:: Midgard :: Dzielnica Ymira Starszego :: Mieszkania :: Halle Skov
Pokój dzienny
4 posters
Mistrz Gry
Pokój dzienny Sob 6 Sty - 14:37
Pokój dzienny
Halle nie planował wyprowadzać się ze swojego apartamentu na Starym Mieście. Nieruchomość przy Ymira Starszego miała być zaledwie zabawnym projektem, w który zainwestował impulsywnie nierozsądnie po pierwszym dużym przypływie gotówki. Przed remontem było to jedynie duże, puste pomieszczenie pełne pyłu i roztrzaskanego szkła, mało urokliwa pamiątka po warsztacie, który upadł wraz ze śmiercią właściciela. Prac nie ukończono, a Halle nie miał szansy nacieszyć się swoją salą prób, nim zbankrutował. Mimo wielu zachęt ze strony prawników nigdy jej też nie sprzedał, do dziś trzyma się więc desperacko swojej inwestycji, jedynej rzeczy, która wciąż należy tylko do niego. Mieszkanie nie jest duże, zachowało jednak swój przestronny, otwarty plan, wysokie ściany oraz zimną, nagą podłogę. Do części dziennej wchodzi się prosto przez ciężkie drzwi wejściowe, które mają nieprzyjemny nawyk zatrzaskiwania się w najmniej odpowiednich momentach. Pomieszczenie ma kształt prostokąta i całą swoją istotą przypomina pudło pełne najrozmaitszych rzeczy porozrzucanych po kątach w obrazie artystycznego nieładu. Poza zieloną, welurową kanapą i czerwonym fotelem, można tu znaleźć cały przekrój skarbów — w równym stopniu tych należących do Halle, co tych, które wyfrunęły magicznie z cudzej kieszeni. Jedna z szafek ugina się pod ciężarem gramofonu oraz kartonów pełnych winylowych płyt, ściany mienią się od barwnych plakatów, a podłogę nakrapiają książki, kubki i zrzucone od niechcenia ubrania. Stojący pod oknem długi, stary stół zawsze dźwiga natomiast dowody wczorajszych przyjęć — od butelek, kieliszków i gaszonych na talerzach papierosów po fiolki lepkie od pozostałości halucynogennych eliksirów.
Halle Skov
Re: Pokój dzienny Sob 13 Sty - 1:17
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
12.05.2001
Halle spędził wiele lat — być może, choć była to okrutna myśl, całą młodość — wycinając ze swojego ciała wszystkie miękkie fragmenty. Było to o tyle trudne zadanie, iż w jego przypadku ciąć należało tak, by nie oszpecić — nie zostawić blizn, nie naruszyć miejsc, które ludzie chcieli dotykać. To była rozległa zbrodnia i niebywale długa tortura, lecz jak to zwykle bywa z przemocą, musiała mieć miejsce, by on mógł przetrwać. Przetrwanie wymagało ostrych krawędzi — przypominał sobie, zmywając kilka dni temu krew ze spuchniętej twarzy. Jana raz tylko nazwała go mięczakiem, potem przestał płakać, a ona znalazła inne słowa. Tchórz. Strach sprawiał, że łagodniał, troska piłowała zęby, wszystkie te niewygodne, płaczliwe uczucia puchły w nim i obrastały jego kości jak mech, zastępując wszystkie pustki wyciętej miękkiej tkanki. Próbował przypomnieć sobie, kiedy znów stał się słaby — czy to w dzień skandalu, dzień przepiany czy może tego wieczora, kiedy wrócił Jaska; próbował przypomnieć sobie punkt zapalny tego rozpadu, lecz nie był w stanie. Słabość nie była czymś, co przyszło lub wróciło, słabość grzęzła w nim jak krew jego rodziców. Mógł wycinać i kroić, ale ciało odrastało. Od pewnych wróżb nie można uciec.
Kiedyś zastanawiał się często nad tym, czy Gretchen to rozumie. Czy słabość — ta, z którą oboje się urodzili — jest równie ciężka na jej barkach. Przyglądał jej się teraz — patrzył, jak chichocze, ułożona z gracją na sofie, jak jej długie, miękkie włosy odbijają się żywym płomieniem na tle ciemnego weluru. Zawsze była taka lekka, pełna słów, rzęs i dziewczęcej kokieterii. Nie przypominała ani człowieka, ani potwora, jedynie jakąś śliczną, banalną fantazję, do której mężczyźni pragnęli wyciągać ręce i dźgać, jakby dla własnej perwersyjnej zabawy chcieli sprawdzić, czy ma ciało. Pamiętał doskonale błysk w ich oczach, kiedy zabierał ją ze sobą na bankiety, te długie spojrzenia i znaczące uśmiechy, te same słowa o tych samych śliskich brzmieniach. Patrzył wiec na nią teraz, na swoją przyjaciółkę, którą szczerze uwielbiał, na jej równy profil i rozbawiony uśmiech, i kolejny raz myślał o tym, że jej nienawidzi. Łatwo było nienawidzić kogoś, w kim widziało się nie tylko to, czego nie sposób było znieść w sobie, ale też wszystko to, czym być się pragnęło. Nie mów nikomu — szeptał kiedyś z zaczepnym uśmiechem, konspiracyjnie kładąc palec na ustach Jaski — ale czasem, kiedy jesteśmy gdzieś razem, mam ochotę rozbić jej śliczną główkę o któryś z tych marmurów.
— Ptaszki na mieście ćwierkają, że Pettersen stracił pracę w teatrze — opowiadał, siadając obok niej i wyciągając spomiędzy jej palców do polowy opróżniony kieliszek. Wziął łyk wina. Było cierpkie i ciężkie na języku, jemu jednak od dawna kręciło się już w głowie, a policzki miał cieple od alkoholu. — Pettersen — powtórzył nazwisko, uważnie przeciągając głoski i sięgając spojrzeniem ku górze w fałszywym akcie namysłu. — Siwy, wysoki, z duńskim akcentem. Spaliśmy z nim kiedyś. Razem albo osobno, już nie pamiętam — mówiąc to, obrócił się delikatnie w stronę Gretchen i posłał jej rozleniwiony, koci uśmiech. Jej, z oczywistych powodów, zawsze łatwiej było wykorzystywać talenty w drodze do sukcesu. Więcej mężczyzn, więcej władzy, więcej ładnych słówek. — Podobno nakryli go w garderobie na jakichś gorszących, demoralizujących rozrywkach — ostatnie słowa wyrecytował z teatralnym przejęciem, zdobiąc wszystko głębokim, ostentacyjnym westchnięciem. Bawił się i w zabawie tej przypominał złośliwego demona. Nie było mu żal Pettersena, nie było mu nigdy żal żadnego z nich. Wszyscy stawali się bezmyślni, kiedy czegoś pragnęli. — Wielka szkoda — jego głos opadł nieco, zatrzymując się figlarnym szeptem między ich twarzami — że to nie była nasza wina. — W tym byli przecież najlepsi, nie w aktorstwie, nie w muzyce. Halle nie zapomniał nigdy, jak smakuje wstyd, nauczył się jednak przepychać go w dół gardła. Uśmiechnął się znów i wsunął palec pod podbródek przyjaciółki, podnosząc jej głowę tak, by móc przyjrzeć się jej twarzy. Jej też nienawidził. Była zawsze ładniejsza od tej jego, delikatniejsza, bardziej europejska i mniej wschodnia, o zaokrąglonych rysach. Dzielili jedynie podobne gwiazdozbiory piegów. Odliczył jedynie ten pierwszy, na nosie, nim pochylił się, żeby ją pocałować. Pocałunki z nią zawsze smakowały podobnie — zazdrością, winem i głupim wspomnieniem utraconego życia. — Nie uwierzysz, kogo spotkałem ostatnio w klubie — szepnął w jej usta z zadowolonym uśmiechem. Poczuł idiotyczną potrzebę, by o nim mówić, tak jakby Jaska bez przerwy siedział pod jego skórą, kąsając do krwi i szukając ujścia. Próbował tłumić go, całując Gretchen raz jeszcze, raz i kolejny. Myśl wciąż gryzła i gryzła również wtedy, gdy drzwi zaskrzypiały lekko, a do mieszkania wpadł metaliczny zapach ulicy.
Gretchen Holzinger
Re: Pokój dzienny Pon 22 Sty - 12:28
Gretchen HolzingerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : okolice Salzburga
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : huldra
Zawód : aktorka, wschodząca gwiazda, skandalistka
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : bażant
Atuty : intrygant (II), artysta: aktorstwo (I), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 30 / wiedza ogólna: 5
Pamiętała doskonale pierwszy raz, kiedy to się stało.
Nigdy nie pozwalano jej chwalić się swoją innością. Ojciec i macocha powtarzali jak mantrę, że istnienie ogona to tajemnica, ich sekret, że nikt poza najbliższą rodzina nie powinien o tym wiedzieć. Państwo Rosedahl zgodzili się na małżeństwo córki z obcokrajowcem, który wnosił doń swój talent oraz córkę z lisim ogonem, małego demona, pod warunkiem, że zachowa to w ścisłej tajemnicy. W pierwszych latach życia ukrywali to pod ubraniami. Zawsze nosiła długie spódnice i sukienki, na wypadek, gdyby puchaty ogon wymknął się w zabawie spod specjalnie projektowanej dla niej bielizny. Nikt inny nie brał Gretchen na ręce. Gdy jednak przyszedł czas, gdy miała pójść do szkoły, razem z innymi, obcymi dziećmi - nadeszła pora na bardziej radykalne rozwiązania.
To zaboli, ostrzegł ją ojciec, a Mathilde, jej macocha, trzymała dziewczynkę za ręce. Nie tylko po to, aby ją wspierać. Bardziej po to, by nie uciekła. Gretchen spodziewała się, że coś ją uszczypnie, może zakłuje; na pewno nie spodziewała się tak silnego bólu. Krzyczała tak głośno, że cały Midgard mógłby ją usłyszeć, gdyby nie zaklęcia ochronne nałożone na dom. Płakała i później wrzeszczała, że nie pozwoli na to nigdy więcej - ale musiała się na to zgadzać. Nauczyła się znosić ten ból w ciszy, zaciskając zęby, znosząc go w imię większego, własnego dobra. Nie dalej jak tydzień wcześniej znów padła ofiarą tego zabiegu, bo w imię własnej próżności zaproponowała Blance, że zapozuje przed jej obiektywem. Nago. Zaproponowała brzeg jeziora Golddajávri, co wykluczało paradowanie tam z miedzianym ogonem. Parkiet mieszkania znów splamiła krew.
Nikt poza Halle tego nie rozumiał. Tego jak trudne jest ukrywanie własnego ja przed całym światem i jak wiele kosztuje ich bólu. Jak dosłownie bolesne są cudze uprzedzenia i nienawiść społeczeństwa galdrów do huldr - dosłownie i w przenośni. Chociaż Halle nie musiał więcej tego robić, skoro i tak wszyscy już wiedzieli.
Miała nadzieję, że nigdy się nie dowie prawdy. Musiała teraz uważać. Uważać ile pije i co mówi.
- Pettersen? - powtórzyła za nim, wracając myślami do tu i teraz, gdy leżała na jego kanapie z wyciągniętymi na oparcie nogami, mając na sobie czerwona sukienkę w groszki, której materiał zsunął się do połowy uda. Na piegowatej twarzy przez chwilę malował się wyraz zamyślenia, jakby próbowała sobie przypomnieć o kogo chodzi. - Aaaach, ten! - oświeciło ją wreszcie, gdy Halle nakreślił krótko sylwetkę Duńczyka. - Widocznie nie było czego pamiętać - zachichotała rudowłosa, rozbawiona własnym żartem. Przypomnienie o rozpuście, których dopuszczali się zarówno sami, jak i w duecie nie peszyło Gretchen wcale. Nie znała prawdziwego wstydu. Potrafiła go jednak doskonale udawać. - Ja słyszałam, że miał słabość do młodzieńców. Pewnie znalazł sobie kogoś dużo młodszego niż ja, czy ty i tak to się kończy - wsparła się na łokciu, oddając Halle kieliszek wina, który dawniej opróżniłaby od razu. Puściła mu perskie oczko. - Co ty mówisz? - obruszyła się, udając oburzenie jego propozycją; nie potrafiła jednak udawać szelmowskiego uśmiechu. - Wiesz, że to może być dopiero początek jego kłopotów. Nie bądź leniwy - przypomniała mu, że praca to nie wszystko. Pettersen wciąż miał rodzinę i pewnie jakieś pieniądze, które mógł stracić.
Pettersen miał szczęście, że Halle ją teraz pocałował. Odciągnął myśli od intryg, które zaczęła już snuć jak jeszcze skomplikować mu życie, chociaż nie uczynił im nic złego.
- Kogo? - spytała mrukliwie, choć nieszczególnie ją to teraz interesowało. Nie czekała odpowiedź, sięgnęła ustami do jego, dłoń kładąc na męskim udzie, kompletnie ignorując ciche skrzypienie drzwi, które zwiastowało czyjeś nadejście - nie przypominała sobie, aby mieli pić wino w większym gronie, ale czy to ważne?
Nigdy nie pozwalano jej chwalić się swoją innością. Ojciec i macocha powtarzali jak mantrę, że istnienie ogona to tajemnica, ich sekret, że nikt poza najbliższą rodzina nie powinien o tym wiedzieć. Państwo Rosedahl zgodzili się na małżeństwo córki z obcokrajowcem, który wnosił doń swój talent oraz córkę z lisim ogonem, małego demona, pod warunkiem, że zachowa to w ścisłej tajemnicy. W pierwszych latach życia ukrywali to pod ubraniami. Zawsze nosiła długie spódnice i sukienki, na wypadek, gdyby puchaty ogon wymknął się w zabawie spod specjalnie projektowanej dla niej bielizny. Nikt inny nie brał Gretchen na ręce. Gdy jednak przyszedł czas, gdy miała pójść do szkoły, razem z innymi, obcymi dziećmi - nadeszła pora na bardziej radykalne rozwiązania.
To zaboli, ostrzegł ją ojciec, a Mathilde, jej macocha, trzymała dziewczynkę za ręce. Nie tylko po to, aby ją wspierać. Bardziej po to, by nie uciekła. Gretchen spodziewała się, że coś ją uszczypnie, może zakłuje; na pewno nie spodziewała się tak silnego bólu. Krzyczała tak głośno, że cały Midgard mógłby ją usłyszeć, gdyby nie zaklęcia ochronne nałożone na dom. Płakała i później wrzeszczała, że nie pozwoli na to nigdy więcej - ale musiała się na to zgadzać. Nauczyła się znosić ten ból w ciszy, zaciskając zęby, znosząc go w imię większego, własnego dobra. Nie dalej jak tydzień wcześniej znów padła ofiarą tego zabiegu, bo w imię własnej próżności zaproponowała Blance, że zapozuje przed jej obiektywem. Nago. Zaproponowała brzeg jeziora Golddajávri, co wykluczało paradowanie tam z miedzianym ogonem. Parkiet mieszkania znów splamiła krew.
Nikt poza Halle tego nie rozumiał. Tego jak trudne jest ukrywanie własnego ja przed całym światem i jak wiele kosztuje ich bólu. Jak dosłownie bolesne są cudze uprzedzenia i nienawiść społeczeństwa galdrów do huldr - dosłownie i w przenośni. Chociaż Halle nie musiał więcej tego robić, skoro i tak wszyscy już wiedzieli.
Miała nadzieję, że nigdy się nie dowie prawdy. Musiała teraz uważać. Uważać ile pije i co mówi.
- Pettersen? - powtórzyła za nim, wracając myślami do tu i teraz, gdy leżała na jego kanapie z wyciągniętymi na oparcie nogami, mając na sobie czerwona sukienkę w groszki, której materiał zsunął się do połowy uda. Na piegowatej twarzy przez chwilę malował się wyraz zamyślenia, jakby próbowała sobie przypomnieć o kogo chodzi. - Aaaach, ten! - oświeciło ją wreszcie, gdy Halle nakreślił krótko sylwetkę Duńczyka. - Widocznie nie było czego pamiętać - zachichotała rudowłosa, rozbawiona własnym żartem. Przypomnienie o rozpuście, których dopuszczali się zarówno sami, jak i w duecie nie peszyło Gretchen wcale. Nie znała prawdziwego wstydu. Potrafiła go jednak doskonale udawać. - Ja słyszałam, że miał słabość do młodzieńców. Pewnie znalazł sobie kogoś dużo młodszego niż ja, czy ty i tak to się kończy - wsparła się na łokciu, oddając Halle kieliszek wina, który dawniej opróżniłaby od razu. Puściła mu perskie oczko. - Co ty mówisz? - obruszyła się, udając oburzenie jego propozycją; nie potrafiła jednak udawać szelmowskiego uśmiechu. - Wiesz, że to może być dopiero początek jego kłopotów. Nie bądź leniwy - przypomniała mu, że praca to nie wszystko. Pettersen wciąż miał rodzinę i pewnie jakieś pieniądze, które mógł stracić.
Pettersen miał szczęście, że Halle ją teraz pocałował. Odciągnął myśli od intryg, które zaczęła już snuć jak jeszcze skomplikować mu życie, chociaż nie uczynił im nic złego.
- Kogo? - spytała mrukliwie, choć nieszczególnie ją to teraz interesowało. Nie czekała odpowiedź, sięgnęła ustami do jego, dłoń kładąc na męskim udzie, kompletnie ignorując ciche skrzypienie drzwi, które zwiastowało czyjeś nadejście - nie przypominała sobie, aby mieli pić wino w większym gronie, ale czy to ważne?
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Jāzeps Ešenvalds
Re: Pokój dzienny Pią 9 Lut - 23:27
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie było na świecie miejsca, w którym zdołałby się ukryć – cudzy wzrok przylegał do niego cienką warstwą drugiej skóry, opinającej się na łopatkach, kiedy pochylał głowę, jakby wzdłuż pleców posiadał niezagojoną ranę, której szwy nieustannie przemieszczały się pomiędzy kręgami, a on za każdym razem sięgał źrenicami do ziemi, próbował podwinąć pod siebie ogon kręgosłupa i schować głowę pomiędzy barkami. Nigdy nie wrósł w swoje dorosłe ciało – był chłopcem o męskich barkach i szerokich dłoniach, potykał się o własne nogi i nie potrafił udźwignąć rodzinnego podobieństwa, które ułożyło się na jego twarzy, jeszcze zanim skończył czternaście lat, jest taki podobny do Dzīve, mówiły pochylone nad nim ciotki, lecz on nie potrafił wyobrazić sobie, że jego ojciec kiedykolwiek był dzieckiem o dużych, ufnych oczach i włosach skręcających się na czole w cynamonowe pukle, które w słońcu przybierały rdzawą barwę ochry, bo znał go tylko jako człowieka o podniosłym głosie i zaciśniętych pięściach, mężczyznę, który skręcał karki kociętom, jeszcze zanim rozchyliły zaropiałe powieki i którego czoło przecinały trzy głębokie, trwałe bruzdy, jak gdyby gniew odnalazł wygodne miejsce na jego twarzy i postanowił się w nim osadzić. Dzīve zawsze mówił przy stole do całego towarzystwa, bo pragnął, aby słuchano każdego jego słowa i pilnował, aby żadne nie spadło mu z widelca na podłogę, a jego głos często przypominał krzyk, nawet wtedy, kiedy nie był zły – on robił natomiast wszystko, aby sprawiać wrażenie mniejszego, zazdrościł wróblom, których serce było tak małe, że nie słyszały w uszach swojego tętna i owadom, znikającym w pękniętych szczelinach drewna, niezauważone. W nocy bolały go kości, wzrastające w ciasne obręcze stawów, nieustannie wyrastał ze starych ubrań i nawet zimą nosił spodnie, które odsłaniały mu kostki; dzieci uczęszczające z nim do klasy były przynajmniej o głowę niższe, a on ciągle się garbił, aby nie czuć na sobie ich ciężkich spojrzeń, wyłaniających się spod powiek jak dwa czarne kamienie. W wieku piętnastu lat wyglądał już na pełnoletniego, lecz kiedy obca kobieta pocałowała go w policzek, sięgając jednocześnie dłonią pod materiał spodni, odsunął się zbyt pośpiesznie, aby jej nie urazić i zanim odeszła, uderzyła go dłonią w twarz, jakby od samego początku próbował ją oszukać – przez całe życie, odkąd po raz pierwszy stanął na nogi, aż po dzień, w którym spotkał Hallego, czuł się niedopasowany, rozmyślał, że ktoś zacisnął mu dłonie na krawędziach skóry i wywinął ją na lewą stronę, wypatroszył żywcem ze wszystkiego, co składało się niegdyś na jego wnętrze, przearanżował topografię duszy, aż nie rozpoznawał dłużej krajobrazu, jaki w sobie nosił. Po pierwszej przemianie wyobrażał sobie, że wpadł w ręce okrutnego taksydermisty – jednego popołudnia z prawdziwego siebie przeobraził się w eksponat, który może wyglądał i brzmiał tak jak on, ale od środka wypchany był jedynie szarymi kołtunami waty. Nigdy nie czuł, że niedźwiedź był jego częścią i czasami, kiedy przeglądał się w lustrze, był pewien, że spod źrenic patrzył na niego drapieżnik, a wtedy jego serce przyspieszało do płochliwego dudnienia, jakby był jedynie ofiarą, uwięzioną w ciasnym klasterze cudzego spojrzenia.
Halle nazywał go potworem w taki sam sposób, w jaki matka nazywała go skarbem – słowo stawało się w jego ustach ciepłe i miękkie, jakby było porośnięte futrem, a on opierał skroń na jego piersi i przez chwilę pozwalał sobie myśleć, że miał rację, wierzył, że stworzenie, które żyło w jego piersi, miało aksamitną sierść i ufne, brązowe oczy, a wnętrze jego pyska, zamiast krwią, wypełnione było miodem i jagodami. Uczucie stygło w nim dopiero, kiedy zostawał sam – przewracał się z boku na bok, aż materac po obu stronach odgniótł się niewyraźnym kształtem jego ciała, podciągał kolana pod brodę i zaciskał oczy tak mocno, że ból rozchodził się aż po potylicę. Gdy Halle znikał, powracały koszmary – nie pamiętał ich dokładnie, choć w ulotnej chwili, tuż zanim wpadał z rozpędu w świadomość i siadał wyprostowany na łóżku, słyszał sam siebie, lecz nigdy nie mógł do końca uchwycić tego, co próbował powiedzieć, zupełnie jakby słowa grzęzły mu w gardle powłoką śliny, która zawsze przybierała lekko czerwoną barwę. Tym razem było inaczej, kiedy po przebudzeniu osunął wzrok pod materiał pościeli, przez skórę na nadgarstkach przezierały bowiem wiechcie ciemnego futra, a paznokcie zakrzywiały się wyraźnie, zaczepione ostrymi krawędziami o brzeg rozdartej kołdry – przyłożył dłoń do piersi, przestraszony, że tętno uwolni się z ciasnej klatki żeber, lecz kiedy sięgnął drugą dłonią do nadgarstka, pozostawił na skórze krwawe zadrapanie, zanim zwierzęce pazury zdążyły zniknąć z powrotem pod cienką płytką paznokcia. Nie mógł powiedzieć Vermundowi, bał się powiedzieć Vermundowi, bo wydawało mu się, że każde spojrzenie – włącznie z tym, które patrzyło na niego zza lustra – byłoby przerażone i blade, każde poza tym, które było szare, jeszcze zanim zwróciło się w jego stronę, jedynym zdolnym powiedzieć mu prawdę, nie tracąc przy tym połysku.
Kiedy stanął przed drzwiami do mieszkania Halle, krew na nadgarstku zdążyła zaschnąć rdzą, lecz dłonie wciąż drżały mu lekko, ukryte pod obszernymi rękawami płaszcza – wyobrażał sobie, że pocałuje go w usta, zanim nazwie go potworem, że słowo zabrzmi w jego ustach jak pieszczotliwe zdrobnienie, którego mogliby używać w łóżku. Gdy uchylił drzwi, w twarz uderzył go tymczasem intensywny zapach perfum i dymu, a wzrok, który wpadł przez próg z rozpaczliwym pośpiechem, zatrzymał się w miejscu jak motyl umyślnie przebity szpilką. Kiedy nacisnął na klamkę, Gretchen ledwo odchyliła usta od pocałunku, jej smukła, kobieca dłoń wciąż leżała jednak wysoko na bladym udzie. Pomyślał, że nigdy nie dotykał go w tym miejscu.
– Halle? – głos zadrżał mu na tylnej ścianie gardła, cichy i niewyraźny, jakby wciąż mówił przez sen, jakby wciąż trwał w tym samym, ciemnym koszmarze, z którego wybudził się o poranku.
Halle nazywał go potworem w taki sam sposób, w jaki matka nazywała go skarbem – słowo stawało się w jego ustach ciepłe i miękkie, jakby było porośnięte futrem, a on opierał skroń na jego piersi i przez chwilę pozwalał sobie myśleć, że miał rację, wierzył, że stworzenie, które żyło w jego piersi, miało aksamitną sierść i ufne, brązowe oczy, a wnętrze jego pyska, zamiast krwią, wypełnione było miodem i jagodami. Uczucie stygło w nim dopiero, kiedy zostawał sam – przewracał się z boku na bok, aż materac po obu stronach odgniótł się niewyraźnym kształtem jego ciała, podciągał kolana pod brodę i zaciskał oczy tak mocno, że ból rozchodził się aż po potylicę. Gdy Halle znikał, powracały koszmary – nie pamiętał ich dokładnie, choć w ulotnej chwili, tuż zanim wpadał z rozpędu w świadomość i siadał wyprostowany na łóżku, słyszał sam siebie, lecz nigdy nie mógł do końca uchwycić tego, co próbował powiedzieć, zupełnie jakby słowa grzęzły mu w gardle powłoką śliny, która zawsze przybierała lekko czerwoną barwę. Tym razem było inaczej, kiedy po przebudzeniu osunął wzrok pod materiał pościeli, przez skórę na nadgarstkach przezierały bowiem wiechcie ciemnego futra, a paznokcie zakrzywiały się wyraźnie, zaczepione ostrymi krawędziami o brzeg rozdartej kołdry – przyłożył dłoń do piersi, przestraszony, że tętno uwolni się z ciasnej klatki żeber, lecz kiedy sięgnął drugą dłonią do nadgarstka, pozostawił na skórze krwawe zadrapanie, zanim zwierzęce pazury zdążyły zniknąć z powrotem pod cienką płytką paznokcia. Nie mógł powiedzieć Vermundowi, bał się powiedzieć Vermundowi, bo wydawało mu się, że każde spojrzenie – włącznie z tym, które patrzyło na niego zza lustra – byłoby przerażone i blade, każde poza tym, które było szare, jeszcze zanim zwróciło się w jego stronę, jedynym zdolnym powiedzieć mu prawdę, nie tracąc przy tym połysku.
Kiedy stanął przed drzwiami do mieszkania Halle, krew na nadgarstku zdążyła zaschnąć rdzą, lecz dłonie wciąż drżały mu lekko, ukryte pod obszernymi rękawami płaszcza – wyobrażał sobie, że pocałuje go w usta, zanim nazwie go potworem, że słowo zabrzmi w jego ustach jak pieszczotliwe zdrobnienie, którego mogliby używać w łóżku. Gdy uchylił drzwi, w twarz uderzył go tymczasem intensywny zapach perfum i dymu, a wzrok, który wpadł przez próg z rozpaczliwym pośpiechem, zatrzymał się w miejscu jak motyl umyślnie przebity szpilką. Kiedy nacisnął na klamkę, Gretchen ledwo odchyliła usta od pocałunku, jej smukła, kobieca dłoń wciąż leżała jednak wysoko na bladym udzie. Pomyślał, że nigdy nie dotykał go w tym miejscu.
– Halle? – głos zadrżał mu na tylnej ścianie gardła, cichy i niewyraźny, jakby wciąż mówił przez sen, jakby wciąż trwał w tym samym, ciemnym koszmarze, z którego wybudził się o poranku.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Halle Skov
Re: Pokój dzienny Nie 3 Mar - 18:41
Halle SkovŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : huldrekall
Zawód : muzyk, kompozytor, upadła gwiazda
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), arysta: muzyk (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 19 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 13 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 18 / wiedza ogólna: 5
Jej pocałunek był słodki — smakował landrynkami i winem, smakował Gretchen, znajomym posmakiem wiśniowej pomadki i czymś jeszcze, czymś groźnym i metalicznym, tak jakby rozgryzł jej wargę i krew spłynęła na język. Ich bliskość zawsze wydawała mu się duszna i otumaniająca jak kadzidło — jego uścisk na jej karku, miękkość kręconych włosów, cienka sukienka w grochy, niemal jedwabny tiul przesuwający się po skórze, gdy przesuwał dłoń wzdłuż jej uda; ciche westchnienie i jej palce zaciśnięte na materiale jego spodni. Gretchen pachniała jego starym życiem, jej perfumy i jej oddech, ciepła skóra na obojczykach. Miał wrażenie, że spija z niej resztki własnej wielkości, więc uśmiechał się w jej usta, kiedy ją całował. Była gwiazdą w najbrudniejszy ze wszystkich sposobów, podobnie jak on jeszcze niedawno. Tamtego wieczora, kiedy pokazał się z nią w towarzystwie po raz pierwszy, wypolerowane głowy obracały się za nimi tak gwałtownie, iż długie szyje stękały, jak gdyby miały pęknąć, a jemu przeszło przez myśl, że Borges miał rację, kiedy kazał mu udawać i grać w każdym pokoju. To była zabawa w teatr, a teatr zawsze sprzedawał fantazje. Tym byli. Czymś, co się sprzedawało, czyimś sennym marzeniem, targetem dla łapczywych, głodnych oczu. Greta była przydatna, gdy mogła chwycić jego ramię na bankiecie, była również przydatna, gdy w tamtych złotych, przerażających czasach potrzebował kogoś na kształt przyjaciela. Teraz jej towarzystwo nie stanowiło pocieszenia, mimo to spijanie wina z jej ust było przyjemne.
— Och, byłem pewien, że wyglądamy bardzo młodo… — jęknął z udawanym przejęciem, wydymając przy tym lekko dolną wargę. Jego nos zahaczył końcówką o policzek Gretchen. Czasem wszystko to, co sprawiało, że byli do siebie podobni niezwykle go drażniło. — No wiesz, w latach naszego gatunku jesteśmy właściwie nastolatkami — zachichotał jeszcze, szczerząc się do niej złośliwie. Jego ciotka mawiała, że tacy jak on nie starzeją się w ludzki sposób i że fakt ten był karą za ich naturę. — Moja szansa już przepadła, ale ty wciąż możesz odwiedzić go w Kopenhadze… — szept osunął się w pocałunek. Lekki, słodki pocałunek, przy którym rzęsy muskały policzki. Halle poczuł nietrzeźwość wzbierającą w żyłach, gorące resztki alkoholu i złotą lepkość eliksiru. Jego głowa ważyła w tamtej chwili tyle co garść puchu, zamglony wzrok uciekał sennie ku sufitowi. Niemal nie zauważył metalicznego brzęknięcia zamka w drzwiach.
Nigdy nie był dobry w nazywaniu własnych uczuć, u innych potrafił rozpoznać jedynie kilka. Jednym z nich było pożądanie, drugim był strach. Obie te emocje wyginały tego wieczora rysy Pettersena, obie widywał czasem w spojrzeniu Jaski, choć czasem wydawało mu się, że w jego oczach, gdzieś wokół obręczy tęczówki jaśniało coś jeszcze — coś innego, miękkiego, coś czego imienia Halle nie znał. Teraz jego przyjaciel stał w półmroku jego mieszkania, a ciepły blask pojedynczej lampy oświetlał go tak, iż wydawał się mniejszy, drobniejszy i młodszy, choć zawsze był wyższy od niego o głowę, a więzienie wydobyło z niego kilka ostrych, męskich krawędzi. Halle mówił, a on powoli odsuwał się od Gretchen, rumiany i pijany, z cienką koszulą niedbale rozpiętą pod szyją. Jaska wyglądał na przejętego, twarz miał bladą, a usta lekko rozchylone — wyglądał na zamarłego, a Halle nie był pewien dlaczego.
— O wilku mowa — odezwał się radośnie, podrywając do góry podbródek. Zwinnie przeskoczył oparcie kanapy i w kilku podskokach zjawił się obok swojego gościa. Jego spotkałem, pamiętasz? Jego właśnie — chciał powiedzieć Gretchen, lecz jedynie obrócił w jej stronę głowę i posłał jej szybki, krótki uśmiech, nim wzrok wrócił do przyjaciela. Musiał unieść się lekko na palcach i złapać jego twarz w dłonie, by złożyć na jego ustach powitalny pocałunek. Smakował smolistym powietrzem zebranym nad miastem. — Jaska, misiu, nie wyglądasz… dobrze — odezwał się w jego usta, nieco ciszej, ściągając przy tym brwi w grymasie, który mógłby być w równym stopniu zatroskaniem co kpiną. — Chodź, zdejmij płaszcz. Naleję ci wina i poprawimy ci humor, co ty na to? — Kiedy zaczepiał palce o jego kołnierz, wargi delikatnie dotknęły szyi. — Pamiętasz chyba moją drogą przyjaciółkę Gretchen, prawda?
— Och, byłem pewien, że wyglądamy bardzo młodo… — jęknął z udawanym przejęciem, wydymając przy tym lekko dolną wargę. Jego nos zahaczył końcówką o policzek Gretchen. Czasem wszystko to, co sprawiało, że byli do siebie podobni niezwykle go drażniło. — No wiesz, w latach naszego gatunku jesteśmy właściwie nastolatkami — zachichotał jeszcze, szczerząc się do niej złośliwie. Jego ciotka mawiała, że tacy jak on nie starzeją się w ludzki sposób i że fakt ten był karą za ich naturę. — Moja szansa już przepadła, ale ty wciąż możesz odwiedzić go w Kopenhadze… — szept osunął się w pocałunek. Lekki, słodki pocałunek, przy którym rzęsy muskały policzki. Halle poczuł nietrzeźwość wzbierającą w żyłach, gorące resztki alkoholu i złotą lepkość eliksiru. Jego głowa ważyła w tamtej chwili tyle co garść puchu, zamglony wzrok uciekał sennie ku sufitowi. Niemal nie zauważył metalicznego brzęknięcia zamka w drzwiach.
Nigdy nie był dobry w nazywaniu własnych uczuć, u innych potrafił rozpoznać jedynie kilka. Jednym z nich było pożądanie, drugim był strach. Obie te emocje wyginały tego wieczora rysy Pettersena, obie widywał czasem w spojrzeniu Jaski, choć czasem wydawało mu się, że w jego oczach, gdzieś wokół obręczy tęczówki jaśniało coś jeszcze — coś innego, miękkiego, coś czego imienia Halle nie znał. Teraz jego przyjaciel stał w półmroku jego mieszkania, a ciepły blask pojedynczej lampy oświetlał go tak, iż wydawał się mniejszy, drobniejszy i młodszy, choć zawsze był wyższy od niego o głowę, a więzienie wydobyło z niego kilka ostrych, męskich krawędzi. Halle mówił, a on powoli odsuwał się od Gretchen, rumiany i pijany, z cienką koszulą niedbale rozpiętą pod szyją. Jaska wyglądał na przejętego, twarz miał bladą, a usta lekko rozchylone — wyglądał na zamarłego, a Halle nie był pewien dlaczego.
— O wilku mowa — odezwał się radośnie, podrywając do góry podbródek. Zwinnie przeskoczył oparcie kanapy i w kilku podskokach zjawił się obok swojego gościa. Jego spotkałem, pamiętasz? Jego właśnie — chciał powiedzieć Gretchen, lecz jedynie obrócił w jej stronę głowę i posłał jej szybki, krótki uśmiech, nim wzrok wrócił do przyjaciela. Musiał unieść się lekko na palcach i złapać jego twarz w dłonie, by złożyć na jego ustach powitalny pocałunek. Smakował smolistym powietrzem zebranym nad miastem. — Jaska, misiu, nie wyglądasz… dobrze — odezwał się w jego usta, nieco ciszej, ściągając przy tym brwi w grymasie, który mógłby być w równym stopniu zatroskaniem co kpiną. — Chodź, zdejmij płaszcz. Naleję ci wina i poprawimy ci humor, co ty na to? — Kiedy zaczepiał palce o jego kołnierz, wargi delikatnie dotknęły szyi. — Pamiętasz chyba moją drogą przyjaciółkę Gretchen, prawda?
Don't give it a hand, offer it a soul
Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
Gretchen Holzinger
Re: Pokój dzienny Sob 16 Mar - 16:01
Gretchen HolzingerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : okolice Salzburga
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : huldra
Zawód : aktorka, wschodząca gwiazda, skandalistka
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : bażant
Atuty : intrygant (II), artysta: aktorstwo (I), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 30 / wiedza ogólna: 5
Nie powinno było jej tu być. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro. W chwili, kiedy Orakel, zazwyczaj stroniący od ikon magicznej popkultury, opublikował obszerny artykuł o Halle Skov, samym nagłówkiem krzyczącym, że ma ogon, a w jego żyłach płynie krew demona, powinna była się od niego odciąć. Zareagowała wówczas teatralnym zdziwieniem, udawała oburzoną przed obcymi, samego Halle pocieszała słodkimi pocałunkami i objęciami swoich ud. Może nie będzie tak źle, może przekonają się, że twój talent jest ważniejszy niż ten ogon... powtarzała mu, lecz z każdym dniem coraz mniej w to wierzyła.
Czy żałowała tego co zrobiła? Czy żałowała tego, że artykuł ten nigdy by się nie pojawił, gdyby nie anonimowy donos spisany jej własną ręką? Nie, nigdy nie żałowała niczego. Postępowała lekkomyślnie, nie myślała o konsekwencjach, którym wciąż umykała. Nie myślała też o tym co będzie, gdy ktoś się dowie, że wciąż spotyka się z tym demonem. Płakała przecież w mediach, publicznie, że nic o tym nie wiedziała, że nie miała pojęcia. Później tłumaczyła Halle, że przecież musiała to zrobić, że on powinien to zrozumieć. Kariera to przecież wszystko co ma. Poza tym - jeśli i ona zostanie wykluczona ze społeczeństwa, to co mu z tego będzie? Mógł wciąż korzystać na jej znajomościach.
- Ja wciąż mam przecież osiemnaście lat - zachichotała rudowłosa. Mentalnie miała raczej piętnaście, ale mniejsza. Halle miał słuszność. Ich gatunek dożywał sędziwego wieku. Miało minąć jeszcze wiele lat zanim którekolwiek z nich się pomarszczy. - Ja wyglądam młodziej - zaznaczyła Holzinger. Ona zawsze musiała być najpiękniejsza, najmłodsza, najlepsza. Uśmiechnęła się słodko, by nawet nie śmiał zaprzeczać. Poddała się zaraz pocałunkom, które składał z wrażliwością poety.
Gretchen nie była zbyt bystra, więc nie pomyślała nawet o zamknięciu drzwi, o zabezpieczeniu mieszkania Halle przed nieproszonymi gośćmi. Leżała na jego sofie jakby to była jej własna, racząc huldrekalla coraz namiętniejszymi pocałunkami, dłoń przesuwała coraz wyżej po udzie, myśli zaś zaczęły krążyć wokół jednego - przyjemności. Rozkosz zaczęła ją wzywać. Wołać do nich obojga.
- Oho... - mruknęła, jeszcze gdy wargi Halle wciąż muskały jej własne; dopiero po chwili spojrzała w bok, dostrzegając w półmroku wysoką sylwetkę. Bardzo wysoką i chudą. Na Skova zerknęła pytająco, ale nie drgnęła nawet o milimetr. Jeszcze nie. Jego odsunięcie się przyjęła z niezadowoleniem. Myślała, że szybko go spławi i zajmą się sobą jak powinni. Westchnęła więc z niecierpliwością i zmusiła do pozycji siedzącej. Założyła prowokacyjnie nogę na nogę i zapaliła papierosa, którego wyciągnęła z paczki leżącej na najbliższym stoliku.
- A więc ty jesteś Jaska, wiele o tobie słyszałam, miło cię w końcu poznać - odezwała się głośno, próbując zwrócić na siebie uwagę (źle się czuła, gdy nie skupiali jej na niej), choć z zainteresowaniem przyglądała się pocałunkowi jaki Halle złożył na jego ustach. Czy Jaska zdołał poczuć landrynki, które ssała jeszcze kilka minut wcześniej? Najbardziej lubiła truskawkowe. Pomachała mu wręcz i poklepała miejsce obok siebie na kanapie. - Ależ oczywiście, siadaj, dołącz do nas, misiu - zaproponowała entuzjastycznie.
Najważniejsze było jednak to, na co miała ochotę Gretchen. A miała ochotę się zabawić. Niewiele więc myśląc (właściwie wcale nie myśląc) pochyliła się do przodu i uchwyciła spojrzenie Jaski, w pełni skupiając się na tym, aby magiczna aura huldry pochłonęła jego uwagę.
- Na co masz ochotę?
| używam aury na Jasce
99 (k100) + 30 (charyzma) + 10 (atut odmieniec) = 149
Czy żałowała tego co zrobiła? Czy żałowała tego, że artykuł ten nigdy by się nie pojawił, gdyby nie anonimowy donos spisany jej własną ręką? Nie, nigdy nie żałowała niczego. Postępowała lekkomyślnie, nie myślała o konsekwencjach, którym wciąż umykała. Nie myślała też o tym co będzie, gdy ktoś się dowie, że wciąż spotyka się z tym demonem. Płakała przecież w mediach, publicznie, że nic o tym nie wiedziała, że nie miała pojęcia. Później tłumaczyła Halle, że przecież musiała to zrobić, że on powinien to zrozumieć. Kariera to przecież wszystko co ma. Poza tym - jeśli i ona zostanie wykluczona ze społeczeństwa, to co mu z tego będzie? Mógł wciąż korzystać na jej znajomościach.
- Ja wciąż mam przecież osiemnaście lat - zachichotała rudowłosa. Mentalnie miała raczej piętnaście, ale mniejsza. Halle miał słuszność. Ich gatunek dożywał sędziwego wieku. Miało minąć jeszcze wiele lat zanim którekolwiek z nich się pomarszczy. - Ja wyglądam młodziej - zaznaczyła Holzinger. Ona zawsze musiała być najpiękniejsza, najmłodsza, najlepsza. Uśmiechnęła się słodko, by nawet nie śmiał zaprzeczać. Poddała się zaraz pocałunkom, które składał z wrażliwością poety.
Gretchen nie była zbyt bystra, więc nie pomyślała nawet o zamknięciu drzwi, o zabezpieczeniu mieszkania Halle przed nieproszonymi gośćmi. Leżała na jego sofie jakby to była jej własna, racząc huldrekalla coraz namiętniejszymi pocałunkami, dłoń przesuwała coraz wyżej po udzie, myśli zaś zaczęły krążyć wokół jednego - przyjemności. Rozkosz zaczęła ją wzywać. Wołać do nich obojga.
- Oho... - mruknęła, jeszcze gdy wargi Halle wciąż muskały jej własne; dopiero po chwili spojrzała w bok, dostrzegając w półmroku wysoką sylwetkę. Bardzo wysoką i chudą. Na Skova zerknęła pytająco, ale nie drgnęła nawet o milimetr. Jeszcze nie. Jego odsunięcie się przyjęła z niezadowoleniem. Myślała, że szybko go spławi i zajmą się sobą jak powinni. Westchnęła więc z niecierpliwością i zmusiła do pozycji siedzącej. Założyła prowokacyjnie nogę na nogę i zapaliła papierosa, którego wyciągnęła z paczki leżącej na najbliższym stoliku.
- A więc ty jesteś Jaska, wiele o tobie słyszałam, miło cię w końcu poznać - odezwała się głośno, próbując zwrócić na siebie uwagę (źle się czuła, gdy nie skupiali jej na niej), choć z zainteresowaniem przyglądała się pocałunkowi jaki Halle złożył na jego ustach. Czy Jaska zdołał poczuć landrynki, które ssała jeszcze kilka minut wcześniej? Najbardziej lubiła truskawkowe. Pomachała mu wręcz i poklepała miejsce obok siebie na kanapie. - Ależ oczywiście, siadaj, dołącz do nas, misiu - zaproponowała entuzjastycznie.
Najważniejsze było jednak to, na co miała ochotę Gretchen. A miała ochotę się zabawić. Niewiele więc myśląc (właściwie wcale nie myśląc) pochyliła się do przodu i uchwyciła spojrzenie Jaski, w pełni skupiając się na tym, aby magiczna aura huldry pochłonęła jego uwagę.
- Na co masz ochotę?
| używam aury na Jasce
99 (k100) + 30 (charyzma) + 10 (atut odmieniec) = 149
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Mistrz Gry
Re: Pokój dzienny Sob 16 Mar - 16:01
The member 'Gretchen Holzinger' has done the following action : kości
'k100' : 99
'k100' : 99
Jāzeps Ešenvalds
Re: Pokój dzienny Pon 8 Kwi - 0:14
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W więzieniu nieustannie panował chłód – gromadził się we wnękach szorstkich, betonowych ścian, zbierał się kurzem w kątach pomieszczeń i wyściełał przestrzeń pod cienką skórą. Kiedy opuścił Kinnarodden, w głębi lądu panowało już lato, lecz jego ciało wciąż dygotało z zimna, jak gdyby mięśnie nie potrafiły odzwyczaić się od usilnego skurczu – dłoń drżała mu, ilekroć sięgał po kubek z herbatą, a zęby szczękały o siebie nawet pod okryciem wełnianego koca; pierwszego wieczoru odkręcił pod prysznicem wrzącą wodę i stał w brodziku tak długo, aż skóra na jego plecach stała się obrzękła i czerwona, a umysł lekki jak wata – obudził się z ramionami wspartymi o oparcie fotelu i głową obolałą w miejscu, gdzie uderzył czołem o brzeg umywalki, ale wciąż było mu zimno, a kiedy zamykał oczy, śniło mu się wnętrze więziennej twierdzy, budynek rozrastający się jak nowotwór i nowe cele dające niespodziewane przerzuty na końcach długich, tunelowych korytarzy. Rano budził się w torsjach, z popłochem ułożonym płytko na dnie szklanego spojrzenia i stał pochylony nad wanną, przyglądając się, jak nasiąkła żółcią ślina zbiera się spiralą wokół odpływu – dotykał twarzy dłońmi i nie czuł ucisku swoich palców, a potem przykładał opuszki z boku szyi i odliczał rytm własnego tętna, jak gdyby obawiał się, że w końcu na nim również splotą się gruzły, tętnice osuną się pod obojczyki, a on zaśnie i nie będzie potrafił wybudzić się ze swoich koszmarów; w Nordkinn, kiedy krzyki niosły się korytarzem, głośniejsze niż zazwyczaj, z wdzięcznością przyjmował obecność drugiego ciała i ulegał mężczyznom, którzy poszukiwali tego samego – obejmowali go wokół brzucha i zatrzymywali duszny oddech na jego karku, a on wyczuwał, że również drżeli, lecz ich szorstkie, zmęczone dłonie na chwilę przejmowały chłód i poczucie winy, a on starał się nie zastanawiać, czy ręce, które przynosiły mu ulgę, zaciskały się wcześniej wokół cudzego gardła, czy miękkie usta wypowiadały zaklęcia zdolne wyrwać spod skóry ludzkie żebra, czy poddawał swoje życie intencji mordercy? Noce nigdy nie były niczym ponad to – instynktem przetrwania, atawizmem dwóch stworzeń, które pragnęły dotrwać świtu; nigdy nie spał z żadnym z nich – nie w ten sposób, nie z zaróżowioną twarzą i sercem spuchniętym od emocji, nie tak, jak robił to z Halle, kiedy cztery lata temu aksamitny, zwierzęcy ogon oplatał się wokół jego łydek. Sądził, że nie pamiętał, jak wyglądało ciepło, lecz wieczorem, gdy odnalazł przyjaciela u podnóży rozgorączkowanego klubu i pozwolił, aby pociągnął go za nadgarstek w głąb dusznej sypialni, war wypełnił jego ciało tak, jakby nigdy w rzeczywistości z niego nie zniknął, a on naiwnie uwierzył, że go kochał – że w rzeczywistości nic się pomiędzy nimi nie wydarzyło.
Teraz, stojąc w przedsionku pokoju, w którym unosił się charakterystyczny zapach dymu i wetywerii, znów poczuł, że jego ciało stawało się drętwe i wyziębione – spojrzał na Hallego błagalnym wzrokiem, wciąż pozbawionym wyrzutu, lecz błyszczącym i pełnym niedowierzania charakterystycznego dla stworzeń, które, z pięścią wzniesioną nad ich głową, wciąż ufały, że dłoń, która wcześniej gładziła miękkie futro, nie mogła zrobić im krzywdy. Przyjaciel tymczasem wciąż się uśmiechał, a następnie objął jego twarz, składając na ustach czułość pocałunku, który smakował inaczej niż zazwyczaj – czymś słodkim i truskawkowym, co lepiło mu się do warg; wydawał się radosny, lecz w jego głosie przebrzmiewała ostra złośliwość, zwarta skurczem na płochym żołądku – odkąd się poznali, zawsze bał się, że Halle mógłby go wyśmiać, spojrzeć mu w oczy i zagryźć gorycz jego emocji słodką kpiną swojego uśmiechu, że kiedy o nim mówił, używał słów takich jak ynkelig i naiv, po czym patrzył mu w oczy z tym samym, niezmienionym wyrazem. Niegdyś powiedział mu, że całe życie przypominało teatr, a on zastanawiał się, czy w jego towarzystwie również odgrywał swoją rolę.
– N-nie… – zaczął niewyraźnie, ale słowa uwięzły mu w gardle, spojrzenie rozpierzchło się pomiędzy smukłą twarzą Halle, a obliczem rudowłosej kobiety, która wciąż siedziała na kanapie, z prawą nogą przełożoną tak, że materiał sukienki odkrywał gładkie udo – nie powinien patrzeć, jednocześnie nie potrafił jednak odwrócić wzroku. – Przepraszam… myślałem, że będziesz sam – odparł cicho, czując chłodne, kościste palce na kołnierzu i oddech zatrzymany sentymentem na pochylonej szyi. – N-nie jestem… naprawdę nie powinienem… – myśli puchły mu pod czaszką, a łzy zaciskały się obręczą wokół gardła – miał ochotę odwrócić się i wybiec, ukryć twarz w dłoniach, krzyczeć, dopóki kark nie zmierzwiłby się kryzą brunatnego futra, przypadkiem pochwycił jednak spojrzenie Gretchen. Jej oczy – skrzące i ciemnobrązowe, w barwie, która odcieniem przypominała wczesnoletnie kasztany – wydawały się sięgać głębiej niż tylko pod tarczę źrenic, coś w jego wnętrzu zaczęło otwierać się i unosić; znów zrobiło mu się ciepło, lecz nie tak, jak wtedy, gdy Halle obejmował go ramionami – było mu ciepło w ten sam sposób, jaki czuł, stojąc pod prysznicem, gdy wrząca woda spływała mu po plecach. – Ja… – zawahał się, nie potrafił uciec – kobieta wydała mu się boleśnie i obezwładniająco piękna. – Zrobię wszystko.
Teraz, stojąc w przedsionku pokoju, w którym unosił się charakterystyczny zapach dymu i wetywerii, znów poczuł, że jego ciało stawało się drętwe i wyziębione – spojrzał na Hallego błagalnym wzrokiem, wciąż pozbawionym wyrzutu, lecz błyszczącym i pełnym niedowierzania charakterystycznego dla stworzeń, które, z pięścią wzniesioną nad ich głową, wciąż ufały, że dłoń, która wcześniej gładziła miękkie futro, nie mogła zrobić im krzywdy. Przyjaciel tymczasem wciąż się uśmiechał, a następnie objął jego twarz, składając na ustach czułość pocałunku, który smakował inaczej niż zazwyczaj – czymś słodkim i truskawkowym, co lepiło mu się do warg; wydawał się radosny, lecz w jego głosie przebrzmiewała ostra złośliwość, zwarta skurczem na płochym żołądku – odkąd się poznali, zawsze bał się, że Halle mógłby go wyśmiać, spojrzeć mu w oczy i zagryźć gorycz jego emocji słodką kpiną swojego uśmiechu, że kiedy o nim mówił, używał słów takich jak ynkelig i naiv, po czym patrzył mu w oczy z tym samym, niezmienionym wyrazem. Niegdyś powiedział mu, że całe życie przypominało teatr, a on zastanawiał się, czy w jego towarzystwie również odgrywał swoją rolę.
– N-nie… – zaczął niewyraźnie, ale słowa uwięzły mu w gardle, spojrzenie rozpierzchło się pomiędzy smukłą twarzą Halle, a obliczem rudowłosej kobiety, która wciąż siedziała na kanapie, z prawą nogą przełożoną tak, że materiał sukienki odkrywał gładkie udo – nie powinien patrzeć, jednocześnie nie potrafił jednak odwrócić wzroku. – Przepraszam… myślałem, że będziesz sam – odparł cicho, czując chłodne, kościste palce na kołnierzu i oddech zatrzymany sentymentem na pochylonej szyi. – N-nie jestem… naprawdę nie powinienem… – myśli puchły mu pod czaszką, a łzy zaciskały się obręczą wokół gardła – miał ochotę odwrócić się i wybiec, ukryć twarz w dłoniach, krzyczeć, dopóki kark nie zmierzwiłby się kryzą brunatnego futra, przypadkiem pochwycił jednak spojrzenie Gretchen. Jej oczy – skrzące i ciemnobrązowe, w barwie, która odcieniem przypominała wczesnoletnie kasztany – wydawały się sięgać głębiej niż tylko pod tarczę źrenic, coś w jego wnętrzu zaczęło otwierać się i unosić; znów zrobiło mu się ciepło, lecz nie tak, jak wtedy, gdy Halle obejmował go ramionami – było mu ciepło w ten sam sposób, jaki czuł, stojąc pod prysznicem, gdy wrząca woda spływała mu po plecach. – Ja… – zawahał się, nie potrafił uciec – kobieta wydała mu się boleśnie i obezwładniająco piękna. – Zrobię wszystko.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead