:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
Strona 2 z 2 • 1, 2
11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok
5 posters
Esteban Barros
Re: 11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Wto 15 Sie - 19:20
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
First topic message reminder :
Minął ledwie dzień od wyjazdu odwiedzającej Midgard części jego rodziny, a Esteban już powstrzymywał się, by nie wyrywać sobie włosów z głowy w przypływach frustracji. Cała radość i spokój, które wlali w niego krewni swoją obecnością, uciekały jak woda w sicie – a wszystko dzięki powrotowi Vicente oraz Giovany. Chociaż nie, pani Giovana nie miała z tym wszystkim nic wspólnego, to tylko jej mąż postanowił być jeszcze większym wrzodem na tyłku Estebana niż wcześniej – najpierw, gdy Nita lub Sal wspomnieli, że minęli się z odwiedzającym Barrosami skrzywił się, jakby podsunięto mu pod nos coś wybitnie śmierdzącego, a później... Cholera, Esowi wydawało się, że na jednym dramacie, w którym reszta dowiadywała się, że on i Blanca są teraz razem, się skończy. Że tłumaczenie się jak dzieci, które coś spsociły, mają już za sobą. Nie, Vicente musiał zrobić się cały czerwony będąc świadkiem niewinnego całusa w policzek i zaraz potem obiecywać mu dużo gorsze rzeczy niż Nita ze swoją patelnią.
Esteban nie rozumiał, co ten dziad – miły i uprzejmy dla całej reszty - miał do niego od samego początku, ale powoli wyczerpywała mu się w tym konkretnym temacie cierpliwość. Na razie udawał jeszcze, że nie wiedział o rozmowie, na którą Vicente pociągnął Blankę do kuchni, dopytując się, czy na pewno nie była do niczego przymuszana i czy nie potrzebuje pomocy w znalezieniu jakiegoś miłego chłopca. W każdych innych okolicznościach może uznałby go za równego gościa, na razie jednak... Na razie pilnował się, by nie zepchnąć mężczyzny z wąskiej, niemal nieistniejącej ścieżki prowadzącej przez las i nie wrzucić go do pierwszego lepszego rowu.
Należałoby mu się za uprzedzenie się do Barrosa te kilka miesięcy temu, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta i cokolwiek powiedzieć. I nie, Es kompletnie nie kupował szeptanego reszcie wyjaśnienia, że tylko dbał o cnotę dziewcząt w zespole – przecież wszyscy widzieli, że to Nita nachalnie gapiła się na jego tyłek, a nie odwrotnie.
- Jesteś pewna, że idziemy w dobrą stronę? – rzucił w kierunku Yamileth idącej na przedzie grupy, która pilnowała odrysowanej mapy oraz niewielkiego urządzenia ułatwiającego jej określić położenie. Od czasu wejścia do lasu przystawali co jakiś czas, a Serrano spędzała kilka chwil przyglądając się to narzędziu, to obrazowi naniesionemu przez Nitę z kilku rozpadających się w palcach map na nową rolkę papieru.
- Tak, na pewno – irytacja w jej głosie robiła się tym bardziej oczywista, im głębiej wchodzili w las, pokonując kolejne kilometry. Es nie był pewien w jaki sposób Vicente jeszcze dotrzymywał im kroku – być może napędzała go tylko potrzeba udowodnienia, że wcale nie jest gorszy od młodszych członków wyprawy. Kiepską kondycję starszego pana oraz Yamileth zdradzała jednak zadyszka.
Wzdychając cicho, Barros poprawił plecak zsuwający mu się z ramienia, nasłuchując – robił to w regularnych odstępach, nie podtrzymując rozmowy, gdy ktoś skierował do niego pytanie, skupiony na dźwiękach, które mogły zwiastować kłopoty. Byłoby mu dużo łatwiej węchem i słuchem wypatrywać niebezpieczeństw, gdyby na wejściu do lasu przemienił się w swoją gadzią postać, ale pod górę i z dużą liczbą przeszkód znacząco opóźniałby pochód. Robił to tylko przy dłuższych postojach – za pierwszym razem niemal przyprawiając Yamileth i Vicentego o zawał, bo oboje jeszcze nie mieli okazji widzieć go takim – wysoko unosząc łeb i wciągając w nozdrza skomplikowaną, wielowarstwową woń lasu wraz z mieszkającymi z nim zwierzętami.
Podczas całej wędrówki nie wydarzyło się nic specjalnego - możnaby wręcz powiedzieć, że było cholernie nudno.
Esteban nie był pewien, czy nie przeoczyłby nadgryzionej przez czas oraz drzewa kamiennej konstrukcji, na którą wskazała nagle Serrano.
- To tutaj – obwieściła z wyraźną ulgą, zrzucając na ziemię plecak i biorąc kilka głębszych wdechów. - Szukamy skrytki, grobu, jakiegoś… - zmrużyła oczy, przyglądając się zielonemu pagórkowi wewnątrz kamiennego kręgu. - Kurhanu. Tak, to by pasowało.
- Jeśli to stało tutaj schowane, to cholera wie, czy nie jest obłożone klątwami albo innymi niespodziankami – wtrącił Es, wymawiając najdłuższe zdanie, jakie powiedział od czasu rozpoczęcia tej wycieczki. Nie dopytywał o szczegóły oraz jak stary krąg w lesie miał łączyć się z gwiezdnymi mapami – mimo wielokrotnych prób wyjaśniania przez Sala, Nitę, nawet Blankę i Yamileth, wciąż gdzieś umykały mu fakty dla nich będące oczywistościami. Jemu wystarczyło, że z przekonaniem powiedzieli: Tak, tego szukamy.
- Poczekajcie tutaj – zwrócił się do kobiet, ruchem głowy wskazując Vicentemu, by podążył za nim. W końcu to on był w tej zgrai ekspertem od klątwołamania i Es liczył na to, że mimo jego obecności, wykona swoją pracę najlepiej, jak potrafił.
Krąg był… Był. Może trochę niepokojący w swojej starości, ale ostrożnie zbliżając dłoń do jednego z wysokich kamieni stanowiących zewnętrzny okrąg, nie czuł żadnej skoncentrowanej mocy, żadnego łaskotania w opuszkach palców.
11.04.2001
Minął ledwie dzień od wyjazdu odwiedzającej Midgard części jego rodziny, a Esteban już powstrzymywał się, by nie wyrywać sobie włosów z głowy w przypływach frustracji. Cała radość i spokój, które wlali w niego krewni swoją obecnością, uciekały jak woda w sicie – a wszystko dzięki powrotowi Vicente oraz Giovany. Chociaż nie, pani Giovana nie miała z tym wszystkim nic wspólnego, to tylko jej mąż postanowił być jeszcze większym wrzodem na tyłku Estebana niż wcześniej – najpierw, gdy Nita lub Sal wspomnieli, że minęli się z odwiedzającym Barrosami skrzywił się, jakby podsunięto mu pod nos coś wybitnie śmierdzącego, a później... Cholera, Esowi wydawało się, że na jednym dramacie, w którym reszta dowiadywała się, że on i Blanca są teraz razem, się skończy. Że tłumaczenie się jak dzieci, które coś spsociły, mają już za sobą. Nie, Vicente musiał zrobić się cały czerwony będąc świadkiem niewinnego całusa w policzek i zaraz potem obiecywać mu dużo gorsze rzeczy niż Nita ze swoją patelnią.
Esteban nie rozumiał, co ten dziad – miły i uprzejmy dla całej reszty - miał do niego od samego początku, ale powoli wyczerpywała mu się w tym konkretnym temacie cierpliwość. Na razie udawał jeszcze, że nie wiedział o rozmowie, na którą Vicente pociągnął Blankę do kuchni, dopytując się, czy na pewno nie była do niczego przymuszana i czy nie potrzebuje pomocy w znalezieniu jakiegoś miłego chłopca. W każdych innych okolicznościach może uznałby go za równego gościa, na razie jednak... Na razie pilnował się, by nie zepchnąć mężczyzny z wąskiej, niemal nieistniejącej ścieżki prowadzącej przez las i nie wrzucić go do pierwszego lepszego rowu.
Należałoby mu się za uprzedzenie się do Barrosa te kilka miesięcy temu, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta i cokolwiek powiedzieć. I nie, Es kompletnie nie kupował szeptanego reszcie wyjaśnienia, że tylko dbał o cnotę dziewcząt w zespole – przecież wszyscy widzieli, że to Nita nachalnie gapiła się na jego tyłek, a nie odwrotnie.
- Jesteś pewna, że idziemy w dobrą stronę? – rzucił w kierunku Yamileth idącej na przedzie grupy, która pilnowała odrysowanej mapy oraz niewielkiego urządzenia ułatwiającego jej określić położenie. Od czasu wejścia do lasu przystawali co jakiś czas, a Serrano spędzała kilka chwil przyglądając się to narzędziu, to obrazowi naniesionemu przez Nitę z kilku rozpadających się w palcach map na nową rolkę papieru.
- Tak, na pewno – irytacja w jej głosie robiła się tym bardziej oczywista, im głębiej wchodzili w las, pokonując kolejne kilometry. Es nie był pewien w jaki sposób Vicente jeszcze dotrzymywał im kroku – być może napędzała go tylko potrzeba udowodnienia, że wcale nie jest gorszy od młodszych członków wyprawy. Kiepską kondycję starszego pana oraz Yamileth zdradzała jednak zadyszka.
Wzdychając cicho, Barros poprawił plecak zsuwający mu się z ramienia, nasłuchując – robił to w regularnych odstępach, nie podtrzymując rozmowy, gdy ktoś skierował do niego pytanie, skupiony na dźwiękach, które mogły zwiastować kłopoty. Byłoby mu dużo łatwiej węchem i słuchem wypatrywać niebezpieczeństw, gdyby na wejściu do lasu przemienił się w swoją gadzią postać, ale pod górę i z dużą liczbą przeszkód znacząco opóźniałby pochód. Robił to tylko przy dłuższych postojach – za pierwszym razem niemal przyprawiając Yamileth i Vicentego o zawał, bo oboje jeszcze nie mieli okazji widzieć go takim – wysoko unosząc łeb i wciągając w nozdrza skomplikowaną, wielowarstwową woń lasu wraz z mieszkającymi z nim zwierzętami.
Podczas całej wędrówki nie wydarzyło się nic specjalnego - możnaby wręcz powiedzieć, że było cholernie nudno.
Esteban nie był pewien, czy nie przeoczyłby nadgryzionej przez czas oraz drzewa kamiennej konstrukcji, na którą wskazała nagle Serrano.
- To tutaj – obwieściła z wyraźną ulgą, zrzucając na ziemię plecak i biorąc kilka głębszych wdechów. - Szukamy skrytki, grobu, jakiegoś… - zmrużyła oczy, przyglądając się zielonemu pagórkowi wewnątrz kamiennego kręgu. - Kurhanu. Tak, to by pasowało.
- Jeśli to stało tutaj schowane, to cholera wie, czy nie jest obłożone klątwami albo innymi niespodziankami – wtrącił Es, wymawiając najdłuższe zdanie, jakie powiedział od czasu rozpoczęcia tej wycieczki. Nie dopytywał o szczegóły oraz jak stary krąg w lesie miał łączyć się z gwiezdnymi mapami – mimo wielokrotnych prób wyjaśniania przez Sala, Nitę, nawet Blankę i Yamileth, wciąż gdzieś umykały mu fakty dla nich będące oczywistościami. Jemu wystarczyło, że z przekonaniem powiedzieli: Tak, tego szukamy.
- Poczekajcie tutaj – zwrócił się do kobiet, ruchem głowy wskazując Vicentemu, by podążył za nim. W końcu to on był w tej zgrai ekspertem od klątwołamania i Es liczył na to, że mimo jego obecności, wykona swoją pracę najlepiej, jak potrafił.
Krąg był… Był. Może trochę niepokojący w swojej starości, ale ostrożnie zbliżając dłoń do jednego z wysokich kamieni stanowiących zewnętrzny okrąg, nie czuł żadnej skoncentrowanej mocy, żadnego łaskotania w opuszkach palców.
Esteban Barros
Re: 11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Wto 12 Wrz - 10:32
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Uwięziony w ciemności, którą przenikał wzrok kajmana, Es doskonale widział sylwetki krążących krokut – drżącą im na bokach skórę, uszy drgające przy najlżejszym szmerze, ślinę cieknącą z pyska. Gdyby miał wybór, wolałby chyba być ślepy. Nie widzieć, co miało go zabić.
Resztki ludzkiego rozumu rozpłynęły się, zagrzebując świadomość pod spanikowanym zwierzęcym instynktem, który nie wiedział, co zrobić z ciężkim, poranionym ciałem. Dopiero zapach zbliżającej się Blanki poderwał łeb kajmana, zmuszając go do ruchu oraz przemagania bólu płonącego w każdej części ciała, której nie sparaliżował jeszcze jad stworzeń próbujących go pożreć.
Gad wydał z siebie dziwny, jękliwy dźwięk, gdy krokuta wsparta na jego grzbiecie szarpała pyskiem, hacząc zębami pod łuski, odrywając je powoli od ciała, by nagle po prostu zsunąć się gładko na ziemię. Jej siostra nie przejawiała tendencji do poddania się – wciąż gwałtownie, żarłocznie próbowała wyrwać mięso najpierw z boku, a potem błoniastej łapy.
Instynkt obronny oraz wiążąca się z tym panika podrażnione pojawieniem się Vargas, zmusiły zmęczonego walką kajmana do ostatniego większego zrywu, by dzięki ostatniemu łutowi szczęścia, choć częściowo pochwycił ostatnią hienę. Nie spodziewał się, że ona pochwyci też jego i dysząc ciężko, czując, jak boki pracowały mu coraz szybciej, w szalonym rytmie serca usłużnie rozprowadzając jad po ciele, pęknięcie kości poczuł w odległy, dziwny sposób. Jakby nie do końca dotyczył jego.
Trzymał ostatniego, szarpiącego się przeciwnika, czuł naciągające się fałdy skóry – zwierzęcy instynkt nie rozważał, co było rozsądniejsze. Wygiął łeb, napinając potężne mięśnie na poranionym karku i wyrwał w przód, pochwycając zębami miękkie gardło krokuty, ciągnąć ją w dół. Jasna błyskawica bólu wstrząsnęła gadzim ciałem, gdy kły zwierzęcia zmiażdżyły kość, uparcie trzymając jego łapę, mimo dziwnej, wygiętej pozycji.
Krew trysnęła Barrosowi w pysk i polała się na ziemię, tworząc pod nim kałużę karmazynowego błota. Opadli w nią oboje – i on i kolejne, świeże truchło, które miał zostawić za sobą w tym przeklętym kurhanie.
Dyszał z na wpół otwartym pyskiem, próbując nie naruszać lewej łapy, która w przedziwny, mdlący sposób to wybuchała ostrym bólem, zostawiając gęste cienie na obrzeżach wzroku, to zdawała się przestawać być częścią jego ciała, jak wcześniej ogon. Rozum wyłaniający się spod pierzyny instynktu, dryfował na miękkiej chmurze, mając problem ze skupieniem wzroku, gdy wszędzie czuł spiekotę. Smród krwi, rozkładu i ciepłego mięsa rozrzuconego dookoła przyprawiał go o dreszcze, wywołując nagłe, niemożliwe do odepchnięcia pragnienie zmiany skóry oraz pozbycia się wyczulonego węchu.
Wspierając się ostrożnie na zdrowej, prawej łapie, Barros obrócił nieco łeb, upewniając się, że Blance wspartej w pochyłym tunelu nic nie grozi – nie groziło, otaczały ją inne ludzkie kształty – i dopiero wtedy sięgnął po magię wypełniającą konstrukcję, która podtrzymywała kształt kajmana. Pozbawiony finezji i delikatności, które pożarło zmęczenie, Esteban szarpnął, wywołując przed oczami gada eksplozję fajerwerków. Ból drobniejszych zacięć i poważnych ran próbujących zmienić kształt i dopasować go do ludzkiej sylwetki rozpalił go jak odsłonięty, wrażliwy nerw, wyrywając z gardła, które przez moment utknęło między ludzkim a gadzim konstruktem, okropny, wibrujący okrzyk bólu, zanim Barros puścił, wpadając z powrotem w pełni łuskowatą skórę. Brzegi tego, co widział, coraz chętniej ukrywały się pod kotłującym się cieniem, nieważne jak intensywnie mrugał, usilnie trzymając się przytomności. Nie miał siły na nic, co nie było wątłą próbą zwinięcia się, przyciągnięcia do siebie wszystkich kończyn i ukrycia pyska pod bezwładnym ogonem.
Atak – próg 50
72 (1sza kość) + 22 (sprawność) + 5 (atut Pięściarz I) = 99
Resztki ludzkiego rozumu rozpłynęły się, zagrzebując świadomość pod spanikowanym zwierzęcym instynktem, który nie wiedział, co zrobić z ciężkim, poranionym ciałem. Dopiero zapach zbliżającej się Blanki poderwał łeb kajmana, zmuszając go do ruchu oraz przemagania bólu płonącego w każdej części ciała, której nie sparaliżował jeszcze jad stworzeń próbujących go pożreć.
Gad wydał z siebie dziwny, jękliwy dźwięk, gdy krokuta wsparta na jego grzbiecie szarpała pyskiem, hacząc zębami pod łuski, odrywając je powoli od ciała, by nagle po prostu zsunąć się gładko na ziemię. Jej siostra nie przejawiała tendencji do poddania się – wciąż gwałtownie, żarłocznie próbowała wyrwać mięso najpierw z boku, a potem błoniastej łapy.
Instynkt obronny oraz wiążąca się z tym panika podrażnione pojawieniem się Vargas, zmusiły zmęczonego walką kajmana do ostatniego większego zrywu, by dzięki ostatniemu łutowi szczęścia, choć częściowo pochwycił ostatnią hienę. Nie spodziewał się, że ona pochwyci też jego i dysząc ciężko, czując, jak boki pracowały mu coraz szybciej, w szalonym rytmie serca usłużnie rozprowadzając jad po ciele, pęknięcie kości poczuł w odległy, dziwny sposób. Jakby nie do końca dotyczył jego.
Trzymał ostatniego, szarpiącego się przeciwnika, czuł naciągające się fałdy skóry – zwierzęcy instynkt nie rozważał, co było rozsądniejsze. Wygiął łeb, napinając potężne mięśnie na poranionym karku i wyrwał w przód, pochwycając zębami miękkie gardło krokuty, ciągnąć ją w dół. Jasna błyskawica bólu wstrząsnęła gadzim ciałem, gdy kły zwierzęcia zmiażdżyły kość, uparcie trzymając jego łapę, mimo dziwnej, wygiętej pozycji.
Krew trysnęła Barrosowi w pysk i polała się na ziemię, tworząc pod nim kałużę karmazynowego błota. Opadli w nią oboje – i on i kolejne, świeże truchło, które miał zostawić za sobą w tym przeklętym kurhanie.
Dyszał z na wpół otwartym pyskiem, próbując nie naruszać lewej łapy, która w przedziwny, mdlący sposób to wybuchała ostrym bólem, zostawiając gęste cienie na obrzeżach wzroku, to zdawała się przestawać być częścią jego ciała, jak wcześniej ogon. Rozum wyłaniający się spod pierzyny instynktu, dryfował na miękkiej chmurze, mając problem ze skupieniem wzroku, gdy wszędzie czuł spiekotę. Smród krwi, rozkładu i ciepłego mięsa rozrzuconego dookoła przyprawiał go o dreszcze, wywołując nagłe, niemożliwe do odepchnięcia pragnienie zmiany skóry oraz pozbycia się wyczulonego węchu.
Wspierając się ostrożnie na zdrowej, prawej łapie, Barros obrócił nieco łeb, upewniając się, że Blance wspartej w pochyłym tunelu nic nie grozi – nie groziło, otaczały ją inne ludzkie kształty – i dopiero wtedy sięgnął po magię wypełniającą konstrukcję, która podtrzymywała kształt kajmana. Pozbawiony finezji i delikatności, które pożarło zmęczenie, Esteban szarpnął, wywołując przed oczami gada eksplozję fajerwerków. Ból drobniejszych zacięć i poważnych ran próbujących zmienić kształt i dopasować go do ludzkiej sylwetki rozpalił go jak odsłonięty, wrażliwy nerw, wyrywając z gardła, które przez moment utknęło między ludzkim a gadzim konstruktem, okropny, wibrujący okrzyk bólu, zanim Barros puścił, wpadając z powrotem w pełni łuskowatą skórę. Brzegi tego, co widział, coraz chętniej ukrywały się pod kotłującym się cieniem, nieważne jak intensywnie mrugał, usilnie trzymając się przytomności. Nie miał siły na nic, co nie było wątłą próbą zwinięcia się, przyciągnięcia do siebie wszystkich kończyn i ukrycia pyska pod bezwładnym ogonem.
Atak – próg 50
72 (1sza kość) + 22 (sprawność) + 5 (atut Pięściarz I) = 99
Mistrz Gry
Re: 11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Wto 12 Wrz - 10:32
The member 'Esteban Barros' has done the following action : kości
'k100' : 72, 9
'k100' : 72, 9
Blanca Vargas
Re: 11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Sro 13 Wrz - 18:48
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Wszystko stało się bardzo szybko. W jednej chwili Es szarpał się jeszcze ze zwierzęciem, w kolejnej chwiał się na złamanej łapie, jednocześnie rozrywając gardło przeciwniczki, by wreszcie – wszystko ucichło. Nagły spokój był dziwny, zupełnie nienaturalny.
- Blanca! – zduszony okrzyk Yamileth wyrwał ją z odrętwienia.
Jednym szybkim, jakby zupełnie odruchowym zaklęciem Serrano pozbyła się ostatniej, śpiącej hieny, w kolejnej chwili skupiając się już zupełnie na Vargas.
- Ratownicy zaraz tu będą – zapewniła Yami. W jej oczach płonął ogień. Kobieta była ewidentnie zła i, przez jedną krótką chwilę, Blanca sądziła, że to przez nią. Że to ona zrobiła coś, co...
Nie bądź głupia, zganiła się. To przecież zupełnie nie tak.
Był z nimi też Vicente. Vargas nie była pewna, kiedy przyszedł – chyba razem z Yami. Zaciskając zęby, mężczyzna z niedowierzaniem spoglądał na pobojowisko – i na Esa.
Na Esa.
- Puść mnie – wychrypiała Blanca, nagle uświadamiając sobie, jak bardzo drży jej zraniona noga i jak cholernie boli. – Puść, Yami, muszę…
Nie dokończyła, zamiast tego wyrywając się i ruszając ku Esowi. Gdy osunęła się koło niego na ziemię, wiedziała, że już nie wstanie, że po prostu nie będzie miała siły. Spoglądała na rany szpecące gadzie ciało Barrosa, na wyraźnie teraz bezwładny ogon i złamaną łapę – i na krew, całą tę rozlaną krew wsiąkającą teraz w ziemię pod kajmanem. Gorące łzy pojawiły się same, zupełnie nieproszone. Łzy przerażenia, bezradności, łzy, których nie potrafiła powstrzymać.
To nie tak. To zupełnie nie miało być tak.
Teraz, z perspektywy czasu, nie tylko nie wyrywałaby się zaraz za Esem, ale, przede wszystkim, nie pozwoliłaby jemu zejść pod ziemię. Nikomu. Nie powinni tu wchodzić, niezależnie, co mogliby tu znaleźć nie było tego warte. Półprzytomnie gładząc kajmanie łuski na pysku Barrosa – coś, co do niedawna budziło w niej obawy, teraz wydawało się być zupełnie naturalnym gestem, pieszczotą, o którą Es nie musiał prosić – po raz pierwszy bardzo jasno widziała, jak strasznie byli niefrasobliwi. Zbyt pewni siebie. Zwyczajnie głupi.
Odruchowo otarła spływające jej po policzkach łzy, rozmazując je tylko w zasychającej jej na skórze hieniej krwi. Mimowolnie spojrzała na własne udo, spuchnięte, tkliwe, z którego wciąż sączyły się strużki krwi. Zerknęła na bark, pojedyncze rany kłute nie wyglądały strasznie, ale czuła, że i tu skóra rozgrzewa jej się i napina boleśnie.
Nie miała siły. Tak bardzo nie miała siły.
- Wszystko będzie dobrze – rzuciła nagle półgłosem najdurniejsze pocieszenie świata. – Medycy ci pomogą, dostaniesz leki i ani się obejrzysz będziesz znów na nogach. Eliksir na zrastanie kości będzie paskudny, inne medykamenty zresztą pewnie też, ale ci pomogą. Może poleżysz chwilę w szpitalu, ale potem... – paplała bez sensu, nagle przerażona, że gdy przestanie mówić, rozsypie się do reszty na setki drobnych kawałków.
A nie mogła. Nie mogła się rozsypać.
Bardzo ostrożnie wodziła dłonią tam, gdzie ciało kajmana nie zostało naruszone. Ledwo przykładając dłoń do zbroczonego krwią gada – bała się, by nie nacisnąć go zbyt mocno, by nie przysporzyć mu więcej bólu – muskała opuszkami palców ciepłą skórę i napięte pod nią mięśnie. W którymś momencie przestała się przyglądać obrażeniom Esa, bo im dłużej patrzyła, tym bardziej prawdopodobne wydawało się, że wcale nie będzie dobrze.
Nie mogła go stracić. Wiedziała, że nie może, czuła to boleśnie całym sercem. Jeśli tydzień temu jeszcze się wahała, teraz po podobnych wątpliwościach nie było już śladu. Potrzebowała go.
Kochała go.
Dreszcze przyszły w tej samej chwili, w której pobliski korytarz znów rozbrzmiał echem szybkich kroków. Jesteś w szoku, pomyślała Blanca zaskakująco przytomnie, czując silny uścisk dłoni Yami na swoich ramionach. To zupełnie zrozumiałe, tłumaczyła sobie aż nazbyt rozsądnie i patrzyła, jak Vicente schodzi z drogi przybyłym ratownikom.
Wyjdźmy stąd już, pomyślała, z trudem znosząc ciężar żalu i lęku, jaki zwalił się na jej barki.
- Blanca! – zduszony okrzyk Yamileth wyrwał ją z odrętwienia.
Jednym szybkim, jakby zupełnie odruchowym zaklęciem Serrano pozbyła się ostatniej, śpiącej hieny, w kolejnej chwili skupiając się już zupełnie na Vargas.
- Ratownicy zaraz tu będą – zapewniła Yami. W jej oczach płonął ogień. Kobieta była ewidentnie zła i, przez jedną krótką chwilę, Blanca sądziła, że to przez nią. Że to ona zrobiła coś, co...
Nie bądź głupia, zganiła się. To przecież zupełnie nie tak.
Był z nimi też Vicente. Vargas nie była pewna, kiedy przyszedł – chyba razem z Yami. Zaciskając zęby, mężczyzna z niedowierzaniem spoglądał na pobojowisko – i na Esa.
Na Esa.
- Puść mnie – wychrypiała Blanca, nagle uświadamiając sobie, jak bardzo drży jej zraniona noga i jak cholernie boli. – Puść, Yami, muszę…
Nie dokończyła, zamiast tego wyrywając się i ruszając ku Esowi. Gdy osunęła się koło niego na ziemię, wiedziała, że już nie wstanie, że po prostu nie będzie miała siły. Spoglądała na rany szpecące gadzie ciało Barrosa, na wyraźnie teraz bezwładny ogon i złamaną łapę – i na krew, całą tę rozlaną krew wsiąkającą teraz w ziemię pod kajmanem. Gorące łzy pojawiły się same, zupełnie nieproszone. Łzy przerażenia, bezradności, łzy, których nie potrafiła powstrzymać.
To nie tak. To zupełnie nie miało być tak.
Teraz, z perspektywy czasu, nie tylko nie wyrywałaby się zaraz za Esem, ale, przede wszystkim, nie pozwoliłaby jemu zejść pod ziemię. Nikomu. Nie powinni tu wchodzić, niezależnie, co mogliby tu znaleźć nie było tego warte. Półprzytomnie gładząc kajmanie łuski na pysku Barrosa – coś, co do niedawna budziło w niej obawy, teraz wydawało się być zupełnie naturalnym gestem, pieszczotą, o którą Es nie musiał prosić – po raz pierwszy bardzo jasno widziała, jak strasznie byli niefrasobliwi. Zbyt pewni siebie. Zwyczajnie głupi.
Odruchowo otarła spływające jej po policzkach łzy, rozmazując je tylko w zasychającej jej na skórze hieniej krwi. Mimowolnie spojrzała na własne udo, spuchnięte, tkliwe, z którego wciąż sączyły się strużki krwi. Zerknęła na bark, pojedyncze rany kłute nie wyglądały strasznie, ale czuła, że i tu skóra rozgrzewa jej się i napina boleśnie.
Nie miała siły. Tak bardzo nie miała siły.
- Wszystko będzie dobrze – rzuciła nagle półgłosem najdurniejsze pocieszenie świata. – Medycy ci pomogą, dostaniesz leki i ani się obejrzysz będziesz znów na nogach. Eliksir na zrastanie kości będzie paskudny, inne medykamenty zresztą pewnie też, ale ci pomogą. Może poleżysz chwilę w szpitalu, ale potem... – paplała bez sensu, nagle przerażona, że gdy przestanie mówić, rozsypie się do reszty na setki drobnych kawałków.
A nie mogła. Nie mogła się rozsypać.
Bardzo ostrożnie wodziła dłonią tam, gdzie ciało kajmana nie zostało naruszone. Ledwo przykładając dłoń do zbroczonego krwią gada – bała się, by nie nacisnąć go zbyt mocno, by nie przysporzyć mu więcej bólu – muskała opuszkami palców ciepłą skórę i napięte pod nią mięśnie. W którymś momencie przestała się przyglądać obrażeniom Esa, bo im dłużej patrzyła, tym bardziej prawdopodobne wydawało się, że wcale nie będzie dobrze.
Nie mogła go stracić. Wiedziała, że nie może, czuła to boleśnie całym sercem. Jeśli tydzień temu jeszcze się wahała, teraz po podobnych wątpliwościach nie było już śladu. Potrzebowała go.
Kochała go.
Dreszcze przyszły w tej samej chwili, w której pobliski korytarz znów rozbrzmiał echem szybkich kroków. Jesteś w szoku, pomyślała Blanca zaskakująco przytomnie, czując silny uścisk dłoni Yami na swoich ramionach. To zupełnie zrozumiałe, tłumaczyła sobie aż nazbyt rozsądnie i patrzyła, jak Vicente schodzi z drogi przybyłym ratownikom.
Wyjdźmy stąd już, pomyślała, z trudem znosząc ciężar żalu i lęku, jaki zwalił się na jej barki.
Sarnai Eskola
Re: 11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Sro 13 Wrz - 19:16
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Potrzebowała ledwie trzech kroków wgłąb kromlechu, by uświadomić sobie, w jakie gówno wchodzą. Krew czuła wszędzie. Wszędzie. Zwierzęcą i ludzką, i jeszcze jedną, jakby gadzią. Węch jej nie zawodził, a jednak myśl, że mieliby mieć tu aligatora czy innego jaszczura była co najmniej nieprawdopodobna. Tutaj, pod ziemią? W środku lasu? Jakim cudem?
Uświadomiła sobie, jakim, gdy, przyprowadzeni przez starszego mężczyznę, stanęli na progu komory.
- Ja pierdolę – podsumował mruknięciem Antero, jej fiński kolega po fachu.
Sarnai nic nie mówiła. Nozdrza drżały jej, atakowane ostrą, zbyt intensywną wonią krwi – i mocniejszym zapachem gada. Nie byle jakiego. Znała go, cholera. I już – poniekąd – wiedziała, skąd się tu wziął.
- Zajmij się dziewczyną – rzuciła do Antero krótko i, nie czekając aż ten się zgodzi, w kilku szybkich krokach zbliżyła się do rannych.
Nie była szefową Fina, ale przyzwyczaił się już, że Eskola się rządzi. Nie była w swoim naturalnym środowisku, pod ziemią czuła się cholernie nieswojo – ale miała robotę do zrobienia. Proste fakty.
- Sarnai Eskola – przedstawiła się krótko, wiedząc, że znajomość nazwiska niektórym pomaga. Sama nie rozumiała do końca, czemu – co niby zmieniała wiedza, że pomaga ci Sarnai a nie Antero? co miało się niby zrobić z tą informacją? – ale przyzwyczaiła się już, że niektórzy po prostu tak wolą. Chcą wiedzieć, kto będzie się nimi zajmował, nim pozwolą się dotknąć. Nie miała z tym problemu. Mogła się przedstawiać.
- Antero się tobą zajmie, w porządku? – spytała, choć dziewczyna niespecjalnie miała wybór. – A ja zadbam o twojego... – zawahała się. – Partnera – dokończyła. Nie była pewna, kim dla siebie są, spoglądając jednak na czułość w gestach kobiety, była przekonana, że kimś bliskim.
Blanca, przypomniała sobie, choć ten fakt nie był jej teraz do niczego potrzebny. Barros mówił o jakiejś Blance.
Pozostawiając kobietę w dobrych rękach Antero – ten już tłumaczył coś półgłosem, uspokajająco, jednocześnie wprawnie przebierając w medykamentach by wstępnie opatrzyć rany dziewczyny – sama przysunęła się bliżej kajmana. Mrużąc oczy, zaczęła fachowo oceniać obrażenia i planować kolejność działania. Nie była w stanie zająć się wszystkim, nie tutaj.
- Sama bym ci złamała tę rękę, mogłeś po prostu powiedzieć, że brakuje ci adrenaliny w życiu – mruknęła bez uśmiechu i podciągnęła rękawy. – Nic nie musisz robić, po prostu słuchaj. Musimy cię przemienić. Ludzkie ciało jest twoją podstawową formą, muszę wiedzieć, co masz ranne tam, a nie tylko tu. Znieczulę cię, ale to nie pomoże w pełni – ostrzegła szczerze, jeszcze przez chwilę spoglądając w zamroczone, kajmanie oczy. Nie była pewna, czy rozumiał. Mimo to nie mogła tracić czasu. Musiał trafić do szpitala, teraz.
Przyciskając dłoń do gadziego boku, wymamrotała zaklęcie znieczulające. W kolejnej chwili uniosła wzrok na Antero i skinęła nieznacznie głową. Mężczyzna, choć zajmował się Blancą, dobrze wiedział, że będzie jeszcze potrzebny przy Barrosie. Magia przemiany nie była mocną stroną Sarnai, Fin za to rozeznawał się w niej całkiem nieźle.
- Syna mannligr – rzucił krótko Antero, z napięciem obserwując zachodzącą przemianę.
Potem wszystko poszło szybciej, wiedzieli w końcu, co robić. Opatrując rany na tyle, na ile mogli zrobić to w terenie, ułożyli Barrosa na noszach. Blanca mogła stać sama, Antero jednak podtrzymywał ją mocno na wszelki wypadek.
- Zabieracie się z nami? – spytała jeszcze tylko Sarnai, zbierając rzeczy z powrotem do aptecznej torby i kątem oka spoglądając na pozostałą dwójkę. Gdy obydwoje skinęli głową, nie była zaskoczona.
Antero teleportował się z Blancą, Eskola – z całą resztą, ledwie kilka chwil później przekazując pacjentów czekającym już na nich medykom. Referując zwięźle obrażenia i zastosowane środki, Sarnai uświadomiła sobie, jak bardzo spięta była, dopiero po opuszczeniu oddziału.
Ratowanie własnych znajomych było cholernie niewdzięczną robotą.
- Co z nimi?
Sarnai drgnęła i obejrzała się przez ramię, słysząc kobiecy głos.
- Są w dobrych rękach. Nic im nie będzie – rzuciła zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
Wychodząc przed szpital, mocno zaciskała zęby.
Nigdy nie pocieszała pacjentów. Nigdy. Dlaczego więc zrobiła to teraz?
Uświadomiła sobie, jakim, gdy, przyprowadzeni przez starszego mężczyznę, stanęli na progu komory.
- Ja pierdolę – podsumował mruknięciem Antero, jej fiński kolega po fachu.
Sarnai nic nie mówiła. Nozdrza drżały jej, atakowane ostrą, zbyt intensywną wonią krwi – i mocniejszym zapachem gada. Nie byle jakiego. Znała go, cholera. I już – poniekąd – wiedziała, skąd się tu wziął.
- Zajmij się dziewczyną – rzuciła do Antero krótko i, nie czekając aż ten się zgodzi, w kilku szybkich krokach zbliżyła się do rannych.
Nie była szefową Fina, ale przyzwyczaił się już, że Eskola się rządzi. Nie była w swoim naturalnym środowisku, pod ziemią czuła się cholernie nieswojo – ale miała robotę do zrobienia. Proste fakty.
- Sarnai Eskola – przedstawiła się krótko, wiedząc, że znajomość nazwiska niektórym pomaga. Sama nie rozumiała do końca, czemu – co niby zmieniała wiedza, że pomaga ci Sarnai a nie Antero? co miało się niby zrobić z tą informacją? – ale przyzwyczaiła się już, że niektórzy po prostu tak wolą. Chcą wiedzieć, kto będzie się nimi zajmował, nim pozwolą się dotknąć. Nie miała z tym problemu. Mogła się przedstawiać.
- Antero się tobą zajmie, w porządku? – spytała, choć dziewczyna niespecjalnie miała wybór. – A ja zadbam o twojego... – zawahała się. – Partnera – dokończyła. Nie była pewna, kim dla siebie są, spoglądając jednak na czułość w gestach kobiety, była przekonana, że kimś bliskim.
Blanca, przypomniała sobie, choć ten fakt nie był jej teraz do niczego potrzebny. Barros mówił o jakiejś Blance.
Pozostawiając kobietę w dobrych rękach Antero – ten już tłumaczył coś półgłosem, uspokajająco, jednocześnie wprawnie przebierając w medykamentach by wstępnie opatrzyć rany dziewczyny – sama przysunęła się bliżej kajmana. Mrużąc oczy, zaczęła fachowo oceniać obrażenia i planować kolejność działania. Nie była w stanie zająć się wszystkim, nie tutaj.
- Sama bym ci złamała tę rękę, mogłeś po prostu powiedzieć, że brakuje ci adrenaliny w życiu – mruknęła bez uśmiechu i podciągnęła rękawy. – Nic nie musisz robić, po prostu słuchaj. Musimy cię przemienić. Ludzkie ciało jest twoją podstawową formą, muszę wiedzieć, co masz ranne tam, a nie tylko tu. Znieczulę cię, ale to nie pomoże w pełni – ostrzegła szczerze, jeszcze przez chwilę spoglądając w zamroczone, kajmanie oczy. Nie była pewna, czy rozumiał. Mimo to nie mogła tracić czasu. Musiał trafić do szpitala, teraz.
Przyciskając dłoń do gadziego boku, wymamrotała zaklęcie znieczulające. W kolejnej chwili uniosła wzrok na Antero i skinęła nieznacznie głową. Mężczyzna, choć zajmował się Blancą, dobrze wiedział, że będzie jeszcze potrzebny przy Barrosie. Magia przemiany nie była mocną stroną Sarnai, Fin za to rozeznawał się w niej całkiem nieźle.
- Syna mannligr – rzucił krótko Antero, z napięciem obserwując zachodzącą przemianę.
Potem wszystko poszło szybciej, wiedzieli w końcu, co robić. Opatrując rany na tyle, na ile mogli zrobić to w terenie, ułożyli Barrosa na noszach. Blanca mogła stać sama, Antero jednak podtrzymywał ją mocno na wszelki wypadek.
- Zabieracie się z nami? – spytała jeszcze tylko Sarnai, zbierając rzeczy z powrotem do aptecznej torby i kątem oka spoglądając na pozostałą dwójkę. Gdy obydwoje skinęli głową, nie była zaskoczona.
Antero teleportował się z Blancą, Eskola – z całą resztą, ledwie kilka chwil później przekazując pacjentów czekającym już na nich medykom. Referując zwięźle obrażenia i zastosowane środki, Sarnai uświadomiła sobie, jak bardzo spięta była, dopiero po opuszczeniu oddziału.
Ratowanie własnych znajomych było cholernie niewdzięczną robotą.
- Co z nimi?
Sarnai drgnęła i obejrzała się przez ramię, słysząc kobiecy głos.
- Są w dobrych rękach. Nic im nie będzie – rzuciła zanim zdążyła się nad tym zastanowić.
Wychodząc przed szpital, mocno zaciskała zęby.
Nigdy nie pocieszała pacjentów. Nigdy. Dlaczego więc zrobiła to teraz?
Prorok
11.04.2001 – Prastary kromlech – B. Vargas, E. Barros & Prorok Sro 13 Wrz - 20:18
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Strzeżcie się Fenrira, mówiły stare zapiski w oszczędnym wspomnieniu tego miejsca – i bogobojni ludzie słuchali. Można było domyślać się jedynie, co stało się z tymi, których ciekawość zaprowadziła między kamienne oblicza, uporczywie milczące, kiedy przerażony krzyk urywał się głucho, wsiąknąwszy w ziemię z krwią. I wam intuicja podpowiadała, że podobna cisza nie jest niczym dobrym – mimo to, podjęliście ryzyko. Mówić będą o was różnie: oszaleliście, nie macie pokory przed bogami ni poszanowania dla własnego życia, jesteście młodzi i lekkomyślni, jesteście cudzoziemcami i nie wiecie, jak chodzić po tych ziemiach. Niektórzy, wam podobni, może zrozumieją, że prawda jest prostsza: również nosicie w sobie głód, równy temu, który uwinął tu gniazdo – odważną ciekawość światów. Nie znaleźliście wprawdzie tego, czego szukaliście, a swoją ciekawość opłaciliście drogo. Szukając dostępu do gwiazd, odkryliście tymczasem coś zupełnie przyziemnego – ciała zwierząt, na które się natknęliście, zostały przekazane do Wydziału Badań Magicznej Fauny i Flory jako nowoodkryty gatunek.
W nagrodę za rozgrywkę Blanca i Esteban dostają dodatkowe 30 PD. Ponadto oboje uzyskujecie 1 punkt statystyki, Esteban – do sprawności, Blanca – do magii użytkowej. Po nagrody należy zgłosić się w rozwoju postaci. Opis zwierząt możecie odtąd znaleźć w bestiariuszu wśród zwierząt poziomu II pod nadaną im nazwą krokuta ślepa.
wszyscy z tematu
W nagrodę za rozgrywkę Blanca i Esteban dostają dodatkowe 30 PD. Ponadto oboje uzyskujecie 1 punkt statystyki, Esteban – do sprawności, Blanca – do magii użytkowej. Po nagrody należy zgłosić się w rozwoju postaci. Opis zwierząt możecie odtąd znaleźć w bestiariuszu wśród zwierząt poziomu II pod nadaną im nazwą krokuta ślepa.
wszyscy z tematu
Strona 2 z 2 • 1, 2