26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov
3 posters
Ulrik Enger
26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Pią 23 Lut - 0:22
Ulrik EngerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : łowca zwierząt, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wiewiórka
Atuty : siłacz (I), myśliwy (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
26.05.2001
Midgard z idyllicznych książek na najniższych półkach w domu rodziców nieśmiało budziłby się o tej porze do życia. Piękne panny wychylałyby się z okiennic czy coś w tym stylu, sklepikarze sennie wślizgiwali się do swoich biznesów przez tylne drzwi, a ulice pachniałyby świeżo wypiekanym chlebem.
Dzielnica Ymira Starszego pachniała tylko szczynami, drażniącymi zmysły warga. Powracający z pustymi rękami z polowania myśliwy nie uświadczy żadnej otwartej piekarni. Niezadowolony z bezowocnych łowów—czy naprawdę nic nie kręciło się dziś w lesie, czy to on był po pełni zmęczony, mniej spostrzegawczy i mniej skuteczny?—zjadł jakąś suchą kanapkę z wczoraj, a potem kręcił się chwilę po wynajętym pokoju i impulsywnie wyszedł na ulicę. Wiedział, że już nie zaśnie, choć może powinien. Powinien też po prostu usiąść na krześle i odpocząć po długiej wędrówce po lesie, ale nie był kimś kto potrafi odpoczywać w domu. Tej dziury nie można było zresztą nazwać domem. Nie miał już zresztą domu i wątpił, że kiedykolwiek będzie miał, Gleipnir nie zapomni o wyroku wydanym na zdrajcę. Prościej było się przemieszczać i nigdzie nie wracać na dłużej, może i dzisiejszą dziurę porzuci po miesiącu.
Wracał tylko do lasów. Nie przyznałby przed sobą, że to one kojarzą się z domem, bo dom był niegdyś w ramionach...
...nie. Zawsze zaczynał o nim myśleć, gdy powracał do Midgardu na spotkania z siostrą. Nie będzie o nim myślał. Wciąż wierzył, że może to po prostu sobie wmówić i wtedy przestanie tęsknić. Od siedmiu lat jakoś nie wychodziło, ale najwyraźniej nie manifestował swojej silnej woli wystarczająco mocno. Wcisnął ręce do kieszeni, przyspieszając kroku, a że uliczki zdawały się klaustrofobiczne to spontanicznie wspiął się na kilka żelaznych schodków, pnących się na dach obskurnej kamienicy. Spojrzał w górę, skuszony perspektywą zaszycia się na górze, z widokiem na Midgard.
Tyle, że ktoś wchodził już po tych schodach, chwiejnie i wolniej niż zrobiłby to rozpierany energią Ulrik. Westchnął w duchu, były zbyt wąskie by wyminąć tego typka, ale może mógłby spróbować…
Kierowany jakimś męskim impulsem rywalizacji w dotarciu na dach postąpił jeszcze o kilka kroków w górę, mógłby wyminąć tamtego gościa na zakręcie i terytorialnie zająć dach. Zanim dotarł na półpiętro, nieznajomy zachwiał się jednak niebezpieczniej i... poleciał w dół, prosto na Engera.
-Ej, uważaj! - ale wypowiedziane zbyt późno słowa nie pokonają siły promili ani siły grawitacji.
Jego ostatnią przytomną myślą było to, że bardzo mu wstyd—miał manifestować zapomnienie Magnusa, a nie ściągnąć na jakiegoś nieszczęśnika niezdarność z powodu rozważań o tym, jak miło byłoby go wyprzedzić na żelaznej konstrukcji! Potem zadziałał już instynktownie, wyciągając ręce, zapierając się piętami i wciskając plecy w barierkę (dobrze, że żelazną, drewnianej by nie ufał), by brunet mógł wpaść mu w ramiona zamiast lecieć dalej po schodach i by mogli znaleźć stabilny grunt na tym niestabilnym kawałku blachy.
Halle Skov
Re: 26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Sro 6 Mar - 23:18
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Skok nie wchodził w grę. Bardziej od śmierci bał się tylko oszpecenia, beton pod nim wydawał się natomiast zbyt bliski — jego chropowata powierzchnia chłodna i srebrzysta w stalowym półmroku poranka. Próbował wyobrazić sobie rozmazaną na nim własną krew, ta jednak w każdej jego myśli w końcu zamieniała się w czarny atrament. Zacisnął palce mocniej na barierce, przechylając się ponad nią chwiejnie, a rozpuszczone włosy opadły mu na twarz wilgotnymi jeszcze od nocnego deszczu strąkami. Nie czuł własnego ciała — tylko oddech boleśnie rozszerzający przełyk, tylko język ciężko drętwiejący w ustach; nie czuł własnego ciała — nie rozumiał rozkładu swojej skóry, był jednak boleśnie świadom każdego miejsca, którego dziś dotknięto. Ślad długich palców odcisnął się na jego przedramieniu świeżym, makowym siniakiem. Nie chciał na niego patrzeć, mimo to nie obciągał rękawa, a jakieś kuriozalnej, okrutnej pokuty pozwalając wspomnieniu obcych dłoni wystawać spod cienkiego, cętkowanego materiału. Resztkami sił powstrzymał wymioty, gdy twarda barierka wbiła się boleśnie w jego żołądek. To była jego wina, jak zwykle — jak zwykle, jego decyzja.
Powinien był pójść do Magnusa. Obiecał mu przecież — który to już raz, osiemdziesiąty lub setny — że nie będzie już tego robił, że kiedy zabraknie pieniędzy, wróci do niego, że przestanie wyciągać ręce tam, gdzie nie trzeba i szukać cudzej uwagi zazębionej ponad linią jego szyi. Nie został jednak w domu, zamiast tego spędził noc w znajomym brudzie ciemnych klubów, głęboko w trzewiach miasta. Bolało go gardło, piekły oczy, talarów miał natomiast w kieszeni zaledwie kilka — wszystkie tak samo lepkie od alkoholu, niezdolne kupić mu choćby tygodnia życia, nawet gdyby miał dorzucić do nich napiwki zebrane przy pubowym pianinie. Przeklął cicho, odbijając się od ogrodzenia. Kilka talarów — tyle był wart. Nie pomógł ogon ni słodka desperacja. Dzień wschodził nad miastem nieprzyjemną, fiołkową poświatą. Tutaj, pod podbrzuszem Midgardu, nie było słychać ptaków. Tylko jego oddech i zgrzytanie metalu, który jęczał żałośnie, gdy stawiał stopy na kolejnych stopniach.
Zmrużył oczy. Migrena dopadła go gwałtownie niczym ból zęba, wbijając paznokcie w skronie. Jego mieszkanie było blisko, lecz wizja powrotu do zimnego, betonowego studia przyprawiała go o drgawki — nie chciał być sam. Nigdy nie lubił samotności, ostatnio jednak każdy jej przejaw okazywał się gorszy, bardziej dokuczliwy, kształtem przypominając stalowe krawieckie nożyce. Wróci do Magnusa — powtarzał sobie w myślach — otworzy drzwi do swojego gościnnego pokoju, będzie czekał, aż się obudzi, a potem będzie udawał, że spędził noc, wydając pieniądze, a nie je zarabiając. Skrzywił się na wspomnienie własnej naiwności. Wstyd przypominał węża bez przerwy wijącego mu się pod nogami.
Stopnie były śliskie, a on nadal pijany. Gdy podniósł powieki, obraz przed oczami był mglisty, pełen smug jak tafla brudnego, łazienkowego lustra. Czyjaś obecność dotarła do niego z opóźnieniem — ciepki zapach lasu ledwie przedzierający się przez smolisty smród Ymira, ciężar drugich kroków kilka stopni pod nim. Długi cień mężczyzny rozmyty w mdłym świetle poranka. Halle przypomniał sobie nagle o siniaku na przedramieniu i obolałym gardle, o kilku talarach w kieszeni spodni i o tym jak smakowała krew z rozciętej wargi — zagrożenie. Jego ciało stało się lekkie, schody przerażająco strome. Zapomniał złapać się poręczy, zamiast tego — z wątpliwą gracją i pijacką lekkością — stracił równowagę i wpadł prosto na nieznajomego. Jego głos wydał mu się dziwnie głośny, ramiona natomiast dziwnie twarde, na tyle silne, by go złapać i na tyle niebezpieczne, by go udusić.
— Na ciebie? — odezwał się głupio, cichym głosem przeciskającym się pod szmerem chybotliwego oddechu. Patrzył teraz wprost na to, czego jeszcze przed chwilą się bał. Być może słusznie. Mężczyzna nie mógł być o wiele od niego starszy, był jednak sporo wyższy — o głowę, przynajmniej o głowę. Jego twarz nie była groźna, nie miała w sobie śliskiej brzydoty okolicznych żmij, była przystojna i dziwnie łagodna pod mocnymi rysami. Pachniał drzewem i trzymał go mocno, jakby jakaś część jego faktycznie dbała o cudze istnienie. Halle przyglądał mu się jasnymi oczami, w zaciekawieniu podrywając podbródek. Przypominał wilka, lecz nie szuję. Kącik ust drgnął mu mimowolnie. Kilka talarów. Być może noc wcale się jeszcze nie skończyła, być może nadal ma szansę na więcej. — Kręci mi się w głowie — powiedział, pozwalając sobie wtulić się w mężczyznę mocniej, zaciskając palce na jego ramionach i nie odrywając oczu od jego twarzy. — Nie wiem, co się dzieje — szeptał gorączkowo, a spojrzenie stało się niemal szkliste. — Nie wypiłem dużo…
Powinien był pójść do Magnusa. Obiecał mu przecież — który to już raz, osiemdziesiąty lub setny — że nie będzie już tego robił, że kiedy zabraknie pieniędzy, wróci do niego, że przestanie wyciągać ręce tam, gdzie nie trzeba i szukać cudzej uwagi zazębionej ponad linią jego szyi. Nie został jednak w domu, zamiast tego spędził noc w znajomym brudzie ciemnych klubów, głęboko w trzewiach miasta. Bolało go gardło, piekły oczy, talarów miał natomiast w kieszeni zaledwie kilka — wszystkie tak samo lepkie od alkoholu, niezdolne kupić mu choćby tygodnia życia, nawet gdyby miał dorzucić do nich napiwki zebrane przy pubowym pianinie. Przeklął cicho, odbijając się od ogrodzenia. Kilka talarów — tyle był wart. Nie pomógł ogon ni słodka desperacja. Dzień wschodził nad miastem nieprzyjemną, fiołkową poświatą. Tutaj, pod podbrzuszem Midgardu, nie było słychać ptaków. Tylko jego oddech i zgrzytanie metalu, który jęczał żałośnie, gdy stawiał stopy na kolejnych stopniach.
Zmrużył oczy. Migrena dopadła go gwałtownie niczym ból zęba, wbijając paznokcie w skronie. Jego mieszkanie było blisko, lecz wizja powrotu do zimnego, betonowego studia przyprawiała go o drgawki — nie chciał być sam. Nigdy nie lubił samotności, ostatnio jednak każdy jej przejaw okazywał się gorszy, bardziej dokuczliwy, kształtem przypominając stalowe krawieckie nożyce. Wróci do Magnusa — powtarzał sobie w myślach — otworzy drzwi do swojego gościnnego pokoju, będzie czekał, aż się obudzi, a potem będzie udawał, że spędził noc, wydając pieniądze, a nie je zarabiając. Skrzywił się na wspomnienie własnej naiwności. Wstyd przypominał węża bez przerwy wijącego mu się pod nogami.
Stopnie były śliskie, a on nadal pijany. Gdy podniósł powieki, obraz przed oczami był mglisty, pełen smug jak tafla brudnego, łazienkowego lustra. Czyjaś obecność dotarła do niego z opóźnieniem — ciepki zapach lasu ledwie przedzierający się przez smolisty smród Ymira, ciężar drugich kroków kilka stopni pod nim. Długi cień mężczyzny rozmyty w mdłym świetle poranka. Halle przypomniał sobie nagle o siniaku na przedramieniu i obolałym gardle, o kilku talarach w kieszeni spodni i o tym jak smakowała krew z rozciętej wargi — zagrożenie. Jego ciało stało się lekkie, schody przerażająco strome. Zapomniał złapać się poręczy, zamiast tego — z wątpliwą gracją i pijacką lekkością — stracił równowagę i wpadł prosto na nieznajomego. Jego głos wydał mu się dziwnie głośny, ramiona natomiast dziwnie twarde, na tyle silne, by go złapać i na tyle niebezpieczne, by go udusić.
— Na ciebie? — odezwał się głupio, cichym głosem przeciskającym się pod szmerem chybotliwego oddechu. Patrzył teraz wprost na to, czego jeszcze przed chwilą się bał. Być może słusznie. Mężczyzna nie mógł być o wiele od niego starszy, był jednak sporo wyższy — o głowę, przynajmniej o głowę. Jego twarz nie była groźna, nie miała w sobie śliskiej brzydoty okolicznych żmij, była przystojna i dziwnie łagodna pod mocnymi rysami. Pachniał drzewem i trzymał go mocno, jakby jakaś część jego faktycznie dbała o cudze istnienie. Halle przyglądał mu się jasnymi oczami, w zaciekawieniu podrywając podbródek. Przypominał wilka, lecz nie szuję. Kącik ust drgnął mu mimowolnie. Kilka talarów. Być może noc wcale się jeszcze nie skończyła, być może nadal ma szansę na więcej. — Kręci mi się w głowie — powiedział, pozwalając sobie wtulić się w mężczyznę mocniej, zaciskając palce na jego ramionach i nie odrywając oczu od jego twarzy. — Nie wiem, co się dzieje — szeptał gorączkowo, a spojrzenie stało się niemal szkliste. — Nie wypiłem dużo…
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Ulrik Enger
Re: 26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Sro 13 Mar - 23:16
Ulrik EngerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : łowca zwierząt, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wiewiórka
Atuty : siłacz (I), myśliwy (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W pierwszej chwili skupił się na tym, by zachować równowagę. Na stabilnym terenie byłby pewny, że utrzyma siebie i nieznajomego w pionie. Nie brakowało mu nigdy ani refleksu ani siły, a chybotliwy krok bruneta już od dawna dawał sygnały ostrzegawcze. Co prawda Ulrik krzyknął do niego zbyt późno, być może do samego końca mając nadzieję, że jednak nie upadnie; ale podświadomie spodziewał się przecież zagrożenia. Zawsze spodziewał się zagrożenia, nawet zanim samemu stał się zwierzyną łowną. Polowanie na wargów nie należało do bezpiecznych zajęć, choć odnalazł w nim swoje powołanie. Każdy ruch mógł być zdradziecki, każda pełnia ostatnią i jedna z nich faktycznie okazała się ostatnia. Tyle, że wcale nie umarł i to wszystko skomplikowało, zmieniając honor łowcy w hańbę, a myśliwego w ofiarę. Od tamtej pory to miasto, a nie lasy, stało się śmiertelnie niebezpieczne. Może i nie spodziewał się łowców Gleipniru czyhających na dachu lub na dole schodów (choć może powinien mieć oczy dookoła głowy), ale nawet żelazna konstrukcja wydała mu się nagle mniej stabilna niż grząski teren wśród drzew. Oswoił dzicz, w mieście czuł się niepewnie, a schody zdawały mu się niestabilne.
Ale barierka za jego plecami nie puściła, nieznajomy nie pociągnął ich obojga w dół, Ulrik nie stracił równowagi. Ustali na nogach, obydwoje. Odetchnął, gdy złapał… mężczyznę, młodzieńca? Pierwszy raz przyjrzał mu się uważniej—twarzy młodszej od własnej, szarym oczom, włosom w nieokreślonym mysim odcieniu, które w zderzeniu z bladą cerą i tak wydawały się pełne kontrastu i kolorytu. Wzrok mimowolnie zsunął się na usta, które wypowiedziały nieco absurdalne pytanie.
- Co? Nie, na schody. - doprecyzował, ale nie rozplótł od razu ramion, tym bardziej, że nieznajomy nagle przysunął się do niego mocniej. Wtulił się w niego mocniej. Pewnie szukał ściany, latarni, fotela, lub przypadkowego przechodnia, wydawał się w końcu pijany, ale... przez myśli Ulrika przemknęła mu iskra przykrej, żałosnej wręcz świadomości, że od tak dawna nikt poza siostrą się do niego nie przytulał. Wrażenie było dezorientujące, miłe i smutne zarazem. Rysy twarzy młodzieńca i sposób, w jaki ten nie odrywał wzroku od Ulrika też były dezorientujące. Enger rzadko kiedy oceniał powierzchowność innych mężczyzn, werbalizowane myśli wydawały mu się wręcz bardziej wstydliwe od mimowolnego pożądania lub od konkretnych działań (czy kiedykolwiek pomyślał o tym, jak bardzo Magnus jest przystojny zanim go pocałował? Nie, chyba nie, w ogóle przy nim mało myślał), ale ten nieznajomy był… taki... no.….
Coś w jego twarzy bardzo Ulrika rozpraszało. Co to mogło być? Zmrużył lekko oczy, bo miał pamięć i do twarzy i do nazwisk, a wydawało mu się, że...
-. ..czy my się znamy? - wypalił spontanicznie, nie mając pojęcia jak dwuznacznie mógł zabrzmieć, bo nie dawało mu to spokoju. Nie potrafił przypisać tej twarzy do okładki widzianej przed laty gazety, której nawet nie czytał (miał za to na tyle dobrą pamięć wzrokową, by takie rzeczy zapamiętać), ale taka hipoteza była łatwiejsza niż przyznanie, że pijany i niezdarny nieznajomy jest wcieleniem jakiegoś posągowego, męskiego ideału; choć prawdziwy ideał byłby sporo wyższy i miał szersze ramiona i gęstą brodę i o wiele zimniejsze spojrzenie.
Zaraz zawstydził się zarówno natarczywych pytań, jak i dziwnych myśli, bo nieznajomy był w potrzebie i był najwyraźniej bardzo wstawiony albo i gorzej.
- Hej, spokojnie. Już dobrze. - zapewnił łagodnie. Nie wypiłem dużo, uwierzył mu na słowo, więc w oczach błysnął tłumiony gniew, a na twarzy odbiła się troska. - A widziałeś, co pijesz? Może ktoś ci czegoś dosypał? - pieprzeni przestępcy i zwyrole w tej pieprzonej dzielnicy. Nie mógł bawić się w ulicznego bohatera bez narażania własnego bezpieczeństwa i koniecznej dla dezertera-warga kurtyny niewidzialności, ale ćpunowie zatruwający alkohol niewinnych zawsze podnosili mu ciśnienie, zawsze wyobrażał sobie siostrę w takiej sytuacji, zawsze czuł niemy protest i bezsilność, ale teraz nie był bezsilny i złapał kogoś na schodach. I ten ktoś pewnie nawet go nie zapamięta, a potrzebował pomocy i Ulrik szczerze chciał mu pomóc. Wreszcie mógł to zrobić bez oglądania się przez ramię.
- Kojarzysz, gdzie jesteś? Pamiętasz drogę do domu? Odprowadzę cię. - zadecydował. - Dasz radę zejść? Może lepiej oprzyj się na mnie...
Ale barierka za jego plecami nie puściła, nieznajomy nie pociągnął ich obojga w dół, Ulrik nie stracił równowagi. Ustali na nogach, obydwoje. Odetchnął, gdy złapał… mężczyznę, młodzieńca? Pierwszy raz przyjrzał mu się uważniej—twarzy młodszej od własnej, szarym oczom, włosom w nieokreślonym mysim odcieniu, które w zderzeniu z bladą cerą i tak wydawały się pełne kontrastu i kolorytu. Wzrok mimowolnie zsunął się na usta, które wypowiedziały nieco absurdalne pytanie.
- Co? Nie, na schody. - doprecyzował, ale nie rozplótł od razu ramion, tym bardziej, że nieznajomy nagle przysunął się do niego mocniej. Wtulił się w niego mocniej. Pewnie szukał ściany, latarni, fotela, lub przypadkowego przechodnia, wydawał się w końcu pijany, ale... przez myśli Ulrika przemknęła mu iskra przykrej, żałosnej wręcz świadomości, że od tak dawna nikt poza siostrą się do niego nie przytulał. Wrażenie było dezorientujące, miłe i smutne zarazem. Rysy twarzy młodzieńca i sposób, w jaki ten nie odrywał wzroku od Ulrika też były dezorientujące. Enger rzadko kiedy oceniał powierzchowność innych mężczyzn, werbalizowane myśli wydawały mu się wręcz bardziej wstydliwe od mimowolnego pożądania lub od konkretnych działań (czy kiedykolwiek pomyślał o tym, jak bardzo Magnus jest przystojny zanim go pocałował? Nie, chyba nie, w ogóle przy nim mało myślał), ale ten nieznajomy był… taki... no.….
Coś w jego twarzy bardzo Ulrika rozpraszało. Co to mogło być? Zmrużył lekko oczy, bo miał pamięć i do twarzy i do nazwisk, a wydawało mu się, że...
-. ..czy my się znamy? - wypalił spontanicznie, nie mając pojęcia jak dwuznacznie mógł zabrzmieć, bo nie dawało mu to spokoju. Nie potrafił przypisać tej twarzy do okładki widzianej przed laty gazety, której nawet nie czytał (miał za to na tyle dobrą pamięć wzrokową, by takie rzeczy zapamiętać), ale taka hipoteza była łatwiejsza niż przyznanie, że pijany i niezdarny nieznajomy jest wcieleniem jakiegoś posągowego, męskiego ideału; choć prawdziwy ideał byłby sporo wyższy i miał szersze ramiona i gęstą brodę i o wiele zimniejsze spojrzenie.
Zaraz zawstydził się zarówno natarczywych pytań, jak i dziwnych myśli, bo nieznajomy był w potrzebie i był najwyraźniej bardzo wstawiony albo i gorzej.
- Hej, spokojnie. Już dobrze. - zapewnił łagodnie. Nie wypiłem dużo, uwierzył mu na słowo, więc w oczach błysnął tłumiony gniew, a na twarzy odbiła się troska. - A widziałeś, co pijesz? Może ktoś ci czegoś dosypał? - pieprzeni przestępcy i zwyrole w tej pieprzonej dzielnicy. Nie mógł bawić się w ulicznego bohatera bez narażania własnego bezpieczeństwa i koniecznej dla dezertera-warga kurtyny niewidzialności, ale ćpunowie zatruwający alkohol niewinnych zawsze podnosili mu ciśnienie, zawsze wyobrażał sobie siostrę w takiej sytuacji, zawsze czuł niemy protest i bezsilność, ale teraz nie był bezsilny i złapał kogoś na schodach. I ten ktoś pewnie nawet go nie zapamięta, a potrzebował pomocy i Ulrik szczerze chciał mu pomóc. Wreszcie mógł to zrobić bez oglądania się przez ramię.
- Kojarzysz, gdzie jesteś? Pamiętasz drogę do domu? Odprowadzę cię. - zadecydował. - Dasz radę zejść? Może lepiej oprzyj się na mnie...
Halle Skov
Schody do nieba Nie 14 Kwi - 22:05
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Ludzie — zwykli ludzie — dziwnie podchodzili do cielesności. Przyglądał się temu z zainteresowaniem, od zawsze lub od kiedy tylko pamiętał — zazdrosne spojrzenia mężczyzn na bankietach, rozmarzone spojrzenia ich żon, wielkie nadzieje i płaczliwe błagania o miłość i uwagę, gdy wszystko się kończyło, rozsiewając ciepłą bezradność wzdłuż ciała. Palce na ramionach, palce na wargach, pocałunki które zawsze smakowały desperacją lub okrucieństwem, niczym pomiędzy, niczym słodkim lub czułym. Wszyscy chcieli zbyt wiele i zbyt wiele sobie wyobrażali, liczyli na oddanie lub wdzięczność za każdym razem, gdy nazywali go pięknym lub zostawiali ślady zębów na jego brzuchu. On tymczasem, pół człowiek pół potwór, wychowany z dala od miłości, nauczył się nie oczekiwać niczego i niczego nie pragnąć — nauczył się, iż intymność była w równym stopniu zabawą, co narzędziem. Nie potrafił więc zrozumieć łapczywości cudzych uczuć, nieważne jak wiele razy był ich świadkiem, chociaż tamtej nocy, kiedy pierwszy raz zaplótł ogon wokół łydek Jaski, wtulając się w niego z nieznanym wcześniej, wygłodzonym poczuciem bliskości, coś w głębi jego ciała, pod żebrami, napięło się niebezpiecznie. Wydawało mu się, że nie kochał i nie pragnął, lecz potrafił tęsknić.
Przechylił lekko głowę, przyglądając się bliżej swojemu wybawcy — jego usta sprawiały wrażenie miękkich i ciepłych, twarz miał równie przyjemną w odbiorze co głos, mógł bez problemu stanąć przy barze okolicznego baru i pociągnąć za rękę jedną z tych ślicznych dziewcząt o okrągłych twarzach i piaskowych włosach. Miałby szczęście, gdyby trafił właśnie na taką słodką istotę, na tkliwe stworzenie, które ufnie rozpłynęłoby się w jego ramionach i rumieniło pod dotykiem jego dłoni, zamiast na demona, którego gazety rok temu nazwały nieodwracalnie zepsutym. Och, mógłby znaleźć w sercu miasta mile spojrzenie, które nie oczekiwałoby niczego w zamian, zamiast przypadkiem trafić na niego.
— Ach tak… wybacz, czasem nie patrzę pod nogi. — Wsparł się mocniej na jego ramieniu, upewniając się, że są tak blisko siebie, jak było to możliwe. Czuł jego oddech przez materiał swojego ubrania, przyspieszone bicie jego serca przy mostku. Widział doskonale to, jak na niego patrzył, jak mu się przyglądał — jak gdyby sam nadal poszukiwał powodu swojego zafascynowania, jakby nie rozumiał, na czym powinien zawiesić wzrok. Gdyby nie krowi ogon i nadprzyrodzona aura, Halle byłby po prostu urokliwy — wystarczająco ładny, dosyć ciekawy i całkiem niegroźny; gdyby nie ta część jego ciała, która nie była człowiekiem, mężczyzna mógłby zawiesić na nim krótkie spojrzenie, pozwolić sobie na uśmiech, lecz nie wpatrywałby się w niego w taki sposób. Jakby nie potrafił pojąć, co właśnie czuje. Czy my się znamy? Na twarzy Halle zakwitł rozbawiony uśmiech, oczy rozjaśniły mu się zainteresowaniem.
— Zapamiętałbym cię — odparł, nadal rozpromieniony, nadal ufnie w niego wtulony, jakby mężczyzna był ostatnią stabilną rzeczą trzymającą go na prostych nogach. Niby od niechcenia przesunął kciukiem po jego szyi, badając szybko wzniesienie grdyki i szorstkość zarostu. — Na pewno — dodał ciszej, unosząc wspomnienie tak, by spojrzeć nieznajomemu w oczy. Chciał go być może okraść (nie lubił określenia “wyłudzić”, nawet w stosunku do niego brzmiało niehonorowo), lecz nie oznaczało to, że nie wolno mu było się przy tym dobrze bawić. Mężczyzna pachniał lasem, miał mocne ramiona i podobało mu się to, jak reagował na jego spojrzenie — jakby starał się za wszelką cenę pozostać przy zdrowych zmysłach. — Ty też nie zapomniałbyś mojego imienia. — Uśmiechnął się jeszcze, przenosząc dłonie na kołnierz jego kurtki.
Nie był pewien, czy wytrzeźwiał dzięki porannemu powietrzu, czy nagłemu uderzeniu adrenaliny, lecz jaskrawa rzeczywistość zdołała przebić się przez alkohol, a świat stał się znów brutalnie realny i ostry w każdej krawędzi. Mimo to nie chciał go puścić — nie tylko ze względu na swoje pragnienia, ale również dlatego, że ten rodzaj uścisku okazał się zaskakująco przyjemny. Pewność w cudzych ramionach sprawiała, że pragnął ułożyć głowę na jego piersi i zasnąć. Przeszło mu przez głowę, że gdy dostanie już kilka talarów i garść uwagi, mógłby zostać z nim do wieczora i w końcu się wyspać. Mógłby poprosić go, żeby głaskał go po karku, kiedy zasypiał. Wyglądał prawie na kogoś, kto nie uderzy go za to w twarz.
— Nie, nie, ja… po prostu mam słabą głowę — wydukał, marszcząc lekko nos. Jego szczere zmartwienie go zaskoczyło i nawet teraz, wtulony w niego jak szczur, Halle nie był pewien, jak zareagować. Zrobiło mu się niemal głupio, że nieznajomy nie był świadom tego, że osobą, która dolewa mu do drinków najwięcej podejrzanych eliksirów, jest on sam. Złote jabłko nadal oklejało jego język słodkim posmakiem karmelu. — Robię ostatnio dużo głupot, nie czuję się...em, najlepiej — dodał pośpiesznie, dla efektu na chwilę spuszczając wzrok. — Złamane serce, rozumiesz — kłamstwo szczypało podniebienie, lecz Halle nadal grał bezbłędnie, wpatrując się sennymi oczami w czubki jego butów. Chciał zabrać go do domu. Uśmiechnął się do siebie, niemal niezauważalnie, chowając zadowolenie za fałszywym smutkiem. Nie mógł naturalnie wziąć go do swojej rudery, znajdowali się jednak wystarczająco blisko jego drugiego domu, w którym czekało na niego wygodniejsze łóżko i przyjemne poczucie anonimowości. Magnusa nie powinno być o tej godzinie, a nawet gdyby był, Halle z chęcią zamydliłby mu oczy bajką o prawdziwej miłości, choćby ta miała trwać zaledwie jeden dzień. — Mieszkam blisko i wolałbym nie być sam…
Przechylił lekko głowę, przyglądając się bliżej swojemu wybawcy — jego usta sprawiały wrażenie miękkich i ciepłych, twarz miał równie przyjemną w odbiorze co głos, mógł bez problemu stanąć przy barze okolicznego baru i pociągnąć za rękę jedną z tych ślicznych dziewcząt o okrągłych twarzach i piaskowych włosach. Miałby szczęście, gdyby trafił właśnie na taką słodką istotę, na tkliwe stworzenie, które ufnie rozpłynęłoby się w jego ramionach i rumieniło pod dotykiem jego dłoni, zamiast na demona, którego gazety rok temu nazwały nieodwracalnie zepsutym. Och, mógłby znaleźć w sercu miasta mile spojrzenie, które nie oczekiwałoby niczego w zamian, zamiast przypadkiem trafić na niego.
— Ach tak… wybacz, czasem nie patrzę pod nogi. — Wsparł się mocniej na jego ramieniu, upewniając się, że są tak blisko siebie, jak było to możliwe. Czuł jego oddech przez materiał swojego ubrania, przyspieszone bicie jego serca przy mostku. Widział doskonale to, jak na niego patrzył, jak mu się przyglądał — jak gdyby sam nadal poszukiwał powodu swojego zafascynowania, jakby nie rozumiał, na czym powinien zawiesić wzrok. Gdyby nie krowi ogon i nadprzyrodzona aura, Halle byłby po prostu urokliwy — wystarczająco ładny, dosyć ciekawy i całkiem niegroźny; gdyby nie ta część jego ciała, która nie była człowiekiem, mężczyzna mógłby zawiesić na nim krótkie spojrzenie, pozwolić sobie na uśmiech, lecz nie wpatrywałby się w niego w taki sposób. Jakby nie potrafił pojąć, co właśnie czuje. Czy my się znamy? Na twarzy Halle zakwitł rozbawiony uśmiech, oczy rozjaśniły mu się zainteresowaniem.
— Zapamiętałbym cię — odparł, nadal rozpromieniony, nadal ufnie w niego wtulony, jakby mężczyzna był ostatnią stabilną rzeczą trzymającą go na prostych nogach. Niby od niechcenia przesunął kciukiem po jego szyi, badając szybko wzniesienie grdyki i szorstkość zarostu. — Na pewno — dodał ciszej, unosząc wspomnienie tak, by spojrzeć nieznajomemu w oczy. Chciał go być może okraść (nie lubił określenia “wyłudzić”, nawet w stosunku do niego brzmiało niehonorowo), lecz nie oznaczało to, że nie wolno mu było się przy tym dobrze bawić. Mężczyzna pachniał lasem, miał mocne ramiona i podobało mu się to, jak reagował na jego spojrzenie — jakby starał się za wszelką cenę pozostać przy zdrowych zmysłach. — Ty też nie zapomniałbyś mojego imienia. — Uśmiechnął się jeszcze, przenosząc dłonie na kołnierz jego kurtki.
Nie był pewien, czy wytrzeźwiał dzięki porannemu powietrzu, czy nagłemu uderzeniu adrenaliny, lecz jaskrawa rzeczywistość zdołała przebić się przez alkohol, a świat stał się znów brutalnie realny i ostry w każdej krawędzi. Mimo to nie chciał go puścić — nie tylko ze względu na swoje pragnienia, ale również dlatego, że ten rodzaj uścisku okazał się zaskakująco przyjemny. Pewność w cudzych ramionach sprawiała, że pragnął ułożyć głowę na jego piersi i zasnąć. Przeszło mu przez głowę, że gdy dostanie już kilka talarów i garść uwagi, mógłby zostać z nim do wieczora i w końcu się wyspać. Mógłby poprosić go, żeby głaskał go po karku, kiedy zasypiał. Wyglądał prawie na kogoś, kto nie uderzy go za to w twarz.
— Nie, nie, ja… po prostu mam słabą głowę — wydukał, marszcząc lekko nos. Jego szczere zmartwienie go zaskoczyło i nawet teraz, wtulony w niego jak szczur, Halle nie był pewien, jak zareagować. Zrobiło mu się niemal głupio, że nieznajomy nie był świadom tego, że osobą, która dolewa mu do drinków najwięcej podejrzanych eliksirów, jest on sam. Złote jabłko nadal oklejało jego język słodkim posmakiem karmelu. — Robię ostatnio dużo głupot, nie czuję się...em, najlepiej — dodał pośpiesznie, dla efektu na chwilę spuszczając wzrok. — Złamane serce, rozumiesz — kłamstwo szczypało podniebienie, lecz Halle nadal grał bezbłędnie, wpatrując się sennymi oczami w czubki jego butów. Chciał zabrać go do domu. Uśmiechnął się do siebie, niemal niezauważalnie, chowając zadowolenie za fałszywym smutkiem. Nie mógł naturalnie wziąć go do swojej rudery, znajdowali się jednak wystarczająco blisko jego drugiego domu, w którym czekało na niego wygodniejsze łóżko i przyjemne poczucie anonimowości. Magnusa nie powinno być o tej godzinie, a nawet gdyby był, Halle z chęcią zamydliłby mu oczy bajką o prawdziwej miłości, choćby ta miała trwać zaledwie jeden dzień. — Mieszkam blisko i wolałbym nie być sam…
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Ulrik Enger
Re: 26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Pią 19 Kwi - 21:56
Ulrik EngerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : łowca zwierząt, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wiewiórka
Atuty : siłacz (I), myśliwy (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
stąd
Nieznajomy nie miał ani za co go przepraszać, ani nie powinien bąkać niczego o patrzeniu pod nogi. Ulrik widział przecież, że nie upadł na schodach z powodu zdradliwego stopnia, a własnej nieporadności... ale czy naprawdę to widział? Mężczyzna był blisko, podszept podświadomości szepnął, że zbyt blisko, rozsądek podpowiadał by nigdy nie dopuszczać do siebie nikogo tak blisko, ale po chwili Engera otulił ziemisty i ostro drażniący nos warga zapach wetywerii, w który prędko wkradła się miękka słodycz. Właściwie, dlaczego nie powinni być tak blisko, dlaczego nie mógł cieszyć się tym spotkaniem, tak nieoczekiwanym i magicznym w tej spontaniczności? Rozpłynęło się gdzieś rozczarowanie po nieudanym polowaniu, rozwiał się nawyk nerwowego oglądania się przez ramię, przez chwilę liczyły się tylko piegi na bladej twarzy młodzieńca — w świetle poranka wcale nie wydawały się Ulrikowi prozaiczne, a wręcz przeciwnie, układały się na jego bladej skórze w gwieździste konstelacje. Mógłbym mu pokazać gwiazdy - przemknęło mu przez myśl. To, jak pięknie lśnią nad lasem z dala od Midgardu. Wraz z tą myślą i spojrzeniem nieznajomego coś w nim pękło. Oczy stały się lekko mgliste, na policzki wpełzł rumieniec (co najmniej jakby rozmówca Halle od lat nie ciągnął za rękę żadnej panny w barze, jakby wcale nie zachowywał się i nie peszył jak na jego lata przystało), a na usta zadowolony półuśmiech. Zapamiętałby go, to musiało coś znaczyć.
- Widziałeś kiedyś gwiazdy? - wypalił głupio (nieświadom, że rozmawia z upadłą gwiazdą), choć powinien spytać go o imię. - Takie prawdziwe. Nie nad miastem, w lesie. - wytłumaczył prędko, a choć powinien bardziej zawstydzić się idiotycznego tekstu to speszenie rozmyło się gdzieś w oddechu nieznajomego i cieple jego ciała i woni wetywerii. - Jak masz na imię? - zamruczał, choć zwykle to on przedstawiał się pierwszy i poświęcał sekundę na to, by przemyśleć jakim imieniem i nazwiskiem się przedstawia. - Jestem Ulrik. - tym razem nie myślał o tym ani chwili, słowa spłynęły same.
- Och. Rozumiem. - wybąkał, gdy rozmówca przyznał się do słabej głowy. Co prawda nie rozumiał, samemu rzadko robił głupoty (nie licząc chwil, w których nie chciał się zabić i rzucał z nożem na przełożonego) i miał stosunkowo mocną głowę (choć słabszą od Mag...nie, nie będzie o nim myślał, a w nowym towarzystwie okazało się to zaskakująco łatwe), ale coś wypływającego z głębi jego serca kazało mu przytakiwać słowom i życzeniom tego galera. - Och, rozumiem! - powtórzył pewniej, z gorączkowym żalem, który mógł podpowiedzieć Hallemu, że kłamstwo uderzyło w czułą strunę. - Tak prawdziwie złamane, prawda? - wywnioskował, kiwając głową z gorzkim uśmiechem. Prawdziwie, z pewnością, inaczej biedak nie upijałby się na schodach. - Nie ma się czego wstydzić, ja nie mogę otrząsnąć się od lat z takiego jednego... - takiego jednego, pochodził z konserwatywnemu domu i rzadko kiedy mówił komukolwiek o swojej miłości, chyba n i g d y nie mówił o tym nieznajomym, ale temu chciał powiedzieć. Chciał, żeby spojrzał na niego i n a c z e j, tak jak patrzył teraz na niego Ulrik — starając się nie robić tego nazbyt nachalnie, wszak to świństwo wykorzystywać czyjeś złamane serce.
Ale mógł go przecież odprowadzić do domu.
To nic nie znaczyło, prawda?
Albo mogło znaczyć wszystko.
- Chodźmy, odprowadzę cię… - obiecał miękko, wyciągając do młodzieńca ramię — niechętnie wypuszczał go z objęć, ale przynajmniej wciąż był blisko. Bezbrzeżnie skupiony na jego profilu i drodze do domu, szedł tuż obok niego — nie chcąc zostać nawet o krok z tyłu — a choć krowi ogon majaczył mu na granicy wzroku, to umysł uprzedzonego do odmieńców byłego łowcy dzielnie wypierał ten obraz; bo Ulrik chciał widzieć tylko zagubionego i zabójczo przystojnego galdra, pokrewną duszę o złamanym sercu.
- Ile trwa to twoje złamane serce? - zagaił po drodze, nieświadom, że na randkach absolutnie nie wolno rozmawiać o takich sprawach. Nie chodził w końcu na randki — gdy jeszcze spotykał się z dziewczynami z akademii nikt nie złamał mu serca, z Magnusem nie rozmawiał o takich sprawach, a po Magnusie nie być już nic. - Moje... ech, nigdy nie wierz ludziom, którzy każą ci zapomnieć ot tak, bo o niektórych się nie da. Pewnie tak jest, gdy jest się czyimś pierwszym - paplał, całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego, ale właściwie i po co? Niepotrzebnie się tego wszystkiego wstydził, serce waliło mu mocno i mógł otworzyć przed nieznajomym duszę, był wszak tam wdzięcznym słuchaczem — i Ulrik naiwnie liczył, że przecież odpłaci się taką samą szczerością. Weszli do mieszkania, a słodycz wetywerii splotła się z czymś innym, czymś mgliście znajomym — czymś, co sprawiało, że Ulrik czuł się dobrze. Zbyt dobrze. Zerknął na nieznajomego z nagłym niepokojem. - Wiesz, ja nigdy... w sensie nie chodzę z ludźmi do domów, właściwie to moja najlepsza pierwsza randka była w lesie, ale... chodzi o to, żebyś nie myślał, że... po prostu cię odprowadziłem, ale mogę zostać. - zastrzegł, nie chcąc, by uznał go za natręta i sądząc, że to stąd bierze się ten dziwny niepokój. Nie. Jeszcze kilka wdechów, a Enger zrozumiał — dzięki nadwrażliwym nozdrzom, jedynej zalecie jego obecnej doli — że gdzieś tutaj przelana była krew. Zamrugał, ale siedział już na kanapie — kiedy właściwie się tu znalazł? — i niegrzecznie byłoby dopytywać albo wyjść. Rozejrzał się po mieszkaniu wzrokiem wciąż mglistym, ale spojrzenie wyostrzyło się nagle, gdy tylko padło na kolekcję ostrych noży.
Jeden z nich wyglądał dziwnie znajomo. Bardzo znajomo, bo takich broni się nie zapomina; ale to na pewno tylko przypadek, tamten nóż przepadł wraz z Magnusem i znając Eggena pewnie wylądował w rowie albo porzucony w czyiś trzewiach (trzewiach jakiejś zmory, Ulrik czasami chciał wierzyć, że Magnus nie zabijał bez powodu)…
...ale — Ulrik zawiesił spojrzenie i myśli na nożach, przez chwilę nie reagując na obecność ani słowa towarzysza — wielu łowców Gleipniru mogło mieć taki nóż. Serce zabiło mu szybciej, co jeśli to pułapka?
- Słuchaj, ja... lepiej już pójdę. - odwrócił się do Halle i dopiero wtedy jego wzrok ześlizgnął się na jego ogon i dopiero wtedy zdębiał, bo przecież nie był mężczyzna chodzącym do mieszkań z huldrekallami, ale najwyraźniej właśnie to zrobił, a młodzieniec wciąż —pomimo tej całej nieludzkości, pomimo wszystkiego, co o takich Ulrikowi wpajano — wyglądał zbyt dobrze, zbyt uroczo, zbyt przystojnie i pachniał zbyt słodko.
Musiał stąd iść, ale nie ruszył się z miejsca.
Nieznajomy nie miał ani za co go przepraszać, ani nie powinien bąkać niczego o patrzeniu pod nogi. Ulrik widział przecież, że nie upadł na schodach z powodu zdradliwego stopnia, a własnej nieporadności... ale czy naprawdę to widział? Mężczyzna był blisko, podszept podświadomości szepnął, że zbyt blisko, rozsądek podpowiadał by nigdy nie dopuszczać do siebie nikogo tak blisko, ale po chwili Engera otulił ziemisty i ostro drażniący nos warga zapach wetywerii, w który prędko wkradła się miękka słodycz. Właściwie, dlaczego nie powinni być tak blisko, dlaczego nie mógł cieszyć się tym spotkaniem, tak nieoczekiwanym i magicznym w tej spontaniczności? Rozpłynęło się gdzieś rozczarowanie po nieudanym polowaniu, rozwiał się nawyk nerwowego oglądania się przez ramię, przez chwilę liczyły się tylko piegi na bladej twarzy młodzieńca — w świetle poranka wcale nie wydawały się Ulrikowi prozaiczne, a wręcz przeciwnie, układały się na jego bladej skórze w gwieździste konstelacje. Mógłbym mu pokazać gwiazdy - przemknęło mu przez myśl. To, jak pięknie lśnią nad lasem z dala od Midgardu. Wraz z tą myślą i spojrzeniem nieznajomego coś w nim pękło. Oczy stały się lekko mgliste, na policzki wpełzł rumieniec (co najmniej jakby rozmówca Halle od lat nie ciągnął za rękę żadnej panny w barze, jakby wcale nie zachowywał się i nie peszył jak na jego lata przystało), a na usta zadowolony półuśmiech. Zapamiętałby go, to musiało coś znaczyć.
- Widziałeś kiedyś gwiazdy? - wypalił głupio (nieświadom, że rozmawia z upadłą gwiazdą), choć powinien spytać go o imię. - Takie prawdziwe. Nie nad miastem, w lesie. - wytłumaczył prędko, a choć powinien bardziej zawstydzić się idiotycznego tekstu to speszenie rozmyło się gdzieś w oddechu nieznajomego i cieple jego ciała i woni wetywerii. - Jak masz na imię? - zamruczał, choć zwykle to on przedstawiał się pierwszy i poświęcał sekundę na to, by przemyśleć jakim imieniem i nazwiskiem się przedstawia. - Jestem Ulrik. - tym razem nie myślał o tym ani chwili, słowa spłynęły same.
- Och. Rozumiem. - wybąkał, gdy rozmówca przyznał się do słabej głowy. Co prawda nie rozumiał, samemu rzadko robił głupoty (nie licząc chwil, w których nie chciał się zabić i rzucał z nożem na przełożonego) i miał stosunkowo mocną głowę (choć słabszą od Mag...nie, nie będzie o nim myślał, a w nowym towarzystwie okazało się to zaskakująco łatwe), ale coś wypływającego z głębi jego serca kazało mu przytakiwać słowom i życzeniom tego galera. - Och, rozumiem! - powtórzył pewniej, z gorączkowym żalem, który mógł podpowiedzieć Hallemu, że kłamstwo uderzyło w czułą strunę. - Tak prawdziwie złamane, prawda? - wywnioskował, kiwając głową z gorzkim uśmiechem. Prawdziwie, z pewnością, inaczej biedak nie upijałby się na schodach. - Nie ma się czego wstydzić, ja nie mogę otrząsnąć się od lat z takiego jednego... - takiego jednego, pochodził z konserwatywnemu domu i rzadko kiedy mówił komukolwiek o swojej miłości, chyba n i g d y nie mówił o tym nieznajomym, ale temu chciał powiedzieć. Chciał, żeby spojrzał na niego i n a c z e j, tak jak patrzył teraz na niego Ulrik — starając się nie robić tego nazbyt nachalnie, wszak to świństwo wykorzystywać czyjeś złamane serce.
Ale mógł go przecież odprowadzić do domu.
To nic nie znaczyło, prawda?
Albo mogło znaczyć wszystko.
- Chodźmy, odprowadzę cię… - obiecał miękko, wyciągając do młodzieńca ramię — niechętnie wypuszczał go z objęć, ale przynajmniej wciąż był blisko. Bezbrzeżnie skupiony na jego profilu i drodze do domu, szedł tuż obok niego — nie chcąc zostać nawet o krok z tyłu — a choć krowi ogon majaczył mu na granicy wzroku, to umysł uprzedzonego do odmieńców byłego łowcy dzielnie wypierał ten obraz; bo Ulrik chciał widzieć tylko zagubionego i zabójczo przystojnego galdra, pokrewną duszę o złamanym sercu.
- Ile trwa to twoje złamane serce? - zagaił po drodze, nieświadom, że na randkach absolutnie nie wolno rozmawiać o takich sprawach. Nie chodził w końcu na randki — gdy jeszcze spotykał się z dziewczynami z akademii nikt nie złamał mu serca, z Magnusem nie rozmawiał o takich sprawach, a po Magnusie nie być już nic. - Moje... ech, nigdy nie wierz ludziom, którzy każą ci zapomnieć ot tak, bo o niektórych się nie da. Pewnie tak jest, gdy jest się czyimś pierwszym - paplał, całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego, ale właściwie i po co? Niepotrzebnie się tego wszystkiego wstydził, serce waliło mu mocno i mógł otworzyć przed nieznajomym duszę, był wszak tam wdzięcznym słuchaczem — i Ulrik naiwnie liczył, że przecież odpłaci się taką samą szczerością. Weszli do mieszkania, a słodycz wetywerii splotła się z czymś innym, czymś mgliście znajomym — czymś, co sprawiało, że Ulrik czuł się dobrze. Zbyt dobrze. Zerknął na nieznajomego z nagłym niepokojem. - Wiesz, ja nigdy... w sensie nie chodzę z ludźmi do domów, właściwie to moja najlepsza pierwsza randka była w lesie, ale... chodzi o to, żebyś nie myślał, że... po prostu cię odprowadziłem, ale mogę zostać. - zastrzegł, nie chcąc, by uznał go za natręta i sądząc, że to stąd bierze się ten dziwny niepokój. Nie. Jeszcze kilka wdechów, a Enger zrozumiał — dzięki nadwrażliwym nozdrzom, jedynej zalecie jego obecnej doli — że gdzieś tutaj przelana była krew. Zamrugał, ale siedział już na kanapie — kiedy właściwie się tu znalazł? — i niegrzecznie byłoby dopytywać albo wyjść. Rozejrzał się po mieszkaniu wzrokiem wciąż mglistym, ale spojrzenie wyostrzyło się nagle, gdy tylko padło na kolekcję ostrych noży.
Jeden z nich wyglądał dziwnie znajomo. Bardzo znajomo, bo takich broni się nie zapomina; ale to na pewno tylko przypadek, tamten nóż przepadł wraz z Magnusem i znając Eggena pewnie wylądował w rowie albo porzucony w czyiś trzewiach (trzewiach jakiejś zmory, Ulrik czasami chciał wierzyć, że Magnus nie zabijał bez powodu)…
...ale — Ulrik zawiesił spojrzenie i myśli na nożach, przez chwilę nie reagując na obecność ani słowa towarzysza — wielu łowców Gleipniru mogło mieć taki nóż. Serce zabiło mu szybciej, co jeśli to pułapka?
- Słuchaj, ja... lepiej już pójdę. - odwrócił się do Halle i dopiero wtedy jego wzrok ześlizgnął się na jego ogon i dopiero wtedy zdębiał, bo przecież nie był mężczyzna chodzącym do mieszkań z huldrekallami, ale najwyraźniej właśnie to zrobił, a młodzieniec wciąż —pomimo tej całej nieludzkości, pomimo wszystkiego, co o takich Ulrikowi wpajano — wyglądał zbyt dobrze, zbyt uroczo, zbyt przystojnie i pachniał zbyt słodko.
Musiał stąd iść, ale nie ruszył się z miejsca.
Halle Skov
Re: 26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Wto 21 Maj - 23:36
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Gwiazdy.
Resztkami sił powstrzymał śmiech, choć ten, który próbował przecisnąć się teraz przez jego gardło, był szczery i błogi, niemal ciepły na języku, kiedy rozlewał się pod naporem krótkiego uśmiechu. Widział wiele gwiazd — ludzie zawsze chcieli mu je pokazywać. Gwiazdy nad lasami, księżyce w pełni, zachody słońca przy krańcu łąki i wschody na zimnych plażach. Chcieli pokazywać mu ogrody pełne pudrowych piwonii i bielone domy nad wielkimi jeziorami, w których weekendami nocowały ich dzieci, wielkie pałace, jasne apartamenty, europejskie miasta, o których słyszał jedynie w filmach. Za każdym razem myśleli, że są jedyni i pierwsi — za każdym razem byli pewni, że robią na nim wrażenie i że on, w tamtym krótkim momencie przecież szczerze im oddany, uwierzy w ich wielkie obietnice i będzie wypatrywał ich rozkochanymi oczami. Był wszak dobrym aktorem, kiedy należało grać miłość. Pokażę ci kontynent jeżeli będziesz chciał — powiedział mu kiedyś któryś z nich, kiedy Halle dojadał kupioną przez niego kolację składającą się ze zbyt wielu drogich deserów i jeszcze droższych kieliszków wina. Świat poza Midgardem, piękniejszy świat. Niceę, Pragę, Wenecję, co tylko byś zechciał. Uśmiechał się wtedy, kłamliwie lecz pięknie i pozwalał mu łapać się za dłoń, pozwalał mu obiecywać, choć tamte bajkowe słowa niewiele oznaczały. Wszyscy malowali przed nim lepsze światy i niebo pełne gwiazd, tym razem jednak Halle pierwszy raz poczuł, że mężczyzna ze schodów mówił szczerze. Jego głos był czysty i przyjemny, nie było za nim nic poza tamtym pytaniem. Prawdziwe gwiazdy, w lesie.
— Nie. Spędziłem całe życie w mieście — skłamał krótko, planował jednak robić to cały wieczór, może nawet całą noc, słowa wypłynęły więc z niego z równą pewnością, jak gdyby wyznawał mu cudzą prawdę, a nie własne kłamstwo. — Kai — obce imię wydało się nagle dziwnie bliskie. Nie pamiętał, skąd je znał, usłyszał je chyba od jednego z chłopców w barze, krótkie i nieistotne, łatwe do zapamiętania i jeszcze łatwiejsze do zapomnienia. — Strasznie dużo mówisz, Ulriku — zachichotał w odpowiedzi na jego pytania, choć ich brzmienie wywołało w nim krótkie drgnienie zdenerwowania, napięcie mięśni przy nikłym dźwięku zainteresowania. — Nie wstydzę się — skwitował jeszcze, szukając sposobu, by zamknąć niewygodny temat, a wzrok na kilka chwil uciekł dalej, gdzieś w bladość nieba przed nimi.
Jego towarzystwo okazało się bardziej przyjemne, niż Halle chciałby przyznać. Jego bliskość była ciepła i zaskakująco bezpieczna, jego ubrania i włosy pachniały lasem i dymem, głos miał kojące brzmienie, niskie i miękkie, pozbawione zaostrzonej wrogości, której zwykle spodziewał się po ludziach, których prowadził nad ranem do domu. Pozwalał mu mówić, czuł na sobie jego spojrzenie, ujmujaco zawstydzone, pasujące do słów, które krążyły jak zagubione, urywając w połowie wyznania. Kącik ust drgnął mu w uśmiechu, kiedy ulica zwęziła się w ciemną wstęgę znajomej okolicy.
Mieszkanie powitało ich ciepłym mrokiem, zapachem wody kolońskiej i przyjemnym trzaśnięciem zamka. Halle wciąż słyszał w głowie echo tamtego pytania, na które odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion. Wolał słuchać jego opowieści — była zabawna. To w jaki sposób wylewały się z niego emocje, wszystkie te ckliwe historie o jego miłości, wszystkie te szczere wyznania, na które nie zdobyłby się nikt w towarzystwie obcej osoby. W półmroku mieszkania Halle poczuł się jeszcze pewniej, Ulrik tymczasem zdawał się sypać i kruszyć prosto na wełniany dywan. Obrócił się w jego stronę akurat kiedy ten siadał na kanapie, posłusznie usiadł więc obok, nieco zbyt blisko, wspierając podbródek na jego ramieniu.
— Nie wychodź — szepnął, pozwalając by ciepły oddech dotknął płatka ucha. Jego dłoń sięgnęła tymczasem wyżej, aż do bliskiego policzka. Poczuł szorstkość zarostu, kiedy czule wodził po nim palcami. Twarz miał nadal mgliście zadowoloną, leniwy, koci uśmiech odbijał się w rozjaśnionym spojrzeniu. — Jesteś taki… zraniony, prawda? Czekałeś aż będziesz mógł komuś o tym opowiedzieć. Ta twoja miłość siedzi w tobie jak drzazga i boli, kiedy próbujesz uciekać — mówił, omijając zręcznie wszelkie pytania i wszystkie nici tej rozmowy, które mogłyby prowadzić do niego samego. Wygodniej było uczepić się jego słabości i tych rozmarzonych oczu błędnie sunących wzdłuż jego profilu, znajomych przebłysków zauroczenia, które nauczył się wyłapywać nawet w ciemności w sposób, w jaki inni ludzie rozpoznają ślepia dzikich zwierząt. Nie zauważył jednak momentu, w którym wzrok Ulrika uciekł, być może z czystej głupoty, być może dlatego, iż sam był jedynie pijany, zmęczony i zdesperowany; chciał wygrać dzisiaj chociaż raz, zamknąć całą przeklętą noc w sposób, który będzie przypominał szczęśliwe zakończenie. — Zostań ze mną. Nie chcę być teraz sam — dodał jeszcze ciszej, odnajdując we własnych słowach nieprzyjemny zgrzyt prawdy. Nawet w bezpiecznych ścianach mieszkania Magnusa czuł ślad zimnego dreszczu na karku jak oddech koszmarów, które miały wrócić do niego tak jak mają w zwyczaju robić to choroby, potwory i duchy — każdej cholernej, samotnej nocy. — Możesz mówić… Opowiesz mi, co cię boli, a ja postaram się pomóc. — Uśmiechnął się szerzej, pochylając głowę tak, by policzek wspierał się o męskie ramie, a spojrzenie sięgało w górę, aż do bliskiej pary oczu. — Chcesz mnie pocałować?
Resztkami sił powstrzymał śmiech, choć ten, który próbował przecisnąć się teraz przez jego gardło, był szczery i błogi, niemal ciepły na języku, kiedy rozlewał się pod naporem krótkiego uśmiechu. Widział wiele gwiazd — ludzie zawsze chcieli mu je pokazywać. Gwiazdy nad lasami, księżyce w pełni, zachody słońca przy krańcu łąki i wschody na zimnych plażach. Chcieli pokazywać mu ogrody pełne pudrowych piwonii i bielone domy nad wielkimi jeziorami, w których weekendami nocowały ich dzieci, wielkie pałace, jasne apartamenty, europejskie miasta, o których słyszał jedynie w filmach. Za każdym razem myśleli, że są jedyni i pierwsi — za każdym razem byli pewni, że robią na nim wrażenie i że on, w tamtym krótkim momencie przecież szczerze im oddany, uwierzy w ich wielkie obietnice i będzie wypatrywał ich rozkochanymi oczami. Był wszak dobrym aktorem, kiedy należało grać miłość. Pokażę ci kontynent jeżeli będziesz chciał — powiedział mu kiedyś któryś z nich, kiedy Halle dojadał kupioną przez niego kolację składającą się ze zbyt wielu drogich deserów i jeszcze droższych kieliszków wina. Świat poza Midgardem, piękniejszy świat. Niceę, Pragę, Wenecję, co tylko byś zechciał. Uśmiechał się wtedy, kłamliwie lecz pięknie i pozwalał mu łapać się za dłoń, pozwalał mu obiecywać, choć tamte bajkowe słowa niewiele oznaczały. Wszyscy malowali przed nim lepsze światy i niebo pełne gwiazd, tym razem jednak Halle pierwszy raz poczuł, że mężczyzna ze schodów mówił szczerze. Jego głos był czysty i przyjemny, nie było za nim nic poza tamtym pytaniem. Prawdziwe gwiazdy, w lesie.
— Nie. Spędziłem całe życie w mieście — skłamał krótko, planował jednak robić to cały wieczór, może nawet całą noc, słowa wypłynęły więc z niego z równą pewnością, jak gdyby wyznawał mu cudzą prawdę, a nie własne kłamstwo. — Kai — obce imię wydało się nagle dziwnie bliskie. Nie pamiętał, skąd je znał, usłyszał je chyba od jednego z chłopców w barze, krótkie i nieistotne, łatwe do zapamiętania i jeszcze łatwiejsze do zapomnienia. — Strasznie dużo mówisz, Ulriku — zachichotał w odpowiedzi na jego pytania, choć ich brzmienie wywołało w nim krótkie drgnienie zdenerwowania, napięcie mięśni przy nikłym dźwięku zainteresowania. — Nie wstydzę się — skwitował jeszcze, szukając sposobu, by zamknąć niewygodny temat, a wzrok na kilka chwil uciekł dalej, gdzieś w bladość nieba przed nimi.
Jego towarzystwo okazało się bardziej przyjemne, niż Halle chciałby przyznać. Jego bliskość była ciepła i zaskakująco bezpieczna, jego ubrania i włosy pachniały lasem i dymem, głos miał kojące brzmienie, niskie i miękkie, pozbawione zaostrzonej wrogości, której zwykle spodziewał się po ludziach, których prowadził nad ranem do domu. Pozwalał mu mówić, czuł na sobie jego spojrzenie, ujmujaco zawstydzone, pasujące do słów, które krążyły jak zagubione, urywając w połowie wyznania. Kącik ust drgnął mu w uśmiechu, kiedy ulica zwęziła się w ciemną wstęgę znajomej okolicy.
Mieszkanie powitało ich ciepłym mrokiem, zapachem wody kolońskiej i przyjemnym trzaśnięciem zamka. Halle wciąż słyszał w głowie echo tamtego pytania, na które odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion. Wolał słuchać jego opowieści — była zabawna. To w jaki sposób wylewały się z niego emocje, wszystkie te ckliwe historie o jego miłości, wszystkie te szczere wyznania, na które nie zdobyłby się nikt w towarzystwie obcej osoby. W półmroku mieszkania Halle poczuł się jeszcze pewniej, Ulrik tymczasem zdawał się sypać i kruszyć prosto na wełniany dywan. Obrócił się w jego stronę akurat kiedy ten siadał na kanapie, posłusznie usiadł więc obok, nieco zbyt blisko, wspierając podbródek na jego ramieniu.
— Nie wychodź — szepnął, pozwalając by ciepły oddech dotknął płatka ucha. Jego dłoń sięgnęła tymczasem wyżej, aż do bliskiego policzka. Poczuł szorstkość zarostu, kiedy czule wodził po nim palcami. Twarz miał nadal mgliście zadowoloną, leniwy, koci uśmiech odbijał się w rozjaśnionym spojrzeniu. — Jesteś taki… zraniony, prawda? Czekałeś aż będziesz mógł komuś o tym opowiedzieć. Ta twoja miłość siedzi w tobie jak drzazga i boli, kiedy próbujesz uciekać — mówił, omijając zręcznie wszelkie pytania i wszystkie nici tej rozmowy, które mogłyby prowadzić do niego samego. Wygodniej było uczepić się jego słabości i tych rozmarzonych oczu błędnie sunących wzdłuż jego profilu, znajomych przebłysków zauroczenia, które nauczył się wyłapywać nawet w ciemności w sposób, w jaki inni ludzie rozpoznają ślepia dzikich zwierząt. Nie zauważył jednak momentu, w którym wzrok Ulrika uciekł, być może z czystej głupoty, być może dlatego, iż sam był jedynie pijany, zmęczony i zdesperowany; chciał wygrać dzisiaj chociaż raz, zamknąć całą przeklętą noc w sposób, który będzie przypominał szczęśliwe zakończenie. — Zostań ze mną. Nie chcę być teraz sam — dodał jeszcze ciszej, odnajdując we własnych słowach nieprzyjemny zgrzyt prawdy. Nawet w bezpiecznych ścianach mieszkania Magnusa czuł ślad zimnego dreszczu na karku jak oddech koszmarów, które miały wrócić do niego tak jak mają w zwyczaju robić to choroby, potwory i duchy — każdej cholernej, samotnej nocy. — Możesz mówić… Opowiesz mi, co cię boli, a ja postaram się pomóc. — Uśmiechnął się szerzej, pochylając głowę tak, by policzek wspierał się o męskie ramie, a spojrzenie sięgało w górę, aż do bliskiej pary oczu. — Chcesz mnie pocałować?
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Magnus Eggen
Re: 26.05.2001 – Salon – M. Eggen, U. Enger & H. Skov Pon 1 Lip - 1:28
Magnus EggenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Alta, Norwegia
Wiek : 36 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : Niegdyś łowca Gleipniru. Dziś przestępca — najemnik, lichwiarz, morderca, złowrogi duch Przesmyku Lokiego; wierny kundel służący człowiekowi, któremu zawdzięcza zaślepienie.
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź
Atuty : obrońca (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 36 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 5
Odgłos ciężkich kroków nucił złowrogą kołysankę, której pierwsze akordy wtłaczały w człowieka truciznę niepokoju — przestrachem nabiegały wszystkie spojrzenia umykające ku pęknięciom brudnego, szarego chodnika napełniającym mniejszym obrzydzeniem od zbrodni podążających cieniem za wysokim mężczyzną; niedawne dźwięki rozmów przemianowywano w najdelikatniejsze szepty niosące się przez ulicę wraz z pomrukiem ostrzeżenia, jakie pośród Przesmyku obezwładnionego zgęstniałą ciemnością, towarzyszyło pojawieniu się tych nielicznych jednostek, których wszyscy pragnęli za wszelką cenę unikać w tym i każdym kolejnym życiu oraz wcieleniu. Operowanie taką tożsamością, otulenie efemerycznością zmieniających się nastrojów oscylujących zawsze pomiędzy rozpiętością skrzydeł szaleństwa oraz okrucieństwa, odnajdywanie ukojenia w przemocy będącej niczym remedium dla bolesnych opiłków wgryzających się podskórnie w rachityczne szczątki kruszejącego serca dawno zmarłego, jeśli nie liczyć pojedynczych odruchów wycelowanych w Asterin i irytującego, chociaż wciąż ważnego gówniarza przygarniętego wbrew nawoływaniom zdrowego rozsądku, bywało niełatwe, jednak norweski kundel opanował tę sztukę do perfekcji’ po prostu był sobą.
Wkraczając w mroczny labirynt wąskich uliczek pozwolił milczeniu osiąść na ramionach.
Wcześniejsze obrażenia, tylko częściowo zaleczone niezrównanymi zdolnościami młodszej siostry, wydawały się dziwnie wyblakłe w porównaniu ze słowami oraz obietnicami jakie poprzedniej nocy wypowiedziano na tle konającego portu. Wciąż odczuwał dyskomfort świeżych, jątrzących przy gwałtownym ruchu poranionych płatów skóry ukrytych pod bandażami, jednak w obliczu nadchodzących zmian — szczególnie wojny, jaką zamierzał wypowiedzieć człowiekowi, któremu od dawna zamierzał poderżnąć gardło — wydarzenia z targów przypominały niewiele znaczące wtrącenie do poważnej rozmowy. Wszystkie rany prędzej czy później powinny się wygoić, za to od blizn nikt nie umierał i właśnie z tą myślą wślizgnął się do ponurej kamienicy uchodzącej wśród miejscowych za nawiedzoną; możliwe, że owe opowieści o demonach złaknionych świeżej, szkarłatnej posoki wypełniającej żyły oraz arterie, narodziły się wraz z pojawieniem się Eggena w owym miejscu, chociaż nikt nie odważyłby się wyrzec tego wprost, bowiem jego tożsamość pozostawała tajemnicą i jedynie charakterystyczna woń krwi podążająca śladem bezimiennego mężczyzny o zimnych oczach oraz szerokich ramionach świadczyła o przynależności do najmroczniejszych odcieni zaślepienia, które przerażało nawet męty zamieszkujące Przesmyk.
Wspinał się schodami przez ciemność i chłód.
Wyczuwał drżenie Czujki zawieszonej na szyi starym przyzwyczajeniem, pozwalając sobie na bezgłośnie westchnienie, bowiem napotkanie Halle we własnych czterech ścianach, co już dawno sięgnęło przebrzydłej regularności, jaką wreszcie zaakceptował i bez zająknięcia znosił towarzystwo głośnego huldrekalla, właśnie teraz było ostatnią rzeczą, której pragnął. Potrzebował przede wszystkim odpoczynku oraz zmiany zakrwawionych opatrunków dodatkowo przeżartych słabo wietrzejącą wonią spalenizny zatrzymanej częściowo jeszcze we włosach i wgryzionej swądem w bladość skóry, w zawiłe ornamenty tatuaży wtłoczonych w przeszłości tuszem w ciało, w materiał znoszonych ubrań towarzyszących tak w Danii, co już w Midgardzie świeżo po powrocie.
Potrzebował ciszy, by usłyszeć własne myśli.
Potrzebował samotności, w której wszystko nabrałoby konturów przyszłości, teraz jeszcze zawieszonej w niepewności kolejnego kroku, jednak wkrótce rzeczywistość uwypukli przed ludźmi dokąd zmierzał od początku, dźwigając na barkach świadomość, że prędzej czy później dotrze do miejsca, skąd nie będzie mógł zawrócić, jednak Czujka wibrowała z zaciekłą intensywnością, dlatego ponowne westchnienie, tym razem sięgające rejestru muskającego ludzkiego ucha, wypełniło przestrzeń obskurnych schodów miedzy drugim a trzecim piętrem.
Wiedział, że drzwi będą otwarte z kilku powodów — przede wszystkim nikt nie docierał do ostatniego mieszkania, w każdym razie nie z własnej woli i nie o tej porze, nie w godzinę duchów, jak niegdyś zażartował Halle albo Asterin, może nawet sam Magnus, a może ktoś należący do wąskiego kręgu zaufanych podwładnych; nie potrafił przywołać w pamięci dokładnie tamtej zamierzchłej sytuacji, chociaż jej cząstkę przechowywał pod sklepieniem czaszki wraz z kiełkującym poirytowaniem, bowiem pulsacja naszyjnika nabrała wyjątkowej niecodzienności, co świadczyło o jednym. W salonie napotka więcej osób i podświadomie pozwolił mięśniom na napięcie, kiedy klamka stęknęła pod ciężarem dłoni.
— Naprawdę nie masz wstydu, gówniarzu… — ze słów skapywało rozgoryczenie.
Wiedziony bezwarunkowym odruchem odnalazł sylwetkę chłopaka we własnym salonie, pragnąc samym spojrzeniem zakończyć nierozpoczętą dyskusję, byle pozbyć się nieznajomego pochwyconego przez Halle z naturalnością w rozrzucone sieci, co napawało zalążkiem gniewu i przez sekundę w Norwegu wezbrało rozgoryczenie za ponowne złamanie złożonej obietnicy, za niewygasłe przyzwyczajenia, za powroty do nawyków kogoś, kto usiłuje przeżyć na ulicy w jedyny znany sobie sposób; przy tym
n i e b e z p i e c z n y
ł a t w y
jak łatwo ukradzione bądź rzadziej zarobione pieniądze, chociaż wielokrotnie kazał mu przestać, jednak przy kolejnym kroku podkreślonym stęknięciem podłogi znieruchomiał i poczuł z nieludzką intensywnością, jak teraźniejszość rozdrapuje pozornie zabliźnione blizny przeszłości, którą przecież usiłował nieudolnie pogrzebać pośród zawalonych korytarzy pamiętania, gdzie przepadło wiele wspomnień. Wieloletnie pragnienie wyrzucenia własnych uczuć przez okno w akcie gwałtownej defenestracji zgasło bezpowrotnie w tej chwili, bowiem uczucia tkwiły tuż przed nim, zmaterializowane w ludzkim ciele, w twarzy nawiedzającej jedynie w snach, gdzie powinni pozostać, przecież dawno podjęli decyzję i rozeszli się w przeciwległych kierunkach.
Dlaczego tu jesteś?, wydawały się mówić oczy pozornie malowane beznamiętną czernią, jedynie pojedyncze refleksy ciepłego brązu udowadniały człowiekowi, że gdzieś na labiryncie żył oraz pajęczynach arterii istniało życie. W rzeczywistości żadne słowo nie wydobyło się zza kurtyny zaciśniętych ust; Magnus poczuł dziwne zawieszenie pomiędzy światami — nie był ani w przeszłości, ani w rozgrywanej w przestrzeni czterech ścian teraźniejszości, trochę tak jakby tkwił w odrealnionej rzeczywistości, balansował niebezpiecznie nad przepaścią odmiennego wszechświata, w którym mogli być własnym przeznaczeniem, w którym wszystko potoczyłoby się inaczej, i chyba jakaś niewielka cząstka drgająca niepewnie w rejonie tkanek budujących serce wystukała dawno zakurzoną melodię, chociaż nic nie było takie, jak dawniej. Przede wszystkim dwójka mężczyzn uwięzionych we własnych spojrzeniach. Pragnął wiele, jednak nie mógł nic, szczególnie teraz i w zarysowaniu jednoznacznej sytuacji, co podburzyło rozgoryczenie, dlatego wybrał wygodne stwarzanie pozorów, sięgnął fałszywej, zakłamanej wściekłości, niestety i ta próba zakończyła się niepowodzeniem.
— Zostaw. Go.
Wycedził tylko z trudem, chociaż ciężko było powiedzieć, do którego z nich właściwie się zwracał; pewne było, że Halle jeszcze nigdy, nawet przez sekundę, nie widział go takim, ponieważ nie poznał człowieka istniejącego wcześniej, strawionego nieugaszonym ogniem dawnego życia, do jakiego niegdysiejszy łowca Węzła podążał jedynie w samotności bądź śnionych koszmarach, o jakich nikomu nie opowiadał.
T e r a z.
D z i ś.
Czy jednak — k i e d y ś ?
Co właściwie powinien zrobić oraz jak postąpić, w którym kierunku podążyć, jakiego rozwiązania się pochwycić, czy uwierzyć w żałosne zawodzenie okaleczonego organu bijącego w piersi, czy sięgnąć bezwzględności wkomponowanej wraz z Pieczęcią Lokiego w alabastrową skórę prawej dłoni podświadomie zaciśniętej w pięść, pytań nawarstwiało się, niestety żadna odpowiedź nie nadchodziła.
Świat przystanął ponownie, jak uczynił kilka lat temu.
Zatrzymał w półkroku.
Zawiesił machinę gigantycznego koła życia oraz śmierci, przypadku i przeznaczenia.
Była nas piątka — prawda, Ulriku?;a może tylko dwójka;
im dłużej wpatrywał się w człowieka, dla którego niegdyś podpaliłby świat, tym mniej wiedział. Ale — słyszał niewyraźny szelest myśli, dźwięk splątanych pod sklepieniem czaszki szeptów przeznaczonych jedynie swym demonom — przecież spopieliłeś świat, zapomniałeś? Podłożyłeś ogień, który strawił każdego…
I rzeczywiście tak było, wciąż pamiętał i prawdopodobnie nie zdoła zapomnieć, najwyraźniej wszechświat również zamierzał przypominać, przetykając obraną ścieżkę z sylwetkami fantasmagorii oraz półprzezroczystych reminiscencji ludzi, których wraz za sobą pociągnął w nieprzeniknioną ciemność. Kolejne znaki zapytania wyrosły z niesłychaną naturalnością, kiedy prześlizgnął się spojrzeniem z sylwetki mężczyzny na Halle tkwiącego w ramie tego samego obrazu, chociaż nieświadomego wielobarwnego tła zamalowanego czarnymi akwarelami siedem lat wcześniej.
— Chodź.
Tym razem polecenie było jasne, a lekkie przekrzywienie głowy i wskazanie podbródkiem miejsca przy własnym boku jednoznaczne ze słowem skierowanym do gówniarza.
Wkraczając w mroczny labirynt wąskich uliczek pozwolił milczeniu osiąść na ramionach.
Wcześniejsze obrażenia, tylko częściowo zaleczone niezrównanymi zdolnościami młodszej siostry, wydawały się dziwnie wyblakłe w porównaniu ze słowami oraz obietnicami jakie poprzedniej nocy wypowiedziano na tle konającego portu. Wciąż odczuwał dyskomfort świeżych, jątrzących przy gwałtownym ruchu poranionych płatów skóry ukrytych pod bandażami, jednak w obliczu nadchodzących zmian — szczególnie wojny, jaką zamierzał wypowiedzieć człowiekowi, któremu od dawna zamierzał poderżnąć gardło — wydarzenia z targów przypominały niewiele znaczące wtrącenie do poważnej rozmowy. Wszystkie rany prędzej czy później powinny się wygoić, za to od blizn nikt nie umierał i właśnie z tą myślą wślizgnął się do ponurej kamienicy uchodzącej wśród miejscowych za nawiedzoną; możliwe, że owe opowieści o demonach złaknionych świeżej, szkarłatnej posoki wypełniającej żyły oraz arterie, narodziły się wraz z pojawieniem się Eggena w owym miejscu, chociaż nikt nie odważyłby się wyrzec tego wprost, bowiem jego tożsamość pozostawała tajemnicą i jedynie charakterystyczna woń krwi podążająca śladem bezimiennego mężczyzny o zimnych oczach oraz szerokich ramionach świadczyła o przynależności do najmroczniejszych odcieni zaślepienia, które przerażało nawet męty zamieszkujące Przesmyk.
Wspinał się schodami przez ciemność i chłód.
Wyczuwał drżenie Czujki zawieszonej na szyi starym przyzwyczajeniem, pozwalając sobie na bezgłośnie westchnienie, bowiem napotkanie Halle we własnych czterech ścianach, co już dawno sięgnęło przebrzydłej regularności, jaką wreszcie zaakceptował i bez zająknięcia znosił towarzystwo głośnego huldrekalla, właśnie teraz było ostatnią rzeczą, której pragnął. Potrzebował przede wszystkim odpoczynku oraz zmiany zakrwawionych opatrunków dodatkowo przeżartych słabo wietrzejącą wonią spalenizny zatrzymanej częściowo jeszcze we włosach i wgryzionej swądem w bladość skóry, w zawiłe ornamenty tatuaży wtłoczonych w przeszłości tuszem w ciało, w materiał znoszonych ubrań towarzyszących tak w Danii, co już w Midgardzie świeżo po powrocie.
Potrzebował ciszy, by usłyszeć własne myśli.
Potrzebował samotności, w której wszystko nabrałoby konturów przyszłości, teraz jeszcze zawieszonej w niepewności kolejnego kroku, jednak wkrótce rzeczywistość uwypukli przed ludźmi dokąd zmierzał od początku, dźwigając na barkach świadomość, że prędzej czy później dotrze do miejsca, skąd nie będzie mógł zawrócić, jednak Czujka wibrowała z zaciekłą intensywnością, dlatego ponowne westchnienie, tym razem sięgające rejestru muskającego ludzkiego ucha, wypełniło przestrzeń obskurnych schodów miedzy drugim a trzecim piętrem.
Wiedział, że drzwi będą otwarte z kilku powodów — przede wszystkim nikt nie docierał do ostatniego mieszkania, w każdym razie nie z własnej woli i nie o tej porze, nie w godzinę duchów, jak niegdyś zażartował Halle albo Asterin, może nawet sam Magnus, a może ktoś należący do wąskiego kręgu zaufanych podwładnych; nie potrafił przywołać w pamięci dokładnie tamtej zamierzchłej sytuacji, chociaż jej cząstkę przechowywał pod sklepieniem czaszki wraz z kiełkującym poirytowaniem, bowiem pulsacja naszyjnika nabrała wyjątkowej niecodzienności, co świadczyło o jednym. W salonie napotka więcej osób i podświadomie pozwolił mięśniom na napięcie, kiedy klamka stęknęła pod ciężarem dłoni.
— Naprawdę nie masz wstydu, gówniarzu… — ze słów skapywało rozgoryczenie.
Wiedziony bezwarunkowym odruchem odnalazł sylwetkę chłopaka we własnym salonie, pragnąc samym spojrzeniem zakończyć nierozpoczętą dyskusję, byle pozbyć się nieznajomego pochwyconego przez Halle z naturalnością w rozrzucone sieci, co napawało zalążkiem gniewu i przez sekundę w Norwegu wezbrało rozgoryczenie za ponowne złamanie złożonej obietnicy, za niewygasłe przyzwyczajenia, za powroty do nawyków kogoś, kto usiłuje przeżyć na ulicy w jedyny znany sobie sposób; przy tym
ł a t w y
jak łatwo ukradzione bądź rzadziej zarobione pieniądze, chociaż wielokrotnie kazał mu przestać, jednak przy kolejnym kroku podkreślonym stęknięciem podłogi znieruchomiał i poczuł z nieludzką intensywnością, jak teraźniejszość rozdrapuje pozornie zabliźnione blizny przeszłości, którą przecież usiłował nieudolnie pogrzebać pośród zawalonych korytarzy pamiętania, gdzie przepadło wiele wspomnień. Wieloletnie pragnienie wyrzucenia własnych uczuć przez okno w akcie gwałtownej defenestracji zgasło bezpowrotnie w tej chwili, bowiem uczucia tkwiły tuż przed nim, zmaterializowane w ludzkim ciele, w twarzy nawiedzającej jedynie w snach, gdzie powinni pozostać, przecież dawno podjęli decyzję i rozeszli się w przeciwległych kierunkach.
Dlaczego tu jesteś?, wydawały się mówić oczy pozornie malowane beznamiętną czernią, jedynie pojedyncze refleksy ciepłego brązu udowadniały człowiekowi, że gdzieś na labiryncie żył oraz pajęczynach arterii istniało życie. W rzeczywistości żadne słowo nie wydobyło się zza kurtyny zaciśniętych ust; Magnus poczuł dziwne zawieszenie pomiędzy światami — nie był ani w przeszłości, ani w rozgrywanej w przestrzeni czterech ścian teraźniejszości, trochę tak jakby tkwił w odrealnionej rzeczywistości, balansował niebezpiecznie nad przepaścią odmiennego wszechświata, w którym mogli być własnym przeznaczeniem, w którym wszystko potoczyłoby się inaczej, i chyba jakaś niewielka cząstka drgająca niepewnie w rejonie tkanek budujących serce wystukała dawno zakurzoną melodię, chociaż nic nie było takie, jak dawniej. Przede wszystkim dwójka mężczyzn uwięzionych we własnych spojrzeniach. Pragnął wiele, jednak nie mógł nic, szczególnie teraz i w zarysowaniu jednoznacznej sytuacji, co podburzyło rozgoryczenie, dlatego wybrał wygodne stwarzanie pozorów, sięgnął fałszywej, zakłamanej wściekłości, niestety i ta próba zakończyła się niepowodzeniem.
— Zostaw. Go.
Wycedził tylko z trudem, chociaż ciężko było powiedzieć, do którego z nich właściwie się zwracał; pewne było, że Halle jeszcze nigdy, nawet przez sekundę, nie widział go takim, ponieważ nie poznał człowieka istniejącego wcześniej, strawionego nieugaszonym ogniem dawnego życia, do jakiego niegdysiejszy łowca Węzła podążał jedynie w samotności bądź śnionych koszmarach, o jakich nikomu nie opowiadał.
T e r a z.
D z i ś.
Czy jednak — k i e d y ś ?
Co właściwie powinien zrobić oraz jak postąpić, w którym kierunku podążyć, jakiego rozwiązania się pochwycić, czy uwierzyć w żałosne zawodzenie okaleczonego organu bijącego w piersi, czy sięgnąć bezwzględności wkomponowanej wraz z Pieczęcią Lokiego w alabastrową skórę prawej dłoni podświadomie zaciśniętej w pięść, pytań nawarstwiało się, niestety żadna odpowiedź nie nadchodziła.
Świat przystanął ponownie, jak uczynił kilka lat temu.
Zatrzymał w półkroku.
Zawiesił machinę gigantycznego koła życia oraz śmierci, przypadku i przeznaczenia.
Była nas piątka — prawda, Ulriku?;
im dłużej wpatrywał się w człowieka, dla którego niegdyś podpaliłby świat, tym mniej wiedział. Ale — słyszał niewyraźny szelest myśli, dźwięk splątanych pod sklepieniem czaszki szeptów przeznaczonych jedynie swym demonom — przecież spopieliłeś świat, zapomniałeś? Podłożyłeś ogień, który strawił każdego…
I rzeczywiście tak było, wciąż pamiętał i prawdopodobnie nie zdoła zapomnieć, najwyraźniej wszechświat również zamierzał przypominać, przetykając obraną ścieżkę z sylwetkami fantasmagorii oraz półprzezroczystych reminiscencji ludzi, których wraz za sobą pociągnął w nieprzeniknioną ciemność. Kolejne znaki zapytania wyrosły z niesłychaną naturalnością, kiedy prześlizgnął się spojrzeniem z sylwetki mężczyzny na Halle tkwiącego w ramie tego samego obrazu, chociaż nieświadomego wielobarwnego tła zamalowanego czarnymi akwarelami siedem lat wcześniej.
— Chodź.
Tym razem polecenie było jasne, a lekkie przekrzywienie głowy i wskazanie podbródkiem miejsca przy własnym boku jednoznaczne ze słowem skierowanym do gówniarza.
p u r p o s e
— that's all any of us want now, every single one of us. Not answers, not Löve — just a reason to exist.
Ulrik Enger
Salon Wto 9 Lip - 23:03
Ulrik EngerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 32 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : łowca zwierząt, były łowca Gleipniru
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : wiewiórka
Atuty : siłacz (I), myśliwy (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
- Całe życie w mieście? Tym bardziej powinieneś kiedyś wyskoczyć na łono natury, to niedaleko... - zdziwił się, bo to w jakiś sposób straszne — ugrzęznąć w klaustrofobii uliczek Midgardu, nie widzieć nad sobą czystego nieba, nigdy nie oddychać pełnymi płucami w lesie i nie móc zachłysnąć się pięknem natury. Gdyby Ulrik zatrzymał się na chwilę, zrozumiałby, że chłopak pewnie dramatyzuje albo że samemu źle zinterpetował jego słowa. Wychowanie w mieście nie równało się przecież całkowitej izolacji od lasów i gwiazd, Ulrik to wiedział, ale nie myślał. Zamiast myśleć, czuł. Czuł, jak samemu dusił się w mieszkaniu Borumów, pod ostrzałem rozczarowanego spojrzenia ojca. Czuł, jak w lasach nauczył się oddychać pełną piersią i walczyć o swoje i k o c h a ć. Czuł, jak ciepły jest oddech nieznajomego i jak serce zaczyna bić szybciej gdy stają się znajomymi; jak melodyjnie brzmi Kai w jego ustach. Czuł, jak kąciki ust rozciągają mu się w mimowolnym uśmiechu. Czuł się potrzebny i w jakiś sposób ważny. I gdyby pomyślał przytomniej, uświadomiłby sobie, że chyba czuje za dużo i że to wszystko stoi w sprzeczności z ostrożnością, wedle której żył przez ostatnie lata. Ale nie chciał myśleć. Chciał czuć, bo od tak dawna sobie na to nie pozwalał. A może właśnie powinien, sobie na to pozwalać. Był dorosły, do cholery. Nie miał już nic do stracenia. Zamknął (czy aby na pewno?) pewien rozdział, a każde zbliżenie nie musiało (czy aby na pewno?) wiązać się z wielką miłością.
- Wszyscy mi to mówią. - speszył się lekko, dosłownie biorąc słowa o tym, że za dużo mówi. A potem uciekł wzrokiem na blade niebo (wypierając fakt, że Kai też chyba każe mu tyle nie gadać), bo uświadomił sobie, że już mu tego nie mówią. Mówili. Gdy miał się do kogo odzywać. A najczęściej mówił to Magnus, którego widmo wisiało nad nimi pomimo tego, jak desperacko Ulrik usiłował teraz o nim zapomnieć. Może to wczorajsze spotkanie z Eriksenem rozdrapało stare rany?
A może Ulrik po prostu nie potrafił — nic takiego — z nikim innym — bez myślenia o nim — niezależnie od tego, jak bardzo był samotny.
Przymknął oczy, usiłując nie myśleć o wspomnieniu lasu ani o oczach ciemnych jak noc; usiłując skupić się na tym, jak melodyjnie Kai wymawiał jego imię.
Nie wstydzę się — mówił Kai i Ulrik mu wierzył, bo samemu też chciał się nie wstydzić. Tego kim był, tego jaki był, ani nieostrożnej potrzeby bliskości — osłodzonej nieco świadomością, że niejako robił dzisiaj za rycerza na białym koniu, ocaliwszy chłopaka od żelaznych schodów i groźnej siły grawitacji.
Ta sama groźna siła grawitacji pociągnęła go na kanapę i nie wiedział już, co tak mocno przygważdża go w miejscu (bo przecież nie lekki dotyk palców Kaia, delikatny jak muśnięcia skrzydeł motyla i tak różny od—) i czemu powietrze zdaje się tak ciężkie, pachnące wetywerią i czymś jeszcze, czymś miłym i dobrym i kuszącym. Czuł też niepokojący zapach krwi, ale zanim sobie go uświadomił, zdołał się jeszcze na moment skupić na słowach i bliskości. Tyle, że bliskość wciąż go przerażała, a słowa — choć w jakiś sposób kojące — zabolały. Drgnął lekko, uciekł wzrokiem.
- Ja... - aż tak to po mnie widać? Od dawna żył głównie w lasach, stroniąc od ludzkiej uwagi i ludzkiego wzroku, próbując zgubić Gleipnir siedzący mu na ogonie. Od dawna nie pozwolił nikomu się sobie przyjrzeć. Magnus zawsze powtarzał mu, że jest otwartą kartą, ale nie wiedział, że aż tak — wciąż jeszcze błądząc wzrokiem po własnych dłoniach i po twarzy Kaia, wciąż nie dopuszczając do świadomości myśli, że to unikany spojrzeniem krowi ogon pozwala mu znaleźć właściwe słowa i wypowiedzieć je hipnotyzującym tonem. Przez chwilę, krótką i błogą chwilę, liczył się tylko wstyd Ulrika, ale i ekscytujące bicia ich serc. - Może faktycznie - wziął głęboki wdech, wciąż nieprzekonany do tego, co robi, ale znów zerknął w oczy Kaia i się w nich zatracił - czas zostawić przeszłość za sobą. - w jego obecności te słowa nie brzmiały absurdalnie, choć takie były. Ktoś z wyrokiem warga i zdrajcy nie zostawi nigdy przeszłości za sobą. Ulrik nie chciał — nie mógł — zostawić Magnusa za sobą; choć teraz niegdyś najbliższy mu człowiek był jedynie smutnym cieniem codzienności, słodko-gorzką intensywnością wspomnień, nieustannym wyrzutem sumienia.
Ale może mógłby zostawić to wszystko za sobą choćby na jedną noc.
Chciał—
— nie wiedział, czego chciał, ale pragnienia Kaia na krótką chwilę zdały się jego własnymi, płynnie splatając się z samotnością naznaczającą ostatnie lata życia warga.
- Też nie chcę być - dzisiaj, teraz, nigdy? - sam. - szepnął z bladym uśmiechem, ale wciąż marszczył bezradnie brwi, przytłoczony splotem uroku huldrekalla oraz naciskających na świadomość niewygodnych faktów: zapachu krwi, bliźniaczo znajomego noża, wczorajszego spotkania z Agnarem i tego, że Kai był całkiem nieznajomy, a przede wszystkim tego, że był huldrekallem. - Nie da się mówić i całować na raz... - zupełnie zagubiony, skupił się jedynie na tym konflikcie logicznym i otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale jego wzrok padł na pełne wargi Kaia i nagle nachylał się już do przodu. Nie wiedział, jak dobrze się całować, ale na szczęście nie myślał. Nie musiał też myśleć o tym, kogo całował najczęściej, bo Kai miał miękkie usta i gładkie policzki i te sytuacje były tak daleko jak to tylko możliwe i dzięki temu Ulrik mógł się skupić na delikatnych, niemalże nieśmiałych pocałunkach, a nie na tym, o którym tak bardzo chciał zapomnieć. I nie na tym, ża nawet teraz cały świat zdawał się pachnieć jak Magnus; jakby nawet powonienie go zdradziło i podsuwało mu fantomowe wspomnienia...
...aż nagle szczęknęły drzwi, a wspomnienia nabrały głosu, nie do pomylenia z żadnym innym.
Ulrik cofnął się od Kaia jak oparzony, błyskawicznie odsunął o prawie pół metra do tyłu, zupełnie oszołomiony i skołowany.
I w pierwszej chwili pomyślał, że faktycznie się pomylił, że to upiory przeszłości nie dają mu odpocząć; że ten słodki chłopak padł właśnie ofiarą jego niemożności zostawienia przeszłości za sobą.
- Przepra— zaczął, spoglądając na Kaia ze skruchą, bo choć zawsze bywał niezręczny na randkach z dziewczętami, to bardziej niezręcznie chyba nie mogło być.
Tyle, że mogło.
Ciężkie kroki.
Zapach, jeszcze intensywniejszy.
O n, materializujący się w salonie.
Szkarłat wstydu rozpływający się na szyi i policzkach; zostaw go wypowiedziane tak ostro, że nawet na zauroczonego mężczyznę podziałało jak sole trzeźwiące; lekkie zawroty głowy, gdy Ulrik zerwał się na równe nogi.
Nie patrzył już wcale na Kaia, zamiast tego utkwiwszy oczy wielkie jak spodki w n i m. Nie wspomnieniu, nie fantomie, poznałby go przecież wszędzie i zawsze, a z obezwładniającym wstydem mieszała się obezwładniająca ulga, bo stał tutaj, żywy i zdro—
- Jesteś ranny?! - wypalił (zanim pomyślał, jak zwykle), tonem bardziej przejętym niż u kogokolwiek, kto nie znałby Magnusa b l i ż e j. Nozdrza lekko mu zadrżały, wilcze zmysły nie mogły zignorować zapachu krwi. Nerwowym wzrokiem przesunął po jego sylwetce, potem po jego brodzie i pierwszych nitkach siwizny w kruczych włosach, by wreszcie — ostrożnie, prędko, niemal tchórzliwie — spojrzeć w ciemne jak noc oczy Norwega.
I zobaczył w nich cieplejsze, czekoladowe błyski i to na powrót złamało mu serce.
To nie tak miało być.
Nie tu.
Nie teraz.
Nie z kimś trzecim.
Na pewno nie przy kimś o krowim ogonie.
I wtedy, obok wstydu i ulgi i czegoś jeszcze, poczuł jeszcze złość; złość, którą uczono go pielęgnować i hodować w Gleipnirze; bo tylko złość może być tarczą, mówili, a Ulrik (pewnie w przeciwieństwie do Magnusa) łapczywie chłonął ich każde słowo i uważał na każdym wykładzie, bo był młodym chłystkiem i potrzebował rytmu i reguł. A dziś złamał te reguły. W domu Magnusa. A przed laty złamał te reguły dla Magnusa, albo Magnus złamał je dla niego, i spopielili razem swoją drużynę i swój świat i s i e b i e.
Nie umiałby teraz określić, czy jest zły na Kaia o krowim ogonie i na to jak wystawił go na pokuszenie; czy na to c o Magnus trzyma w swoim domu, czy na s i e b i e. Chyba przede wszystkim na siebie, ale jego myśli i policzki były zbyt gorące; a przywołanie do siebie j e g o zadziałało jak płachta na byka. Zamrugał z niedowierzaniem.
- To twój...?! - chłopak, kochanek, drugi ja? Żadne ze słów nie wydawało się właściwe, więc urwał, z goryczą w gardle, czując zazdrość do której nie miał prawa. Gdy miał jeszcze prawo do Magnusa, ten nie dawał mu powodów do zazdrości.
- I co to jest?! - odruchowo i całkowicie nierozsądnie chwycił sztylet, boleśnie znajomy sztylet, który leżał w salonie. Sztylet, którego Magnus powinien był się pozbyć. - Dlaczego trzymasz w domu to i huldrekalla? - zapytał, tonem sugerującym, jakoby huldrekall był taką samą rzeczą jak sztylet; choć tak naprawdę zarówno Kai, jak i przedmiot utożsamiający ich najboleśniejsze wspomnienie nie byli rzeczami. Tonem żałosnym, bezradnym, załamującym się trochę przy zawieszeniu zdania.
Ulrik, Magnus i Halle z tematu
- Wszyscy mi to mówią. - speszył się lekko, dosłownie biorąc słowa o tym, że za dużo mówi. A potem uciekł wzrokiem na blade niebo (wypierając fakt, że Kai też chyba każe mu tyle nie gadać), bo uświadomił sobie, że już mu tego nie mówią. Mówili. Gdy miał się do kogo odzywać. A najczęściej mówił to Magnus, którego widmo wisiało nad nimi pomimo tego, jak desperacko Ulrik usiłował teraz o nim zapomnieć. Może to wczorajsze spotkanie z Eriksenem rozdrapało stare rany?
A może Ulrik po prostu nie potrafił — nic takiego — z nikim innym — bez myślenia o nim — niezależnie od tego, jak bardzo był samotny.
Przymknął oczy, usiłując nie myśleć o wspomnieniu lasu ani o oczach ciemnych jak noc; usiłując skupić się na tym, jak melodyjnie Kai wymawiał jego imię.
Nie wstydzę się — mówił Kai i Ulrik mu wierzył, bo samemu też chciał się nie wstydzić. Tego kim był, tego jaki był, ani nieostrożnej potrzeby bliskości — osłodzonej nieco świadomością, że niejako robił dzisiaj za rycerza na białym koniu, ocaliwszy chłopaka od żelaznych schodów i groźnej siły grawitacji.
Ta sama groźna siła grawitacji pociągnęła go na kanapę i nie wiedział już, co tak mocno przygważdża go w miejscu (bo przecież nie lekki dotyk palców Kaia, delikatny jak muśnięcia skrzydeł motyla i tak różny od—) i czemu powietrze zdaje się tak ciężkie, pachnące wetywerią i czymś jeszcze, czymś miłym i dobrym i kuszącym. Czuł też niepokojący zapach krwi, ale zanim sobie go uświadomił, zdołał się jeszcze na moment skupić na słowach i bliskości. Tyle, że bliskość wciąż go przerażała, a słowa — choć w jakiś sposób kojące — zabolały. Drgnął lekko, uciekł wzrokiem.
- Ja... - aż tak to po mnie widać? Od dawna żył głównie w lasach, stroniąc od ludzkiej uwagi i ludzkiego wzroku, próbując zgubić Gleipnir siedzący mu na ogonie. Od dawna nie pozwolił nikomu się sobie przyjrzeć. Magnus zawsze powtarzał mu, że jest otwartą kartą, ale nie wiedział, że aż tak — wciąż jeszcze błądząc wzrokiem po własnych dłoniach i po twarzy Kaia, wciąż nie dopuszczając do świadomości myśli, że to unikany spojrzeniem krowi ogon pozwala mu znaleźć właściwe słowa i wypowiedzieć je hipnotyzującym tonem. Przez chwilę, krótką i błogą chwilę, liczył się tylko wstyd Ulrika, ale i ekscytujące bicia ich serc. - Może faktycznie - wziął głęboki wdech, wciąż nieprzekonany do tego, co robi, ale znów zerknął w oczy Kaia i się w nich zatracił - czas zostawić przeszłość za sobą. - w jego obecności te słowa nie brzmiały absurdalnie, choć takie były. Ktoś z wyrokiem warga i zdrajcy nie zostawi nigdy przeszłości za sobą. Ulrik nie chciał — nie mógł — zostawić Magnusa za sobą; choć teraz niegdyś najbliższy mu człowiek był jedynie smutnym cieniem codzienności, słodko-gorzką intensywnością wspomnień, nieustannym wyrzutem sumienia.
Ale może mógłby zostawić to wszystko za sobą choćby na jedną noc.
Chciał—
— nie wiedział, czego chciał, ale pragnienia Kaia na krótką chwilę zdały się jego własnymi, płynnie splatając się z samotnością naznaczającą ostatnie lata życia warga.
- Też nie chcę być - dzisiaj, teraz, nigdy? - sam. - szepnął z bladym uśmiechem, ale wciąż marszczył bezradnie brwi, przytłoczony splotem uroku huldrekalla oraz naciskających na świadomość niewygodnych faktów: zapachu krwi, bliźniaczo znajomego noża, wczorajszego spotkania z Agnarem i tego, że Kai był całkiem nieznajomy, a przede wszystkim tego, że był huldrekallem. - Nie da się mówić i całować na raz... - zupełnie zagubiony, skupił się jedynie na tym konflikcie logicznym i otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale jego wzrok padł na pełne wargi Kaia i nagle nachylał się już do przodu. Nie wiedział, jak dobrze się całować, ale na szczęście nie myślał. Nie musiał też myśleć o tym, kogo całował najczęściej, bo Kai miał miękkie usta i gładkie policzki i te sytuacje były tak daleko jak to tylko możliwe i dzięki temu Ulrik mógł się skupić na delikatnych, niemalże nieśmiałych pocałunkach, a nie na tym, o którym tak bardzo chciał zapomnieć. I nie na tym, ża nawet teraz cały świat zdawał się pachnieć jak Magnus; jakby nawet powonienie go zdradziło i podsuwało mu fantomowe wspomnienia...
...aż nagle szczęknęły drzwi, a wspomnienia nabrały głosu, nie do pomylenia z żadnym innym.
Ulrik cofnął się od Kaia jak oparzony, błyskawicznie odsunął o prawie pół metra do tyłu, zupełnie oszołomiony i skołowany.
I w pierwszej chwili pomyślał, że faktycznie się pomylił, że to upiory przeszłości nie dają mu odpocząć; że ten słodki chłopak padł właśnie ofiarą jego niemożności zostawienia przeszłości za sobą.
- Przepra— zaczął, spoglądając na Kaia ze skruchą, bo choć zawsze bywał niezręczny na randkach z dziewczętami, to bardziej niezręcznie chyba nie mogło być.
Tyle, że mogło.
Ciężkie kroki.
Zapach, jeszcze intensywniejszy.
O n, materializujący się w salonie.
Szkarłat wstydu rozpływający się na szyi i policzkach; zostaw go wypowiedziane tak ostro, że nawet na zauroczonego mężczyznę podziałało jak sole trzeźwiące; lekkie zawroty głowy, gdy Ulrik zerwał się na równe nogi.
Nie patrzył już wcale na Kaia, zamiast tego utkwiwszy oczy wielkie jak spodki w n i m. Nie wspomnieniu, nie fantomie, poznałby go przecież wszędzie i zawsze, a z obezwładniającym wstydem mieszała się obezwładniająca ulga, bo stał tutaj, żywy i zdro—
- Jesteś ranny?! - wypalił (zanim pomyślał, jak zwykle), tonem bardziej przejętym niż u kogokolwiek, kto nie znałby Magnusa b l i ż e j. Nozdrza lekko mu zadrżały, wilcze zmysły nie mogły zignorować zapachu krwi. Nerwowym wzrokiem przesunął po jego sylwetce, potem po jego brodzie i pierwszych nitkach siwizny w kruczych włosach, by wreszcie — ostrożnie, prędko, niemal tchórzliwie — spojrzeć w ciemne jak noc oczy Norwega.
I zobaczył w nich cieplejsze, czekoladowe błyski i to na powrót złamało mu serce.
To nie tak miało być.
Nie tu.
Nie teraz.
Nie z kimś trzecim.
Na pewno nie przy kimś o krowim ogonie.
I wtedy, obok wstydu i ulgi i czegoś jeszcze, poczuł jeszcze złość; złość, którą uczono go pielęgnować i hodować w Gleipnirze; bo tylko złość może być tarczą, mówili, a Ulrik (pewnie w przeciwieństwie do Magnusa) łapczywie chłonął ich każde słowo i uważał na każdym wykładzie, bo był młodym chłystkiem i potrzebował rytmu i reguł. A dziś złamał te reguły. W domu Magnusa. A przed laty złamał te reguły dla Magnusa, albo Magnus złamał je dla niego, i spopielili razem swoją drużynę i swój świat i s i e b i e.
Nie umiałby teraz określić, czy jest zły na Kaia o krowim ogonie i na to jak wystawił go na pokuszenie; czy na to c o Magnus trzyma w swoim domu, czy na s i e b i e. Chyba przede wszystkim na siebie, ale jego myśli i policzki były zbyt gorące; a przywołanie do siebie j e g o zadziałało jak płachta na byka. Zamrugał z niedowierzaniem.
- To twój...?! - chłopak, kochanek, drugi ja? Żadne ze słów nie wydawało się właściwe, więc urwał, z goryczą w gardle, czując zazdrość do której nie miał prawa. Gdy miał jeszcze prawo do Magnusa, ten nie dawał mu powodów do zazdrości.
- I co to jest?! - odruchowo i całkowicie nierozsądnie chwycił sztylet, boleśnie znajomy sztylet, który leżał w salonie. Sztylet, którego Magnus powinien był się pozbyć. - Dlaczego trzymasz w domu to i huldrekalla? - zapytał, tonem sugerującym, jakoby huldrekall był taką samą rzeczą jak sztylet; choć tak naprawdę zarówno Kai, jak i przedmiot utożsamiający ich najboleśniejsze wspomnienie nie byli rzeczami. Tonem żałosnym, bezradnym, załamującym się trochę przy zawieszeniu zdania.
Ulrik, Magnus i Halle z tematu