:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
Strona 1 z 2 • 1, 2
14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady
+2
Prorok
Nieznajomy
6 posters
Prorok
14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:36
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
14.02.2001
Wszyscy paraliście się magią zakazaną, a niektórzy z was na własnej skórze nawet, dowiedzieć się mogliście o tym, jak bolesne potrafi być obnoszenie się z nią w sytuacjach publicznych lub przynajmniej – szerzej poznanych. I chociaż wielu z was zgodziłoby się pewnie z koniecznością odczarowania i depenalizacji sztuk, po które sięgnęliście z takich czy innych powodów – nie pozostawiało złudzeń to, że wszystko czego dziś uświadczycie… Zdecydowanie nie pomoże wam w kształtowaniu lepszej pozycji Ślepców w społeczeństwie. Nim jednak wszystko zaczęło się sypać, każdy z was usłyszeć mógł kilka pełnych rozbawienia zdań. Munduru jakie nosili na sobie, wskazywały na to, że są Kruczymi Strażnikami. Ich młody wiek i mleko pod nosem, zapewne wskazywały na to, że znajdują się dopiero w stopniu rekruta… Rozmawiali, brodzili po kostki w śniegu, który o tej porze roku dawał się przecież wyraźnie we znaki i nie przejmowali się tym, by szybko dotrzeć do domu. Mieli czas, dobrze się bawili i tak samo jak wy, nie spodziewali się tego, że za chwilę zrzucą z dłoni rękawiczki, byle tylko próbować powstrzymać działania bezsprzecznie… Nielegalne.
Czwórka rekrutów Kruczej Straży, zatrzymała się na chwilę pod latarnią, gdy jeden przy pomocy zaklęcia zaczął podpalać papierosa. Drugi z nich, oparł się ramieniem o słup, byle tylko zacząć rozpowiadać przed znajomymi wcale nie zabawną wizję spędzenia czasu z jedną z młodszych rekrutek, którą łatwo byłoby przecież wykorzystać, a potem zmusić do przeniesienia do jednostki w innym mieście skandynawskim. Każdy z was posłyszeć to mógł, jeżeli chciał, przeczuwając już, że mroczna strona umysłu znajduje się również w głowach kogoś, kogo często stawiać można za wzór prawości – Kruczego Strażnika. Co jednak istotniejsze, a co być może zagłuszone już przez głośno grający gramofon w jednym z mieszkań w pobliżu skweru (W którym de Facto kręcić musiała się nielicha impreza…), dalsze słowa rekruta tego mogły wzbudzić wyraźne zaniepokojenie.
- Bardzo śmieszne, Hans – zwrócił się do kolegi tonem drwiącym. Ten jednak na twarzy posiadał jedynie zmieszanie.
- Co takiego? – wydawał się niepewny.
- Jak zwykle próbujesz mnie nastraszyć… To już na mnie nie działa – powiedział, jednak skoro wciąż patrzył na Hansa, skoro wciąż miał na oku jego dłonie… Jakim cudem te mogłyby zaciskać się na jego kostkach? Odynie…
- NA MŁOT THORA! – krzyknął Kruczy Strażnik, który upuszczając papierosa momentalnie odsunął się od poszkodowanego. Opuchnięte, sine palce, które zaciskały się wokół cholewki na kostkach przyjaciela, nie mogły być żartem… A ciało, które w momencie przywołania w pośpiechu kuli światła, objawiło się ich oczom, przypominało spuchniętą, martwą twarz mężczyzny, o którego zaginięciu mieli okazję niedawno posłyszeć.
Gdzieś z bocznej uliczki posłyszeć się dało szum i… Jakby stukot kości? Kruczy Strażnik pochwycony przez ożywionego trupa obalił się, próbując postawić krok wbrew woli silnego nieumarłego. Jego przyjaciele odsunęli się na odpowiednią odległość. Brak dowódcy jednak czy jakiegokolwiek doświadczonego pracownika Straży uwierał ich – zmuszał do podejmowania decyzji w pojedynkę. Dlatego jeszcze… Żadne zaklęcia nie padły.
Niezależnie od tego jednak, co każde z WAS robiło tutaj o tej porze – czy brało udział w przyjęciu za oknem, czy czaiło się być może na któregoś ze Strażników, a może próbowało zasnąć na ławce na skwerze pomimo nieprzyjemnej pogody… To nieistotne. Historia działa się bowiem na waszych oczach.
Proszę o umieszczenie możliwego ekwipunku pod pierwszym postem.
Macie do podjęcia jedną akcję i na ten moment, początkowo - sami uznajecie, co z tego co opisałam udało wam się zauważyć. W przypadku rzutu na spostrzegawczość, w zależności od waszego położenia, możecie zauważyć więcej.
Podrzucam durną mapę żeby lepiej sobie wyobrazić, gdzie ciągnięty jest jeden z Kruczych i byście mogli się porozstawiać - mapka
Egon Munch
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:37
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Odkąd wsunął kark pod bezwładne ramię swojej matki, miał wrażenie, że zapach śmierci przywarł do niego na stałe – zupełnie jakby wyciekł z jej ciała wraz z krwią i ułożył się w lineaturze jego dłoni, już wówczas zbyt zręcznych i zbyt kościstych, by przynależeć do tak małego dziecka; czasem woń zgnilizny budziła go w środku nocy, a on unosił palce do twarzy, przyglądając się własnym opuszkom, jakby spodziewał się dostrzec na nich czarne plamy, które usprawiedliwiałyby toczące go przekleństwo, ilekroć zwracał się jednak do kogoś z pytaniem, czy czuł to samo, kręcono tylko głowami, marszcząc ze zdziwieniem czoła – to twoja wyobraźnia, powtarzała Freydis, co było z jej ust odpowiedzią na wszystko, bo jego wyobraźnia miała drapieżne macki i zaglądała wszędzie tam, gdzie nie powinna była sięgać; pewnie coś tu zdechło, rzucał Funi z drwiną, a on odpowiadał mu kąśliwym grymasem i środkowym palcem, chociaż nigdy nie potrafił stwierdzić, czy rozmawiali o wnętrzu obskurnego mieszkania czy o jego ciele, choć najprawdopodobniej coś musiało umrzeć w obu i teraz obrastało zieloną patyną pleśni wokół miejsca swego cichego pochówku. Zapach powracał do niego regularnie, unosząc się w górę podniebienia ciężką falą mdłości, on wciąż nie potrafił jednak przyzwyczaić się do jego nasycenia, nagłej, obezwładniającej woni rozkładu, która unosiła się z jego dłoni, jakby czerń splątanych pod nadgarstkami kapilar próbowała wydostać się poza przezrocze organizmu – zbyt żywego, aby pomieścić w sobie tak wiele śmierci.
Tym razem woń sięgnęła ku jego nozdrzom tak gwałtownie, że przetoczył się przez niego spazm niespodziewanego wzdrygnięcia – muzyka wewnątrz pomieszczenia wciąż grzmiała, szkicując na ścianach krakelurę spękanego tynku, cudzy śmiech rezonował mu w uszach z głębi mieszkania, a szkło rozbijało się ze stukotem o drewniane linoleum, przypadkiem wypuszczone z dłoni lub rzucone o nie z impetem, na jaki pozwalało jedynie szemranie zagnieżdżonego w skroni rauszu; nikt na imprezie nie wydawał się zauważać, że śmierć, pchnięta przez uchylone okno wąską strugą powietrza, wyścieliła wnętrze mieszkania, wsiąkając we frędzle dywanu, marszcząc bawełniane zasłony i łuszcząc skórę z tyłu gardła, nagle zbyt zeschniętą, by przepchnąć na język cisnący się spod krtani okrzyk. Być może to jedynie narkotyk znów zakradł mu się zbyt głęboko pod oczodoły – wyobrażał sobie, jak wypełnia ciemne plamy jego źrenic, rozszerzając je do wielkości okrągłych monet, przez które do środka wpadały kolorowe błyski światła; cofnął się o krok, wspierając plecy o zimną ścianę, lecz kiedy obrócił dłonie, rozchylając przed samym sobą ponacinany bliznami znak pieczęci, palce wciąż kurczyły się i rozginały, posłuszne jego woli. Skrzywił się lekko, unosząc brodę i sięgając spojrzeniem ku twarzy Funiego, który migotał wśród zebranych w pokoju sylwetek – jego smukłe ciało, błękitne spojrzenie i cekiny brokatu łyskające refleksem na powiekach, obsypujące się pod oczami jak wysypka złotych piegów; w chwilach takich jak ta wydawało mu się, że żadne z nich nie było sobą, bo w otoczeniu cudzej radości łatwiej było się śmiać, a alkohol szybciej uderzał do głowy, odkrywając niezborność nabrzmiałego sumienia, tym razem coś było jednak nie w porządku – kiedy zza okna huknął okrzyk nagłej zgrozy. Zapach zgnilizny nie sączył się spod jego paznokci, lecz z rozchylonej powieki rynsztoku.
Odwrócił się pośpiesznie, rozchylając podwójną okiennicę, która stęknęła pod szarpnięciem klamki, wpuszczając do środka podmuch mroźnego powietrza; w rozdrożu pobliskich ulic stała trójka kruczych strażników, żaden z nich nie spoglądał jednak w jego stronę, wszyscy zwróceni byli bowiem w tym samym kierunku – tam, gdzie czwarty mężczyzna leżał na chodniku, z kościstą dłonią zaciśniętą spazmatycznie wokół kostki, a gdy błysk zaklęcia rzucił pożółkłą poświatę na brukowaną powierzchnię ulicy, nawet nietrzeźwym zmysłom nie sposób było odmówić tego, co się na niej ukazało: istota, która zaatakowała młodego inspektora, niewątpliwie była martwa.
ekwipunek: tajemnicza moneta (gwarantuje pojedynczy sukces przy uzyskaniu wyniku niższego o maksymalnie 25 od wyznaczonego progu; po użyciu traci magiczną moc), flakon zaklętych perfum (+1 do magii zakazanej)
rzut na spostrzegawczość
Tym razem woń sięgnęła ku jego nozdrzom tak gwałtownie, że przetoczył się przez niego spazm niespodziewanego wzdrygnięcia – muzyka wewnątrz pomieszczenia wciąż grzmiała, szkicując na ścianach krakelurę spękanego tynku, cudzy śmiech rezonował mu w uszach z głębi mieszkania, a szkło rozbijało się ze stukotem o drewniane linoleum, przypadkiem wypuszczone z dłoni lub rzucone o nie z impetem, na jaki pozwalało jedynie szemranie zagnieżdżonego w skroni rauszu; nikt na imprezie nie wydawał się zauważać, że śmierć, pchnięta przez uchylone okno wąską strugą powietrza, wyścieliła wnętrze mieszkania, wsiąkając we frędzle dywanu, marszcząc bawełniane zasłony i łuszcząc skórę z tyłu gardła, nagle zbyt zeschniętą, by przepchnąć na język cisnący się spod krtani okrzyk. Być może to jedynie narkotyk znów zakradł mu się zbyt głęboko pod oczodoły – wyobrażał sobie, jak wypełnia ciemne plamy jego źrenic, rozszerzając je do wielkości okrągłych monet, przez które do środka wpadały kolorowe błyski światła; cofnął się o krok, wspierając plecy o zimną ścianę, lecz kiedy obrócił dłonie, rozchylając przed samym sobą ponacinany bliznami znak pieczęci, palce wciąż kurczyły się i rozginały, posłuszne jego woli. Skrzywił się lekko, unosząc brodę i sięgając spojrzeniem ku twarzy Funiego, który migotał wśród zebranych w pokoju sylwetek – jego smukłe ciało, błękitne spojrzenie i cekiny brokatu łyskające refleksem na powiekach, obsypujące się pod oczami jak wysypka złotych piegów; w chwilach takich jak ta wydawało mu się, że żadne z nich nie było sobą, bo w otoczeniu cudzej radości łatwiej było się śmiać, a alkohol szybciej uderzał do głowy, odkrywając niezborność nabrzmiałego sumienia, tym razem coś było jednak nie w porządku – kiedy zza okna huknął okrzyk nagłej zgrozy. Zapach zgnilizny nie sączył się spod jego paznokci, lecz z rozchylonej powieki rynsztoku.
Odwrócił się pośpiesznie, rozchylając podwójną okiennicę, która stęknęła pod szarpnięciem klamki, wpuszczając do środka podmuch mroźnego powietrza; w rozdrożu pobliskich ulic stała trójka kruczych strażników, żaden z nich nie spoglądał jednak w jego stronę, wszyscy zwróceni byli bowiem w tym samym kierunku – tam, gdzie czwarty mężczyzna leżał na chodniku, z kościstą dłonią zaciśniętą spazmatycznie wokół kostki, a gdy błysk zaklęcia rzucił pożółkłą poświatę na brukowaną powierzchnię ulicy, nawet nietrzeźwym zmysłom nie sposób było odmówić tego, co się na niej ukazało: istota, która zaatakowała młodego inspektora, niewątpliwie była martwa.
ekwipunek: tajemnicza moneta (gwarantuje pojedynczy sukces przy uzyskaniu wyniku niższego o maksymalnie 25 od wyznaczonego progu; po użyciu traci magiczną moc), flakon zaklętych perfum (+1 do magii zakazanej)
rzut na spostrzegawczość
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:37
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 27
'k100' : 27
Funi Hilmirson
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:37
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie był pewien, jak właściwie dostał się do środka – nikogo tutaj nie znał, jednak obce twarze migały mu przed rozkołysanym spojrzeniem ekstatycznymi uśmiechami tak przekonująco, że wydawało się nie mieć żadnego znaczenia, że nie zna ich właściwych imion; większość uśmiechała się jedynie szerzej, z pijanym rozbawieniem, kiedy nazywał ich poufałymi zdrobnieniami ze swobodą, jakby znali się od lat (być może znali się od lat, z ulicy, ze sklepowej kolejki, z zapomnianego snu); poklepywano go po plecach, zarzucano mu przyjaźnie ciężkie ramiona na rozgrzany kark, brokat iskrzył się mu przed źrenicami, na rzęsach, na policzkach, iskrzył się rozsypany po ścianach migotem świateł zawieszonych nisko ponad głowami obecnych i upojony bliskością zgrzanych ciał i nietrzeźwych oddechów, sam wydawał się sobie bardziej nietrzeźwy niż był w rzeczywistości, chociaż nie wypił dużo – napotykane szkliste źrenice śmiejących się ludzi wyślizgiwały mu się, a on ścigał za nimi z infantylną pociechą, dając się im zwieść jak błędnym ognikom: nie był pijany, ale był upojony grzmiącą w mieszkaniu muzyką, rozkołysaniem dziewczęcych bioder pod swoimi dłońmi, brakiem świeżego oddechu w papierosowym dymie i otumaniającym przyjemnie hałasie. Nie był pewien, czy byli zbyt okadzeni własnymi wyziewami, by zauważyć piętno zwinięte mu na dłoni, czy było im to zwyczajnie w większości obojętne, czy tańcząca przed nim, obrócona doń tyłem młoda dziewczyna spostrzegła żmiję sunącą po jej wyciąganym w tańcu ramieniu wraz z opuszkami jego palców i śmiała się jedynie na jej widok ubawiona swoim niefortunnym trafem, czy miała dopiero zamrzeć w przerażeniu, kiedy zapadną się w ustronnym korytarzu i światła przestaną mamić jej szklane spojrzenie; dosięgał właśnie jej szczupłych, uniesionych w tańcu nadgarstków, zbierając je do siebie na przedzie jej spódnicy, zgarniając ją w zachęcające objęcie szczupłych ramion, nachylając się do jej ucha, choć nie wiedział właściwie nawet, co jej mówił, muzyka była głośna, pulsowała mu w skroniach i pulsowała mocno w jej nadgarstkach. Blond włosy połaskotały go w policzek, uśmiechał się chyba do własnych słów, nie słuchając jednak odpowiedzi – spojrzeniem odnajdował w tym czasie zgubionego wśród ludzi Bohlera, jego suchotniczą sylwetkę, złote spojrzenie zgubione w czarnym odbłysku zażytej nietrzeźwości, ożywione odbiciem cudzej radości tak wyraźnie, że przez chwilę mógłby uwierzyć, że był zadowolony; noworoczny cud, powiedziałby, mniej prawdopodobny nawet niż to, co czaiło się za oknem jeszcze niezauważone.
Widział, jak unosi blade dłonie pod roziskrzone spojrzenie, jak przygląda im się uważnie, cofając się o krok, póki nie zatrzymała go ściana – poczuł się trzeźwiejszy, próbując zrozumieć z grymasu jego ust, czego poszukiwał na swoich dłoniach, zapominając o słowach urwanych w połowie przy uchu dziewczyny, śmiejącej się coraz bardziej niecierpliwie, bo wciąż ją trzymał, kołysząc się ledwie, coraz mniej. Zdenerwowała się wreszcie, zwyzywała go chyba, wyślizgując nadgarstki z jego dłoni, nie był pewien, nie patrzył na nią, przeciskał się już między ludźmi, by dopaść do okna otwartego na oścież przez Muncha, czując bicie serca wysoko pod obojczykiem, gotowy zapytać go, co widzi (miał obsesyjną nadzieję, że Bohler przepowie mu w delirycznych majakach słowo boskie, pytał więc zawsze) – ale pytanie zamarło mu w gardle, kiedy odnalazł spojrzeniem to, na co heretyk patrzył. Zimne powietrze nieomal parzyło rozgrzany rumieniec, jednak dreszcz wysypujący mu na skórze gęsią dropiatość nie był wychłodzony – był gorący i podekscytowany.
Śmierć trzymała kruczego oficera za kostki (jednego z czterech; nie było wśród nich, szczęśliwie, znajomej twarzy), na jego oczach, brzydka i zupełnie żywa.
– Udało się – wymsknęło mu się, kiedy nachylał się mocniej na zewnątrz, rozbieganym, otrzeźwiałym wzrokiem próbując odnaleźć w okolicy piątą sylwetkę; jak sądził, ożywione trupy nie mogły podnieść się przez sam blask księżyca. – Jakiemuś sukinsynowi się udało – powtórzył, wspierając się na parapecie, by wychylić się mocniej. – Widzisz go?
ekwipunek: Oko Lokiego (zmienia barwę na czerń w pobliżu zaklętego obiektu; +3 do magii runicznej), sygnet Magniego (jednokrotny bonus +15 do sprawności)
rzut na spostrzegawczość
Widział, jak unosi blade dłonie pod roziskrzone spojrzenie, jak przygląda im się uważnie, cofając się o krok, póki nie zatrzymała go ściana – poczuł się trzeźwiejszy, próbując zrozumieć z grymasu jego ust, czego poszukiwał na swoich dłoniach, zapominając o słowach urwanych w połowie przy uchu dziewczyny, śmiejącej się coraz bardziej niecierpliwie, bo wciąż ją trzymał, kołysząc się ledwie, coraz mniej. Zdenerwowała się wreszcie, zwyzywała go chyba, wyślizgując nadgarstki z jego dłoni, nie był pewien, nie patrzył na nią, przeciskał się już między ludźmi, by dopaść do okna otwartego na oścież przez Muncha, czując bicie serca wysoko pod obojczykiem, gotowy zapytać go, co widzi (miał obsesyjną nadzieję, że Bohler przepowie mu w delirycznych majakach słowo boskie, pytał więc zawsze) – ale pytanie zamarło mu w gardle, kiedy odnalazł spojrzeniem to, na co heretyk patrzył. Zimne powietrze nieomal parzyło rozgrzany rumieniec, jednak dreszcz wysypujący mu na skórze gęsią dropiatość nie był wychłodzony – był gorący i podekscytowany.
Śmierć trzymała kruczego oficera za kostki (jednego z czterech; nie było wśród nich, szczęśliwie, znajomej twarzy), na jego oczach, brzydka i zupełnie żywa.
– Udało się – wymsknęło mu się, kiedy nachylał się mocniej na zewnątrz, rozbieganym, otrzeźwiałym wzrokiem próbując odnaleźć w okolicy piątą sylwetkę; jak sądził, ożywione trupy nie mogły podnieść się przez sam blask księżyca. – Jakiemuś sukinsynowi się udało – powtórzył, wspierając się na parapecie, by wychylić się mocniej. – Widzisz go?
ekwipunek: Oko Lokiego (zmienia barwę na czerń w pobliżu zaklętego obiektu; +3 do magii runicznej), sygnet Magniego (jednokrotny bonus +15 do sprawności)
rzut na spostrzegawczość
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:37
The member 'Funi Hilmirson' has done the following action : kości
'k100' : 29
'k100' : 29
Bezimienny
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:38
Kończy jednego i zapala drugiego papierosa, gdy słyszy rozdzierający ciszę krzyk, o tak wysokim rejestrze, że dreszcz przebiega wzdłuż linii kręgosłupa i znika na poziomie kości ogonowej obolałej wskutek bolesnej konfrontacji z oblodzonym chodnikiem. Na moment zastyga bez ruchu, ale w końcu, w celu zaspokojenia swojej ciekawości, podąża za źródłem hałasu. Może się oszukiwać, że insekt samozachowawczy wyjechał na wakacje wraz ze zdrowym rozsądkiem, przez to nie może się powstrzymać, żeby sprawdzić, co za licho zmusza obce gardło do wrzasku, za którym musiało stać przerażenie, ale nigdy nie wypracował nici porozumienia ani z jednym, ani tym bardziej z drugim delikwentem, więc żadna siła nie jest w stanie wyperswadować mu z głowy tego zapewne fatalnego w skutkach pomysłu; jego konsekwencje tlą się w postaci mglistego przebłysku, ale nie mogą przybrać żadnego konkretniejszego kształtu, Pekka zatem czuje się bezkarnym w swoim lekkomyślnym postanowieniu.
Zatrzymuje się w połowie kroku, gdy w końcu dostrzega gniazdo zamieszania. Sączy się z latarni migotliwa poświata jest wystarczającym źródłem oświetlenia, która umożliwi Dahlinowi zapoznanie się z nieciekawa sytuacją, jaka dotknęła trójkę, a właściwie czwórkę mężczyzn. Nieszczęśnika tonącego w objęciach zwłok dostrzega dopiero po chwili. Chowa się w cieniu budynku, z którego wylewa się na plac muzyka. Powód, który skłonią go do pojawia się w tej części miasta, w obliczu nieszczęścia, jakie spotkało - jak mu się wydawało - Kruczych Strażników, jest równie istoty, co zeszłoroczny śnieg, choć kieszenie wypchane drobiazgami stanowią najlepsza podpowiedź, po co tu dzisiaj się pofatygował.
Wytęża wzrok. Nie zamierza interweniować, obserwuje z ukrycia ten pokaz sił. Dezorganizacja, jaka zakrada się w szeregi tego niezwykle skromnego oddziału Kruczych, skłaniała Pekkę ku oczywistej refleksji, że stanowią łatwy cel. Po chwili przypomina sobie o papierosie nadal tlącym się w kąciku ust. Razem z dymem wciąga do płuc opary przesiąkniętego zgnilizną powietrza, a przynajmniej tak mu się wydaje. Niedopałek ląduje w zaspie. Nie kryje fascynacji rozgrywającym się na jego oczach zjawiskiem, która zakrada się do jego spojrzenia pod postacią zwodniczych iskier. Kątem oka obserwuje wąską uliczkę, z której od czasu do czasu wydobywa się odgłos zbliżony do stukotu kości.
Niestrudzenie od kilku lat robi wszystko, co w swojej mocy, by popaść w niełaskę wszechobecnej w jego życiu kostuchy i tym razem to manifestuje. Usta rozciągając w uśmiechu, zmienia swoją pozycje. Dla tej nietuzinkowej rozrywki, jaka jest mu w tym momencie dostarczana, myśli, że warto. Wykorzystując zamieszenie, rozstaje się ze swoją kryjówką. Chowa się w drzwiach budynku, gdzie trwa impreza. Nie łudzi się, że z tej odległości dopatrzy się prowodyra tego zamieszania – nekromantę startującego zwłokami, chociaż niewątpliwie skurwiel zasługuje na uznanie.
ekwipunek: wisior w kształcie kory drzewa ( +10 do rzutu na czynności wiążące się z włamaniem, +2 do magii przemiany)
rzut na spostrzegawczość
Zatrzymuje się w połowie kroku, gdy w końcu dostrzega gniazdo zamieszania. Sączy się z latarni migotliwa poświata jest wystarczającym źródłem oświetlenia, która umożliwi Dahlinowi zapoznanie się z nieciekawa sytuacją, jaka dotknęła trójkę, a właściwie czwórkę mężczyzn. Nieszczęśnika tonącego w objęciach zwłok dostrzega dopiero po chwili. Chowa się w cieniu budynku, z którego wylewa się na plac muzyka. Powód, który skłonią go do pojawia się w tej części miasta, w obliczu nieszczęścia, jakie spotkało - jak mu się wydawało - Kruczych Strażników, jest równie istoty, co zeszłoroczny śnieg, choć kieszenie wypchane drobiazgami stanowią najlepsza podpowiedź, po co tu dzisiaj się pofatygował.
Wytęża wzrok. Nie zamierza interweniować, obserwuje z ukrycia ten pokaz sił. Dezorganizacja, jaka zakrada się w szeregi tego niezwykle skromnego oddziału Kruczych, skłaniała Pekkę ku oczywistej refleksji, że stanowią łatwy cel. Po chwili przypomina sobie o papierosie nadal tlącym się w kąciku ust. Razem z dymem wciąga do płuc opary przesiąkniętego zgnilizną powietrza, a przynajmniej tak mu się wydaje. Niedopałek ląduje w zaspie. Nie kryje fascynacji rozgrywającym się na jego oczach zjawiskiem, która zakrada się do jego spojrzenia pod postacią zwodniczych iskier. Kątem oka obserwuje wąską uliczkę, z której od czasu do czasu wydobywa się odgłos zbliżony do stukotu kości.
Niestrudzenie od kilku lat robi wszystko, co w swojej mocy, by popaść w niełaskę wszechobecnej w jego życiu kostuchy i tym razem to manifestuje. Usta rozciągając w uśmiechu, zmienia swoją pozycje. Dla tej nietuzinkowej rozrywki, jaka jest mu w tym momencie dostarczana, myśli, że warto. Wykorzystując zamieszenie, rozstaje się ze swoją kryjówką. Chowa się w drzwiach budynku, gdzie trwa impreza. Nie łudzi się, że z tej odległości dopatrzy się prowodyra tego zamieszania – nekromantę startującego zwłokami, chociaż niewątpliwie skurwiel zasługuje na uznanie.
ekwipunek: wisior w kształcie kory drzewa ( +10 do rzutu na czynności wiążące się z włamaniem, +2 do magii przemiany)
rzut na spostrzegawczość
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:38
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 27
'k100' : 27
Nieznajomy
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:38
Od rana w powietrzu wisiało coś niepokojącego. Od rana czułeś się niespokojnie — od chwili, kiedy pierwsze, późnozimowe promienie słońca przesączyły się przez szczeliny nie całkiem dokładnie zaciągniętego grubego story, spływając ci na twarz jak roztopione srebro; od chwili, kiedy wyziębionymi stopami trąciłeś butelkę na wpół dopitego piwa, rozlewając resztkę na dywan; od momentu, gdy w niemym, wzbierającym od wczorajszego wieczora gniewie dłoń Anniki wreszcie siarczyście ucałowała twój policzek, zostawiając na nim na kilkadziesiąt długich minut purpurowy ślad wymierzonej ci kary. Od rana wszystko, czego się tknąłeś, wykonywałeś z podwójną ostrożnością, podwójnie ostrożnie też myślałeś, niemal we wszystkim dopatrując się podstępu lub niebezpieczeństwa, dwa razy zastanawiałeś się nad każdą możliwą pierdołą — do czasu, aż przezorność, jaką się okryłeś, zaczęła cię z chwili na chwilę systematycznie, coraz bardziej uwierać. Bo poza nieustannie wyczuwalnym przez ciebie na karku oddechu lęku, w ciągu dnia nie dzieje się nic, co rzeczywiście winno budzić twoją obawę. Minuty wleką się tym samym rytmem, jak co dnia, tym samym, do którego przywykłeś, w takt którego, zgodnie z postukiwaniem wiekowego zegara, bije ci serce, podług cyklu, w którym nauczyłeś się przez ostatnie kilka lat oddychać, by nie prowokować podejrzliwości w odwiedzających cię klientach — szczególnie tych, na ciele których wyczuwałeś drażniący opar sprawiedliwości i drzemiącą głęboko pod skórą potrzebę siania przemocy, gdzie pod czarnymi skrzydłami służbowych pagonów więcej kryje się zgnilizny niż w twoim ciele.
Może dlatego, dostrzegając w ciepłej, skraplającej się na kamieniach skweru, poświecie lampy sylwetki oficerów, nie dziwi cię, że w nozdrza niedługo później uderza cię odór gnijącego ciała — tak skutecznie w podświadomości zakorzeniła ci się myśl o trawiącym Kruczą Straż zepsuciu, że dopiero z kolejnym krokiem, kiedy powietrze przenika również zapach wilgotnej, wzruszonej ziemi i śmierci: nie tylko mdląco słodkiego rozkładu, ale kwaśnego fetoru strachu, w pełni dociera do ciebie, że to nie czwórka strażników jest przyczyną coraz bardziej duszącego cię smrodu. Jesteś jednak za daleko, by bez podejrzeń rzucić przez skwer ostrzeżenie. Nim jeden z młodych kończy swoją wypowiedź, wiesz już, co się wydarzy — chociaż kątem oka dostrzegasz, jak jeden z oficerów znika w pobliskiej uliczce, wzrok kierujesz prędko po otaczających plac kamienicach, następnie uważnym spojrzeniem omiatając resztę przestrzeni. To nie właściwy czas, by nieumarli sami wyłaniali się z zamkniętych ust ziemi, dobrze wiesz, że ktoś musiał im pomóc.
— Żelazo! Działa na nie żelazo! — odzywasz się wreszcie, śląc w stronę wyraźnie zdezorientowanych strażników lichy ochłap sugestii, w jaki sposób mogliby zaradzić nieszczęściu. W przeciętym zgrozą okrzyku powietrzu twój głos brzmi jednak śmiesznie rzeczowo — zastygasz w pół kroku, zdając sobie sprawę, że szczątkowa wiedza na temat draugów i czerniejące ci na dłoni znamię nie stawiają cię w najlepszym świetle. Skóra w miejscu, w którym naniesiono ci Pieczęć, zaczyna nieszczęśliwie swędzieć, przymuszając do zdradzenia twojej natury. Palce obu rąk zaciskasz w pięści.
spostrzegawczość: 39 (k100) + 3 (atut) = 42
ekwipunek: talizman z okiem valravna (pozwala spojrzeć przez fakturę dowolnych drzwi bez potrzeby ich otwierania; noszony przy sobie, zapewnia stały bonus +2 do magii użytkowej)
Może dlatego, dostrzegając w ciepłej, skraplającej się na kamieniach skweru, poświecie lampy sylwetki oficerów, nie dziwi cię, że w nozdrza niedługo później uderza cię odór gnijącego ciała — tak skutecznie w podświadomości zakorzeniła ci się myśl o trawiącym Kruczą Straż zepsuciu, że dopiero z kolejnym krokiem, kiedy powietrze przenika również zapach wilgotnej, wzruszonej ziemi i śmierci: nie tylko mdląco słodkiego rozkładu, ale kwaśnego fetoru strachu, w pełni dociera do ciebie, że to nie czwórka strażników jest przyczyną coraz bardziej duszącego cię smrodu. Jesteś jednak za daleko, by bez podejrzeń rzucić przez skwer ostrzeżenie. Nim jeden z młodych kończy swoją wypowiedź, wiesz już, co się wydarzy — chociaż kątem oka dostrzegasz, jak jeden z oficerów znika w pobliskiej uliczce, wzrok kierujesz prędko po otaczających plac kamienicach, następnie uważnym spojrzeniem omiatając resztę przestrzeni. To nie właściwy czas, by nieumarli sami wyłaniali się z zamkniętych ust ziemi, dobrze wiesz, że ktoś musiał im pomóc.
— Żelazo! Działa na nie żelazo! — odzywasz się wreszcie, śląc w stronę wyraźnie zdezorientowanych strażników lichy ochłap sugestii, w jaki sposób mogliby zaradzić nieszczęściu. W przeciętym zgrozą okrzyku powietrzu twój głos brzmi jednak śmiesznie rzeczowo — zastygasz w pół kroku, zdając sobie sprawę, że szczątkowa wiedza na temat draugów i czerniejące ci na dłoni znamię nie stawiają cię w najlepszym świetle. Skóra w miejscu, w którym naniesiono ci Pieczęć, zaczyna nieszczęśliwie swędzieć, przymuszając do zdradzenia twojej natury. Palce obu rąk zaciskasz w pięści.
spostrzegawczość: 39 (k100) + 3 (atut) = 42
ekwipunek: talizman z okiem valravna (pozwala spojrzeć przez fakturę dowolnych drzwi bez potrzeby ich otwierania; noszony przy sobie, zapewnia stały bonus +2 do magii użytkowej)
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:38
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 39
'k100' : 39
Prorok
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:39
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Naturalnie – każdy z was zauważyć mógł sytuację z innej strony. I chociaż wychylający się przez okno Egon i Funi, znajdowali się w tym momencie najdalej (to pewnie ich błogosławieństwo, nie musieli znosić w końcu „zapachu śmierci” z tak bliskiej odległości), pozycja w której się znajdowali, pozwalała im zauważyć to, co znajdowało się w oddali, w okolicach skweru, za krzakami, które widok zasłaniać miały Ragnarowi oraz Petterowi. O ile obecnie nie mogliście bezsprzecznie określić co było źródłem sygnału przyciągającego wasz wzrok, coś jednak połyskiwało w okolicach ławek, stojących na skwerze, obecnie zasypanych słuszną warstwą śniegu. Rzucane zaklęcia? Raczej nie… Ale może magiczny przedmiot, którego nie mogliście w tym momencie rozpoznać? A może coś zupełnie niezwiązanego z wydarzeniem? .
- POMÓŻCIE MI, POMÓŻCIE! – krzyczał porwany przez zwłoki mężczyzna, który próbując wyrwać się z objęć palców zwłok, szurał płaszczem po powierzchni uliczki, w którą był zaciągany. Jego koledzy wyraźnie obawiali się, że miotając zaklęciem ku powodowi jego nieszczęścia, zupełnie niechcący rażą samego poszkodowanego – toteż jakiś czas zwlekali z inkantacją.
Gdy słowa idącego po chodniku warga odbiły się od ścian pobliskich budynków, mogliście się już upewnić, że wszystko co czuliście, nie było tylko wymysłem bujnej czy odurzonej wyobraźni. Pozostawało… Obserwować. Albo zainterweniować.
- Gera – rzucił jeden z Kruczych Strażników, czując, że tylko w ten sposób będzie w stanie przerwać działanie czegoś, co ożywiać miało zwłoki. Przeliczył się jednak, a rozwścieczone ciało zdecydowanie nie miało zamiaru ustępować – przez nogawkę dostało się sowimi przydługimi paznokciami do ciała mężczyzny i postanowiło drapać je, nie czyniąc właściwie wielkiej szkody, aj jedynie wystawiając go na ryzyko zakażenia czymś nieprzyjemnym od rozkładającego się ciała.
- Kurwa! – krzyczy inny, wymiękając już chyba ze strachu. Byli młodzi, nikt nie mógł przygotować ich na widok tego, co czaiło się w mroku uliczki – nawet pomimo szkoleń, które odbyli. Nim jednak zaklęcie kuli światła zniknęło i nim sam krzyczący odsunął się od miejsca zdarzenia, Ragnar mógł zauważyć, żew samej uliczce, z której nadeszła „śmierć”, znajdował się jeszcze ktoś niewidoczny dla innych, może poza pochłoniętymi nieudaną misją ratunkową młodzików. Postać ta unosiła dłoń ku górze i pozostawała zakapturzona. Opierała się o uniesione na parter wejście do sutereny budynku. Samotna latarnia nie mogła pozwolić na odkrycie jego sylwetki, toteż gdy jeden ze strażników uciekł, Fenrisson musiał rozważyć czy faktycznie wierzył swoim oczom, czy może brał wszystko to za nieśmieszne omamy.
- Skąd mam wziąć żelazo… – zmartwił się ostatni z rekrutów, zerkając ku Ragnarowi.
Kruczy Strażnik, który uciekać miał z miejsca zdarzenia, schował się za winklem i przystanąwszy dość blisko Pekki, jednak obecnie jeszcze go nie zauważywszy.
- Nie dam rady… Nie dam rady…
Oddychając ciężko, wydawał się tak blady, jak blady był śnieg pod jego nogami. Dźwięki muzyki dochodzącej zza otwartego okna piętro wyżej nie pozwalały mu się skupić. Zaklęcie było jednak proste. Za chwilę miał jej rzucić. Chyba, że Pekka wolałby zainterweniować i nie pozwolić rekrutowi na wezwanie Kruczej Straży i przerwanie spektaklu w wykonaniu z pewnością zdolnego nekromanty… Lub ich kilku.
- Lögrejör… – zaczął mówić.
Wszyscy zauważyć mogliście bowiem kolejne zdarzenie. Otwierające się okiennice nie powinny dziwić – dźwięki rozbrzmiewające na ulicy nie dawały złudzeń co do obecności niebezpieczeństwa, a ciekawość była rzeczą ludzką. Najgorsze wydawało się jednak to, że z budynku, którego okna znajdowały się gdzieś od strony Ragnara… Coś wypadło.Gruchot kości sugerował ciało galdra, jednak brak jakichkolwiek dźwięków pełnych oporu… Jego wcześniejszą już śmierć. Młoda, martwa już dziewczyna, leżała twarzą w kierunku kocich łbów, które wyściełały chodnik. Jej kończyny nie układały się w dający nadzieję sposób.
Wszystko to wydawało się być teatrem, zaplanowanym idealnie wydarzeniem, mającym nastraszyć ich wszystkich, nie prawdziwym życiem.
[size=10Macie do wykonania po jednej akcji.
Podrzucam też schemat znowu, żeby może się nie pogubić - link[/size]
- POMÓŻCIE MI, POMÓŻCIE! – krzyczał porwany przez zwłoki mężczyzna, który próbując wyrwać się z objęć palców zwłok, szurał płaszczem po powierzchni uliczki, w którą był zaciągany. Jego koledzy wyraźnie obawiali się, że miotając zaklęciem ku powodowi jego nieszczęścia, zupełnie niechcący rażą samego poszkodowanego – toteż jakiś czas zwlekali z inkantacją.
Gdy słowa idącego po chodniku warga odbiły się od ścian pobliskich budynków, mogliście się już upewnić, że wszystko co czuliście, nie było tylko wymysłem bujnej czy odurzonej wyobraźni. Pozostawało… Obserwować. Albo zainterweniować.
- Gera – rzucił jeden z Kruczych Strażników, czując, że tylko w ten sposób będzie w stanie przerwać działanie czegoś, co ożywiać miało zwłoki. Przeliczył się jednak, a rozwścieczone ciało zdecydowanie nie miało zamiaru ustępować – przez nogawkę dostało się sowimi przydługimi paznokciami do ciała mężczyzny i postanowiło drapać je, nie czyniąc właściwie wielkiej szkody, aj jedynie wystawiając go na ryzyko zakażenia czymś nieprzyjemnym od rozkładającego się ciała.
- Kurwa! – krzyczy inny, wymiękając już chyba ze strachu. Byli młodzi, nikt nie mógł przygotować ich na widok tego, co czaiło się w mroku uliczki – nawet pomimo szkoleń, które odbyli. Nim jednak zaklęcie kuli światła zniknęło i nim sam krzyczący odsunął się od miejsca zdarzenia, Ragnar mógł zauważyć, że
- Skąd mam wziąć żelazo… – zmartwił się ostatni z rekrutów, zerkając ku Ragnarowi.
Kruczy Strażnik, który uciekać miał z miejsca zdarzenia, schował się za winklem i przystanąwszy dość blisko Pekki, jednak obecnie jeszcze go nie zauważywszy.
- Nie dam rady… Nie dam rady…
Oddychając ciężko, wydawał się tak blady, jak blady był śnieg pod jego nogami. Dźwięki muzyki dochodzącej zza otwartego okna piętro wyżej nie pozwalały mu się skupić. Zaklęcie było jednak proste. Za chwilę miał jej rzucić. Chyba, że Pekka wolałby zainterweniować i nie pozwolić rekrutowi na wezwanie Kruczej Straży i przerwanie spektaklu w wykonaniu z pewnością zdolnego nekromanty… Lub ich kilku.
- Lögrejör… – zaczął mówić.
Wszyscy zauważyć mogliście bowiem kolejne zdarzenie. Otwierające się okiennice nie powinny dziwić – dźwięki rozbrzmiewające na ulicy nie dawały złudzeń co do obecności niebezpieczeństwa, a ciekawość była rzeczą ludzką. Najgorsze wydawało się jednak to, że z budynku, którego okna znajdowały się gdzieś od strony Ragnara… Coś wypadło.
Wszystko to wydawało się być teatrem, zaplanowanym idealnie wydarzeniem, mającym nastraszyć ich wszystkich, nie prawdziwym życiem.
[size=10Macie do wykonania po jednej akcji.
Podrzucam też schemat znowu, żeby może się nie pogubić - link[/size]
Egon Munch
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:39
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Kiedy myślał o śmierci, wyobrażał sobie swoją matkę – ze smukłą sylwetką, sprawiającą wrażenie, jakby zawsze sunęła pół centymetra nad ziemią, pociągłą, bladą twarzą i kościstymi palcami, zaciskającymi się na jego ramionach jak żelazne wnyki z rodzaju tych, z których zwierzęta wygryzały sobie własne kończyny, byle wydostać się na wolność. Czasem, kiedy oglądał się za siebie, wydawało mu się, że cień, jaki rzucał na brukowaną powierzchnię chodnika, przypominał sylwetkę Arabelli, smukłą i wiecznie nastroszoną gniewem, przypominającą drapieżnika, który skradał się w krok za nim, wyczekując momentu, aż będzie mógł poderwać się z ziemi, by przegryźć się zębami przez uwypukloną na szyi tętnicę – kostucha przystawała mu na ramieniu, wżynając pazury w usztywnione przezornością barki i pozostawiając na karku oddech, który zawsze tęchnął zgnilizną, bo wszystkie wspomnienia, jakie trzymał pod czaszką, przesiąkły nią na wylot; gdyby chwycić je w dłonie i wyżąć na podobieństwo przemoczonej gąbki, wypłynęłyby flegmą zbielałej pleśni, morem jątrzącym się wokół konturu otwartej rany. Tym razem śmierć – ta, której kościotrupia dłoń zacisnęła się ciasno wokół łydki ciągniętego ulicą strażnika – nie była jedynie kształtem rozciągniętym u stóp swej pierwotnej formy, cieniem znikającym wraz z nastaniem zmroku; poruszała się przez skwer, jakby ofiarowano jej nie tylko kostne tworzywo organizmu, lecz także własną świadomość, gniew uwięziony w sposobie, w jaki palce zaciskały się kurczowo na odsłoniętej kostce, siłą prowadząc ofiarę tam, gdzie ulica zakrzywiała się w cienistym, wygaszonym latarniami zaułku.
Muzyka wciąż dudniła mu pod skronią, kiedy rozchylał szeroką okiennicę, podmuch świeżego powietrza otrzeźwił go jednak wystarczająco, by zdać sobie sprawę, że scena, która rozgrywała się pod kamienicą, nie należała jedynie do delirycznych przywidzeń wyobraźni; tym razem wszystko działo się naprawdę. Poczuł ucisk podsuwający się sztywnieniem wzdłuż linii mostka, powoli zakradający się do gardła na podobieństwo wzbierających spod żołądka mdłości, kiedy rozchylił usta, na zewnątrz wydobył się jednak tylko śmiech – szorstki i gardłowy, prawie triumfalny, gdyby nie zgrzyt uwierającego pod grdyką szaleństwa, chrobot przesuwający się po języku pomiędzy jednym a drugim drgnięciem strun rozweselonej krtani. Funi wychylił się obok niego przez próg parapetu – jego twarz wciąż była ogorzała rumieńcem, choć błękitne spojrzenie już zupełnie trzeźwe, wyszarpnięte na mieliznę nagłym podskokiem tętna. Prawie nie słyszał okrzyków przerażenia, które wypełniły wnętrze ciasnego mieszkania, gdy coraz więcej osób zaczęło zbierać się przy oknie, popychając go do przodu tak mocno, że brzeg lastrykowego parapetu wbił się boleśnie w podbrzusze, a czyjeś ramię mało nie smagnęło go w skroń, kiedy jedna z młodszych dziewczyn próbowała wycofać się spod szyby; swobodna impreza, która jeszcze kilka minut temu trzęsła ścianami obskurnej kamienicy, przeobraziła się w danse macabre – pytanie, czy śmierć rzeczywiście zamierzała stanąć na czele tanecznego korowodu.
– Chodź – zacisnął palce mocno na nadgarstku Funiego, pewien, że oboje dostrzegli nie tylko niefortunnego strażnika, którego okrzyki wybrzmiewały teraz głośniej niż wciąż sączący się z gramofonu riff skocznej muzyki, ale także tajemniczy błysk uwięziony pod warstwą spuszonego śniegu – sytuacja miała niebawem eskalować, a oni nie powinni wtedy ugrzęznąć w stłoczonym pomieszczeniu, z którego istniała tylko jedna droga ucieczki. – Funi, kurwa – wyrwał go spomiędzy zgromadzonego przy okiennicy motłochu i choć jego twarz wciąż pozostała zniekształcona grymasem nabrzmiewającego rozdrażnienia, bursztynowe oczy zalśniły jasno, zdradzając ten sam, straceńczy błysk chorobliwej fascynacji. Dopiero kiedy oboje zbiegli na dół po schodach, sytuacja nabrała jednak prawdziwej grozy – z budynku po przeciwnej stronie ulicy wypadł człowiek, lecz dźwięk, jaki rozgrzmiał wokoło w chwili, w którym zderzyło się z brukowaną powierzchnią ścieżki, nie przypominał spodziewanego chrzęstu wyrzuconych w powietrze kończyn, ale gruchot kości, wykrzywionych posłusznie przy zderzeniu z ziemią. Rozrosło w nim przekonanie, że przedmiot, który zobaczył z okna, musiał być częścią większej układanki – w innym wypadku całe miasto miało niebawem spleśnieć na podobieństwo pozostawionego robactwu ciała.
Rzucam na spostrzegawczość.
Muzyka wciąż dudniła mu pod skronią, kiedy rozchylał szeroką okiennicę, podmuch świeżego powietrza otrzeźwił go jednak wystarczająco, by zdać sobie sprawę, że scena, która rozgrywała się pod kamienicą, nie należała jedynie do delirycznych przywidzeń wyobraźni; tym razem wszystko działo się naprawdę. Poczuł ucisk podsuwający się sztywnieniem wzdłuż linii mostka, powoli zakradający się do gardła na podobieństwo wzbierających spod żołądka mdłości, kiedy rozchylił usta, na zewnątrz wydobył się jednak tylko śmiech – szorstki i gardłowy, prawie triumfalny, gdyby nie zgrzyt uwierającego pod grdyką szaleństwa, chrobot przesuwający się po języku pomiędzy jednym a drugim drgnięciem strun rozweselonej krtani. Funi wychylił się obok niego przez próg parapetu – jego twarz wciąż była ogorzała rumieńcem, choć błękitne spojrzenie już zupełnie trzeźwe, wyszarpnięte na mieliznę nagłym podskokiem tętna. Prawie nie słyszał okrzyków przerażenia, które wypełniły wnętrze ciasnego mieszkania, gdy coraz więcej osób zaczęło zbierać się przy oknie, popychając go do przodu tak mocno, że brzeg lastrykowego parapetu wbił się boleśnie w podbrzusze, a czyjeś ramię mało nie smagnęło go w skroń, kiedy jedna z młodszych dziewczyn próbowała wycofać się spod szyby; swobodna impreza, która jeszcze kilka minut temu trzęsła ścianami obskurnej kamienicy, przeobraziła się w danse macabre – pytanie, czy śmierć rzeczywiście zamierzała stanąć na czele tanecznego korowodu.
– Chodź – zacisnął palce mocno na nadgarstku Funiego, pewien, że oboje dostrzegli nie tylko niefortunnego strażnika, którego okrzyki wybrzmiewały teraz głośniej niż wciąż sączący się z gramofonu riff skocznej muzyki, ale także tajemniczy błysk uwięziony pod warstwą spuszonego śniegu – sytuacja miała niebawem eskalować, a oni nie powinni wtedy ugrzęznąć w stłoczonym pomieszczeniu, z którego istniała tylko jedna droga ucieczki. – Funi, kurwa – wyrwał go spomiędzy zgromadzonego przy okiennicy motłochu i choć jego twarz wciąż pozostała zniekształcona grymasem nabrzmiewającego rozdrażnienia, bursztynowe oczy zalśniły jasno, zdradzając ten sam, straceńczy błysk chorobliwej fascynacji. Dopiero kiedy oboje zbiegli na dół po schodach, sytuacja nabrała jednak prawdziwej grozy – z budynku po przeciwnej stronie ulicy wypadł człowiek, lecz dźwięk, jaki rozgrzmiał wokoło w chwili, w którym zderzyło się z brukowaną powierzchnią ścieżki, nie przypominał spodziewanego chrzęstu wyrzuconych w powietrze kończyn, ale gruchot kości, wykrzywionych posłusznie przy zderzeniu z ziemią. Rozrosło w nim przekonanie, że przedmiot, który zobaczył z okna, musiał być częścią większej układanki – w innym wypadku całe miasto miało niebawem spleśnieć na podobieństwo pozostawionego robactwu ciała.
Rzucam na spostrzegawczość.
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:39
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 60
'k100' : 60
Funi Hilmirson
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:39
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wrzask pochwyconego przez śmierć człowieka rozdzierał wieczór, podczas gdy ludzie wciąż bawili się za jego plecami, błogo pijani i spoceni, nieświadomi doskonałego teatru grozy, który rozgrywał się tuż pod oknami okupowanego przez młodą beztroskę mieszkania, niepomną tego, że w ostatnim czasie manifestacja jej radosnego entuzjazmu było prawie niewłaściwa: śmiech i taniec były ościami wbijanymi w ściśnięte strachem ulice miasta, kolącą pod żebro demonstracją przeciwko wszechobecnemu lękowi, choć wiedział, że był to zaledwie pozór i że gdyby zdrapał skórkę z ich napęczniałych wesołością serc, znalazłby ten sam czarny nalot obawy o siebie i o przyszłość, która stawała się coraz mniej pewna. Sprawiało mu to czasem złośliwą przyjemność, odsłanianie dłoni przed uśmiechniętym spojrzeniem, by widzieć, jak niepokój przemyka im po źrenicach; niepokój albo fascynacja, tak ich od siebie separował, zbawionych od poległych, zanim jeszcze rozstrzygnięcie wzeszło ponad horyzont, rozdzielając ich definitywnie.
Serce rozwściekało mu się w piersi, bardziej niż wtedy, kiedy kołysał się razem z nimi w jednym rytmie, dziesiątkami tych stłoczonych ciał i swobodnych dusz, bardziej niż wtedy, kiedy łapał dziewczęce biodra, bardziej niż wtedy, kiedy którejś nocy pijany upadał plecami na mokry chodnik i patrzył w gwiazdy, dopóki nie przepędził go patrol, niektórymi nocami śniło mu się, że wciąż tam jeszcze leżał. To, co widział, nie było przyziemną ulotnością – nie było życiem; to, co widział, miało wysuszone ścięgna przyczepione do nagich kości i śmierdziało rozkładem, było przeciwnym końcem istnienia, nieudaną próbą nieśmiertelności, a on znajdował się tak blisko, że jej smród przyprawiał go o mdłości, oboje znajdowali się tak blisko, nie przypadkiem, nie istniały przecież przypadki. Próbował wyłuskać z ciemności człowieka, który wtłoczył falsyfikat życia w porzucone przez hugr ciało, wychylając się ciałem na zewnątrz; dostrzegając poza kruczymi jeszcze jedną znajdującą się w dole postać, mężczyzna nie wydawał się jednak trzymać żadnych żyłek w tym teatrze, ale nie wydawał się też – podejrzanie – szczególnie poruszony. I błysk, krótkie lśnienie dalej, w migoczącym śniegu, wyraźniejsze; spojrzał na Egona, chcąc upewnić się, że dostrzegał to samo, ale ktoś w mieszkaniu nagle krzyknął i ludzie naparli na nich pijaną, niezborną masą ciał, okrzyki, przekleństwa i odgłos wypluwanych z siebie treści ogłuszył go, kiedy przyciśnięto mu brzuch do krawędzi parapetu boleśnie, sprawiając, że nudności podeszły mu do gardła i zapiekł go przełyk. Gdzieś na pograniczu tego wszystkiego śmiech Egona dźwięczał jak echo z innego wymiaru, przez chwilę wydawało mu się, że słyszy go jako jedyny, ten chroboczący, nieprzyjemny chrzęst jego krtani, ale Munch uśmiechał się naprawdę i wreszcie złapał go za nadgarstek, pociągając go w tył, w ten tłum, w ścianę ciał, która nie chciała się rozstąpić. Wpadł na kogoś, ktoś przydeptał mu stopy, czyjś śmierdzący papierosami i tanim piwem oddech otarł mu się o policzek; sięgnął palcami nadgarstka trzymającej go ręki, łapiąc się go kurczowo i nie puszczając, dopóki nie znaleźli się za drzwiami na klatce schodowej, zgrzani i zmęczeni.
– Widziałeś? – zapytał zdyszany, czując strużkę potu na skroni, chociaż wiedział, znał odpowiedź, musiał widzieć, prowadziła ich jedna żyłka, jedna dłoń. Roześmiał się gardłowo, jakby wciąż był pijany, wyszarpując rękę z jego uścisku i popychając go na schodach na ścianę, by wyprzedzić go podłużnymi, nieostrożnym susami. – Widziałeś. Weźmiemy to i znajdziemy tego sukin...
Urwał, bo zimne powietrze uderzyło go w twarz, kiedy otworzył szarpnięciem drzwi, trzymając w progu Muncha za płaszcz, bo zdążył go dogonić i Funi, infantylnie jakby była to głupia zabawa, nie chciał puścić go pierwszego; oddech przystanął mu w krtani, adrenalina szarpała się jeszcze w żyłach, może był jeszcze pijany, może był tylko szalony. Coś wypadło z okna po przeciwnej stronie ulicy, kolejne bezwładne ciało, zatrzymali się na chwilę, patrząc na ten cień rozwleczony na bruku, nieruchomy. Nie było żadnego krzyku, po prostu wypadła. Może był pijany, a może zaczynał się bać. Nie mógł powiedzieć mu, że się bał.
– Szybko – ponaglił go, wybiegając na śnieg, pociągając go jeszcze za płaszcz, zanim go puścił; nie chciał, by tchórzostwo unieruchomiło go w miejscu, nie był tchórzem. Chciał dopaść pośpiechem krzaków na skwerze, znaleźć tajemniczy błysk, dalej – dalej niech się dzieje wola nieba.
kość na spostrzegawczość
Serce rozwściekało mu się w piersi, bardziej niż wtedy, kiedy kołysał się razem z nimi w jednym rytmie, dziesiątkami tych stłoczonych ciał i swobodnych dusz, bardziej niż wtedy, kiedy łapał dziewczęce biodra, bardziej niż wtedy, kiedy którejś nocy pijany upadał plecami na mokry chodnik i patrzył w gwiazdy, dopóki nie przepędził go patrol, niektórymi nocami śniło mu się, że wciąż tam jeszcze leżał. To, co widział, nie było przyziemną ulotnością – nie było życiem; to, co widział, miało wysuszone ścięgna przyczepione do nagich kości i śmierdziało rozkładem, było przeciwnym końcem istnienia, nieudaną próbą nieśmiertelności, a on znajdował się tak blisko, że jej smród przyprawiał go o mdłości, oboje znajdowali się tak blisko, nie przypadkiem, nie istniały przecież przypadki. Próbował wyłuskać z ciemności człowieka, który wtłoczył falsyfikat życia w porzucone przez hugr ciało, wychylając się ciałem na zewnątrz; dostrzegając poza kruczymi jeszcze jedną znajdującą się w dole postać, mężczyzna nie wydawał się jednak trzymać żadnych żyłek w tym teatrze, ale nie wydawał się też – podejrzanie – szczególnie poruszony. I błysk, krótkie lśnienie dalej, w migoczącym śniegu, wyraźniejsze; spojrzał na Egona, chcąc upewnić się, że dostrzegał to samo, ale ktoś w mieszkaniu nagle krzyknął i ludzie naparli na nich pijaną, niezborną masą ciał, okrzyki, przekleństwa i odgłos wypluwanych z siebie treści ogłuszył go, kiedy przyciśnięto mu brzuch do krawędzi parapetu boleśnie, sprawiając, że nudności podeszły mu do gardła i zapiekł go przełyk. Gdzieś na pograniczu tego wszystkiego śmiech Egona dźwięczał jak echo z innego wymiaru, przez chwilę wydawało mu się, że słyszy go jako jedyny, ten chroboczący, nieprzyjemny chrzęst jego krtani, ale Munch uśmiechał się naprawdę i wreszcie złapał go za nadgarstek, pociągając go w tył, w ten tłum, w ścianę ciał, która nie chciała się rozstąpić. Wpadł na kogoś, ktoś przydeptał mu stopy, czyjś śmierdzący papierosami i tanim piwem oddech otarł mu się o policzek; sięgnął palcami nadgarstka trzymającej go ręki, łapiąc się go kurczowo i nie puszczając, dopóki nie znaleźli się za drzwiami na klatce schodowej, zgrzani i zmęczeni.
– Widziałeś? – zapytał zdyszany, czując strużkę potu na skroni, chociaż wiedział, znał odpowiedź, musiał widzieć, prowadziła ich jedna żyłka, jedna dłoń. Roześmiał się gardłowo, jakby wciąż był pijany, wyszarpując rękę z jego uścisku i popychając go na schodach na ścianę, by wyprzedzić go podłużnymi, nieostrożnym susami. – Widziałeś. Weźmiemy to i znajdziemy tego sukin...
Urwał, bo zimne powietrze uderzyło go w twarz, kiedy otworzył szarpnięciem drzwi, trzymając w progu Muncha za płaszcz, bo zdążył go dogonić i Funi, infantylnie jakby była to głupia zabawa, nie chciał puścić go pierwszego; oddech przystanął mu w krtani, adrenalina szarpała się jeszcze w żyłach, może był jeszcze pijany, może był tylko szalony. Coś wypadło z okna po przeciwnej stronie ulicy, kolejne bezwładne ciało, zatrzymali się na chwilę, patrząc na ten cień rozwleczony na bruku, nieruchomy. Nie było żadnego krzyku, po prostu wypadła. Może był pijany, a może zaczynał się bać. Nie mógł powiedzieć mu, że się bał.
– Szybko – ponaglił go, wybiegając na śnieg, pociągając go jeszcze za płaszcz, zanim go puścił; nie chciał, by tchórzostwo unieruchomiło go w miejscu, nie był tchórzem. Chciał dopaść pośpiechem krzaków na skwerze, znaleźć tajemniczy błysk, dalej – dalej niech się dzieje wola nieba.
kość na spostrzegawczość
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:39
The member 'Funi Hilmirson' has done the following action : kości
'k100' : 75
'k100' : 75
Bezimienny
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:40
Nie żałuje, że zagłuszający cisze krzyk wydobywa go z otchłani własnych myśl, w których coraz częściej słyszy szepty - ciche, stłumione, niewyraźne. Należą, jak mu się wydaje, do tych, którym, odebrał życie. Nie chce intepretować ich w kategorii wyrzutów sumienia. Wmawia sobie, że już dawno przekroczył moralne granice, żeby je słyszeć. Nie pamięta przecież ich twarzy, ani imion - więc dlaczego miałby słyszeć ich głosy? Czasem ma wrażenie, że go wołają, ale on uparcie nie zanurza się w odmętach tego szaleństwa, nawet jeżeli czasem niewidzialne palce obłędu zaciskają się na jego gardle i chcą wydusić z niego życie. Nadchodzą, kiedy gaśnie światło, kiedy pogrążony w ciemności, usiłuje przeżyć kolejne godziny we własnym ciele – nie myśleć o czerniejącej, wijącej się pod skórą plątaninie żył, czy symbolu Pieczęci Lokiego, który czasem przypomina o swojej obecności nieprzyjemnym mrowieniem. Kiedyś starał się je zdusić, zagłuszyć, ale gdy po raz kolejny budzi go pulsujący ból w skroniach, w końcu godzi się z ich istnieniem, uznając je za integralną częścią swojej egzystencji. Wsłuchuje się w rytm wybijany przez serce, cierpliwie czeka aż ociężałe przez zmęczenie powieki opadną, a szepty ucichną, aż w końcu zapada upragniona cisza, zasypia.
Czując odór zgnilizny, który coraz skuteczniej wkrada się do płuc przy każdym oddechu, wyrzuca papierosa na ośnieżonych chodnik i przydusza go podeszwą buta. Karci się w myślach za to marnotrawstwo, ale obecnie priorytetem jest zużywanie jak najmniejszej ilości powietrza, by organizm, nie nawykły do takiego natężenia przykrej woni, nie wymusił na żołądku samoistnego opróżnienia. Nawet on wie, że to nie czas na przyjemności, na nie przyjdzie czas później.
Wyjątkowo, przynajmniej na razie, nie szuka kłopotów, obiecuje samemu sobie, że zostanie w ukryciu, choćby się waliło i paliło, choćby nie wiadomo co, wobec tego nadal nie ujawnia swojej obecności. Pozostając w ukryciu, wciela się w rolę postronnego obserwatora. Z typową dla siebie nonszalancją opiera plecy o drzwi i przygląda się temu, co dzieje się zaledwie kil naście metrów dalej. Nasłuchuje odgłosów nadchodzących z ciemnej alejki. Czas jest odmierzany przez przepływ krwi w ziłach. Krzyki na moment cichnął, ale muzyka nie milknie - nadal sączył się z uchylonego okna budynku, który rzuca na jego sylwetkę cienie; podejrzewa, że istoty, które się w niej tłoczą, pewnie nie zdają sobie sprawy z rozgrywając się na zewnątrz tragedii.
W końcu jednak przychodzi moment, kiedy łamie złożoną samemu sobie obietnice. Nie może się oprzeć pokusie, gdy tuż obok pojawia się Kruczy Strażnik, który postanowią wspaniałomyślnie rozstać się ze swoimi towarzyszami i pozostawić ich na pastwę kontrolowanych przez magię martwych kukieł. Cóż za pokaz męstwa i odwagi. Grymas zadowolenia zmienia się w drwiący uśmiech. W jednej sekundzie plecy Dahlina odrywają się od drzwi, w drugiej, w chwili na obcych ustach układa się sekwencja inkantacji, lodowate palce zamyka na nadgarstku mężczyzny.
- Za dezercje grozi kara śmierci, nie widziałeś? - cichy szept Pekki dociera do ucha Kruczego Strażnika; stoi tuż obok, patrzy mu w oczu, uśmiecha się niemal beztrosko; z tej odległości łatwiej jest wyczuć drżenie jego ciała. Co go tak przeraziło - błąkające się po ulicy ożywione trupy, bijający od nich zapach rozkładających się zwłok, a może jedno i drugie? Dahlin nie podziela tej paniki. Przez taki długi okres czasu wmawiał sobie, że nawet śmierć nim gardzi, aż wreszcie oswoił się z tym urojeniem i wierzy w to bezgranicznie. – Przekonaj się, jak to jest tonąć w jej objęciach - zachęca; bielem zachodzi jego spojrzenie, czarne żyły wiją się pod skórą. Drugą ręka zakleszcza na jego ramieniu, zmusza go do przedłużenia kontaktu wzrokowego. – Słyszysz ten stukot kości? Sprawdź, skąd dokładnie dobiega. - Rozluźnia uścisk palców. - Pomóż im, pomóż, zamiast uciekać. - Popycha go w tamtym kierunku, w ramach zachęty.
Pekka, wie, jakie to uczucie - umrzeć. Umarł, już raz, a potem narodził się na nowo. Kruczy może nie mieć tyle szczęścia.
Hipnoza: 89+20=109
Czując odór zgnilizny, który coraz skuteczniej wkrada się do płuc przy każdym oddechu, wyrzuca papierosa na ośnieżonych chodnik i przydusza go podeszwą buta. Karci się w myślach za to marnotrawstwo, ale obecnie priorytetem jest zużywanie jak najmniejszej ilości powietrza, by organizm, nie nawykły do takiego natężenia przykrej woni, nie wymusił na żołądku samoistnego opróżnienia. Nawet on wie, że to nie czas na przyjemności, na nie przyjdzie czas później.
Wyjątkowo, przynajmniej na razie, nie szuka kłopotów, obiecuje samemu sobie, że zostanie w ukryciu, choćby się waliło i paliło, choćby nie wiadomo co, wobec tego nadal nie ujawnia swojej obecności. Pozostając w ukryciu, wciela się w rolę postronnego obserwatora. Z typową dla siebie nonszalancją opiera plecy o drzwi i przygląda się temu, co dzieje się zaledwie kil naście metrów dalej. Nasłuchuje odgłosów nadchodzących z ciemnej alejki. Czas jest odmierzany przez przepływ krwi w ziłach. Krzyki na moment cichnął, ale muzyka nie milknie - nadal sączył się z uchylonego okna budynku, który rzuca na jego sylwetkę cienie; podejrzewa, że istoty, które się w niej tłoczą, pewnie nie zdają sobie sprawy z rozgrywając się na zewnątrz tragedii.
W końcu jednak przychodzi moment, kiedy łamie złożoną samemu sobie obietnice. Nie może się oprzeć pokusie, gdy tuż obok pojawia się Kruczy Strażnik, który postanowią wspaniałomyślnie rozstać się ze swoimi towarzyszami i pozostawić ich na pastwę kontrolowanych przez magię martwych kukieł. Cóż za pokaz męstwa i odwagi. Grymas zadowolenia zmienia się w drwiący uśmiech. W jednej sekundzie plecy Dahlina odrywają się od drzwi, w drugiej, w chwili na obcych ustach układa się sekwencja inkantacji, lodowate palce zamyka na nadgarstku mężczyzny.
- Za dezercje grozi kara śmierci, nie widziałeś? - cichy szept Pekki dociera do ucha Kruczego Strażnika; stoi tuż obok, patrzy mu w oczu, uśmiecha się niemal beztrosko; z tej odległości łatwiej jest wyczuć drżenie jego ciała. Co go tak przeraziło - błąkające się po ulicy ożywione trupy, bijający od nich zapach rozkładających się zwłok, a może jedno i drugie? Dahlin nie podziela tej paniki. Przez taki długi okres czasu wmawiał sobie, że nawet śmierć nim gardzi, aż wreszcie oswoił się z tym urojeniem i wierzy w to bezgranicznie. – Przekonaj się, jak to jest tonąć w jej objęciach - zachęca; bielem zachodzi jego spojrzenie, czarne żyły wiją się pod skórą. Drugą ręka zakleszcza na jego ramieniu, zmusza go do przedłużenia kontaktu wzrokowego. – Słyszysz ten stukot kości? Sprawdź, skąd dokładnie dobiega. - Rozluźnia uścisk palców. - Pomóż im, pomóż, zamiast uciekać. - Popycha go w tamtym kierunku, w ramach zachęty.
Pekka, wie, jakie to uczucie - umrzeć. Umarł, już raz, a potem narodził się na nowo. Kruczy może nie mieć tyle szczęścia.
Hipnoza: 89+20=109
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:40
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 89
'k100' : 89
Nieznajomy
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:40
Od zawsze wkurwiała cię bezczynność. Nie tylko sam nie potrafiłeś usiedzieć w miejscu, bo wciąż gdzieś cię nosiło i wciąż starałeś się samemu sobie znaleźć zajęcie; wciąż pchałeś się tam, gdzie nie powinno cię być i czego nie powinieneś robić, co nie leżało w zakresie twoich obowiązków i czym nie powinieneś w ogóle się interesować — przede wszystkim jednak do białej gorączki doprowadzała cię stagnacja innych osób. Zgrzytałeś zębami, kiedy zdarzało się, że obiecywany ci przez ojca poranny wypływ w morze nie dojdzie do skutku, bo bezskutecznie starałeś się go dobudzić, w nagrodę za zaangażowanie smakując własną krew z wargi rozciętej gwałtownym uniesieniem ręki. Trzaskałeś drzwiami, zupełnie nielogicznie zamykając się we własnym pokoju, gdy okazywało się, że matka nie miała siły wyjść z tobą na spacer. Ostentacyjnie wychodziłeś z klasy, kiedy zajęcia w akademii zamieniały się w zlepek minut rozciągających się niebotycznie, jakby były ze sobą sklejone, a biernie obserwujący uczniowskie (nie)starania profesor nie kwapił się, by wnieść w stężałe od znudzenia towarzystwo jakikolwiek powiew motywacji. Twój gniew i niezadowolenie, chociaż przetaczały się jak tajfun, pozbawione były niepotrzebnego elementu krzyku; rzadko kiedy w nerwach unosiłeś głos, nie pozwalając marnować sobie czasu i energii na zbyteczne wrzaski.
Obserwując pasywność Kruczych Strażników, ponownie ogarnia cię rozdrażnienie; czujesz jak krew najpierw odpływa ci z twarzy, by z każdym kolejnym uderzeniem serca jej przepływ był coraz to szybszy — żar rozsierdzenia pulsuje wreszcie najsilniej w dłoni zaciskającej się na przyprawionym ci znamieniu, prawie prowokacyjnie, jakby zachęcając byś w niepamięć rzucił chowany wśród tłumy sekret, by biel spojrzenia zaiskrzyła pośród mroku wieczoru, a ty — byś choć na chwilę zyskał panowanie nad tą kuriozalną sytuacją. Nim jednak z twoich ust padają jakiekolwiek słowa, spojrzeniem wyławiasz w morzu ciemności rozciągającej się w alejce, naprzeciw której stoisz, prowokacyjnie przyglądającą się zdarzeniu sylwetkę. Zagryzasz wargę, zerkając ukradkiem na wyraźnie niezdolnych do podjęcia konkretnych działań mundurowych; formujące ci się w podświadomości zaklęcie powoduje, że kark przeszywa ci dreszcz ekscytacji całkiem niepasującej do zaistniałego incydentu.
— Uppköst! — Inkantacja rozpuszcza się miękko w zimowym powietrzu, na krótki moment przesłaniając ci twarz mlecznym obłokiem oddechu; na krótki moment opóźniając rozpoznanie w zaszłych bielmem oczach symptomów drążącej ci krew zgnilizny. Zaklęcie wycelowane w znajdującą się w cieniu sylwetkę przemknęło obok Kruczych Strażników, w stronę których bez wahania, jakbyś przed chwilą nie zrobił niczego niezgodnego z prawem, rzucasz kolejną instrukcję, zażenowany prowadzeniem niemal za rękę tych, którzy mają stanowić główny filar bezpieczeństwa midgardczyków. — Wyczaruj je sobie.
Pogarda w twoim głosie jest więcej niż dosłyszalna, emanujesz nią niemal cały, gdy łukiem starasz się ominąć młodych oficerów, chcąc podejść bliżej postukującego złowrogo po kocich łbach trupa i tajemniczej postaci. Kiedy jednak za sobą słyszysz kolejny gruchot kości, długim susem dopadasz do ściany kamienicy, by, opierając się o nią, zainteresowanie przekierować na kolejny element układanki, w którą tego wieczora zostałeś wtłoczony.
Uppköst – ofiara przez II tury zaczyna pluć oraz wymiotować krwią (otrzymuje karę -15 do rzutu). Po dłuższym czasie może doprowadzić do śmierci z wykrwawienia.
27 (k100) + 15 (staty) + 3 (atut) = 45/45
Obserwując pasywność Kruczych Strażników, ponownie ogarnia cię rozdrażnienie; czujesz jak krew najpierw odpływa ci z twarzy, by z każdym kolejnym uderzeniem serca jej przepływ był coraz to szybszy — żar rozsierdzenia pulsuje wreszcie najsilniej w dłoni zaciskającej się na przyprawionym ci znamieniu, prawie prowokacyjnie, jakby zachęcając byś w niepamięć rzucił chowany wśród tłumy sekret, by biel spojrzenia zaiskrzyła pośród mroku wieczoru, a ty — byś choć na chwilę zyskał panowanie nad tą kuriozalną sytuacją. Nim jednak z twoich ust padają jakiekolwiek słowa, spojrzeniem wyławiasz w morzu ciemności rozciągającej się w alejce, naprzeciw której stoisz, prowokacyjnie przyglądającą się zdarzeniu sylwetkę. Zagryzasz wargę, zerkając ukradkiem na wyraźnie niezdolnych do podjęcia konkretnych działań mundurowych; formujące ci się w podświadomości zaklęcie powoduje, że kark przeszywa ci dreszcz ekscytacji całkiem niepasującej do zaistniałego incydentu.
— Uppköst! — Inkantacja rozpuszcza się miękko w zimowym powietrzu, na krótki moment przesłaniając ci twarz mlecznym obłokiem oddechu; na krótki moment opóźniając rozpoznanie w zaszłych bielmem oczach symptomów drążącej ci krew zgnilizny. Zaklęcie wycelowane w znajdującą się w cieniu sylwetkę przemknęło obok Kruczych Strażników, w stronę których bez wahania, jakbyś przed chwilą nie zrobił niczego niezgodnego z prawem, rzucasz kolejną instrukcję, zażenowany prowadzeniem niemal za rękę tych, którzy mają stanowić główny filar bezpieczeństwa midgardczyków. — Wyczaruj je sobie.
Pogarda w twoim głosie jest więcej niż dosłyszalna, emanujesz nią niemal cały, gdy łukiem starasz się ominąć młodych oficerów, chcąc podejść bliżej postukującego złowrogo po kocich łbach trupa i tajemniczej postaci. Kiedy jednak za sobą słyszysz kolejny gruchot kości, długim susem dopadasz do ściany kamienicy, by, opierając się o nią, zainteresowanie przekierować na kolejny element układanki, w którą tego wieczora zostałeś wtłoczony.
Uppköst – ofiara przez II tury zaczyna pluć oraz wymiotować krwią (otrzymuje karę -15 do rzutu). Po dłuższym czasie może doprowadzić do śmierci z wykrwawienia.
27 (k100) + 15 (staty) + 3 (atut) = 45/45
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:40
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 27
'k100' : 27
Prorok
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:41
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Dopiero na zewnątrz swąd stęchlizny wydał się mężczyznom uporczywy. I o ile obydwoje właściwie znali już zapach śmierci, musieli intensywniej przełykać ślinę, byle tylko znieść niewzruszenie powiewy zimnego powietrza, pchającego im do nozdrzy nieprzyjemne wspomnienia. Gorsza część miasta pachniała tak czasami, kiedy niektórzy z nieprzejętych dobrem ogólnym mieszkańcy wyrzucać mieli mięsne resztki poza śmietnikiem.
Pachniała tak, kiedy szczury z brzuchami pełnymi trutek wyłaniały się spod śniegu po zimie. Tej zimy spod śniegu wyłonią się pewnie ciała, a określenie rys ich twarzy nie będzie zadaniem prostym, nawet dla Kruczych Strażników, którzy być może musieć będą rozpoznawać swoich zaginionych kolegów z pracy.
KiedyFuni i Egon wybiegli z kamienicy, zauważyć mogli przede wszystkim Pekkę przerywającego zaklęcie Kruczego w trakcie inkantacji. Mężczyzna momentalnie wyrywa swój nadgarstek z objęć palców Dahlina i podejmuje próbę odepchnięcia go od siebie. Gdy druga dłoń hipnotyzera spoczywa na ramieniu stróża prawa, ten nie ma już szans na oswobodzenie się z więzów wystosowanej umiejętności. Całą ich czwórka jednak znajduje się tak ciasnej konfiguracji, że sam Petter w reakcji łańcuchowej trąca Egona ramieniem, sprawiając, że splot zdarzeń całej trójki zaciska się mocniej. Wystraszone spojrzenie Strażnika przebiega po twarzach każdego ze ślepców, nim nie napotyka ostatecznie tego należącego do Pekki, by ulec mu całkowicie. Kruczy wydaje się ignorować czarne żyły kiełkujące mężczyźnie pod skórą, ba – ten wydaje się niegramotnie, bo niegramotnie, jednak wykonywać polecenie Dahlina.
Przemykając ku swoim towarzyszom, za chwile pomoże im, rzucając się w oczyFenrissoniwi . Sam Ragnar nie może wiedzieć czy jego zaklęcie dosięgnęło celu, ciemność wypełnia bowiem uliczkę co do najmniejszej szczeliny. Czego jednak może być pewien, to że jego słowa zadziałały na jednego z Kruczych, który popchnięty słowami do wyczarowania sobie broni – postanowił podejść do wszystkiego mniej konwencjonalnie, ale pewnie równie skutecznie. Spojrzenie jednego z rekrutów poszybowało ku latarni, pod którą się znajdowali. Wykonawszy kilka kroków do tyłu, a potem zamaszysty ruch dłońmi, wywołał działanie zaklęcia. Stres podsycił jego siłę, a adrenalina dodała skrzydeł działaniu niekonwencjonalnemu jednak z pewnością… Wizualnie satysfakcjonującemu.
- Splundra – pobrzmiało w przestrzeni, a chociaż czar nie należał do prostych, w dłoniach Kruczego wydawał się zupełnie prosty. Klosz lampy pękł, zaś odłamki które miały rozpaść się na boki, raniąc pewnie wszystkich dookoła, posłane zostały w jasnym kierunku – ku ciału sylwetki chwytającej innego Kruczego. Żywy trup nie wydawał się jednak zrażony. Nie odczuwał bólu – do takich wniosków mogli dojść.
Kolejnym (wariackim) elementem Kruczej układanki był ten, który chwilowo znajdował się pod władaniem Pettera. Mężczyzna posiadał w obecnej sytuacji odwagę, która pozwoliła mu na to, na co pewnie z własnej woli nigdy my się nie zdecydował. Biegnąć w kierunku gasnącej od wiatru latarni, nie myślał o konsekwencjach, a jedynie o tym, byle uwolnić zagrożonego współpracownika. Rozpędzony w kierunku zawładniętego zakazaną magią ciała, wystosował solidnego kopniaka prosto w głowę żywej śmierci, powodując tym samym, że i palce jej zelżały w uścisku na kostkach funkcjonariusza. Gdy uwolniony począł odpełzywać w kierunku swoich towarzyszy, do uszu wszystkich tu zgromadzonych dotarło drganie zaklęcia rozchodzącego się wokół ciała kukiełki Pekki. Bo chociaż sam trup wydawał się tracić możliwość działania, ktoś kto pierwotnie obudził go do życia, znać musiał zaklęcia jeszcze podlejsze.
Silny czar, być może znany niektórym bardziej wprawnym użytkownikom magii zakazanej, sprawił, że mężczyzna zakołysał się na nogach i wydając z siebie żałosny ryk, złapał za szyję. Znajdował się gdzieś pomiędzy wpływem Pekki, a zwierzęcym instynktem. Tkwił w chmurze drażniącej mgły, która działając jak kwas, wypełniała uliczkę, z której też nadeszła, odcinając tym samym od możliwości ujrzenia kogokolwiek, kto się tam znajdował.
GdyRagnar taksował spojrzeniem ciało wyrzucone z okna, zauważyć mógł, że to nie jest martwe od dawna, jednak z pewnością nie stało się martwe w wyniku upadku. Fenrisson mógł przysiąc, że teraz, kiedy przyklejony do ściany próbował odnaleźć się w pełnym przerażenia otoczeniu… Dłoń kobiety drgnęła, a jej kolana zaczęły zginać się jakby do wstania…
Wróciwszy jednak doFuniego oraz Egona - oni widzieć mogli to, czego Ragnar naturalnie dostrzec nie mógł. Zauważyli, że w oknie z którego przed chwilą wypadła dziewczyna, znajdował się mężczyzna. Dłonie ułożył do inkantacji, jednak w późniejszym czasie zniknął w oknie.
Co jednak wydawało się im kolejnym elementem układanki, to fakt, że blisko sufitu obserwowanego pomieszczenia… Coś połyskiwało. Zupełnie w ten sam sposób, w który coś połyskiwać miało na samym skwerze.
Pachniała tak, kiedy szczury z brzuchami pełnymi trutek wyłaniały się spod śniegu po zimie. Tej zimy spod śniegu wyłonią się pewnie ciała, a określenie rys ich twarzy nie będzie zadaniem prostym, nawet dla Kruczych Strażników, którzy być może musieć będą rozpoznawać swoich zaginionych kolegów z pracy.
Kiedy
Przemykając ku swoim towarzyszom, za chwile pomoże im, rzucając się w oczy
- Splundra – pobrzmiało w przestrzeni, a chociaż czar nie należał do prostych, w dłoniach Kruczego wydawał się zupełnie prosty. Klosz lampy pękł, zaś odłamki które miały rozpaść się na boki, raniąc pewnie wszystkich dookoła, posłane zostały w jasnym kierunku – ku ciału sylwetki chwytającej innego Kruczego. Żywy trup nie wydawał się jednak zrażony. Nie odczuwał bólu – do takich wniosków mogli dojść.
Kolejnym (wariackim) elementem Kruczej układanki był ten, który chwilowo znajdował się pod władaniem Pettera. Mężczyzna posiadał w obecnej sytuacji odwagę, która pozwoliła mu na to, na co pewnie z własnej woli nigdy my się nie zdecydował. Biegnąć w kierunku gasnącej od wiatru latarni, nie myślał o konsekwencjach, a jedynie o tym, byle uwolnić zagrożonego współpracownika. Rozpędzony w kierunku zawładniętego zakazaną magią ciała, wystosował solidnego kopniaka prosto w głowę żywej śmierci, powodując tym samym, że i palce jej zelżały w uścisku na kostkach funkcjonariusza. Gdy uwolniony począł odpełzywać w kierunku swoich towarzyszy, do uszu wszystkich tu zgromadzonych dotarło drganie zaklęcia rozchodzącego się wokół ciała kukiełki Pekki. Bo chociaż sam trup wydawał się tracić możliwość działania, ktoś kto pierwotnie obudził go do życia, znać musiał zaklęcia jeszcze podlejsze.
Silny czar, być może znany niektórym bardziej wprawnym użytkownikom magii zakazanej, sprawił, że mężczyzna zakołysał się na nogach i wydając z siebie żałosny ryk, złapał za szyję. Znajdował się gdzieś pomiędzy wpływem Pekki, a zwierzęcym instynktem. Tkwił w chmurze drażniącej mgły, która działając jak kwas, wypełniała uliczkę, z której też nadeszła, odcinając tym samym od możliwości ujrzenia kogokolwiek, kto się tam znajdował.
Gdy
Wróciwszy jednak do
Co jednak wydawało się im kolejnym elementem układanki, to fakt, że blisko sufitu obserwowanego pomieszczenia… Coś połyskiwało. Zupełnie w ten sam sposób, w który coś połyskiwać miało na samym skwerze.
Egon Munch
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:41
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Smród był nie do zniesienia – nie dlatego, że wgryzał się w tkliwą wyściółkę śluzówki i drapał o podniebienie szorstkim przedsmakiem zgnilizny, ale ponieważ był znajomy; znał zapach śmierci lepiej niż znał zapach życia, a teraz, kiedy gangrena wydawała się pochłaniać miasto gwałtownie postępującą infekcją, wydawało mu się, że fetor parszywiejącego mięsa gęstnieje nie tylko pomiędzy ciasnymi przecznicami skweru, ale także w jego żyłach – widział już wcześniej, jak wyglądał kres ludzkiego życia, nie wzdrygał się przed wywróconym bielmem spojrzenia i nie cofał dłoni przed chłodem wystygniętej skóry, woń, jaką wydzielała śmierć, zawsze kojarzyła mu się jednak przede wszystkim ze stęchłym wnętrzem piwnicy w domu Görana, ścianami porośniętymi grynszpanowym kożuchem pleśni i wilgotną podłogą, która wybarwiała się rdzą zbutwiałej krwi. Powietrze uderzyło go w twarz, a on w pierwszej chwili drgnął, pozwalając, by Funi wyprzedził go w przedsionku kamienicy i pierwszy wyrwał się na zewnątrz – drętwiejąca pareza zsunęła się wzdłuż karku, potykając się o prześwitujące spod skóry szpulki kręgosłupa i naciągając strunę uwięzionego między kręgami nerwu; potrafił trzymać wspomnienia na dystans od własnej świadomości, zwabione zapachem mięsa zaczynały jednak szarpać się i kłapać, zaciskać wygłodniałe szczęki na brzegu pamięci, wyrywać kłami pojedyncze ściegi, które dotąd trzymały przeszłość w ucisku parcianej obroży. Bursztyn spojrzenia pojaśniał płochliwie, szybko zasłonięty przez grymas rozdrażnionego uśmiechu, z jakim zwrócił wzrok w stronę Hilmirsona – on również to widział, złowrogi błysk zaszyty pod warstwą skrzącego kierdela śniegu, odbicie, które skłoniło ich na dwór, jeszcze zanim motłoch rozgrzanych, spuchniętych nietrzeźwością ciał zgromadził się przy rozchylonym oknie.
Dopiero trącenie kościstego ramienia wyrwało go z ciasnego ucisku przeszłości – w odwecie sięgnął ostrzem pociemniałego rozdrażnieniem spojrzenia w stronę nieznajomego mężczyzny, którego oczy zdążyły już nabiec przemgloną bielą inkantacji; strażnik powiódł po nich tymczasem spłoszonym wzrokiem, zanim jego ciało nie targnęło się przeciwko woli, a on sam nie ruszył biegiem w stronę żywego trupa, który przez chwilę – tylko przez chwilę – nosił wśród pociemniałych zgnilizną rysów twarz Görana. Pomnik Hedvig Walecznej wciąż stał niewzruszony w tle, tymczasem wokół plenił się chaos – zgęstniałe fetorem powietrze mętniało od czarów, z gardeł coraz głośniej wyrywały się natomiast okrzyki przerażenia, zbyt charakterystyczne, by mogły dotyczyć kogo innego, jak tylko człowieka, który właśnie spojrzał w oczy śmierci. Nie ulegało już wątpliwościom, że inspektor, który targnął się w stronę żywego trupa, działał wbrew własnym instynktom, pobudzony siłą działającej na niego inkantacji – hipnoza ściągała mu na kark dreszcz rozeźlonego obrzydzenia, które zawsze przywodziło na myśl smagłą i surową twarz matki, jej sztywną posturę i słowa nigdy nie natrafiające na opór roznamiętnionego sprzeciwu; głos Arabelli gasił cudzą wolę jak mokre palce zaciśnięte na knocie świecy. Tym razem spomiędzy jego zębów dobył się jednak tylko chrobot przytłumionego śmiechu, pojedyncze szczypnięcie krtani, której struny drgnęły rozbawionym cynizmem na widok rozpaczliwych, daremnych starań Kruczej Straży – pieczęć zapiekła go prowokacyjnie, więc zacisnął dłoń w pięść, zwracając wzrok w kierunku głuchego chrzęstu, z jakim o chodnik rozbiło się przetrącone zaklęciem ciało.
W oknie, z którego przed chwilą wypadła kobieta, pojawił się cień obcej sylwetki, barczysty mężczyzna składający dłonie w kształcie dobiegającej spomiędzy warstw inkantacji – nie mógł słyszeć jej z tak dużej odległości, wydawało mu się jednak, że poczuł ciepły, duszny oddech zgnilizny zalegający ciepłem na policzku. Nie miał w zwyczaju dzielić się z nikim swoimi przemyśleniami, nie miał także w zwyczaju działać w zespole – chociaż jego mięśnie napięły się zatem gwałtownym skurczem, wykonał zaklęcie, jeszcze zanim zdążył spojrzeć w błękitne, wyczekujące oczy Funiego; nie sądził, by potrafił mu wytłumaczyć, choć jednocześnie przeczuwał, że Hilmirson już wiedział – pod liniejącym tynkiem sufitem pojawił się ten sam, przenikliwy błysk.
Bregða – teleportuje w miejsce, o którym pomyśli użytkownik (próba teleportacji do pomieszczenia, w którym pojawił się mężczyzna)
15 + 42 = 57 / 70
Używam tajemniczej monety (gwarantuje pojedynczy sukces przy uzyskaniu wyniku niższego o maksymalnie 25 od wyznaczonego progu)
Dopiero trącenie kościstego ramienia wyrwało go z ciasnego ucisku przeszłości – w odwecie sięgnął ostrzem pociemniałego rozdrażnieniem spojrzenia w stronę nieznajomego mężczyzny, którego oczy zdążyły już nabiec przemgloną bielą inkantacji; strażnik powiódł po nich tymczasem spłoszonym wzrokiem, zanim jego ciało nie targnęło się przeciwko woli, a on sam nie ruszył biegiem w stronę żywego trupa, który przez chwilę – tylko przez chwilę – nosił wśród pociemniałych zgnilizną rysów twarz Görana. Pomnik Hedvig Walecznej wciąż stał niewzruszony w tle, tymczasem wokół plenił się chaos – zgęstniałe fetorem powietrze mętniało od czarów, z gardeł coraz głośniej wyrywały się natomiast okrzyki przerażenia, zbyt charakterystyczne, by mogły dotyczyć kogo innego, jak tylko człowieka, który właśnie spojrzał w oczy śmierci. Nie ulegało już wątpliwościom, że inspektor, który targnął się w stronę żywego trupa, działał wbrew własnym instynktom, pobudzony siłą działającej na niego inkantacji – hipnoza ściągała mu na kark dreszcz rozeźlonego obrzydzenia, które zawsze przywodziło na myśl smagłą i surową twarz matki, jej sztywną posturę i słowa nigdy nie natrafiające na opór roznamiętnionego sprzeciwu; głos Arabelli gasił cudzą wolę jak mokre palce zaciśnięte na knocie świecy. Tym razem spomiędzy jego zębów dobył się jednak tylko chrobot przytłumionego śmiechu, pojedyncze szczypnięcie krtani, której struny drgnęły rozbawionym cynizmem na widok rozpaczliwych, daremnych starań Kruczej Straży – pieczęć zapiekła go prowokacyjnie, więc zacisnął dłoń w pięść, zwracając wzrok w kierunku głuchego chrzęstu, z jakim o chodnik rozbiło się przetrącone zaklęciem ciało.
W oknie, z którego przed chwilą wypadła kobieta, pojawił się cień obcej sylwetki, barczysty mężczyzna składający dłonie w kształcie dobiegającej spomiędzy warstw inkantacji – nie mógł słyszeć jej z tak dużej odległości, wydawało mu się jednak, że poczuł ciepły, duszny oddech zgnilizny zalegający ciepłem na policzku. Nie miał w zwyczaju dzielić się z nikim swoimi przemyśleniami, nie miał także w zwyczaju działać w zespole – chociaż jego mięśnie napięły się zatem gwałtownym skurczem, wykonał zaklęcie, jeszcze zanim zdążył spojrzeć w błękitne, wyczekujące oczy Funiego; nie sądził, by potrafił mu wytłumaczyć, choć jednocześnie przeczuwał, że Hilmirson już wiedział – pod liniejącym tynkiem sufitem pojawił się ten sam, przenikliwy błysk.
Bregða – teleportuje w miejsce, o którym pomyśli użytkownik (próba teleportacji do pomieszczenia, w którym pojawił się mężczyzna)
15 + 42 = 57 / 70
Używam tajemniczej monety (gwarantuje pojedynczy sukces przy uzyskaniu wyniku niższego o maksymalnie 25 od wyznaczonego progu)
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:41
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 42
'k100' : 42
Funi Hilmirson
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:42
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Dziecinny pośpiech, by znaleźć się w pierwszym rzędzie oglądającej chaos publiczności, kosztował więcej niż zakładał: łapany głęboko oddech był w ustach gęsty od obrzydliwego smrodu, jakby przełykał mleczny kożuch przyklejający się do podniebienia i gardła. Jeśli nie zdążył otrzeźwieć do tej pory, ten pierwszy haust powinien być bardziej niż wystarczający, by przywrócić – ironicznie – zmarłego do żywych. Żołądek podszedł mu do krtani, ale przełykał go w dół wytrwale, odwracając własną uwagę niestosowną do okoliczności ekscytacją i ciekawością wgryzającą się chorobliwą determinacją w nerwy. Ten sam błysk, który dostrzegł w śniegu chwilę wcześniej, znajdował teraz również w spojrzeniu Muncha, echo intrygującej iskry zgubione w jego rozszerzonej źrenicy, zanim czyjeś ramię nie odebrało mu jego uwagi nieoczekiwanym, niegrzecznym szturchnięciem, zupełnie nie w czas, w końcu wydawało mu się, że robią jakieś postępy, że znajdują porozumienie właśnie w całej tej wspaniałej dysharmonii, spojrzał więc na jasnowłosego mężczyznę z grymasem absurdalnie podobnym do naglącego rozdrażnienia. Ten nie patrzył jednak na nich; trzymał za ramię jednego z oficerów, a jego źrenice zachodziły mleczną mgłą bratniego wypaczenia, kiedy przemawiał do niego zachęcająco – i zachwycająco skutecznie. Chwilę wcześniej czuł na języku cierpki posmak wyzywającego przekleństwa, teraz czuł tymczasem wyłącznie własne zachwycone milczenie, kiedy strażnik bez sprzeciwu potoczył tępym wzrokiem po ich twarzach i w końcu posłusznie pospieszył z powrotem na główną scenę, ze zdumiewającym entuzjazmem. Munch zaśmiał się, a on wciąż milczał, znajdując bladą twarz nieznajomego ślepca – nie pamiętał go ze spotkania, nie rozpoznawał go w ogóle, co wydawało mu się niedorzeczne, powinien tam być, człowiek o podobnej zdolności powinien być po ich stronie. Może istotnie był, miał taką nadzieję, kiedy podnosił lewą rękę z koślawym uśmieszkiem, by odsłonić przed nim pieczęć – jak strażnicy odsłaniali swoje cholerne plakiety, by rozpoznać się w cywilu, z cieniem pewnej siebie dumy.
– Dajesz może z tego korki? – pytanie wyrwało mu się gładko i przyjemnie, ton trącił przyjaznym rozbawieniem paskudnie niepasującym do przeraźliwych krzyków rwących powietrze tuż obok tak dosadnie, że czuł niemal, jak dźwięk drży mu w skroniach. Chciał zapytać o więcej, ale nie było na to czasu, o czym dobitnie przypominało ciało wypadające z okna kamienicy, uderzające głucho o bruk, podczas gdy w oknie wyżej przez chwilę jeszcze czernił się cień czyjejś obecności. Niżej, pod kamienicą, dostrzegł sylwetkę mężczyzny wcześniej widzianego już w uliczce; choć spokój Ragnara jeszcze moment temu czynił go podejrzanym, teraz wydawał się zaskoczony rozwojem sytuacji podobnie jak oni i było to rozczarowujące, bo Funi czuł niemal na mrowiących przejęciem opuszkach jak zrozumienie, które próbował chwytać za rogi, wymykało mu się znów zupełnie z palców. Dynamika rozgrywającej się sceny przyprawiała go o niespokojność tak silną i niecierpliwą, że prawie paraliżującą; nagle poczuł wyraźnie ciężar świadomości, że był o krok w tyle, że nic nie rozumiał i że nie potrafił przewidzieć, co wydarzy się dalej – czuł jak w piersi zagnieżdża mu się nieznośnie podniecony niepokój, któremu nie potrafił nadać kierunku, bo zawsze jedynie podążał, potrafił słuchać, potrafił doskonale naśladować i giąć karku, i to przychodziło mu najbardziej intuicyjnie, więc kiedy krzyki, zaklęcia i trzask lampy żęły rzeczywistość, smród rozkładu wywracał żołądek na lewą stronę, a istotne sekundy przeciekały przez palce, on naiwnie poszukiwał znów złotego błysku uwagi Muncha, tego okruchu porozumienia, które chwilę wcześniej wydawało mu się tak oczywiste.
Bohler spoglądał tymczasem w okno kamienicy, w jego źrenicy znów odbijał się podobny błysk; a potem splunął chrzęstem zaklęcia i pozostawił za sobą chłodny cień, rozdrażnienie i przekleństwo zsuwające mu się z języka parszywym wyzwiskiem, syczanym pod nosem, jak naburmuszone dziecko. Spojrzał w prostokąt okna, wahając się przez chwilę – serce kołatało mu w gardle, być może zwymiotuje je od tego smrodu i będzie wreszcie po wszystkim – w końcu z rozzłoszczonym grymasem zwracając jednak wzrok ku pierwszemu błyskowi, temu leżącemu w śniegu w krzakach, podejmując decyzję jeśli nie przez rozumność, to przynajmniej przez urażoną złośliwość; przynajmniej należała do niego. Wysunął się z progu kamienicy niecierpliwym krokiem, próbując odnaleźć jeszcze raz jasny odblask.
– Bifask – wycedził z rozkapryszoną złością, chcąc unieść przedmiot zaklęciem i przywołać go ku sobie, próbując utrzymać chwiejną od rozdrażnienia myśl na trajektorii tajemniczej rzeczy i nie odwracać spojrzenia. – Mówią ci coś narodziny w Ginnungagap? – pytanie kierował do jasnowłosego mężczyzny, jeśli wciąż był jeszcze w pobliżu; chciał wiedzieć, czy był w kamiennicy Kärkkäinenów, czy sprzymierzeniec go już znalazł?
Bifask (Volante) – unosi przedmiot w powietrze i umożliwia kierowanie nim.
Próg: 35 = 18 (użytkowa) + 17
– Dajesz może z tego korki? – pytanie wyrwało mu się gładko i przyjemnie, ton trącił przyjaznym rozbawieniem paskudnie niepasującym do przeraźliwych krzyków rwących powietrze tuż obok tak dosadnie, że czuł niemal, jak dźwięk drży mu w skroniach. Chciał zapytać o więcej, ale nie było na to czasu, o czym dobitnie przypominało ciało wypadające z okna kamienicy, uderzające głucho o bruk, podczas gdy w oknie wyżej przez chwilę jeszcze czernił się cień czyjejś obecności. Niżej, pod kamienicą, dostrzegł sylwetkę mężczyzny wcześniej widzianego już w uliczce; choć spokój Ragnara jeszcze moment temu czynił go podejrzanym, teraz wydawał się zaskoczony rozwojem sytuacji podobnie jak oni i było to rozczarowujące, bo Funi czuł niemal na mrowiących przejęciem opuszkach jak zrozumienie, które próbował chwytać za rogi, wymykało mu się znów zupełnie z palców. Dynamika rozgrywającej się sceny przyprawiała go o niespokojność tak silną i niecierpliwą, że prawie paraliżującą; nagle poczuł wyraźnie ciężar świadomości, że był o krok w tyle, że nic nie rozumiał i że nie potrafił przewidzieć, co wydarzy się dalej – czuł jak w piersi zagnieżdża mu się nieznośnie podniecony niepokój, któremu nie potrafił nadać kierunku, bo zawsze jedynie podążał, potrafił słuchać, potrafił doskonale naśladować i giąć karku, i to przychodziło mu najbardziej intuicyjnie, więc kiedy krzyki, zaklęcia i trzask lampy żęły rzeczywistość, smród rozkładu wywracał żołądek na lewą stronę, a istotne sekundy przeciekały przez palce, on naiwnie poszukiwał znów złotego błysku uwagi Muncha, tego okruchu porozumienia, które chwilę wcześniej wydawało mu się tak oczywiste.
Bohler spoglądał tymczasem w okno kamienicy, w jego źrenicy znów odbijał się podobny błysk; a potem splunął chrzęstem zaklęcia i pozostawił za sobą chłodny cień, rozdrażnienie i przekleństwo zsuwające mu się z języka parszywym wyzwiskiem, syczanym pod nosem, jak naburmuszone dziecko. Spojrzał w prostokąt okna, wahając się przez chwilę – serce kołatało mu w gardle, być może zwymiotuje je od tego smrodu i będzie wreszcie po wszystkim – w końcu z rozzłoszczonym grymasem zwracając jednak wzrok ku pierwszemu błyskowi, temu leżącemu w śniegu w krzakach, podejmując decyzję jeśli nie przez rozumność, to przynajmniej przez urażoną złośliwość; przynajmniej należała do niego. Wysunął się z progu kamienicy niecierpliwym krokiem, próbując odnaleźć jeszcze raz jasny odblask.
– Bifask – wycedził z rozkapryszoną złością, chcąc unieść przedmiot zaklęciem i przywołać go ku sobie, próbując utrzymać chwiejną od rozdrażnienia myśl na trajektorii tajemniczej rzeczy i nie odwracać spojrzenia. – Mówią ci coś narodziny w Ginnungagap? – pytanie kierował do jasnowłosego mężczyzny, jeśli wciąż był jeszcze w pobliżu; chciał wiedzieć, czy był w kamiennicy Kärkkäinenów, czy sprzymierzeniec go już znalazł?
Bifask (Volante) – unosi przedmiot w powietrze i umożliwia kierowanie nim.
Próg: 35 = 18 (użytkowa) + 17
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:42
The member 'Funi Hilmirson' has done the following action : kości
'k100' : 17
'k100' : 17
Bezimienny
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:42
Śmierć i rozkład coraz wytrwalej oblepia swoim smrodem okolice niewzruszonej na odgrywające się przed wykutym w kamieniu obliczem Hedvig Walecznej sceny. Pekka ma wrażenie, że ten odór rozgościł się w każdym segmencie jego dróg oddechowych i przeniknął aż do płuc. Nawet nie ma ochoty, by sięgnąć po kolejnego papierosa. W tym momencie jest tak zaoferowany uczynieniem z Kruczego swojej marionetki, że nie dostrzega, jak drzwi kamienicy otwierają się, a z mroku korytarza wynurzają się dwie nieznajome mu sylwetki. Rejestruje ich obecność dopiero wówczas, kiedy ramieniem uderza o brak jednego z nich, ale i wtedy obdarza ich co najwyżej przelotnym spojrzeniem. Całą koncentracje Dahlina pochłaniała sztuka manipulacji umysłem mężczyzny, który, pomimo skosztowania chwilowej dezorientacji, w końcu stosuje się do wydanego polecania, choć nie tak jak Pekka sobie to wyobrażał. Przez ułamki sekund śledzi jego poczynania, ale nie napawa się chwilową triumfu, jaka zastygła na jego ustach w postaci lekkiego uśmiechu, ślepiami obłapia dwóch obcych. Z krtani jednego z nich wydobywa się śmiech. Drugi - z niezrozumiałego dla niego powodu - postanawia wylegitymować się z piętna wyrytego na skórze, pieczęci Lokiego. Ten gest nie zbliża Dahlina do żadnych racjonalnych wniosków, poza jednym, który wydźwięk ma na tyle absurdalny, że faulujące na jego ustach rozbawienie sprawia, że kąciki ust unoszą się ku górze, ale nie kształtuje się na nich grymas, który mógłby zdradzić, z jaki targają nim emocje, pozostaje na nim echo wcześniejszych zdarzeń - przygłuszony tryumfalny uśmiech, który przedwcześnie dogasa. Jedno jest pewne, nie doszukuje się w istnieniu nieznajomych sprzymierzeńca.
- Zależy, co oferujesz w zmian - odzywa się w końcu nieco lekceważąco, w tonie jego głosu pobrzmiewa niefrasobliwość; pasuje do rozdzierających w powietrzu krzyków tak samo, jak tembr głosu zdecydowanie młodszego od niego ślepca. Na Pecce dźwięki wydobywające się z przerażonych gardeł nie robią już żadnego wrażenia, choć zerka w tamtym kierunku, by zlokalizować źródło tych okrzyków. Spogląda na szamoczących się Kruczych. Nadal nie ma zamiaru interweniować, jedyną ulgą, jaką może im to dostarczy, to śmierć. Wzrokiem wodzi za zmanipulowanym przez siebie mężczyzną, obserwuje jak znika w oparach gęstej, podejrzewa, że równie duszącej mgły. Nie ma pojęcia, do czego posunie się nekromanta. Jedynie podejrzewać może, że czai się w ciemności, wypatrując właściwego momentu.
Nie jest nawet pewny czy do jego tymczasowego rozmówcy dociera ten komunikat, bo obaj, niemal w jednym czasie, ciekawość inwestuje w to, co dzieje się w ich najbliższym otoczeniu. Trup. Kolejny trup. Tym razem wyskoczył z okna. Pekka nie wytrzymuje w końcu i bierze haust powietrza. Czuje, jak posiłek, który zjadł jako ostatni, podchodzi mu do gardła. Fetor jest obezwładniający, pozostawia paskudny posmak na języku, otępia zmysł powonienia. Jak nic z tym, nie zrobisz, to niedługo udusisz się tym smrodem, przytakuje kotłującego się w głowie myśli. Dłużej nie może ignorować jego istnienia.
- Skiær - syczy przez zaciśnięte w supeł gardło, choć nie ma pojęcia, czy zaklęcie te działa również na otwartą przestrzeń, w której się do cholery znajdują, a mimo to swąd nie wietrzeje. Słysząc tuż obok ten sam głos, co wcześniej, śmieje się cicho, praktycznie bezgłośnie ale ten śmiech nie nosi na sobie śladu rozbawienia. – Próbujesz mnie dyskretnie podpytać czy wiem o waszym elitarnym klubie ślepców? - spojrzenie na moment opiera o sylwetkę stojącego w pobliżu ślepca. Ratuje się skrótem myślowym, bo chwilowo nie potrafi przywołać z odmętów pamięci nazwy zrzeszającego ślepców ugrupowania. Magistrium. Magistralium. Magistarium. W każdym razie zaczyna się na „m” i jest na tyle długie, że w tym hałasie nie ma żadnego znaczenia. – Wiem, jestem jego honorowym członkiem - mówi jeszcze, choć to staje się oczywiste w momencie, kiedy próbuje rozszyfrować intencje skrywane w słowach nieznajomego. Honorowy członek wypowiedziane jest ironicznie. – Jak myślisz, ten bajzel - otoczył spojrzeniem najbliższą okolice – to jego sprawka? - Przez jego ma na myśli mężczyznę ukrywającego się pod aliasem Sprzymierzeniec, Lauge Jakmutambyło. Do tej pory nie wie, jak traktować jego postulaty, nasuwały się dwie opcja – albo jest to przejaw geniuszu, albo - co bardziej prawdopodobne - urojenia szaleńca. Na końcu języka zamiera "wierzysz w te dyrdymały?", ale zostaje niewypowiedziane.
Skiær (Nidore) – usuwa nieprzyjemne zapachy.
Próg: 25.
- Zależy, co oferujesz w zmian - odzywa się w końcu nieco lekceważąco, w tonie jego głosu pobrzmiewa niefrasobliwość; pasuje do rozdzierających w powietrzu krzyków tak samo, jak tembr głosu zdecydowanie młodszego od niego ślepca. Na Pecce dźwięki wydobywające się z przerażonych gardeł nie robią już żadnego wrażenia, choć zerka w tamtym kierunku, by zlokalizować źródło tych okrzyków. Spogląda na szamoczących się Kruczych. Nadal nie ma zamiaru interweniować, jedyną ulgą, jaką może im to dostarczy, to śmierć. Wzrokiem wodzi za zmanipulowanym przez siebie mężczyzną, obserwuje jak znika w oparach gęstej, podejrzewa, że równie duszącej mgły. Nie ma pojęcia, do czego posunie się nekromanta. Jedynie podejrzewać może, że czai się w ciemności, wypatrując właściwego momentu.
Nie jest nawet pewny czy do jego tymczasowego rozmówcy dociera ten komunikat, bo obaj, niemal w jednym czasie, ciekawość inwestuje w to, co dzieje się w ich najbliższym otoczeniu. Trup. Kolejny trup. Tym razem wyskoczył z okna. Pekka nie wytrzymuje w końcu i bierze haust powietrza. Czuje, jak posiłek, który zjadł jako ostatni, podchodzi mu do gardła. Fetor jest obezwładniający, pozostawia paskudny posmak na języku, otępia zmysł powonienia. Jak nic z tym, nie zrobisz, to niedługo udusisz się tym smrodem, przytakuje kotłującego się w głowie myśli. Dłużej nie może ignorować jego istnienia.
- Skiær - syczy przez zaciśnięte w supeł gardło, choć nie ma pojęcia, czy zaklęcie te działa również na otwartą przestrzeń, w której się do cholery znajdują, a mimo to swąd nie wietrzeje. Słysząc tuż obok ten sam głos, co wcześniej, śmieje się cicho, praktycznie bezgłośnie ale ten śmiech nie nosi na sobie śladu rozbawienia. – Próbujesz mnie dyskretnie podpytać czy wiem o waszym elitarnym klubie ślepców? - spojrzenie na moment opiera o sylwetkę stojącego w pobliżu ślepca. Ratuje się skrótem myślowym, bo chwilowo nie potrafi przywołać z odmętów pamięci nazwy zrzeszającego ślepców ugrupowania. Magistrium. Magistralium. Magistarium. W każdym razie zaczyna się na „m” i jest na tyle długie, że w tym hałasie nie ma żadnego znaczenia. – Wiem, jestem jego honorowym członkiem - mówi jeszcze, choć to staje się oczywiste w momencie, kiedy próbuje rozszyfrować intencje skrywane w słowach nieznajomego. Honorowy członek wypowiedziane jest ironicznie. – Jak myślisz, ten bajzel - otoczył spojrzeniem najbliższą okolice – to jego sprawka? - Przez jego ma na myśli mężczyznę ukrywającego się pod aliasem Sprzymierzeniec, Lauge Jakmutambyło. Do tej pory nie wie, jak traktować jego postulaty, nasuwały się dwie opcja – albo jest to przejaw geniuszu, albo - co bardziej prawdopodobne - urojenia szaleńca. Na końcu języka zamiera "wierzysz w te dyrdymały?", ale zostaje niewypowiedziane.
Skiær (Nidore) – usuwa nieprzyjemne zapachy.
Próg: 25.
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:42
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 34
'k100' : 34
Nieznajomy
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:43
Pamiętasz zaskakująco dobrze, zadziwiająco wyraźnie pierwszy raz, kiedy wargrzymi zmysłami zetknąłeś się ze śmiercią — kiedy jej odurzający fetor niemal zwalił cię z nóg, a torsje wstrząsały twoim ciałem jeszcze kilka długich godzin po tym, gdy znajdowałeś się już daleko od rozkładanego przez czas i spragnione odżywczego nawozu rośliny ciała. Wtedy też pierwszy raz w myślach zalęgła ci się, jak chwast, wątpliwość, czy na pewno wybrałeś odpowiednią ścieżkę i czy będziesz w stanie kroczyć nią nadal — czy tak wielka, nieprzejednana siła, którą co miesiąc czerpiesz z wysrebrzającej się na nocnym firmamencie tarczy księżyca, nie stanowi jednocześnie twojej największej słabości; czy wyczulone na wszystko zmysły nie zdradzą cię któregoś razu, w momencie najmniej ku temu odpowiednim. Obawę tę szybko przekułeś w obsesję; nie po to pozwoliłeś sobie zbratać się z Fenrirem, nie po to dałeś się naznaczyć lunarnym stygmatem, by byle smród odbierał ci jasność myślenia i sprawiał, że wypluwać będziesz z siebie wnętrzności.
Dopiero za czternastym razem byłeś w stanie wytrzymać wgryzający się w ciebie odór śmierci; dopiero wtedy udało ci się na dobre powstrzymać odruch wymiotny na tyle długo, by nie upokorzyć się przed kimkolwiek poza samym sobą. Każdy kolejny raz nie był przyjemniejszy, nie był łatwiejszy — pozwolił ci jednak przywyknąć do pełgającego pod trzewiami każdego miasta fetoru rozkładu. I tylko dlatego teraz, kiedy trupie cielska znaczą swoją obecnością bruk miejskiego skweru, nie potrzebujesz chować głowy w miękkości otulającego ci szyję szalika. Mimo że trupi smród przenika twoje tkanki, nie poświęcasz zbyt wiele uwagi jego obecności, oddychając płytko i swoje zainteresowanie koncentrując wciąż uparcie na kruczych strażnikach, Nornom zawierzając pomyślne dosięgnięcie celu przez chwilę wcześniej rzucone zaklęcie.
— Ja pierdolę… Co za banda partaczy… — Chociaż w pierwszej chwili, widząc w jaki sposób zinterpretowane zostały twoje słowa, masz ochotę wybuchnąć gromkim śmiechem, refleksja dotycząca kuriozalności sytuacji przychodzi w porę, sprawiając że wciąż pozostajesz spętany okowami rozsądku. Nie podchodzisz więc bliżej, umykając przed i tak zupełnie — dziwnie — niezwracającym na ciebie uwagi oficerem, który zbyt brawurowo pcha się w gardziel ciemniejącej przed tobą uliczki. Robiąc jeszcze kilka kroków w tył, ku sercu skweru, spojrzeniem na moment chwytasz sylwetki dwójki młodzieńców, dostrzegając na licu jednego z nich rozrzedzającej się już bielmo zasnuwające mu tęczówki. Coś w wyrazach ich twarzy zapewnia cię jednak, że przynajmniej na ten moment nie stanowią realnego zagrożenia — masz jednak nadzieję, że żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy, by dołączyć do zabawy z draugami. Ostatnie, czego potrzebuje teraz Magisterium to jeszcze większe zwracanie na ślepców uwagi Kruczej Straży.
Chłód kamienicy, do której przywierasz, chwyta cię kurczowo pod szyję, nie pozwalając przez dłuższą chwilę oderwać wzroku od ciśniętego z okna ciała. Gdzieś pomiędzy rześkością wieczornego powietrza, a obezwładniającym zmysły fetorem, wyczuwasz ulotny, kwaśny zapach jej skóry. I wzdrygasz się, wciskając w ścianę bardziej, jak gdybyś miał możliwość wydrążenia w niej przejścia, w które mógłbyś wniknąć, w chwili kiedy zawieszony na truchle kobiety wzrok wyłapuje nieznaczny ruch jej dłoni, a następnie drżące nienaturalnie dolne kończyny.
— Bind snubba! — rzucasz szybciej niż potrafisz pomyśleć, za wszelką cenę chcąc wyłącznie unieruchomić w miejscu kolejnego, powoływanego do życia trupa.
Bind snubba (Catena) – zaklęcie torturujące; tworzy łańcuch, który oplata ciało ofiary. Próg: 60.
52 (k100) + 15 (staty) + 3 (atut) = 70/60
Dopiero za czternastym razem byłeś w stanie wytrzymać wgryzający się w ciebie odór śmierci; dopiero wtedy udało ci się na dobre powstrzymać odruch wymiotny na tyle długo, by nie upokorzyć się przed kimkolwiek poza samym sobą. Każdy kolejny raz nie był przyjemniejszy, nie był łatwiejszy — pozwolił ci jednak przywyknąć do pełgającego pod trzewiami każdego miasta fetoru rozkładu. I tylko dlatego teraz, kiedy trupie cielska znaczą swoją obecnością bruk miejskiego skweru, nie potrzebujesz chować głowy w miękkości otulającego ci szyję szalika. Mimo że trupi smród przenika twoje tkanki, nie poświęcasz zbyt wiele uwagi jego obecności, oddychając płytko i swoje zainteresowanie koncentrując wciąż uparcie na kruczych strażnikach, Nornom zawierzając pomyślne dosięgnięcie celu przez chwilę wcześniej rzucone zaklęcie.
— Ja pierdolę… Co za banda partaczy… — Chociaż w pierwszej chwili, widząc w jaki sposób zinterpretowane zostały twoje słowa, masz ochotę wybuchnąć gromkim śmiechem, refleksja dotycząca kuriozalności sytuacji przychodzi w porę, sprawiając że wciąż pozostajesz spętany okowami rozsądku. Nie podchodzisz więc bliżej, umykając przed i tak zupełnie — dziwnie — niezwracającym na ciebie uwagi oficerem, który zbyt brawurowo pcha się w gardziel ciemniejącej przed tobą uliczki. Robiąc jeszcze kilka kroków w tył, ku sercu skweru, spojrzeniem na moment chwytasz sylwetki dwójki młodzieńców, dostrzegając na licu jednego z nich rozrzedzającej się już bielmo zasnuwające mu tęczówki. Coś w wyrazach ich twarzy zapewnia cię jednak, że przynajmniej na ten moment nie stanowią realnego zagrożenia — masz jednak nadzieję, że żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy, by dołączyć do zabawy z draugami. Ostatnie, czego potrzebuje teraz Magisterium to jeszcze większe zwracanie na ślepców uwagi Kruczej Straży.
Chłód kamienicy, do której przywierasz, chwyta cię kurczowo pod szyję, nie pozwalając przez dłuższą chwilę oderwać wzroku od ciśniętego z okna ciała. Gdzieś pomiędzy rześkością wieczornego powietrza, a obezwładniającym zmysły fetorem, wyczuwasz ulotny, kwaśny zapach jej skóry. I wzdrygasz się, wciskając w ścianę bardziej, jak gdybyś miał możliwość wydrążenia w niej przejścia, w które mógłbyś wniknąć, w chwili kiedy zawieszony na truchle kobiety wzrok wyłapuje nieznaczny ruch jej dłoni, a następnie drżące nienaturalnie dolne kończyny.
— Bind snubba! — rzucasz szybciej niż potrafisz pomyśleć, za wszelką cenę chcąc wyłącznie unieruchomić w miejscu kolejnego, powoływanego do życia trupa.
Bind snubba (Catena) – zaklęcie torturujące; tworzy łańcuch, który oplata ciało ofiary. Próg: 60.
52 (k100) + 15 (staty) + 3 (atut) = 70/60
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:43
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 52
'k100' : 52
Prorok
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:43
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Ciało Egona zawibrowało, gdy ten próbował wycedzić w umyśle odpowiednie zaklęcie. Nieprzyjemny zapach dobijający się mu do nozdrzy i dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa mógł wpłynąć na to, że skupienie nie było tak skuteczne… Jednak pomimo wrażenie, że czar nie odniesie sukcesu, po chwili jego sylweta miała rzucić cień w pokoju w kamienicy. Zupełnie nieznanym pokoju, co momentalnie odczuł w postaci pewnego szoku. Chwilowego zamroczenia, kiedy to mężczyzna znajdujący się wraz z nim w pomieszczeniu pomknął spojrzeniem ku czerniejącym żyłom na policzkach Muncha. Wydawał się zdenerwowany, ale nie na tyle, by stracić głowę.
W jego otoczeniu znajdowały się dwa ciała młodych kobiet, a sam pokój wydawał się być również typowo kobiecą przestrzenią – pomimo oczywistych śladów szarpaniny, pomimo pojedynczych, zepchniętych z szafek mebli i plam krwi – był schludny, urządzony w miłych dla oka kolorach i z odpowiednią pieczołowitością. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczęta zabite zostały na miejscu. Tu i teraz. W najbezpieczniejszej, mogłoby się wydawać, dzielnicy Midgardu.
Dłoń mężczyzny uniosła się.
- Nie wchodź mi w drogę – warknął z pełnym przekonaniem młody, brodaty mężczyzna. W jego oczach wręcz gotowało się od czarnej magii, chociaż dłoni jego nie zdobiła Pieczęć. Na ten moment Egon nie mógł ocenić czy mężczyzna był pod wpływem jakichkolwiek substancji odurzających. – Nie obchodzi mnie kim jesteś, po prostu wypierdalaj! – rzucone z ostrą manierą słowa zawirowały w powietrzu, kiedy to mężczyzna odsunął się o krok od okna.
Munch wiedział już jednak co połyskiwało w pomieszczeniu. Umieszczony na szczycie lustra magiczny kryształ migotał, a po drugiej stronie zwierciadła tego na wietrze kołysały się okryte śniegiem całoroczne żywopłoty. Drugie z luster znajdować musiało się na skwerze. To je musieli wtedy widzieć. Mężczyzna szykował się do dania nogi przez jego tafle, gdyby tylko coś maiło pójść nie tak. Obraz poruszył się jednak na skutek…
ZaklęciaFuniego , które uniosło ku górze magiczne zwierciadło ukryte wśród krzaków i ławek. Przedmiot ten był ciężki, toteż samo działanie wymagać miało większego skupienia. Teraz jednak ,kiedy i tak każdy z was puścił wodze fantazji, pozwalając na to, by swoiste skażenie rozlało się wam pod skórą… Czy warto było przejmować się obecnością Kruczych Strażników?
Chyba nie, skoro ci znajdowali się w tak wielkich tarapatach jak te teraz… Kiedy Hilmirson zbliżył się do obiektu i ustawił go w pionie, patrząc pod odpowiednim kontem zauważyć mógł zauważyć zarówno nieznajomego mężczyznę, stojącego przed rzuconymi na siebie dwiema ciałami nieprzytomnych lub martwych kobiet, oraz swojego towarzysza Egona Muncha.
Zapach zgnilizny zniknął z otoczeniaPekki w wyniku jego zaklęcia, te jednak nie sprawiło, że chmura dławiących oparów przestała dusić Kruczych Strażników wciąż znajdujących się w pobliżu latarni. Wymioty udało się powstrzymać, przynajmniej na tak długo, by móc wypowiedzieć kilka słów ku Funiemu i nawiązać z nim swoistą więź bezprawia. Was łączyć miał Lauge Nørgaard. Ciekawe tylko jak wiele wspólnego z guru do czynienia mogło mieć wszystko, co działo się w tym momencie na ulicy Ostatniej Walkirii?
Z któregoś z okien ulecieć miało wreszcie zaklęcie wzywające Kruczą Straż, pomimo, iż ta znajdowała się tutaj, tonąc w magii zakazanej .
Ciało znajdujące się niedalekosyna Fenrisa , te które jeszcze chwilę temu podnosić się miało – na ten moment opadło ponownie na zimny, okryty warstwą lodu bruk. Sylwetka dziewczyny nie wiedziała co robić, nie wiedziała też kogo powinna zaatakować, gdy sam rzuczający zaklęcie nekromanta zajęty był obecnością Muncha. Czar Ragnara wydawał się wiec zupełnie niepotrzebny… Chyba. W końcu ostrożność nie mogła go skrzywdzić.
Wszyscy (z wyłączeniem Egona) obserwować mogli jednak to, co działo się z Kruczymi Strażnikami. Rzucane ku nim kolejne, niezwykle brutalne w swej formie zaklęcia, sprawiały, że ciała ich wykręcały się w bólu lub upadały na ziemię. Żywe trupy podtrzymywane rytuałami czy zaklęciami natomiast… Zaciągały ich sylwetki w głąb ciemnej uliczki, w której Fenrisson jeszcze chwilę temu zauważyć miał zakapturzoną postać.
Ludzie uciekać zaczęli z budynku, w którym przed chwilą imprezowali Egon wraz z Funim, a trącany przez kolejne ramiona Petter musiał odczuwać trudność związaną z utrzymaniem równowagi. Przerażeni chłopcy i dziewczęta nie dotarli jeszcze do Ragnara, bowiem ten znajdował się od nich najdalej, wpaść jednak mieli na Funiego, przerywając działanie Bifask.
Zwierciadło nie pobiło się, jednak umieszczone taflą ku niebu, wyraźnie utrudniało przemieszczanie się przez nie.
Po jednej akcji do dyspozycji, jak zawsze. Spodziewać się możecie, że w kolejnej turze pojawi się Krucza Straż, co mogli zauważyć Funi, Pekka i Ragnar, widzący rzucane z okna zaklęcie wzywające. Egon ze względu na swoje położenie nie może z pewnością przewidzieć rychłego nadejścia.
W jego otoczeniu znajdowały się dwa ciała młodych kobiet, a sam pokój wydawał się być również typowo kobiecą przestrzenią – pomimo oczywistych śladów szarpaniny, pomimo pojedynczych, zepchniętych z szafek mebli i plam krwi – był schludny, urządzony w miłych dla oka kolorach i z odpowiednią pieczołowitością. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczęta zabite zostały na miejscu. Tu i teraz. W najbezpieczniejszej, mogłoby się wydawać, dzielnicy Midgardu.
Dłoń mężczyzny uniosła się.
- Nie wchodź mi w drogę – warknął z pełnym przekonaniem młody, brodaty mężczyzna. W jego oczach wręcz gotowało się od czarnej magii, chociaż dłoni jego nie zdobiła Pieczęć. Na ten moment Egon nie mógł ocenić czy mężczyzna był pod wpływem jakichkolwiek substancji odurzających. – Nie obchodzi mnie kim jesteś, po prostu wypierdalaj! – rzucone z ostrą manierą słowa zawirowały w powietrzu, kiedy to mężczyzna odsunął się o krok od okna.
Munch wiedział już jednak co połyskiwało w pomieszczeniu. Umieszczony na szczycie lustra magiczny kryształ migotał, a po drugiej stronie zwierciadła tego na wietrze kołysały się okryte śniegiem całoroczne żywopłoty. Drugie z luster znajdować musiało się na skwerze. To je musieli wtedy widzieć. Mężczyzna szykował się do dania nogi przez jego tafle, gdyby tylko coś maiło pójść nie tak. Obraz poruszył się jednak na skutek…
Zaklęcia
Chyba nie, skoro ci znajdowali się w tak wielkich tarapatach jak te teraz… Kiedy Hilmirson zbliżył się do obiektu i ustawił go w pionie, patrząc pod odpowiednim kontem zauważyć mógł zauważyć zarówno nieznajomego mężczyznę, stojącego przed rzuconymi na siebie dwiema ciałami nieprzytomnych lub martwych kobiet, oraz swojego towarzysza Egona Muncha.
Zapach zgnilizny zniknął z otoczenia
Ciało znajdujące się niedaleko
Wszyscy (z wyłączeniem Egona) obserwować mogli jednak to, co działo się z Kruczymi Strażnikami. Rzucane ku nim kolejne, niezwykle brutalne w swej formie zaklęcia, sprawiały, że ciała ich wykręcały się w bólu lub upadały na ziemię. Żywe trupy podtrzymywane rytuałami czy zaklęciami natomiast… Zaciągały ich sylwetki w głąb ciemnej uliczki, w której Fenrisson jeszcze chwilę temu zauważyć miał zakapturzoną postać.
Ludzie uciekać zaczęli z budynku, w którym przed chwilą imprezowali Egon wraz z Funim, a trącany przez kolejne ramiona Petter musiał odczuwać trudność związaną z utrzymaniem równowagi. Przerażeni chłopcy i dziewczęta nie dotarli jeszcze do Ragnara, bowiem ten znajdował się od nich najdalej, wpaść jednak mieli na Funiego, przerywając działanie Bifask.
Zwierciadło nie pobiło się, jednak umieszczone taflą ku niebu, wyraźnie utrudniało przemieszczanie się przez nie.
Po jednej akcji do dyspozycji, jak zawsze. Spodziewać się możecie, że w kolejnej turze pojawi się Krucza Straż, co mogli zauważyć Funi, Pekka i Ragnar, widzący rzucane z okna zaklęcie wzywające. Egon ze względu na swoje położenie nie może z pewnością przewidzieć rychłego nadejścia.
Egon Munch
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:44
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Tracił kontrolę nad własnym ciałem – coraz częściej wyczuwał pękające ściegi napiętych mięśni, nie zauważał momentu, kiedy zaciskał dłonie w pięści i potykał się o nierówne szczerbienia kręgosłupa, aż rynną łopatek osunął się pierwszy dreszcz niepokoju; tym razem zaklęcie szarpnęło go gwałtownie za trzewia, a on poczuł, jak wszystkie narządy, które uparcie układał podłóż stelażu żeber ponownie przetrąciły się na drugą stronę, wypatroszone na podobieństwo przewieszonych przez blat trofeów fortunnego łowiectwa – przypominał sobie sposób, w jaki Göran potrafił wsunąć dłonie pomiędzy jego tkanki, zanurzyć palce w płytkim nacięciu skóry i chwycić mocno za posiniaczone serce, broczące w miejscach, gdzie paznokcie przebiły się przez cienką błonę osierdzia. Mdłości podeszły mu do gardła, zanim zdążył jednak poczuć ich smak na języku, uderzył nogami o drewniane deski, chwiejąc się lekko, lecz odzyskując równowagę dość szybko, by zyskać pewność, że inkantacja sprowadziła go we właściwe miejsce – pomieszczenie mogłoby uchodzić za schludne, gdyby nie rdzawe ślady krwi, przeciągnięte grubą smugą przez linoleum, urywające się pod plecami kobiet, nakrywających podłogę jak wyjątkowo makabryczny dywan, zszyty z ludzkich kości i tkanek, przewiązany pośpiesznym ściegiem za długie kosmyki włosów. Nie ufał im – wyobrażał sobie, że w każdej chwili mogły podnieść się z chrobotem przetrąconych kręgów, wizja ta, zamiast strachu, budziła w nim jednak niezdrową fascynację.
Odwrócił głowę, sięgając przemglonym inkantacją spojrzeniem w stronę mężczyzny, którego żyły wciąż przezierały spod skóry wstęgami złowrogiej czerni – nieznajomy wycofał się spod okna, a on wygiął wargi w niezadowolonym grymasie, prawie przypominającym uśmiech, dopóki nie ściągnął brwi, kątem oka zauważając lustro, którego lśniący kryształ rzucał cienki snop światła na zaśnieżony krajobraz pobliskiego skweru; roześmiał się – krótko i zjadliwie, lecz przede wszystkim bezczelnie, zbyt głośno, by powstrzymać w gardle dźwięk przypominający skowyt dzikiego zwierzęcia.
– Myślisz, że przestraszę się ciebie jak jeden z tych pierdolonych gliniarzy, którzy nawet nie potrafią rzucić poprawnego zaklęcia? – przestąpił naprzód, gwałtownie zmniejszając dystans, jaki dzielił go od nekromanty, po czym wzniósł wyzywająco brodę. – Śmiało. Nie ma już nic, co mógłbyś we mnie wskrzesić. – podkasał kąciki ust, zerkając na leżącą mu u stóp kobiety i szturchając butem jej lewe ramię, które, wygięte pod niewłaściwym kątem, odkształciło się z cichym chrupnięciem. – Þyrnar – warknął, chcąc zatrzymać mężczyznę w miejscu, opleść jego ciało grubym, kolczystym pnączem, przebijającym się przez wnęki w drewnianej podłodze; pomyślał jednocześnie o wszystkich ciałach, które mógłby wznieść spod warstwy przemarzniętej szronem ziemi, kościach złożonych posłusznie w grobie, zanim fragment obojczyka nie przebiłby się na powierzchnię, zwrócony w jego stronę jak igła kompasu – pomyślał o Freydis, złożonej w podziemiach zimnej kostnicy; tym razem zabiłby ją dość dobrze, by już nigdy go nie nawiedziła.
– Chcę wiedzieć, jak to zrobiłeś – odparł, a jego głos stężał, nabierając stanowczości. Zza okna wciąż docierał gwar rozlanego ulicami strachu, lecz nie miało to żadnego znaczenia – jego świadomość znajdowała się tu, zamknięta za drzwiami do ciasnego, nabrzmiewającego stęchlizną pokoju.
Þyrnar (Sentis) – przywołuje cierniste pnącza, dotkliwie kaleczące i unieruchamiające ofiarę.
80 + 20 = 100 > 35
Odwrócił głowę, sięgając przemglonym inkantacją spojrzeniem w stronę mężczyzny, którego żyły wciąż przezierały spod skóry wstęgami złowrogiej czerni – nieznajomy wycofał się spod okna, a on wygiął wargi w niezadowolonym grymasie, prawie przypominającym uśmiech, dopóki nie ściągnął brwi, kątem oka zauważając lustro, którego lśniący kryształ rzucał cienki snop światła na zaśnieżony krajobraz pobliskiego skweru; roześmiał się – krótko i zjadliwie, lecz przede wszystkim bezczelnie, zbyt głośno, by powstrzymać w gardle dźwięk przypominający skowyt dzikiego zwierzęcia.
– Myślisz, że przestraszę się ciebie jak jeden z tych pierdolonych gliniarzy, którzy nawet nie potrafią rzucić poprawnego zaklęcia? – przestąpił naprzód, gwałtownie zmniejszając dystans, jaki dzielił go od nekromanty, po czym wzniósł wyzywająco brodę. – Śmiało. Nie ma już nic, co mógłbyś we mnie wskrzesić. – podkasał kąciki ust, zerkając na leżącą mu u stóp kobiety i szturchając butem jej lewe ramię, które, wygięte pod niewłaściwym kątem, odkształciło się z cichym chrupnięciem. – Þyrnar – warknął, chcąc zatrzymać mężczyznę w miejscu, opleść jego ciało grubym, kolczystym pnączem, przebijającym się przez wnęki w drewnianej podłodze; pomyślał jednocześnie o wszystkich ciałach, które mógłby wznieść spod warstwy przemarzniętej szronem ziemi, kościach złożonych posłusznie w grobie, zanim fragment obojczyka nie przebiłby się na powierzchnię, zwrócony w jego stronę jak igła kompasu – pomyślał o Freydis, złożonej w podziemiach zimnej kostnicy; tym razem zabiłby ją dość dobrze, by już nigdy go nie nawiedziła.
– Chcę wiedzieć, jak to zrobiłeś – odparł, a jego głos stężał, nabierając stanowczości. Zza okna wciąż docierał gwar rozlanego ulicami strachu, lecz nie miało to żadnego znaczenia – jego świadomość znajdowała się tu, zamknięta za drzwiami do ciasnego, nabrzmiewającego stęchlizną pokoju.
Þyrnar (Sentis) – przywołuje cierniste pnącza, dotkliwie kaleczące i unieruchamiające ofiarę.
80 + 20 = 100 > 35
Mistrz Gry
Re: 14.02.2001 – Skwer. im Hedvig Walecznej – Na barykady Wto 27 Sie - 9:44
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 80
'k100' : 80
Strona 1 z 2 • 1, 2