:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
Strona 1 z 2 • 1, 2
07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok
+2
Bertram Holstein
Einar Halvorsen
6 posters
Prorok
07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:50
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
07.12.2000
Zima wdarła się w początek grudnia ostrym, metalowym klinem, który rozwarstwił spokój miasta nagłym spadkiem temperatur, chłodem, który udekorował okna szronem pobielałej bordiury, ujął szerokie, brukowane ulice w futrzane krawędzie śniegu, poszarzałe baranki skrzące się słabo w słońcu pozornie spokojnego południa. Zaostrzyła się jednak nie tylko pogoda – również uśpione dotąd poglądy mieszkańców zdawały się, jakby w akompaniamencie do kąśliwego wiatru, bardziej radykalne, surowe i uciążliwe. Niezależna organizacja Wyzwoleni, której niegdyś głośne, wichrzycielskie głosy w ostatnim czasie przycichły, opieszale osuwając się w niepamięć galdryjskiej świadomości, wraz z początkiem grudnia wkroczyła na nowo w markotną rzeczywistość, przebijając samo serce miasta tumultem burzliwej manifestacji, której, niezależnie od powodu, dla którego znaleźliście się na placu kupieckim, nie sposób było przegapić.
Zwyczajowo spokojna, malownicza dzielnica Ragnhildy Potężnej była u progu nadchodzącej uroczystości Jul nieco zatłoczona, wypełniona okrytymi w futra postaciami, które przemykały pomiędzy drzwiami lokali, chcąc jak najszybciej na nowo znaleźć wewnątrz ciepłego lokalu, gdzie wystawione na półkach przedmioty skrzyły się plakietkami zachęcających przecen. Atmosferę tę rozdarły wpierw odległe okrzyki, a następnie gwar pierwszych, odważnie rzucanych haseł, które swym złowrogim wydźwiękiem sprawiały, że bezradni ludzie ostrożnie rozstępowali się na boki, nie odrywając wprawdzie wzroku od demonstracji, lecz będąc jawnie onieśmielonymi jej nienawistnym animuszem, odruchowo próbując odnaleźć na placu członków Kruczej Straży, ci nie pełnili jednak dzisiaj warty, a jeśli nawet obserwowali przebieg wydarzenia, nie byli jeszcze najwyraźniej skorzy go przerywać.
– Precz z wargami! Stop deprawacji! Chrońmy nasze rodziny! – skandowano donośnie, przecinając powietrze gwizdem radosnej aprobaty i unosząc ku górze plakaty o równie krzywdzących, niekiedy wręcz wulgarnych hasłach głoszących żarliwą nienawiść do magicznych genetyk. Członkowie ugrupowania zatrzymali się na placu kupieckim, tłumnie oblegając znajdujący się w jego środku, kamienny pomnik, w który ktoś cisnął małą petardą, wywołując niegroźny, choć huczny trzask, podobny do wystrzału z broni na spłonki. – Huldry, fossegrimy, niksy, wynocha! Łapy precz od porządnych obywateli! – krzyczano głośno, chcąc najwyraźniej podburzyć tłum do jakiejś reakcji lub samym sobie dodać zapalczywej brawury. Chociaż sama manifestacja nie doprowadziła jeszcze do żadnych scysji ani rękoczynów, gęstniejąca atmosfera była wyczuwalna nawet przy chłodnym, kłującym powietrzu grudniowego dnia – również ci, którzy nie doświadczyli wcześniej zbiorowych wystąpień Wyzwolonych, mogli przeczuwać, że wydarzenie nie zmierzało ku pokojowemu zakończeniu. Pytanie, czy ktokolwiek był w stanie się im sprzeciwić.
Rozpoczynamy misję Gdzie kończy się wolność. Pod spodem pierwszego posta obowiązkowe jest wymienienie posiadanego przy sobie ekwipunku wraz z bonusami.
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:51
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Kiedyś myślał, że w arteriach tętniącego życiem Midgardu nie dosięgną go żadne upiory z dalekiej przeszłości. Mimo że czasem rzeczywiście czuł na karku oddech przebrzmiałych czasów, od których tak usilnie próbował się odciąć, nocą nawiedzały go koszmary wspomnień, które po przebudzeniu okazywały się jedynie mglistą iluzją, łatwą do zapomnienia pomyłką, to nigdy nie uwierzyłby, że cienie zakradających się na teraźniejszość reminiscencji dosłownie wyrwą go raptownie z od lat pielęgnowanej bańki zapomnienia, w której podobno tak skutecznie się zamknął, kilkakrotnie zagłuszając powidoki z przeszłości smakiem Zewu Boga. Chociaż przecież całkiem świadomie wybrał dla siebie ścieżkę wijąca się meandrami wydziału kryminalno-śledczego, z własnej inicjatywy decydując się na codzienne spoglądanie w oblicza niegodziwości, trawiącej od środka niemal każde miasto i społeczeństwo nikczemności, które niegdyś tak wyraźnie odbijały się w oczach Munchów. Stawał więc naiwnie w szranki z wszelkim złem tego świata, na przestrzeni lat służby zdając sobie sprawę, że dualizm otaczającej rzeczywistości był jedynie ułudą, pozorem grającym mu na nosie ze złośliwym uśmiechem.
Upiory powróciły nagle. Wraz z widokiem martwej twarzy Freydis, bolesnym uderzeniem jej bliźniaczej pięści i pełnym rozpaczy spojrzeniem Heddy. Musiał uciec, wrócić do Trondheim, do tej starej, drewnianej chaty pośrodku niczego znanej mu z nocy z przełomu dziewięćdziesiątego szóstego i siódmego roku, bo to właśnie w niej czuł obecność Freydis po raz ostatni. Nie mógł jednak wiecznie się ukrywać, nie z dala od Midgardu, znalazł więc dla siebie nową kryjówkę: kulił się za służbowym biurkiem, z papierosem wetkniętym do ust, wystukując rytmicznie rytm na starej maszynie do pisania, wklepując na papier kolejny raport.
Ale nie dzisiaj. Tego dnia przechadzał się po ulicach nie tak bardzo oddalonych od siedziby Kruczej Straży, jakby nogi same niosły go w te okolice, w pobliże miejsca, które było jedynie pozornym schronieniem, synonimem trawiącego go od środka strachu przed zaakceptowaniem bólu, który narósł w nim jeszcze intensywniej wraz z wieścią o śmierci Finnura.
Krzyki manifestacji wytrąciły go z zamyślenia, wybuchająca nieopodal petarda wyrwała z wcześniejszego otępienia, choć sens grzmiących w powietrzu słów dotarł do niego z opóźnieniem, sprawiając, że na jego trzewiach zacisnęły się niewidzialne kajdany mdłości. Dziwolągi, powróciło do niego określenie rozdzierające nocną ciszę dawnego wędrownego taboru, gdy Munch spoglądał na gromadkę dzieciaków wzrokiem pełnym obrzydzenia, choć przecież każde z nich, każde z osobna stanowiło dla niego tak intratny interes. Mimo że nie czuł się już jak przed laty: stłamszony, poniżony każdym spojrzeniem, każdym kolejnym krzykiem, to drgnęła w nim jakaś dziwna nuta mająca tę szczególną siłę nagłego powrotu do dawno pogrzebanych obrazów z przeszłości. Mimowolnie zbliżył się w stronę tłumu, dłonie zaciśnięte w pięści skrywał w kieszeniach ciepłego płaszcza. Uniósł dumnie podbródek, przybierając zacięty wyraz twarzy, choć na placu panował przecież jeszcze względny spokój, poprzecinany z pozoru niewinnymi okrzykami manifestantów. Obserwował sytuację spod na pół przymkniętych powiek, występując tutaj dzisiaj na ten moment raczej w roli wyklętego fossegrima, niżby oficera Kruczej Straży.
Upiory powróciły nagle. Wraz z widokiem martwej twarzy Freydis, bolesnym uderzeniem jej bliźniaczej pięści i pełnym rozpaczy spojrzeniem Heddy. Musiał uciec, wrócić do Trondheim, do tej starej, drewnianej chaty pośrodku niczego znanej mu z nocy z przełomu dziewięćdziesiątego szóstego i siódmego roku, bo to właśnie w niej czuł obecność Freydis po raz ostatni. Nie mógł jednak wiecznie się ukrywać, nie z dala od Midgardu, znalazł więc dla siebie nową kryjówkę: kulił się za służbowym biurkiem, z papierosem wetkniętym do ust, wystukując rytmicznie rytm na starej maszynie do pisania, wklepując na papier kolejny raport.
Ale nie dzisiaj. Tego dnia przechadzał się po ulicach nie tak bardzo oddalonych od siedziby Kruczej Straży, jakby nogi same niosły go w te okolice, w pobliże miejsca, które było jedynie pozornym schronieniem, synonimem trawiącego go od środka strachu przed zaakceptowaniem bólu, który narósł w nim jeszcze intensywniej wraz z wieścią o śmierci Finnura.
Krzyki manifestacji wytrąciły go z zamyślenia, wybuchająca nieopodal petarda wyrwała z wcześniejszego otępienia, choć sens grzmiących w powietrzu słów dotarł do niego z opóźnieniem, sprawiając, że na jego trzewiach zacisnęły się niewidzialne kajdany mdłości. Dziwolągi, powróciło do niego określenie rozdzierające nocną ciszę dawnego wędrownego taboru, gdy Munch spoglądał na gromadkę dzieciaków wzrokiem pełnym obrzydzenia, choć przecież każde z nich, każde z osobna stanowiło dla niego tak intratny interes. Mimo że nie czuł się już jak przed laty: stłamszony, poniżony każdym spojrzeniem, każdym kolejnym krzykiem, to drgnęła w nim jakaś dziwna nuta mająca tę szczególną siłę nagłego powrotu do dawno pogrzebanych obrazów z przeszłości. Mimowolnie zbliżył się w stronę tłumu, dłonie zaciśnięte w pięści skrywał w kieszeniach ciepłego płaszcza. Uniósł dumnie podbródek, przybierając zacięty wyraz twarzy, choć na placu panował przecież jeszcze względny spokój, poprzecinany z pozoru niewinnymi okrzykami manifestantów. Obserwował sytuację spod na pół przymkniętych powiek, występując tutaj dzisiaj na ten moment raczej w roli wyklętego fossegrima, niżby oficera Kruczej Straży.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Nieznajomy
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:51
Kiedyś myślał, że w arteriach tętniącego życiem Midgardu nie dosięgną go żadne upiory z dalekiej przeszłości. Mimo że czasem rzeczywiście czuł na karku oddech przebrzmiałych czasów, od których tak usilnie próbował się odciąć, nocą nawiedzały go koszmary wspomnień, które po przebudzeniu okazywały się jedynie mglistą iluzją, łatwą do zapomnienia pomyłką, to nigdy nie uwierzyłby, że cienie zakradających się na teraźniejszość reminiscencji dosłownie wyrwą go raptownie z od lat pielęgnowanej bańki zapomnienia, w której podobno tak skutecznie się zamknął, kilkakrotnie zagłuszając powidoki z przeszłości smakiem Zewu Boga. Chociaż przecież całkiem świadomie wybrał dla siebie ścieżkę wijąca się meandrami wydziału kryminalno-śledczego, z własnej inicjatywy decydując się na codzienne spoglądanie w oblicza niegodziwości, trawiącej od środka niemal każde miasto i społeczeństwo nikczemności, które niegdyś tak wyraźnie odbijały się w oczach Munchów. Stawał więc naiwnie w szranki z wszelkim złem tego świata, na przestrzeni lat służby zdając sobie sprawę, że dualizm otaczającej rzeczywistości był jedynie ułudą, pozorem grającym mu na nosie ze złośliwym uśmiechem.
Upiory powróciły nagle. Wraz z widokiem martwej twarzy Freydis, bolesnym uderzeniem jej bliźniaczej pięści i pełnym rozpaczy spojrzeniem Heddy. Musiał uciec, wrócić do Trondheim, do tej starej, drewnianej chaty pośrodku niczego znanej mu z nocy z przełomu dziewięćdziesiątego szóstego i siódmego roku, bo to właśnie w niej czuł obecność Freydis po raz ostatni. Nie mógł jednak wiecznie się ukrywać, nie z dala od Midgardu, znalazł więc dla siebie nową kryjówkę: kulił się za służbowym biurkiem, z papierosem wetkniętym do ust, wystukując rytmicznie rytm na starej maszynie do pisania, wklepując na papier kolejny raport.
Ale nie dzisiaj. Tego dnia przechadzał się po ulicach nie tak bardzo oddalonych od siedziby Kruczej Straży, jakby nogi same niosły go w te okolice, w pobliże miejsca, które było jedynie pozornym schronieniem, synonimem trawiącego go od środka strachu przed zaakceptowaniem bólu, który narósł w nim jeszcze intensywniej wraz z wieścią o śmierci Finnura.
Krzyki manifestacji wytrąciły go z zamyślenia, wybuchająca nieopodal petarda wyrwała z wcześniejszego otępienia, choć sens grzmiących w powietrzu słów dotarł do niego z opóźnieniem, sprawiając, że na jego trzewiach zacisnęły się niewidzialne kajdany mdłości. Dziwolągi, powróciło do niego określenie rozdzierające nocną ciszę dawnego wędrownego taboru, gdy Munch spoglądał na gromadkę dzieciaków wzrokiem pełnym obrzydzenia, choć przecież każde z nich, każde z osobna stanowiło dla niego tak intratny interes. Mimo że nie czuł się już jak przed laty: stłamszony, poniżony każdym spojrzeniem, każdym kolejnym krzykiem, to drgnęła w nim jakaś dziwna nuta mająca tę szczególną siłę nagłego powrotu do dawno pogrzebanych obrazów z przeszłości. Mimowolnie zbliżył się w stronę tłumu, dłonie zaciśnięte w pięści skrywał w kieszeniach ciepłego płaszcza. Uniósł dumnie podbródek, przybierając zacięty wyraz twarzy, choć na placu panował przecież jeszcze względny spokój, poprzecinany z pozoru niewinnymi okrzykami manifestantów. Obserwował sytuację spod na pół przymkniętych powiek, występując tutaj dzisiaj na ten moment raczej w roli wyklętego fossegrima, niżby oficera Kruczej Straży.
Upiory powróciły nagle. Wraz z widokiem martwej twarzy Freydis, bolesnym uderzeniem jej bliźniaczej pięści i pełnym rozpaczy spojrzeniem Heddy. Musiał uciec, wrócić do Trondheim, do tej starej, drewnianej chaty pośrodku niczego znanej mu z nocy z przełomu dziewięćdziesiątego szóstego i siódmego roku, bo to właśnie w niej czuł obecność Freydis po raz ostatni. Nie mógł jednak wiecznie się ukrywać, nie z dala od Midgardu, znalazł więc dla siebie nową kryjówkę: kulił się za służbowym biurkiem, z papierosem wetkniętym do ust, wystukując rytmicznie rytm na starej maszynie do pisania, wklepując na papier kolejny raport.
Ale nie dzisiaj. Tego dnia przechadzał się po ulicach nie tak bardzo oddalonych od siedziby Kruczej Straży, jakby nogi same niosły go w te okolice, w pobliże miejsca, które było jedynie pozornym schronieniem, synonimem trawiącego go od środka strachu przed zaakceptowaniem bólu, który narósł w nim jeszcze intensywniej wraz z wieścią o śmierci Finnura.
Krzyki manifestacji wytrąciły go z zamyślenia, wybuchająca nieopodal petarda wyrwała z wcześniejszego otępienia, choć sens grzmiących w powietrzu słów dotarł do niego z opóźnieniem, sprawiając, że na jego trzewiach zacisnęły się niewidzialne kajdany mdłości. Dziwolągi, powróciło do niego określenie rozdzierające nocną ciszę dawnego wędrownego taboru, gdy Munch spoglądał na gromadkę dzieciaków wzrokiem pełnym obrzydzenia, choć przecież każde z nich, każde z osobna stanowiło dla niego tak intratny interes. Mimo że nie czuł się już jak przed laty: stłamszony, poniżony każdym spojrzeniem, każdym kolejnym krzykiem, to drgnęła w nim jakaś dziwna nuta mająca tę szczególną siłę nagłego powrotu do dawno pogrzebanych obrazów z przeszłości. Mimowolnie zbliżył się w stronę tłumu, dłonie zaciśnięte w pięści skrywał w kieszeniach ciepłego płaszcza. Uniósł dumnie podbródek, przybierając zacięty wyraz twarzy, choć na placu panował przecież jeszcze względny spokój, poprzecinany z pozoru niewinnymi okrzykami manifestantów. Obserwował sytuację spod na pół przymkniętych powiek, występując tutaj dzisiaj na ten moment raczej w roli wyklętego fossegrima, niżby oficera Kruczej Straży.
Bertram Holstein
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:52
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Naiwnie sądził, że uda mu się sprawnie i bez większych problemów przemknąć przez serce placu, przedrzeć się przez spodziewany przedświąteczny tłum prostym przestrzałem szybkiego kroku, że skróci sobie rozmyślnie drogę, choć kosztem krótkotrwałej niedogodności wszechobecnego zgiełku, feerycznej kipieli barw i dźwięków, udręczająco zewsząd napastliwej – miał wrażenie tymczasem, że entuzjastyczny, pospieszny rozgwar zamknął się wokół niego ścisłą, niepuszczającą obręczą, a wytyczana sobie zawiła ścieżka pomiędzy okutanymi w grube płaszcze ludźmi rozciąga się tylko, zamiast kurczyć, z każdym przydeptanym kocim łbem bruku. Ktoś zahaczył nieuważnie o jego bark, ktoś roztrącił narzucone sobie naglące tempo, przystając niespodziewanie tuż przed nim, ktoś szczodrze skrapiał sobie zakupionymi przed chwilą perfumami bladą połać nadgarstka wyłonioną spod wełnianego rękawa i podkasanej rękawiczki i ostry, chemiczny zapach wgryzł mu się nieprzyjemnie w świadomość, przyprawiając o migawkowy, pulsujący ból zagnieżdżający się pod nasadą nosa, promieniujący w głąb czaszki, drążący przez moment skronie. Musiał zwolnić kroku, unieść dłoń do czoła, przykładając chłód zmarzniętych palców do bruzdy powstałej między ściągniętymi w rozdrażnieniu brwiami, mrużąc oczy, wygładzając ją nerwowo opuszkami palców, które zaraz, wiedzione niecierpliwą bezwiednością, wybadały na dnie kieszeni, pośród luźnych papierków z szybkimi, pozornie pozbawionymi składu zapiskami, stukotu kruszców i metalicznego szczęku kluczy, zmięty kartonik papierosów. Przedarcie się ku wylotowi uliczki po drugiej stronie placu straciło na swojej pilności, ustępując celowi znacznie bliższemu: chciał wynurzyć się przynajmniej spośród ludzi w miejsce odleglejsze od rozstawionych świątecznych stoisk, w niedalekie zbawcze przerzedzenie pod pomnikiem, gdzie mógłby przystanąć na chwilę, zaczerpnąć rześkiego powietrza, nieprzesyconego tak gryzącym zapachem ciepłych łakoci oferowanych w budkach przycupniętych pośród scenerii jak toporne wysepki (silny zapach cynamonu i pomarańczy wtrącał go w roztargnioną drażliwość, przyprawiał o kurcz mdłości lęgnący się uciskiem gdzieś u nasady gardła); chciał przede wszystkim zaczerpnąć uśmierzającego nerwy doraźnego paliatywu nikotyny.
Podnoszące się nienawistne okrzyki przedarły się przez mgłę dekoncentracji ostrym sztychem odruchowego wstydu, jaki zaognił się mu na karku nieprzyjemnym dreszczem, spływającym wzdłuż kręgosłupa, rozpraszającym się w trzewiach nagłą, zaskoczoną odrętwiałością. Znieruchomiał z papierosem wsuniętym między wargi, z twarzą nachyloną ku płomieniowi zapalniczki trzymanej pod osłoną nakrywającej go dłoni; ogień zachwiał się na tafli ponoszonego w kierunku demonstrujących cynamonowego spojrzenia drżącym, rozpalonym refleksem, gasnącym nagle, wraz z trzaskiem opadającego metalowego wieczka. Nabrał płytko, nerwowo tchu, podjudzając żar niechętnie tlący się u końcówki papierosa, nasłuchując wykrzykiwanych haseł z osobliwym poczuciem zmęczonej apatii, jak gdyby nie miał już siły stawać we własnej obronie, nawet wobec samego siebie; obserwował, jak motłoch ludzi rozstępuje się przed demonstrującymi spolegliwie i bez cienia sprzeciwu, jak wpuszcza, tchórzliwie, piołun nienawiści w tętniące serce placu, w którym sam nieszczęśliwym przypadkiem się znalazł. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien wycofać się i odejść, ale miał wrażenie, że utknął w samym jego przedsionku, zaciskającym się na nim coraz szybszym i coraz silniejszym tętnieniem rezonującym gdzieś w tyle czaszki, w rytm skandowanych sylab szykan, z każdą sekundą nabierających wyrazistości i zapamiętałości, grzmiąc mu w skroniach, nękanych wilczą wrażliwością zmysłów, dotkliwie i ogłuszająco przejrzyście, jakby wybrzmiewały w doskonałej, katedralnej akustyce. Nagły trzask petardy, rozbijającej się o zimny kamień pomnika tuż obok, rozkwitał w jej materii mroczącym percepcję, migawkowym oszołomieniem; kiedy rozchylił znowu powieki, nieznacznie w instynktownym odruchu pochylony, ból znów tętnił mu u zbiegu brwi, a papieros żałośnie dogorywał na mokrym bruku u jego stóp – i dopiero teraz, postawiony wobec tak absurdalnego powodu, poczuł, jak dotychczasowe odrętwienie przełamuje impuls zniecierpliwionego rozdrażnienia, gniewu kiełkującego płytko pod mostkiem.
ekwipunek: gwizdek Ymira, mroźna sól, oko salamandry, granat
Podnoszące się nienawistne okrzyki przedarły się przez mgłę dekoncentracji ostrym sztychem odruchowego wstydu, jaki zaognił się mu na karku nieprzyjemnym dreszczem, spływającym wzdłuż kręgosłupa, rozpraszającym się w trzewiach nagłą, zaskoczoną odrętwiałością. Znieruchomiał z papierosem wsuniętym między wargi, z twarzą nachyloną ku płomieniowi zapalniczki trzymanej pod osłoną nakrywającej go dłoni; ogień zachwiał się na tafli ponoszonego w kierunku demonstrujących cynamonowego spojrzenia drżącym, rozpalonym refleksem, gasnącym nagle, wraz z trzaskiem opadającego metalowego wieczka. Nabrał płytko, nerwowo tchu, podjudzając żar niechętnie tlący się u końcówki papierosa, nasłuchując wykrzykiwanych haseł z osobliwym poczuciem zmęczonej apatii, jak gdyby nie miał już siły stawać we własnej obronie, nawet wobec samego siebie; obserwował, jak motłoch ludzi rozstępuje się przed demonstrującymi spolegliwie i bez cienia sprzeciwu, jak wpuszcza, tchórzliwie, piołun nienawiści w tętniące serce placu, w którym sam nieszczęśliwym przypadkiem się znalazł. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien wycofać się i odejść, ale miał wrażenie, że utknął w samym jego przedsionku, zaciskającym się na nim coraz szybszym i coraz silniejszym tętnieniem rezonującym gdzieś w tyle czaszki, w rytm skandowanych sylab szykan, z każdą sekundą nabierających wyrazistości i zapamiętałości, grzmiąc mu w skroniach, nękanych wilczą wrażliwością zmysłów, dotkliwie i ogłuszająco przejrzyście, jakby wybrzmiewały w doskonałej, katedralnej akustyce. Nagły trzask petardy, rozbijającej się o zimny kamień pomnika tuż obok, rozkwitał w jej materii mroczącym percepcję, migawkowym oszołomieniem; kiedy rozchylił znowu powieki, nieznacznie w instynktownym odruchu pochylony, ból znów tętnił mu u zbiegu brwi, a papieros żałośnie dogorywał na mokrym bruku u jego stóp – i dopiero teraz, postawiony wobec tak absurdalnego powodu, poczuł, jak dotychczasowe odrętwienie przełamuje impuls zniecierpliwionego rozdrażnienia, gniewu kiełkującego płytko pod mostkiem.
ekwipunek: gwizdek Ymira, mroźna sól, oko salamandry, granat
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:52
Grudzień toczył się swoim miarowym rytmem, pierw nieco leniwym, wręcz ociężałym, by stopniowo nabierać tempa, coraz bardziej i bardziej, im bliżej było Świętej Łucji i Jul, nastrajających pozytywnie zapachem leśnego igliwia, ciastek szafranowych i pierników. Mróz nie przeszkadzał Guldbrandsen, tak samo jak i zalegające wszędzie połacie śniegu - to właśnie do takich widoków i takich zim przyzwyczaiło ją dzieciństwo spędzone na dalekiej północy Norwegii, jeszcze za kołem podbiegunowym, może właśnie dlatego w Midgardzie od zawsze czuła się jak w domu. Przemierzała kolejne uliczki dzielnicy Ragnhildy Potężnej spokojnym krokiem, dłońmi odzianymi w eleganckie, skórzane rękawiczki poprawiając poły futra z arktycznych lisów, a myślami wybiegała daleko w przód, jak to ona, obmyślając plany na nadchodzące dni i tygodnie, mające obfitować w mnogość wrażeń z więcej niż jednego powodu. Humor jej dopisywał, była w trakcie zakupów ostatnich podarków dla najbliższych, gdy na ziemię sprowadziły ją odgłosy krzyków - początkowo odległych i pojedynczych, jakby wyrwanych z kontekstu, lecz z każdym kolejnym pokonanym metrem słyszała je coraz wyraźniej, coraz donośniej i coraz liczniej. Ciemne brwi odruchowo zbiegły się ku sobie, płytka, pionowa zmarszczka przecięła czoło; musiała przystanąć w miejscu, niedaleko placu kupieckiego, razem z innymi przechodniami, gdy tuż obok do przodu nieustępliwie podążała demonstracja. Wyzwoleni. Na krótką chwilę jej myśli poszybowały do Wahlberga, do ostrzeżenia, jakie wypowiedziała zaledwie przed tygodniem. To już. Jutro lub pojutrze. Świadomość rozbłysła w jej głowie z przerażającą jasnością, lecz czarnowłosa uparcie tkwiła w miejscu, rozważając co powinna uczynić w związku z tym. Później, upomniała samą siebie, odmawiając podejmowania nieprzemyślanych decyzji na szybko.
Przesunęła spojrzeniem po wulgarnych plakatach, naciągnęła na uszy futrzastą czapkę, jakby to miało odciąć dopływ obrzydliwych haseł, jakimi okraszony był pochód, jednak nadaremnie, okrutne słowa wciąż docierały do niej z pełnią mocy, a marsowa zmarszczka tylko się pogłębiła. Obrzuciła uważnym spojrzeniem zebrany tłum, szukając sylwetek przedstawicieli Kruczej Straży. Czy byli tu? Czy mieli rękę na pulsie, nawet jeżeli pozostawali na razie niewidoczni dla postronnych oczu? Czy byli gotowi reagować natychmiast, gdy ataki werbalne przerodzą się w fizyczne? Ciemne tęczówki prześlizgiwały się dalej i dalej, jakby sondując nastroje panujące wśród zebranych świadków demonstracji. Czy ich serca rwały się do skrajnych poglądów skandowanych przez Wyzwolonych? Czy czuli zażenowanie i wstyd za tę bandę pomyleńców - tak jak ona? Huldry, fossegrimy, niksy, wargowie, jeszcze nie media i nie wyrocznie, lecz czy w przypadku tak skrajnych nastrojów nie było to tylko i wyłącznie kwestią czasu, aż pozornie poważane w społeczeństwie odmienności również popadną w niełaskę i będą spychane na margines? Zacisnęła usta w wąską linię i chociaż instynkt podpowiadał, że powinna przecisnąć się między kolejnymi sylwetkami i jak najszybciej opuścić to mało urokliwe zbiorowisko, tak coś wciąż trzymało ją na placu, nie pozwalając odwrócić oczu w bok i zniknąć, nie poznawszy prawdy odnośnie tego, jaki finał mieć będzie to wydarzenie.
Przesunęła spojrzeniem po wulgarnych plakatach, naciągnęła na uszy futrzastą czapkę, jakby to miało odciąć dopływ obrzydliwych haseł, jakimi okraszony był pochód, jednak nadaremnie, okrutne słowa wciąż docierały do niej z pełnią mocy, a marsowa zmarszczka tylko się pogłębiła. Obrzuciła uważnym spojrzeniem zebrany tłum, szukając sylwetek przedstawicieli Kruczej Straży. Czy byli tu? Czy mieli rękę na pulsie, nawet jeżeli pozostawali na razie niewidoczni dla postronnych oczu? Czy byli gotowi reagować natychmiast, gdy ataki werbalne przerodzą się w fizyczne? Ciemne tęczówki prześlizgiwały się dalej i dalej, jakby sondując nastroje panujące wśród zebranych świadków demonstracji. Czy ich serca rwały się do skrajnych poglądów skandowanych przez Wyzwolonych? Czy czuli zażenowanie i wstyd za tę bandę pomyleńców - tak jak ona? Huldry, fossegrimy, niksy, wargowie, jeszcze nie media i nie wyrocznie, lecz czy w przypadku tak skrajnych nastrojów nie było to tylko i wyłącznie kwestią czasu, aż pozornie poważane w społeczeństwie odmienności również popadną w niełaskę i będą spychane na margines? Zacisnęła usta w wąską linię i chociaż instynkt podpowiadał, że powinna przecisnąć się między kolejnymi sylwetkami i jak najszybciej opuścić to mało urokliwe zbiorowisko, tak coś wciąż trzymało ją na placu, nie pozwalając odwrócić oczu w bok i zniknąć, nie poznawszy prawdy odnośnie tego, jaki finał mieć będzie to wydarzenie.
Prorok
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:53
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Gwar manifestacji pochłaniał plac kupiecki jak ogień suchą trawę – powietrze drżało od gniewnych okrzyków, rozbijających się po bruk petard i lżących zawołań, od których cierpły zaczerwienione zimnem gardła. Ludzie gromadzili się wokół, chociaż niechętni, by interweniować, to najwyraźniej niezdolni również opuścić miejsca wydarzeń, patrząc na Wyzwolonych przerażeni, na siebie z kolei – zaciekawieni, zadowoleni, dumni, że ich przeciętny, skostniały nudą dzień przerwało coś równie emocjonującego, nawet jeśli frenetyczne skandowanie potrafiło pozostawić na karku dropiatość gęsiej skórki. Ludzie stali w miejscu, jedni przyklejeni do fasad obrośniętych szronem budynków, inni szepczący pomiędzy sobą, nikt nie był jednak skory przeciwstawić się pokaźnej grupie demonstrantów, spośród których pojedynczy wspinali się na kamienny cokół, wymachując rękami i rycząc obraźliwe postulaty, wszystkie ku wzgardzie magicznych genetyk, w rozjuszonym animuszu nawet tych, których istnienie było powszechnie uznawane za dar, gest troski zesłany ludziom przez nordyckich bogów. Nikt nie był skory przerwać demonstracji – nikt, poza jedną osobą.
– Na co się patrzycie? Zgadzacie się z nimi?! Nie jest wam głupio? – młody chłopak, niespełna dwudziestoletni, a może jedynie przez brak zarostu zachowujący dziecięcy wygląd, wystąpił do przodu, stając na otwartej przestrzeni placu, wpierw zwracając się do tłumu i zastygając na chwilę, by zatrzymać wzrok na twarzy Neptúnusa, jak gdyby w pełnym urazy rozpoznaniu – i rzeczywiście, mógł wydać się oficerowi znajomy; czyżby przesiedział kiedyś noc na komisariacie? Nie czekając na reakcję, odwrócił się gwałtownie, gromiąc spojrzeniem członków ugrupowania, spośród których nieliczni spojrzeli na niego z uwagą, pozostali zaczęli tymczasem prychać, wypluwać spomiędzy ust wiązanki obelg, które nie przebierały w parszywych słowach. – Krucza Straż powinna pozbyć się takich, jak wy, powodujecie większe szkody, niż niejeden… – zaczął odważnie, rzucona w jego kierunku petarda zmusiła jednak do przerwania w połowie zdania, odskoczenia o krok na bok i odruchowo zasłonięcia rękami uszu, gdy przedmiot zaskrzył się hukiem na kocich łbach dziedzińca. Wówczas dopiero, ku zbiorowemu oszołomieniu tłumu, w fizjonomii mężczyzny zaszła pewna zmiana, wydłużająca paznokcie w niedźwiedzie szpony, strosząca futro gniewnie wzniesione na karku – Bertram i Frida, którzy stali najbliżej, mogli dostrzec spłoszony błysk w jego spojrzeniu, po którym widać było, że wcale nie chciał ulegać zwierzęcej naturze, kiedy ujawnił pierwsze oznaki swej odmienności, było już jednak za późno, by się wycofać, tłum wzburzył się bowiem gwałtownie, wypełniając plac kupiecki tumultem oburzonych bądź przeraźliwych okrzyków, ryknięć brzmiących jak skandowanie wojenne. Ktoś rzucił się na niego, a w kotle fermentujących emocji natychmiast zawrzało.
Na obrzeżach placu zaczęła tymczasem tworzyć się fortyfikacja z ludzkich ciał – tych, które próbowały uciec i tych, które w zaciekawieniu parły do przodu. Einar, który pośpiesznie przedzierał się pomiędzy stolikami, zmierzając ku spokojności wąskich ulic, mógł raptem zdać sobie sprawę, że uchylenie się od działania mogło nie być tak proste, jak pozwolił sobie marzyć – ktoś szarpnął go gwałtownie za połę płaszcza, próbując ukrócić sposobność do ucieczki.
– Dokąd to? Gwiazdom nie wypada wychodzić w środku spektaklu. – kimkolwiek był nieznajomy, musiał go rozpoznać, bo w jego spojrzeniu zalśnił dowód sztubackiego triumfu. – Nie pomożesz koledze? Przecież wiem, że niczym się od niego nie różnisz.
Bertram, Neptúnus i Frida mogą podjąć dowolne działanie w celu pomocy zaatakowanemu mężczyźnie – w przypadku wykonania zaklęcia (próg według spisu w księdze magii) lub ataku fizycznego (próg wynosi 55), należy wykonać rzut kością k100, uwzględniając odpowiednie statystyki, pasujące atuty oraz bonusy. W przypadku podjęcia pokojowej próby powstrzymania napastników, należy wykonać rzut kością k100 na charyzmę – próg powodzenia wynosi wówczas 60. Einar może tymczasem spróbować wyrwać się nieznajomemu mężczyźnie, rzucając kością k100 na sprawność fizyczną (próg powodzenia wynosi 55) lub użyć zdolności płynących z posiadanej genetyki, wykonując rzut na charyzmę (próg powodzenia wynosi 60).
– Na co się patrzycie? Zgadzacie się z nimi?! Nie jest wam głupio? – młody chłopak, niespełna dwudziestoletni, a może jedynie przez brak zarostu zachowujący dziecięcy wygląd, wystąpił do przodu, stając na otwartej przestrzeni placu, wpierw zwracając się do tłumu i zastygając na chwilę, by zatrzymać wzrok na twarzy Neptúnusa, jak gdyby w pełnym urazy rozpoznaniu – i rzeczywiście, mógł wydać się oficerowi znajomy; czyżby przesiedział kiedyś noc na komisariacie? Nie czekając na reakcję, odwrócił się gwałtownie, gromiąc spojrzeniem członków ugrupowania, spośród których nieliczni spojrzeli na niego z uwagą, pozostali zaczęli tymczasem prychać, wypluwać spomiędzy ust wiązanki obelg, które nie przebierały w parszywych słowach. – Krucza Straż powinna pozbyć się takich, jak wy, powodujecie większe szkody, niż niejeden… – zaczął odważnie, rzucona w jego kierunku petarda zmusiła jednak do przerwania w połowie zdania, odskoczenia o krok na bok i odruchowo zasłonięcia rękami uszu, gdy przedmiot zaskrzył się hukiem na kocich łbach dziedzińca. Wówczas dopiero, ku zbiorowemu oszołomieniu tłumu, w fizjonomii mężczyzny zaszła pewna zmiana, wydłużająca paznokcie w niedźwiedzie szpony, strosząca futro gniewnie wzniesione na karku – Bertram i Frida, którzy stali najbliżej, mogli dostrzec spłoszony błysk w jego spojrzeniu, po którym widać było, że wcale nie chciał ulegać zwierzęcej naturze, kiedy ujawnił pierwsze oznaki swej odmienności, było już jednak za późno, by się wycofać, tłum wzburzył się bowiem gwałtownie, wypełniając plac kupiecki tumultem oburzonych bądź przeraźliwych okrzyków, ryknięć brzmiących jak skandowanie wojenne. Ktoś rzucił się na niego, a w kotle fermentujących emocji natychmiast zawrzało.
Na obrzeżach placu zaczęła tymczasem tworzyć się fortyfikacja z ludzkich ciał – tych, które próbowały uciec i tych, które w zaciekawieniu parły do przodu. Einar, który pośpiesznie przedzierał się pomiędzy stolikami, zmierzając ku spokojności wąskich ulic, mógł raptem zdać sobie sprawę, że uchylenie się od działania mogło nie być tak proste, jak pozwolił sobie marzyć – ktoś szarpnął go gwałtownie za połę płaszcza, próbując ukrócić sposobność do ucieczki.
– Dokąd to? Gwiazdom nie wypada wychodzić w środku spektaklu. – kimkolwiek był nieznajomy, musiał go rozpoznać, bo w jego spojrzeniu zalśnił dowód sztubackiego triumfu. – Nie pomożesz koledze? Przecież wiem, że niczym się od niego nie różnisz.
Bertram, Neptúnus i Frida mogą podjąć dowolne działanie w celu pomocy zaatakowanemu mężczyźnie – w przypadku wykonania zaklęcia (próg według spisu w księdze magii) lub ataku fizycznego (próg wynosi 55), należy wykonać rzut kością k100, uwzględniając odpowiednie statystyki, pasujące atuty oraz bonusy. W przypadku podjęcia pokojowej próby powstrzymania napastników, należy wykonać rzut kością k100 na charyzmę – próg powodzenia wynosi wówczas 60. Einar może tymczasem spróbować wyrwać się nieznajomemu mężczyźnie, rzucając kością k100 na sprawność fizyczną (próg powodzenia wynosi 55) lub użyć zdolności płynących z posiadanej genetyki, wykonując rzut na charyzmę (próg powodzenia wynosi 60).
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:53
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wąskie ramy percepcji ściskały, niesłychanie kurczowo, powykręcaną chaosem możliwą drogę ucieczki; węzeł napięcia roztaczanego nad placem zaciskał się na filarze podatnej, wrażliwej szyi. Tłum rozjątrzony jak rana podchodził ropą awersji, strugami silnego gniewu, niekiedy rozkruszonego w bezładne skorupki trwogi. Kotwica własnej uwagi pozostawała utkwiona w wyczynach lawirowania, w przedarciu się poprzez gęstą, osłaniającą ulice, firanę poruszonego zgromadzenia. Skupienie prześlizgnęło się niewyraźnie, bez rozżarzonej werwy przez plątaninę ekscesów rozgrywającą się pod opoką pomnika; ktoś krzyknął, ktoś zawtórował, ktoś pragnął przywrócić spokój. Posoka buzowała bez przerwy w rozłożystych łodygach żył tworząc przy tym zawrotny, grząski rytm niepokoju. Marzenia dotyczące ucieczki okazały się płonne, więdnąc niemal natychmiast po wypuszczeniu pędów. Sztorm doświadczonych, nagłych okoliczności roztrzaskał zaporę planów; nie mógł opuścić miejsca zatrzymany przez nagłe oraz sztywne szarpnięcie, kurcz cudzych dłoni na materiale płaszcza. Dostrzegał zwycięski uśmiech rozświetlający wargi, usłyszał złocone triumfem, rzucane natychmiast słowa. Pierwsza, raptowna myśl położyła kres rozważaniom, aby wyszarpnąć się z oków utrzymanego uścisku; nie miał wystarczających, własnych zasobów siły, odznaczając się szczupłą, pozbawioną dosadnych zarysów mięśni sylwetką. Zielono-błękitna barwa rzucanego spojrzenia zatrzymała się, osiadając na fizjonomii napastnika; nie trzymał już w ryzach czaru, decydując się by skorzystać z zasobów własnej zdolności, wpływów zdolnych uczynić z innych kukiełki podrygujące w myśl scenariusza zamiarów.
- Poznajesz mnie? - dźwięk spokojnego pytania nie zdradzał większych zrodzonych w nim wątpliwości. Utrzymał wzrokowy kontakt, nie rezygnując z zawężonego dystansu, w tym wyjątkowym przypadku stającego się zgubą dla przeciwległej strony roznieconego konfliktu. Liczył się, oczywiście, że mógł stać się rozpoznany przez grono osób zaznajomionych ze sztuką; niestety, w podobnym przypadku miano uznawanego portrecisty tworzyło znaczną niekorzyść. Wolał, na ten moment o stokroć zostać szarym fragmentem, mdłą, pozbawioną szczegółów i tożsamości twarzą; na próżno, wszystko na próżno.
- Nie jestem taki jak on - dodał; przytłumił, na ile tylko był w stanie, w poufałości ton głosu. Nie kłamał; był przede wszystkim malarzem stroniącym od sposobności potyczek, żyjącym przede wszystkim w rytm dekalogu własnej, szeroko zdefiniowanej wygody. Był jednak pewny, że jeśli aura demona przedrze się przez rozsądek i zniszczy barykady trzeźwości, jego wymuszony towarzysz spostrzeże coś odmiennego - piękno płynące z rysów, odurzającą, narzuconą obecność stającą się przeciwieństwem furii. W odmętach myśli zapadła równoczesna niepewność; gorzka, uformowana prawda, że swoim czarem przykuwał uwagę innych, rozsianych w pobliżu osób. Nie mógł, jednak, postąpić w odmienny sposób - nie widział innego wyjścia, innego, możliwego ratunku.
charyzma, używam aury: 53 (k100) + 35 (statystyka) + 10 (atut) = 98
- Poznajesz mnie? - dźwięk spokojnego pytania nie zdradzał większych zrodzonych w nim wątpliwości. Utrzymał wzrokowy kontakt, nie rezygnując z zawężonego dystansu, w tym wyjątkowym przypadku stającego się zgubą dla przeciwległej strony roznieconego konfliktu. Liczył się, oczywiście, że mógł stać się rozpoznany przez grono osób zaznajomionych ze sztuką; niestety, w podobnym przypadku miano uznawanego portrecisty tworzyło znaczną niekorzyść. Wolał, na ten moment o stokroć zostać szarym fragmentem, mdłą, pozbawioną szczegółów i tożsamości twarzą; na próżno, wszystko na próżno.
- Nie jestem taki jak on - dodał; przytłumił, na ile tylko był w stanie, w poufałości ton głosu. Nie kłamał; był przede wszystkim malarzem stroniącym od sposobności potyczek, żyjącym przede wszystkim w rytm dekalogu własnej, szeroko zdefiniowanej wygody. Był jednak pewny, że jeśli aura demona przedrze się przez rozsądek i zniszczy barykady trzeźwości, jego wymuszony towarzysz spostrzeże coś odmiennego - piękno płynące z rysów, odurzającą, narzuconą obecność stającą się przeciwieństwem furii. W odmętach myśli zapadła równoczesna niepewność; gorzka, uformowana prawda, że swoim czarem przykuwał uwagę innych, rozsianych w pobliżu osób. Nie mógł, jednak, postąpić w odmienny sposób - nie widział innego wyjścia, innego, możliwego ratunku.
charyzma, używam aury: 53 (k100) + 35 (statystyka) + 10 (atut) = 98
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:53
The member 'Einar Halvorsen' has done the following action : kości
'k100' : 53
'k100' : 53
Nieznajomy
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:54
Coś, co wcześniej nazwał względnym spokojem, bardzo szybko przerodziło się w zdecydowanie wzmożoną manifestację, z każdą kolejną sekundą coraz bardziej przybierając na sile. Kolejne wybuchy posłanych w przestrzeń zupełnie bezmyślnie petard kłuły w uszy, ogłuszając go na moment. Gotował się w środku, starał się jednak zachować kamienną twarz, bo chociaż hasła wykrzykiwane przez coraz bardziej rozsierdzonych demonstrantów miały niewiele wspólnego z prawdą, nie dotykały go więc w sposób bezpośredni, to wciąż dziwiło go ograniczenie niektórych ludzi, którzy dostrzegali zło tam, gdzie niekoniecznie ono było, odwracając wzrok od prawdziwych problemów. Wysunął się do przodu, sięgając do kieszeni płaszcza, w której przezornie trzymał odznakę Kruczej Straży, mimo że tego dnia nie przebywał na służbie. To by było na tyle, jeśli chodzi o zachowanie anonimowości, wiedział jednak, że miał obowiązek w jakiś sposób zareagować. Zatrzymał się mimowolnie w połowie ruchu, gdy z tłumu wystąpił młodzieniec, spoglądając mu buńczucznie w twarz. Neptúnus zmarszczył lekko brwi, lustrując wzrokiem tę wciąż chłopięcą buzię, zastanawiając się gorączkowo, skąd go znał. Bardzo możliwe, że chłopak spędził noc w celi, w końcu w ostatnich tygodniach miał okazję obserwować ze swojego wysłużonego krzesła w siedzibie Kruczej przemarsz niezliczonej ilości zatrzymanych, na których rzucał pozornie tylko przelotne spojrzenie, obserwując ich nierzadko zmizerniałe twarze znad stosu papierów i raportów, którymi się zajmował, równocześnie zapisując w pamięci ich rysy. Nie zdążył odpowiedzieć na jego niemy wyrzut, bo chłopak już odwrócił się od niego gwałtownie, wyrzucając z siebie kolejne zdanie, które, jak można było przypuszczać, wcale nie spotkało się z wielką aprobatą.
Podskoczył lekko, bo petarda, która tak przeraziła mężczyznę, upadła niedaleko samego Neptúnusa. Sięgnął tym razem bardziej energicznie po odznakę i wyciągnął ją przed siebie.
- Proszę zachować spokój - powiedział głośno, wyćwiczonym oficerskim tonem, tak, aby jego prośba będąca tak naprawdę zawoalowanym ostrzeżeniem dotarła do jak największej liczby uszu. Dopiero wtedy dostrzegł przemianę zachodzącą na twarzy chłopaka, wydłużające się pazury i wyrastające na karku futro. Poczuł nagłe napięcie w całym ciele, twarz ta w przebłysku krótkiej chwili nałożyła się na obraz z pamięci: takie samo zmieszanie, bezradność wobec transformacji widział tak wiele razy na twarzy nastoletniego Theo. Poczuł gulę pochodzącą mu do gardła, starając się jednak za wszelką cenę zachować spokój. Wspomnienie dawnej bezsilności utwierdziło go w przekonaniu, że powinien zadziałać. Kiedyś nie mógł z nim walczyć, dzisiaj był jednak o wiele bardziej doświadczony i obyty ze światem. Przyskoczył do mężczyzny, rozglądając się wokół, starając się ocenić możliwe zagrożenie. - Proszę się odsunąć - krzyknął, teraz o wiele ostrzejszym tonem. Odetchnął głęboko, skupiając wszystkie swoje siły na rzuceniu niewerbalnego zaklęcia Logn, licząc na to, że w ten sposób dyskretnie uda mu się na moment zneutralizować mężczyznę, pozwolić mu się opamiętać. Starał się równocześnie odepchnąć osobę, która najwyraźniej próbowała zaatakować bezsilnego berserkera. Miał nadzieję, że jego szybka reakcja sprawi, że uda mu się chociaż opóźnić przemianę, o ile nawet jej nie zatrzymać. Nie odrywał wzroku od twarzy chłopaka, boleśnie rozpoznając kolejne zmiany zachodzące w jego zachowaniu, chcąc za wszelką cenę pomóc mu zapanować nad własnym ciałem. - Oddychaj spokojnie. Spróbuj się rozluźnić, wiem, że to nie łatwe… - wymruczał mu do ucha, zamykając go w silnym uścisku, chociaż wiedział, że jeśli przemiana przebiegnie pomyślnie, to nie uda mu się go utrzymać. Narażał się tym samym na niebezpieczeństwo, zdawał sobie jednak sprawę, że to wcale nie była wina mężczyzny. Nie mógł go tak zostawić. - Jak się nazywasz? - zapytał, podejrzewając, że zapewne i tak nie uzyska odpowiedzi. Wolał jednak spróbować, wiedząc z doświadczenia, że w ten sposób łatwiej mu będzie nawiązać z mężczyzną namiastkę więzi ułatwiającą przemówienie mu do rozsądku. Nie zamierzał się poddawać. Poczuł, że ciało chłopaka nieco się rozluźnia, mogło być to jednak chwilowe, zupełnie mylne wrażenie. - Proszę się rozejść! - zagrzmiał po raz kolejny, na razie stawiając na siłę swojego głosu, a nie na niezwykłe zdolności perswazji. Równocześnie błądził wzrokiem pośród tłumu, szukając pośród nich innych przedstawicieli prawa, którzy pomogliby podjąć próbę opanowania sytuacji.
1) zaklęcie Logn (Tranquille Humanum), próg 50
2) rzut na bonus w ramach magii Vidara
Podskoczył lekko, bo petarda, która tak przeraziła mężczyznę, upadła niedaleko samego Neptúnusa. Sięgnął tym razem bardziej energicznie po odznakę i wyciągnął ją przed siebie.
- Proszę zachować spokój - powiedział głośno, wyćwiczonym oficerskim tonem, tak, aby jego prośba będąca tak naprawdę zawoalowanym ostrzeżeniem dotarła do jak największej liczby uszu. Dopiero wtedy dostrzegł przemianę zachodzącą na twarzy chłopaka, wydłużające się pazury i wyrastające na karku futro. Poczuł nagłe napięcie w całym ciele, twarz ta w przebłysku krótkiej chwili nałożyła się na obraz z pamięci: takie samo zmieszanie, bezradność wobec transformacji widział tak wiele razy na twarzy nastoletniego Theo. Poczuł gulę pochodzącą mu do gardła, starając się jednak za wszelką cenę zachować spokój. Wspomnienie dawnej bezsilności utwierdziło go w przekonaniu, że powinien zadziałać. Kiedyś nie mógł z nim walczyć, dzisiaj był jednak o wiele bardziej doświadczony i obyty ze światem. Przyskoczył do mężczyzny, rozglądając się wokół, starając się ocenić możliwe zagrożenie. - Proszę się odsunąć - krzyknął, teraz o wiele ostrzejszym tonem. Odetchnął głęboko, skupiając wszystkie swoje siły na rzuceniu niewerbalnego zaklęcia Logn, licząc na to, że w ten sposób dyskretnie uda mu się na moment zneutralizować mężczyznę, pozwolić mu się opamiętać. Starał się równocześnie odepchnąć osobę, która najwyraźniej próbowała zaatakować bezsilnego berserkera. Miał nadzieję, że jego szybka reakcja sprawi, że uda mu się chociaż opóźnić przemianę, o ile nawet jej nie zatrzymać. Nie odrywał wzroku od twarzy chłopaka, boleśnie rozpoznając kolejne zmiany zachodzące w jego zachowaniu, chcąc za wszelką cenę pomóc mu zapanować nad własnym ciałem. - Oddychaj spokojnie. Spróbuj się rozluźnić, wiem, że to nie łatwe… - wymruczał mu do ucha, zamykając go w silnym uścisku, chociaż wiedział, że jeśli przemiana przebiegnie pomyślnie, to nie uda mu się go utrzymać. Narażał się tym samym na niebezpieczeństwo, zdawał sobie jednak sprawę, że to wcale nie była wina mężczyzny. Nie mógł go tak zostawić. - Jak się nazywasz? - zapytał, podejrzewając, że zapewne i tak nie uzyska odpowiedzi. Wolał jednak spróbować, wiedząc z doświadczenia, że w ten sposób łatwiej mu będzie nawiązać z mężczyzną namiastkę więzi ułatwiającą przemówienie mu do rozsądku. Nie zamierzał się poddawać. Poczuł, że ciało chłopaka nieco się rozluźnia, mogło być to jednak chwilowe, zupełnie mylne wrażenie. - Proszę się rozejść! - zagrzmiał po raz kolejny, na razie stawiając na siłę swojego głosu, a nie na niezwykłe zdolności perswazji. Równocześnie błądził wzrokiem pośród tłumu, szukając pośród nich innych przedstawicieli prawa, którzy pomogliby podjąć próbę opanowania sytuacji.
1) zaklęcie Logn (Tranquille Humanum), próg 50
2) rzut na bonus w ramach magii Vidara
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:54
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k6' : 6
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k6' : 6
Bertram Holstein
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:55
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pomarańczowa skra żarzyła się jeszcze przez mgnienie powiek pośród szarości zdeptanego bruku, jakby naigrywając się z niego w tym lapidarnym przebłysku; na czubku buta, niezwyczajnie dlań dzisiejszego dnia eleganckiego, pstrzyła się tymczasem strącona instynktownym odruchem ciała grudka popiołu, pod wpływem naciągniętej wilgoci przemieniona w plamkę szarej, nieapetycznej brei, tkwiąc mu irytującą drzazgą przed oczami, za którymi tętnił, powoli blednąc, nerwowy ból. Prostując się wreszcie z jakby opóźnionym, opieszałym refleksem, znużeniem przebijającym w ruchach, nie od razu podniósł wzrok przed siebie – ku demonstrantom nabierającym śmiało i niepokojąco szybko agresywnego animuszu; pocierając niespokojnie kciukiem nagrzewający się pod opuszką metal trzymanej zapalniczki, próbował jeszcze, przez chwilę usilnej naiwności, zatrzymać za zębami podchodzące mu do gardła rozdrażnienie, tężejące zauważalnie napięciem w linii żuchwy, chmurzące się na linii ściągniętych brwi, matowiejące na tarczach źrenic uporczywie zakotwiczonych z dala od twarzy wykrzywiających się w zawistne, wrogie maski, zaczerwienione z gniewu, drgające obmierźle, jakby pod pokrywą kąsanych mrozem policzków kłębiły się parszywe wężowiska nienawiści. Łudził się – w zaledwie momentalnym, powściągającym instynktowne tendencje, roztargnionym zaskoczeniu – że postąpi tym razem rozsądnie, odwróci się spokorniale i odejdzie, nie nadstawi znów karku pod topór obelg i zadręczeń, nie będzie próbował stawiać prowokującego tylko bardziej oporu, ten raz poskromi wgryzającą się w mostek podburzonym tętnem złość, ciężką jak ołów, gryzącą jak dym cisnący się w oczy i gardło, wyrosłą na poczuciu okrutnej niesprawiedliwości wobec ludzi mu bardziej lub mniej podobnych. Zostawi ten jazgot i trzask rzucanych wciąż petard, zostawi napięcie zatruwające gęstniejące powietrze, nie czekając na rozładowanie świerzbiące w kłykciach, wyniesie zesztywniały w obolałym karku gniew za obręb rozruchu, kuszącego natychmiastową ulgą kwitnącą na skórze zapowiedzią sinych wybroczyn; pójdzie do Folke – niezapowiedziany, tylko na chwilę, tylko, żeby go zobaczyć, tylko, żeby się uspokoić, wystarczyłby mu ledwie moment wymieniony w progu, tak sądził, przesuwając opuszkę z zapalniczki na ciepłe złoto obejmujące serdeczny palec lewej dłoni. Podważył je paznokciem, podświadomie, jakby zamierzał je przezornie zsunąć – wbrew rozsądkowi, uległy narastającej wokół agresji wsączającej się w przestrzeń wulgarnymi, podburzającymi hasłami; nie chciał go martwić.
Zanim zdążyłby podjąć decyzję sam, rozwój dalszych wydarzeń wytrącił mu tę zdolność z niepewnego uchwytu wahających się palców; demonstranci szturmowali już pomnik, ktoś wspinał się na jego cokół tuż obok niego – miał ochotę w pierwszej chwili złapać go za odchylony kołnierz płaszcza i siłą ściągnąć ku ziemi, petardy tymczasem wciąż huczały, głosy mieszały się w skandujący chór, chwilami rozwarstwiający się w niezrozumiały, denerwujący tym silniej rankor. Ktoś, wycofujący się prędko przed tym zamieszaniem, potrącił go silnie w bark; potem przez wszystko przełamał się głos, młody i pełen złości, osamotniony ton wychodzącej naprzeciw Wyzwolonym opozycji, wetknięty w ciało zaledwie chłystka. Zastanawiał się, czy innym było tak samo wstyd, jak jemu – że własną bezczynnością zmuszał dopiero podrostka do aktów tak desperacko ryzykownych: sam jeden naprzeciw jadowitego tłumu.
Wszystko działo się szybko, kolejne słowa próbujące przedrzeć się przez gwar do sumień znajdujących się na placu, biernych gapiów, wystrzał petardy upadłej tuż pod stopy młodzieńca, popłoch błyskający w jego oczach – ten najpierw, dopiero później palce przemieniające się w szpony, stroszące się na karku futro, gardłowe charczenie ciężkiego oddechu. Drgnął, zapominając o pierścieniu, o własnym rozchwianiu, próbach postąpienia inaczej; chłopaka dopadł jednak o ułamek czasu szybciej wyglądający równie młodo funkcjonariusz Kruczej Straży, obejmując go silnie ramionami, próbując przymusić ludzi do zachowania spokoju, już na to za późno, gdzie byliście wcześniej? Gdzie pozostali?
– Hugðisk falla – warknął intuicyjnie, widząc jak jeden z demonstrantów rzuca się w kierunku berserkera i trzymającego go oficera, bez dalszych wątpliwości wsuwając się pospiesznie bliżej, między nich a trafionego zaklęciem szarżującego brawurowo śmiałka, chcąc złapać go za ubranie, zanim odzyska wytrąconą mu koordynację, i pchnąć go bezceremonialne na mokrą papkę wyściełającą bruk. Słuchając przy tym z mimowiedną uwagą mocnego głosu przemawiającej za pokojem kobiety, na którą spojrzał pobieżnie, przyglądając jej się szybko i nieuważnie, zajęty bardziej pilnowaniem, czy nikt więcej nie próbuje się wyłamać z szeregu demonstrantów, z gorzkim, ponurym grymasem powtarzał w myślach, zamykał za zaciśniętymi zębami: na to już za późno.
11 + 25 (pkt magii użytkowej) = 36 > 25 (próg Hugðisk falla)
Zanim zdążyłby podjąć decyzję sam, rozwój dalszych wydarzeń wytrącił mu tę zdolność z niepewnego uchwytu wahających się palców; demonstranci szturmowali już pomnik, ktoś wspinał się na jego cokół tuż obok niego – miał ochotę w pierwszej chwili złapać go za odchylony kołnierz płaszcza i siłą ściągnąć ku ziemi, petardy tymczasem wciąż huczały, głosy mieszały się w skandujący chór, chwilami rozwarstwiający się w niezrozumiały, denerwujący tym silniej rankor. Ktoś, wycofujący się prędko przed tym zamieszaniem, potrącił go silnie w bark; potem przez wszystko przełamał się głos, młody i pełen złości, osamotniony ton wychodzącej naprzeciw Wyzwolonym opozycji, wetknięty w ciało zaledwie chłystka. Zastanawiał się, czy innym było tak samo wstyd, jak jemu – że własną bezczynnością zmuszał dopiero podrostka do aktów tak desperacko ryzykownych: sam jeden naprzeciw jadowitego tłumu.
Wszystko działo się szybko, kolejne słowa próbujące przedrzeć się przez gwar do sumień znajdujących się na placu, biernych gapiów, wystrzał petardy upadłej tuż pod stopy młodzieńca, popłoch błyskający w jego oczach – ten najpierw, dopiero później palce przemieniające się w szpony, stroszące się na karku futro, gardłowe charczenie ciężkiego oddechu. Drgnął, zapominając o pierścieniu, o własnym rozchwianiu, próbach postąpienia inaczej; chłopaka dopadł jednak o ułamek czasu szybciej wyglądający równie młodo funkcjonariusz Kruczej Straży, obejmując go silnie ramionami, próbując przymusić ludzi do zachowania spokoju, już na to za późno, gdzie byliście wcześniej? Gdzie pozostali?
– Hugðisk falla – warknął intuicyjnie, widząc jak jeden z demonstrantów rzuca się w kierunku berserkera i trzymającego go oficera, bez dalszych wątpliwości wsuwając się pospiesznie bliżej, między nich a trafionego zaklęciem szarżującego brawurowo śmiałka, chcąc złapać go za ubranie, zanim odzyska wytrąconą mu koordynację, i pchnąć go bezceremonialne na mokrą papkę wyściełającą bruk. Słuchając przy tym z mimowiedną uwagą mocnego głosu przemawiającej za pokojem kobiety, na którą spojrzał pobieżnie, przyglądając jej się szybko i nieuważnie, zajęty bardziej pilnowaniem, czy nikt więcej nie próbuje się wyłamać z szeregu demonstrantów, z gorzkim, ponurym grymasem powtarzał w myślach, zamykał za zaciśniętymi zębami: na to już za późno.
11 + 25 (pkt magii użytkowej) = 36 > 25 (próg Hugðisk falla)
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:55
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k100' : 11
'k100' : 11
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:55
Atmosfera na placu gęstniała wyczuwalnie niemalże z każdą sekundą, przechodząc najśmielsze pojęcie Guldbrandsen, która przyglądała się malującej się przed jej oczami scenami z niedowierzaniem, nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, że to nie jest po prostu kolejna wizja zsyłana jej przez Norny, że to dzieje się naprawdę, właśnie tu i teraz, a ona sama niezamierzenie znalazła się w samym centrum wydarzeń, które nie zwiastowały niczego dobrego. Minęły długie miesiące od jej wyjazdu z Midgardu, czy faktycznie w tej stosunkowo niewielkiej społeczności zdążyły zajść aż tak gwałtowne przetasowania światopoglądowe, które teraz dochodziły do głosu z pełnią mocy, unaoczniając jednocześnie agresję i skłonności do przemocy wobec tych, którzy od wieków koegzystowali z galdrami? Marszczyła ciemne brwi bezwiednie, rozglądając się na boki i chłonąc marazm otaczających ją wokół zobojętniałych ludzi niezdolnych i niechętnych stanowić jakikolwiek opór ideologiczny dla skrajnego ugrupowania, które w skandowaniu kolejnych nienawistnych haseł przekraczało już wszelkie granice nieprzekraczalne. Pomruki zadowolenia, przytaknięcia wpierw ciche, a następnie bardziej zdecydowane, ulegające obraźliwej fali, emocjonujące się skandalicznymi postulatami, ekscytujące się oderwaniem od prozaiczności codziennego życia nieprzeplatanego podobnymi zdarzeniami.
Jeden odważył się sprzeciwić, jeden, momentalnie ściągając na siebie mnogość spojrzeń, w tym tego w kolorze gorzkiej czekolady, należącego do Fridy. Gdzie była Krucza Straż i dlaczego nie podejmowali interwencji, gdy oczywistym zdawało się już być to, że demonstracja nie rozejdzie się sama z siebie. Drgnęła gwałtownie, gdy petarda wybuchła z donośnym hukiem, nie czyniąc jednak żadnych szkód - mimo wszystko samo zaskoczenie i sam hałas były wystarczające, by w fizjonomii młodego chłopaka zaszły zmiany, które jednocześnie tłumaczyły jego zapalczywy protest przeciw Wyzwolonym, jak i wzbudzały w zgromadzonych uczucia, który były teraz ostatnią potrzebną na placu kupieckim rzeczą. Okrzyki wzmogły się, tłum brzęczał już i wrzał i chociaż błysk w oku i wymalowana na twarzy berserkera bezradność pokazywały, że zwierzęca natura bierze górę wbrew jego woli, czarnowłosa nie była pewna czy w tych okolicznościach cokolwiek jest w stanie go uspokoić.
Ktoś prosił o zachowanie spokoju, pojedynczy głos tuż obok nakazywał odsunięcie się i próbował łagodzić sytuację, niezależnie od tego jak opłakana wydawała się być. Czy to było właśnie to wąskie okno szansy, która mogła przeważyć szalę na jedną lub drugą stronę? Gorzko żałowała, że Norny nie obdarzyły jej wglądem w wydarzenia tego dnia, czuła się zagubiona, zdezorientowana i, przede wszystkim, święcie oburzona miałką postawą Midgardczyków.
- Nie dawajcie posłuchu wichrzycielom, pragnącym podburzać was do agresji - odezwała się głośno, na tyle głośno, na ile pozwalał mróz kąsający w gardło, gdy prostowała plecy niczym primabalerina i wyciągała szyję wysoko w górę, pragnąc jawić się jako jednostka pewna siebie, zdecydowana i godna wysłuchania, godna usłyszenia. - Nie ulegajcie nienawistnym ideom, nakazującym występować przeciwko tradycji, przeciwko bogom, przeciwko przodkom - kontynuowała z pełnym przekonaniem, rozglądając się wokół i próbując podłapać spojrzenie otaczających ją osób, by przymusić ich poniekąd do zwrócenia na siebie uwagi. - Jakim cudem berserkerowie, niegdyś uznawani za wybrańców Odyna, zepchnięci zostali na margines wymieszany z błotem? - nie pamiętacie historii o najwierniejszych i najbardziej zaufanych strażnikach możnych tego świata? - Dlaczego ci, którzy od wieków zachwycali się muzycznym kunsztem fossegrimów, teraz mieliby domagać się ich zniknięcia? - nie bądźcie hipokrytami, nie odrzucajcie od siebie piękna, którego sami pragniecie. - Czy nigdy nie zawierzaliście słowom mediów, nigdy nie szukaliście porady u wyroczni, nie liczyliście na łaskę Norn? Wolelibyście ich nie mieć u swojego boku, odrzucić wsparcie tych, którzy są waszym łącznikiem ze światem przodków i bogów? Żyć ślepi i głusi na znaki, których sami nie potraficie zrozumieć i zinterpretować? - pytała wciąż i wciąż, szukając reakcji po drugiej stronie, zrozumienia i przytaknięcia, cicho licząc również na to, że dołączą do niej kolejne głosy w sprzeciwie wobec obrzydliwych haseł rozbrzmiewający na placu. - Odrzućcie od siebie obrazoburczy radykalizm Wyzwolonych, bądźcie ponad ich nędznymi próbami rozdarcia naszej społeczności na pół - kolejna prośba wypowiadana z pełnią mocy i pełnią przekonania uleciała z jej krtani, kolejne spojrzenie ciemnych tęczówek omiotło zgromadzonych wokół.
Nie rozczaruj mnie, Midgardzie, prosiła całą sobą.
charyzma: 32 (rzut) + 25 (statystyka) + 3 (atut: polityk II) = 60
Jeden odważył się sprzeciwić, jeden, momentalnie ściągając na siebie mnogość spojrzeń, w tym tego w kolorze gorzkiej czekolady, należącego do Fridy. Gdzie była Krucza Straż i dlaczego nie podejmowali interwencji, gdy oczywistym zdawało się już być to, że demonstracja nie rozejdzie się sama z siebie. Drgnęła gwałtownie, gdy petarda wybuchła z donośnym hukiem, nie czyniąc jednak żadnych szkód - mimo wszystko samo zaskoczenie i sam hałas były wystarczające, by w fizjonomii młodego chłopaka zaszły zmiany, które jednocześnie tłumaczyły jego zapalczywy protest przeciw Wyzwolonym, jak i wzbudzały w zgromadzonych uczucia, który były teraz ostatnią potrzebną na placu kupieckim rzeczą. Okrzyki wzmogły się, tłum brzęczał już i wrzał i chociaż błysk w oku i wymalowana na twarzy berserkera bezradność pokazywały, że zwierzęca natura bierze górę wbrew jego woli, czarnowłosa nie była pewna czy w tych okolicznościach cokolwiek jest w stanie go uspokoić.
Ktoś prosił o zachowanie spokoju, pojedynczy głos tuż obok nakazywał odsunięcie się i próbował łagodzić sytuację, niezależnie od tego jak opłakana wydawała się być. Czy to było właśnie to wąskie okno szansy, która mogła przeważyć szalę na jedną lub drugą stronę? Gorzko żałowała, że Norny nie obdarzyły jej wglądem w wydarzenia tego dnia, czuła się zagubiona, zdezorientowana i, przede wszystkim, święcie oburzona miałką postawą Midgardczyków.
- Nie dawajcie posłuchu wichrzycielom, pragnącym podburzać was do agresji - odezwała się głośno, na tyle głośno, na ile pozwalał mróz kąsający w gardło, gdy prostowała plecy niczym primabalerina i wyciągała szyję wysoko w górę, pragnąc jawić się jako jednostka pewna siebie, zdecydowana i godna wysłuchania, godna usłyszenia. - Nie ulegajcie nienawistnym ideom, nakazującym występować przeciwko tradycji, przeciwko bogom, przeciwko przodkom - kontynuowała z pełnym przekonaniem, rozglądając się wokół i próbując podłapać spojrzenie otaczających ją osób, by przymusić ich poniekąd do zwrócenia na siebie uwagi. - Jakim cudem berserkerowie, niegdyś uznawani za wybrańców Odyna, zepchnięci zostali na margines wymieszany z błotem? - nie pamiętacie historii o najwierniejszych i najbardziej zaufanych strażnikach możnych tego świata? - Dlaczego ci, którzy od wieków zachwycali się muzycznym kunsztem fossegrimów, teraz mieliby domagać się ich zniknięcia? - nie bądźcie hipokrytami, nie odrzucajcie od siebie piękna, którego sami pragniecie. - Czy nigdy nie zawierzaliście słowom mediów, nigdy nie szukaliście porady u wyroczni, nie liczyliście na łaskę Norn? Wolelibyście ich nie mieć u swojego boku, odrzucić wsparcie tych, którzy są waszym łącznikiem ze światem przodków i bogów? Żyć ślepi i głusi na znaki, których sami nie potraficie zrozumieć i zinterpretować? - pytała wciąż i wciąż, szukając reakcji po drugiej stronie, zrozumienia i przytaknięcia, cicho licząc również na to, że dołączą do niej kolejne głosy w sprzeciwie wobec obrzydliwych haseł rozbrzmiewający na placu. - Odrzućcie od siebie obrazoburczy radykalizm Wyzwolonych, bądźcie ponad ich nędznymi próbami rozdarcia naszej społeczności na pół - kolejna prośba wypowiadana z pełnią mocy i pełnią przekonania uleciała z jej krtani, kolejne spojrzenie ciemnych tęczówek omiotło zgromadzonych wokół.
Nie rozczaruj mnie, Midgardzie, prosiła całą sobą.
charyzma: 32 (rzut) + 25 (statystyka) + 3 (atut: polityk II) = 60
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:55
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 32
'k100' : 32
Prorok
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 17:56
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Gniew był uczuciem zdradliwym i ekspansywnym, jak trucizna przemierzającym splątane arterie krwioobiegu, przede wszystkim był jednak uczuciem obezwładniającym – w przeraźliwym kotle wrogiego skandowania wrzało, a atakowany mężczyzna, pochwycony we wnyki własnej natury, pochylił się odruchowo do przodu, zaciskając rozszerzone zezwierzęceniem dłonie na wiechciach opadających mu na czoło włosów, przesuwając palcami, a właściwie zakrzywionymi szponami, po własnych skroniach, gdzie z lewej strony otworzyły się pojedyncze, zaczerwienione krwią rysy. Wyrzucona w powietrze petarda skrzyła się gdzieś pod jego nogami, przetoczona po nierównym brukowaniu chodnika, młodzieniec nie był już jednak w stanie przeciwstawiać się demonstracji – bał się zdradzić złość, która w nim wzbierała, walcząc z pokusą, by z nagłym rykiem nie rzucić się na oślep przed siebie, nie pochwycić w zęby tych podrygujących mu przed oczami sylwetek, które pomnażały się i wielokrotniały, krzycząc głośno i nienawistnie. W pierwszym odruchu szarpnął się gwałtownie, gdy Neptúnus zamknął go w silnym uścisku, nieopatrznie przedzierając pazurami wełniany materiał jego płaszcza, dotknięte zaklęciem ciało zwiotczało jednak zaraz, osuwając się lekko, a paroksyzm niedźwiedziego gniewu osłabł, powoli przywracając mu ludzkie rysy. Nikt nie cofnął się jednak przed widokiem kruczej odznaki – demonstranci byli zbyt pochłonięci emocjami, by się przed nią uniżyć.
Wyzwoleni, rozpaleni jak zapałki przesunięte po chropowatej powierzchni draski, wzburzyli się tymczasem widocznie, tym głośniej wykrzykując swoje proklamy, tym głośniej strofując obraźliwe hasła i tym głośniej wypełniając plac kupiecki kakofonią rankoru, który w pewnym momencie przestał przypominać ludzkie głosy, a zaczął upodabniać się do zwierzęcego skowytu, przeraźliwego larum, nakrywającego pogodną, przedświąteczną atmosferę jak morska fala.
– Myślisz, że zamydlisz nam oczy?! – odezwał się rumor czyjegoś oburzenia, skierowany bezpośrednio ku Fridzie – starszy mężczyzna wyłonił się raptem z tłumu, celując w nią lufą oskarżycielsko wymierzonego palca. – Opowiadamy się w obronie własnej, by chronić siebie i swoje rodziny przed moralnym zepsuciem i śmiercią z rąk tych, którzy zatruwają nasze społeczeństwo. Mówimy tu o demonach i bestiach zagrażających naszemu bezpieczeństwu! – zakrzyknął i chociaż stojący za jego plecami członkowie demonstracji wrzasnęli zgodnie, zgromadzony wokoło tłum wydawał się nieprzekonany – kilka osób poruszyło się niespokojnie, a jedna ze starszych kobiet wystąpiła przed szereg, stając u boku Fridy. – Zakończmy tę farsę, zanim komuś stanie się coś złego… – zaczęła, lecz przeciwnik huknął groźnie, śmiejąc się tak głośno, że pojedyncze krople śliny poleciały w powietrze.
Mężczyzna, który rzucił się do przodu, próbując pochwycić berserkera za poły płaszcza, zachwiał się natomiast pod wpływem rzuconego przez Bertrama zaklęcia, tracąc równowagę, by zaraz przewrócić się na rozmokniętą śniegiem pecynę nierównego bruku – jego twarz natychmiast wygięła się w grymasie rozdrażnionego zniesmaczenia, a krzaczaste brwi ściągnęły się ku sobie, stykając się u pagórka spadzistego nosa. Wzrok utkwił w Holsteinie – wpierw groźnie, jakby zamierzał raptem poderwać się z ziemi i rzucić na niego z równą gwałtownością, co rozjuszony niedźwiedź, zaraz przez jego lico przedarła się jednak rysa nieśmiałego triumfu, któremu pofolgował głośnym, chrapliwym śmiechem.
– Znalazłeś się we właściwym miejscu o właściwej porze, co? – warknął, spluwając na ziemię pobielałą flegmą, odchrząkniętą z głębi gardła; rozpoznał go, to było jasne i najwyraźniej chełpił się swoją spostrzegawczością. – Nie starczy ci sensacji? A może zaplanowałeś już powtórkę z rozrywki? Na kogo tym razem zrzucisz winę za swoją niepoczytalność? – jego głos wydawał się głuchy i tubalny, chociaż wciąż przebrzmiewał wyraźnie ponad gradem licznych okrzyków. – Niektórych kanalii lepiej jest pozbyć się prewencyjnie. Hrinda! – burknął, kierując zaklęcie w stronę Holsteina.
Nieznajomy, który pochwycił Einara na obrzeżu, zamarł tymczasem w miejscu, przypatrując się uważnie jego twarzy, ulegając pod siłą genetycznego uroku, który sprawiał, że jego fizjonomia łagodniała, a oczy rozszerzały się wyraźnie, lśniąc nienaturalnym blaskiem.
– Nie jesteś. – powtórzył bezwiednie, jego usta rozsunęły się lekko, a zacisk palców zelżał, po czym puścił zupełnie. – Ja cię ocalę. – wypalił nagle, nachylając się do przodu, jakby przyciągany siłą demonicznej aury. – Zdradzę ci sekret. Kazali mi nie mówić, ale wiem, co dzisiaj się wydarzy. W Midgardzie zawrze, kiedy się o nas dowiedzą.
Neptúnus, który zdecydował się stanąć w obronie młodego berserkera, może rzucić kością k100 na charyzmę, aby podjąć próbę uspokojenia nieznajomego – próg powodzenia, liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami, wynosi 55 lub podjąć kolejną próbę obłaskawienia tłumu i wyegzekwowania swojego autorytetu, sięgając po dowolne zaklęcie.
Frida może wykonać rzut k100 na charyzmę, podejmując się dalszej dyskusji z rozgniewanym mężczyzną i przekonania do siebie zgromadzonych na placu ludzi – skutek jest tym efektywniejszy, im wyższy wynik, liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami.
Bertram, w którego wymierzone zostało zaklęcie, może wykonać rzut kością k100 na obronę – próg powodzenia, liczony włącznie z punktami statystyk w magii użytkowej i odpowiednimi atutami, wynosi 50. Jeżeli działanie się powiedzie, może wykonać dorzut kością k100 w celu ataku, którego próg w przypadku zaklęcia jest zgodny z wymienionym w księdze zaklęć, w przypadku ataku fizycznego wynosi natomiast 55 i jest liczony włącznie z punktami statystyk w sprawności fizycznej i odpowiednimi atutami.
Einar może wykonać rzut kością k100 na charyzmę w celu skłonienia mężczyzny do wyjawienia wspomnianego sekretu, dotyczącego kolejnych wydarzeń, jakie mają mieć miejsce na placu – próg powodzenia wynosi 50 i jest liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami.
Wyzwoleni, rozpaleni jak zapałki przesunięte po chropowatej powierzchni draski, wzburzyli się tymczasem widocznie, tym głośniej wykrzykując swoje proklamy, tym głośniej strofując obraźliwe hasła i tym głośniej wypełniając plac kupiecki kakofonią rankoru, który w pewnym momencie przestał przypominać ludzkie głosy, a zaczął upodabniać się do zwierzęcego skowytu, przeraźliwego larum, nakrywającego pogodną, przedświąteczną atmosferę jak morska fala.
– Myślisz, że zamydlisz nam oczy?! – odezwał się rumor czyjegoś oburzenia, skierowany bezpośrednio ku Fridzie – starszy mężczyzna wyłonił się raptem z tłumu, celując w nią lufą oskarżycielsko wymierzonego palca. – Opowiadamy się w obronie własnej, by chronić siebie i swoje rodziny przed moralnym zepsuciem i śmiercią z rąk tych, którzy zatruwają nasze społeczeństwo. Mówimy tu o demonach i bestiach zagrażających naszemu bezpieczeństwu! – zakrzyknął i chociaż stojący za jego plecami członkowie demonstracji wrzasnęli zgodnie, zgromadzony wokoło tłum wydawał się nieprzekonany – kilka osób poruszyło się niespokojnie, a jedna ze starszych kobiet wystąpiła przed szereg, stając u boku Fridy. – Zakończmy tę farsę, zanim komuś stanie się coś złego… – zaczęła, lecz przeciwnik huknął groźnie, śmiejąc się tak głośno, że pojedyncze krople śliny poleciały w powietrze.
Mężczyzna, który rzucił się do przodu, próbując pochwycić berserkera za poły płaszcza, zachwiał się natomiast pod wpływem rzuconego przez Bertrama zaklęcia, tracąc równowagę, by zaraz przewrócić się na rozmokniętą śniegiem pecynę nierównego bruku – jego twarz natychmiast wygięła się w grymasie rozdrażnionego zniesmaczenia, a krzaczaste brwi ściągnęły się ku sobie, stykając się u pagórka spadzistego nosa. Wzrok utkwił w Holsteinie – wpierw groźnie, jakby zamierzał raptem poderwać się z ziemi i rzucić na niego z równą gwałtownością, co rozjuszony niedźwiedź, zaraz przez jego lico przedarła się jednak rysa nieśmiałego triumfu, któremu pofolgował głośnym, chrapliwym śmiechem.
– Znalazłeś się we właściwym miejscu o właściwej porze, co? – warknął, spluwając na ziemię pobielałą flegmą, odchrząkniętą z głębi gardła; rozpoznał go, to było jasne i najwyraźniej chełpił się swoją spostrzegawczością. – Nie starczy ci sensacji? A może zaplanowałeś już powtórkę z rozrywki? Na kogo tym razem zrzucisz winę za swoją niepoczytalność? – jego głos wydawał się głuchy i tubalny, chociaż wciąż przebrzmiewał wyraźnie ponad gradem licznych okrzyków. – Niektórych kanalii lepiej jest pozbyć się prewencyjnie. Hrinda! – burknął, kierując zaklęcie w stronę Holsteina.
Nieznajomy, który pochwycił Einara na obrzeżu, zamarł tymczasem w miejscu, przypatrując się uważnie jego twarzy, ulegając pod siłą genetycznego uroku, który sprawiał, że jego fizjonomia łagodniała, a oczy rozszerzały się wyraźnie, lśniąc nienaturalnym blaskiem.
– Nie jesteś. – powtórzył bezwiednie, jego usta rozsunęły się lekko, a zacisk palców zelżał, po czym puścił zupełnie. – Ja cię ocalę. – wypalił nagle, nachylając się do przodu, jakby przyciągany siłą demonicznej aury. – Zdradzę ci sekret. Kazali mi nie mówić, ale wiem, co dzisiaj się wydarzy. W Midgardzie zawrze, kiedy się o nas dowiedzą.
Neptúnus, który zdecydował się stanąć w obronie młodego berserkera, może rzucić kością k100 na charyzmę, aby podjąć próbę uspokojenia nieznajomego – próg powodzenia, liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami, wynosi 55 lub podjąć kolejną próbę obłaskawienia tłumu i wyegzekwowania swojego autorytetu, sięgając po dowolne zaklęcie.
Frida może wykonać rzut k100 na charyzmę, podejmując się dalszej dyskusji z rozgniewanym mężczyzną i przekonania do siebie zgromadzonych na placu ludzi – skutek jest tym efektywniejszy, im wyższy wynik, liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami.
Bertram, w którego wymierzone zostało zaklęcie, może wykonać rzut kością k100 na obronę – próg powodzenia, liczony włącznie z punktami statystyk w magii użytkowej i odpowiednimi atutami, wynosi 50. Jeżeli działanie się powiedzie, może wykonać dorzut kością k100 w celu ataku, którego próg w przypadku zaklęcia jest zgodny z wymienionym w księdze zaklęć, w przypadku ataku fizycznego wynosi natomiast 55 i jest liczony włącznie z punktami statystyk w sprawności fizycznej i odpowiednimi atutami.
Einar może wykonać rzut kością k100 na charyzmę w celu skłonienia mężczyzny do wyjawienia wspomnianego sekretu, dotyczącego kolejnych wydarzeń, jakie mają mieć miejsce na placu – próg powodzenia wynosi 50 i jest liczony włącznie z odpowiednią statystyką i atutami.
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:42
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Aura, jak naostrzony szczyt włóczni wniknęła w ląd świadomości, przedarła się przez kolejne wzniesione mury rozsądku depcząc architekturę trzeźwości w miazgę podatnych ruin. Przesiąkła triumfem agresja, kojona balsamem czaru zniknęła z błysku tęczówek i konstelacji dzierżonej przez wyraz tkany sumienną pracą niewielkich, mimicznych pęczków. Ucieczka - pierwsze marzenie, pierwszy szkic naniesiony na płótno obecnych myśli, rozpadła się pod decyzją sekwencji kolejnych zdarzeń. Stwierdzenie, wyrzucone bezwiednie zza wzniesień ust przez mężczyznę stworzyło wewnętrzny koktajl zaciekawienia wrzącego wraz z niepokojem; nie mógł przejść obojętnie czując jak atmosfera kotłuje się, gniecie w kręgu kamienic, bulgocze w żołądku placu, w gęstej potrawce tłumu. Kruszyli opamiętanie licząc że wreszcie pęknie jak podniszczona tama, drażnili naumyślnie - bezmyślnie bestię ostatnich granic podnoszącą się, gniewnie, z terenów swojej kryjówki. Węzeł napięcia ściskał tunele gardeł oraz bukiety stwierdzeń. Słowa przeciwko słowom; czyny, mogące być ledwie stłumionym wstępem do rzeczywistej bójki.
- O Wyzwolonych? - nie oderwał spojrzenia, a pytanie, sączące się z łagodnością miało ponownie wywrzeć właściwy skutek. Nigdy wcześniej nie zetknął się z gronem członków ugrupowania; omijał jak dotąd skutecznie ich prowokacje, protesty niosące się krzykiem z ruchliwych arterii miasta. Rozważył przez krótki moment czy rzeczywiście był, jak twierdzili zagrożeniem dla innych - nie byli w błędzie patrząc z osądem w oczach na huldrekalli. Wiedział że nie był święty; nie miał najmniejszego zamiaru wybielać się w swoich oczach ani tym samym przed zgromadzeniem innych. Wstęgi jego przeszłości przenikały odczucia gorzkiego rozczarowania, zawodu, który zdruzgotał wielkie, posiadane nadzieje, oczekiwani snute skrzętnie przez innych. Nie był stały w relacjach, jedyną okazaną stałością była pasja łącząca go od dzieciństwa z malarstwem.
- Zaufaj mi - subtelna poufałość stwierdzenia jak miękkie, jedwabne nici. Wrażliwa struktura czaru wymagała dbałości; stałego wzrokowego kontaktu, iskierek zaciekawienia, uśmiechu który łagodnie podciągał kąciki ust. Nie miał pewności czy rzeczywiście chce poznać prawdę, sekret zdaniem mężczyzny skrywany skrzętnie pod opokami milczenia, esencję całego gwaru, tlącego się morowego powietrza konfliktu.
- Powiedz, co masz na myśli - zakończył, zaryzykował; wiedza którą mógł posiąść, mogła, co oczywiste, okazać się niebezpieczna, mogła być równocześnie banalna, niewiele warta jak strzęp brukowca porwany strumieniem wiatru.
Czekał.
charyzma: 16 (k100) + 35 (statystyka) + 10 (atut) = 61
- O Wyzwolonych? - nie oderwał spojrzenia, a pytanie, sączące się z łagodnością miało ponownie wywrzeć właściwy skutek. Nigdy wcześniej nie zetknął się z gronem członków ugrupowania; omijał jak dotąd skutecznie ich prowokacje, protesty niosące się krzykiem z ruchliwych arterii miasta. Rozważył przez krótki moment czy rzeczywiście był, jak twierdzili zagrożeniem dla innych - nie byli w błędzie patrząc z osądem w oczach na huldrekalli. Wiedział że nie był święty; nie miał najmniejszego zamiaru wybielać się w swoich oczach ani tym samym przed zgromadzeniem innych. Wstęgi jego przeszłości przenikały odczucia gorzkiego rozczarowania, zawodu, który zdruzgotał wielkie, posiadane nadzieje, oczekiwani snute skrzętnie przez innych. Nie był stały w relacjach, jedyną okazaną stałością była pasja łącząca go od dzieciństwa z malarstwem.
- Zaufaj mi - subtelna poufałość stwierdzenia jak miękkie, jedwabne nici. Wrażliwa struktura czaru wymagała dbałości; stałego wzrokowego kontaktu, iskierek zaciekawienia, uśmiechu który łagodnie podciągał kąciki ust. Nie miał pewności czy rzeczywiście chce poznać prawdę, sekret zdaniem mężczyzny skrywany skrzętnie pod opokami milczenia, esencję całego gwaru, tlącego się morowego powietrza konfliktu.
- Powiedz, co masz na myśli - zakończył, zaryzykował; wiedza którą mógł posiąść, mogła, co oczywiste, okazać się niebezpieczna, mogła być równocześnie banalna, niewiele warta jak strzęp brukowca porwany strumieniem wiatru.
Czekał.
charyzma: 16 (k100) + 35 (statystyka) + 10 (atut) = 61
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:42
The member 'Einar Halvorsen' has done the following action : kości
'k100' : 16
'k100' : 16
Nieznajomy
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:42
Najpierw przyszły obrazy, nakładające się na siebie wizje przeszłości i teraźniejszości; twarzy nastoletniego Theo i oblicza szarpiącego się w jego uścisku nieznajomego. A potem do obrazów mimowolnie zaczęły dołączać bodźce powiązane z innymi zmysłami. Gniew wybrzmiewał w ludzkich krzykach, podżeganych wrzącym od emocji kotłem ludzkiej zawiści i podświadomego pragnienia sensacji. Neptúnus miał wrażenie, że znowu znalazł się tuż obok ringu, na którym rozgrywała się kolejna walka nastoletniego berserkera ze zwykle nie mającym większych szans przeciwnikiem; znowu był małym chłopcem. Podświadomie naszła go ochota przyłożenia do uszu małych dziecięcych piąstek, tak przecież czynił przed laty, bo chociaż nie zawsze obserwował walkę na własne oczy, to krzyki publiki rozbudzonej żądzą zwycięstwa, kibicującej rozszalałemu eliksirami zawodnikowi zawsze docierały do jego uszu. Chował się wtedy w kącie starego drewnianego wozu, wciskał się gdzieś w otchłań, tuląc do siebie jedną z bliźniaczek jakby liczył na to, że pochłonie ich przenikająca do serca ciemność; marząc o tym, aby wóz samowolnie ruszył z miejsca, z dala od jazgotu prymitywnej gawiedzi znajdującej upodobanie w cierpieniach młodego chłopca, który nie był w stanie zapanować nad swoim darem. W wozie pachniało stęchlizną, dziecięcym potem niemytych od dłuższego czasu ciał, a dzisiaj w nozdrza uderzał odór nieświeżych oddechów manifestantów, którzy niebezpieczni napływali ku centralnej części placu.
Mocny głos przemawiającej do tłumu Fridy wyrwał go z nagłego odrętwienia, przywracając do rzeczywistości; stracił z nią kontakt zaledwie na kilka sekund, ale przez napływ uciążliwych bodźców, odoru wzbudzającego dokuczliwe skojarzenia, poczuł nagłe mdłości. Wiedział jednak, że musi na nowo zebrać się w sobie, nawet jeśli wciąż tkwiący w jego ramionach berserker zdawał się nie ulegać dalszej przemianie, jego zwiotczałe pod wpływem zaklęciem ciało wydawało się teraz o wiele cięższe, niepostrzeżenie wysuwając się z jego uścisku. Neptúnus zacisnął wargi, zapierając się lekko o bruk i podciągnął mężczyznę nieco wyżej, nie chcą pozwolić mu upaść. Z ulgą dostrzegł, że rysy młodzieńca wygładziły się na powrót, jednak napierający na nich z wszystkich stron tłum wcale nie ustępował, najwyraźniej za nic sobie mając nie tylko jego odznakę, ale i nawoływanie do spokoju. Powiódł wzrokiem po twarz manifestantów, szukając pośród nich chociaż jednej znanej twarzy kruczego oficera. Jednak nikogo takiego nie dostrzegł.
- Oddychaj spokojnie - powtórzył, zwracając się do młodzieńca. Rozluźnił lekko uścisk mając nadzieję, że chłopak będzie w stanie ustać na nogach o własnych siłach. Wziął głęboki oddech, zmarszczył lekko brwi i spojrzał mu w oczy, wbijając wzrok w lekko powiększone od szoku tęczówki, starając się roztoczyć wokół swą dyskretną aurę. - Powiesz mi, jak się nazywasz? Postaraj się uspokoić, najgorsze chyba minęło - dodał, chociaż wiedział, że sprawa wcale nie była taka łatwa i mimo że udało im się zahamować przemianę, nie oznaczało to, że panujący wokół gwar i tumult, wzmożony kakofonią nienawistnych głosów, nie wprawi go ponownie w niedźwiedzi gniew.
Gdzie do cholery podziewali się Kruczy, gdy ich potrzebował, przemknęło mu przez myśl. Nie mógł tak po prostu pozostawić chłopaka własnemu losowi, chciał go przekazać w jakieś pewne ręce, nie pozostawiając na łaskę krążącego wokół motłochu brzęczącego niby szarańcza gotowa, aby go pożreć i dokonać okrutnego samosądu.
charyzma: 67 + 16 + 10 = 93
Mocny głos przemawiającej do tłumu Fridy wyrwał go z nagłego odrętwienia, przywracając do rzeczywistości; stracił z nią kontakt zaledwie na kilka sekund, ale przez napływ uciążliwych bodźców, odoru wzbudzającego dokuczliwe skojarzenia, poczuł nagłe mdłości. Wiedział jednak, że musi na nowo zebrać się w sobie, nawet jeśli wciąż tkwiący w jego ramionach berserker zdawał się nie ulegać dalszej przemianie, jego zwiotczałe pod wpływem zaklęciem ciało wydawało się teraz o wiele cięższe, niepostrzeżenie wysuwając się z jego uścisku. Neptúnus zacisnął wargi, zapierając się lekko o bruk i podciągnął mężczyznę nieco wyżej, nie chcą pozwolić mu upaść. Z ulgą dostrzegł, że rysy młodzieńca wygładziły się na powrót, jednak napierający na nich z wszystkich stron tłum wcale nie ustępował, najwyraźniej za nic sobie mając nie tylko jego odznakę, ale i nawoływanie do spokoju. Powiódł wzrokiem po twarz manifestantów, szukając pośród nich chociaż jednej znanej twarzy kruczego oficera. Jednak nikogo takiego nie dostrzegł.
- Oddychaj spokojnie - powtórzył, zwracając się do młodzieńca. Rozluźnił lekko uścisk mając nadzieję, że chłopak będzie w stanie ustać na nogach o własnych siłach. Wziął głęboki oddech, zmarszczył lekko brwi i spojrzał mu w oczy, wbijając wzrok w lekko powiększone od szoku tęczówki, starając się roztoczyć wokół swą dyskretną aurę. - Powiesz mi, jak się nazywasz? Postaraj się uspokoić, najgorsze chyba minęło - dodał, chociaż wiedział, że sprawa wcale nie była taka łatwa i mimo że udało im się zahamować przemianę, nie oznaczało to, że panujący wokół gwar i tumult, wzmożony kakofonią nienawistnych głosów, nie wprawi go ponownie w niedźwiedzi gniew.
Gdzie do cholery podziewali się Kruczy, gdy ich potrzebował, przemknęło mu przez myśl. Nie mógł tak po prostu pozostawić chłopaka własnemu losowi, chciał go przekazać w jakieś pewne ręce, nie pozostawiając na łaskę krążącego wokół motłochu brzęczącego niby szarańcza gotowa, aby go pożreć i dokonać okrutnego samosądu.
charyzma: 67 + 16 + 10 = 93
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:42
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 67
'k100' : 67
Bertram Holstein
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:43
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Szara roztapiająca się breja zalegającego śniegu prysnęła z obrzydliwym mlaśnięciem spod upadającej sylwetki Wyzwolonego, skutecznie – choć na chwilę – zneutralizowanego rzuconym zaklęciem. Wsunąwszy się asekuracyjnie przed niego, Bertram odwrócił się na krótką chwilę, by ponad ramieniem spojrzeć jeszcze raz na trzymanego przez wątłego funkcjonariusza berserkera, konstatując pospiesznie, że objawy zachodzącej transformacji cofnęły się pod wpływem uśmierzającej magii, wperswadowanej mu przekonującym, inkrustowanym czarem głosem; jego naprężona dotąd sylwetka wyraźnie rozluźniła się, osuwając swój ciężar w zamknięte na nim, pewne objęcie. Na młodzieńczej skroni opadającej głowy szczerzyły się otwarte pazurami skaleczenia, z których wysączyły się wąskie strużki jasnej krwi, zlepiając kosmyki włosów i brocząc chłopięcy jeszcze policzek. Szramy tkwiące w płótnie skóry, jak gdyby w desperackim spazmie stawianego klątwie – darowi – oporu próbował sam wyszarpać z siebie jej zdradliwą, nieokiełznaną truciznę; rozjątrzone ślady rozpaczliwej determinacji, których widok rezonował pod mostkiem familiarnym szarpnięciem niepokoju, podchodził mu do gardła zgnębionym zrozumieniem, cierpkim i ciężkim, choć z cieniem jakiejś niesprawiedliwej ulgi, że to nie był on sam, nie znowu, nigdy więcej. Spójrzcie, tak wygląda potwór. Berserker, ledwie wyrośnięty młokos, tragicznie bezsilny, kiedy jego dar (przekleństwo) – rzecz tak dotkliwie osobistą – wydzierano z niego publicznie niewyszukaną prowokacją; gdy wytrzewiano arterie jego tożsamości przed spojrzeniem tłumu, z parszywym okrucieństwem i triumfalnym uśmiechem. Być może będzie siebie oglądał w nagłówkach gazet, na czarno-białych zdjęciach, między szeptanymi słowami, siebie – obcego, zniekształconego wielorodną percepcją obserwatorów: bohater obdarzony talentem dawnych wojowników lub nieobliczalna bestia wpuszczona między ludzi; symbol dla frontu progenetycznego, potwór dla pozostałych. Media nie lubiły pamiętać o samym człowieku.
Czuł, z jakiegoś naiwnego, prostodusznego poczucia zobowiązania, że powinien dowiedzieć się, jak mu na imię i gdzie mieszka, że należało spróbować wyprowadzić go z tego zamieszania, odprowadzić do domu, pochylić się nad rozkrwawioną skronią. Być może sam bardziej potrzebował w tej chwili jego niż odwrotnie – i podświadomie to rozumiał – żeby zmusić się do odwleczonego odejścia, koniecznego, by uniknąć kłopotów. Te jednak doścignęły go szybciej, rozciągały się paskudnym, triumfalnym uśmieszkiem na gniewnej, wykrzywionej szyderstwem twarzy przewróconego na bruk mężczyzny, z którego piersi zaraz wydarł się nieprzyjemny śmiech, równie ubliżający co pobielała flegma wypluta mu pod nogi. Wokół wciąż podnosił się chaotyczny rankor, napierając na świadomość ustawicznym, drażniącym naciskiem drążących nerwy bodźców, kierowane ku niemu słowa przebijały się przezeń jednak bez trudu, szorując brzytwą złośliwości o napięte granice przezornego, wysilonego, opanowania. Mógłby tymczasem dopaść go, póki jeszcze nie podniósł się z płyt chodnika, zatkać mu usta siłą, mógłby dopuścić się niepoczytalności, o którą i tak go oskarżano; odpowiedzieć dokładnie tak, jak od niego oczekiwano – jak znany z porywczej agresywności, zawszony pies, prowokacyjnie potrącany w pysk czubkiem buta, ustawicznie i uporczywie; nękany szyderstwami kuszącymi niczym palce usilnie wciskane między zatrzaśnięte w napięciu zęby. W gruncie rzeczy wprawdzie wcale nie był nikim więcej ponad to; w gruncie rzeczy co za różnica, czy uległby złości tutaj, na placu, pośród gapiów, czy znowu za szemraną knajpą Fenrira, czy chciał faktycznie tej przemocy, czy pragnął – tylko i wreszcie – świętego spokoju. Czasami było to w istocie jedno i to samo.
– Bughr – wyrzucił z siebie jak przekleństwo, wykonując odruchowy gest ręką, jakby odrzucał przechwyconą defensywą wiązkę magii w błoto. Zacisnął pięści, postępując gwałtowny krok naprzód, dokuczliwie świadomy tłumu obserwujących wszystko ludzi, być może tak samo zdolnych go rozpoznać, jak ten tutaj, równie nerwowy, co liczący na to, że jego prowokacja się powiedzie. Tymczasem głos przemawiającej wcześniej kobiety znów się odezwał gdzieś w tle, w odpowiedzi na czyjś atak.
Nie dawajcie im posłuchu ni satysfakcji; na litość boską, dyplomatyczne, zdroworozsądkowe pertraktacje zawsze przyprawiały go o tym bardziej niecierpliwie rozdrażnienie. Być może przez zazdrość, bo był to ten sposób kiełznania emocji, swoich i cudzych, którego sam nie nauczył się nigdy: te ładne, przekonujące słowa i znakomicie opanowany ton głosu skłaniający do rozejmu. Ilekroć stawał w oku konfrontacji, pamiętał tylko własny, dziecięcy strach, że kiedy spróbuje się odezwać, jego krtań zaciśnie się na jednej głosce jak igła gramofonu schwytana w uszczerbek płyty i jego jąkanie zagłuszy już tylko szyderczy śmiech.
– Efasemd – przecedził przez zagryzaną złość, choć czuł na języku świerzbiący ciężar zaklęć, jak mu się zdawało, sprawiedliwszych. – Wydaje ci się, że sam znajdujesz się we właściwym miejscu? Pora jest jeszcze może łaskawa, ale nie na długo – spróbował, początkowo jeszcze pilnując tonu własnego głosu, ale rozdrażnienie prędko wkradło mu się między słowa, powlekając je cieniem wzbierającej, coraz wyraźniejszej groźby. – Nie jestem człowiekiem cierpliwym. Twoi koledzy też na takich nie wyglądają. Kiedy się zakotłuje, może się okazać, że sam wyglądasz jak warg albo berserker w ludzkiej skórze. Myślisz, że ktoś w porę zauważy pomyłkę? Że ktoś mnie wtedy zatrzyma?
rzut na obronę: 97 > 50
rzut na zaklęcie Efasemd: 56 + 25 > 70
Czuł, z jakiegoś naiwnego, prostodusznego poczucia zobowiązania, że powinien dowiedzieć się, jak mu na imię i gdzie mieszka, że należało spróbować wyprowadzić go z tego zamieszania, odprowadzić do domu, pochylić się nad rozkrwawioną skronią. Być może sam bardziej potrzebował w tej chwili jego niż odwrotnie – i podświadomie to rozumiał – żeby zmusić się do odwleczonego odejścia, koniecznego, by uniknąć kłopotów. Te jednak doścignęły go szybciej, rozciągały się paskudnym, triumfalnym uśmieszkiem na gniewnej, wykrzywionej szyderstwem twarzy przewróconego na bruk mężczyzny, z którego piersi zaraz wydarł się nieprzyjemny śmiech, równie ubliżający co pobielała flegma wypluta mu pod nogi. Wokół wciąż podnosił się chaotyczny rankor, napierając na świadomość ustawicznym, drażniącym naciskiem drążących nerwy bodźców, kierowane ku niemu słowa przebijały się przezeń jednak bez trudu, szorując brzytwą złośliwości o napięte granice przezornego, wysilonego, opanowania. Mógłby tymczasem dopaść go, póki jeszcze nie podniósł się z płyt chodnika, zatkać mu usta siłą, mógłby dopuścić się niepoczytalności, o którą i tak go oskarżano; odpowiedzieć dokładnie tak, jak od niego oczekiwano – jak znany z porywczej agresywności, zawszony pies, prowokacyjnie potrącany w pysk czubkiem buta, ustawicznie i uporczywie; nękany szyderstwami kuszącymi niczym palce usilnie wciskane między zatrzaśnięte w napięciu zęby. W gruncie rzeczy wprawdzie wcale nie był nikim więcej ponad to; w gruncie rzeczy co za różnica, czy uległby złości tutaj, na placu, pośród gapiów, czy znowu za szemraną knajpą Fenrira, czy chciał faktycznie tej przemocy, czy pragnął – tylko i wreszcie – świętego spokoju. Czasami było to w istocie jedno i to samo.
– Bughr – wyrzucił z siebie jak przekleństwo, wykonując odruchowy gest ręką, jakby odrzucał przechwyconą defensywą wiązkę magii w błoto. Zacisnął pięści, postępując gwałtowny krok naprzód, dokuczliwie świadomy tłumu obserwujących wszystko ludzi, być może tak samo zdolnych go rozpoznać, jak ten tutaj, równie nerwowy, co liczący na to, że jego prowokacja się powiedzie. Tymczasem głos przemawiającej wcześniej kobiety znów się odezwał gdzieś w tle, w odpowiedzi na czyjś atak.
Nie dawajcie im posłuchu ni satysfakcji; na litość boską, dyplomatyczne, zdroworozsądkowe pertraktacje zawsze przyprawiały go o tym bardziej niecierpliwie rozdrażnienie. Być może przez zazdrość, bo był to ten sposób kiełznania emocji, swoich i cudzych, którego sam nie nauczył się nigdy: te ładne, przekonujące słowa i znakomicie opanowany ton głosu skłaniający do rozejmu. Ilekroć stawał w oku konfrontacji, pamiętał tylko własny, dziecięcy strach, że kiedy spróbuje się odezwać, jego krtań zaciśnie się na jednej głosce jak igła gramofonu schwytana w uszczerbek płyty i jego jąkanie zagłuszy już tylko szyderczy śmiech.
– Efasemd – przecedził przez zagryzaną złość, choć czuł na języku świerzbiący ciężar zaklęć, jak mu się zdawało, sprawiedliwszych. – Wydaje ci się, że sam znajdujesz się we właściwym miejscu? Pora jest jeszcze może łaskawa, ale nie na długo – spróbował, początkowo jeszcze pilnując tonu własnego głosu, ale rozdrażnienie prędko wkradło mu się między słowa, powlekając je cieniem wzbierającej, coraz wyraźniejszej groźby. – Nie jestem człowiekiem cierpliwym. Twoi koledzy też na takich nie wyglądają. Kiedy się zakotłuje, może się okazać, że sam wyglądasz jak warg albo berserker w ludzkiej skórze. Myślisz, że ktoś w porę zauważy pomyłkę? Że ktoś mnie wtedy zatrzyma?
rzut na obronę: 97 > 50
rzut na zaklęcie Efasemd: 56 + 25 > 70
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:43
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 56
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 56
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:44
Serce Placu Kupieckiego zaczynało wrzeć niczym wnętrze ula w słoneczny dzień, niczym mleko tuż przed wykipieniem z rondla - zewsząd otaczali ją już ludzie, nie mogła nawet dostrzec linii granicznej, miejsca, w którym kończył się tłum, a zaczynała opustoszała ulica. Buczenie przybierało nieustępliwie na sile, podobnie jak i nienawistne skandowanie, które szerzyło się niczym zaraza na równi z nawoływaniami do pozwolenia, by niczym nieuzasadniony gniew wziął górę. Jazgot stawał się nie do zniesienia, kolejne bodźce dźwiękowe były niczym ostre szpilki wbijające się bezlitośnie w jej wyczulone błony bębenkowe; zmrużyła oczy na chwilę, nagle i światło zdawało się kłuć w oczy, a całość wrażeń przywodziła na myśl zbliżającą się migrenę, lecz to nie Guldbrandsen najmocniej odczuwała podniesioną temperaturę w plątaninie Midgardczyków. Młody berserker, choć szczęśliwie nie uległ całkowitej przemianie, zdawał się być obezwładniony wszechobecnym harmidrem - skulony i zgarbiony chował twarz w dłoniach, lecz te zakończone były niedźwiedzimi pazurami raniącymi delikatną skórę. Szkarłat zaperlił się na jego skroni, chłopak powinien znaleźć się jak najdalej stąd, jak najdalej od plujących jadem Wyzwolonych i ich popleczników, by uspokoić siebie i odziedziczoną w genach naturę, którą ciężko było poskromić. Szarpnięcie rozorało płaszcz mężczyzny, jednego jedynego, który postanowił ruszyć mu na ratunek, berserker złagodniał pozornie, ludzkie cechy powróciły, lecz Frida ledwie to dostrzegła kątem oka, odrywając spojrzenie od tej osobliwej scenki i przyglądając się demonstracji z uczuciem głębokiego niepokoju kiełkującego w jej wnętrzu.
Krzyki znów przybrały na sile, o ile to w ogóle możliwe, Plac Kupiecki zdawał się drżeć nieomal w posadach i wibrować skumulowanymi negatywnymi emocjami i chociaż ona sama nie miała właściwie pojęcia w jaki sposób wpadła w samo centum wydarzeń, które miały zapisać się niechlubnie na kartach współczesnej historii Midgardu, tak słowo się rzekło, a spomiędzy Wyzwolonych niespodziewanie wyłonił się starszy mężczyzna mierzący w nią czubkiem palca w geście wywołującym ją do konfrontacji, w której za nic na świecie nie pragnęła partycypować.
- To wy próbujecie mydlić ludziom oczy - zaprotestowała z pełnią przekonania, nie mogąc się wycofać niczym pies z podkulonym ogonem, nie teraz. - To wy próbujecie tworzyć fikcyjne podziały tam, gdzie powinna być jedność - jakim cudem to niby ona miała kogokolwiek karmić nieprawdą i świadomie wprowadzać w błąd? - Nie każdy, kogo bogowie naznaczyli odmiennością, jest ucieleśnieniem zepsucia, tak samo jak nie każdy galdr jest krystalicznie dobry. Oceniajcie ludzi jednostkowo, nie zbiorowo, podobne uogólnienia zaprowadzą was donikąd - odparła mocnym głosem, choć bez wojowniczego zadęcia, w żaden sposób nie chcąc stawać na równi z krzykaczem, nie chcąc zniżać się do jego poziomu i w oczach otaczających ich ludzi być taką samą. - Przed moralnym zepsuciem? Burzcie się więc przeciwko ślepcom, to oni stanowią realne zagrożenie dla waszych rodzin - oznajmiła donośnie, nie rozumiejąc tego, dlaczego na celownik zostały wzięte właśnie magiczne genetyki, tak często pożądane przez galdrów, a nie grupa parająca się zakazanymi praktykami. U jej boku stanęła starsza kobieta, lecz nim na dobre doszła do słowa, złośliwy rechot wciął się w eter, a wraz z nim w powietrzu poszybowały drobne krople śliny. Obrzydliwe. Zacisnęła mocniej szczęki, zerkając ku siwowłosej kontrolnie. - Nie dawajcie im posłuchu ni satysfakcji. Bez tego są nikim i nic nie osiągną - zwróciła się ponownie do zebranych wokół ludzi raz jeszcze wzmacniając głos o dodatkowe decybele, raz jeszcze próbując rozładować napiętą atmosferę nim dojdzie do prawdziwej tragedii.
charyzma: 54 (rzut) + 25 (statystyka) + 3 (atut: polityk II) = 82
Krzyki znów przybrały na sile, o ile to w ogóle możliwe, Plac Kupiecki zdawał się drżeć nieomal w posadach i wibrować skumulowanymi negatywnymi emocjami i chociaż ona sama nie miała właściwie pojęcia w jaki sposób wpadła w samo centum wydarzeń, które miały zapisać się niechlubnie na kartach współczesnej historii Midgardu, tak słowo się rzekło, a spomiędzy Wyzwolonych niespodziewanie wyłonił się starszy mężczyzna mierzący w nią czubkiem palca w geście wywołującym ją do konfrontacji, w której za nic na świecie nie pragnęła partycypować.
- To wy próbujecie mydlić ludziom oczy - zaprotestowała z pełnią przekonania, nie mogąc się wycofać niczym pies z podkulonym ogonem, nie teraz. - To wy próbujecie tworzyć fikcyjne podziały tam, gdzie powinna być jedność - jakim cudem to niby ona miała kogokolwiek karmić nieprawdą i świadomie wprowadzać w błąd? - Nie każdy, kogo bogowie naznaczyli odmiennością, jest ucieleśnieniem zepsucia, tak samo jak nie każdy galdr jest krystalicznie dobry. Oceniajcie ludzi jednostkowo, nie zbiorowo, podobne uogólnienia zaprowadzą was donikąd - odparła mocnym głosem, choć bez wojowniczego zadęcia, w żaden sposób nie chcąc stawać na równi z krzykaczem, nie chcąc zniżać się do jego poziomu i w oczach otaczających ich ludzi być taką samą. - Przed moralnym zepsuciem? Burzcie się więc przeciwko ślepcom, to oni stanowią realne zagrożenie dla waszych rodzin - oznajmiła donośnie, nie rozumiejąc tego, dlaczego na celownik zostały wzięte właśnie magiczne genetyki, tak często pożądane przez galdrów, a nie grupa parająca się zakazanymi praktykami. U jej boku stanęła starsza kobieta, lecz nim na dobre doszła do słowa, złośliwy rechot wciął się w eter, a wraz z nim w powietrzu poszybowały drobne krople śliny. Obrzydliwe. Zacisnęła mocniej szczęki, zerkając ku siwowłosej kontrolnie. - Nie dawajcie im posłuchu ni satysfakcji. Bez tego są nikim i nic nie osiągną - zwróciła się ponownie do zebranych wokół ludzi raz jeszcze wzmacniając głos o dodatkowe decybele, raz jeszcze próbując rozładować napiętą atmosferę nim dojdzie do prawdziwej tragedii.
charyzma: 54 (rzut) + 25 (statystyka) + 3 (atut: polityk II) = 82
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:44
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 54
'k100' : 54
Prorok
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Czw 30 Lis - 18:45
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Berserker, odwiedziony od własnego gniewu siłą cudzych ramion oraz ciepłem rozlewającego się synapsami zaklęcia, westchnął cicho, pochylając ostrożnie głowę, jakby ta była zbyt ociężała, by trzymać ją prosto, opadająca na ramiona sennością syntetycznie wywołanego spokoju. Teraz, kiedy jego rysy złagodniały, sprawiał wrażenie jeszcze młodszego, ze swym jasnym, niepewnym spojrzeniem i gładkimi policzkami, być może ledwie wkraczającego w pełnoletność.
– Esa… Esa Järvinen. – przedstawił się w końcu, ośmielony towarzystwem Neptúnusa, aurą, jaką wokół siebie roztaczał. – Nie, wcale nie. – zaprotestował zaraz, unosząc dłonie ku skroni i cofając je odruchowo, gdy dostrzegł na palcach karminowe ślady krwi. – Oni chcą się nas wszystkich pozbyć. Przymierze Pierwszych ich finansuje, dlatego się nie boją… dlatego nikt nie reaguje i dlatego nikt też nie uwierzy w ich winę. Sam widziałeś… jak to wygląda, wciąż nad tym nie panuję. – pokręcił głową na boki, zaciskając szczękę, lecz zaraz coś w jego spojrzeniu błysnęło, a Esa podniósł z uwagą wzrok na Finnursona, nagle przypominając sobie jego odznakę. – Ty należysz do Straży. Jesteś tu sam? Dlaczego tego nie zakończycie? – dociekał, mrużąc oczy, jakby próbował wyłowić fizjonomię rozmówcy z toni własnych wspomnień, uruchomić zardzewiałe trybiki wnikliwego rozpoznania.
– Bronisz ich… nie widzisz, co się dzieje?! – huknął tymczasem starszy mężczyzna, który wystąpił wcześniej przeciwko Fridzie. – Ten chłopak najchętniej zagryzłby nas wszystkich! – warknął, wskazując palcem na młodego berserkera i wykrzywiając lico w paroksyzmie niezadowolonego grymasu. – Powinniśmy wyplewić ich już teraz, zanim rozniosą swoje plugawe geny. – zawyrokował, po czym zwrócił się do tłumu, unosząc ręce ku górze. – Co z dziećmi, którym przekażą swoją demoniczną moc? – spytał stentorowym głosem, ale zebrana wokół placu publiczność poruszyła się tylko nerwowo, spłoszona i niepewna, gdzieniegdzie szemrząca odgłosami przycichłych dyskusji lub charakterystycznym szczęknięciem magicznych aparatów, które lewitowały pomiędzy głowami motłochu, by jak najlepiej uchwycić rozgrywające się pod pomnikiem wydarzenia – a wydarzenia, podkoloryzowane pierwszymi, impulsywnie rzuconymi zaklęciami, były, istotnie, warte uwagi.
Gniew trafionego czarem mężczyzny osłabł wyraźnie, choć wyraz jego twarzy wydawał się być zaklinowany w karcerze owego wymuszonego spokoju, metalowego kagańca nałożonego na wciąż rozjuszonego drapieżnika, groźnego i nieprzyjaznego.
– Myślisz, że… – zawahał się, podpierając się dłonią o kamienny cokół, by zaraz chwiejnie podnieść się z brukowanego chodnika. – Myślisz, że uda ci się mnie zastraszyć? Twoja groźba nikomu dzisiaj nie umknie. – warknął, pochylając się ku Wyzwolonemu, który stał obok niego, trzymającemu w prawej dłoni baner z wymalowanym na czerwono napisem "Księżycowy Wywar jest Księżycowym Kłamstwem". – To nie są ludzie, to dzikie zwierzęta. – warknął, lecz już bez przekonania, niechętnie usuwając się w tłum swoich popleczników. Starsza kobieta, która wystąpiła wcześniej z tłumu, wykorzystała natomiast chwilę względnego spokoju, by zwrócić się w stronę Bertrama i Fridy, stojących teraz niecałe pół metra od siebie. – Powinniśmy powiadomić Kruczą Straż, zanim komuś stanie się coś poważnego. – odrzekła surowo, a jej twarz ściągnęła się w chłodnej, pełnej niepokoju powściągliwości.
– Tak, o nich, tak. – zatrzymany przy Einarze mężczyzna pokiwał energicznie głową, po czym nachylił się bliżej, jakby obawiał się, że ktoś ze zgromadzonych wokół ludzi mógłby usłyszeć to, co miał mu do przekazania. – Zamierzają przejść ulicami miasta aż do Kolegium. Mają Swąd Odmieńca, to nie będzie pokojowa demonstracja. – zdradził, odwracając głowę w stronę głównego zbiorowiska. – Już nie jest. – wraz z tymi słowami chwycił Einara za rękę, ciągnąc ku północnemu krańcowi dziedzińca. – Chodź, ja cię stąd wyprowadzę. – ledwie wypowiedział te słowa, wokół rozległ się nagły, ogłuszający huk, poprzedzony wizgiem zaklęcia, pod wpływem którego kamienny pomnik, usytuowany na wysokim cokole na samym środku placu, rozkruszył się i zakołysał, a jego odłamki, podsycone siłą eksplozji, rozpierzchły się po brukowanym podłożu. Śmierć genetykom!, zagrzmiało gdzieś w tle, a bezczynny dotąd tłum wyrwał się w panice do przodu, jak spuszczone ze smyczy zwierzęta.
Wszyscy rzucają kością k6, by oszacować w jakim stopniu udało im się uniknąć skutków eksplozji.
Kość k6 (obowiązkowa):
1, 2 – siła uderzenia sprawia, że bruk usuwa ci się spod stóp; spory odłamek kamiennego posągu trafia cię w głowę i chociaż nie powoduje żadnych poważnych, trwałych obrażeń, skala impetu sprawia, że chwilowo tracisz przytomność
3, 4 – uderza w ciebie odłamek kamiennego pomnika, lecz szczęśliwie nie trafia w głowę; cios jest bolesny, lecz wprawia jedynie w krótkotrwałe oszołomienie, pozostawiając po sobie fioletową plamę kwitnącego pod skórą siniaka
5, 6 – masz szczęście i udało ci się uniknąć skutków eksplozji; nie tracisz równowagi ani nie uderza cię żaden z roztrzaskanych na placu, kamiennych fragmentów pomnika. Możesz wykonać dodatkowy rzut k100 na spostrzegawczość w celu ustalenia, kto rzucił zaklęcie, wywołując panujący wokoło chaos (próg powodzenia wynosi 60, liczony włącznie z punktami statystyk i pasującym atutem)
– Esa… Esa Järvinen. – przedstawił się w końcu, ośmielony towarzystwem Neptúnusa, aurą, jaką wokół siebie roztaczał. – Nie, wcale nie. – zaprotestował zaraz, unosząc dłonie ku skroni i cofając je odruchowo, gdy dostrzegł na palcach karminowe ślady krwi. – Oni chcą się nas wszystkich pozbyć. Przymierze Pierwszych ich finansuje, dlatego się nie boją… dlatego nikt nie reaguje i dlatego nikt też nie uwierzy w ich winę. Sam widziałeś… jak to wygląda, wciąż nad tym nie panuję. – pokręcił głową na boki, zaciskając szczękę, lecz zaraz coś w jego spojrzeniu błysnęło, a Esa podniósł z uwagą wzrok na Finnursona, nagle przypominając sobie jego odznakę. – Ty należysz do Straży. Jesteś tu sam? Dlaczego tego nie zakończycie? – dociekał, mrużąc oczy, jakby próbował wyłowić fizjonomię rozmówcy z toni własnych wspomnień, uruchomić zardzewiałe trybiki wnikliwego rozpoznania.
– Bronisz ich… nie widzisz, co się dzieje?! – huknął tymczasem starszy mężczyzna, który wystąpił wcześniej przeciwko Fridzie. – Ten chłopak najchętniej zagryzłby nas wszystkich! – warknął, wskazując palcem na młodego berserkera i wykrzywiając lico w paroksyzmie niezadowolonego grymasu. – Powinniśmy wyplewić ich już teraz, zanim rozniosą swoje plugawe geny. – zawyrokował, po czym zwrócił się do tłumu, unosząc ręce ku górze. – Co z dziećmi, którym przekażą swoją demoniczną moc? – spytał stentorowym głosem, ale zebrana wokół placu publiczność poruszyła się tylko nerwowo, spłoszona i niepewna, gdzieniegdzie szemrząca odgłosami przycichłych dyskusji lub charakterystycznym szczęknięciem magicznych aparatów, które lewitowały pomiędzy głowami motłochu, by jak najlepiej uchwycić rozgrywające się pod pomnikiem wydarzenia – a wydarzenia, podkoloryzowane pierwszymi, impulsywnie rzuconymi zaklęciami, były, istotnie, warte uwagi.
Gniew trafionego czarem mężczyzny osłabł wyraźnie, choć wyraz jego twarzy wydawał się być zaklinowany w karcerze owego wymuszonego spokoju, metalowego kagańca nałożonego na wciąż rozjuszonego drapieżnika, groźnego i nieprzyjaznego.
– Myślisz, że… – zawahał się, podpierając się dłonią o kamienny cokół, by zaraz chwiejnie podnieść się z brukowanego chodnika. – Myślisz, że uda ci się mnie zastraszyć? Twoja groźba nikomu dzisiaj nie umknie. – warknął, pochylając się ku Wyzwolonemu, który stał obok niego, trzymającemu w prawej dłoni baner z wymalowanym na czerwono napisem "Księżycowy Wywar jest Księżycowym Kłamstwem". – To nie są ludzie, to dzikie zwierzęta. – warknął, lecz już bez przekonania, niechętnie usuwając się w tłum swoich popleczników. Starsza kobieta, która wystąpiła wcześniej z tłumu, wykorzystała natomiast chwilę względnego spokoju, by zwrócić się w stronę Bertrama i Fridy, stojących teraz niecałe pół metra od siebie. – Powinniśmy powiadomić Kruczą Straż, zanim komuś stanie się coś poważnego. – odrzekła surowo, a jej twarz ściągnęła się w chłodnej, pełnej niepokoju powściągliwości.
– Tak, o nich, tak. – zatrzymany przy Einarze mężczyzna pokiwał energicznie głową, po czym nachylił się bliżej, jakby obawiał się, że ktoś ze zgromadzonych wokół ludzi mógłby usłyszeć to, co miał mu do przekazania. – Zamierzają przejść ulicami miasta aż do Kolegium. Mają Swąd Odmieńca, to nie będzie pokojowa demonstracja. – zdradził, odwracając głowę w stronę głównego zbiorowiska. – Już nie jest. – wraz z tymi słowami chwycił Einara za rękę, ciągnąc ku północnemu krańcowi dziedzińca. – Chodź, ja cię stąd wyprowadzę. – ledwie wypowiedział te słowa, wokół rozległ się nagły, ogłuszający huk, poprzedzony wizgiem zaklęcia, pod wpływem którego kamienny pomnik, usytuowany na wysokim cokole na samym środku placu, rozkruszył się i zakołysał, a jego odłamki, podsycone siłą eksplozji, rozpierzchły się po brukowanym podłożu. Śmierć genetykom!, zagrzmiało gdzieś w tle, a bezczynny dotąd tłum wyrwał się w panice do przodu, jak spuszczone ze smyczy zwierzęta.
Wszyscy rzucają kością k6, by oszacować w jakim stopniu udało im się uniknąć skutków eksplozji.
Kość k6 (obowiązkowa):
1, 2 – siła uderzenia sprawia, że bruk usuwa ci się spod stóp; spory odłamek kamiennego posągu trafia cię w głowę i chociaż nie powoduje żadnych poważnych, trwałych obrażeń, skala impetu sprawia, że chwilowo tracisz przytomność
3, 4 – uderza w ciebie odłamek kamiennego pomnika, lecz szczęśliwie nie trafia w głowę; cios jest bolesny, lecz wprawia jedynie w krótkotrwałe oszołomienie, pozostawiając po sobie fioletową plamę kwitnącego pod skórą siniaka
5, 6 – masz szczęście i udało ci się uniknąć skutków eksplozji; nie tracisz równowagi ani nie uderza cię żaden z roztrzaskanych na placu, kamiennych fragmentów pomnika. Możesz wykonać dodatkowy rzut k100 na spostrzegawczość w celu ustalenia, kto rzucił zaklęcie, wywołując panujący wokoło chaos (próg powodzenia wynosi 60, liczony włącznie z punktami statystyk i pasującym atutem)
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:18
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wokół kisi się tłum; jest duszno, gęsto jak w kotle. Wokół cuchnie żółć gniewu, świat napina się, wzdęty od niestrawności splecionych ze sobą zdarzeń.
Plaga twarzy i krzyków wydartych ze studni gardeł; scenariusz bez scenariusza - szara masa instynktów.
Nic więcej, kolaże chwili przyćmiły słońce rozsądku.
Mógł przysiąc, w duchu, że wkrótce wszystko go zmiażdży, że ugnie się, najzwyczajniej, upije trunkiem rozpaczy, podkuli ogon, duchowy, którego nie mógł oderwać z żałobnym mlaśnięciem tkanek. Był kundlem spętanym w trwodze. Zwierzyną, okrytą strachem w połyskujących ślepiach.
Mężczyzna wzmógł w nim niepokój. Na drugim planie wbijały się ostrakony kolejnych, mało wybrednych obelg. Plakaty, stwierdzenia, hasła. Tłum niszczył go - jak choroba. Ścisk panujący na placu i ścisk w spracowanych płucach, ścisk na pazurach żeber obejmujących tors. Nie chciał tutaj pozostać. Musiał tutaj pozostać. Dziwna, lepka zależność zgryźliwych okoliczności. Niesprzyjających. Szorstkich jak ścierny papier. Wiedział, dobrze, na czym polega działanie Swądu Odmieńca. Chcą przykuć szczodrą uwagę. Uwagę takich jak on.
Tylko dlaczego… ?
Umysł staje się pusty. Źreniczne szpary zgniatają barwę tęczówek. Huk - zasłonięcie uszu - bezmyślna obronność gestów, bieg, który szarpie kukiełką otępiałego ciała. Przez chwilę jest tylko wybuch. Wypełnia szczelnie amforę obecnych myśli. Dudni i syczy w uszach. Wstrętna chimera strachu; niepewność szarpie żołądkiem, w pobliżu ktoś wzywa bogów. On sam - ostatecznie milczy, jedynie otwiera usta, by wkrótce zacisnąć zęby. Mógł przygryźć wargę. Do krwi - otrzeźwić się rześkim bólem. Ból dopadł go z innej strony - tępa, nagła erupcja w pobliżu prawego barku.
- Kurwa mać - ścisnął natychmiast ramię. Syknął, masując miejsce. Bolało, bolało, bolało - przez chwilę był tylko ból. Nagle go oświeciło - zdołali wysadzić pomnik. Spróbował ruszyć przed siebie. Niech to się skończy. Po prostu. Nie miał pojęcia, gdzie przepadł tamten mężczyzna. Lepiej, jeśli go zgubi - aura mogła wygasnąć.
Tłum parł zawzięcie przed siebie, wypuścił jazgot z więzienia dziesiątek ust. Trącany, z obu stron przez piętrzącą się wokół masę, powstrzymał się od zachwiania. Wciąż ściskał kurczowo bark - pod skórą tlił się dyskomfort.
Nie wiedział już, dokąd idzie. Nie wiedział, którędy uciec. Ofiara w samym potrzasku, ćma wierzgająca w pajęczej, więziennej sieci. Śmierć genetykom!, wolało szyderczym echem. Śmierć i nienawiść - zniszczenie. Tuż przed nim, pośród nieładu, zamajaczył mężczyzna. Leżał na twardym bruku. Posąg, rozszarpany eksplozją kładł się w bezładnych strzępach.
Ruina. Skrawki nadziei na wątłe odpryski szczęścia.
Plaga twarzy i krzyków wydartych ze studni gardeł; scenariusz bez scenariusza - szara masa instynktów.
Nic więcej, kolaże chwili przyćmiły słońce rozsądku.
Mógł przysiąc, w duchu, że wkrótce wszystko go zmiażdży, że ugnie się, najzwyczajniej, upije trunkiem rozpaczy, podkuli ogon, duchowy, którego nie mógł oderwać z żałobnym mlaśnięciem tkanek. Był kundlem spętanym w trwodze. Zwierzyną, okrytą strachem w połyskujących ślepiach.
Mężczyzna wzmógł w nim niepokój. Na drugim planie wbijały się ostrakony kolejnych, mało wybrednych obelg. Plakaty, stwierdzenia, hasła. Tłum niszczył go - jak choroba. Ścisk panujący na placu i ścisk w spracowanych płucach, ścisk na pazurach żeber obejmujących tors. Nie chciał tutaj pozostać. Musiał tutaj pozostać. Dziwna, lepka zależność zgryźliwych okoliczności. Niesprzyjających. Szorstkich jak ścierny papier. Wiedział, dobrze, na czym polega działanie Swądu Odmieńca. Chcą przykuć szczodrą uwagę. Uwagę takich jak on.
Tylko dlaczego… ?
Umysł staje się pusty. Źreniczne szpary zgniatają barwę tęczówek. Huk - zasłonięcie uszu - bezmyślna obronność gestów, bieg, który szarpie kukiełką otępiałego ciała. Przez chwilę jest tylko wybuch. Wypełnia szczelnie amforę obecnych myśli. Dudni i syczy w uszach. Wstrętna chimera strachu; niepewność szarpie żołądkiem, w pobliżu ktoś wzywa bogów. On sam - ostatecznie milczy, jedynie otwiera usta, by wkrótce zacisnąć zęby. Mógł przygryźć wargę. Do krwi - otrzeźwić się rześkim bólem. Ból dopadł go z innej strony - tępa, nagła erupcja w pobliżu prawego barku.
- Kurwa mać - ścisnął natychmiast ramię. Syknął, masując miejsce. Bolało, bolało, bolało - przez chwilę był tylko ból. Nagle go oświeciło - zdołali wysadzić pomnik. Spróbował ruszyć przed siebie. Niech to się skończy. Po prostu. Nie miał pojęcia, gdzie przepadł tamten mężczyzna. Lepiej, jeśli go zgubi - aura mogła wygasnąć.
Tłum parł zawzięcie przed siebie, wypuścił jazgot z więzienia dziesiątek ust. Trącany, z obu stron przez piętrzącą się wokół masę, powstrzymał się od zachwiania. Wciąż ściskał kurczowo bark - pod skórą tlił się dyskomfort.
Nie wiedział już, dokąd idzie. Nie wiedział, którędy uciec. Ofiara w samym potrzasku, ćma wierzgająca w pajęczej, więziennej sieci. Śmierć genetykom!, wolało szyderczym echem. Śmierć i nienawiść - zniszczenie. Tuż przed nim, pośród nieładu, zamajaczył mężczyzna. Leżał na twardym bruku. Posąg, rozszarpany eksplozją kładł się w bezładnych strzępach.
Ruina. Skrawki nadziei na wątłe odpryski szczęścia.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:18
The member 'Einar Halvorsen' has done the following action : kości
'k6' : 3
'k6' : 3
Nieznajomy
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:19
W dalszym ciągu miał wrażenie, że zawartość żołądka zdradliwie podchodzi mu do gardła, wciąż starał się jednak zachować zimną krew, zamykając się na zewnętrzne bodźce powodujące sztorm napływających do umysłu wspomnień. Skupił wzrok na młodej twarzy berserkera, teraz wydającej mu się jeszcze młodszą niż jeszcze kilka sekund wcześniej, gdy wykrzywione przemianą rysy nadawały mu o wiele dojrzalszego wyglądu. A przecież stał przed nim niemal chłopiec, bezradny wobec noszonej w sobie wbrew własnej woli siły, której nie był w stanie opanować.
- To tylko draśnięcie - odparł szybko, dostrzegając, że źrenice Esy powiększają się w lekkiej panice na widok krwi zaległej na opuszkach uniesionych do skroni palców. - Bredzisz - zaczął, chociaż rozglądając się wokół sam zaczynał mieć wątpliwości. Doświadczenie podpowiadało mu, że tego rodzaju tłumne poruszenie zawsze miało jakiegoś niewidzialnego przewodnika, kierującego całym zajściem niczym zgrają podatnych na sugestie ogłupiałych marionetek. Może chłopak miał rację, może rzeczywiście członkowie sprzymierzonych ze sobą klanów Pierwszego Przymierza w jakiś sposób maczali w tym wszystkim palcem. Już sam nie wiedział, komu powinien wierzyć, cały jego ogląd na świat w ostatnich tygodniach zmieniał się niczym w grzechoczącym pod wpływem wstrząsów kalejdoskopie. - Zawsze znajdą się głupcy, którzy pozwalają przejąć trwodze kontrolę nad zdrowym rozsądkiem. Obawa przed tym, co osobliwe, co nieznane od zawsze charakteryzowała ludzi niezdolnych do głębszej refleksji - dodał, nachylając się w stronę chłopaka, wciąż podtrzymując go jednym ramieniem, jednak zdecydowanie rozluźniając wcześniejszy uścisk. Odmienność zawsze wzbudzała strach, z drugiej strony podsycając niezmącone namysłem bezmyślne zaciekawienie popychające krótkowzrocznych spektatorów do obserwowania bezbronnych dzieciaków za dnia popisujących się swymi umiejętnościami, a nocą gnijących w ciemnych drewnianych wozach; ich fascynacja była tak pozbawiona jakiegokolwiek opamiętania, że nie byli nawet gotowi ruszyć małym palcem, aby zmienić los bezsilnych malców. Jego lico wykrzywił na moment gorzki grymas, wskazał jednak dłonią w stronę Fridy, która zabrała głos i starszej kobiety stojącej u jej boku. - Nie każdy pozwala się tak łatwo zmanipulować.
Dostrzegł nagły błysk w oczach Esy, zesztywniał nieznacznie, nutę rodzącej się w jego umyśle świadomości, że skądś go kojarzy, rozpoznaje młodzieńczą twarz inspektora Kruczej Straży. Przełknął głośno ślinę, ponownie chwytając berserkera za ramię, nieco mocniej niż wcześniej, zapewne pozostawiając na skórze wyraźne ślady zakleszczonych na niej palców.
- Ja… - zaczął, ale nie zdążył dokończyć, bo ogłuszył go nagły huk. Instynktownie skulił się lekko, popychając chłopaka na ziemię, sam padł zaraz obok niego, starając się ochronić postać Esy swoim wątłym ciałem. Dłonie odruchowo powędrowały w stronę głowy, ramiona chroniły twarz przed fragmentami upadających wokół nich kamiennych odłamków. Jęknął cicho, gdy jeden z nich uderzył go prawy bark. Unoszący się w powietrzu pył na moment przysłonił mu oczy, wnikając do dróg oddechowych. Odkaszlnął, próbując pozbyć się go z płuc. Mimowolnie przeczołgał się jeszcze bliżej Esy - Trzymasz się? - Panika tłumu narastała, do jego uszu dochodził tupot kroków ludzi rozpierzchających się w bojaźliwym pędzie poza dotknięty nagłym wybuchem plac. Powoli podniósł się, najpierw opierając się na łokciach, odbił się od ziemi, czując ból narastający w barku, zacisnął jednak zęby i stanął na nogi. Znowu powiódł wzrokiem wokół, próbując przebić się spojrzeniem przez wznoszący się wszędzie pył. Esa miał rację, Krucza Straż już dawno powinna to zakończyć, stłumić w zarodku nienawistną manifestację. Sam, jako jedyny oficer w okolicy, nie był w stanie tego zrobić.
- To tylko draśnięcie - odparł szybko, dostrzegając, że źrenice Esy powiększają się w lekkiej panice na widok krwi zaległej na opuszkach uniesionych do skroni palców. - Bredzisz - zaczął, chociaż rozglądając się wokół sam zaczynał mieć wątpliwości. Doświadczenie podpowiadało mu, że tego rodzaju tłumne poruszenie zawsze miało jakiegoś niewidzialnego przewodnika, kierującego całym zajściem niczym zgrają podatnych na sugestie ogłupiałych marionetek. Może chłopak miał rację, może rzeczywiście członkowie sprzymierzonych ze sobą klanów Pierwszego Przymierza w jakiś sposób maczali w tym wszystkim palcem. Już sam nie wiedział, komu powinien wierzyć, cały jego ogląd na świat w ostatnich tygodniach zmieniał się niczym w grzechoczącym pod wpływem wstrząsów kalejdoskopie. - Zawsze znajdą się głupcy, którzy pozwalają przejąć trwodze kontrolę nad zdrowym rozsądkiem. Obawa przed tym, co osobliwe, co nieznane od zawsze charakteryzowała ludzi niezdolnych do głębszej refleksji - dodał, nachylając się w stronę chłopaka, wciąż podtrzymując go jednym ramieniem, jednak zdecydowanie rozluźniając wcześniejszy uścisk. Odmienność zawsze wzbudzała strach, z drugiej strony podsycając niezmącone namysłem bezmyślne zaciekawienie popychające krótkowzrocznych spektatorów do obserwowania bezbronnych dzieciaków za dnia popisujących się swymi umiejętnościami, a nocą gnijących w ciemnych drewnianych wozach; ich fascynacja była tak pozbawiona jakiegokolwiek opamiętania, że nie byli nawet gotowi ruszyć małym palcem, aby zmienić los bezsilnych malców. Jego lico wykrzywił na moment gorzki grymas, wskazał jednak dłonią w stronę Fridy, która zabrała głos i starszej kobiety stojącej u jej boku. - Nie każdy pozwala się tak łatwo zmanipulować.
Dostrzegł nagły błysk w oczach Esy, zesztywniał nieznacznie, nutę rodzącej się w jego umyśle świadomości, że skądś go kojarzy, rozpoznaje młodzieńczą twarz inspektora Kruczej Straży. Przełknął głośno ślinę, ponownie chwytając berserkera za ramię, nieco mocniej niż wcześniej, zapewne pozostawiając na skórze wyraźne ślady zakleszczonych na niej palców.
- Ja… - zaczął, ale nie zdążył dokończyć, bo ogłuszył go nagły huk. Instynktownie skulił się lekko, popychając chłopaka na ziemię, sam padł zaraz obok niego, starając się ochronić postać Esy swoim wątłym ciałem. Dłonie odruchowo powędrowały w stronę głowy, ramiona chroniły twarz przed fragmentami upadających wokół nich kamiennych odłamków. Jęknął cicho, gdy jeden z nich uderzył go prawy bark. Unoszący się w powietrzu pył na moment przysłonił mu oczy, wnikając do dróg oddechowych. Odkaszlnął, próbując pozbyć się go z płuc. Mimowolnie przeczołgał się jeszcze bliżej Esy - Trzymasz się? - Panika tłumu narastała, do jego uszu dochodził tupot kroków ludzi rozpierzchających się w bojaźliwym pędzie poza dotknięty nagłym wybuchem plac. Powoli podniósł się, najpierw opierając się na łokciach, odbił się od ziemi, czując ból narastający w barku, zacisnął jednak zęby i stanął na nogi. Znowu powiódł wzrokiem wokół, próbując przebić się spojrzeniem przez wznoszący się wszędzie pył. Esa miał rację, Krucza Straż już dawno powinna to zakończyć, stłumić w zarodku nienawistną manifestację. Sam, jako jedyny oficer w okolicy, nie był w stanie tego zrobić.
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:19
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k6' : 3
'k6' : 3
Bertram Holstein
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:20
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Powietrze zdawało się nieuchronnie gęstnieć – od nieustających krzyków i nawoływań, od biernego szmeru głosów gapiów nie mających odwagi opowiedzieć się jednoznaczne po żadnej ze stron, od oddechów wstrzymywanych i wypuszczanych nerwowo ze ściśniętych płuc, od jadu, nienawiści i niepokoju. Nieprzyjemne gorąco podchodziło z trzewi do gardła, wzbierając powoli, bulgocząc w żyłach, przejmując ciało instynktownym napięciem, oczekiwaniem na huk rozładowania, które musiało w końcu nadejść. Podobne naprężenie wymagało ujścia – musiało pierzchnąć przez szczelinę przytomnie utworzoną, nie czyniąc większych szkód, lub rozpłatać wreszcie wytrzymałość granic, czyniąc w rzeczywistości wyszarpany wyłom, z którego pyski wysuwały ludzkie tendencje i odruchy najbardziej podłe, najusilniej skrywane między kartami codziennych pozorów, obmierzłe i ekspansywne. Zamknięci na placu jak w potrzasku ścian kotła – z nieoczywistym przeźroczem nakrywki odcinającej ucieczkę, zatrzaśniętej szczelnie nad głową szukającą rozsądku, z ogniem palnika łaskoczącym uporczywie dno, w sidłach Swędu Odmieńca okadzającego umysły jak gęstniejąca para wybrzuszająca swoje mgliste zwoje ponad miksturą, której składnikami nieświadomie się stali. Dno zajęło się żarem, rozgrzane ściany nachylały się klaustrofobiczne szczelną barierą z ciał obcych ludzi: rozsierdzonych Wyzwolonych, zanęconych jak zwierzęta przeklętych, niewinnej tłuszczy, która znalazła się tu nieszczęśliwym przypadkiem jako konieczna ofiara uboczna. Zanurzeni po szyje w atmosferze powoli, nieuchronnie zbliżającej się do stanu wrzenia; jak żaby nieświadomie czekające momentu, w którym będzie już za późno, by bezpiecznie wydostać się ze spienionej kipieli zamieszania.
Zaklęcie zadusiło wściekłe, zawistne spojrzenie, powlekając je wycofanym zmętnieniem, ale jego zauważalna skuteczność nie przyniosła żadnej ulgi – żadnej satysfakcji czy uśmierzenia własnego gniewu. Frustracja wciąż jątrzyła mu się pod skórą, drgała nerwowo na napiętej linii szczęki, powstrzymywana przed przedzierzgnięciem się w porywczość czynu niewygodną świadomością obecnej publiczności. Mężczyzna, choć powściągnięty w agresji i animuszu, nie nabierał wody w usta – tej gorejącej, prześmierdłej nienawiścią brei, łykanej przy każdym oddechu; a hamowana agresja prowokowała go tylko silniej. Wolałby, żeby toczył pianę, wolałby, żeby pierwszy postąpił nierozsądnie, wolałby, żeby dał mu dobry, wiarygodny pretekst, nawet jeśli źrenice lawirujących pośród ludzkich głów aparatów miałyby dogodnie nie zauważyć, kto szargnął się na drugiego pierwszy. Zwyciężył, ale nie odczuwał tego triumfu wcale, nie posiadając jego namacalnych, tkliwych dowodów: bolesności pulsującej w przetartych kostkach, echa scysji szarpiącego naruszone ciało. Zaciskał pięści, czując jak siedzące w nim nawyki, napięte do granic, szukają ujścia – tak jak napięcie przesycające atmosferę, jak ludzka podłość czekająca huku rozładowania i wyrwy w fasadzie cywilizowanych pozorów; odprowadzając spojrzeniem wycofującego się mężczyznę, miał ochotę wcisnąć się za nim między Wyzwolonych, zapłać go za kołnierz lub – bez różnicy – pozwolić złapać za kołnierz siebie: nie człowieka – dzikie zwierzę. Nieostrożnie spuszczone ze smyczy, zbyt długo trącane końcem wciskanego między kraty patyka, tkwiące w nim nie z przyczyny przekleństwa, ale w konsekwencji wyuczonej emocjonalnej nieporadności.
Staruszka, której głos wcześniej przeplótł się z głosem kobiety próbującej przemówić ludziom do rozsądku, odwróciła jego rozedrganą uwagę; czuł niekomfortowy żar wgryzający mu się w kark, kiedy kierował ku niej pociemniałe spojrzenie, mając drażniące wrażenie, jakby chwytała go swoimi słowami za nadgarstki, stawiając opór dojrzewającemu w nim impulsywnemu zamiarowi. Surowy ton brzmiał prawie jak reprymenda, jak gdyby go przyłapywała, karciła kosmate łby sfrustrowanych intencji pociągnięciem krótkiej smyczy, próbując przywieść go do rozsądku. Chyba przyznał jej rację jakimś niewyraźnym, ponurym pomruknięciem zachrypłego głosu, ale bez stosownego przekonania; myślał o czymś innym – myślał o tym, że powinien stąd odejść; o tym, że nie mógł; o tym, że potrzebował tylko pretekstu; o wyżyłowanym publicznie chłystku, którego należało stąd wyprowadzić i odstawić do domu. Powinien poznać jego imię, zapytać o adres, powinien spojrzeć na to paskudne skaleczenie na skroni. Powinien zabrać go stąd, pozwolić mu odciągnąć stąd siebie.
Poruszył się, chcąc spojrzeć za siebie, odnaleźć spojrzeniem jego i trzymającego go funkcjonariusza – nie zdążył, w kotle zawrzało, szkło sklepienia pękło z nagłym trzaskiem, powietrze zadrżało od wyrwanych z gardeł krzyków, zsiniało od gryzącego pyłu cisnącego się w oczy i usta, wypełniło kamiennymi grudkami nieprzetrawionej nienawiści. Wreszcie zenit; wreszcie płótno rzeczywistości rozdarło się w strzępy, odłamki zniszczonego pomnika rozprysły się, wgryzając się w ludzką masę jak szrapnel. Grunt zakołysał się niebezpieczne pod jego nogami, wizję zalała bolesna, tętniąca czerwień, kształty sylwetek drgających przed oczami jak w panicznych konwulsjach rozmyły się w czarne plamy, ostra niebieskość nieba raziła źrenice uciekające pod horyzont górnych powiek, na ciemieniu rozlało się lepkie ciepło wściekłego bólu. Nie zauważył, że osunął się na kolana, że przywarł policzkiem do zimnego gruntu. Ludzka podłość pachniała dymem i krwią, brzmiała przenikliwym strachem i wściekłym triumfem, przyciskała tętnicę świadomości ogłuszającym wizgiem, póki świat nie zalał się czernią bulgoczącą jak szyderczy śmiech w rozdętych gardłach.
Zaklęcie zadusiło wściekłe, zawistne spojrzenie, powlekając je wycofanym zmętnieniem, ale jego zauważalna skuteczność nie przyniosła żadnej ulgi – żadnej satysfakcji czy uśmierzenia własnego gniewu. Frustracja wciąż jątrzyła mu się pod skórą, drgała nerwowo na napiętej linii szczęki, powstrzymywana przed przedzierzgnięciem się w porywczość czynu niewygodną świadomością obecnej publiczności. Mężczyzna, choć powściągnięty w agresji i animuszu, nie nabierał wody w usta – tej gorejącej, prześmierdłej nienawiścią brei, łykanej przy każdym oddechu; a hamowana agresja prowokowała go tylko silniej. Wolałby, żeby toczył pianę, wolałby, żeby pierwszy postąpił nierozsądnie, wolałby, żeby dał mu dobry, wiarygodny pretekst, nawet jeśli źrenice lawirujących pośród ludzkich głów aparatów miałyby dogodnie nie zauważyć, kto szargnął się na drugiego pierwszy. Zwyciężył, ale nie odczuwał tego triumfu wcale, nie posiadając jego namacalnych, tkliwych dowodów: bolesności pulsującej w przetartych kostkach, echa scysji szarpiącego naruszone ciało. Zaciskał pięści, czując jak siedzące w nim nawyki, napięte do granic, szukają ujścia – tak jak napięcie przesycające atmosferę, jak ludzka podłość czekająca huku rozładowania i wyrwy w fasadzie cywilizowanych pozorów; odprowadzając spojrzeniem wycofującego się mężczyznę, miał ochotę wcisnąć się za nim między Wyzwolonych, zapłać go za kołnierz lub – bez różnicy – pozwolić złapać za kołnierz siebie: nie człowieka – dzikie zwierzę. Nieostrożnie spuszczone ze smyczy, zbyt długo trącane końcem wciskanego między kraty patyka, tkwiące w nim nie z przyczyny przekleństwa, ale w konsekwencji wyuczonej emocjonalnej nieporadności.
Staruszka, której głos wcześniej przeplótł się z głosem kobiety próbującej przemówić ludziom do rozsądku, odwróciła jego rozedrganą uwagę; czuł niekomfortowy żar wgryzający mu się w kark, kiedy kierował ku niej pociemniałe spojrzenie, mając drażniące wrażenie, jakby chwytała go swoimi słowami za nadgarstki, stawiając opór dojrzewającemu w nim impulsywnemu zamiarowi. Surowy ton brzmiał prawie jak reprymenda, jak gdyby go przyłapywała, karciła kosmate łby sfrustrowanych intencji pociągnięciem krótkiej smyczy, próbując przywieść go do rozsądku. Chyba przyznał jej rację jakimś niewyraźnym, ponurym pomruknięciem zachrypłego głosu, ale bez stosownego przekonania; myślał o czymś innym – myślał o tym, że powinien stąd odejść; o tym, że nie mógł; o tym, że potrzebował tylko pretekstu; o wyżyłowanym publicznie chłystku, którego należało stąd wyprowadzić i odstawić do domu. Powinien poznać jego imię, zapytać o adres, powinien spojrzeć na to paskudne skaleczenie na skroni. Powinien zabrać go stąd, pozwolić mu odciągnąć stąd siebie.
Poruszył się, chcąc spojrzeć za siebie, odnaleźć spojrzeniem jego i trzymającego go funkcjonariusza – nie zdążył, w kotle zawrzało, szkło sklepienia pękło z nagłym trzaskiem, powietrze zadrżało od wyrwanych z gardeł krzyków, zsiniało od gryzącego pyłu cisnącego się w oczy i usta, wypełniło kamiennymi grudkami nieprzetrawionej nienawiści. Wreszcie zenit; wreszcie płótno rzeczywistości rozdarło się w strzępy, odłamki zniszczonego pomnika rozprysły się, wgryzając się w ludzką masę jak szrapnel. Grunt zakołysał się niebezpieczne pod jego nogami, wizję zalała bolesna, tętniąca czerwień, kształty sylwetek drgających przed oczami jak w panicznych konwulsjach rozmyły się w czarne plamy, ostra niebieskość nieba raziła źrenice uciekające pod horyzont górnych powiek, na ciemieniu rozlało się lepkie ciepło wściekłego bólu. Nie zauważył, że osunął się na kolana, że przywarł policzkiem do zimnego gruntu. Ludzka podłość pachniała dymem i krwią, brzmiała przenikliwym strachem i wściekłym triumfem, przyciskała tętnicę świadomości ogłuszającym wizgiem, póki świat nie zalał się czernią bulgoczącą jak szyderczy śmiech w rozdętych gardłach.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 07.12.2000 – Plac Kupiecki – E. Halvorsen, B. Holstein, Bezimienny: F. Guldbrandsen, N. Finnurson & Prorok Nie 3 Gru - 9:20
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k6' : 1
'k6' : 1
Strona 1 z 2 • 1, 2