Wychowanej w duchu tradycji, dla której najważniejsza była rodzina, jej reputacja i wiara w Dziewięć Światów. Bogowie towarzyszyli Dahlii od samego początku. Lubiła myśleć, że nikt nie przychodził na świat tak blisko bogów jak oni rodząc się i wychowując w Sanktuarium. Nauczono ją składać dłonie do modlitwy, pielęgnować dawne obyczaje i przestrzegać kalendarza świąt. Wpojono jej także, że jedynym możliwym związkiem jest małżeństwo mężczyzny i kobiety. Tylko i wyłącznie. Każde odchylenie od normy było gwałtem na naturze oraz normach społecznych. Dahlia święcie w to wierzyła jako młoda dziewczyna i dorosła kobieta, a w przekonaniu tym utwierdziło ją własne małżeństwo. Nie mogła, tak naprawdę, istnieć miłość romantyczna pomiędzy galdrami tej samej płci, to nienaturalne. Słuchała starszych i mądrzejszych, mówiących, że podobne skłonności to choroba - i choroby tej szczerze współczuła najbliższym przyjaciołom, którzy z jakiegoś powodu znaleźli się blisko niej i i stali przyjaciółmi. Björn i Lasse mieli miejsce w jej sercu jak młodsi bracia. Zawsze miała do nich słabość i miękkie serce. Tłumaczyła ich dziwne skłonności młodzieńczym buntem, złym wpływem liberałów, potrzebą wyszumienia się i eksperymentów. To dobre słowo - eksperymenty, bo nie mogły być przecież niczym więcej i do niczego doprowadzić nich nie mogły. W milczeniu obserwowała starania Björna, ukrywającego przed wszystkimi, szczególnie rodziną, swoje przygody, Lasse zaś głaskała po ciemnych włosach z czułością i współczuciem, gdy całkiem pijany płakał na kuchennej posadzce i opowiedział Dahlii do czego doszło pomiędzy nim, a Wahlbergiem, w co trudno było jej uwierzyć; do dziś wolała myśleć, że obaj byli pod wpływem nielegalnych środków odurzających. Przez następne lata wmawiała sobie, że to było to tylko szaleństwo młodości, które przeminie. Takie epizody trzymało się w ścisłej tajemnicy, w przeszłości, podobne sekrety zabierało ze sobą do grobu. Dahlia byłaby skłonna o tym zapomnieć i wciąż milczeć uparcie, ukrywać przyjaciół wbrew temu co wierzyła i samej sobie, jeśli tylko mieli zamiar się opamiętać. Ze wszystkich sił próbowała im w tym pomóc. Przedstawiała Nørgaardowi dziewczęta miłe i dobrze urodzone, takie, które w jej mniemaniu mogłyby mu się spodobać, z jakimi miałby wspólne zainteresowania; zasługiwał na najlepszą partię, lecz wiedziała, że pozycja społeczna nie jest dla niego żadną wartością, zapraszała wiec na spotkania widzące z dalszych linii magicznych klanów, ale oczytane i bystre. Wciąż łudziła się, że zdąży wybrać przyszłą narzeczoną sam, zanim uczyni to za niego babka.
Straciła właśnie tę nadzieję.
Nadzieję na jego przyszłość, opamiętanie i szczęście. Okłamywała samą siebie, że to był w życiu Lasse jedynie epizod wczesnej młodości, niezdrowa fascynacja tym, co zakazane i niedostępne, dziwna potrzeba eksperymentu, która na zawsze miała pozostać dla pani Tordenskiold niezrozumiała i niezdrowa. Ależ ja byłam głupia, myślała Dahlia, przygryzając dolną wargę; powstrzymywała wybuch płaczu, który próbował rozedrgać drobne ciało pod elegancką sukienką. Poczuła się jak ostatnia idiotka. Poczuła, że Lasse zrobił z niej idiotkę. Okłamywał tyle czasu, nie mówił prawdy, ukrywał niezdrowe zainteresowania, aby móc w tajemnicy oddawać się swoim dewiacjom, udając przed nią, że próbuje umawiać się z dziewczętami.
Kłamstwo bolało nie mniej niż widok Lasse w objęciach mężczyzny, na którego nie mogła długo spojrzeć.
- Wszystko wydaje się już oczywiste - odparła drżącym głosem, patrząc na niego wzrokiem zbitego psa, modląc się w duchu, aby to był tylko zły sen. Miała ochotę uszczypnąć się boleśnie w przedramię i otworzyć oczy. Obudzić w rzeczywistości, w której tak bliski jej przyjaciel nie był chorym dewiantem. Patrzyła mu w jego cierpiące oczy, szkliste i smutne, widząc, że sprawia mu ból, lecz nie potrafiła mu w tamtym momencie współczuć. Ani odrobinę. Współczuła mu przed laty, gdy wypłakiwał łzy w jej ramiona nad niespełnioną miłostką. Miał czas, aby pójść po rozum do głowy i sięgnąć po profesjonalną pomoc. Teraz sam był sobie winny.
Jakie to ma znaczenie? Jadowite, niewerbalne pytanie zawisło pomiędzy nimi, kiedy przedstawił bezimiennego dotąd mężczyznę, wydającego się nie mniej zakłopotanym niż Lasse. - Okłamałeś mnie? Moją rodzinę? Rodzinę Halvarda? - pytała niemal piskliwie, nie dowierzając własnym uszom, wciąż gorąco pragnąc, aby Lasse wszystkiemu zaprzeczył, powiedział, że to tylko kolejny dowcip. Głos drżał tak, jak drżało już z przerażenia ciało, kręciło jej się w głowie. Nie dość, że okłamał ją, to okłamał wszystkich jej bliskich. Co miała teraz powiedzieć Halvardowi, kiedy już tyle godzin straciła na przekonywaniu go, że w doktoracie panny Ohnstad nie ma nic złego? Lovise, która dopytywała kiedy będzie sypać kwiaty idącej do ołtarza cioci Irene? - Jakbyś nie był normalny? - dokończyła za niego martwym, pustym głosem, w sposób okrutny i brutalnie szczery, doskonale wiedząc co chce powiedzieć.
Bliżej było teraz Dahlii do współczucia i zrozumienia Dagmar, niż Lasse, nad której losem mogła się teraz pochylić i gorzko płakać. Nie wyobrażała sobie przeżyć podobnej tragedii. Znieść tyle trudów sprowadzenia syna na świat i wychowania go na dobrego galdra, aby potem patrzeć jak na własne życzenie dąży ku upadkowi i destrukcji. - Bo to nie jest normalne, Lasse! Jak możesz tak krzywdzić własną matkę? Już mniejsza o mnie. Pomyśl o rodzicach. O swojej babci i siostrach.
Pomyśl o nich Lasse. O tym jak ich skrzywdzisz buntując się przeciw swojemu przeznaczeniu, w które tak gorąco wierzysz.
Z trudem przeniosła wzrok na twarz obcego mężczyzny, który musiał być starszy o kilka lat nawet od niej. Trwoga nie pozwoliła zerknąć na dłoń, czy błyszczy na niej złota obrączka; nie zniosłaby myśli, że człowiek ten mógł mieć żonę i dzieci, w tajemnicy zaś uwodził młodych mężczyzn i zwodził ich na manowce. Spojrzała głęboko w zieleń tęczówek nieznajomego, niemal świdrująco, jakby pragnęła boleśnie wwiercić się w jego duszę i wyryć nań słowa, które padły z jej ust. - Oczywiście, że to nie jego wina. To twoja wina. Nie jest ci wstyd? - wysyczała jadowicie, na podobieństwo węża, na co dzień pogrążonego w głębokim śnie na dnie jej duszy. - To młody, pogubiony chłopak, a ty to wykorzystujesz. Chcesz zniszczyć mu życie? Pozbawić go przyszłości? Jak możesz być tak samolubny, by w imię własnych chorych pragnień kusić zagubionego chłopaka?! - Głos wciąż drżał, choć stawał się coraz głośniejszy. Rzadko traciła nad sobą panowanie. Właściwie mogła policzyć na palcach jednej ręki, kiedy nie potrafiła ugryźć się w język, a padające z ust słowa determinowane były silnymi emocjami.
- Lasse... po raz ostatni cię proszę. Błagam cię, opamiętaj się. Wiesz, że mogę ci pomóc. Znajdziemy lekarza... Terapeutę… Na pewno są jakieś sposoby, by cię z tego wyleczyć. Będziesz jeszcze szczęśliwy. Lasse, proszę. Kocham cię jak brata i nie mogę na to patrzeć, Lasse. Nie mogę patrzeć jak krzywdzisz siebie i rodzinę - mówiła Dahlia płaczliwie, nie powstrzymując już łez, które płynęły gęsto po bladych policzkach.
Straciła właśnie tę nadzieję.
Nadzieję na jego przyszłość, opamiętanie i szczęście. Okłamywała samą siebie, że to był w życiu Lasse jedynie epizod wczesnej młodości, niezdrowa fascynacja tym, co zakazane i niedostępne, dziwna potrzeba eksperymentu, która na zawsze miała pozostać dla pani Tordenskiold niezrozumiała i niezdrowa. Ależ ja byłam głupia, myślała Dahlia, przygryzając dolną wargę; powstrzymywała wybuch płaczu, który próbował rozedrgać drobne ciało pod elegancką sukienką. Poczuła się jak ostatnia idiotka. Poczuła, że Lasse zrobił z niej idiotkę. Okłamywał tyle czasu, nie mówił prawdy, ukrywał niezdrowe zainteresowania, aby móc w tajemnicy oddawać się swoim dewiacjom, udając przed nią, że próbuje umawiać się z dziewczętami.
Kłamstwo bolało nie mniej niż widok Lasse w objęciach mężczyzny, na którego nie mogła długo spojrzeć.
- Wszystko wydaje się już oczywiste - odparła drżącym głosem, patrząc na niego wzrokiem zbitego psa, modląc się w duchu, aby to był tylko zły sen. Miała ochotę uszczypnąć się boleśnie w przedramię i otworzyć oczy. Obudzić w rzeczywistości, w której tak bliski jej przyjaciel nie był chorym dewiantem. Patrzyła mu w jego cierpiące oczy, szkliste i smutne, widząc, że sprawia mu ból, lecz nie potrafiła mu w tamtym momencie współczuć. Ani odrobinę. Współczuła mu przed laty, gdy wypłakiwał łzy w jej ramiona nad niespełnioną miłostką. Miał czas, aby pójść po rozum do głowy i sięgnąć po profesjonalną pomoc. Teraz sam był sobie winny.
Jakie to ma znaczenie? Jadowite, niewerbalne pytanie zawisło pomiędzy nimi, kiedy przedstawił bezimiennego dotąd mężczyznę, wydającego się nie mniej zakłopotanym niż Lasse. - Okłamałeś mnie? Moją rodzinę? Rodzinę Halvarda? - pytała niemal piskliwie, nie dowierzając własnym uszom, wciąż gorąco pragnąc, aby Lasse wszystkiemu zaprzeczył, powiedział, że to tylko kolejny dowcip. Głos drżał tak, jak drżało już z przerażenia ciało, kręciło jej się w głowie. Nie dość, że okłamał ją, to okłamał wszystkich jej bliskich. Co miała teraz powiedzieć Halvardowi, kiedy już tyle godzin straciła na przekonywaniu go, że w doktoracie panny Ohnstad nie ma nic złego? Lovise, która dopytywała kiedy będzie sypać kwiaty idącej do ołtarza cioci Irene? - Jakbyś nie był normalny? - dokończyła za niego martwym, pustym głosem, w sposób okrutny i brutalnie szczery, doskonale wiedząc co chce powiedzieć.
Bliżej było teraz Dahlii do współczucia i zrozumienia Dagmar, niż Lasse, nad której losem mogła się teraz pochylić i gorzko płakać. Nie wyobrażała sobie przeżyć podobnej tragedii. Znieść tyle trudów sprowadzenia syna na świat i wychowania go na dobrego galdra, aby potem patrzeć jak na własne życzenie dąży ku upadkowi i destrukcji. - Bo to nie jest normalne, Lasse! Jak możesz tak krzywdzić własną matkę? Już mniejsza o mnie. Pomyśl o rodzicach. O swojej babci i siostrach.
Pomyśl o nich Lasse. O tym jak ich skrzywdzisz buntując się przeciw swojemu przeznaczeniu, w które tak gorąco wierzysz.
Z trudem przeniosła wzrok na twarz obcego mężczyzny, który musiał być starszy o kilka lat nawet od niej. Trwoga nie pozwoliła zerknąć na dłoń, czy błyszczy na niej złota obrączka; nie zniosłaby myśli, że człowiek ten mógł mieć żonę i dzieci, w tajemnicy zaś uwodził młodych mężczyzn i zwodził ich na manowce. Spojrzała głęboko w zieleń tęczówek nieznajomego, niemal świdrująco, jakby pragnęła boleśnie wwiercić się w jego duszę i wyryć nań słowa, które padły z jej ust. - Oczywiście, że to nie jego wina. To twoja wina. Nie jest ci wstyd? - wysyczała jadowicie, na podobieństwo węża, na co dzień pogrążonego w głębokim śnie na dnie jej duszy. - To młody, pogubiony chłopak, a ty to wykorzystujesz. Chcesz zniszczyć mu życie? Pozbawić go przyszłości? Jak możesz być tak samolubny, by w imię własnych chorych pragnień kusić zagubionego chłopaka?! - Głos wciąż drżał, choć stawał się coraz głośniejszy. Rzadko traciła nad sobą panowanie. Właściwie mogła policzyć na palcach jednej ręki, kiedy nie potrafiła ugryźć się w język, a padające z ust słowa determinowane były silnymi emocjami.
- Lasse... po raz ostatni cię proszę. Błagam cię, opamiętaj się. Wiesz, że mogę ci pomóc. Znajdziemy lekarza... Terapeutę… Na pewno są jakieś sposoby, by cię z tego wyleczyć. Będziesz jeszcze szczęśliwy. Lasse, proszę. Kocham cię jak brata i nie mogę na to patrzeć, Lasse. Nie mogę patrzeć jak krzywdzisz siebie i rodzinę - mówiła Dahlia płaczliwie, nie powstrzymując już łez, które płynęły gęsto po bladych policzkach.
FAMILY, DUTY, HONOR
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy zaciskał powieki, matka zawsze gdzieś była — jej duże, migdałowe oczy migały w ciemności jak ostrzegawcze spojrzenie wilka, jej piżmowe perfumy wracały do niego jak klątwa, zajmując każdy gram powietrza ciężkim, balsamicznym zapachem wspomnień rozkładających się na dnie jego żołądka jak sterta ściętych w maju kwiatów. Mój książę. Jej głos był śpiewny i melodyjny — głos, który się szanuje, który się kocha, głos, którym chce być każda mała dziewczynka marząca o pięknej dorosłości. Odgarniała włosy z jego czoła, przykładała palce do miękkiego rumieńca jego dziecięcego policzka i kazała mu spojrzeć sobie w oczy. Mój książę — powtarzała, a on powstrzymywał płacz, chowając wszystkie łzy tam, gdzie nie sięgała matczyna uwaga. Serce, sumienie, podłużna blizna na jego ramieniu. Och, mówiłam ci przecież, ostrzegałam cię — marszczyła brwi w masce przesadnej troski, wydymała dolną wargę jak obrażone dziecko, ale jej elegancka twarz pozostawała nadal tak samo poważna, tak samo okrutna w swojej stateczności. Widzisz, co się dzieje, gdy mnie nie słuchasz? Zawsze robisz sobie krzywdę. Pamiętał te słowa, tak jak pamięta się dziecięce rymowanki i wierszyki, których uczono ich w szkole. Matka uwielbiała to powtarzać, a potem wpatrywać się w jego rozszerzone, szkliste oczy i zaciskać dłoń zbyt mocno wokół jego drobnego jeszcze nadgarstka. Kazała mu kiwać głową na znak, że rozumie i obiecywać, że następnym razem będzie posłuszny — dopiero gdy usłyszała to wystarczająco wyraźnie, unosiła inkantację ponad jego zbite kolano lub rozcięte czoło. Potrafiła tak godzinami, raz trwało to cały dzień. Boli? - pytała wtedy, głaszcząc go po głowie, kiedy uparcie nie chciał przeprosić za to, że w trakcie ulewy pobiegł za Malthe na skały, choć Dagmar kazała zostać mu w domu. Poślizgnął się wtedy i poobijał, bolała go głowa i posiniaczony bok, ale matka nie odwracała nawet głowy w stronę tamtych ran. Musiał się nauczyć, tak to tłumaczyła. Musiał zrozumieć, co sprowadzało na niego bezmyślne nieposłuszeństwo. Najłatwiej było zdusić bunt w zarodku, gdy ten ograniczał się jeszcze do trzaskania drzwiami i skrzyżowanych ramion — sprawa na tyle błaha, że matka mogła zgnieść ją pod obcasem swojego buta, zacisnąć między palcami jak pestkę granatu.
W końcu i tak musiał błagać. Obiecywał, że będzie lepszy i przysięgał posłuszeństwo nawet wtedy, gdy sam już mógł o siebie dbać, a czujne spojrzenia rodziców nie mogły sięgnąć pod jego ubrania, do jego ran, które stawały się tym bardziej wstydliwe, im głębiej się chowały — jego obolałych mięśni, zdartych kolan, ciemnych śladów wygryzionych na szyi przez kogoś, komu z nietrzeźwym uśmiechem podał fałszywe imię. W rzeczywistości nigdy nie przestał mieć siedmiu lat, bo gdy Dagmar przyglądała mu się ze szczytu jadalnianego stołu, stawał się znów mały i przerażony, uwięziony w owalnej ramie dziecięcego portretu jak własny duch. Słyszał teraz zgrzyt jej głosu, rozciągający się w dusznym powietrzu kamienicy jak odgłos rozsuwającej się pod nim ziemi. Widzisz, co narobiłeś? Zacisnął na sekundę powieki, próbując odnaleźć twarz matki w ciemności. Wyglądała tak, jak tamtego dnia, gdy dowiedziała się o Viggo — jej rozbielony gniew chował się gdzieś pod szczerym rozczarowaniem i pojedynczym spazmem obrzydzenia, które czaiło się w kącikach jej malowanych na śliwkowo ust. Nie pozwoliła mu wtedy się wytłumaczyć, całkowicie przekonana, że zna już całość tej historii. Opowiedziała mu ją tak, jakby była z nim w każdym tym pokoju, każdej sypialni, przy każdym stoliku w każdej kawiarni, w której się widywali. Unosiła podbródek i wydawała wyrok — był nierozsądny i taki znudzony; chciał za wszelką cenę pokazać im, że jest samodzielny i w końcu się zbuntować; chciał zrobić im na złość, bo jak zwykle brakowało mu uwagi, bo jest rozpuszczony, choć przecież oni dają mu tak wiele. Przez ostatnie lata bał się tego, co Dagmar mogłaby powiedzieć Safírowi. Wyobrażał sobie, że odwiedza go w jego mieszkaniu, długa postać o podobnej do jego twarzy, ubrana w błyszczące futro przewieszone przez ramiona jak peleryna. Znał na pamięć kłamstwa, którymi mogłaby go nakarmić. To tylko głupi chłopak, chciał znowu tupnąć nogą. Ciekawe, wyglądasz inaczej niż wszyscy poprzedni.
Ten ból był ostrzejszy niż pozostałe. Ten obłudny, zimny sposób, w który bagatelizowali jego miłość, sprowadzając ją do zachcianki rozwydrzonego panicza, równie nieistotnej co jego szyte na miarę garnitury i srebro na palcach. Dahlia przyglądała mu się z gniewem, który mogłaby wypluwać na drewniany parkiet kropelkami jadu, a on czuł się zdradzony, choć wiedział przecież od zawsze, że nie mógł oczekiwać innej reakcji. A przecież to ona opowiadała mu o miłości, to ona snuła historie o pięknych zakończeniach, łapała go za dłonie i mówiła, że się zakochała i że nie ma na świecie uczucia, które mogłoby równać się jej oddaniu, bo w jej wnętrzu tańczyły stada motyli, a gdy przyglądała się Halvardowi, ten przypominał księcia z baśni. Pamiętał jak jasne były jej wielkie, błękitne oczy, gdy przyglądała się pierścionkowi na swoim palcu, jak słodko brzmiał jej głos, gdy opowiadała mu o ślubie. Dahlia trafiła na swoją wielką miłość, na obietnicę rodziny, którą trzymałą tłuczącą się między tkankami serca, a teraz stała przed nim i nazywała jego miłość nienormalną. Była mu bliska tak jak bliska mogła być starsza siostra, a więc i złość, która rozpaliła się w nim na dźwięk jej słów, rozgorzała białym, groźnym płomieniem, odbijającym się w ciemnej tafli jego tęczówek. Pragnął wierzyć, że to nie była jej wina, bo tak ją wszak wychowano i takim strachem właśnie ją karmiono, ale nagle sam sobie wydał się niezdolny do współczucia, niezdolny do jakiegokolwiek zrozumienia poza prostą potrzebą bronienia siebie i mężczyzny nadal uwiezionego za jego plecami. Nie rób mi tego — chciał ją błagać, ale błagania ugrzęzły gdzieś w tyle jego gardła.
— Pomyśl o... — powtórzył za nią oniemiały, mrugając kilkukrotnie z konsternacją, jakby chciał za wszelką cenę pojąć poszarpany sens jej całkowicie klarownych oskarżeń, znaleźć w nich kolejne dno, którego być może nie zdołał wyłapać. Pomyśl o rodzicach. Skrzywił się, nie próbując nawet ukryć swojego grymasu. Jego oczy, przed chwilą jeszcze szkliste i przerażone, zaczęły powoli odzyskiwać burzową barwę i sztywnieć, pozbawione wnet tamtej dziecięcej skruchy. — Przez całe życie nie robię niczego poza tym! To wszystko, co mam — myślenie o nich, robienie wszystkiego tak, jakby stali mi nad głową, obchodzenie całej mojej młodości na palcach, żeby tylko im się przypodobać! Spędziłem dwadzieścia pięć lat na myśleniu o tym, czego oni chcą, podporządkowałem każdy aspekt własnego życia marzeniom swoich rodziców, zawsze robiłem to, co mi kazali, bo ich zdanie jest święte, a ty mówisz mi teraz, że ich krzywdzę? K r z y w d z ę ? — mówił, a jego głos unosił się przy znakach zapytania i opadał, kiedy oczy natrafiały na twarz przyjaciółki. Próbował objąć ją swoim błagalnym spojrzeniem, w nadziei, iż będzie zdolny zrobić cokolwiek, by zrozumiała. Kiedyś myślał, że dzielili ten sam ból. — Dahlia, przecież… ty wiesz doskonale, jak to jest nie mieć niczego poza ich wymaganiami.
Słyszał jej głos, a potem głos Safíra za swoimi plecami — każdy dźwięk zagłuszał jednak trzask jego serca rozłupywanego teraz na pół przez troskę kogoś, kogo kochał tak ciepłą, szczerą miłością. Poczuł rękę przesuwającą się krótko wzdłuż jego lędźwi i obrócił głowę, by spojrzeć mu w oczy. Przyglądał mu się tak, jakby chciał skamleć, by to cofnął, bo gdy mówił o winie, brzmiał tak, jakby Dahlia miała rację, jakby chciał przyznać, że robili coś złego i wartego nagany, a teraz, skoro Safír wyspowiadał się już ze swojego grzechy przed dumną twarzą Pani Tordenskiold, powinni podać sobie ręce i wszystko odkręcić. On powinien przeprosić i błagać matkę o wybaczenie raz jeszcze, raz jeszcze pozwalać jej dotknąć swojego czoła i przesunąć dłonią ponad otwartą raną. Jego miłość nie była zła i nie była nienormalna, a on był pewien, że dawno wyleczył się tez ze wstydu, który czasem przebijał jego skórę jak twardniejący w żyłach lód, zostawiając na ciele ciemniejące wybroczyny cudzego uczucia. Nie kłamał wtedy, w pijanym cieple tamtego baru, kiedy Safír łapał go za rękę i całował w zacienionym przesmyku między kamienicami. Nie kłamał, bo gdyby tylko dostał szansę, przyznałby się do każdego śladu jego palców i każdego wyznania, które położył na jego języku.
— Nie — niemal wpadł jej w słowo i choć starał się brzmieć stanowczo, jego głos zadrżał niebezpiecznie, urywając zdanie, nim w pełni się zaczęło. — Nie jestem ani dzieckiem, ani zagubionym chłopcem! To nie jest jego wina, do niczego mnie nie zmuszał. Jeżeli chcesz zniszczyć komuś życie, skup się na moim. To ja cię okłamałem, ciebie i Halvarda. On nic nie zrobił.
Odbijali, on i Dahlia, swój gniew i rozpacz jak dwa stojące naprzeciw siebie zwierciadła. Nie widział jej od lat w takim stanie — tak złej, pełnej słów, które przeciskały się przez jej zaciśnięte zęby i rozbijały w powietrzu jak porcelanowe talerze. Wyczuwał drganie rozżalonego smutku w jej głosie, kiedy prosiła go, by się opamiętał, ale z każdym jej słowem powietrze wokół stawało się gęstsze, a pokój zamykał ich w coraz ciaśniejszych ramach białych ścian, nagle zbyt jaskrawię kojarzących mu się z brzmieniem jego nazwiska i szumem obowiązków, które Dahlia gotowa była recytować w jego ucho jak modlitwę.
— Też cię kocham. Naprawdę — odezwał się w końcu twardo, prostując się i unosząc podbródek z wyuczoną manierą, pomimo śladów wściekłych łez w kąciakach oczu i ciała nadal rozgorączkowanego gdzieniegdzie krzykiem ich kłótni. W jakiejś paskudnie złośliwej ironii przypominał w tamtym momencie tego młodego Nørgaarda, którym zawsze powinien być i którego z takim wytęsknieniem w nim wypatrywano. Reagował na żal swojej przyjaciółki chłodną nieustępliwością i z determinacją patrzył jej prosto w oczy, choć ich widok przyprawiał go o pełne wyrzutów sumienia mdłości. — I przepraszam cię za kłamstwo. Mylisz się jednak, jeżeli uważasz, że pozwolę ci stać w moim domu i nazywać mnie nienormalnym lub obrażać kogoś mi drogiego. Nie chcę kolejny raz słuchać o lekarzach i znosić tego, jak oskarżasz mnie o ranienie swojej rodziny. Najwidoczniej podjęłaś już decyzję.
W końcu i tak musiał błagać. Obiecywał, że będzie lepszy i przysięgał posłuszeństwo nawet wtedy, gdy sam już mógł o siebie dbać, a czujne spojrzenia rodziców nie mogły sięgnąć pod jego ubrania, do jego ran, które stawały się tym bardziej wstydliwe, im głębiej się chowały — jego obolałych mięśni, zdartych kolan, ciemnych śladów wygryzionych na szyi przez kogoś, komu z nietrzeźwym uśmiechem podał fałszywe imię. W rzeczywistości nigdy nie przestał mieć siedmiu lat, bo gdy Dagmar przyglądała mu się ze szczytu jadalnianego stołu, stawał się znów mały i przerażony, uwięziony w owalnej ramie dziecięcego portretu jak własny duch. Słyszał teraz zgrzyt jej głosu, rozciągający się w dusznym powietrzu kamienicy jak odgłos rozsuwającej się pod nim ziemi. Widzisz, co narobiłeś? Zacisnął na sekundę powieki, próbując odnaleźć twarz matki w ciemności. Wyglądała tak, jak tamtego dnia, gdy dowiedziała się o Viggo — jej rozbielony gniew chował się gdzieś pod szczerym rozczarowaniem i pojedynczym spazmem obrzydzenia, które czaiło się w kącikach jej malowanych na śliwkowo ust. Nie pozwoliła mu wtedy się wytłumaczyć, całkowicie przekonana, że zna już całość tej historii. Opowiedziała mu ją tak, jakby była z nim w każdym tym pokoju, każdej sypialni, przy każdym stoliku w każdej kawiarni, w której się widywali. Unosiła podbródek i wydawała wyrok — był nierozsądny i taki znudzony; chciał za wszelką cenę pokazać im, że jest samodzielny i w końcu się zbuntować; chciał zrobić im na złość, bo jak zwykle brakowało mu uwagi, bo jest rozpuszczony, choć przecież oni dają mu tak wiele. Przez ostatnie lata bał się tego, co Dagmar mogłaby powiedzieć Safírowi. Wyobrażał sobie, że odwiedza go w jego mieszkaniu, długa postać o podobnej do jego twarzy, ubrana w błyszczące futro przewieszone przez ramiona jak peleryna. Znał na pamięć kłamstwa, którymi mogłaby go nakarmić. To tylko głupi chłopak, chciał znowu tupnąć nogą. Ciekawe, wyglądasz inaczej niż wszyscy poprzedni.
Ten ból był ostrzejszy niż pozostałe. Ten obłudny, zimny sposób, w który bagatelizowali jego miłość, sprowadzając ją do zachcianki rozwydrzonego panicza, równie nieistotnej co jego szyte na miarę garnitury i srebro na palcach. Dahlia przyglądała mu się z gniewem, który mogłaby wypluwać na drewniany parkiet kropelkami jadu, a on czuł się zdradzony, choć wiedział przecież od zawsze, że nie mógł oczekiwać innej reakcji. A przecież to ona opowiadała mu o miłości, to ona snuła historie o pięknych zakończeniach, łapała go za dłonie i mówiła, że się zakochała i że nie ma na świecie uczucia, które mogłoby równać się jej oddaniu, bo w jej wnętrzu tańczyły stada motyli, a gdy przyglądała się Halvardowi, ten przypominał księcia z baśni. Pamiętał jak jasne były jej wielkie, błękitne oczy, gdy przyglądała się pierścionkowi na swoim palcu, jak słodko brzmiał jej głos, gdy opowiadała mu o ślubie. Dahlia trafiła na swoją wielką miłość, na obietnicę rodziny, którą trzymałą tłuczącą się między tkankami serca, a teraz stała przed nim i nazywała jego miłość nienormalną. Była mu bliska tak jak bliska mogła być starsza siostra, a więc i złość, która rozpaliła się w nim na dźwięk jej słów, rozgorzała białym, groźnym płomieniem, odbijającym się w ciemnej tafli jego tęczówek. Pragnął wierzyć, że to nie była jej wina, bo tak ją wszak wychowano i takim strachem właśnie ją karmiono, ale nagle sam sobie wydał się niezdolny do współczucia, niezdolny do jakiegokolwiek zrozumienia poza prostą potrzebą bronienia siebie i mężczyzny nadal uwiezionego za jego plecami. Nie rób mi tego — chciał ją błagać, ale błagania ugrzęzły gdzieś w tyle jego gardła.
— Pomyśl o... — powtórzył za nią oniemiały, mrugając kilkukrotnie z konsternacją, jakby chciał za wszelką cenę pojąć poszarpany sens jej całkowicie klarownych oskarżeń, znaleźć w nich kolejne dno, którego być może nie zdołał wyłapać. Pomyśl o rodzicach. Skrzywił się, nie próbując nawet ukryć swojego grymasu. Jego oczy, przed chwilą jeszcze szkliste i przerażone, zaczęły powoli odzyskiwać burzową barwę i sztywnieć, pozbawione wnet tamtej dziecięcej skruchy. — Przez całe życie nie robię niczego poza tym! To wszystko, co mam — myślenie o nich, robienie wszystkiego tak, jakby stali mi nad głową, obchodzenie całej mojej młodości na palcach, żeby tylko im się przypodobać! Spędziłem dwadzieścia pięć lat na myśleniu o tym, czego oni chcą, podporządkowałem każdy aspekt własnego życia marzeniom swoich rodziców, zawsze robiłem to, co mi kazali, bo ich zdanie jest święte, a ty mówisz mi teraz, że ich krzywdzę? K r z y w d z ę ? — mówił, a jego głos unosił się przy znakach zapytania i opadał, kiedy oczy natrafiały na twarz przyjaciółki. Próbował objąć ją swoim błagalnym spojrzeniem, w nadziei, iż będzie zdolny zrobić cokolwiek, by zrozumiała. Kiedyś myślał, że dzielili ten sam ból. — Dahlia, przecież… ty wiesz doskonale, jak to jest nie mieć niczego poza ich wymaganiami.
Słyszał jej głos, a potem głos Safíra za swoimi plecami — każdy dźwięk zagłuszał jednak trzask jego serca rozłupywanego teraz na pół przez troskę kogoś, kogo kochał tak ciepłą, szczerą miłością. Poczuł rękę przesuwającą się krótko wzdłuż jego lędźwi i obrócił głowę, by spojrzeć mu w oczy. Przyglądał mu się tak, jakby chciał skamleć, by to cofnął, bo gdy mówił o winie, brzmiał tak, jakby Dahlia miała rację, jakby chciał przyznać, że robili coś złego i wartego nagany, a teraz, skoro Safír wyspowiadał się już ze swojego grzechy przed dumną twarzą Pani Tordenskiold, powinni podać sobie ręce i wszystko odkręcić. On powinien przeprosić i błagać matkę o wybaczenie raz jeszcze, raz jeszcze pozwalać jej dotknąć swojego czoła i przesunąć dłonią ponad otwartą raną. Jego miłość nie była zła i nie była nienormalna, a on był pewien, że dawno wyleczył się tez ze wstydu, który czasem przebijał jego skórę jak twardniejący w żyłach lód, zostawiając na ciele ciemniejące wybroczyny cudzego uczucia. Nie kłamał wtedy, w pijanym cieple tamtego baru, kiedy Safír łapał go za rękę i całował w zacienionym przesmyku między kamienicami. Nie kłamał, bo gdyby tylko dostał szansę, przyznałby się do każdego śladu jego palców i każdego wyznania, które położył na jego języku.
— Nie — niemal wpadł jej w słowo i choć starał się brzmieć stanowczo, jego głos zadrżał niebezpiecznie, urywając zdanie, nim w pełni się zaczęło. — Nie jestem ani dzieckiem, ani zagubionym chłopcem! To nie jest jego wina, do niczego mnie nie zmuszał. Jeżeli chcesz zniszczyć komuś życie, skup się na moim. To ja cię okłamałem, ciebie i Halvarda. On nic nie zrobił.
Odbijali, on i Dahlia, swój gniew i rozpacz jak dwa stojące naprzeciw siebie zwierciadła. Nie widział jej od lat w takim stanie — tak złej, pełnej słów, które przeciskały się przez jej zaciśnięte zęby i rozbijały w powietrzu jak porcelanowe talerze. Wyczuwał drganie rozżalonego smutku w jej głosie, kiedy prosiła go, by się opamiętał, ale z każdym jej słowem powietrze wokół stawało się gęstsze, a pokój zamykał ich w coraz ciaśniejszych ramach białych ścian, nagle zbyt jaskrawię kojarzących mu się z brzmieniem jego nazwiska i szumem obowiązków, które Dahlia gotowa była recytować w jego ucho jak modlitwę.
— Też cię kocham. Naprawdę — odezwał się w końcu twardo, prostując się i unosząc podbródek z wyuczoną manierą, pomimo śladów wściekłych łez w kąciakach oczu i ciała nadal rozgorączkowanego gdzieniegdzie krzykiem ich kłótni. W jakiejś paskudnie złośliwej ironii przypominał w tamtym momencie tego młodego Nørgaarda, którym zawsze powinien być i którego z takim wytęsknieniem w nim wypatrywano. Reagował na żal swojej przyjaciółki chłodną nieustępliwością i z determinacją patrzył jej prosto w oczy, choć ich widok przyprawiał go o pełne wyrzutów sumienia mdłości. — I przepraszam cię za kłamstwo. Mylisz się jednak, jeżeli uważasz, że pozwolę ci stać w moim domu i nazywać mnie nienormalnym lub obrażać kogoś mi drogiego. Nie chcę kolejny raz słuchać o lekarzach i znosić tego, jak oskarżasz mnie o ranienie swojej rodziny. Najwidoczniej podjęłaś już decyzję.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Wto 29 Lis - 23:51
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Miłość chowała się w cieniu jego serca – po latach wciąż przyjmowała kształt chłopca, który przykucał w rogu pokoju, osłaniając kark przed obuchem ojcowskiej pięści, dziecka wychylającego się nieśmiało zza materiału długiej, matczynej spódnicy, istoty przystającej pod ciemną wiatą, skąd widoczny był tylko jej niewyraźny kontur, jak gdyby sama obawiała się swojego wyglądu; znajome uczucie wisiało na nim jak znoszona kurtka z przydrożnego bazaru, którą ukrywał na samym dnie plecaka, bo rówieśnicy wyśmiewali jej przetarte rękawy, dziurawy kołnierz i zepsuty suwak, dający podciągnąć się tylko do połowy – dygotał bez niej, pocierając dłońmi przemarzające ramiona, wstyd trzymał się go jednak długo i mocno, wzbraniając przed narzuceniem jej na zesztywniałe barki. Wydawało mu się, że słowo kocham, które wypowiedział po raz pierwszy pod duszną okrywą kołdry, ściskając w palcach dłoń drugiego chłopca, rosło razem z nim, liniało jak zwierzęce futro, odrastając mocniejsze i bardziej wytrzymałe, miłość nie należała jednak do emocji, które można było zrzucić na zimę – wciąż nosiła jego dziecięce blizny, białe pręgi w miejscu, gdzie matka powiedziała widzisz czym to się kończy?, a ojciec uderzył go tak mocno, że do oczu napłynęły mu łzy, choć obiecywał sobie więcej nie płakać w jego obecności, wciąż przebudzała go fantomowym bólem usiłującym wyzwolić się z ciasnej klatki żeber, wciąż uciskała tchawicę gwałtownym napadem duszności, jakby cudze dłonie znów podtapiały go w szkolnym basenie. Obiecywał, że nigdy więcej nie skrzywdzi swojej rodziny w ten sposób – niszcząc sobie życie, choć jedyne relacje, w których był szczęśliwy, obejmowały go męskimi ramionami; mimo wielu prób nigdy nie potrafił przymusić własnego serca do szybszego bicia w obecności którejkolwiek z dziewczyn, próbujących chodzić z nim za rękę i uśmiechać się życzliwie za każdym razem, gdy zwracał głowę w ich stronę – nie zdołał pokochać Gunvor, Margit ani Betje, a kiedy Ingrid sięgnęła palcami do jego koszuli, rozpinając trzy pierwsze guziki, ledwo wyciągnął z krtani słowa sprzeciwu, bo spazm łez zacisnął się bolesną obręczą wokół gardła. Nauczył się ukrywać poczucie winy, gdy zdradzał swą przeszłość po raz kolejny – trzymał je za zębami, gdy podkasywał wargi do wesołego uśmiechu i był pewien, by nigdy nie przesiąkło na mieliznę jego spojrzenia, jakby wstydził się nawet tego; miał być odważny i zdecydowany, tymczasem znów stawał się ofiarą.
Jak możesz tak krzywdzić własną matkę?, choć nieskierowane do niego, wydawało się wsuwać pod osierdzie jak drzazga bolesnej reminiscencji, ponownie kwitnąc na jego sercu sińcami, które dawno uwiędły w ćmie pozornego zapomnienia – krzywdził Margrét za każdym razem, kiedy całował obcego mężczyznę, który nie znał nawet jego imienia, zamykał się w ciasnej kabinie publicznej łazienki, by z lędźwiami dociśniętymi do brudnej ściany pozwolić, by cudze dłonie szarpnęły za ustępliwą klamrę jego paska i zostawał do rana w mieszkaniu kogoś, kto nie mógł nigdy chwycić go za rękę na ulicy. Kiedy był dzieckiem, łatwiej było mu wyobrażać sobie, że gniew, jakim skarciła go na korytarzu szkolnego akademika, był wyrazem neurotycznej opiekuńczości, a nakazując Fenrisowi, by nauczył go dyscypliny, chciała jedynie upewnić się, że wiedział, jak okrutna była miłość, która zasiedliła się w jego sercu; tak ją postrzegała – nie jako kwiat rozwijający się z łodygi młodego pędu, ale jak zwierzę, które zakradło się do ciała jej syna pod osłoną nocy, szkodnika niszczącego zdrowe tkanki i przeznaczonego do odstrzelenia, podobnie jak w Húsavíku odstrzeliwało się węszące wokół kurników pieśce. Kiedy przyglądał się matce teraz – jej grymasowi zapisanemu echem na surowej twarzy Dahlii – czuł się, jakby dostrzegał coś, co, choć przez lata znajdowało się bezpośrednio przed nim, stało się widoczne dopiero teraz, dziurawiąc jego naiwną, zdziecinniałą wiarę w dobro cudzych intencji; nagle wydało mu się upokarzające, jak długo przypisywał dłoniom Margrét troskę, gdy te opatrywały na jego ciele rany, pod które uprzednio same go zaprowadziły i poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa ześlizguje mu się dreszcz urażonej zgrozy, która przez lata odkładała się w zaułkach jego kręgów, a teraz nareszcie rozsupływała zesztywniałe niepokojem plecy. Nigdy nie potrafił zaprzeczyć matczynym wyrzutom (dlaczego mi to robisz, Piesku? chcesz, żebym była nieszczęśliwa? obiecaj mi, że nigdy więcej nie będę musiała się o ciebie martwić; to, co robisz, nie jest normalne), a teraz, kiedy słyszał je ponownie, poczuł, jak drętwiało mu serce.
Wstępna podejrzliwość, która ciągnęła myśli ku ciemnym zaułkom świadomości, ustąpiła prawie zupełnie; nie chciał myśleć o Irene – tym, jak wiele czasu spędzała ostatnio z Lasse, o jej rozbawionym uśmiechu, gdy wpychała się pomiędzy nich, pozostawiając na poduszce swoje długie, jasne włosy, o tym, jak we troje dzielili się jednym papierosem, który pozostawił mu na wargach delikatny posmak jaśminu – bo atmosfera coraz bardziej ciążyła mu na ramionach, a przekrzykujące się głosy wznosiły się i opadały, zbyt rozemocjonowane, by pozostać w ciasnych ramach pięciolinii. Wreszcie poczuł na sobie wzrok Lasse, kiedy przestąpił do przodu, ostrożnie muskając palcami jego lędźwie, jakby w ten sposób próbował go przeprosić – za to, że był tchórzem, za to, że nie potrafił go przed tym ochronić, za to, że go kochał.
– Wstyd? – słowo otarło się szorstko o jego podniebienie, kiedy przeniósł wzrok z powrotem na Dahlię, jej przeszklone, błękitne oczy i usta, które drżały pod ciężarem wypowiadanych oskarżeń. – Nie wstydzę się miłości. – nie chciał dłużej ściągać jej z ramion i chować do plecaka, by nikt nie zauważył pęknięć i przetarć w opiętym na barkach materiale, nie chciał popychać jej w cień, jakby obawiał się być zauważonym w jej obecności, nie chciał, by była czymś brudnym i bezpańskim, co spędzało noce pod śmietnikową wiatą, na opuszczonych parkingach, w ciemnym zaułku przedmieść. – Jak możesz wmawiać mu takie rzeczy? – poczuł bolesne pęknięcie struny we własnej krtani, lekkie wzniesienie głosu, który wstąpił w głębszą tonację, kiedy rysy jego twarzy, dotąd ułożone w tchórzliwym zaskoczeniu, nabrały rozdrażnionej stanowczości; nie wierzył, żeby wszystko to naprawdę było grzechem – przeciw komu grzeszyli, kiedy zasypiali wspólnie w wymiętej ciepłem pościeli i ukradkiem splatali dłonie, wspierając się o zimną balustradę balkonu? Czy rzeczywiście nie było dla nich nic innego poza ucieczką i rezygnacją? – To nie jest niczyja wina – przymusił głos do poprzedniej gładkości, choć miał ochotę wyjść z pokoju i zostać sam; nie, miał ochotę osunąć się w ramiona Sohvi i ta świadomość zabolała go jeszcze bardziej, bo nie miał prawa znów prosić o przebaczenie – zawiódł ją tak samo, jak zawiódł Lasse i nawet teraz, w pokoju dusznym od cudzych krzyków, był na świecie całkiem sam. – Nie zrobiliśmy niczego złego. – choć nie była to prawda, bo dawno przestał być tak dobrym człowiekiem, za jakiego go uważano; wbrew własnym słowom zaczynał wierzyć, że przyczynił się do łez, które lśniły w oczach Lasse gniewną bezsilnością.
Jak możesz tak krzywdzić własną matkę?, choć nieskierowane do niego, wydawało się wsuwać pod osierdzie jak drzazga bolesnej reminiscencji, ponownie kwitnąc na jego sercu sińcami, które dawno uwiędły w ćmie pozornego zapomnienia – krzywdził Margrét za każdym razem, kiedy całował obcego mężczyznę, który nie znał nawet jego imienia, zamykał się w ciasnej kabinie publicznej łazienki, by z lędźwiami dociśniętymi do brudnej ściany pozwolić, by cudze dłonie szarpnęły za ustępliwą klamrę jego paska i zostawał do rana w mieszkaniu kogoś, kto nie mógł nigdy chwycić go za rękę na ulicy. Kiedy był dzieckiem, łatwiej było mu wyobrażać sobie, że gniew, jakim skarciła go na korytarzu szkolnego akademika, był wyrazem neurotycznej opiekuńczości, a nakazując Fenrisowi, by nauczył go dyscypliny, chciała jedynie upewnić się, że wiedział, jak okrutna była miłość, która zasiedliła się w jego sercu; tak ją postrzegała – nie jako kwiat rozwijający się z łodygi młodego pędu, ale jak zwierzę, które zakradło się do ciała jej syna pod osłoną nocy, szkodnika niszczącego zdrowe tkanki i przeznaczonego do odstrzelenia, podobnie jak w Húsavíku odstrzeliwało się węszące wokół kurników pieśce. Kiedy przyglądał się matce teraz – jej grymasowi zapisanemu echem na surowej twarzy Dahlii – czuł się, jakby dostrzegał coś, co, choć przez lata znajdowało się bezpośrednio przed nim, stało się widoczne dopiero teraz, dziurawiąc jego naiwną, zdziecinniałą wiarę w dobro cudzych intencji; nagle wydało mu się upokarzające, jak długo przypisywał dłoniom Margrét troskę, gdy te opatrywały na jego ciele rany, pod które uprzednio same go zaprowadziły i poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa ześlizguje mu się dreszcz urażonej zgrozy, która przez lata odkładała się w zaułkach jego kręgów, a teraz nareszcie rozsupływała zesztywniałe niepokojem plecy. Nigdy nie potrafił zaprzeczyć matczynym wyrzutom (dlaczego mi to robisz, Piesku? chcesz, żebym była nieszczęśliwa? obiecaj mi, że nigdy więcej nie będę musiała się o ciebie martwić; to, co robisz, nie jest normalne), a teraz, kiedy słyszał je ponownie, poczuł, jak drętwiało mu serce.
Wstępna podejrzliwość, która ciągnęła myśli ku ciemnym zaułkom świadomości, ustąpiła prawie zupełnie; nie chciał myśleć o Irene – tym, jak wiele czasu spędzała ostatnio z Lasse, o jej rozbawionym uśmiechu, gdy wpychała się pomiędzy nich, pozostawiając na poduszce swoje długie, jasne włosy, o tym, jak we troje dzielili się jednym papierosem, który pozostawił mu na wargach delikatny posmak jaśminu – bo atmosfera coraz bardziej ciążyła mu na ramionach, a przekrzykujące się głosy wznosiły się i opadały, zbyt rozemocjonowane, by pozostać w ciasnych ramach pięciolinii. Wreszcie poczuł na sobie wzrok Lasse, kiedy przestąpił do przodu, ostrożnie muskając palcami jego lędźwie, jakby w ten sposób próbował go przeprosić – za to, że był tchórzem, za to, że nie potrafił go przed tym ochronić, za to, że go kochał.
– Wstyd? – słowo otarło się szorstko o jego podniebienie, kiedy przeniósł wzrok z powrotem na Dahlię, jej przeszklone, błękitne oczy i usta, które drżały pod ciężarem wypowiadanych oskarżeń. – Nie wstydzę się miłości. – nie chciał dłużej ściągać jej z ramion i chować do plecaka, by nikt nie zauważył pęknięć i przetarć w opiętym na barkach materiale, nie chciał popychać jej w cień, jakby obawiał się być zauważonym w jej obecności, nie chciał, by była czymś brudnym i bezpańskim, co spędzało noce pod śmietnikową wiatą, na opuszczonych parkingach, w ciemnym zaułku przedmieść. – Jak możesz wmawiać mu takie rzeczy? – poczuł bolesne pęknięcie struny we własnej krtani, lekkie wzniesienie głosu, który wstąpił w głębszą tonację, kiedy rysy jego twarzy, dotąd ułożone w tchórzliwym zaskoczeniu, nabrały rozdrażnionej stanowczości; nie wierzył, żeby wszystko to naprawdę było grzechem – przeciw komu grzeszyli, kiedy zasypiali wspólnie w wymiętej ciepłem pościeli i ukradkiem splatali dłonie, wspierając się o zimną balustradę balkonu? Czy rzeczywiście nie było dla nich nic innego poza ucieczką i rezygnacją? – To nie jest niczyja wina – przymusił głos do poprzedniej gładkości, choć miał ochotę wyjść z pokoju i zostać sam; nie, miał ochotę osunąć się w ramiona Sohvi i ta świadomość zabolała go jeszcze bardziej, bo nie miał prawa znów prosić o przebaczenie – zawiódł ją tak samo, jak zawiódł Lasse i nawet teraz, w pokoju dusznym od cudzych krzyków, był na świecie całkiem sam. – Nie zrobiliśmy niczego złego. – choć nie była to prawda, bo dawno przestał być tak dobrym człowiekiem, za jakiego go uważano; wbrew własnym słowom zaczynał wierzyć, że przyczynił się do łez, które lśniły w oczach Lasse gniewną bezsilnością.
Dahlia Tordenskiold
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Sro 30 Lis - 11:07
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
- A nie? - odparowała, odbijając pałeczkę; nie miała najmniejszego zamiaru ustępować, nie chciała nawet już słuchać wyjaśnień i płaczliwych tłumaczeń, bo zamiast koić nerwy, podjudzały jedynie płomień wściekłości, który zapłonął pod skórą jak rzadko kiedy. Uchodziła za kobietę emocjonalną, lecz z wiekiem nabrała opanowania i anielskiej wręcz cierpliwości. Dziś rzadko pozwalała, aby te negatywne emocje brały górę i przemawiały różanymi ustami, mówiąc coś, czego mówić wcale nie chciała. Nigdy przecież nie chciała krzywdzić Lasse, sprawiać mu bólu. Każde wypowiedziane słowo raniło ją samą nie mniej, niż jego, cierpiała przez myśl, że go rani, cierpiała przez jego proszące i zbolałe spojrzenie, przez rozpacz jaką nasycone były wszystkie słowa, błagające o zrozumienie. Robię to dla twojego dobra, powtarzała sobie w myślach. Nauczyła się tego przy własnych dzieciach. W chwilach, gdy powstrzymywała przypływ czułości wobec chłopców i surowym tonem ganiła Lovise, kiedy niewystarczająco przykładała się do nauki. To musieli mieć w głowie jej rodzice, gdy była dzieckiem i dopiero teraz to rozumiała. - Wszystko co masz, zawdzięczasz rodzicom i własnemu klanowi. Rozejrzyj się. Płacą nawet za to mieszkanie, abyś mógł skupić się na studiach. Dali ci nazwisko, pieniądze i możliwości. Myślisz, że gdybyś nie był Nørgaardem, byłbyś w tym miejscu? I tak się za to wszystko odwdzięczasz? Niszcząc ich reputację? Obrażając to nazwisko? Zastanów się nad tym jak zrujnujesz pozycję własnego klanu, zaufanie do Kasandry, dobre imię ich wszystkich... Wszyscy galdrowie wspominając o Norgaardach będą teraz myśleć, że jeden z nich to chory dewiant! - Dahlia mówiła szybko, tonem rozemocjonowanym i rozgorączkowanym, jakby zaraz miała się zaplątać we własnych myślach i słowach. Podskórnie czuła, że bierze udział w jakimś wyścigu - wyścigu o Lasse i zaczyna tracić szansę na zwycięstwo, dlatego w akcie desperacji chwyta się każdego sposobu, by złapać go za koszulę, którą sama mu kupiła i zatrzymać, zanim skoczy w przepaść i nie będzie już odwrotu.
Doskonale wiedziała do czego nawiązywał. Przed laty żaliła mu się czasem, że wszyscy oczekują od niej tak wiele i nie jest pewna, czy jest w stanie tym oczekiwaniom sprostać. Jarl i rodzice pragnęli widzieć w niej córkę doskonałą, pilną uczennicę i godną reprezentantkę własnego klanu. Obytą, nienagannie uprzejmą, elokwentną i przyzwoitą. Halvard od dnia zaślubin oczekiwał, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z nieopierzonej trzpiotki, która ma w głowie przyjęcia, sukienki i jazdę na łyżwach, stanie się stateczną panią domu, myślącą w pierwszej kolejności o rodzinie, nie o sobie. Niekiedy nawiedzała ją straszna myśl, że musi zasłużyć na ich miłość; za każdym jednak razem cały trud wynagradzały Dahlii ich zadowolone spojrzenia, dumę w głosie ojca i jarla, kiedy przedstawiali ją w towarzystwie, ciepły ton głosu Halvarda, gdy mówił o niej jako swojej żonie i pani Tordenskiold, w którym tylko ona mogła wyczuć prawdziwą czułość. Wtedy wszystkie trudności wydawały się niczym. Czuła się lekka jak piórko i wszechmogąca.
Jeśli ona mogła, to dlaczego inni nie?
- Wiem, że... Wiem, że robią to z miłości. Abyśmy byli najlepszym, kim być możemy. Ty też możesz. To wcale nie jest aż tak wiele, żebyś nie mógł odwdzięczyć się za wszystko, co ci dali. Zachowywać się p r z y z w o i c i e i prowadzić jak bogowie przykazali, to dla ciebie zbyt wiele? Na młot Thora, jesteś chłopcem, czy mężczyzną, Lasse? Wydawało mi się, że skończyłeś już dwadzieścia pięć lat. Najwyższa pora przestać się nad sobą użalać i robić z siebie ofiarę bezdusznego wychowania. Jesteś już na tyle dorosły, aby przestać myśleć wyłącznie o sobie i swoich wyimaginowanych krzywdach!
Nie kpiła z niego. Nigdy. Dahlia nigdy nie pozwalała, aby ktokolwiek w jej towarzystwie choćby czynił kąśliwe uwagi o darze jasnowidzenia, który według powszechnej opinii nie przystawał mężczyźnie, o nieodłącznej lasce, wychudzonej sylwetce i ekstrawaganckich ubraniach. Nie kpiła, lecz wyjątkowo nie miała zamiaru przebierać w słowach. Była dla niego zbyt miękka, teraz to wiedziała. Za długo mu pobłażała, przymykała oko na sygnały sugerujące, że coś jest nie tak. Koniec tego.
- Doskonale wiesz, że nie tylko batem możesz zmusić drugiego człowieka, aby tańczył jak mu zagrasz. Pogubiłeś się, Lasse, zrobił ci mętlik w głowie i nie myślisz jasno. Jeśli zastanowisz się nad tym na spokojnie, na chłodno, zobaczysz, że...
Zobaczysz, że nie istnieje taka miłość, a ten mężczyzna cię wykorzystuje. Mój biedny Lasse. Mój biedny, naiwny chłopiec.
Dahlia wydawała się na kilka chwil zapomnieć o obecności tego mężczyzny, którego teraz obwiniała o całe zło świata. W tamtym momencie wydawał się jej gorszy i bardziej parszywy od wszystkich ślepców świata razem wziętych. Brzydziła ją jego obecność, nie chciała nawet na Safíra spojrzeć, lecz bezczelność tego człowieka zmusiła ją do zwrócenia nań uwagi - choć może lepiej było, gdy ignorowała jego istnienie.
- Miłość? Ty nie masz pojęcia o miłości. - Stanowczość z jaką wypowiadała każde słowo jasno mówiła, że nie da się przekonać - nieistotne co powiedzą. Nie uwierzy w żadną miłość pomiędzy nim, bo to nie jest możliwe. Taka miłość po prostu nie miała prawa istnieć w naturze. Przez złość jaką w niej wzbudzał zaczęła aż drżeć na całym ciele. Uczyniła krok w jego stronę, skupiając na twarzy Safíra spojrzenie tak intensywne, jakby miała zamiar wwiercić mu się w duszę i wyryć na nim to, co mówiła, by nigdy o tym nie zapomniał. - Jak mogę? JAK JA MOGĘ? MOGĘ, BO GO KOCHAM. Kocham go prawdziwie, nie to co ty. Miłość to szczerość i troska o drugiego człowieka. Nawet jeśli to oznacza mówienie sobie najgorszej prawdy. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Gdybyś naprawdę kochał Lasse jak mówisz, zostawiłbyś go w spokoju. Pozwoliłbyś mu żyć życiem na jakie zasługuje. Jeśli naprawdę byś go kochał, nie pozwoliłbyś, żeby stracił własne nazwisko i pozycję. Nie pozwoliłbyś, żeby odwróciła się od niego rodzina. Ty najwyraźniej z pełną świadomością konsekwencji ciągniesz go na dno. Dlaczego? BO MYŚLISZ TYLKO O SOBIE I WŁASNEJ CHUCI - mówiła podniesionym głosem, nie panowała już nawet nad tym, ostatnie zdanie jednak niemal wykrzyczała Safírowi w twarz z pretensją i żalem, a łzy wciąż płynęły gęsto po policzkach. Miała do niego ogromny żal. Odbierał im Lasse. Wciągał w zboczenie. Jeśli Lasse straci wszystko, to będzie wyłącznie jego wina.
- Ty nie pozwolisz obrażać siebie? - powtórzyła za Nørgaardem oniemiała, nie wierząc własnym uszom, nie wierząc, że powiedział to naprawdę. Zamrugała kilkukrotnie, jakby chciała strząsnąć z powiek sen, lecz wciąż była to jawa, znacznie gorsza od ponurego koszmaru. - To ty obraziłeś mnie i moją rodzinę w naszym domu okłamując nas i przyprowadzając tę całą Irene. Czy masz pojęcie co zrobi Halvard, gdy się dowie? Czy masz pojęcie jak to wszystko mogło się skończyć, jeśli wyjdzie na jaw, że kpisz z niego i robisz z nas idiotów? On będzie... On się… - pytała drżącym tonem, szczerze przerażona wizją rozgniewanego męża, który nigdy i nikomu nie pozwala z siebie kpić. Nawet gdyby chciała milczeć jak zaklęta o wszystkim, co tu widziała i słyszała, to nie potrafiłaby tego ukryć. Nie przed nim. Nie, gdy rozchodziło się o kogoś tak ważnego jak Lasse. Był Dahlii bliższy niż sądził i łamał jej serce, kiedy stawiał wyżej dewianta od niej i własnej rodziny. Czy naprawdę musiała mu przypominać i tłumaczyć jaki był jej mąż? Uświadamiać co zrobi, kiedy to wszystko wyjdzie na jaw? - Miałam cię za rozsądnego i mądrego galdra, Lasse. Tymczasem ty w ogóle nie myślisz o konsekwencjach. Nie tylko dla ciebie, a dla całej rodziny - przypomniała mu cierpliwie, zbolałym tonem. Nie miała zamiaru się poddawać. - Lasse, musisz spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać się do... do swoich ułomności. Nikt z nas nie jest idealny, ważne, aby nad tym pracować. Po prostu pozwól sobie pomóc.
Doskonale wiedziała do czego nawiązywał. Przed laty żaliła mu się czasem, że wszyscy oczekują od niej tak wiele i nie jest pewna, czy jest w stanie tym oczekiwaniom sprostać. Jarl i rodzice pragnęli widzieć w niej córkę doskonałą, pilną uczennicę i godną reprezentantkę własnego klanu. Obytą, nienagannie uprzejmą, elokwentną i przyzwoitą. Halvard od dnia zaślubin oczekiwał, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z nieopierzonej trzpiotki, która ma w głowie przyjęcia, sukienki i jazdę na łyżwach, stanie się stateczną panią domu, myślącą w pierwszej kolejności o rodzinie, nie o sobie. Niekiedy nawiedzała ją straszna myśl, że musi zasłużyć na ich miłość; za każdym jednak razem cały trud wynagradzały Dahlii ich zadowolone spojrzenia, dumę w głosie ojca i jarla, kiedy przedstawiali ją w towarzystwie, ciepły ton głosu Halvarda, gdy mówił o niej jako swojej żonie i pani Tordenskiold, w którym tylko ona mogła wyczuć prawdziwą czułość. Wtedy wszystkie trudności wydawały się niczym. Czuła się lekka jak piórko i wszechmogąca.
Jeśli ona mogła, to dlaczego inni nie?
- Wiem, że... Wiem, że robią to z miłości. Abyśmy byli najlepszym, kim być możemy. Ty też możesz. To wcale nie jest aż tak wiele, żebyś nie mógł odwdzięczyć się za wszystko, co ci dali. Zachowywać się p r z y z w o i c i e i prowadzić jak bogowie przykazali, to dla ciebie zbyt wiele? Na młot Thora, jesteś chłopcem, czy mężczyzną, Lasse? Wydawało mi się, że skończyłeś już dwadzieścia pięć lat. Najwyższa pora przestać się nad sobą użalać i robić z siebie ofiarę bezdusznego wychowania. Jesteś już na tyle dorosły, aby przestać myśleć wyłącznie o sobie i swoich wyimaginowanych krzywdach!
Nie kpiła z niego. Nigdy. Dahlia nigdy nie pozwalała, aby ktokolwiek w jej towarzystwie choćby czynił kąśliwe uwagi o darze jasnowidzenia, który według powszechnej opinii nie przystawał mężczyźnie, o nieodłącznej lasce, wychudzonej sylwetce i ekstrawaganckich ubraniach. Nie kpiła, lecz wyjątkowo nie miała zamiaru przebierać w słowach. Była dla niego zbyt miękka, teraz to wiedziała. Za długo mu pobłażała, przymykała oko na sygnały sugerujące, że coś jest nie tak. Koniec tego.
- Doskonale wiesz, że nie tylko batem możesz zmusić drugiego człowieka, aby tańczył jak mu zagrasz. Pogubiłeś się, Lasse, zrobił ci mętlik w głowie i nie myślisz jasno. Jeśli zastanowisz się nad tym na spokojnie, na chłodno, zobaczysz, że...
Zobaczysz, że nie istnieje taka miłość, a ten mężczyzna cię wykorzystuje. Mój biedny Lasse. Mój biedny, naiwny chłopiec.
Dahlia wydawała się na kilka chwil zapomnieć o obecności tego mężczyzny, którego teraz obwiniała o całe zło świata. W tamtym momencie wydawał się jej gorszy i bardziej parszywy od wszystkich ślepców świata razem wziętych. Brzydziła ją jego obecność, nie chciała nawet na Safíra spojrzeć, lecz bezczelność tego człowieka zmusiła ją do zwrócenia nań uwagi - choć może lepiej było, gdy ignorowała jego istnienie.
- Miłość? Ty nie masz pojęcia o miłości. - Stanowczość z jaką wypowiadała każde słowo jasno mówiła, że nie da się przekonać - nieistotne co powiedzą. Nie uwierzy w żadną miłość pomiędzy nim, bo to nie jest możliwe. Taka miłość po prostu nie miała prawa istnieć w naturze. Przez złość jaką w niej wzbudzał zaczęła aż drżeć na całym ciele. Uczyniła krok w jego stronę, skupiając na twarzy Safíra spojrzenie tak intensywne, jakby miała zamiar wwiercić mu się w duszę i wyryć na nim to, co mówiła, by nigdy o tym nie zapomniał. - Jak mogę? JAK JA MOGĘ? MOGĘ, BO GO KOCHAM. Kocham go prawdziwie, nie to co ty. Miłość to szczerość i troska o drugiego człowieka. Nawet jeśli to oznacza mówienie sobie najgorszej prawdy. Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Gdybyś naprawdę kochał Lasse jak mówisz, zostawiłbyś go w spokoju. Pozwoliłbyś mu żyć życiem na jakie zasługuje. Jeśli naprawdę byś go kochał, nie pozwoliłbyś, żeby stracił własne nazwisko i pozycję. Nie pozwoliłbyś, żeby odwróciła się od niego rodzina. Ty najwyraźniej z pełną świadomością konsekwencji ciągniesz go na dno. Dlaczego? BO MYŚLISZ TYLKO O SOBIE I WŁASNEJ CHUCI - mówiła podniesionym głosem, nie panowała już nawet nad tym, ostatnie zdanie jednak niemal wykrzyczała Safírowi w twarz z pretensją i żalem, a łzy wciąż płynęły gęsto po policzkach. Miała do niego ogromny żal. Odbierał im Lasse. Wciągał w zboczenie. Jeśli Lasse straci wszystko, to będzie wyłącznie jego wina.
- Ty nie pozwolisz obrażać siebie? - powtórzyła za Nørgaardem oniemiała, nie wierząc własnym uszom, nie wierząc, że powiedział to naprawdę. Zamrugała kilkukrotnie, jakby chciała strząsnąć z powiek sen, lecz wciąż była to jawa, znacznie gorsza od ponurego koszmaru. - To ty obraziłeś mnie i moją rodzinę w naszym domu okłamując nas i przyprowadzając tę całą Irene. Czy masz pojęcie co zrobi Halvard, gdy się dowie? Czy masz pojęcie jak to wszystko mogło się skończyć, jeśli wyjdzie na jaw, że kpisz z niego i robisz z nas idiotów? On będzie... On się… - pytała drżącym tonem, szczerze przerażona wizją rozgniewanego męża, który nigdy i nikomu nie pozwala z siebie kpić. Nawet gdyby chciała milczeć jak zaklęta o wszystkim, co tu widziała i słyszała, to nie potrafiłaby tego ukryć. Nie przed nim. Nie, gdy rozchodziło się o kogoś tak ważnego jak Lasse. Był Dahlii bliższy niż sądził i łamał jej serce, kiedy stawiał wyżej dewianta od niej i własnej rodziny. Czy naprawdę musiała mu przypominać i tłumaczyć jaki był jej mąż? Uświadamiać co zrobi, kiedy to wszystko wyjdzie na jaw? - Miałam cię za rozsądnego i mądrego galdra, Lasse. Tymczasem ty w ogóle nie myślisz o konsekwencjach. Nie tylko dla ciebie, a dla całej rodziny - przypomniała mu cierpliwie, zbolałym tonem. Nie miała zamiaru się poddawać. - Lasse, musisz spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać się do... do swoich ułomności. Nikt z nas nie jest idealny, ważne, aby nad tym pracować. Po prostu pozwól sobie pomóc.
FAMILY, DUTY, HONOR
Lasse Nørgaard
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Pon 19 Gru - 22:06
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Bał się takiego życia, ale strach nigdy nie był w stanie go przed niczym obronić. (Zwykł zostawiać go samego na końcach długich korytarzy, czasem porzucać w środku lasu, powykręcanego jak szmaciana lalka młodszej siostry). Bał się takiego życia, ale strach nie był sygnałem do ucieczki, a jedynie szlochem kogoś, kto nie umie odnaleźć wyjścia z płonącego budynku. Dym szczypał go w oczy, choć w wyobrażeniach dom był zimny i pozbawiony płomieni. Przypominał raczej biały szeregowy segment o oknach poprzecinanych miedzianymi szprosami i granatowych drzwiach; miał wąskie foyer wyłożone czarno-białą szachownicą kafelek i schody z wygiętą balustradą. Pachniało w nim gardenią i pożarem, wszystkie łóżka były tak zimne, jakby nikt nie spał tu od wielu lat. To było jedno z wielu wyobrażeń jego przyszłego więzienia — ładnego, zamkniętego na klucz miejsca, w którym kiedyś będzie musiał umrzeć. Nazywał je groźbą, choć w rzeczywistości było jedynie obowiązkiem, ponurą przepowiednią przyszłości, o którą nigdy dotąd nie pytał Norn w strachu, iż te powiedzą mu prawdę. Zrozumiał to, gdy miał szesnaście lat — stał obok ramienia matki na ślubie swojej kuzynki i przyglądał się jej tak zawzięcie, iż zapomniał zupełnie o mężczyźnie, za którego ją wydawano. Jej popielate włosy zaplątano w koronę z drobnych warkoczy, ramiona okryto grubo tkanym jedwabiem; przyłożyła biały rękaw do oczu i ktoś za nim powiedział, że płacze ze wzruszenia. Lasse nigdy nie zapomniał tamtego rękawa i tamtego profilu, jej wąskiej, długiej szyi ledwo podtrzymującej ciężką od rozpaczy głowę — wyobrażał sobie dziewczynę stojącą pewnego dnia przed nim w podobnej pozie, przecierającą oczy nadgarstkiem; wyobrażał sobie smutek przetykany kwiatami o barwie kości słoniowej, krótkie westchnienie młodości wysuwającej się po raz ostatni spomiędzy warg. I wtedy ktoś szepnąłby w sufit, że to ze wzruszenia, choć żadne z nich nie byłoby wzruszone — ani tamtego dnia, ani nigdy później. Zostaliby w tamtym więzieniu, ładnym więzieniu o czarno-białej podłodze i płonących bez przerwy fundamentach, a on musiałby udawać, że nie tęskni nocami za Safírem, że nie opłakuje życia, którego nigdy nie mógł mieć, bo te nigdy do niego nie należało. Zamiast obok swojej miłości, przyszłoby mu spać obok ciszy tak gęstej i upiornej, iż ta zaczęłaby w końcu szumieć w jego sercu jak ocean. Bał się, iż w tym nowym, koszmarnym życiu stałby się swoim ojcem i w końcu zrozumiałby w pełni jego wyniosły chłód i kłujące milczenie — z nieszczęścia i on nauczyłby się obojętności; przestałby nosić pamiątki w kieszeniach garniturów, myliłby imiona swoich dzieci, otwierałby na oścież okno w bibliotece, a potem godzinami patrzył w dół.
To niesprawiedliwe — mówił kiedyś z pijanym, infantylnym żalem dokuczliwie plączącym mu język. Co powinienem jej powiedzieć? Matka uwielbiała oceniać nowo poznane młode kobiety pod kątem przyszłych synowych, ale to Dahlia była w tym zawsze najlepsza. Czasem umawiała go na randki, najczęściej jednak tkała rzeczywistość tak, by każde spotkanie wydawało się przypadkowe — prosiła go, by odebrał zamówienie z kwiaciarni, twierdząc, że bez niego nie może zorganizować przyjęcia, zapraszała go do teatru, a potem zostawiała samego z bogom ducha winną dziewczyną, wymawiając się troską o Lovise, która została sama w domu z nową opiekunką. Była w tym taka wdzięczna i urocza, uśmiechała się tak szeroko, że w policzkach robiły się dołeczki i stale powtarzała, że chce jego szczęścia, tak jakby życie, które prowadził na własną rękę, było spadzistą, górską ścieżką ku podstarzałej samotności. W tamtych chwilach marzył o tym, by powiedzieć jej prawdę, wiedział jednak, że przestałaby go kochać, więc posłusznie uśmiechał się z podziwem do Sofii, gdy mówiła, że też robi doktorat, odpowiadał wymijająco na pytania Liv, która chciała wiedzieć, czy chciałby mieć dzieci, przychodził nawet na koncerty baletowe Dagny, która zawsze prosiła, żeby poszli do restauracji, a potem pijana obwieszczała, że mu, że ma takie smutne oczy i nie lubi jej całować. Dlaczego? Wymuszał śmiech, gasząc papierosa o murowaną fasadę kamienicy. Nie mógł powiedzieć prawdy — ani jej, ani Dahlii, części z niej nie potrafił wyznać nawet Safírowi.
Próbował przypomnieć sobie głos przyjaciółki, kiedy mówiła mu, że pragnie, żeby się zakochał. Twierdziła, że na to zasługuje, nie byłaby w stanie jednak zrozumieć kształtu jego miłości. Chciała dla niego dobrze, zawsze chciała dla niego dobrze, ale od kiedy pamiętał dobre intencje jego bliskich, nie różniły się wiele od dłoni zaciśniętych wokół gardła. Tym razem twarz Dahlii nie była twarzą starszej siostry, nie miała błysku troski w swoich migdałowych, pudrowo-niebieskich oczach — była wściekłą i smutna, łzy drżały niebezpiecznie na krańcach jej słów. Świat osuwał mu się spod stóp.
— Nie zdradziłem ich — wycedził, ostatkami sił powstrzymując napierający na zęby krzyk. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Dahlia tego nie rozumie, jak może nie widzieć, ile poświęcił w imię swojego nazwiska, jak lojalny i oddany był swojej rodzinie. Oddał im własną głowę, własną młodość, wolność i każdy plan, który mógłby mieć, gdyby nie poukładali jego życia od podstaw przed piątymi urodzinami. Nie mógł uwierzyć w to, że każdy fragment tego poświęcenia zanikał tylko dlatego, że się zakochał. — Brzmisz jak moja matka, Dahlia, wiesz o tym? Ona też uważa, że nie osiągnąłbym niczego, gdyby nie moje nazwisko. Dlatego nie szanują mnie na uczelni, wciąż mówią, że dziadek załatwił mi dyplom i miejsce w Instytucie! Nic nigdy nie jest moją zasługą, jestem bezwartościowy bez mojej rodziny — głos zachwiał się niebezpiecznie i podniósł o kilka tonów. Był wściekły i rozczarowany, łzy drapały go w gardło, wciąż wpatrywał się prosto w twarz swojej przyjaciółki. — Mam być wdzięczny za życie, które zaplanowano, zanim się urodziłem? Nigdy o to nie prosiłem. Nie możesz zmuszać mnie do spłacania długów, których nie chciałem zaciągać.
Nie wierzył jednak we własne słowa. Głos Dagmar tkwił w nim jak zaraza, jak pasożyt pożerający tkankę od środka, wraz z nią wszelką wiarę w to, iż był w stanie funkcjonować bez wparcia swojej rodziny. Czuł się tak, jakby wraz z nazwiskiem odkrajano część jego — Lasse był tylko połową człowieka.
— Dewiantem — powtórzył za nią cicho, czując kwaśny posmak jadu napływającego na język. Nie zdążył jednak zaprotestować, bo pretensje lały się dalej, a powietrze wokół nich gęstniało jak mgła. Bał się, że i Safír, i Dahlia zniknął za nią, a on już nigdy ich nie odnajdzie. — To nie jest miłość, Dahlia, to kontrola — wpadł jej w słowo, nadal ściszonym głosem, wbijając w nią parę wielkich oczu pełnych szklistej, granatowej desperacji. — W y i m a g i n o w a n y c h ? Nic nie wiesz o moich krzywdach! Ja... mam prawo... — przerwał, słysząc jak jego własny krzyk zamienia się w beznadziejne jąkanie. Bolało go serce, naderwane w tym miękkim miejscu, które wiele razy odkrywał przed Dahlią. Czuł ostrą końcówkę sztyletu wbitą między łopatki, tymczasem jego przyjaciółka łapała rękojeść i przekręcała ją raz jeszcze, zwracając się ku Safírowi, brzmiąc przy tym tak, jakby całe jego istnienie sprowadzało się do zimnego kąta tego pokoju. Lasse zadrżał, oszołomiony nagłą falą chłodu i własną paniką wzbierającą w płucach — oddech miał krótki i nierówny, obraz wokół niego stał się rozmazany i niestabilny, słyszał szaleńcze kołatanie własnego serca, obijającego się wściekle o żebra niczym dzikie zwierze próbujące znaleźć drogę ucieczki. Znajomy niski głos uniósł się nad jego głową, a on zapragnął osunąć się w ramiona Safíra mięknąc przy tym, jak topniejący wosk, błagać go płaczliwie, by powtarzał, że go kocha i że nie zrobili nic złego. Nie ma czego się wstydzić, bo on nie wstydził się miłości, a Lasse poczuł ciepło przebłyskujące nagle w rozpaczy. Przez kilka chwil chciał uciec Dahlii sprzed oczu i schować się za jego plecami, wspierając policzek o jego ramię. — Nie wiesz, o czym mówisz. Przestań traktować mnie, jakbym był dzieckiem albo idiotą! — Przypomniała mu się babka stale mówiąca do niego chłopcze, ojciec bez przerwy podważający jego decyzje. — I nie krzycz na niego, do cholery. Nie jest jednym z ludzi, którymi możesz pomiatać jak zwierzętami, bo myślisz, że twoje nazwisko czyni z ciebie kogoś lepszego.
Było mu niedobrze. Nie mógł znaleźć na ciele miejsca, które nie wydawałoby mu się obrzydliwe. Czuł żar pod naskórkiem, a wraz z nim wstyd, który barwił niebieskie linie jego żył zielonkawą trucizną. Wszystko wokół uginało się niebezpiecznie pod naporem jego lęku — panika zaciskała zęby wokół jego serca i ściskała tak długo, aż każde drgnienie organizmu zaczęło przypominać walkę o życie.
— To nigdy... To nigdy nie była wasza sprawa. Wybacz, ale nie obchodzi mnie co pomyśli Halvard. — Starał się utrzymać swoje istnienie w jednym kawałku. Mógłby opleść się ramionami i poczuć pod skórą dłoni wszystkie pęknięcia. Nie pamiętał już, w którym momencie rozpadł się zupełnie — czy zaczęło się od jego stanowczych słów, czy błagań Dahlii, czy może od głosu Safíra za jego plecami. Wiedział jedynie, że rozłamał się gdzieś między oddechami. Przypominał holenderską porcelanę, białą filiżankę malowaną w błękitne kwiaty, rozbitą na drewnianym, skośnie układanym parkiecie. — Nie chciałem zrobić niczego złego, nie chciałem... nikogo krzywdzić — jego głos był cichy i niespokojny, gdy chował twarz w zgięciu łokcia i w przypływie nagłej słabości opierał się ramieniem o ścianę. Nie chciał płakać, ale brakowało mu sił, by powstrzymać łzy spływające na policzki. — Kocham go, to nie jest zbrodnia... Nie chcę się leczyć, Dahlia. Błagam, nie rób mi tego.
To niesprawiedliwe — mówił kiedyś z pijanym, infantylnym żalem dokuczliwie plączącym mu język. Co powinienem jej powiedzieć? Matka uwielbiała oceniać nowo poznane młode kobiety pod kątem przyszłych synowych, ale to Dahlia była w tym zawsze najlepsza. Czasem umawiała go na randki, najczęściej jednak tkała rzeczywistość tak, by każde spotkanie wydawało się przypadkowe — prosiła go, by odebrał zamówienie z kwiaciarni, twierdząc, że bez niego nie może zorganizować przyjęcia, zapraszała go do teatru, a potem zostawiała samego z bogom ducha winną dziewczyną, wymawiając się troską o Lovise, która została sama w domu z nową opiekunką. Była w tym taka wdzięczna i urocza, uśmiechała się tak szeroko, że w policzkach robiły się dołeczki i stale powtarzała, że chce jego szczęścia, tak jakby życie, które prowadził na własną rękę, było spadzistą, górską ścieżką ku podstarzałej samotności. W tamtych chwilach marzył o tym, by powiedzieć jej prawdę, wiedział jednak, że przestałaby go kochać, więc posłusznie uśmiechał się z podziwem do Sofii, gdy mówiła, że też robi doktorat, odpowiadał wymijająco na pytania Liv, która chciała wiedzieć, czy chciałby mieć dzieci, przychodził nawet na koncerty baletowe Dagny, która zawsze prosiła, żeby poszli do restauracji, a potem pijana obwieszczała, że mu, że ma takie smutne oczy i nie lubi jej całować. Dlaczego? Wymuszał śmiech, gasząc papierosa o murowaną fasadę kamienicy. Nie mógł powiedzieć prawdy — ani jej, ani Dahlii, części z niej nie potrafił wyznać nawet Safírowi.
Próbował przypomnieć sobie głos przyjaciółki, kiedy mówiła mu, że pragnie, żeby się zakochał. Twierdziła, że na to zasługuje, nie byłaby w stanie jednak zrozumieć kształtu jego miłości. Chciała dla niego dobrze, zawsze chciała dla niego dobrze, ale od kiedy pamiętał dobre intencje jego bliskich, nie różniły się wiele od dłoni zaciśniętych wokół gardła. Tym razem twarz Dahlii nie była twarzą starszej siostry, nie miała błysku troski w swoich migdałowych, pudrowo-niebieskich oczach — była wściekłą i smutna, łzy drżały niebezpiecznie na krańcach jej słów. Świat osuwał mu się spod stóp.
— Nie zdradziłem ich — wycedził, ostatkami sił powstrzymując napierający na zęby krzyk. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Dahlia tego nie rozumie, jak może nie widzieć, ile poświęcił w imię swojego nazwiska, jak lojalny i oddany był swojej rodzinie. Oddał im własną głowę, własną młodość, wolność i każdy plan, który mógłby mieć, gdyby nie poukładali jego życia od podstaw przed piątymi urodzinami. Nie mógł uwierzyć w to, że każdy fragment tego poświęcenia zanikał tylko dlatego, że się zakochał. — Brzmisz jak moja matka, Dahlia, wiesz o tym? Ona też uważa, że nie osiągnąłbym niczego, gdyby nie moje nazwisko. Dlatego nie szanują mnie na uczelni, wciąż mówią, że dziadek załatwił mi dyplom i miejsce w Instytucie! Nic nigdy nie jest moją zasługą, jestem bezwartościowy bez mojej rodziny — głos zachwiał się niebezpiecznie i podniósł o kilka tonów. Był wściekły i rozczarowany, łzy drapały go w gardło, wciąż wpatrywał się prosto w twarz swojej przyjaciółki. — Mam być wdzięczny za życie, które zaplanowano, zanim się urodziłem? Nigdy o to nie prosiłem. Nie możesz zmuszać mnie do spłacania długów, których nie chciałem zaciągać.
Nie wierzył jednak we własne słowa. Głos Dagmar tkwił w nim jak zaraza, jak pasożyt pożerający tkankę od środka, wraz z nią wszelką wiarę w to, iż był w stanie funkcjonować bez wparcia swojej rodziny. Czuł się tak, jakby wraz z nazwiskiem odkrajano część jego — Lasse był tylko połową człowieka.
— Dewiantem — powtórzył za nią cicho, czując kwaśny posmak jadu napływającego na język. Nie zdążył jednak zaprotestować, bo pretensje lały się dalej, a powietrze wokół nich gęstniało jak mgła. Bał się, że i Safír, i Dahlia zniknął za nią, a on już nigdy ich nie odnajdzie. — To nie jest miłość, Dahlia, to kontrola — wpadł jej w słowo, nadal ściszonym głosem, wbijając w nią parę wielkich oczu pełnych szklistej, granatowej desperacji. — W y i m a g i n o w a n y c h ? Nic nie wiesz o moich krzywdach! Ja... mam prawo... — przerwał, słysząc jak jego własny krzyk zamienia się w beznadziejne jąkanie. Bolało go serce, naderwane w tym miękkim miejscu, które wiele razy odkrywał przed Dahlią. Czuł ostrą końcówkę sztyletu wbitą między łopatki, tymczasem jego przyjaciółka łapała rękojeść i przekręcała ją raz jeszcze, zwracając się ku Safírowi, brzmiąc przy tym tak, jakby całe jego istnienie sprowadzało się do zimnego kąta tego pokoju. Lasse zadrżał, oszołomiony nagłą falą chłodu i własną paniką wzbierającą w płucach — oddech miał krótki i nierówny, obraz wokół niego stał się rozmazany i niestabilny, słyszał szaleńcze kołatanie własnego serca, obijającego się wściekle o żebra niczym dzikie zwierze próbujące znaleźć drogę ucieczki. Znajomy niski głos uniósł się nad jego głową, a on zapragnął osunąć się w ramiona Safíra mięknąc przy tym, jak topniejący wosk, błagać go płaczliwie, by powtarzał, że go kocha i że nie zrobili nic złego. Nie ma czego się wstydzić, bo on nie wstydził się miłości, a Lasse poczuł ciepło przebłyskujące nagle w rozpaczy. Przez kilka chwil chciał uciec Dahlii sprzed oczu i schować się za jego plecami, wspierając policzek o jego ramię. — Nie wiesz, o czym mówisz. Przestań traktować mnie, jakbym był dzieckiem albo idiotą! — Przypomniała mu się babka stale mówiąca do niego chłopcze, ojciec bez przerwy podważający jego decyzje. — I nie krzycz na niego, do cholery. Nie jest jednym z ludzi, którymi możesz pomiatać jak zwierzętami, bo myślisz, że twoje nazwisko czyni z ciebie kogoś lepszego.
Było mu niedobrze. Nie mógł znaleźć na ciele miejsca, które nie wydawałoby mu się obrzydliwe. Czuł żar pod naskórkiem, a wraz z nim wstyd, który barwił niebieskie linie jego żył zielonkawą trucizną. Wszystko wokół uginało się niebezpiecznie pod naporem jego lęku — panika zaciskała zęby wokół jego serca i ściskała tak długo, aż każde drgnienie organizmu zaczęło przypominać walkę o życie.
— To nigdy... To nigdy nie była wasza sprawa. Wybacz, ale nie obchodzi mnie co pomyśli Halvard. — Starał się utrzymać swoje istnienie w jednym kawałku. Mógłby opleść się ramionami i poczuć pod skórą dłoni wszystkie pęknięcia. Nie pamiętał już, w którym momencie rozpadł się zupełnie — czy zaczęło się od jego stanowczych słów, czy błagań Dahlii, czy może od głosu Safíra za jego plecami. Wiedział jedynie, że rozłamał się gdzieś między oddechami. Przypominał holenderską porcelanę, białą filiżankę malowaną w błękitne kwiaty, rozbitą na drewnianym, skośnie układanym parkiecie. — Nie chciałem zrobić niczego złego, nie chciałem... nikogo krzywdzić — jego głos był cichy i niespokojny, gdy chował twarz w zgięciu łokcia i w przypływie nagłej słabości opierał się ramieniem o ścianę. Nie chciał płakać, ale brakowało mu sił, by powstrzymać łzy spływające na policzki. — Kocham go, to nie jest zbrodnia... Nie chcę się leczyć, Dahlia. Błagam, nie rób mi tego.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wyobrażał sobie swe serce na szpitalnej kozetce – uciśnięte w miejscu, gdzie ostry lancet rozcinał brzeg osierdzia, pozwalając, by cudze palce rozchyliły pąsową tkankę serca w poszukiwaniu właściwej diagnozy; jego miłość była chora – spuchnięta, nabiegła zgorzelą niewłaściwych emocji, ropiejąca w miejscach, gdzie niezdrowe pragnienia uciskały go zbyt dotkliwie, rozlewając się wzdłuż aorty purpurą bolesnego sińca, lecz nikt nie wiedział, jak ją uleczyć, sprawić, by skurczyła się w zaułku prawego przedsionka, zeschła i odpadła jak swędząca wypukłość liszaja, jakby wystarczyło, by jej nie drapał, a zagoiłaby się bez blizny. Matka głaskała go po głowie, kiedy leżał w łóżku z nogami podkurczonymi pod tkliwy brzuch i całowała go w czoło na dobranoc, nakrywając ustami miejsce nad brwią, gdzie ojciec uderzył go tak mocno, że krew, która spłynęła z rozchylonej rany, na chwilę przysłoniła mu źrenicę –nakładała szwy na jego okrucieństwo, usprawiedliwiając złość Fenrisa troską o jego dobro, choć był już wtedy wystarczająco duży, by wiedzieć, że przypominał w jego oczach szczenię, które topi się w zatoce, bo otworzyło oczy jako ostatnie i podczas gdy rodzeństwo bawiło się na podwórzu, to wciąż kołysało się na nogach, niepewne, jak stawiać kroki. Wszyscy mężczyźni w rodzinie patrzyli na niego w ten sam sposób – jakby nieprzebudzona w ciele magia objawiała się brakiem jednej z kończyn lub rozwartą dziurą w piersi, niemożliwą do ukrycia nawet pod grubą warstwą ubrań; był przekonany, że kiedy ojciec zamykał się za drzwiami stodoły, ostrzył nóż wygięty pod kształt jego chłopięcej grdyki, więc ukrywał się w ciasnym schowku na narzędzia, dopóki Abigel nie odnajdywała go kilka godzin później, zziębniętego i utrapionego płaczem – ojciec chce mnie zabić, mówił, a potem powtarzał zabije mnie, zabije mnie, zabije mnie, na co ona pochylała się nad nim troskliwie, układając swoje ciepłe, dziewczęce dłonie po obu stronach spuchniętej twarzy. Ojciec cię kocha, mówiła, choć oboje wiedzieli, że to kłamstwo.
Z perspektywy czasu wyobrażał sobie, że żył tak długo, jak żyła jego matka – troskliwe ramię, pod którym mógł schować się pod cudzym gniewem, pieszczota dłoni nakrywająca rozgorączkowane czoło, słowa dość łagodne, by wygładzić drżące struny jego naprężonych strachem nerwów; wtedy, w wieku czternastu lat, kiedy schwyciła go w łóżku z drugim chłopcem, z ustami wciąż jeszcze ogorzałymi ciepłem pocałunku, był jednak pewien, że prowadzi go na kamień, ciągnie pod wzniesioną dłoń kata jak ofiarę, która urodziła się już ze stryczkiem przewiązanym ciasno wokół szyi. Patrzył na Dahlię i widział przed sobą Margrét – jej spąsowiałą od rozpaczy twarz, niezdolną uwierzyć, że miłość, którą nosił w piersi, nie była chorobą domagającą się remedium jej gorliwej troski, czymś, co można było wyciąć spod osierdzia, pozostawiając serce nienaruszone; patrzył na Lassego i widział samego siebie – niezdolnego zaakceptować, jak ktoś, kto go kochał, mógł próbować przekonać go, że emocje, jakie nosił w piersi, obierały kształt puginału, skręcanego między żebrami, gdy cudza dłoń chwytała za wystającą spod skóry rękojeść. W szkole uczono go jak postępować z podobnym zranieniem – unieruchomić miejsce za pomocą jałowej gazy, okręcając ją wokół elementu uwięzionego głęboko w tkance; miłość miała pozostać zatrzymana w jego sercu, do czasu upewnienia się, że jej krawędź nie naruszyła łuku aorty, tymczasem matka wyrwała ją w odruchu przerażonego impulsu, pozwalając, by skrwawił na jej oczach. Nie chciał, by ta sama sytuacja spotkała Lassego – nie chciał widzieć go we własnej skórze, z sercem objętym pnączem zgrubiałych blizn; nie chciał stawać drzazgą pomiędzy nim a jego rodziną, nieumyślnie popychać go na rozdroże emocji, jakby mógł wybrać tylko jedną z tych dwóch rzeczy. Pamiętał, jak wiele razy w przeszłości oglądał się za siebie – przykucał pod pretekstem zawiązania buta i sięgał spojrzeniem we własną przeszłość, obraz majaczący przez horyzont ramienia, uciskający go za mostkiem bolesnym poczuciem straty; przed frontowymi drzwiami szkoły z płochością oglądał się na dzieci, których rodzice obejmowały je ciasno w talii i całowali w czoło, zanim przekraczały próg, przed własną dorosłością oglądał się natomiast na życie, które mógłby wieść, gdyby się dostosował – do matki, która ze łzami w oczach prosiła, by obiecał, że wyzdrowieje, do ojca, który usiłował ociosać toporny kontur jego charakteru, do życia, które nie wiedziało, gdzie pomieścić ludzi takich jak on. Przekonywał się, że w ten sposób nauczył się samodzielności – został pchnięty do wody, by samemu nauczyć się pływać, skrycie marzył jednak, by ktoś wziął go wtedy za rękę i zanurzył się powoli razem z nim.
Miał wrażenie, że znów tonął – zanurzał się pod ciężarem oskarżeń, pod krzykiem, płaczem i słowami, które wybijały płytkie zagłębienia w powierzchni świadomości; utknął pomiędzy dwoma cięciwami napiętych krtani i w pewnym momencie poczuł się, jakby rozpędzony wóz rozmowy zniósł ich z głównej ścieżki, trzęsąc się na kocich łbach uprzedzeń i trzepoczącego strachu – nie mogli już zawrócić, więc musieli w końcu na coś najechać i na czymś się rozbić. Nie masz pojęcia o miłości.
– Myślisz, że go wykorzystuję? – głos Dahlii wzniósł się do gniewu, jego opadł tymczasem stopniowo, ociężały półszeptem barytonu, którego drżenie zdradzało – jak na strunie – każdy akord jego emocji; nie chciał kłócić się o to, kto z nich kochał Lassego bardziej, nie zamierzał stawiać go w ostrzale pomiędzy kobiecą dumą, a własną potrzebą utwierdzenia się w tej miłości – w tym, że była prawdziwa i miała sposobność zamieszkać na stałe w jego sercu, nagle poczuł się jednak, jakby był wszystkim tym, o co oskarżała go Dahlia i nie potrafił zmusić się, by zwrócić wzrok w stronę przyjaciela, obawiając się, że odnajdzie w jego oczach potwierdzenie. Był od niego starszy, powinien był wiedzieć lepiej – wiedział lepiej, doskonale wiedział, że stawiał brudne buty własnych emocji w marmurowym holu jego serca, że nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do wysokich sufitów i dekoracyjnej sztukaterii. Całe życie nikt nie chciał przyjąć go takim, jakim był, nikt nie potrafił go pokochać – wyobrażał sobie, że mógł sam kochać siebie tak silnie, by wynagrodzić sobie własne osamotnienie; kiedy nie musiał dłużej udawać i kładł się w łóżku przy wygaszonym świetle, wciąż czuł się jednak, jakby serce wwiercało się w jego pierś, próbując wycofać się w głąb ciała i wyślizgnąć pomiędzy kręgami – w obecności Lassego to uczucie znikało, a on zastanawiał się, czy egoistycznie nie próbował wypełnić nim dziury we własnej piersi. – Jesteś przyzwyczajona, że wszyscy ci się podporządkują, do tego stopnia, że wchodzisz do cudzego mieszkania, pod pretekstem troski oskarżając go o sprzeciwianie się woli bogów? Co bogowie mogą wiedzieć o czymś tak przyziemnym… – przestąpił naprzód, czując jak drażliwa przewrotność drapie go za mostkiem, podsuwa niewłaściwy grymas ku linii ust. – Jak miłość? – zesztywniał nerwowo, lecz brodę wciąż trzymał rezolutnie podniesioną do góry, spojrzenie zawieszone pewnie na twarzy Dahlii, zanim nie sięgnął nim ostrożniej ku Nørgaardowi; na myśl, wbrew woli, przyszło mu, jak w takiej sytuacji postąpiłaby Sohvi – na pewno byłaby odważniejsza, wiedziałaby, jak nie zdradzić przyspieszonego rytmu gnającego przez aortę tętna.
Lasse płakał – wsparty o ścianę, ukrywał twarz w zgięciu łokcia, lecz jego ciało trzęsło się, jakby od stóp aż po czubek głowy przemknęła krakelura rychłego rozbicia, a on miał niebawem rozpaść się na podłodze, wykonany ledwie z cienkiej porcelany. Nie potrafił kontynuować kłótni – nigdy nie był taki jak Sohvi, brakowało mu zdeterminowania, śmiałości i właściwych słów; był zbyt łagodny, zawsze powtarzano, że pozwalał wchodzić sobie na głowę.
– Lasse… – jego głos zmiękł, schodząc ze stanowczego barytonu do szeptu, który znów brzmiał, jakby od dawna układał się w debrze jego krtani – sięgnął dłonią do mężczyzny, powoli obejmując go wokół talii, przyciągając bliżej do siebie. – Nikt nie będzie cię leczył, nie jesteś chory. – o ile łatwiej byłoby żyć, gdyby nic innego nie miało znaczenia. Zwrócił głowę w stronę Dahlii – był od niej wyższy, mimo to wyprostował się, mierząc ją zazielenionym gniewem spojrzeniem. – Powinnaś już iść. – odparł, siląc się na nieprzejednanie. – Nie widzisz, że go krzywdzisz?
Z perspektywy czasu wyobrażał sobie, że żył tak długo, jak żyła jego matka – troskliwe ramię, pod którym mógł schować się pod cudzym gniewem, pieszczota dłoni nakrywająca rozgorączkowane czoło, słowa dość łagodne, by wygładzić drżące struny jego naprężonych strachem nerwów; wtedy, w wieku czternastu lat, kiedy schwyciła go w łóżku z drugim chłopcem, z ustami wciąż jeszcze ogorzałymi ciepłem pocałunku, był jednak pewien, że prowadzi go na kamień, ciągnie pod wzniesioną dłoń kata jak ofiarę, która urodziła się już ze stryczkiem przewiązanym ciasno wokół szyi. Patrzył na Dahlię i widział przed sobą Margrét – jej spąsowiałą od rozpaczy twarz, niezdolną uwierzyć, że miłość, którą nosił w piersi, nie była chorobą domagającą się remedium jej gorliwej troski, czymś, co można było wyciąć spod osierdzia, pozostawiając serce nienaruszone; patrzył na Lassego i widział samego siebie – niezdolnego zaakceptować, jak ktoś, kto go kochał, mógł próbować przekonać go, że emocje, jakie nosił w piersi, obierały kształt puginału, skręcanego między żebrami, gdy cudza dłoń chwytała za wystającą spod skóry rękojeść. W szkole uczono go jak postępować z podobnym zranieniem – unieruchomić miejsce za pomocą jałowej gazy, okręcając ją wokół elementu uwięzionego głęboko w tkance; miłość miała pozostać zatrzymana w jego sercu, do czasu upewnienia się, że jej krawędź nie naruszyła łuku aorty, tymczasem matka wyrwała ją w odruchu przerażonego impulsu, pozwalając, by skrwawił na jej oczach. Nie chciał, by ta sama sytuacja spotkała Lassego – nie chciał widzieć go we własnej skórze, z sercem objętym pnączem zgrubiałych blizn; nie chciał stawać drzazgą pomiędzy nim a jego rodziną, nieumyślnie popychać go na rozdroże emocji, jakby mógł wybrać tylko jedną z tych dwóch rzeczy. Pamiętał, jak wiele razy w przeszłości oglądał się za siebie – przykucał pod pretekstem zawiązania buta i sięgał spojrzeniem we własną przeszłość, obraz majaczący przez horyzont ramienia, uciskający go za mostkiem bolesnym poczuciem straty; przed frontowymi drzwiami szkoły z płochością oglądał się na dzieci, których rodzice obejmowały je ciasno w talii i całowali w czoło, zanim przekraczały próg, przed własną dorosłością oglądał się natomiast na życie, które mógłby wieść, gdyby się dostosował – do matki, która ze łzami w oczach prosiła, by obiecał, że wyzdrowieje, do ojca, który usiłował ociosać toporny kontur jego charakteru, do życia, które nie wiedziało, gdzie pomieścić ludzi takich jak on. Przekonywał się, że w ten sposób nauczył się samodzielności – został pchnięty do wody, by samemu nauczyć się pływać, skrycie marzył jednak, by ktoś wziął go wtedy za rękę i zanurzył się powoli razem z nim.
Miał wrażenie, że znów tonął – zanurzał się pod ciężarem oskarżeń, pod krzykiem, płaczem i słowami, które wybijały płytkie zagłębienia w powierzchni świadomości; utknął pomiędzy dwoma cięciwami napiętych krtani i w pewnym momencie poczuł się, jakby rozpędzony wóz rozmowy zniósł ich z głównej ścieżki, trzęsąc się na kocich łbach uprzedzeń i trzepoczącego strachu – nie mogli już zawrócić, więc musieli w końcu na coś najechać i na czymś się rozbić. Nie masz pojęcia o miłości.
– Myślisz, że go wykorzystuję? – głos Dahlii wzniósł się do gniewu, jego opadł tymczasem stopniowo, ociężały półszeptem barytonu, którego drżenie zdradzało – jak na strunie – każdy akord jego emocji; nie chciał kłócić się o to, kto z nich kochał Lassego bardziej, nie zamierzał stawiać go w ostrzale pomiędzy kobiecą dumą, a własną potrzebą utwierdzenia się w tej miłości – w tym, że była prawdziwa i miała sposobność zamieszkać na stałe w jego sercu, nagle poczuł się jednak, jakby był wszystkim tym, o co oskarżała go Dahlia i nie potrafił zmusić się, by zwrócić wzrok w stronę przyjaciela, obawiając się, że odnajdzie w jego oczach potwierdzenie. Był od niego starszy, powinien był wiedzieć lepiej – wiedział lepiej, doskonale wiedział, że stawiał brudne buty własnych emocji w marmurowym holu jego serca, że nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do wysokich sufitów i dekoracyjnej sztukaterii. Całe życie nikt nie chciał przyjąć go takim, jakim był, nikt nie potrafił go pokochać – wyobrażał sobie, że mógł sam kochać siebie tak silnie, by wynagrodzić sobie własne osamotnienie; kiedy nie musiał dłużej udawać i kładł się w łóżku przy wygaszonym świetle, wciąż czuł się jednak, jakby serce wwiercało się w jego pierś, próbując wycofać się w głąb ciała i wyślizgnąć pomiędzy kręgami – w obecności Lassego to uczucie znikało, a on zastanawiał się, czy egoistycznie nie próbował wypełnić nim dziury we własnej piersi. – Jesteś przyzwyczajona, że wszyscy ci się podporządkują, do tego stopnia, że wchodzisz do cudzego mieszkania, pod pretekstem troski oskarżając go o sprzeciwianie się woli bogów? Co bogowie mogą wiedzieć o czymś tak przyziemnym… – przestąpił naprzód, czując jak drażliwa przewrotność drapie go za mostkiem, podsuwa niewłaściwy grymas ku linii ust. – Jak miłość? – zesztywniał nerwowo, lecz brodę wciąż trzymał rezolutnie podniesioną do góry, spojrzenie zawieszone pewnie na twarzy Dahlii, zanim nie sięgnął nim ostrożniej ku Nørgaardowi; na myśl, wbrew woli, przyszło mu, jak w takiej sytuacji postąpiłaby Sohvi – na pewno byłaby odważniejsza, wiedziałaby, jak nie zdradzić przyspieszonego rytmu gnającego przez aortę tętna.
Lasse płakał – wsparty o ścianę, ukrywał twarz w zgięciu łokcia, lecz jego ciało trzęsło się, jakby od stóp aż po czubek głowy przemknęła krakelura rychłego rozbicia, a on miał niebawem rozpaść się na podłodze, wykonany ledwie z cienkiej porcelany. Nie potrafił kontynuować kłótni – nigdy nie był taki jak Sohvi, brakowało mu zdeterminowania, śmiałości i właściwych słów; był zbyt łagodny, zawsze powtarzano, że pozwalał wchodzić sobie na głowę.
– Lasse… – jego głos zmiękł, schodząc ze stanowczego barytonu do szeptu, który znów brzmiał, jakby od dawna układał się w debrze jego krtani – sięgnął dłonią do mężczyzny, powoli obejmując go wokół talii, przyciągając bliżej do siebie. – Nikt nie będzie cię leczył, nie jesteś chory. – o ile łatwiej byłoby żyć, gdyby nic innego nie miało znaczenia. Zwrócił głowę w stronę Dahlii – był od niej wyższy, mimo to wyprostował się, mierząc ją zazielenionym gniewem spojrzeniem. – Powinnaś już iść. – odparł, siląc się na nieprzejednanie. – Nie widzisz, że go krzywdzisz?
Dahlia Tordenskiold
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Wto 10 Sty - 11:57
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Naprawdę pragnęła widzieć go szczęśliwym. Cieszył Dahlię jego uśmiech, zadowolenie, kiedy oglądał się w lustrze przymierzając nową koszulę, którą dopisywała do własnego rachunku i po cichutku modliła się, by Halvard podpisał je później nie przyglądając się im zbyt dokładnie. Lubiła słuchać jak opowiada o swoich studiach. Nauka czyniła go szczęśliwym, przymykała więc oko, że poświęcał jej więcej czasu niż by należało i odkładał w czasie wypełnienie powinności wobec rodziny. Myślała czasami, że musi mu pomóc odnaleźć prawdziwe szczęście, bo on jest zagubiony, wierzyła, że pewnego dnia podziękuje jej za pomoc i uparte starania w znalezieniu miłości. Wytrwale rozglądała się za miłymi dziewczętami za niego, mimo że odrzucał właściwie każdą. Nie poddawała się. Pragnęła jego szczęścia i sądziła, że wie lepiej, co mu je da. Rodzina - nic innego jak rodzina. Oczyma wyobraźni widziała ich wszystkich w swoim ogrodzie. Ragnvalda uczącego małego brzdąca Lasse lotu na dziecięcej gałęzi, Lovise zaplatającej warkocze ich córkom. Państwo Nørgaardów pijących wino przy zachodzącym słońcu naprzeciwko niej i Halvarda, zaśmiewających się do łez z szaleństw czasów studenckich. Własna rodzina dawała Dahlii tak wiele szczęścia i ciepła, że niemal obsesyjnie starała się, aby inni poczuli to samo. Zwłaszcza najbliżsi.
Dlaczego nie widział, że chce jedynie jego dobra?
- Twoja matka to mądra kobieta. Powinieneś jej słuchać - odparowała Dahlia, sugerując, że poniekąd się z nią zgadza. Nie całkowicie, nie w tym, dobrze przecież wiedział, że uważała go za niezwykle inteligentnego człowieka i utalentowanego galdra, że podziwiała ogrom jego wiedzy o magii runicznej i umiłowanie historii. W tamtym momencie jednak uznała, że może przekonanie o tym, że bez rodziny jest nikim pomoże mu w zrozumieniu, że jej potrzebuje - tak jak oni jego, że potrzebują się wzajemnie. - Jak możesz być aż tak niewdzięczny? - spytała niemal z obrzydzeniem, czyniąc mu kolejne wyrzuty, bo nie potrafiła zrozumieć jego toku myślenia. - Los nas wszystkich leży w rękach Norn, sam o tym doskonale wiesz, dlaczego buntujesz się przeciw niemu? Dlaczego nie rozumiesz, że odnajdziesz szczęście, gdy przestaniesz sprzeciwiać się swojemu przeznaczeniu? Myślisz, że Norny z ciebie zakpiły obdarzając cię trzecim okiem? Pobłogosławily cię, chociaż wszyscy wokół sądzą inaczej, a teraz ty plujesz im w twarz. Obrażasz to, kim jesteś!
Pani Tordenskiold nie mogła tego pojąć. Odrzucenia wszystkiego, co definiowało to, kim jest. Podobny bunt był właściwy nieznośnym nastolatkom, którym hormony mąciły w głowach, ale to przechodziło z czasem. Naprawdę wolałby urodzić się kimś innym? Doświadczyć ubóstwa? Nawet jeśli to nazwisko zagwarantowałoby mu miejsce w Instytucie, powinien się z tego cieszyć, powinien być za to wdzięczny i dziękować Kasandrze na kolanach, że pozwala mu spełniać swoje ambicje.
- Znam się odkąd byłeś małym chłopcem, Lasse. Teraz mówisz, że nie mam pojęcia o twoich krzywdach? - uniosła rękę do serca, czując bolesne ukłucie w piersi, przez myśl, że może tylko wydawało jej się, że go zna.
Do dziś sądziła, że ich przyjaźń jest szczera i prawdziwa. Nie mówiła mu wszystkiego, nie wymagała też spowiedzi od niego, ale i nie kłamała. Niekiedy po prostu milczała, zbywała go uśmiechem, nie karmiła Lasse jednak kłamstwami, tak jak innych. Uderzyła ją myśl, że on postępować inaczej, że naprawdę nie ma zielonego pojęcia o jego uczuciach, że nie zna jego prawdziwych myśli.
Może tak naprawdę go nie znała. Może Lasse Nørgaard był dla niej całkowicie obcym człowiekiem, a ktoś, kogo uważała za młodszego brata był jedynie wymysłem romantycznej wyobraźni. Może widziała w nim tylko to, co chciał by widziała i to ona dała się zwieść obrazowi malowanemu przez długie lata, a nie mającemu nic wspólnego z rzeczywistością. Myśl ta bolała tak mocno, że zacisnęła powieki, a łzy i tak płynęły gęsto, klatka piersiowa zafalowała pod wpływem szlochu. Przez kilka chwil nie potrafiła spojrzeć ani na jednego, ani na drugiego. Uniosła do twarzy dłoń, ukrywając przed nimi własną rozpacz, wycierając łzy i biorąc głęboki oddech.
Opanuj się, nakazała sobie. Przypomniała sobie znów, w bardzo bolesny sposób, że ufać mogła jedynie sobie, Halvardowi i jarlom ich klanów.
- Aby mieć prawa, należy wypełniać swoje obowiązki - przypomniała mu znów, dopiero po dłuższej chwili znów unosząc na Lasse zbolały wzrok. Zaczynało brakować jej słów. Po raz pierwszy czuła, że nie potrafi do niego dotrzeć, że naprawdę nie zna tego człowieka, który teraz zarzucał jej wyniosłość. Oniemiała i zacisnęła dłoń na oparciu najbliższego krzesła. Oczywiście, że przez swoje nazwisko była lepsza od innych. W żyłach Dahlii płynęła stara, szlachetniejsza krew. Odebrała lepsze wychowanie, wykształcenie, mogła obcować z najwyższą kulturą i sztuką, rozmawiać z elitą inteligencji tego kraju. Miała pełne prawo czuć się lepsza. Dawniej Lasse utwierdzał ją w tym przekonaniu. Przytakiwał i przyznawał rację. W wyniosłości tej tkwił jej urok.
Jak bardzo Safír musiał namieszać mu w głowie, zwrócić Lasse przeciwko rodzinie, skoro wymierzał jej tak okrutne ciosy?
- Odebrałeś nam go. Gorzko tego pożałujesz - powiedziała cicho, powoli, patrząc na Safíra nienawistnie. Nie odniosła się do zarzutu Lasse. Nie miała najmniejszego zamiaru. - Tak, manipulujesz nim - odpowiedziała śmiało Dahlia, święcie przekonana o prawdziwości swoich teorii, posyłając mężczyźnie pełne wzgardy spojrzenie. - Nie tylko tak myślę. Ja to wiem - uściśliła, aby podkreślić jego okrucieństwo wobec Lasse. Tylko naprawdę podły człowiek mógł krzywdzić drugiego pod osłoną pozorów uczuć i miłości. Najokrutniejszy rodzaj manipulacji drugim człowiekiem. Tak właśnie go teraz postrzegała. Jako najbardziej podłego manipulanta pod słońcem i brzydziła się nim. Brzydziła po stokroć i nie rozumiała dlaczego Lasse tego nie dostrzega. Dlaczego jej nie słucha? Co miała powiedzieć, co mogła zrobić, aby spojrzał na to wszystko trzeźwo? To zabawne, że oboje mieli tak podobne myśli. Czasami rozumieli się bez słów. Wystarczyło jedno spojrzenie i wybuchali śmiechem, rozbawieni dokładnie tym samym, co pozostawało dla innych zagadką. Teraz wydawało jej się, że mówią w różnych językach.
- Jeśli nie obchodzi cię co pomyśli Halvard, nie obchodzi cię też co myślę ja - odparła głucho. Głęboko zranił ją tym słowami. Znał ich, znał oboje od samego początku, zawsze był gdzieś obok, mogąc przyjrzeć im się uważniej niż inni. Musiał mieć świadomość tego, że zdanie Halvarda determinowało większość ich wyborów i decyzji, jej wyborów. Świadomość tego, że go posłucha, jeśli zabroni jej i dzieciom spotkań z kimś takim jak on. Czy wiedział jednak, że zgadzałaby się z nim szczerze i w pełni? Czy zdawał sobie sprawę z konsekwencji swoich wyborów? Nie mogła pozwolić, aby jej dzieci spędzały czas w towarzystwie dewianta. Myśl o tym, że przekładał chore pragnienia ponad najbliższych i swoją przyszłość raniła Dahlię do żywego. Każdym słowem o rzekomej miłości do Safíra wbijał w jej serce kolejny rozżarzony do czerwoności pręt.
- Sądzisz, że jesteś od nich mądrzejszy? Od bogów? Ktoś taki jak ty nie ma prawa o nich mówić - zakpiła - Nazywając miłość przyziemną dajesz tylko kolejny dowód na to, że to dla ciebie nic innego niż… niz... - … niż seks, co nie chciało przejść Dahlii przez gardło, bo robiło jej się niedobrze na myśl o Safirze dotykającym Lasse tak jak mężczyzna dotykał kobiety - bądź odwrotnie, nad tym nie chciała się zastanawiać, kręciło się jej w głowie od tej obrzydliwości. - … niż fizyczność - dokończyła kulawo, niezruszona ni drażliwym grymasem jego twarzy, ni nerwowym spojrzeniem, tak odważnie wymierzonym prosto w jasne oczy. - Widzisz Lasse? Czym jest jego miłość? Zasługujesz na więcej. Wiesz, że zasługujesz na prawdziwe uczucie. Na miłość kobiety i waszych dzieci - zwróciła się do przyjaciela rozpaczliwie, jakby właśnie przyłapała Safíra na gorącym uczynku. Wymierzyła wręcz oskarżycielsko w niego palcem, chcąc by Lasse dostrzegł to, co ona widziała na pierwszy rzut oka - kłamstwo, obłudę, dewiacje i niemoralność. - To mieszkanie mojego przyjaciela, mojego brata[, o którego prawdziwie się troszczę. Ktoś taki jak ty tego nie pojmie, oszczędź sobie prób - ucięła kąśliwie, nie mając najmniejszego zamiaru się z tego tłumaczyć, choć cichy głosik w głowie podpowiadał, że miał niewielki ułamek racji - nie zapukała nawet, weszła do mieszkania Nørgaardów tak jak zawsze, przyzwyczajona do tego, że traktują ją jak członka własnej rodziny.
Pamiętała dokładnie tamtą chwilę. Pierwsze łzy Lasse, ronione gęsto, drżące ciało pod wpływem szlochu, słaby od smutku głos i blady, fałszywy uśmiech, gdy starła mu je jedwabną chusteczką. Całowała go w czubek głowy i powtarzała, że powinien o tym zapomnieć, że Wahlberg może tylko mu się śnił, a jeśli nie, to niech tak to potraktuje. Jak sen, który nigdy się nie wydarzył. Pocieszała go tak, jak pocieszała młodszą siostrę, mimo że raziły ją wtedy męskie łzy z tak błahego powodu. Znów tłumaczyła to młodością, niedojrzałością i nadwrażliwością, jaką bogowie obdarzyli go wraz z trzecim okiem. Nie potrafiła teraz patrzeć na niego z podobnym zrozumieniem. Pierwszym odruchem był krok naprzód, gdy Lasse w swej słabości wsparł się o ścisnę, zanosząc się płaczem jak dziecko. Chciała go objąć ramieniem, zapewnić po raz kolejny, że będzie dobrze, powiedzieć znów, że jest z nim i mu pomoże, niech się nie martwi. Pierwszy znalazł się przy nim on, obejmując go w talii, przyciągając do siebie, a Dahlii znów zrobiło się niedobrze na ten widok. Twarz jej stężała, a jasnobłękitne oczy zaczęły przypominać dwie kostki lodu.
- Mój sześcioletni syn nie mazgaił się jak ty, gdy zostawał sam w świątyni. Sześciolatek potrafił zrozumieć swoje obowiązki i zaakceptować los, który napisały dla niego Norny. Przestań się mazgaić, Lasse, masz dwadzieścia lat więcej. Nie chcesz być traktowany jak dziecko, więc przestań się tak zachowywać. Przestań się mazgaić, Lasse, osłabiasz mnie. - Niewielu wiedziało ile kosztowały ją podobne słowa. Jak mocno przeżyła odejście Ingvara do świątyni. Nie potrafiła się wtedy z tym pogodzić, Nie potrafiła zapomnieć spojrzenia swojego syna, przestraszonego i smutnego, gdy odchodzili, pozostawiając go w świątyni Odyna. Wzrok ten prześladował ją do dziś. On jednak nie płakał. Nie łkał, nie prosił, aby go tu nie zostawiali. Przyjął swój los jak prawdziwy Tordenskiold, ale to nie miało znaczenia dla serca matki, które krwawiło do dziś, które czuło się winne, jakby porzuciła go co najmniej w lesie. Nie potrafiła więc współczuć dorosłemu mężczyźnie, mazgającemu się, bo ktoś powiedział mu prawdę o jego dewiacjach głośno. Głos kobiety nie drżał już jak wcześniej. Był cichszy i zimny, jakby za wszelką cenę starała się stłamsić emocje, zabrzmiał niemal okrutnie, lecz dłonie Safíra na jego ciele działały na nią jak płachta na byka. Wyznania miłości, o której najwyraźniej nie miał pojęcia. Żaden z nich. Wiele się teraz po nich spodziewała, lecz nie tego, że zostanie wyproszona. Chwię wpatrywała się w Safíra szeroko otwartymi oczyma, oniemiała, że miał czelność odezwać się do n i e j w taki sposób.
Cała ich trójka była przekonana, że postępuje słusznie, że czyni dobrze, a wszystko to determinowane jest szczerą miłością. Miłość powinna koić, łagodzić ból i leczyć rany, powinna być jak ciepło ogniska w mroźny dzień, rozgrzewać i napawać nadzieją.
Dlaczego więc teraz bolała aż tak mocno?
Widziała, że każde jej słowo krzywdzi Lasse, oczywiście, że to dostrzegała. Wierzyła jednak, że to konieczne. Absolutnie konieczne, aby mu pomóc. Tak jak medyk przypalał ranę, tamując krwawienie, ona musiała sparzyć jego, uświadomić mu bolesną prawdę, otworzyć oczy. Rozpuścić wszystkie kłamstwa, którymi karmił go ten oszust. Każde słowo bolało Dahlię nie mniej, niż jego. Dla bliskich była jednak gotowa na wszystko. O każdego walczyłaby jak lwica, przekraczając własne granice, tak jak dziś.
Uczyniła coś, czego nie robiła prawie nigdy. Ona, kobieta opanowana i cierpliwa, w milczeniu znosząca każdy cios od życia i niepowodzenie, zemstę zawsze planującą na chłodno - uniosła teraz dłoń, chcąc mieć pewność, że promień zaklęcia pomknie w stronę Safíra celnie.
- Zostaw go. Puść go. Wynoś się stąd! HRINDA! - Ostatnie słowo, inkantację, wyrzekła podniesionym głosem, właściwie niepewna, czy odniesie oczekiwany skutek; nigdy nie użyła jeszcze tego czaru, nigdy nie miała ku temu powodów. Niewiele było w stanie tak mocno wytrącić Dahlię Tordenskiold z równowagi, Safírowi udało się dokonać niemal niemożliwego.
- Lasse - w kobiecym głosie coś się zmieniło, rozbrzmiała w nim nuta groźby, do której nie chciała się posuwać. - Nie zmuszaj mnie do ostateczności. Jeśli... jeśli nie zaczniesz się leczyć, jesli nie pójdziesz po rozum do głowy, to... to nie zobaczysz więcej ani mnie, ani moich dzieci. Rozumiesz? Nigdy. Nie rób tego Lovise. Ona cię kocha.
Jeśli on wyciągnął najcięższe działa, nie mogła pozostać mu dłużna.
Hrinda (Repello) – odrzuca z niemałym impetem przeciwnika na kilka metrów.
Próg: 45.
46 (k100) + 6 (m. użytkowa) + 3 (medalion z prasiolitem) = 55/45
2 - zaklęcie celne
Dlaczego nie widział, że chce jedynie jego dobra?
- Twoja matka to mądra kobieta. Powinieneś jej słuchać - odparowała Dahlia, sugerując, że poniekąd się z nią zgadza. Nie całkowicie, nie w tym, dobrze przecież wiedział, że uważała go za niezwykle inteligentnego człowieka i utalentowanego galdra, że podziwiała ogrom jego wiedzy o magii runicznej i umiłowanie historii. W tamtym momencie jednak uznała, że może przekonanie o tym, że bez rodziny jest nikim pomoże mu w zrozumieniu, że jej potrzebuje - tak jak oni jego, że potrzebują się wzajemnie. - Jak możesz być aż tak niewdzięczny? - spytała niemal z obrzydzeniem, czyniąc mu kolejne wyrzuty, bo nie potrafiła zrozumieć jego toku myślenia. - Los nas wszystkich leży w rękach Norn, sam o tym doskonale wiesz, dlaczego buntujesz się przeciw niemu? Dlaczego nie rozumiesz, że odnajdziesz szczęście, gdy przestaniesz sprzeciwiać się swojemu przeznaczeniu? Myślisz, że Norny z ciebie zakpiły obdarzając cię trzecim okiem? Pobłogosławily cię, chociaż wszyscy wokół sądzą inaczej, a teraz ty plujesz im w twarz. Obrażasz to, kim jesteś!
Pani Tordenskiold nie mogła tego pojąć. Odrzucenia wszystkiego, co definiowało to, kim jest. Podobny bunt był właściwy nieznośnym nastolatkom, którym hormony mąciły w głowach, ale to przechodziło z czasem. Naprawdę wolałby urodzić się kimś innym? Doświadczyć ubóstwa? Nawet jeśli to nazwisko zagwarantowałoby mu miejsce w Instytucie, powinien się z tego cieszyć, powinien być za to wdzięczny i dziękować Kasandrze na kolanach, że pozwala mu spełniać swoje ambicje.
- Znam się odkąd byłeś małym chłopcem, Lasse. Teraz mówisz, że nie mam pojęcia o twoich krzywdach? - uniosła rękę do serca, czując bolesne ukłucie w piersi, przez myśl, że może tylko wydawało jej się, że go zna.
Do dziś sądziła, że ich przyjaźń jest szczera i prawdziwa. Nie mówiła mu wszystkiego, nie wymagała też spowiedzi od niego, ale i nie kłamała. Niekiedy po prostu milczała, zbywała go uśmiechem, nie karmiła Lasse jednak kłamstwami, tak jak innych. Uderzyła ją myśl, że on postępować inaczej, że naprawdę nie ma zielonego pojęcia o jego uczuciach, że nie zna jego prawdziwych myśli.
Może tak naprawdę go nie znała. Może Lasse Nørgaard był dla niej całkowicie obcym człowiekiem, a ktoś, kogo uważała za młodszego brata był jedynie wymysłem romantycznej wyobraźni. Może widziała w nim tylko to, co chciał by widziała i to ona dała się zwieść obrazowi malowanemu przez długie lata, a nie mającemu nic wspólnego z rzeczywistością. Myśl ta bolała tak mocno, że zacisnęła powieki, a łzy i tak płynęły gęsto, klatka piersiowa zafalowała pod wpływem szlochu. Przez kilka chwil nie potrafiła spojrzeć ani na jednego, ani na drugiego. Uniosła do twarzy dłoń, ukrywając przed nimi własną rozpacz, wycierając łzy i biorąc głęboki oddech.
Opanuj się, nakazała sobie. Przypomniała sobie znów, w bardzo bolesny sposób, że ufać mogła jedynie sobie, Halvardowi i jarlom ich klanów.
- Aby mieć prawa, należy wypełniać swoje obowiązki - przypomniała mu znów, dopiero po dłuższej chwili znów unosząc na Lasse zbolały wzrok. Zaczynało brakować jej słów. Po raz pierwszy czuła, że nie potrafi do niego dotrzeć, że naprawdę nie zna tego człowieka, który teraz zarzucał jej wyniosłość. Oniemiała i zacisnęła dłoń na oparciu najbliższego krzesła. Oczywiście, że przez swoje nazwisko była lepsza od innych. W żyłach Dahlii płynęła stara, szlachetniejsza krew. Odebrała lepsze wychowanie, wykształcenie, mogła obcować z najwyższą kulturą i sztuką, rozmawiać z elitą inteligencji tego kraju. Miała pełne prawo czuć się lepsza. Dawniej Lasse utwierdzał ją w tym przekonaniu. Przytakiwał i przyznawał rację. W wyniosłości tej tkwił jej urok.
Jak bardzo Safír musiał namieszać mu w głowie, zwrócić Lasse przeciwko rodzinie, skoro wymierzał jej tak okrutne ciosy?
- Odebrałeś nam go. Gorzko tego pożałujesz - powiedziała cicho, powoli, patrząc na Safíra nienawistnie. Nie odniosła się do zarzutu Lasse. Nie miała najmniejszego zamiaru. - Tak, manipulujesz nim - odpowiedziała śmiało Dahlia, święcie przekonana o prawdziwości swoich teorii, posyłając mężczyźnie pełne wzgardy spojrzenie. - Nie tylko tak myślę. Ja to wiem - uściśliła, aby podkreślić jego okrucieństwo wobec Lasse. Tylko naprawdę podły człowiek mógł krzywdzić drugiego pod osłoną pozorów uczuć i miłości. Najokrutniejszy rodzaj manipulacji drugim człowiekiem. Tak właśnie go teraz postrzegała. Jako najbardziej podłego manipulanta pod słońcem i brzydziła się nim. Brzydziła po stokroć i nie rozumiała dlaczego Lasse tego nie dostrzega. Dlaczego jej nie słucha? Co miała powiedzieć, co mogła zrobić, aby spojrzał na to wszystko trzeźwo? To zabawne, że oboje mieli tak podobne myśli. Czasami rozumieli się bez słów. Wystarczyło jedno spojrzenie i wybuchali śmiechem, rozbawieni dokładnie tym samym, co pozostawało dla innych zagadką. Teraz wydawało jej się, że mówią w różnych językach.
- Jeśli nie obchodzi cię co pomyśli Halvard, nie obchodzi cię też co myślę ja - odparła głucho. Głęboko zranił ją tym słowami. Znał ich, znał oboje od samego początku, zawsze był gdzieś obok, mogąc przyjrzeć im się uważniej niż inni. Musiał mieć świadomość tego, że zdanie Halvarda determinowało większość ich wyborów i decyzji, jej wyborów. Świadomość tego, że go posłucha, jeśli zabroni jej i dzieciom spotkań z kimś takim jak on. Czy wiedział jednak, że zgadzałaby się z nim szczerze i w pełni? Czy zdawał sobie sprawę z konsekwencji swoich wyborów? Nie mogła pozwolić, aby jej dzieci spędzały czas w towarzystwie dewianta. Myśl o tym, że przekładał chore pragnienia ponad najbliższych i swoją przyszłość raniła Dahlię do żywego. Każdym słowem o rzekomej miłości do Safíra wbijał w jej serce kolejny rozżarzony do czerwoności pręt.
- Sądzisz, że jesteś od nich mądrzejszy? Od bogów? Ktoś taki jak ty nie ma prawa o nich mówić - zakpiła - Nazywając miłość przyziemną dajesz tylko kolejny dowód na to, że to dla ciebie nic innego niż… niz... - … niż seks, co nie chciało przejść Dahlii przez gardło, bo robiło jej się niedobrze na myśl o Safirze dotykającym Lasse tak jak mężczyzna dotykał kobiety - bądź odwrotnie, nad tym nie chciała się zastanawiać, kręciło się jej w głowie od tej obrzydliwości. - … niż fizyczność - dokończyła kulawo, niezruszona ni drażliwym grymasem jego twarzy, ni nerwowym spojrzeniem, tak odważnie wymierzonym prosto w jasne oczy. - Widzisz Lasse? Czym jest jego miłość? Zasługujesz na więcej. Wiesz, że zasługujesz na prawdziwe uczucie. Na miłość kobiety i waszych dzieci - zwróciła się do przyjaciela rozpaczliwie, jakby właśnie przyłapała Safíra na gorącym uczynku. Wymierzyła wręcz oskarżycielsko w niego palcem, chcąc by Lasse dostrzegł to, co ona widziała na pierwszy rzut oka - kłamstwo, obłudę, dewiacje i niemoralność. - To mieszkanie mojego przyjaciela, mojego brata[, o którego prawdziwie się troszczę. Ktoś taki jak ty tego nie pojmie, oszczędź sobie prób - ucięła kąśliwie, nie mając najmniejszego zamiaru się z tego tłumaczyć, choć cichy głosik w głowie podpowiadał, że miał niewielki ułamek racji - nie zapukała nawet, weszła do mieszkania Nørgaardów tak jak zawsze, przyzwyczajona do tego, że traktują ją jak członka własnej rodziny.
Pamiętała dokładnie tamtą chwilę. Pierwsze łzy Lasse, ronione gęsto, drżące ciało pod wpływem szlochu, słaby od smutku głos i blady, fałszywy uśmiech, gdy starła mu je jedwabną chusteczką. Całowała go w czubek głowy i powtarzała, że powinien o tym zapomnieć, że Wahlberg może tylko mu się śnił, a jeśli nie, to niech tak to potraktuje. Jak sen, który nigdy się nie wydarzył. Pocieszała go tak, jak pocieszała młodszą siostrę, mimo że raziły ją wtedy męskie łzy z tak błahego powodu. Znów tłumaczyła to młodością, niedojrzałością i nadwrażliwością, jaką bogowie obdarzyli go wraz z trzecim okiem. Nie potrafiła teraz patrzeć na niego z podobnym zrozumieniem. Pierwszym odruchem był krok naprzód, gdy Lasse w swej słabości wsparł się o ścisnę, zanosząc się płaczem jak dziecko. Chciała go objąć ramieniem, zapewnić po raz kolejny, że będzie dobrze, powiedzieć znów, że jest z nim i mu pomoże, niech się nie martwi. Pierwszy znalazł się przy nim on, obejmując go w talii, przyciągając do siebie, a Dahlii znów zrobiło się niedobrze na ten widok. Twarz jej stężała, a jasnobłękitne oczy zaczęły przypominać dwie kostki lodu.
- Mój sześcioletni syn nie mazgaił się jak ty, gdy zostawał sam w świątyni. Sześciolatek potrafił zrozumieć swoje obowiązki i zaakceptować los, który napisały dla niego Norny. Przestań się mazgaić, Lasse, masz dwadzieścia lat więcej. Nie chcesz być traktowany jak dziecko, więc przestań się tak zachowywać. Przestań się mazgaić, Lasse, osłabiasz mnie. - Niewielu wiedziało ile kosztowały ją podobne słowa. Jak mocno przeżyła odejście Ingvara do świątyni. Nie potrafiła się wtedy z tym pogodzić, Nie potrafiła zapomnieć spojrzenia swojego syna, przestraszonego i smutnego, gdy odchodzili, pozostawiając go w świątyni Odyna. Wzrok ten prześladował ją do dziś. On jednak nie płakał. Nie łkał, nie prosił, aby go tu nie zostawiali. Przyjął swój los jak prawdziwy Tordenskiold, ale to nie miało znaczenia dla serca matki, które krwawiło do dziś, które czuło się winne, jakby porzuciła go co najmniej w lesie. Nie potrafiła więc współczuć dorosłemu mężczyźnie, mazgającemu się, bo ktoś powiedział mu prawdę o jego dewiacjach głośno. Głos kobiety nie drżał już jak wcześniej. Był cichszy i zimny, jakby za wszelką cenę starała się stłamsić emocje, zabrzmiał niemal okrutnie, lecz dłonie Safíra na jego ciele działały na nią jak płachta na byka. Wyznania miłości, o której najwyraźniej nie miał pojęcia. Żaden z nich. Wiele się teraz po nich spodziewała, lecz nie tego, że zostanie wyproszona. Chwię wpatrywała się w Safíra szeroko otwartymi oczyma, oniemiała, że miał czelność odezwać się do n i e j w taki sposób.
Cała ich trójka była przekonana, że postępuje słusznie, że czyni dobrze, a wszystko to determinowane jest szczerą miłością. Miłość powinna koić, łagodzić ból i leczyć rany, powinna być jak ciepło ogniska w mroźny dzień, rozgrzewać i napawać nadzieją.
Dlaczego więc teraz bolała aż tak mocno?
Widziała, że każde jej słowo krzywdzi Lasse, oczywiście, że to dostrzegała. Wierzyła jednak, że to konieczne. Absolutnie konieczne, aby mu pomóc. Tak jak medyk przypalał ranę, tamując krwawienie, ona musiała sparzyć jego, uświadomić mu bolesną prawdę, otworzyć oczy. Rozpuścić wszystkie kłamstwa, którymi karmił go ten oszust. Każde słowo bolało Dahlię nie mniej, niż jego. Dla bliskich była jednak gotowa na wszystko. O każdego walczyłaby jak lwica, przekraczając własne granice, tak jak dziś.
Uczyniła coś, czego nie robiła prawie nigdy. Ona, kobieta opanowana i cierpliwa, w milczeniu znosząca każdy cios od życia i niepowodzenie, zemstę zawsze planującą na chłodno - uniosła teraz dłoń, chcąc mieć pewność, że promień zaklęcia pomknie w stronę Safíra celnie.
- Zostaw go. Puść go. Wynoś się stąd! HRINDA! - Ostatnie słowo, inkantację, wyrzekła podniesionym głosem, właściwie niepewna, czy odniesie oczekiwany skutek; nigdy nie użyła jeszcze tego czaru, nigdy nie miała ku temu powodów. Niewiele było w stanie tak mocno wytrącić Dahlię Tordenskiold z równowagi, Safírowi udało się dokonać niemal niemożliwego.
- Lasse - w kobiecym głosie coś się zmieniło, rozbrzmiała w nim nuta groźby, do której nie chciała się posuwać. - Nie zmuszaj mnie do ostateczności. Jeśli... jeśli nie zaczniesz się leczyć, jesli nie pójdziesz po rozum do głowy, to... to nie zobaczysz więcej ani mnie, ani moich dzieci. Rozumiesz? Nigdy. Nie rób tego Lovise. Ona cię kocha.
Jeśli on wyciągnął najcięższe działa, nie mogła pozostać mu dłużna.
Hrinda (Repello) – odrzuca z niemałym impetem przeciwnika na kilka metrów.
Próg: 45.
46 (k100) + 6 (m. użytkowa) + 3 (medalion z prasiolitem) = 55/45
2 - zaklęcie celne
FAMILY, DUTY, HONOR
Mistrz Gry
Re: 10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Wto 10 Sty - 11:57
The member 'Dahlia Tordenskiold' has done the following action : kości
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Wstyd kleił się do niego jak pot, jak piasek, jak jego własne ręce śledzące załamania ciała z desperacją kogoś, kto próbuje utrzymać w całości pękające szkło; wstyd był chorobą, zwierzęciem i człowiekiem, był wszystkim, co kiedykolwiek przyjrzało mu się z bliska. Być może powinien wspominać z czułością dzień, w którym matka pozwoliła mu dotknąć go po raz pierwszy, obserwując z surową powagą, jak kościste dłonie zaciskają się wokół wąskiej linii dziecięcej szyi. Spójrz na siebie — rozkazywała twardo, łapiąc w palce jego podbródek i kierując twarz w stronę długiego lustra wyżłobionego złotem w ścianie sypialni. Popatrz na siebie, spójrz, jak wyglądasz. Zawsze, gdy podnosił wzrok, miał nadzieje, że ujrzy tam kogoś innego, jego odbicie trwało jednak niestrudzenie w tamtym owalu i Lasse wyobrażał sobie, że kiedy wychodzi z pokoju, ono jest tam nadal, że zamieniło się w jego portret — obraz chłopca o przestraszonych oczach i bladych policzkach — i że nigdy nie zniknie, nigdy nie dorośnie, nie zamieni się w mężczyznę i nie zamieni się w trupa, będzie i będzie, a wstyd rozrośnie się poza jego ciało i przebije skórę, wysunie łodygi przez wąską szparę rozchylonych warg, które mówiły matce, że to ostatni raz. Zapominał, za co przepraszał, ale żałował za każdym razem. W końcu nauczył się żałować i kajać tak gorliwie, że tamten kwitnący w nim wstyd, ten, którego nauczyła go jego matka i ten, który śledził go całą młodość, przyglądając się czujnie jego dłoniom, stał się znajomy i bliski. To było cierpienie, ale cierpienie udomowione. Patrzył więc w każde lustro i szukał w nim tamtego chłopca, obejmował go ramieniem z ciepłą, ojcowską czułością i dotykał jego drobnego, rozgorączkowanego czoła. Nie obiecywał, że wszystko będzie dobrze, nie uciszał jego płaczu. Wiedział, że spędzi tak całe lata — w dziecięcym pokoju, czekając aż ta mała tragedia skurczy się w końcu całkowicie w jego uścisku. Potem wstanie, zrobi kawę i włoży płaszcz, potem wyjdzie z rodzinnego domu i wsunie się pod kołdrę obok Safíra, a jeżeli ten spyta, dlaczego ma mokrą koszulę, nie powie mu, że ktoś płakał — uśmiechnie się i wtuli twarz w jego szyję. Drzwi będą otwarte, żałobny aksamit zsunie się z luster. Udomowi na nowo inne rodzaje cierpienia.
Mógłby zbierać je w słoiki, myślał. Chować pod szkłem jak martwe motyle. Mógłby pochwycić nienawiść Dahlii w butelkę po winie i zostawić ją zakorkowaną gdzieś w swojej kuchni. Zacisnął powieki, pozwalając jej słowom zatrzymywać się w gęstniejącym powietrzu. Zamieniłyby się w syrop cuchnący jak penicylina. Jego matka była mądrą kobietą i powinien jej słuchać — jego matka miała rację, kiedy mówiła w złości, że jego życie nigdy nie należało w pełni do niego. Był sumą przywilejów, na które nie zasługiwał i wymagań, których czujne oczy śledziły każdy jego ruch — był zbudowany ze wszystkich tych rzeczy, którymi powinien być, wiec stale pozostawał w ruchu, stale do czegoś dążył, niespokojny jak ćma rozbijająca się wciąż o te same ściany i te same szyby. I im dłużej tak żył, im dłużej pochylał głowę pod rodzicielską reprymendą, tym słabiej wierzył w to, że mógłby być kimś innym. Pozostawał wartościowy tylko wtedy, gdy palce rodziny rysowały jego wartość na jasnym czole. Ze śladem ich aprobaty łatwiej było udawać — nosić dumnie uniesiony podbródek i podnosić głos, którego ludzie chcieli słuchać. Wyobrażał sobie, że gdy na świecie pozostanie tylko on — tylko Lasse bez nazwiska, zmęczony i zagryziony przez wizję, kulejący mężczyzna pełen białych blizn — okaże się, że wolność, o której marzył, zamieniła się w gorzką, duszącą samotność. Bal się, że Safír przestanie go kochać. Wtedy, kiedy nie będzie już w nim niczego wartego zachwytu. Zmęczy go jego smutek, jego koszmary i krew na kuchennej podłodze.
— Jesteś taka sama jak oni — wycedził, unosząc na nią rozbolałe spojrzenie. W jego ustach zarzut ten zabrzmiał jak najcięższa obraza, ostateczny wyraz rozczarowania, które z trudem powstrzymywało się od płaczu. Nie mógł przypomnieć sobie, dlaczego sądził, że kiedykolwiek mogło być inaczej. W ostateczności wszyscy byli tacy sami — Dahlia, matka, on. Każde z nich nienawidziło go w równym stopniu. - Taka sama. Wybierasz sobie wersję przeznaczenia, która akurat ci pasuje i wmawiasz wszystkim, że to jedyna droga do szczęścia. Nie masz pojęcia o tym, czego chcą ode mnie Norny. - Nie odrywał od niej wzroku, śledząc ostrożnie jej ruchy, jakby bał się, iż przyjaciółka w każdej sekundzie runąć może na ziemię. Jej jasne oczy przeszklił szczery żal, kąciki ust drgały w gniewie, ale gdy kładła dłoń na piersi, Lasse zadrżał na myśl, że i jej ból mógł być jedynie kolejnym podstępem. Znał ten mglisty rodzaj uczucia — szklaną miłość, która zostawała piękna tak długo, jak jej obiekt posłusznie kiwał głową. — Być może nigdy nie chciałaś o nich słuchać. Mówiłem ci przecież, pamiętasz? — jego głos zadrżał, słowa wypadły raptownie z gardła, drażniąc podniebienie. — Płakałem w twoje ramię. Myślałaś, że się zmienię? Że z tego wyrosnę? — Dagmar była przekonana, że wystarczyło kilka lat i kilka gróźb. Latami twierdziła, że nadal był dzieckiem. Teraz wydawała mu się niebezpiecznie blisko, jakby stała nieopodal jego ramienia i wyciągała dłoń, by zacisnąć palce na zimnym karku. Spójrz na siebie, Lasse. Jej głos był miękki i słodki, jej widmowa twarz skrzywiona subtelnie w wyrazie konsternacji. Kim ty się stałeś?
Dahlia powinna była to zrozumieć — miłość okazała się zaskakująco przyziemna. Nie przypominała wcale tamtych wierszy z kwiecistych tomików Idy ani monologów o barwach oczu i kształtach pocałunków z jego grubych, przedwojennych powieści. Podobnie jak śmierć, miłość nie była tak piękna i świetlista, jak im obiecano; nie ratowała małżeństw i nie gasiła pożarów, nie miała prawa spłynąć łzą z czyjegoś policzka i przywrócić życia trzymanej w ramionach sinej twarzy; prawdziwa miłość nie wykrzykiwała swojego imienia ponad dachami budynków i nie mogła pomieścić się w jednym geście — gdyby istniał bajkowy pocałunek prawdziwej miłości, byłby brzydki i mokry, pełen łez i desperackich błagań składanych na powierzchni czyjegoś języka. Safír miał rację, bogowie nie byli w stanie jej pojąć — ta miłość, którą mieli oni, zaostrzona emocjami malującymi się na ciele jak siniaki, hałaśliwa i pełna niedokończonych wyznań, była piękna właśnie dlatego, że mogła umrzeć. Oni mogli umrzeć razem z nią. Niektóre uczucia wymagały ofiary, wszystkie z nich śmiertelności. Miłość pragnęła ludzkich rąk — sposobu, w jaki wyciągał ku niemu ramię, jakby stale obawiał się jego upadku, jego rozszerzonych oczu, gdy nocą znajdywał go samego na balkonie, ładnych, dobrych dłoni i głosu nad uchem, który docierał do niego w samym środku rozedrganej paniki.
- To nie jest prawda, to wszystko... Przepraszam, przepraszam — szeptał słabo, przesuwając słowa pod przerywanym, płytkim oddechem. Trzymał się kurczowo tej wiary, przylegając do niej jeszcze ciaśniej, gdy Safír objął go w talii i przyciągnął do siebie. Wsparł głowę na jego ramieniu, nagle zbyt zmęczony, by wstydzić się śladów łez, które wsiąkały teraz w materiał jasnej koszuli. Był wykończony, bolała go głowa, a chora noga uginała się pod nim groźbą upadku — chciał zostać w tym objęciu, utonąć w nim i zasnąć, wtulony w ciepłą krzywiznę jego szyi, ale głos Dahlii się zmienił, jej słowa pociemniały, choć rzucała je prosto w bezpieczny chaos jego mieszkania z niespotykaną lekkością. Niechętnie wysunął się z uścisku i wrócił ku niej spojrzeniem, jego duże, przeszklone oczy zamglone gniewem. Przestań się mazgaić. Głos matki wrócił, donośniejszy i dosadniejszy wśród oskarżeń jego przyjaciółki; niemal kpiący, wąski sztylet wysuwający się spomiędzy znajomych, śliwkowych ust. Nie zdążył odpowiedzieć — panika wezbrała kolejnym sztormem, zamieniając dźwięk inkantacji w huk, nagłe echo jego krzyku i odgłos roztrzaskanego szkła rozsypującego się po drewnianym parkiecie. Rzucił się w stronę Safíra, czując, jak jego imię wyrywa się gwałtownie ze ściśniętego trwogą gardła. Nie słyszał już niczego poza swoim oddechem, świat przed oczami zachwiał się i roziskrzył, tak jak zwykł to robić kilka sekund przed omdleniem.
— Może twój syn cieszył się, że nie zobaczy już twojego cholernego męża! — wrzasnął, tym razem nie odwracając nawet głowy w stronę Dahlii. Musiał uspokoić bicie serca i skupić się na tym, by pomóc mężczyźnie wstać, upewnić się, że nic mu nie jest. Gdzieś leżało szkło, ale on nie potrafił dostrzec krwi. — Musisz wyjść, Dahlia, słyszysz? Musisz wyjść! - Chciał rzucić się w jej stronę i powtórzyć zaklęcie, wypchnąć ją za drzwi, powiedzieć, że nie może jej już kochać, wiedząc, iż ona sama podpaliła stos pod ich przyjaźnią; chciał przypomnieć jej, że był wciąż tym samym człowiekiem i że Lovise nadal będzie kochać go równie mocno; chciał jej przypomnieć ostatni raz, że mogli być szczęśliwi, gdyby świat był inny, a ona tak uparcie nie pozostawała jego częścią. Nie mógł — nie potrafiłby jej skrzywdzić, nie byłby w stanie podnieść na nią ręki. — Teraz!
Mógłby zbierać je w słoiki, myślał. Chować pod szkłem jak martwe motyle. Mógłby pochwycić nienawiść Dahlii w butelkę po winie i zostawić ją zakorkowaną gdzieś w swojej kuchni. Zacisnął powieki, pozwalając jej słowom zatrzymywać się w gęstniejącym powietrzu. Zamieniłyby się w syrop cuchnący jak penicylina. Jego matka była mądrą kobietą i powinien jej słuchać — jego matka miała rację, kiedy mówiła w złości, że jego życie nigdy nie należało w pełni do niego. Był sumą przywilejów, na które nie zasługiwał i wymagań, których czujne oczy śledziły każdy jego ruch — był zbudowany ze wszystkich tych rzeczy, którymi powinien być, wiec stale pozostawał w ruchu, stale do czegoś dążył, niespokojny jak ćma rozbijająca się wciąż o te same ściany i te same szyby. I im dłużej tak żył, im dłużej pochylał głowę pod rodzicielską reprymendą, tym słabiej wierzył w to, że mógłby być kimś innym. Pozostawał wartościowy tylko wtedy, gdy palce rodziny rysowały jego wartość na jasnym czole. Ze śladem ich aprobaty łatwiej było udawać — nosić dumnie uniesiony podbródek i podnosić głos, którego ludzie chcieli słuchać. Wyobrażał sobie, że gdy na świecie pozostanie tylko on — tylko Lasse bez nazwiska, zmęczony i zagryziony przez wizję, kulejący mężczyzna pełen białych blizn — okaże się, że wolność, o której marzył, zamieniła się w gorzką, duszącą samotność. Bal się, że Safír przestanie go kochać. Wtedy, kiedy nie będzie już w nim niczego wartego zachwytu. Zmęczy go jego smutek, jego koszmary i krew na kuchennej podłodze.
— Jesteś taka sama jak oni — wycedził, unosząc na nią rozbolałe spojrzenie. W jego ustach zarzut ten zabrzmiał jak najcięższa obraza, ostateczny wyraz rozczarowania, które z trudem powstrzymywało się od płaczu. Nie mógł przypomnieć sobie, dlaczego sądził, że kiedykolwiek mogło być inaczej. W ostateczności wszyscy byli tacy sami — Dahlia, matka, on. Każde z nich nienawidziło go w równym stopniu. - Taka sama. Wybierasz sobie wersję przeznaczenia, która akurat ci pasuje i wmawiasz wszystkim, że to jedyna droga do szczęścia. Nie masz pojęcia o tym, czego chcą ode mnie Norny. - Nie odrywał od niej wzroku, śledząc ostrożnie jej ruchy, jakby bał się, iż przyjaciółka w każdej sekundzie runąć może na ziemię. Jej jasne oczy przeszklił szczery żal, kąciki ust drgały w gniewie, ale gdy kładła dłoń na piersi, Lasse zadrżał na myśl, że i jej ból mógł być jedynie kolejnym podstępem. Znał ten mglisty rodzaj uczucia — szklaną miłość, która zostawała piękna tak długo, jak jej obiekt posłusznie kiwał głową. — Być może nigdy nie chciałaś o nich słuchać. Mówiłem ci przecież, pamiętasz? — jego głos zadrżał, słowa wypadły raptownie z gardła, drażniąc podniebienie. — Płakałem w twoje ramię. Myślałaś, że się zmienię? Że z tego wyrosnę? — Dagmar była przekonana, że wystarczyło kilka lat i kilka gróźb. Latami twierdziła, że nadal był dzieckiem. Teraz wydawała mu się niebezpiecznie blisko, jakby stała nieopodal jego ramienia i wyciągała dłoń, by zacisnąć palce na zimnym karku. Spójrz na siebie, Lasse. Jej głos był miękki i słodki, jej widmowa twarz skrzywiona subtelnie w wyrazie konsternacji. Kim ty się stałeś?
Dahlia powinna była to zrozumieć — miłość okazała się zaskakująco przyziemna. Nie przypominała wcale tamtych wierszy z kwiecistych tomików Idy ani monologów o barwach oczu i kształtach pocałunków z jego grubych, przedwojennych powieści. Podobnie jak śmierć, miłość nie była tak piękna i świetlista, jak im obiecano; nie ratowała małżeństw i nie gasiła pożarów, nie miała prawa spłynąć łzą z czyjegoś policzka i przywrócić życia trzymanej w ramionach sinej twarzy; prawdziwa miłość nie wykrzykiwała swojego imienia ponad dachami budynków i nie mogła pomieścić się w jednym geście — gdyby istniał bajkowy pocałunek prawdziwej miłości, byłby brzydki i mokry, pełen łez i desperackich błagań składanych na powierzchni czyjegoś języka. Safír miał rację, bogowie nie byli w stanie jej pojąć — ta miłość, którą mieli oni, zaostrzona emocjami malującymi się na ciele jak siniaki, hałaśliwa i pełna niedokończonych wyznań, była piękna właśnie dlatego, że mogła umrzeć. Oni mogli umrzeć razem z nią. Niektóre uczucia wymagały ofiary, wszystkie z nich śmiertelności. Miłość pragnęła ludzkich rąk — sposobu, w jaki wyciągał ku niemu ramię, jakby stale obawiał się jego upadku, jego rozszerzonych oczu, gdy nocą znajdywał go samego na balkonie, ładnych, dobrych dłoni i głosu nad uchem, który docierał do niego w samym środku rozedrganej paniki.
- To nie jest prawda, to wszystko... Przepraszam, przepraszam — szeptał słabo, przesuwając słowa pod przerywanym, płytkim oddechem. Trzymał się kurczowo tej wiary, przylegając do niej jeszcze ciaśniej, gdy Safír objął go w talii i przyciągnął do siebie. Wsparł głowę na jego ramieniu, nagle zbyt zmęczony, by wstydzić się śladów łez, które wsiąkały teraz w materiał jasnej koszuli. Był wykończony, bolała go głowa, a chora noga uginała się pod nim groźbą upadku — chciał zostać w tym objęciu, utonąć w nim i zasnąć, wtulony w ciepłą krzywiznę jego szyi, ale głos Dahlii się zmienił, jej słowa pociemniały, choć rzucała je prosto w bezpieczny chaos jego mieszkania z niespotykaną lekkością. Niechętnie wysunął się z uścisku i wrócił ku niej spojrzeniem, jego duże, przeszklone oczy zamglone gniewem. Przestań się mazgaić. Głos matki wrócił, donośniejszy i dosadniejszy wśród oskarżeń jego przyjaciółki; niemal kpiący, wąski sztylet wysuwający się spomiędzy znajomych, śliwkowych ust. Nie zdążył odpowiedzieć — panika wezbrała kolejnym sztormem, zamieniając dźwięk inkantacji w huk, nagłe echo jego krzyku i odgłos roztrzaskanego szkła rozsypującego się po drewnianym parkiecie. Rzucił się w stronę Safíra, czując, jak jego imię wyrywa się gwałtownie ze ściśniętego trwogą gardła. Nie słyszał już niczego poza swoim oddechem, świat przed oczami zachwiał się i roziskrzył, tak jak zwykł to robić kilka sekund przed omdleniem.
— Może twój syn cieszył się, że nie zobaczy już twojego cholernego męża! — wrzasnął, tym razem nie odwracając nawet głowy w stronę Dahlii. Musiał uspokoić bicie serca i skupić się na tym, by pomóc mężczyźnie wstać, upewnić się, że nic mu nie jest. Gdzieś leżało szkło, ale on nie potrafił dostrzec krwi. — Musisz wyjść, Dahlia, słyszysz? Musisz wyjść! - Chciał rzucić się w jej stronę i powtórzyć zaklęcie, wypchnąć ją za drzwi, powiedzieć, że nie może jej już kochać, wiedząc, iż ona sama podpaliła stos pod ich przyjaźnią; chciał przypomnieć jej, że był wciąż tym samym człowiekiem i że Lovise nadal będzie kochać go równie mocno; chciał jej przypomnieć ostatni raz, że mogli być szczęśliwi, gdyby świat był inny, a ona tak uparcie nie pozostawała jego częścią. Nie mógł — nie potrafiłby jej skrzywdzić, nie byłby w stanie podnieść na nią ręki. — Teraz!
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Matkę zawsze usprawiedliwiała troska – troskliwa była jej miłość, jej smutek, jej gniew; troskliwy był sposób, w jaki zaciskała mu palce w debrze ramienia, wybarwiając skórę pąsowym siniakiem, który nigdy nie był tak nasycony jak te zadane ciału przez ojcowskie pięści, lecz często bolał bardziej i zostawał w pamięci na dłużej; troskliwy był sposób, w jaki przepowiadała mu, że byłby dobrym mężem i dobrym ojcem, choć w oczach wciąż lśniły mu łzy, z jakimi schwyciła go w objęciach drugiego chłopca; troskliwy był sposób, w jaki ujmowała jego twarz w dłonie i kazała obiecać, że już nigdy tego nie zrobi. Nie chciałbyś, żebym była przez ciebie nieszczęśliwa, prawda?, pytała, a on kiwał posłusznie głową, kurczowo zaciskając palce na własnym sercu, jakby obawiał się, że składana matce obietnica mogłaby uchylić furtkę żeber i wypuścić je na zewnątrz, by zgubiło się w ciasnym zaułku piersi, podeszło rozpaczą pod gardło lub osunęło się w dół miednicy, gdzie nierówność zasklepionych kości uniemożliwi mu ponowne wspięcie się wzdłuż stromej drabiny mostka. Bał się swojej miłości, bo za każdym razem, gdy do niej sięgał, czuł się, jakby zanurzał przedramię w pysku drapieżnego zwierzęcia, cofał się nerwowo przed ostrymi kłami i obwiązywał szczęki kagańcem, który nie pozwalał mu gryźć, lecz nie pozwalał także bronić się przed ugryzieniem – nigdy nie potrafił jej jednak nienawidzić, nie w sposób, który nakazywał ludziom wywozić swe emocje za miasto i porzucać w lesie, przywiązywać łańcuchem do drzewa, podtapiać w pobliskiej zatoce; lubił rumieńce kwitnące na skórze pod dotykiem cudzych warg, ciepłe dłonie wsunięte w kieszeń nieswojego osierdzia, przyjemny skurcz w podbrzuszu, gdy cudza obecność przeciągała się dość długo na jego ciele i z uporem stworzenia, które – po raz pierwszy wypuszczone na wolność – nie wie, że powinno uciekać przed zagrożeniem, nie potrafił wyrugować z siebie afektów ogorzałego serca, oczyścić sumienie z pragnień, które rysowały go okrutnym w oczach matki i zmierzłym w oczach ojca, które teraz kładły na nim wyrok nienawiści, denuncjacji zaszytej płytko w szklistym spojrzeniu Dahlii, czyniącym go współwinnym obopólnego cierpienia.
Nigdy nie przynależał do rzeczywistości, w której można było odłożyć swoje życie w kołysce cudzych dłoni i ufać, że te pogłaszczą je po głowie, rozczeszą splątaną sierść i ofiarują pieszczotę wyrozumiałej czułości – jego matka nigdy nie oczekiwała kolejnego syna, a ojciec patrzył na niego w sposób, w jaki zwykł przyglądać się chorym zwierzętom na chwilę przed oddaniem ich żałości na ofiarnym kamieniu. Nie posiadał przyszłości, lecz nie posiadał także jarzma ciążącego mu na karku przeznaczenia – jedynie obietnice, których nigdy nie dotrzymał; bezsenność nawiedzała go coraz częściej, a on coraz częściej myślał wtedy o matce, jej łzawej trosce i przekonaniu, że mógł odnaleźć szczęście jedynie u boku kobiety, jeżeli nie swoje, to przynajmniej jej własne. Przypominał sobie, jak prosiła go, żeby przestał, a on prawie nie pamiętał już, jak smakowało ciepło chłopięcych ust, bo wargi miał rozkrwawione ojcowską pięścią, cierpkie i pulsujące od rdzy zasychających na nich strupów, po czym spoglądał w stronę Lassego, którego smukłe ciało leżało obok na wymiętej pościeli, z miękkim policzkiem wspartym o brzeg poduszki i ramieniem bezwiednie sięgającym ku jego piersi – przysuwał się bliżej, układając głowę na pościeli i przysłuchując się sennej melodii jego tętna; myślał, że gdyby matka widziała go teraz, nie wkładałaby mu w usta własnych obietnic, chciał wierzyć, że umiałaby go pokochać, bo on kochał go przecież tak mocno, tak tęsknie i bezwarunkowo. Nie wyobrażał sobie tymczasem miłości, która wyglądała tak jak ta stygnąca na rozgrymaszonych ustach Dahlii, strosząca się ubliżającym krzykiem i podmywająca osierdzie łzami, porywającymi emocje jak morski sztorm – nie wyobrażał sobie miłości, w której oczekiwałby od niego wdzięczności i posłuszeństwa, uczucia przeciąganego między sobą jak jutowa lina, chrzęszczącej między zębami potrzeby kontroli, zbyt łatwo przybierającej kształt urażonego gniewu.
– On nie jest twoją własnością, nie możesz zatrzymać go przy sobie siłą. Przykro mi, że nie potrafisz zadowolić się własnym łóżkiem, ale to nie jest twoja decyzja. – czuł drżenie przesuwające się ociężałym szeptem po jego krtani, dygot podchodzący pod próg ojcowskiego barytonu. – Jak przeznaczenie może być ważniejsze niż jego szczęście? – pomiędzy ściągniętymi brwiami przesunął się skurcz gniewnej frustracji, cień czegoś cięższego niż złość i cięższego niż strach, niezdolnego odnaleźć sobie miejsca w jego fizjonomii. – Ktoś taki jak ja – powtórzył za nią z pozornym zaciekawieniem, choć nosił na sobie zbyt wiele przymiotników podszytych w skórę łatką cudzej pogardy, zbyt wiele określeń, na które reagował śmiechem, choć wciąż trzymał je schowane w ciasnej kieszeni przedsionka, jakby kiedyś miały mu się jeszcze przydać. – Czyli kto? – przez chwilę zapragnął powiedzieć jej więcej, rozewrzeć klamrę swojego istnienia, pokazać wszystkie, zmierzłe plamy, które czyniły go tym, kim był – blizny w kształcie wilczych kłów, odgniecionych we wrażliwej błonie osierdzia, ciemny kamień w miejscu, gdzie ziarno magii przegniło i sczezło, tętno przyśpieszające w ciasnych żyłach, butne i pozbawione przepowiadanego mu wstydu; nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo to nie on kurczył w się w cieniu jej gniewu, nie jego życie leżało na szali cudzej sprawiedliwości, nie jego sumienie posiadało parę dłoni ściskających kurczowo za naciągniętą tkankę. Lasse płakał, wsparty ramieniem o twardą podporę ściany, a on czuł w sercu ucisk zrozpaczonego żalu – wydawał się uginać pod ciężarem własnych emocji, jego kruche, rachityczne ciało, które jeszcze zeszłego wieczoru leżało w jego ramionach; zawsze czuł się winny składanych mu na ustach marzeń, w których oboje uciekali poza granice cudzej świadomości, wyjeżdżali z miasta, schować się w gęstwie norweskiej tundry, zamieszkać w domu mieszczącym za progiem jedynie miłość, teraz żałował, że nigdy nie spełnił swojej obietnicy – nie złapał go za dłoń, pociągając śmielej w stronę życia, gdzie mogliby być szczęśliwi. Wszystkie słowa, które dotąd zawsze trzymał pod językiem, spełzły wzdłuż gardła grudą lepkiej pecyny – nie potrafił go obronić, ale sięgnął dłonią na wąską talię, jakby obawiał się, że upadnie i starał się przezornie podtrzymać go w miejscu, lecz pod skronią słyszał tylko kakofonię szarpanych palcami akordów, pięści uderzających w czułą membranę wilczych zmysłów. Zrobiło mu się słabo, tak jak wtedy, kiedy podnosił go ze skrwawionej podłogi i czuł pod palcami tętno otwartego nadgarstka, ledwie zdążył jednak rozchylić usta, napięte skurczem kolejnego przeczenia, kiedy Dahlia uniosła dłoń – spodziewał się krzyku, lecz poczuł tylko ucisk na mostku i pchnięcie inkantacji, która odrzuciła go w tył gwałtownym szarpnięciem.
Ból rozlał się po świadomości, zanim zdążył sięgnąć lędźwi – to samo, dławiące uczucie bezsilności, które przemykało się pod osierdzie za każdym razem, gdy magia odzierała go z możliwości defensywy, rozlewając się przez żyły pulsacją wzburzonej krwi; miał trzydzieści cztery lata i wciąż wypowiadał czasem na głos znajome czary, karmiąc się złudną nadzieją, że tym razem nie zemrą mu na języku, nieustannie był jednak zmuszany przełykać je z powrotem w dół gardła, zaakceptować słabość, którą zawsze wypominał mu Fenris – ten świat nigdy nie był skrojony dla takich jak ty, poczuł bolesne drętwienie w dole pleców, uciskający ból głowy i pieczenie w miejscu, gdzie fragment rozbitego przy upadku wazonu wbił się odłamkiem w miękkie śródręcze; zacisnął dłoń, odnajdując wzrokiem pobladłą twarz Lassego, niezdolny przesłonić strachu, który błysnął w szmaragdzie jasnych tęczówek, ledwo się obejrzysz, a pożre cię żywcem.
Nigdy nie przynależał do rzeczywistości, w której można było odłożyć swoje życie w kołysce cudzych dłoni i ufać, że te pogłaszczą je po głowie, rozczeszą splątaną sierść i ofiarują pieszczotę wyrozumiałej czułości – jego matka nigdy nie oczekiwała kolejnego syna, a ojciec patrzył na niego w sposób, w jaki zwykł przyglądać się chorym zwierzętom na chwilę przed oddaniem ich żałości na ofiarnym kamieniu. Nie posiadał przyszłości, lecz nie posiadał także jarzma ciążącego mu na karku przeznaczenia – jedynie obietnice, których nigdy nie dotrzymał; bezsenność nawiedzała go coraz częściej, a on coraz częściej myślał wtedy o matce, jej łzawej trosce i przekonaniu, że mógł odnaleźć szczęście jedynie u boku kobiety, jeżeli nie swoje, to przynajmniej jej własne. Przypominał sobie, jak prosiła go, żeby przestał, a on prawie nie pamiętał już, jak smakowało ciepło chłopięcych ust, bo wargi miał rozkrwawione ojcowską pięścią, cierpkie i pulsujące od rdzy zasychających na nich strupów, po czym spoglądał w stronę Lassego, którego smukłe ciało leżało obok na wymiętej pościeli, z miękkim policzkiem wspartym o brzeg poduszki i ramieniem bezwiednie sięgającym ku jego piersi – przysuwał się bliżej, układając głowę na pościeli i przysłuchując się sennej melodii jego tętna; myślał, że gdyby matka widziała go teraz, nie wkładałaby mu w usta własnych obietnic, chciał wierzyć, że umiałaby go pokochać, bo on kochał go przecież tak mocno, tak tęsknie i bezwarunkowo. Nie wyobrażał sobie tymczasem miłości, która wyglądała tak jak ta stygnąca na rozgrymaszonych ustach Dahlii, strosząca się ubliżającym krzykiem i podmywająca osierdzie łzami, porywającymi emocje jak morski sztorm – nie wyobrażał sobie miłości, w której oczekiwałby od niego wdzięczności i posłuszeństwa, uczucia przeciąganego między sobą jak jutowa lina, chrzęszczącej między zębami potrzeby kontroli, zbyt łatwo przybierającej kształt urażonego gniewu.
– On nie jest twoją własnością, nie możesz zatrzymać go przy sobie siłą. Przykro mi, że nie potrafisz zadowolić się własnym łóżkiem, ale to nie jest twoja decyzja. – czuł drżenie przesuwające się ociężałym szeptem po jego krtani, dygot podchodzący pod próg ojcowskiego barytonu. – Jak przeznaczenie może być ważniejsze niż jego szczęście? – pomiędzy ściągniętymi brwiami przesunął się skurcz gniewnej frustracji, cień czegoś cięższego niż złość i cięższego niż strach, niezdolnego odnaleźć sobie miejsca w jego fizjonomii. – Ktoś taki jak ja – powtórzył za nią z pozornym zaciekawieniem, choć nosił na sobie zbyt wiele przymiotników podszytych w skórę łatką cudzej pogardy, zbyt wiele określeń, na które reagował śmiechem, choć wciąż trzymał je schowane w ciasnej kieszeni przedsionka, jakby kiedyś miały mu się jeszcze przydać. – Czyli kto? – przez chwilę zapragnął powiedzieć jej więcej, rozewrzeć klamrę swojego istnienia, pokazać wszystkie, zmierzłe plamy, które czyniły go tym, kim był – blizny w kształcie wilczych kłów, odgniecionych we wrażliwej błonie osierdzia, ciemny kamień w miejscu, gdzie ziarno magii przegniło i sczezło, tętno przyśpieszające w ciasnych żyłach, butne i pozbawione przepowiadanego mu wstydu; nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo to nie on kurczył w się w cieniu jej gniewu, nie jego życie leżało na szali cudzej sprawiedliwości, nie jego sumienie posiadało parę dłoni ściskających kurczowo za naciągniętą tkankę. Lasse płakał, wsparty ramieniem o twardą podporę ściany, a on czuł w sercu ucisk zrozpaczonego żalu – wydawał się uginać pod ciężarem własnych emocji, jego kruche, rachityczne ciało, które jeszcze zeszłego wieczoru leżało w jego ramionach; zawsze czuł się winny składanych mu na ustach marzeń, w których oboje uciekali poza granice cudzej świadomości, wyjeżdżali z miasta, schować się w gęstwie norweskiej tundry, zamieszkać w domu mieszczącym za progiem jedynie miłość, teraz żałował, że nigdy nie spełnił swojej obietnicy – nie złapał go za dłoń, pociągając śmielej w stronę życia, gdzie mogliby być szczęśliwi. Wszystkie słowa, które dotąd zawsze trzymał pod językiem, spełzły wzdłuż gardła grudą lepkiej pecyny – nie potrafił go obronić, ale sięgnął dłonią na wąską talię, jakby obawiał się, że upadnie i starał się przezornie podtrzymać go w miejscu, lecz pod skronią słyszał tylko kakofonię szarpanych palcami akordów, pięści uderzających w czułą membranę wilczych zmysłów. Zrobiło mu się słabo, tak jak wtedy, kiedy podnosił go ze skrwawionej podłogi i czuł pod palcami tętno otwartego nadgarstka, ledwie zdążył jednak rozchylić usta, napięte skurczem kolejnego przeczenia, kiedy Dahlia uniosła dłoń – spodziewał się krzyku, lecz poczuł tylko ucisk na mostku i pchnięcie inkantacji, która odrzuciła go w tył gwałtownym szarpnięciem.
Ból rozlał się po świadomości, zanim zdążył sięgnąć lędźwi – to samo, dławiące uczucie bezsilności, które przemykało się pod osierdzie za każdym razem, gdy magia odzierała go z możliwości defensywy, rozlewając się przez żyły pulsacją wzburzonej krwi; miał trzydzieści cztery lata i wciąż wypowiadał czasem na głos znajome czary, karmiąc się złudną nadzieją, że tym razem nie zemrą mu na języku, nieustannie był jednak zmuszany przełykać je z powrotem w dół gardła, zaakceptować słabość, którą zawsze wypominał mu Fenris – ten świat nigdy nie był skrojony dla takich jak ty, poczuł bolesne drętwienie w dole pleców, uciskający ból głowy i pieczenie w miejscu, gdzie fragment rozbitego przy upadku wazonu wbił się odłamkiem w miękkie śródręcze; zacisnął dłoń, odnajdując wzrokiem pobladłą twarz Lassego, niezdolny przesłonić strachu, który błysnął w szmaragdzie jasnych tęczówek, ledwo się obejrzysz, a pożre cię żywcem.
Dahlia Tordenskiold
10.01.2001 – Pokój dzienny – L. Nørgaard, S. Fenrisson & D. Tordenskiold Czw 9 Mar - 21:26
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Jesteś taka sama jak oni, to brzmiało właściwie jak obelga w ustach Lasse, patrzącego na nią tak zbolałymi oczyma, że wyraźnie czuła kolejne pęknięcia serca, które zdążył już roztrzaskać butem jak figurkę z porcelany. Nigdy nie pomyślałaby, że tak będzie na nią patrzył, zmuszając jednocześnie, by zaciskała zęby, a dłonie w pięści i wypowiała słowa, mające kolce, które raniły i nią samą. Nigdy nie pomyślałaby, że powstanie pomiędzy nimi taka przepaść, niemożliwa w żaden sposób do pokonania. Nie mogli wyczarować już na niej mostu, nie mogli przenieść się tam w żaden magiczny sposób, skoro Lasse tak twardo obstawał przy swoim. Wtedy, kilka lat temu, poszła z nim na kompromis. Obiecała sobie, że nikomu nie powie i wybije te dewiacje chłopakowi z głowy, że postara się, aby zapomniał o młodzieńczych eksperymentach. Nie podołała. Zawiodła i jego, i siebie. Zajęła się sobą, Halvardem i dziećmi. Nikt nie mógł mieć o to do niej pretensji, poza samą Dahlią, która wymagała od siebie najwięcej i była swoim najsurowszym krytykiem. Czuła, że za to jest mu winna przeprosiny, za to, że nie zdołała mu pomóc. Absolutnie nie za to jaka była.
Dokładnie taka sama jak oni.
Obelga w ustach Lasse dla Dahlii była właściwie komplementem. Czego się po niej spodziewał? Gdzie miał oczy i uszy przez wszystkie te lata, kiedy odsuwała się od ludzi, posądzanych o podobne relacje? Gdy wspominała, że jedynym akceptowalnym związkiem jest małżeństwo mężczyzny i kobiety? Nigdy nie ukrywała przed nim, że w pełni podziela konserwatywne poglądy klanów Hallström i Tordenskiold, co więcej - całkowicie się z nimi zgadzała i uważała za słuszne. Zgadzała się także ze stwierdzeniem, że ich życie nie należało w pełni do nich - należało do klanu. To jej wpojono już za dziecięcych lat. Jej rolą było dbanie o reputację rodziny, przyłożenie swojej cegiełki do jego sukcesu, zarówno poprzez osiągnięcia, jak i wzmocnienie sojuszu pomiędzy rodzinami. Cieszyła ją rola, która przydzieliły jej Norny i nie rozumiała jak można buntować się przeciwko przeznaczeniu. Gdyby nie miał podążać ścieżką godną Nørgaarda, nigdy by się w tej rodzinie nie urodził. Powiadali, że w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. Serce łamała jej świadomość, że w duńskim klanie wyroczni okazał się nią Lasse. Sądziła, że jest silniejszy, że będzie w stanie unieść ten ciężar obowiązku, z którym się rodzili. Oczekiwania rodziców, takich jak ich właśni, mogły przytłaczać, lecz czynili to przecież dla ich dobra - Dahlia święcie w to wierzyła. Cel uświęcał środki. Wypowiadała te wszystkie okropne słowa w nadziei, że Lasse się opamięta. Dokładnie tak jak i on.
- Och, a ty wiesz, skoro nie potrafisz nawet zinterpretować własnej wizji? - odparowała jadowicie, uderzając w czuły punkt, bo nie panowała już nad sobą, nad tym co robi i mówi. - Nie chciałam słuchać o tym, co cię wyniszczało, ale tobie autodestrukcja najwyraźniej sprawia masochistyczną przyjemność - mówiła dalej, uświadamiając sobie, że może Lasse właśnie tego pragnął. Jeszcze więcej bólu. Inaczej nie potrafiła sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. - Tak - przyznała z brutalną szczerością. - Wierzyłam, że z tego wyrośniesz, że to tylko głupi, młodzieńczy eksperyment. - Twarz miała całą mokrą od łez, gdy przeniosła wściekłe spojrzenie na Safíra. - Jego przeznaczenie da mu prawdziwe szczęście. To może być poza twoim pojmowaniem, nie łudzę się, że zrozumiesz - odparowała jadowitym tonem, starając się każdym ruchem, gestem i spojrzeniem dać mu do zrozumienia jak potworną czuje do niego odrazę. - Kto? Chory człowiek, który próbuje drugiego wciągnąć we własne... perwersje, wykorzystując to jak pragnie miłości! Oto kim jesteś. Podłym egoistą. Chciałabym, abyś cierpiał tak samo jak jego rodzina, gdy skończy marnie właśnie przez ciebie, ale przeczucie mi mówi, że nie będzie cię tam wtedy.
Mogłaby to zrozumieć, gdyby tylko nie wzbraniała się tak usilnie przed myślą, że prawdziwe uczucie nie zna płci. Mogłaby zrozumieć, że prawdziwa miłość jest większym skarbem niż majątek, nazwisko i reputacja. Niekiedy ją samą przerażało co mogłaby uczynić z miłości do Halvarda, powiedziałaby śmiało, że wszystko, ale on nigdy nie postawiłby ją przed podobnym wyborem. Problem tkwił w tym, że rozumieć nie chciała. Miała w głowie własną wizję świata, wykreowaną pod wpływem prawd i półprawd wpojonych przez rodziców, nie chciała przyjąć do wiadomości, że ludzie pragną żyć inaczej. Odstępstwo od normy uważała za niebezpieczne.
Istniały rzeczy ważniejsze od miłości. Z lekkością mogłaby głośno powiedzieć, że nazwisko i klan są najważniejsze, bo sama miała na tyle szczęścia, by pokochać kogoś, kogo jej rodzina przyjęła z otwartymi ramionami. Najwyraźniej miała w sobie znacznie mniej empatii, niż lubiła o tym myśleć.
- To jest prawda i dobrze o tym wiesz! Skończysz na bruku przez niego! Wyśmiany przez wszystkich, bez grosza przy duszy i bez żadnej przyszłości. Zapytaj o to Norn - wykrzyczała Dahlia, wtrącając się pomiędzy zdania wymieniane pomiędzy ściskającymi kochankami. Widok też drażnił ją tak silnie, że przestała panować nad własnymi dłońmi.
Naprawdę łudziła się, że rozdzielenie ich siłą otrzeźwi Nørgaarda. Pomyliła się. Znów. Może wręcz pogorszyła sytuację. Cofnęła się o kilka kroków, niemal przerażona własnym wybuchem, nigdy nie cisnęła w nikogo podobnym zaklęciem. Pierś falowała pod wpływem płytkiego, szybkiego oddechu. Nie wierzyła wciąż własnym uszom. Umilkła na kilka dłuższych chwil, wpatrując się w ich dwójkę szeroko otwartymi oczyma.
- Mój syn przede wszystkim nie zobaczy już ciebie. Ani jeden, ani drugi, ani Lovise, ani Vigdis. Od dziś jesteś dla mnie martwy - wyrzekła głucho, tak cicho, że głos przeszedł niemal w szept.
Nie patrzyła już na niego błagalnie. Zacisnęła powieki, starając się powstrzymać łzy, które i tak ocierała chusteczką, gdy odwróciła się do nich i odeszła - zgodnie z życzeniem. Drzwi zamknęła za sobą z hukiem, a idąc po schodach niemal z nich spadła, zanosząc się głośnym szlochem.
Wiedziała jedno - musiała napisać do Kasandry Nørgaard. Ona była ostatnią nadzieją.
Dahlia, Lasse i Safír z tematu
Dokładnie taka sama jak oni.
Obelga w ustach Lasse dla Dahlii była właściwie komplementem. Czego się po niej spodziewał? Gdzie miał oczy i uszy przez wszystkie te lata, kiedy odsuwała się od ludzi, posądzanych o podobne relacje? Gdy wspominała, że jedynym akceptowalnym związkiem jest małżeństwo mężczyzny i kobiety? Nigdy nie ukrywała przed nim, że w pełni podziela konserwatywne poglądy klanów Hallström i Tordenskiold, co więcej - całkowicie się z nimi zgadzała i uważała za słuszne. Zgadzała się także ze stwierdzeniem, że ich życie nie należało w pełni do nich - należało do klanu. To jej wpojono już za dziecięcych lat. Jej rolą było dbanie o reputację rodziny, przyłożenie swojej cegiełki do jego sukcesu, zarówno poprzez osiągnięcia, jak i wzmocnienie sojuszu pomiędzy rodzinami. Cieszyła ją rola, która przydzieliły jej Norny i nie rozumiała jak można buntować się przeciwko przeznaczeniu. Gdyby nie miał podążać ścieżką godną Nørgaarda, nigdy by się w tej rodzinie nie urodził. Powiadali, że w każdej rodzinie znajdzie się czarna owca. Serce łamała jej świadomość, że w duńskim klanie wyroczni okazał się nią Lasse. Sądziła, że jest silniejszy, że będzie w stanie unieść ten ciężar obowiązku, z którym się rodzili. Oczekiwania rodziców, takich jak ich właśni, mogły przytłaczać, lecz czynili to przecież dla ich dobra - Dahlia święcie w to wierzyła. Cel uświęcał środki. Wypowiadała te wszystkie okropne słowa w nadziei, że Lasse się opamięta. Dokładnie tak jak i on.
- Och, a ty wiesz, skoro nie potrafisz nawet zinterpretować własnej wizji? - odparowała jadowicie, uderzając w czuły punkt, bo nie panowała już nad sobą, nad tym co robi i mówi. - Nie chciałam słuchać o tym, co cię wyniszczało, ale tobie autodestrukcja najwyraźniej sprawia masochistyczną przyjemność - mówiła dalej, uświadamiając sobie, że może Lasse właśnie tego pragnął. Jeszcze więcej bólu. Inaczej nie potrafiła sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. - Tak - przyznała z brutalną szczerością. - Wierzyłam, że z tego wyrośniesz, że to tylko głupi, młodzieńczy eksperyment. - Twarz miała całą mokrą od łez, gdy przeniosła wściekłe spojrzenie na Safíra. - Jego przeznaczenie da mu prawdziwe szczęście. To może być poza twoim pojmowaniem, nie łudzę się, że zrozumiesz - odparowała jadowitym tonem, starając się każdym ruchem, gestem i spojrzeniem dać mu do zrozumienia jak potworną czuje do niego odrazę. - Kto? Chory człowiek, który próbuje drugiego wciągnąć we własne... perwersje, wykorzystując to jak pragnie miłości! Oto kim jesteś. Podłym egoistą. Chciałabym, abyś cierpiał tak samo jak jego rodzina, gdy skończy marnie właśnie przez ciebie, ale przeczucie mi mówi, że nie będzie cię tam wtedy.
Mogłaby to zrozumieć, gdyby tylko nie wzbraniała się tak usilnie przed myślą, że prawdziwe uczucie nie zna płci. Mogłaby zrozumieć, że prawdziwa miłość jest większym skarbem niż majątek, nazwisko i reputacja. Niekiedy ją samą przerażało co mogłaby uczynić z miłości do Halvarda, powiedziałaby śmiało, że wszystko, ale on nigdy nie postawiłby ją przed podobnym wyborem. Problem tkwił w tym, że rozumieć nie chciała. Miała w głowie własną wizję świata, wykreowaną pod wpływem prawd i półprawd wpojonych przez rodziców, nie chciała przyjąć do wiadomości, że ludzie pragną żyć inaczej. Odstępstwo od normy uważała za niebezpieczne.
Istniały rzeczy ważniejsze od miłości. Z lekkością mogłaby głośno powiedzieć, że nazwisko i klan są najważniejsze, bo sama miała na tyle szczęścia, by pokochać kogoś, kogo jej rodzina przyjęła z otwartymi ramionami. Najwyraźniej miała w sobie znacznie mniej empatii, niż lubiła o tym myśleć.
- To jest prawda i dobrze o tym wiesz! Skończysz na bruku przez niego! Wyśmiany przez wszystkich, bez grosza przy duszy i bez żadnej przyszłości. Zapytaj o to Norn - wykrzyczała Dahlia, wtrącając się pomiędzy zdania wymieniane pomiędzy ściskającymi kochankami. Widok też drażnił ją tak silnie, że przestała panować nad własnymi dłońmi.
Naprawdę łudziła się, że rozdzielenie ich siłą otrzeźwi Nørgaarda. Pomyliła się. Znów. Może wręcz pogorszyła sytuację. Cofnęła się o kilka kroków, niemal przerażona własnym wybuchem, nigdy nie cisnęła w nikogo podobnym zaklęciem. Pierś falowała pod wpływem płytkiego, szybkiego oddechu. Nie wierzyła wciąż własnym uszom. Umilkła na kilka dłuższych chwil, wpatrując się w ich dwójkę szeroko otwartymi oczyma.
- Mój syn przede wszystkim nie zobaczy już ciebie. Ani jeden, ani drugi, ani Lovise, ani Vigdis. Od dziś jesteś dla mnie martwy - wyrzekła głucho, tak cicho, że głos przeszedł niemal w szept.
Nie patrzyła już na niego błagalnie. Zacisnęła powieki, starając się powstrzymać łzy, które i tak ocierała chusteczką, gdy odwróciła się do nich i odeszła - zgodnie z życzeniem. Drzwi zamknęła za sobą z hukiem, a idąc po schodach niemal z nich spadła, zanosząc się głośnym szlochem.
Wiedziała jedno - musiała napisać do Kasandry Nørgaard. Ona była ostatnią nadzieją.
Dahlia, Lasse i Safír z tematu
FAMILY, DUTY, HONOR