:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson
2 posters
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Wto 14 Gru - 17:32
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
05.12.2000
Karelia była lekiem, po który sięgał zbyt rzadko w czasach swej dorosłości. Choć w krew weszły mu już coroczne braterskie wyprawy, to wciąż były jedynie drobną namiastką tego, co zdołała zapamiętać z lat słodkiego dzieciństwa. Z lat, które minęły bezpowrotnie i powracały jedynie czasami niewyraźnym powidokiem – wypaczonym i zdecydowanie wyidealizowanym, bo choć dziadek faktycznie był wspaniały, a starszy brat wyrozumiały, to nawet we wczesnym okresie życia troski go nie oszczędzały i spędzały sen z powiek. Dlatego też niecierpliwił się wyjątkowo i czekał, zaciskając palce na parcianych szelkach plecaka w deseń spranego moro, by w końcu staruszek pojawił się w drzwiach rodzinnego domu i zarządził wakacyjny wyjazd, zimowe wczasy, lub zwykły weekendowy odpoczynek pośród lasów Koli – soczyście zielonych, pełnych zwierząt i niezwykłych roślin, pachnących grzybów, borówek czerniących opuszki palców. A nad tym wszystkim piętrzyły się nagie kwarcytowe wzgórza stanowiące idealne punkty widokowe. Tam jezioro ciągnęło się w nieskończoność, usiane cętkami wysepek, herbata smakowała lepiej, a miód rozlany wprost ze słoika na białe pieczywo bułek, był jeszcze słodszy i nęcił wonią spadzi.
Nadanie głęboko osobistego rysu podróży pojawiło się dopiero z czasem, początkowo bowiem rzucał myślami w miejsca o wiele mniej zobowiązujące, proste w swym odbiorze i w pewien sposób bezpieczne, gdyż pozbawione jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego. Zdawał sobie sprawę, że w Skandynawii istniało wiele więcej wspaniałych regionów, jednak sentyment, który żywił do małego domku skrytego w lasach Finlandii, przysłonił w końcu możliwość wybrania miernej alternatywy. Nie miał chyba też na tyle siły, by eksperymentować z nieznanym, gdyż wyraźnie potrzebował bezpieczeństwa i wyciszenia. Zwłaszcza, gdy wszystko powoli wracało na swój pierwotny tor, wygodnie układało się w głowie i zwiastowało nadejście choćby połowicznego spokoju. Bał się zapeszyć. Zadecydował również za Fenrissona, może nieco samolubnie dopasowawszy mu potrzeby podobne do tych własnych – wewnętrznie wierzył, że przyjaciel również podzieli jego entuzjazm i nie będzie miał mu za złe leniwego spaceru pośród lasów i wspinaczki ku wyrazistemu garbowi Paha-Koli.
Charakterystyczny skrzyp dobywający się spod solidnych, zimowych, idealnych na ekstremalne warunki butów, przecinał co chwila zupełną ciszę pustej przestrzeni, ciągnącej się pomiędzy szpalerami wysokich, iglastych drzew. Łagodny (w tym miejscu) brzeg jeziora Pielinen błyskał ospale, przedzierając się przez szadź wczesnego poranka – podobnie wyglądał rok wcześniej, choć wtedy każdy najmniejszy element pozbawiony był charakterystycznej wyrazistości, a powietrze szczypało nieznośnie, bo wcale nie miał ochoty na jakiekolwiek wędrówki. Ivar wyrwał go wtedy niemalże przemocą, zmuszając do pokonania kilkunastu kilometrów, nim spoczął w cieple dziadkowej chaty. Miał mu to za złe, wściekał się zupełnie jawnie, jakby brat chciał wydrzeć mu resztki pewnego gruntu spod rozchwianych chorobą stóp. Teraz jego wzrok sięgał niedostrzegalnego, wychwytując subtelną migotliwość zawieszoną w wydychanym powietrzu, osiadającym gęstniejącą chmurą na długich, ciemnych rzęsach. Przecięta kilkoma wyraźnymi koleinami pozostawionymi przez opony samochodów droga ciągnęła się przed nimi, zawijając łagodnie wytyczana brzegiem jeziora; z szarugi wyłaniał się kształt Iso-Hölö. Świat śniących namacalnie łączył się tu z tym, który znał, z tym który był mu codziennością. Eitri spojrzał pewnie w kierunku masy drzew pomiędzy którymi piętrzyły się zwały śniegu.
– Zaraz wejdziemy na szlak – pomruk zadowolenia wydostał się spod szczelnie owiniętego dookoła szyi szala, w którym skrył na chwilę brodę wraz z ustami; zatrzymał się i obrócił w stronę przyjaciela, podrzucając plecak, przy którym brzęczał metalowy kubek na herbatę: pokryty czerwoną emalią z wymalowanym motywem łasicy. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. Okolice Pielinen darzę szczególnym sentymentem, to dla mnie ważne miejsce – rzucił ostrzegawczo, jakby ewentualny protest i niechęć Safíra miały prawdziwie ugodzić go w serce. W rzeczywistości za powagą kryła się chęć niezobowiązującej zaczepki. – Jak będziesz markotniał i marudził, to wezmę cię na sposób Ivara i przeciągnę po lasach tak, że wieczorem nie będziesz miał siły choćby pisnąć, że jesteś niezadowolony – dodał wciąż wyzywająco, przykucając, by poprawić sznurowania butów. To samo zrobił z obuwiem swojego towarzysza, bezwiednie przysuwając się nieco bliżej, zaciągając wąskie paski sznurówek w metalowych oczkach i układając język tak, by do środka nie dostała się nawet odrobina śniegu, jak uczyła go dość długa praktyka. Zaśmiał się następnie, rozciągając skostniałe stawy, które zatrzeszczały złowrogo w odpowiedzi. Sięgnął dłonią do szalika, luzując go nieznacznie, policzki już dawno pokryła mu siateczka różowych naczyń krwionośnych, choć zaczynali dopiero podróż.
– Trasa nie jest zbyt długa, jak się nam poszczęści, to przejdziemy ją w zupełnej samotności. Widok ze szczytu jest wspaniały – przyznał, mrużąc oczy i zerkając na przecierające się niebo. – Jesteś gotowy? – Wyzbył się maniery narzucanej latami rodzinnych wędrówek. Mógł jeszcze poczekać, nie spieszył specjalnie, nie chciał nadawać wyprawie rysu wyścigu, smakując raczej wydłużające się chwile i świadomość, że nic ich nie goniło, że nie musieli nawet dotrzeć na sam Paha-Koli, że gdyby zatrzymali się w samym sercu lasu, a Fenrisson stwierdził, że nie ma siły, wróciłby bez żalu, proponując odpoczynek przy kominku i ciepłym glöggu. Choć prawdopodobnie podjąłby próbę wspinaczki kolejnego dnia.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Nie 26 Gru - 19:29
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Powietrze było jeszcze chłodne i rześkie, nie przesiąknięte śreżogą grudniowego słońca, które wychylało się niemrawo spośród kierdela obłoków, mimo wiatru poruszających się po firmamencie z senną opieszałością – krajobraz Finlandii przypominał fotografię z pocztówek, które wisiały kiedyś na lodówce w ciasnym, sztokholmskim mieszkaniu, gdzie przez okno wdzierał się słony, rybi zapach portu: ogromne świerki, obciążone białymi kożuchami śniegu, srebrząca się tafla jeziora i wzniosłe, poszarpane szczyty, ku którym pięła się serpentyna skalistej ścieżki. Nie zwykł nigdy oddalać się zbyt daleko od domu, a dzikie knieje kojarzyły mu się przede wszystkim z głuchym biciem serca, wilczym pierwiastkiem uwięzionym w rygorystycznym karcerze człowieczeństwa, odbiciem własnej twarzy, tej obmierzłej i zniekształconej, wykrzywionej atawizmem zwierzęcej determinacji – nigdy o tym nie mówił, świadom być może egoistycznej bezmyślności, jaka mu towarzyszyła, lecz bywały dni, w które wolał pozostać nieświadomy własnego ciała, zdławiony przez bestię, która, nieobłaskawiona eliksirem, odzyskiwała swoją prymitywną agresję. Bał się samego siebie – w te poranki, kiedy budził się wśród zmiętej kołdry leśnego runa, ze skórą skancerowaną sznytami okaleczeń, żołądkiem ściśniętym w gwałtownym spazmie niemego protestu; każdy impuls, który usiłował w sobie zdusić, rozpleniał się pośród zakątków jego umysłu, pozostawionego bezradnym na trawienne soki żalu i bezradności, na poczucie winy, które uczyniło pragnienia serca czymś potwornym i bezprawnym.
Kiedy żłobił ziemię pazurami, ulegając sile znienawidzonych instynktów, las zawsze wydawał się wrogi i ciemny, jakby igły drzew stroszyły się niczym sierść, kamienie pomrukiwały cicho, a kolczyste szpony zazielenionych krzewów szarpały za futro, obrastając w jego miękkie, podrygujące na wietrze wiechcie, jakby sprzymierzone ze sobą siły przyrody odnajdywały w nim intruza, zdolne przejrzeć przez miraż napiętej grozą fizjonomii, nie wiedząc wprawdzie, czy był człowiekiem, czy wilkiem, czy może obiema tymi rzeczami na raz, czy może żadną zupełnie. Dzisiaj tajga wydawała się jednak gościnna, życzliwa, rozciągająca przed ich oczami scenerię łagodnego oblicza Karelii, gdzie wśród gęstwiny sunęła pojedyncza, opustoszała żyła głównego szlaku, a spomiędzy śniegu prześwitywała rdza nierównego podłoża oraz poszarzałe wybrzuszenia skał – nie był pewien, czy serdeczna odmiana była kwestią pogody, która, pomimo niskich temperatur, wyjątkowo sprzyjająca, rzucała żółtą poświatę na ogromny, wznoszący się ponad nimi łeb Paha-Koli, czy też może świadomość, że tym razem nie był sam wobec potęgi nieokiełznanej natury z równą efektywnością spowalniała bicie serca. Stał u boku Eitriego i nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który sam wpełzał pomiędzy kąciki warg, gdy spoglądał ukradkiem w jego stronę, obserwując, jak błękitne tęczówki jaśniały w obliczu oczekującej na nich wędrówki, jak rysy twarzy nabierały charakterystycznego rozluźnienia, a on sam zdawał się przepełniony dumą i animuszem, które dotąd tłumiła duszna ciasnota miasta.
– Nie doceniasz mojej kondycji. – prychnął, unosząc teatralnie brodę i spoglądając mu w oczy, rozświetlone połyskiem sztubackiego entuzjazmu – pamiętał tamte krótkie, wieczorne spacery, na które zabierał go przeszło rok temu, chociaż szedł wówczas bez przekonania, milczący i nieobecny duchem. – Dlaczego jego determinacja akurat mnie nie dziwi? Pewnie pokonuje tę trasę biegiem. – zakpił żartobliwie, wyginając usta w krótkim grymasie i odruchowo pocierając dłońmi o siebie, próbując rozgrzać skostniałe palce – grudniowy chłód wdzierał się uparcie pod materiał ubrań, sięgając za obwiązany wokół szyi szal, sprawiając, że nogi drętwiały, kiedy zbyt długo stał w jednym miejscu, a na płótnie policzków kwitły pąsowe plamy, sięgające wypiekami aż po uszy, lekko zaczerwienione, ukryte pod rozwichrzonymi wichrem kosmykami włosów. – Nie musisz… – zaczął zaraz, nachylając się lekko, lecz wprawne dłonie mężczyzny chwyciły pewnie za sznurowadła, zaciągając je o haki metalowych oczek i przewiązując ciasno u góry, tak, by śnieg, który w niektórych miejscach sięgał im aż za kostki, nie nasypał się do środka. Gdy rozprostował nogi, ruszając spokojnym krokiem przed siebie, wzdłuż wskazanego szlaku, cienki obrus śniegu skrzypiał cicho, a głębiej, pomiędzy drzewami, gdzie puch był nienaruszony odciskami butów i ukryty przed promieniami słońca, ciągnęły się labirynty zwierzęcych odcisków, wąskie racice saren i nierówne, trójkątne tropy zajęcy – rozpoznawał je mimowolnie, odruchowo, tak, jak rozpoznaje się dźwięk kroków rodzica lub własne okno wśród wielu podobnych, inkrustowanych w tę samą fasadę murowanej kamienicy.
– Cieszę się, że udało nam się nareszcie wyrwać z tego miasta, o mały włos nie spędziłbym weekendu w Sztokholmie, czego moja siostra by chyba nie zniosła. Nie lubi, kiedy tam wracam, chociaż mi wydaje się niekiedy, że Midgard jest dla mnie zbyt nieprzewidywalny. – odparł, kwitując wypowiedź krzywym uśmiechem – nie sądził, że mógłby oderwać się w ten sposób od swoich obowiązków, wciąż poruszona wydarzeniami z początku miesiąca Emilia zdawała się jednak uradowana wizją, że będzie mogła od niego odpocząć, a on, wbrew sobie, irracjonalnie, również pragnął wydostać się poza mury sierocińca; była to krótkotrwała kuracja bezczynności, pusty szlak, zapach żywicy i wdrapujące się po konarach wiewiórki, szeroka przestrzeń z migocącym między drzewami jeziorem, gdzie oczy nareszcie nie wpatrywały się już tylko w jeden punkt, lecz dostrzegły znowu, jak niewzruszony pozostawał świat w obliczu ludzkich kompromitacji, potknięć i tragedii. – Mam nadzieję, że widok z góry rzeczywiście wynagrodzi mi ten wysiłek, zanim okaże się, że zbyt prędko zapewniłem cię o swoich zdolnościach. – westchnął, spoglądając zaczepnie w stronę Eitriego i pokonując pojedynczą stromiznę, która zaprowadziła ich ku głównemu odcinkowi szlaku.
Kiedy żłobił ziemię pazurami, ulegając sile znienawidzonych instynktów, las zawsze wydawał się wrogi i ciemny, jakby igły drzew stroszyły się niczym sierść, kamienie pomrukiwały cicho, a kolczyste szpony zazielenionych krzewów szarpały za futro, obrastając w jego miękkie, podrygujące na wietrze wiechcie, jakby sprzymierzone ze sobą siły przyrody odnajdywały w nim intruza, zdolne przejrzeć przez miraż napiętej grozą fizjonomii, nie wiedząc wprawdzie, czy był człowiekiem, czy wilkiem, czy może obiema tymi rzeczami na raz, czy może żadną zupełnie. Dzisiaj tajga wydawała się jednak gościnna, życzliwa, rozciągająca przed ich oczami scenerię łagodnego oblicza Karelii, gdzie wśród gęstwiny sunęła pojedyncza, opustoszała żyła głównego szlaku, a spomiędzy śniegu prześwitywała rdza nierównego podłoża oraz poszarzałe wybrzuszenia skał – nie był pewien, czy serdeczna odmiana była kwestią pogody, która, pomimo niskich temperatur, wyjątkowo sprzyjająca, rzucała żółtą poświatę na ogromny, wznoszący się ponad nimi łeb Paha-Koli, czy też może świadomość, że tym razem nie był sam wobec potęgi nieokiełznanej natury z równą efektywnością spowalniała bicie serca. Stał u boku Eitriego i nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który sam wpełzał pomiędzy kąciki warg, gdy spoglądał ukradkiem w jego stronę, obserwując, jak błękitne tęczówki jaśniały w obliczu oczekującej na nich wędrówki, jak rysy twarzy nabierały charakterystycznego rozluźnienia, a on sam zdawał się przepełniony dumą i animuszem, które dotąd tłumiła duszna ciasnota miasta.
– Nie doceniasz mojej kondycji. – prychnął, unosząc teatralnie brodę i spoglądając mu w oczy, rozświetlone połyskiem sztubackiego entuzjazmu – pamiętał tamte krótkie, wieczorne spacery, na które zabierał go przeszło rok temu, chociaż szedł wówczas bez przekonania, milczący i nieobecny duchem. – Dlaczego jego determinacja akurat mnie nie dziwi? Pewnie pokonuje tę trasę biegiem. – zakpił żartobliwie, wyginając usta w krótkim grymasie i odruchowo pocierając dłońmi o siebie, próbując rozgrzać skostniałe palce – grudniowy chłód wdzierał się uparcie pod materiał ubrań, sięgając za obwiązany wokół szyi szal, sprawiając, że nogi drętwiały, kiedy zbyt długo stał w jednym miejscu, a na płótnie policzków kwitły pąsowe plamy, sięgające wypiekami aż po uszy, lekko zaczerwienione, ukryte pod rozwichrzonymi wichrem kosmykami włosów. – Nie musisz… – zaczął zaraz, nachylając się lekko, lecz wprawne dłonie mężczyzny chwyciły pewnie za sznurowadła, zaciągając je o haki metalowych oczek i przewiązując ciasno u góry, tak, by śnieg, który w niektórych miejscach sięgał im aż za kostki, nie nasypał się do środka. Gdy rozprostował nogi, ruszając spokojnym krokiem przed siebie, wzdłuż wskazanego szlaku, cienki obrus śniegu skrzypiał cicho, a głębiej, pomiędzy drzewami, gdzie puch był nienaruszony odciskami butów i ukryty przed promieniami słońca, ciągnęły się labirynty zwierzęcych odcisków, wąskie racice saren i nierówne, trójkątne tropy zajęcy – rozpoznawał je mimowolnie, odruchowo, tak, jak rozpoznaje się dźwięk kroków rodzica lub własne okno wśród wielu podobnych, inkrustowanych w tę samą fasadę murowanej kamienicy.
– Cieszę się, że udało nam się nareszcie wyrwać z tego miasta, o mały włos nie spędziłbym weekendu w Sztokholmie, czego moja siostra by chyba nie zniosła. Nie lubi, kiedy tam wracam, chociaż mi wydaje się niekiedy, że Midgard jest dla mnie zbyt nieprzewidywalny. – odparł, kwitując wypowiedź krzywym uśmiechem – nie sądził, że mógłby oderwać się w ten sposób od swoich obowiązków, wciąż poruszona wydarzeniami z początku miesiąca Emilia zdawała się jednak uradowana wizją, że będzie mogła od niego odpocząć, a on, wbrew sobie, irracjonalnie, również pragnął wydostać się poza mury sierocińca; była to krótkotrwała kuracja bezczynności, pusty szlak, zapach żywicy i wdrapujące się po konarach wiewiórki, szeroka przestrzeń z migocącym między drzewami jeziorem, gdzie oczy nareszcie nie wpatrywały się już tylko w jeden punkt, lecz dostrzegły znowu, jak niewzruszony pozostawał świat w obliczu ludzkich kompromitacji, potknięć i tragedii. – Mam nadzieję, że widok z góry rzeczywiście wynagrodzi mi ten wysiłek, zanim okaże się, że zbyt prędko zapewniłem cię o swoich zdolnościach. – westchnął, spoglądając zaczepnie w stronę Eitriego i pokonując pojedynczą stromiznę, która zaprowadziła ich ku głównemu odcinkowi szlaku.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Wto 4 Sty - 20:56
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zaśmiał się szczerze, dość głośno, nad wyraz entuzjastycznie, wciągając potężny haust lodowatego powietrza w ciało, które potrzebowało ponownego zahartowania. Rozleniwiony organizm, choć w lepszej kondycji, wciąż zdawał się szwankować, dlatego też nie powiedział wiele, słysząc żachnięcie się przyjaciela. Miał szczerą nadzieję, że sam nie skapituluje po kilkuset metrach brnięcia po nachylonym terenie, dumnie przypisując sobie więcej siły, niż w rzeczywistości posiadał. Nie zniósłby udręki własnej porażki, zwłaszcza dzisiaj, osadzając się w roli przewodnika, któremu nie wolno było okazać choć odrobiny niedoskonałości, choć nie podejrzewał Fennrissona o chęć karcenia go za jakiekolwiek potknięcie. Do całej wyprawy podszedł jednak niezwykle poważnie, czyniąc przygotowania według starego, sprawdzonego schematu, wypracowanego przez lata ręką dziadka – Harald bowiem, choć wiele łagodniejszy od ojca i zdecydowanie bardziej przystępny, szedł za rygorem narzucanym w Kruczej Straży i od maleńkości uczył swych wnuków profesjonalizmu. Dobre buty, ciepła kurtka, zapełniony po brzegi plecak zawierający apteczkę, termos z herbatą, dodające energii jedzenie, tysiąc praktycznych drobiazgów ratujących wtedy, gdy magia potrafiła zawodzić, a także niezmiennie, mały, czarno-czerwony kartonik zawierający salmiakki. Tego ostatniego nigdy nie rozumiał, wykrzywiając twarz za każdym razem, gdy tylko wciskano mu w usta czarny, słony okruch lukrecji uwielbiany przez starego Soelberga. Zawsze obiecywał, że gdy już sam będzie szykował się do wypraw, nigdy nie weźmie ze sobą przeklętych cukierków jeżących skórę na karku, sprawiających, że ślina gęstniała i stawała okoniem w gardle, zmuszając do spazmu mdłości. Oczy szkliły mu się wtedy, a twarz tonęła pod grubą rękawicą, a dziadek śmiał się tylko i klepał go po plecach, nic więcej nie mówiąc. Na szczerych intencjach jednak się skończyło, gdyż wiedziony wpojonym schematem, z samego rana (dnia poprzedzającego wyjazd) pobiegł do sklepu, by kupić coś, na co nigdy nie sądził, że wyda choćby złamanego talara. Robił to z ogromnego sentymentu, wsuwając paczuszkę do małej, bocznej kieszeni kurtki, by mieć ją pod ręką i z kwaśną miną uraczyć się specjałem – robiąc to z niemałym namaszczeniem, jakby faktycznie dokonywał specjalnego obrzędu gwarantującego pomyślność wyprawy. Nim jednak zdecydował się, by przekonać Safíra o konieczności odprawienia rytuału, westchnął markotnie. Choć jego brat i przyjaciel nauczyli się lawirować w niewielkim mieszkaniu tak, by wpadać na siebie z rzadka i raczej nie pamiętał żadnej otwartej kłótni, to sam ton głosu wystarczał, by odczytać faktyczny stan ich relacji – niezmiennie odznaczającej się chłodnym dystansem i niechęcią do wchodzenia w jakiekolwiek zażyłości. Szanował ich decyzję i nie zamierzał na siłę czynić sztucznego tworu ciepłej relacji, byle czuć się lepiej, sam znając smak przymuszania do przebywania w towarzystwie ludzi, za którymi wyjątkowo nie przepadał. Pojedyncze kiwnięcie głową i uniesienie jednego kącika ust zarysowało na twarzy mężczyzny grymas złośliwej radości.
– Słyszę tę sympatię w twoich słowach. Może powinienem się cieszyć z takiego stanu rzeczy, gdybyście się bardziej lubili, musiałbym być zazdrosny, a zazdrość akurat jest zupełnie nie w moim stylu – stwierdził gładko, wyciągając z zanadrza przyjacielską kąśliwość. Nigdy nie rościł sobie prawa wyłączności do jakichkolwiek relacji, choć być może byłoby to stosowne, zwłaszcza że nigdy nie cierpiał z powodu ich nadmiaru i musiał wkładać ogromny wysiłek, by utrzymać przy sobie nawet jedną pokrewną duszę. Problem polegał raczej na tym, że na swoje nieszczęście zbyt szybko odpuszczał, plasując się raczej na pozycji człowieka przegranego na samym starcie. Niechętnie czerpał z rodzinnej zajadłości i potrzeby wściekłego bronienia czegokolwiek, co tylko nosiło znamiona przynależności. – Nie rozminąłeś się z prawdą, ale to serio pół biedy, gorzej, gdy zmusza towarzysza, najczęściej mnie, do tego samego. – Pociągnął nosem sztucznie poruszony własną niedolą, w gruncie rzeczy jednak, zupełnie akceptujący przypadłości swojego brata i uważający je w pewnym sensie za całkiem urokliwe, nadające charakteru wszystkim wspólnym wypadom, gdyby miał mu za złe wszystkie starania, prawdopodobnie uciekłby ze wspólnego mieszkania zaraz po powrocie do służby. Tymczasem chyba uzależnił się beznadziejnie od jego wszelakich dziwactw z wzajemnością.
Upewniwszy się, nim jeszcze weszli na wąską wstęgę ścieżki, że zadbał o wszystko jak należy, przestąpił kilka pierwszych kroków, umyślnie zbaczając nieco z udeptanego szlaku, by miękko zapaść się w śnieg, świeży, jedynie z wierzchu pokryty cieniutką, trzeszczącą skorupką. Wyprzedził Fenrissona, zaglądając za kolejny zakręt z fascynacją małego dziecka wysycającą błękit tęczówek. Szelest znikomego wiatru strącił ze zwisających gałęzi mieniący się pył, niosący się falą poza obrysy pojedynczych kwarcytowych skałek – wyraźnie brudnych w swym kolorze na tle nieskazitelnej wszechobecnej bieli. Założył palce za szlufki na ramiączkach plecaka, pozwolił by cisza spłynęła niespiesznie, namaszczając każdą, najdrobniejszą czynność poczuciem swobody i braku przymusu by pędzić: każdym krokiem, reakcją, czy słowem, odpowiedzią rzucaną w sekundzie po usłyszanym pytaniu. Nie musieli. Jedynie co jakiś czas badawczo spoglądał w stronę Safíra, ostrożnie stawiając stopy na zakamuflowanych kamieniach i wybrzuszeniach korzeni.
– Też się cieszę – przyznał i zwolnił, by wyrównać krok ze swym towarzyszem i rozgościć się pełnią uwagi wśród wyraźnych krzywizn jego twarzy. – Popatrz, czyli uratowałem cię przed rodzinną katastrofą – dodał, zamierzenie korzystając z wyolbrzymienia kształtującego prosty gest na wzór czynu heroicznego. Odsunął się nieco, ponownie całe swe skupienie kotwicząc w drodze przed nimi; lekka stromizna zyskiwała coraz bardziej ostry kąt, zwiastujący pierwsze, niewielkie podejście składające się z kilku stopni. – Będzie pięknie, obiecuję – Zrobił większy krok, by wspiąć się po przeszkodzie i przystanąć.
– Co u ciebie? – Teraz? Ostatnio? Ogólność pytania pozwalała na ucieczkę przed czymkolwiek Fenrisson chciałby uciec, lecz dawała także możliwość o zahaczenie każdego wątku kołatającego w głowie. Nie mieli okazji rozmawiać w ostatnim czasie, a Eitri był świadom, że wiele spraw przemykało gdzieś obok.
– Słyszę tę sympatię w twoich słowach. Może powinienem się cieszyć z takiego stanu rzeczy, gdybyście się bardziej lubili, musiałbym być zazdrosny, a zazdrość akurat jest zupełnie nie w moim stylu – stwierdził gładko, wyciągając z zanadrza przyjacielską kąśliwość. Nigdy nie rościł sobie prawa wyłączności do jakichkolwiek relacji, choć być może byłoby to stosowne, zwłaszcza że nigdy nie cierpiał z powodu ich nadmiaru i musiał wkładać ogromny wysiłek, by utrzymać przy sobie nawet jedną pokrewną duszę. Problem polegał raczej na tym, że na swoje nieszczęście zbyt szybko odpuszczał, plasując się raczej na pozycji człowieka przegranego na samym starcie. Niechętnie czerpał z rodzinnej zajadłości i potrzeby wściekłego bronienia czegokolwiek, co tylko nosiło znamiona przynależności. – Nie rozminąłeś się z prawdą, ale to serio pół biedy, gorzej, gdy zmusza towarzysza, najczęściej mnie, do tego samego. – Pociągnął nosem sztucznie poruszony własną niedolą, w gruncie rzeczy jednak, zupełnie akceptujący przypadłości swojego brata i uważający je w pewnym sensie za całkiem urokliwe, nadające charakteru wszystkim wspólnym wypadom, gdyby miał mu za złe wszystkie starania, prawdopodobnie uciekłby ze wspólnego mieszkania zaraz po powrocie do służby. Tymczasem chyba uzależnił się beznadziejnie od jego wszelakich dziwactw z wzajemnością.
Upewniwszy się, nim jeszcze weszli na wąską wstęgę ścieżki, że zadbał o wszystko jak należy, przestąpił kilka pierwszych kroków, umyślnie zbaczając nieco z udeptanego szlaku, by miękko zapaść się w śnieg, świeży, jedynie z wierzchu pokryty cieniutką, trzeszczącą skorupką. Wyprzedził Fenrissona, zaglądając za kolejny zakręt z fascynacją małego dziecka wysycającą błękit tęczówek. Szelest znikomego wiatru strącił ze zwisających gałęzi mieniący się pył, niosący się falą poza obrysy pojedynczych kwarcytowych skałek – wyraźnie brudnych w swym kolorze na tle nieskazitelnej wszechobecnej bieli. Założył palce za szlufki na ramiączkach plecaka, pozwolił by cisza spłynęła niespiesznie, namaszczając każdą, najdrobniejszą czynność poczuciem swobody i braku przymusu by pędzić: każdym krokiem, reakcją, czy słowem, odpowiedzią rzucaną w sekundzie po usłyszanym pytaniu. Nie musieli. Jedynie co jakiś czas badawczo spoglądał w stronę Safíra, ostrożnie stawiając stopy na zakamuflowanych kamieniach i wybrzuszeniach korzeni.
– Też się cieszę – przyznał i zwolnił, by wyrównać krok ze swym towarzyszem i rozgościć się pełnią uwagi wśród wyraźnych krzywizn jego twarzy. – Popatrz, czyli uratowałem cię przed rodzinną katastrofą – dodał, zamierzenie korzystając z wyolbrzymienia kształtującego prosty gest na wzór czynu heroicznego. Odsunął się nieco, ponownie całe swe skupienie kotwicząc w drodze przed nimi; lekka stromizna zyskiwała coraz bardziej ostry kąt, zwiastujący pierwsze, niewielkie podejście składające się z kilku stopni. – Będzie pięknie, obiecuję – Zrobił większy krok, by wspiąć się po przeszkodzie i przystanąć.
– Co u ciebie? – Teraz? Ostatnio? Ogólność pytania pozwalała na ucieczkę przed czymkolwiek Fenrisson chciałby uciec, lecz dawała także możliwość o zahaczenie każdego wątku kołatającego w głowie. Nie mieli okazji rozmawiać w ostatnim czasie, a Eitri był świadom, że wiele spraw przemykało gdzieś obok.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Pią 14 Sty - 19:03
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie pamiętał z dzieciństwa wiele wypraw poza miasto – ojciec niechętnie zabierał go na rybacki kuter, a on już po pierwszym wypłynięciu na otwarte morze miał wprawdzie dosyć wszystkiego, co wiązało się z żeglugą; szorstkie, jutowe liny obcierały mu do krwi skostniałe na wietrze palce, podrygi obijającego się na falach statku przyprawiały o mdłości, a rozwarte, rybie pyski wywoływały pełne dyskomfortu obrzydzenie. Pamiętał okrągłe, błyszczące oczy dorszy i łupaczy, przypominające czarne guziki wszyte w śliską, cętkowaną powierzchnię łusek, pamiętał, że wpatrywał się, jak podrygują na pokładzie, próbując rozpaczliwie pochwycić haust zbawiennego powietrza w swe rozdęte, uchylone wargi, pamiętał, że dłonie mu drżały, kiedy zaciskał je na drewnianej pałce, spoglądając na ojca błagalnie, lecz im dłużej wbijał w niego przeszklone spojrzenie, tym twarz Fenrisa stawała się bardziej surowa, stężała, pokryta ciemniejącymi bruzdami dezaprobaty, którą żywił do niego zawsze, lecz która wówczas wyraźnie się pogłębiła, w końcu na wskroś przesiąkając gniewem, gdy pchnął go ręką na prawą burtę, samemu dokańczając robotę, której jego dziecko nie potrafiło nawet rozpocząć. Od samego początku był nim rozczarowany, a uczucia te pogłębiały się tylko w miarę jak dorastał, koloryt ojcowskiej zgrozy wypełniał się nowymi barwami – czerwienią pulsującej w skroni złości, pąsowym odcieniem wstydu za syna, który nie posiadał magicznych zdolności, zielenią zalegającego na języku obrzydzenia, pobladłym błękitem wzierającej się podskórnie litości; niekiedy miał wrażenie, że ojciec byłby skłonny utopić go tak, jak topi się niechciane, kalekie szczeniaki, by oszczędzić sobie zmartwień, a im przyszłego cierpienia.
Odetchnął cicho, pozwalając, by spomiędzy ust wydobyła się pobielała para, obłok chłodnego powietrza, którego pojedyncze, skroplone cekiny wilgoci zaległy na miękkim, wełnianym materiale zimowego szala, oplecionego niedbałym ruchem wokół szyi – przeszedł wzdłuż zaśnieżonej świeżym puchem drogi, pozwalając, by podłoże zaskrzypiało mu pod nogami, uginając się posłusznie i pozostawiając na gęstym obrusie ślady żłobionej wzorem podeszwy. Kątem oka przyglądał się przy tym, jak mały, czarny krążek ląduje w ustach Eitriego – nigdy nie rozumiał wprawdzie upodobania Skandynawów do słonej lukrecji, która pozostawiała na języku nieprzyjemny, cierpki posmak, tak piekący, że niegdyś zdawało mu się, że wszelkie kubki smakowe, jakie dotąd posiadał, zostały nie tylko znieczulone, ale wręcz wypalone z powierzchni języka. Nim zdołał się odezwać, Soelberg westchnął jednak cicho, zrzucając na niego nagłe, nieprzyjemne poczucie żalu, raptem zakryte przez podobny, lustrzany uśmiech, rozciągający usta w przekornym grymasie powątpiewania.
– Chyba po prostu… nadto się od siebie różnimy. – odparł lakonicznie, wydając z siebie cichy pomruk, który przypominał pojedyncze czknięcie stłumionego uśmiechu – bywał w przeszłości nazbyt krytyczny wobec Ivara, jego surowych metod i nieprzejednanego wyrazu twarzy, teraz starał się jednak przede wszystkim go unikać, nie wbijać metalowego klina swojej obecności w zażyłość braterskiej relacji, ku odmętom niepamięci spychając własne doświadczenia, wspomnienia Ragnara o licu równie szorstkim, co to ojcowskie, dłoniach równie łatwo zaciskających się w pięść. Przyśpieszył kroku, gdy Eitri wyprzedził go na szlaku, a brokat strzęsionego z jodeł śniegu opadł mu cienką, skrzącą się warstwą na rozwichrzone włosy – lubił widzieć go w ten sposób, pełnego swobody, wyzwolonego z wnyków nużącej rutyny obowiązków i ciężaru frasunków kładącego się jarzmem na obolałych barkach. Lubił widzieć go w ten sposób, bo zbyt wiele razy w przeszłości widział go w stanie całkiem odmiennym, z pustym spojrzeniem i głową opadającą lekko do przodu, jak gdyby rzeczywiście była zbyt ciężka, by utrzymać ją w pionie.
– Masz wprawę. – odparł, wciąż jeszcze ze szczerym, całkiem swobodnym rozbawieniem, poniekąd odruchowo, zanim po licu nie przesunął się cień osobliwego uczucia, pojedynczego wspomnienia wyciągniętego z głębokiej, bezdennej studni pamięci. – W ratowaniu mnie, to jest. – grymas wesołości zbladł, lecz nie zniknął zupełnie, wciąż podtrzymywany w kącikach ust, choć już w zamyśleniu, obleczony nicią łagodnego déjà vu na widok jego spojrzenia. Kolor z zestawu farb, który miał w dzieciństwie: bladoniebieski.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stanął w miejscu, nieruchomy pod egidą wyczekującego spojrzenia przyjaciela, więc skrzywił się lekko, pośpiesznym krokiem pokonując dzielącą ich odległość, nierówne, ukryte pod śniegiem skałki, ich zdradliwe, zakamuflowane spokojem podłoże, by zaraz również wspiąć się po przeszkodzie i zatrzymać w jednym z punktów widokowych, gdzie srebrzące się jezioro prześwitywało pomiędzy pniami drzew, sprawiając, że smukłe, chropowate konary zdawały się falować mu przed oczami, złośliwie przysłaniać widok na rozległą kałużę pozostawionego w dole Pielinen. W pierwszym odruchu zawahał się na postawione mu pytanie, powracając myślami do wydarzeń na aukcji i felernego efektu domino, jakie za nim podążyło – Eitri, nawet jeśli wiedział, zadanym pytaniem pozwolił mu ominąć nieprzyjemny temat związany z najświeższym wydaniem Ratatoskra, mimo to myśli podążyły ku niemu odruchowo, w nużącej, masochistycznej tendencji do rozpamiętywania przeszłości.
– Norny są ostatnio bardzo skromne, wzbraniają się przed kierowaniem zbyt szerokich uśmiechów w moją stronę, jeśli o to pytasz. – odparł z lekkim przekąsem, próbując w ten nieudolny, nieco sztubacki sposób odzyskać rezon i przerzedzić stygnącą z wolna atmosferę własnego zakłopotania. – Być może ofiarowały mi je dotąd zbyt często, nie chcą, żebym się rozzuchwalił. Stałbym się wówczas, istotnie, nie do zniesienia. – westchnął cicho, wciąż lekko, żartobliwie, choć nie potrafił odeprzeć od siebie uczucia, że przypomniał sobie coś, o czym pamiętać nie powinien. – Przynajmniej dotacje z aukcji pozwoliły nam na chwilę wytchnienia, Emilia nie spodziewała się chyba, że zbierze tak dużo pieniędzy, ale do ludzi przemówiły najwyraźniej kolorowe błyskotki. Właśnie... – przystanął, sięgając do bocznej kieszeni przewieszonego przez ramię plecaka. – Kupiłem ci coś. – triumfalny, w swym teatralnym zadowoleniu niemal dziecięcy uśmiech wpłynął na jego twarz jeszcze zanim zdołał w pełni odwrócić się do przyjaciela, na otwartej dłoni wyciągając w jego stronę skrzącą się w bladym, zimowym świetle szmaragdową bransoletkę. – Podobno przynosi szczęście, a to, jak wiemy, lubi niestety zapominać o ludziach.
Odetchnął cicho, pozwalając, by spomiędzy ust wydobyła się pobielała para, obłok chłodnego powietrza, którego pojedyncze, skroplone cekiny wilgoci zaległy na miękkim, wełnianym materiale zimowego szala, oplecionego niedbałym ruchem wokół szyi – przeszedł wzdłuż zaśnieżonej świeżym puchem drogi, pozwalając, by podłoże zaskrzypiało mu pod nogami, uginając się posłusznie i pozostawiając na gęstym obrusie ślady żłobionej wzorem podeszwy. Kątem oka przyglądał się przy tym, jak mały, czarny krążek ląduje w ustach Eitriego – nigdy nie rozumiał wprawdzie upodobania Skandynawów do słonej lukrecji, która pozostawiała na języku nieprzyjemny, cierpki posmak, tak piekący, że niegdyś zdawało mu się, że wszelkie kubki smakowe, jakie dotąd posiadał, zostały nie tylko znieczulone, ale wręcz wypalone z powierzchni języka. Nim zdołał się odezwać, Soelberg westchnął jednak cicho, zrzucając na niego nagłe, nieprzyjemne poczucie żalu, raptem zakryte przez podobny, lustrzany uśmiech, rozciągający usta w przekornym grymasie powątpiewania.
– Chyba po prostu… nadto się od siebie różnimy. – odparł lakonicznie, wydając z siebie cichy pomruk, który przypominał pojedyncze czknięcie stłumionego uśmiechu – bywał w przeszłości nazbyt krytyczny wobec Ivara, jego surowych metod i nieprzejednanego wyrazu twarzy, teraz starał się jednak przede wszystkim go unikać, nie wbijać metalowego klina swojej obecności w zażyłość braterskiej relacji, ku odmętom niepamięci spychając własne doświadczenia, wspomnienia Ragnara o licu równie szorstkim, co to ojcowskie, dłoniach równie łatwo zaciskających się w pięść. Przyśpieszył kroku, gdy Eitri wyprzedził go na szlaku, a brokat strzęsionego z jodeł śniegu opadł mu cienką, skrzącą się warstwą na rozwichrzone włosy – lubił widzieć go w ten sposób, pełnego swobody, wyzwolonego z wnyków nużącej rutyny obowiązków i ciężaru frasunków kładącego się jarzmem na obolałych barkach. Lubił widzieć go w ten sposób, bo zbyt wiele razy w przeszłości widział go w stanie całkiem odmiennym, z pustym spojrzeniem i głową opadającą lekko do przodu, jak gdyby rzeczywiście była zbyt ciężka, by utrzymać ją w pionie.
– Masz wprawę. – odparł, wciąż jeszcze ze szczerym, całkiem swobodnym rozbawieniem, poniekąd odruchowo, zanim po licu nie przesunął się cień osobliwego uczucia, pojedynczego wspomnienia wyciągniętego z głębokiej, bezdennej studni pamięci. – W ratowaniu mnie, to jest. – grymas wesołości zbladł, lecz nie zniknął zupełnie, wciąż podtrzymywany w kącikach ust, choć już w zamyśleniu, obleczony nicią łagodnego déjà vu na widok jego spojrzenia. Kolor z zestawu farb, który miał w dzieciństwie: bladoniebieski.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stanął w miejscu, nieruchomy pod egidą wyczekującego spojrzenia przyjaciela, więc skrzywił się lekko, pośpiesznym krokiem pokonując dzielącą ich odległość, nierówne, ukryte pod śniegiem skałki, ich zdradliwe, zakamuflowane spokojem podłoże, by zaraz również wspiąć się po przeszkodzie i zatrzymać w jednym z punktów widokowych, gdzie srebrzące się jezioro prześwitywało pomiędzy pniami drzew, sprawiając, że smukłe, chropowate konary zdawały się falować mu przed oczami, złośliwie przysłaniać widok na rozległą kałużę pozostawionego w dole Pielinen. W pierwszym odruchu zawahał się na postawione mu pytanie, powracając myślami do wydarzeń na aukcji i felernego efektu domino, jakie za nim podążyło – Eitri, nawet jeśli wiedział, zadanym pytaniem pozwolił mu ominąć nieprzyjemny temat związany z najświeższym wydaniem Ratatoskra, mimo to myśli podążyły ku niemu odruchowo, w nużącej, masochistycznej tendencji do rozpamiętywania przeszłości.
– Norny są ostatnio bardzo skromne, wzbraniają się przed kierowaniem zbyt szerokich uśmiechów w moją stronę, jeśli o to pytasz. – odparł z lekkim przekąsem, próbując w ten nieudolny, nieco sztubacki sposób odzyskać rezon i przerzedzić stygnącą z wolna atmosferę własnego zakłopotania. – Być może ofiarowały mi je dotąd zbyt często, nie chcą, żebym się rozzuchwalił. Stałbym się wówczas, istotnie, nie do zniesienia. – westchnął cicho, wciąż lekko, żartobliwie, choć nie potrafił odeprzeć od siebie uczucia, że przypomniał sobie coś, o czym pamiętać nie powinien. – Przynajmniej dotacje z aukcji pozwoliły nam na chwilę wytchnienia, Emilia nie spodziewała się chyba, że zbierze tak dużo pieniędzy, ale do ludzi przemówiły najwyraźniej kolorowe błyskotki. Właśnie... – przystanął, sięgając do bocznej kieszeni przewieszonego przez ramię plecaka. – Kupiłem ci coś. – triumfalny, w swym teatralnym zadowoleniu niemal dziecięcy uśmiech wpłynął na jego twarz jeszcze zanim zdołał w pełni odwrócić się do przyjaciela, na otwartej dłoni wyciągając w jego stronę skrzącą się w bladym, zimowym świetle szmaragdową bransoletkę. – Podobno przynosi szczęście, a to, jak wiemy, lubi niestety zapominać o ludziach.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Wto 18 Sty - 20:39
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
– Dostanę tytuł eksperta? – zagadnął z rozbawieniem, przechodząc jeszcze kilka kroków, choć dopiero, gdy dystans pomiędzy nimi stopniał, by dokładniej móc obserwować roztaczającą się w dole panoramę Karelii.
Czuł w jego słowach precyzję, brak zbędnych informacji: lawirował tak, by nie zahaczać o drażliwe tematy. Eitri oblókł wszystko taktowną ciszą. Nie zamierzał go męczyć, ani drażnić, gdyż czymkolwiek karmił się Migard i cokolwiek spływało tłustością czcionki na stronnice Ratatoskra nie miało dla niego znaczenia; nie zmieniało wiele w sposobie postrzegania przyjaciela, choć wcale nie było tak, że nie obawiał się o jego los. Potrafił jednak powściągać swe działanie ufając zupełnie, że w rzeczywistości Fenrisson wie co robi, a jeśli będzie potrzebował pomocy, to poprosi go o nią. Być może kierowała nim naiwna ufność, lecz nie potrafił się z niej obedrzeć. Nie chciał mieszać się w sprawy, do których być może nie powinien mieć dostępu. Safír zawsze był mu bliski, choć rozumiał potrzebę autonomii jednostki i odseparowywania pewnych warstw życia osobistego, czego nie chciał utrudniać, czując jedynie echo zupełnie obcego uczucia błądzącego po ciele. Może popełniał kolejny błąd i powinien wyrazić myśli? Niepewność – składał się głównie z niepewności. Zmarszczył lekko czoło, spoglądając ku wysepkom sterczącym ponad zmrożoną nierównomiernie taflą Pielinen. Westchnął i odwrócił się w stronę przyjaciela dopiero wtedy, gdy usłyszał szczodrze zaprezentowaną w jego głosie wesołość.
Zerknął ze zdziwieniem na wyciągniętą dłoń, gest zaskoczył go szczerze, więc nie zdołał zamaskować subtelnych drgnień mięśni pozornie skostniałych pod naporem zimowej aury. Mdłe promienie grudniowego słońca odbijały się niespodziewanie żywymi refleksami na powierzchni idealnie wykrojonych szmaragdów. Poczuł ukłucie niepewności rozchodzące się z centralnej części klatki piersiowej ku dalszym partiom ciała. Nie potrafił przyjmować prezentów – panika owładnęła nim w ułamku sekundy potęgując się wraz z każdym kolejnym poruszeniem palców przyjaciela, z każdym błyskiem na gładkiej powierzchni kamieni, od których nie potrafił odwrócić wzroku i choć były piękne, to nie potrafił także sięgnąć ku nim, zastanawiając się wciąż i wciąż, czy wypadało. Niepewność i przesadyzm skromności matki nauczyły go, żeby takie gesty przyjmować z lękiem, a każde dobre słowo obracać w ustach niczym kamyk, uwierający, niewygodny i niemożliwy do przełknięcia. Być może gdyby nie ona, potrafiłby godniej zareagować na tak niezwykły gest, tymczasem stał w zupełnej ciszy i wodził po zieleni podarku, intencjonalnie wymijając twarz Safíra, ani odrobinę nie przybliżając się do właściwego rozwiązania sytuacji. Był to ledwie początek, marne preludium do kolejnych obaw wspinających się wzdłuż coraz mocniej zaciskającego się gardła. O ile wiedział dokładnie, jakie goszczą w nim emocje, to repertuar sposobów uzewnętrzniania ich pozostawiał wiele do życzenia, jego reakcje był niezwykle ubogie, ułożone w kilka utartych schematów, których przekraczanie usuwało mu grunt spod nóg. Nawet teraz czuł, że twardy śnieg staje się podobny do waty stanowiącej niepewne oparcie i marne podłoże dla giętkich kolan. Obnażony zupełnie z posiadanych słabości, zacisnął nieznacznie palce i otworzył usta, alarmując fałszywie, że w końcu coś powie; w rezultacie jedynie wypuścił zalegające ciepłe tchnienie, które skłębiło się i rozpłynęło w ostrym, górskim powietrzu. Przestąpił z nogi na nogę, układając dłoń na karku. Przez takie chwile tracił wszystko, co cenne. Przez takie chwile często osądzano go mylnie, nadając rysu niewdzięcznego i pozbawionego emocji człowieka, kiedy tak naprawdę dusił się w obawach i zupełnej dezorientacji, co właściwie powinien zrobić.
Gniew przychodził do niego z łatwością i mościł się w wyuczonych mięśniach, potrafił znienawidzić w ułamku sekundy, miłość zaś i zaufanie budował z mozołem, a okazywać ich nie zwykł zbyt wylewnie, jakby w obawie, że nie wypada, że kolejny raz zostanie z niczym, ograbiony z resztek godności. Unikał więc ludzi, unikał bliższych relacji, byle uchronić się fałszywie przed bólem, którego obecność i tak stała się dlań codziennością. Zrozumiał to po czasie; dochodził do objawienia wyboistą drogą własnych porażek i choroby trawiącej wnętrzności, lecz strach wciąż odbierał mu możliwość właściwego osądu.
Uniósł wreszcie oczy, przełykając ślinę, karcąc się, że robił istne przedstawienie ze spontanicznego gestu i pogrążył się w wewnętrznej rozprawie, tracąc istotę i znaczenie niewielkiego przedmiotu skrzącego się na wyciągniętej ufnie dłoni; próbował odepchnąć od siebie coś, z czym nie potrafił sobie poradzić, a przecież tak bardzo łaknął (bo choć mógł się wypierać i zaklinać na wszystkich bogów, że było inaczej, w istocie nie potrafił żyć bez otaczających go ludzi, tych ostrzegających jego twarz i gotowych podać rękę). Łatwiej było płakać, łatwiej było trawić w sobie cierpienie, łatwiej było uderzać pięścią w złości, łatwiej było ignorować i obracać w żart. Z trudem przychodziło przekroczenie pewnych granic, burzących resztkę bezpiecznego dystansu, zachowanego na wszelki wypadek.
Drobne kamyki, niczym kolejne pary tęczówek, skupiały się na nim, łącząc w chór wraz z zielenią okalającą plamy źrenic – żywą i oczekującą.
– Dziękuję, ale to… – zbędne? zbyt hojne? Zawahał się. Zdjął rękawiczkę i uniósł dłoń, podchodząc do Fenrissona. Ułożył ją tak, by okrąg bransoletki spoczął bezpiecznie na rozgrzanej skórze. Obracał niezwykły przedmiot przez chwilę, badając strukturę koloru. – Piękne – dokończył po czasie, modyfikując dotychczasowy zamiar. Niepewny uśmiech rozciągnął usta i napiął zmarznięte, przesiąknięte pąsem policzki. Zbliżył się jeszcze, wiedziony przeczuciem, że to nie wszystko, że gest jest martwy i odarty z tego, co faktycznie chciał zrobić, a przed czym wzbraniał się z niegasnącym uporem. Zesztywniałe plecy wygięły się nienaturalnie, lecz stopniowo wtłaczał w nie miękkość, przerywając powściągliwość. Wyciągnął ramiona, w palcach prawej ręki zaciskając kurczowo prezent, choć to nie jego utraty obawiał się podświadomie. – Dziękuję - powtórzył niczym zacięta płyta i przygarnął Safíra do siebie. Zapach tytoniu osłonięty skrzętnie powłoką rozgryzanej pospiesznie miętówki pogłębił uśmiech, który okrzepł pewniej na twarzy.
Znał wszystkie swoje przewinienia: potrafił mówić mu dobre rzeczy tylko wtedy, gdy sytuacja była beznadziejna; wspomnienie listopadowej nocy i zastygła na skraju lasu scena rozdarły starą ranę lęku. Wyciągnięta w geście wściekłości dłoń i marszcząca się pod nią faktura grubego swetra przyprawiły go o mdłości. Niezdolność do pojawienia się na aukcji, gdyż dusił się w tłumie, zgniatała mu klatkę piersiową. Ignorancja, dystans, lęk opakowany w kąśliwość żartów. Lista zdawała się nie kończyć. Ile razy ryzykował? Ile razy balansował na cienkiej granicy, za którą mogła objawić się znajoma pustka i alienacja? Kilka kamyków połączonych drobnymi ogniwkami i wydostanie się z więzienia Midgardu zdołały ułożyć myśli bardziej klarownie. Macka zawahania pojawiła się ponownie: czy zbyt nie rozpasa swych wniosków? Pokusa wycofania była silna, lecz tym mocniej uczepił się przesiąkniętej mrozem kurtki Fenrissona.
– Za wszystko, za co nie byłem w stanie ci podziękować. Chcę, żebyś wiedział, bo nigdy prawie ci tego nie mówię, lub mówię, gdy przyszpili mnie konieczność, a boję się, że znowu, kiedy wszystko zaczyna się układać, zepsuję i ucieknę, bo wolę się nie zbliżać, wolę udawać, że wszystko jest mi obojętne i że lepiej mi w samotności, że nie potrzebuję nikogo bliskiego, że nie potrzebuję ciebie – wyjaśnił nagle w przypływie odwagi, czuł podskórnie, że jeśli dziś nie powie nic więcej, nieprędko otrzyma podobną okazję. Że zaprzepaścił możliwość, by uświadomić go i wzmocnić okazywaną wdzięcznością. Kolejne głoski padały spiesznie, charakterystycznie dla chwil, w których niesiony skrzydłami odwagi wyrzucał cały bagaż skrywanych emocji. Podstępnie rzucony w oczy pył wgryzł się w ich delikatne kąciki. Palce zaciskał kurczowo na coraz cieplejszych kamykach i fałdach kurtki. Nigdy nie potrafił okazywać, że paradoksalnie w rzeczywistości zawsze bał się samotności.
Czuł w jego słowach precyzję, brak zbędnych informacji: lawirował tak, by nie zahaczać o drażliwe tematy. Eitri oblókł wszystko taktowną ciszą. Nie zamierzał go męczyć, ani drażnić, gdyż czymkolwiek karmił się Migard i cokolwiek spływało tłustością czcionki na stronnice Ratatoskra nie miało dla niego znaczenia; nie zmieniało wiele w sposobie postrzegania przyjaciela, choć wcale nie było tak, że nie obawiał się o jego los. Potrafił jednak powściągać swe działanie ufając zupełnie, że w rzeczywistości Fenrisson wie co robi, a jeśli będzie potrzebował pomocy, to poprosi go o nią. Być może kierowała nim naiwna ufność, lecz nie potrafił się z niej obedrzeć. Nie chciał mieszać się w sprawy, do których być może nie powinien mieć dostępu. Safír zawsze był mu bliski, choć rozumiał potrzebę autonomii jednostki i odseparowywania pewnych warstw życia osobistego, czego nie chciał utrudniać, czując jedynie echo zupełnie obcego uczucia błądzącego po ciele. Może popełniał kolejny błąd i powinien wyrazić myśli? Niepewność – składał się głównie z niepewności. Zmarszczył lekko czoło, spoglądając ku wysepkom sterczącym ponad zmrożoną nierównomiernie taflą Pielinen. Westchnął i odwrócił się w stronę przyjaciela dopiero wtedy, gdy usłyszał szczodrze zaprezentowaną w jego głosie wesołość.
Zerknął ze zdziwieniem na wyciągniętą dłoń, gest zaskoczył go szczerze, więc nie zdołał zamaskować subtelnych drgnień mięśni pozornie skostniałych pod naporem zimowej aury. Mdłe promienie grudniowego słońca odbijały się niespodziewanie żywymi refleksami na powierzchni idealnie wykrojonych szmaragdów. Poczuł ukłucie niepewności rozchodzące się z centralnej części klatki piersiowej ku dalszym partiom ciała. Nie potrafił przyjmować prezentów – panika owładnęła nim w ułamku sekundy potęgując się wraz z każdym kolejnym poruszeniem palców przyjaciela, z każdym błyskiem na gładkiej powierzchni kamieni, od których nie potrafił odwrócić wzroku i choć były piękne, to nie potrafił także sięgnąć ku nim, zastanawiając się wciąż i wciąż, czy wypadało. Niepewność i przesadyzm skromności matki nauczyły go, żeby takie gesty przyjmować z lękiem, a każde dobre słowo obracać w ustach niczym kamyk, uwierający, niewygodny i niemożliwy do przełknięcia. Być może gdyby nie ona, potrafiłby godniej zareagować na tak niezwykły gest, tymczasem stał w zupełnej ciszy i wodził po zieleni podarku, intencjonalnie wymijając twarz Safíra, ani odrobinę nie przybliżając się do właściwego rozwiązania sytuacji. Był to ledwie początek, marne preludium do kolejnych obaw wspinających się wzdłuż coraz mocniej zaciskającego się gardła. O ile wiedział dokładnie, jakie goszczą w nim emocje, to repertuar sposobów uzewnętrzniania ich pozostawiał wiele do życzenia, jego reakcje był niezwykle ubogie, ułożone w kilka utartych schematów, których przekraczanie usuwało mu grunt spod nóg. Nawet teraz czuł, że twardy śnieg staje się podobny do waty stanowiącej niepewne oparcie i marne podłoże dla giętkich kolan. Obnażony zupełnie z posiadanych słabości, zacisnął nieznacznie palce i otworzył usta, alarmując fałszywie, że w końcu coś powie; w rezultacie jedynie wypuścił zalegające ciepłe tchnienie, które skłębiło się i rozpłynęło w ostrym, górskim powietrzu. Przestąpił z nogi na nogę, układając dłoń na karku. Przez takie chwile tracił wszystko, co cenne. Przez takie chwile często osądzano go mylnie, nadając rysu niewdzięcznego i pozbawionego emocji człowieka, kiedy tak naprawdę dusił się w obawach i zupełnej dezorientacji, co właściwie powinien zrobić.
Gniew przychodził do niego z łatwością i mościł się w wyuczonych mięśniach, potrafił znienawidzić w ułamku sekundy, miłość zaś i zaufanie budował z mozołem, a okazywać ich nie zwykł zbyt wylewnie, jakby w obawie, że nie wypada, że kolejny raz zostanie z niczym, ograbiony z resztek godności. Unikał więc ludzi, unikał bliższych relacji, byle uchronić się fałszywie przed bólem, którego obecność i tak stała się dlań codziennością. Zrozumiał to po czasie; dochodził do objawienia wyboistą drogą własnych porażek i choroby trawiącej wnętrzności, lecz strach wciąż odbierał mu możliwość właściwego osądu.
Uniósł wreszcie oczy, przełykając ślinę, karcąc się, że robił istne przedstawienie ze spontanicznego gestu i pogrążył się w wewnętrznej rozprawie, tracąc istotę i znaczenie niewielkiego przedmiotu skrzącego się na wyciągniętej ufnie dłoni; próbował odepchnąć od siebie coś, z czym nie potrafił sobie poradzić, a przecież tak bardzo łaknął (bo choć mógł się wypierać i zaklinać na wszystkich bogów, że było inaczej, w istocie nie potrafił żyć bez otaczających go ludzi, tych ostrzegających jego twarz i gotowych podać rękę). Łatwiej było płakać, łatwiej było trawić w sobie cierpienie, łatwiej było uderzać pięścią w złości, łatwiej było ignorować i obracać w żart. Z trudem przychodziło przekroczenie pewnych granic, burzących resztkę bezpiecznego dystansu, zachowanego na wszelki wypadek.
Drobne kamyki, niczym kolejne pary tęczówek, skupiały się na nim, łącząc w chór wraz z zielenią okalającą plamy źrenic – żywą i oczekującą.
– Dziękuję, ale to… – zbędne? zbyt hojne? Zawahał się. Zdjął rękawiczkę i uniósł dłoń, podchodząc do Fenrissona. Ułożył ją tak, by okrąg bransoletki spoczął bezpiecznie na rozgrzanej skórze. Obracał niezwykły przedmiot przez chwilę, badając strukturę koloru. – Piękne – dokończył po czasie, modyfikując dotychczasowy zamiar. Niepewny uśmiech rozciągnął usta i napiął zmarznięte, przesiąknięte pąsem policzki. Zbliżył się jeszcze, wiedziony przeczuciem, że to nie wszystko, że gest jest martwy i odarty z tego, co faktycznie chciał zrobić, a przed czym wzbraniał się z niegasnącym uporem. Zesztywniałe plecy wygięły się nienaturalnie, lecz stopniowo wtłaczał w nie miękkość, przerywając powściągliwość. Wyciągnął ramiona, w palcach prawej ręki zaciskając kurczowo prezent, choć to nie jego utraty obawiał się podświadomie. – Dziękuję - powtórzył niczym zacięta płyta i przygarnął Safíra do siebie. Zapach tytoniu osłonięty skrzętnie powłoką rozgryzanej pospiesznie miętówki pogłębił uśmiech, który okrzepł pewniej na twarzy.
Znał wszystkie swoje przewinienia: potrafił mówić mu dobre rzeczy tylko wtedy, gdy sytuacja była beznadziejna; wspomnienie listopadowej nocy i zastygła na skraju lasu scena rozdarły starą ranę lęku. Wyciągnięta w geście wściekłości dłoń i marszcząca się pod nią faktura grubego swetra przyprawiły go o mdłości. Niezdolność do pojawienia się na aukcji, gdyż dusił się w tłumie, zgniatała mu klatkę piersiową. Ignorancja, dystans, lęk opakowany w kąśliwość żartów. Lista zdawała się nie kończyć. Ile razy ryzykował? Ile razy balansował na cienkiej granicy, za którą mogła objawić się znajoma pustka i alienacja? Kilka kamyków połączonych drobnymi ogniwkami i wydostanie się z więzienia Midgardu zdołały ułożyć myśli bardziej klarownie. Macka zawahania pojawiła się ponownie: czy zbyt nie rozpasa swych wniosków? Pokusa wycofania była silna, lecz tym mocniej uczepił się przesiąkniętej mrozem kurtki Fenrissona.
– Za wszystko, za co nie byłem w stanie ci podziękować. Chcę, żebyś wiedział, bo nigdy prawie ci tego nie mówię, lub mówię, gdy przyszpili mnie konieczność, a boję się, że znowu, kiedy wszystko zaczyna się układać, zepsuję i ucieknę, bo wolę się nie zbliżać, wolę udawać, że wszystko jest mi obojętne i że lepiej mi w samotności, że nie potrzebuję nikogo bliskiego, że nie potrzebuję ciebie – wyjaśnił nagle w przypływie odwagi, czuł podskórnie, że jeśli dziś nie powie nic więcej, nieprędko otrzyma podobną okazję. Że zaprzepaścił możliwość, by uświadomić go i wzmocnić okazywaną wdzięcznością. Kolejne głoski padały spiesznie, charakterystycznie dla chwil, w których niesiony skrzydłami odwagi wyrzucał cały bagaż skrywanych emocji. Podstępnie rzucony w oczy pył wgryzł się w ich delikatne kąciki. Palce zaciskał kurczowo na coraz cieplejszych kamykach i fałdach kurtki. Nigdy nie potrafił okazywać, że paradoksalnie w rzeczywistości zawsze bał się samotności.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Wto 1 Lut - 1:47
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jeżeli każde jego działanie, zrodzone z umyślności zdrowego rozsądku, podszyte było pierzem jakiejś przyczyny, było to niewątpliwie odległe, dziecięce pragnienie, by w żaden sposób nie przypominać swego ojca – prostował się, ilekroć w przypadkowym, lustrzanym odbiciu dostrzegał, że garbił się w ten sam sposób, opierając dłonie na własnych udach i pochylając lekko głowę, unikał zaczesywania włosów do tyłu i kraciastych koszul, starał się, by jego głos zawsze wybrzmiewał łagodnym, pełnym opanowania tembrem, bo kiedy podnosił go do impulsywnej złości, chroboczący o gardło baryton nadto przypominał ten ojcowski, stanowczy i surowy, choć ustawicznie brakowało w nim nienawistnej przestrogi, w której dudniła obietnica spełnienia raz wypowiedzianej groźby; potrafiłby być może zaakceptować wpływ Fenrisa, gdyby ten był jego przyjacielem, szefem, wujem czy dziadkiem, lecz jako ojciec pozostawił w nim ranę, którą lata później można było zasklepiać i opatrywać bandażem, lecz która nieuchronnie zawsze jątrzyła się na nowo, zbierając się krwią w czerwonym rozcięciu, jakby były to otwierające się oczy. Im bardziej oddalał się tymczasem od wizerunku ojca, tym silniej pragnął przypominać matkę, która w jego wspomnieniach zawsze była dobra i ciepła, kontrastując przeciwieństwem ze spiżowym, brutalnym posągiem swego męża, zapełniając jego ubytki swoimi atutami, nacierając szorstką, zgrabiałą skórę wyrozumiałą troskliwością – matka jawiła się na obrazach jego pamięci jako postać niemal boska, z sakralnym nimbem rozświetlającym jej szczupłą, urodziwą sylwetkę, aureolą zawieszoną ponad miękką kaskadą włosów i uśmiechem życzliwym jak wiosenne promienie słońca, w rzeczywistości był to jednak portret wyidealizowany oczami dziecka, tym ufnym, porcelanowo czystym spojrzeniem, które w kącik rogówki upychało fragmenty zbyt ciemne, ułamane, niepasujące do dominującego kolorytu układanki. W obronnym mechanizmie infantylnej wiary zapominał o wykrzywiającym jej twarz gniewie, kiedy przyłapała go ukrytego pod kołdrą w objęciach cudzych warg, zapominał o permisywnej uległości, z jaką przyzwalała, by ojciec rugał go za przewinienia, które Abigel uchodziły na sucho, zapominał jak zaborcza i obsesyjna potrafiła być jej miłość, jak przemożne poczucie winy była zdolna w nim wywołać. Był pewien, że nawet po śmierci wypominała mu tę ostatnią nieobecność.
Wielu rzeczy nie pamiętał, choć był przekonany, że powinien – czy Margrét miała tęczówki w tym samym, trawiastym odcieniu zieleni, czy tak samo mocno lubiła zapach mięty i cynamonu, czy kiedy słuchała muzyki, jej twarz stawała się jaśniejsza, a spojrzenie rozmarzone i spokojne? Potrafił doprowadzać się tymi pytaniami na skraj nerwowego załamania, przesuwać płyty tektoniczne własnej świadomości, by zamknięte w nim morze wzburzyło się spienioną falą rozpaczy, żalu za czymś, co nigdy nie istniało – łatał więc dziury, które pozostawiła w jego pamięci zajadłość wilczych kłów, zaklejał je klajstrem, nakrywał grubą warstwą gwaszu, podświadomie wymyślając wspomnienia na potrzeby okoliczności. Matka była zatem tak samo jak on opanowana, kompromisowa i cierpliwa – w taki sam sposób, w jaki pozwalała mu wyszarpnąć pełne słowo z rozedrganych, jąkających się strun krtani, nie wcinając się uprzednio pośpiesznie wypowiedzianą sugestią, w taki on czekał teraz nienatarczywie na reakcję Eitriego, który, pochwycony w stupor nagłego, jak sądził, zaskoczenia, poruszył się niepewnie na śniegu, sprawiając, że przez ciszę przedostało się charakterystyczne, chrupiące skrzypienie świeżego puchu. Szmaragdowa bransoletka połyskiwała w bladym, grudniowym słońcu, nabierając jasnej, prawie seledynowej barwy, odznaczającej się na zaczerwienionej od mrozu dłoni – nie potrzebował wilczych zmysłów, by wyczuwać jego zakłopotanie, to, wbrew woli, pogłaskało go tymczasem po karku pieszczotą nerwowego dreszczu, pojedynczych kropel potu, które sprawiły, że zrobiło mu się za ciepło pod grubym szalem i zapiętą pod grdykę kurtką. Dopiero kiedy przyjaciel chwycił za brzeg materiałowej rękawiczki, ściągając ją powoli i zanurzając dłoń w obręcz lśniącej bransoletki, kącik jego ust drgnął, a mięśnie twarzy rozluźniły się wyraźnie, chociaż dotąd nie był świadomy, że je napinał – uśmiechnął się szerzej, unosząc wzrok i zatrzymując go na jego twarzy, stopniowo również rozciągniętej w pocieszającym grymasie, który sprawił, że w głębi jego piersi, za rękojeścią mostka, rozlało się coś ciepłego i kojącego.
– Nie musisz… jeśli nie chcesz… – zawahał się, nagle zdjęty nerwowym zakłopotaniem. – Nie pomyślałem, że… – ale nie dokończył, bo kolejne dziękuję wdarło się w dzielącą ich odległość miękko i z łagodną, nieoczekiwaną wdzięcznością, będącą wprawdzie jedynie preludium do sedna jego reakcji, wyciągniętych do przodu ramion, które skrzyżowały się na jego plecach, całkowicie niwelując dystans, jaki między sobą utrzymywali od czasu tamtej odległej, listopadowej nocy, która wydawała się mieć miejsce przeszło dekadę temu, a od której dzieliły ich ledwie trzy lata, trzydzieści sześć długich, nieubłagalnie bolesnych nocy, przeżywanych w akompaniamencie huku łamanych kości, skóry, której płaty odchodziły od pochwyconych kurczem mięśni wraz z ubraniem, trzaskiem kręgosłupa, wyginającego się pod księżycową tarczą w krzywy, wydłużony łuk, kształt nadający mu zwierzęcej fizjonomii, obmierzłej i przerażającej, z parą czerwonych ślepi inkrustowanych w porośniętą futrem kufę niczym dwa rubiny, szerokim, wydłużonym pyskiem, który ukrywał w swoim wnętrzu sortyment ostrych kłów, zdolnych rozdzierać tkankę i kruszyć zwierzęce piszczele. Nienawidził tej części siebie, a ona, jak sądził, nienawidziła jego.
Zatrzymał w pamięci błękit jego spojrzenia – wciąż jeszcze zmącony niepewnością, choć już rozjaśniony szerszym uśmiechem – zanim Eitri przyciągnął go do siebie, szeleszcząc materiałem napiętej na łopatkach kurtki. Poczuł jak wcześniejsze, ulotne wrażenie déjà vu, które zatrzymało go na szlaku, powróciło ze zdwojoną siłą, zalewającą naczynie umysłu gwałtowną falą, od której po kręgosłupie zsunął się pojedynczy dreszcz. Muszę ci coś powiedzieć, powracające echem drżącego głosu – zapomniał albo nie chciał pamiętać, a teraz jednoznacznie zdał sobie sprawę, że tamta myśl odnalazła go z wiernością wysłużonego bumerangu. Trzymał brodę wspartą na jego ramieniu i przełknął ślinę, gdy cieśnina gardła mimowolnie się zawęziła, prowokując serce do szybszego bicia.
– Naprawdę myślisz, że pozwoliłbym ci uciec? – odparł w końcu, po chwili milczenia, jakby wcześniej musiał upewnić się, że jego głos zabrzmi gładko i naturalnie, usta rozsuną się w przyjacielskim uśmiechu, nie podrygując nerwowo w lewym kąciku ust; chociaż przez całe życie przekonywał się, że potrafił nawigować w emocjach, te, które dotyczyły go bezpośrednio, zawsze wydawały się zbyt przytłaczające i intensywne, jakby dotykały go pod skórą, na odsłoniętej, czerwonej tkance mięśni – podczas gdy fizyczna bliskość była czymś znajomym i pragmatycznym, uczucia duchowe przybierały formę gazową, przemykając mu pomiędzy palcami; nie potrafił nigdy utrzymywać relacji zbyt zobowiązujących, uchylał więc łeb jak bezpański pies, któremu bezpieczeństwo obroży kojarzyło się jedynie z pętlą metalowego poskromu rakarza, tym razem poczuł jednak żenujące ciepło własnej, infantylnej beztroski, więc odchylił się powoli do tyłu, przesuwając dłonie, które w lustrzanym geście zatrzymał na jego plecach, wpierw w okolice żeber, a następnie rozstając się z tą bliskością zupełnie, by móc ponownie spojrzeć mu w oczy, bladoniebieskie. – Nie byłoby mnie tu, gdyby nie ty. Nie mówię tylko o tamtej pełni, mam na myśli tutaj, w tym mieście, tak pełnym smutku i żalu, że byłem nie raz zdolny zupełnie pogodzić się z faktem, że ulegnę rozkładowi i dezintegracji, że zjedzą mnie owczarki podhalańskie ojca, które tak często nawiedzały mnie w snach... względnie yorkshire terier sąsiadki, któremu by to trochę zajęło, ale wierzyłem w jego nieograniczone możliwości trawienne. – znów wpadł w dygresję, która odcisnęła na jego twarzy kalkę ciepłego uśmiechu, chyboczącego się niepewnie pomiędzy kącikami ust. – Wystarczy mi, że teraz tu jesteś. Ze mną. – pomyślał, że mógłby nachylić się bliżej i go pocałować. Pomyślał, że cenił go za bardzo, by wyrządzić mu podobną krzywdę.
Wielu rzeczy nie pamiętał, choć był przekonany, że powinien – czy Margrét miała tęczówki w tym samym, trawiastym odcieniu zieleni, czy tak samo mocno lubiła zapach mięty i cynamonu, czy kiedy słuchała muzyki, jej twarz stawała się jaśniejsza, a spojrzenie rozmarzone i spokojne? Potrafił doprowadzać się tymi pytaniami na skraj nerwowego załamania, przesuwać płyty tektoniczne własnej świadomości, by zamknięte w nim morze wzburzyło się spienioną falą rozpaczy, żalu za czymś, co nigdy nie istniało – łatał więc dziury, które pozostawiła w jego pamięci zajadłość wilczych kłów, zaklejał je klajstrem, nakrywał grubą warstwą gwaszu, podświadomie wymyślając wspomnienia na potrzeby okoliczności. Matka była zatem tak samo jak on opanowana, kompromisowa i cierpliwa – w taki sam sposób, w jaki pozwalała mu wyszarpnąć pełne słowo z rozedrganych, jąkających się strun krtani, nie wcinając się uprzednio pośpiesznie wypowiedzianą sugestią, w taki on czekał teraz nienatarczywie na reakcję Eitriego, który, pochwycony w stupor nagłego, jak sądził, zaskoczenia, poruszył się niepewnie na śniegu, sprawiając, że przez ciszę przedostało się charakterystyczne, chrupiące skrzypienie świeżego puchu. Szmaragdowa bransoletka połyskiwała w bladym, grudniowym słońcu, nabierając jasnej, prawie seledynowej barwy, odznaczającej się na zaczerwienionej od mrozu dłoni – nie potrzebował wilczych zmysłów, by wyczuwać jego zakłopotanie, to, wbrew woli, pogłaskało go tymczasem po karku pieszczotą nerwowego dreszczu, pojedynczych kropel potu, które sprawiły, że zrobiło mu się za ciepło pod grubym szalem i zapiętą pod grdykę kurtką. Dopiero kiedy przyjaciel chwycił za brzeg materiałowej rękawiczki, ściągając ją powoli i zanurzając dłoń w obręcz lśniącej bransoletki, kącik jego ust drgnął, a mięśnie twarzy rozluźniły się wyraźnie, chociaż dotąd nie był świadomy, że je napinał – uśmiechnął się szerzej, unosząc wzrok i zatrzymując go na jego twarzy, stopniowo również rozciągniętej w pocieszającym grymasie, który sprawił, że w głębi jego piersi, za rękojeścią mostka, rozlało się coś ciepłego i kojącego.
– Nie musisz… jeśli nie chcesz… – zawahał się, nagle zdjęty nerwowym zakłopotaniem. – Nie pomyślałem, że… – ale nie dokończył, bo kolejne dziękuję wdarło się w dzielącą ich odległość miękko i z łagodną, nieoczekiwaną wdzięcznością, będącą wprawdzie jedynie preludium do sedna jego reakcji, wyciągniętych do przodu ramion, które skrzyżowały się na jego plecach, całkowicie niwelując dystans, jaki między sobą utrzymywali od czasu tamtej odległej, listopadowej nocy, która wydawała się mieć miejsce przeszło dekadę temu, a od której dzieliły ich ledwie trzy lata, trzydzieści sześć długich, nieubłagalnie bolesnych nocy, przeżywanych w akompaniamencie huku łamanych kości, skóry, której płaty odchodziły od pochwyconych kurczem mięśni wraz z ubraniem, trzaskiem kręgosłupa, wyginającego się pod księżycową tarczą w krzywy, wydłużony łuk, kształt nadający mu zwierzęcej fizjonomii, obmierzłej i przerażającej, z parą czerwonych ślepi inkrustowanych w porośniętą futrem kufę niczym dwa rubiny, szerokim, wydłużonym pyskiem, który ukrywał w swoim wnętrzu sortyment ostrych kłów, zdolnych rozdzierać tkankę i kruszyć zwierzęce piszczele. Nienawidził tej części siebie, a ona, jak sądził, nienawidziła jego.
Zatrzymał w pamięci błękit jego spojrzenia – wciąż jeszcze zmącony niepewnością, choć już rozjaśniony szerszym uśmiechem – zanim Eitri przyciągnął go do siebie, szeleszcząc materiałem napiętej na łopatkach kurtki. Poczuł jak wcześniejsze, ulotne wrażenie déjà vu, które zatrzymało go na szlaku, powróciło ze zdwojoną siłą, zalewającą naczynie umysłu gwałtowną falą, od której po kręgosłupie zsunął się pojedynczy dreszcz. Muszę ci coś powiedzieć, powracające echem drżącego głosu – zapomniał albo nie chciał pamiętać, a teraz jednoznacznie zdał sobie sprawę, że tamta myśl odnalazła go z wiernością wysłużonego bumerangu. Trzymał brodę wspartą na jego ramieniu i przełknął ślinę, gdy cieśnina gardła mimowolnie się zawęziła, prowokując serce do szybszego bicia.
– Naprawdę myślisz, że pozwoliłbym ci uciec? – odparł w końcu, po chwili milczenia, jakby wcześniej musiał upewnić się, że jego głos zabrzmi gładko i naturalnie, usta rozsuną się w przyjacielskim uśmiechu, nie podrygując nerwowo w lewym kąciku ust; chociaż przez całe życie przekonywał się, że potrafił nawigować w emocjach, te, które dotyczyły go bezpośrednio, zawsze wydawały się zbyt przytłaczające i intensywne, jakby dotykały go pod skórą, na odsłoniętej, czerwonej tkance mięśni – podczas gdy fizyczna bliskość była czymś znajomym i pragmatycznym, uczucia duchowe przybierały formę gazową, przemykając mu pomiędzy palcami; nie potrafił nigdy utrzymywać relacji zbyt zobowiązujących, uchylał więc łeb jak bezpański pies, któremu bezpieczeństwo obroży kojarzyło się jedynie z pętlą metalowego poskromu rakarza, tym razem poczuł jednak żenujące ciepło własnej, infantylnej beztroski, więc odchylił się powoli do tyłu, przesuwając dłonie, które w lustrzanym geście zatrzymał na jego plecach, wpierw w okolice żeber, a następnie rozstając się z tą bliskością zupełnie, by móc ponownie spojrzeć mu w oczy, bladoniebieskie. – Nie byłoby mnie tu, gdyby nie ty. Nie mówię tylko o tamtej pełni, mam na myśli tutaj, w tym mieście, tak pełnym smutku i żalu, że byłem nie raz zdolny zupełnie pogodzić się z faktem, że ulegnę rozkładowi i dezintegracji, że zjedzą mnie owczarki podhalańskie ojca, które tak często nawiedzały mnie w snach... względnie yorkshire terier sąsiadki, któremu by to trochę zajęło, ale wierzyłem w jego nieograniczone możliwości trawienne. – znów wpadł w dygresję, która odcisnęła na jego twarzy kalkę ciepłego uśmiechu, chyboczącego się niepewnie pomiędzy kącikami ust. – Wystarczy mi, że teraz tu jesteś. Ze mną. – pomyślał, że mógłby nachylić się bliżej i go pocałować. Pomyślał, że cenił go za bardzo, by wyrządzić mu podobną krzywdę.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Sro 2 Lut - 15:44
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wspomnienia pojawiały się stopniowo. Światło rozchodziło się mętną smugą, wyzierało spomiędzy płacht ciężkich zasłon. Tylko nikły blask świadczył o tym, że już świtało. Drobne nitki kurzu drgały w dusznym, przesyconym zapachem zastoju, powietrzu. Szczęk klucza w drzwiach świadczył o tym, że brat wrócił po nocy do domu. Zaciskał palce na fałdach kołdry. Nie spał od kilku godzin, sztywno ułożony na twardym materacu, w pościeli skrzętnie przebieranej jedynie przez uporczywość Ivara. Gdy unosił głowę, zastygał w przebłysku niemego zadziwnia sięgającego ku miękkim kaskadom włosów przyjaciela. Te spływały po lekko nachylonej twarzy, pogrążonej w spokojnym śnie. Rozłożona książka okrywała Fenrissonowe kolana i jedynie łut szczęścia chronił ją przed zderzeniem z podłogą. Skurczone ramiona i plecy przywierające do oparcia fotela. Nieznaczny szelest oddechu. Jeszcze nie nadzieja.
Innego dnia policzek układał się na samym skraju łóżka, a kosmyki tworzyły wzór spiralek. Książka leżała nieco bliżej i tylko do niej miał odwagę sięgnąć, by sunąć palcami po chłodzie skórzanego obicia. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego wciąż przychodził i dlaczego na wzór innych nie spisał go na straty. Dlaczego czytywał mu stare powieści ściszonym głosem, gdyż sam nie miał siły, by powrócić do ulubionego zajęcia. Nie tak wyobrażał sobie dni pogrążone w mroku. Chciał w spokoju zapaść się w sobie i odejść, raz na zawsze, bez choćby cienia nadziei na poprawę. Nie mógł jednak tego uczynić, gdyż jego obecność wciąż mu przeszkadzała.
Czasami poranek oświetlał mocniej połacie rozsypanych na bawełnianej pościeli włosów. Wdzierał się w ramy twarzy i rzucał na płótno policzków oraz nos cień rzadkich oczek zasłony i drobnych kwiatków, którymi była upstrzona. Książka leżała na dywanie, a dłonie zwisały swobodnie tuż ponad ziemią. Zbyt pochłonięty chorobą nie był w stanie wysnuwać właściwych wniosków (czasami myślał, że wciąż niedomagał w tym zakresie i jego osądowi towarzyszył brak trzeźwości). Drobnostki, subtelności naznaczone na kanwie relacji, gubił i rozpamiętywał to wszystko, co ostatecznie okazało się bezwartościowe. A on wciąż przychodził. Z obowiązku pochwycił się myśli, że może będzie lepiej.
Rzadko powaracał pamięcią do tamtych dni. Wciąż czuł się nieswojo w obliczu własnej niemocy.
Wypełnił płuca ostrym, grudniowym powietrzem, zerkając ponad rozciągającymi się w geście obejmowania rękami.
Z trudem przełamywał barierę w fizyczności. Z mozołem siłował się z dyskomfortem wstępującym w ciało, lecz w pewnym momencie każdy kolejny gest przychodzi z większą łatwością. Łaknął bliskości i jednocześnie nigdy nie potrafił o nią prosić. Czerwienił się na samą myśl, że zdarzały mu się chwile, gdy umyślnie prowokował Ivara i wymuszał bójkę tylko po to, by po ostygnięciu emocji ten przychodził do niego i obejmował pochłonięte drgawkami płaczu ciało w czułym uścisku. Dopiero wtedy bezkarnie wciskał mokrą twarz w bawełnianą koszulkę i chwytał zimnymi palcami za ręce, pozwalając sobie na jeszcze kilka głębokich szlochów, nim wracał do pełni spokoju.
Broda Safíra ciążyła przyjemnie na krągłości ramienia.
– Rzadko brałem pod uwagę, że ktokolwiek chciałby mnie zatrzymać – zauważył spokojnie, choć na finiszu zadrżał mu głos pochwycony w kleszcze dawnych przyzwyczajeń. – I może na tym polega całe moje nieszczęście – dodał. Nie dawał nawet najdrobniejszej szansy na to, by ktoś pochwycił go i powstrzymał przed radykalną decyzją. Oddalał się stopniowo, podstępnie, tak, by druga osoba nie zorientowała się nawet, że drobna rysa nagle stała się pęknięciem, a to dalej pod wpływem erozji poczynało ziać ogromną wyrwą; tak dużą, że nie sposób było ją przeskoczyć, czy załatać. Ucieczka była prosta, mniej bolesna, a planowana pozwalała na samodzielne dawkowanie bólu.
Ulga przelała się na jego oblicze, łagodząc napięcie spowodowane rozterką nakazującą jeszcze chwilę temu jednoznaczny odwrót. Słowa, które wypowiadał nie zdołały jeszcze zatracić się na powierzchni języka, drażniły kubeczki smakowe cierpkością zawstydzenia, dopiero dalej pozwalały rozpuścić się doznaniu i przeistoczyć w finisz słodyczy triumfu nad własną słabością i niechęcią do ukazywania odrobinę bardziej ludzkiej twarzy. Przesunął dłonie, układając je na przedramionach towarzysza, stopniując pogłębiający się dystans. Wciąż studiował zachodzące zjawisko i testował wytrzymałość słabowitego układu nerwowego. Pozwolił ostatecznie na powrót do wcześniej zachowywanej odległości. Kamienie zdołały okrzepnąć w jego ręce, zrównując swą temperaturę z ciepłotą ciała, żyłka bransoletki na wzór zielonego węża przywarła do chudego nadgarstka. Wspomnienie listopadowej nocy pozwoliło mu na pochwycenie głębszej refleksji - już wtedy Safír był mu cenny i nie potrafił wyobrazić sobie pustego miejsca na ławce w parku, lecz dopiero lata i kolejne doświadczenia pozwoliły zakorzenić się prawdziwemu uczuciu. Nim się obejrzał, żadnej z zaistniałych pomiędzy nimi niesnasek, nie potrafił traktować z lekkością, a każdy przejaw Fenrissonowej niemocy traktował jako taki, który wymagał jego interwencji, choć nigdy nachalnej.
– Myślałem długo nad naszym zeszłomiesięcznym spotkaniem przy Linneuszu. Powiedziałeś wtedy, że jesteśmy na siebie skazani i wiesz co? Nie mogłem odeprzeć przez cały wieczór poczucia, że prawdziwie beznadziejnie trafiłeś – westchnął i uśmiechnął się nieśmiało. – Ale chyba nie jest aż tak źle… – głuchy śmiech urwał się niemal tak szybko, jak się rozwinął. Zagryzł spierzchnięte od mroźnego powietrza wargi, czując jak skóra napręża się boleśnie. Nie chciał w jakikolwiek sposób spłycać jego wdzięczności. Słowa przyjaciela zdołały pochłonąć część obaw paraliżujących go za każdym razem, gdy zaczynał robić rachunek sumienia. – Posłuchaj – urwał, gdyż słowa niechętnie wspinały się po wyschniętym gardle. – Po prostu, zależy mi, dlatego jestem. I gdybym mógł wybrać, chyba nie chciałbym być skazany na kogokolwiek innego. – Przyglądał się przyjacielowi ze skupieniem, przekraczając granicę jedynie kilkusekundowego zawieszenia uwagi na zieleni tęczówek. Usprawiedliwiając się w skrępowaniu, uniósł rękę, ześlizgują oczy nieco niżej, na linię, gdzie żuchwa stykała się z materiałem kurtki. – Szalik – wymamrotał. – Wysunął ci się szalik. – Wskazał na rąbek materiału wysmykujący się spod szczelnego splotu okalającego szyję. Podszedł podobnie jak na samym początku ich wyprawy, gdy poprawiał wiązania butów, i chwycił niesforny fragment, układając go odpowiednio przy kliknięciu zatrzasku tuż pod brodą. Wygładził materiał jeszcze w niekontrolowanym odruchu, kolejny raz próbując razem z tym gestem zetrzeć ból zaciskanej na swetrze pięści. Asekuracyjnie wcisnął własną twarz głębiej w kołnierz kurtki, łapiąc się na refleksji, która niczym oskarżyciel wytknęła mu zbytek opiekuńczości, której upust dawał w drobnych gestach i poszukiwaniu pretekstu do ponownego zbicia dystansu. – No, już lepiej – zawyrokował, odwracając przyprószoną pąsem twarz. Włożył dłoń do rękawiczki i pochwycił między palce parciane paski plecaka. Ruszył powoli z miejsca, wymijając towarzysza spojrzeniem z ostrożnością, nie mając na tyle determinacji, by ponownie ułapić się kruchej bliskości. Zbyt łatwo się rozczulał. Przeciągnął rękawem po poczerwieniałym nosie.
– Kiedyś skręciłem tu kostkę – wskazał na wyraźny uskok i zrobił krok z zamiarem wspięcia się wyżej, choć w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że but ześlizguje się po skutej lodem stromiźnie, poczuł jak włoski na karku jeżą się alarmująco, a żołądek ściska echem dziecięcego lęku. Wdrapał się jednak w końcu, zahaczając palcami o korzeń i z ulgą odetchnął. Spoglądając na Safíra z góry, wyciągnął asekuracyjnie rękę.
Innego dnia policzek układał się na samym skraju łóżka, a kosmyki tworzyły wzór spiralek. Książka leżała nieco bliżej i tylko do niej miał odwagę sięgnąć, by sunąć palcami po chłodzie skórzanego obicia. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego wciąż przychodził i dlaczego na wzór innych nie spisał go na straty. Dlaczego czytywał mu stare powieści ściszonym głosem, gdyż sam nie miał siły, by powrócić do ulubionego zajęcia. Nie tak wyobrażał sobie dni pogrążone w mroku. Chciał w spokoju zapaść się w sobie i odejść, raz na zawsze, bez choćby cienia nadziei na poprawę. Nie mógł jednak tego uczynić, gdyż jego obecność wciąż mu przeszkadzała.
Czasami poranek oświetlał mocniej połacie rozsypanych na bawełnianej pościeli włosów. Wdzierał się w ramy twarzy i rzucał na płótno policzków oraz nos cień rzadkich oczek zasłony i drobnych kwiatków, którymi była upstrzona. Książka leżała na dywanie, a dłonie zwisały swobodnie tuż ponad ziemią. Zbyt pochłonięty chorobą nie był w stanie wysnuwać właściwych wniosków (czasami myślał, że wciąż niedomagał w tym zakresie i jego osądowi towarzyszył brak trzeźwości). Drobnostki, subtelności naznaczone na kanwie relacji, gubił i rozpamiętywał to wszystko, co ostatecznie okazało się bezwartościowe. A on wciąż przychodził. Z obowiązku pochwycił się myśli, że może będzie lepiej.
Rzadko powaracał pamięcią do tamtych dni. Wciąż czuł się nieswojo w obliczu własnej niemocy.
Wypełnił płuca ostrym, grudniowym powietrzem, zerkając ponad rozciągającymi się w geście obejmowania rękami.
Z trudem przełamywał barierę w fizyczności. Z mozołem siłował się z dyskomfortem wstępującym w ciało, lecz w pewnym momencie każdy kolejny gest przychodzi z większą łatwością. Łaknął bliskości i jednocześnie nigdy nie potrafił o nią prosić. Czerwienił się na samą myśl, że zdarzały mu się chwile, gdy umyślnie prowokował Ivara i wymuszał bójkę tylko po to, by po ostygnięciu emocji ten przychodził do niego i obejmował pochłonięte drgawkami płaczu ciało w czułym uścisku. Dopiero wtedy bezkarnie wciskał mokrą twarz w bawełnianą koszulkę i chwytał zimnymi palcami za ręce, pozwalając sobie na jeszcze kilka głębokich szlochów, nim wracał do pełni spokoju.
Broda Safíra ciążyła przyjemnie na krągłości ramienia.
– Rzadko brałem pod uwagę, że ktokolwiek chciałby mnie zatrzymać – zauważył spokojnie, choć na finiszu zadrżał mu głos pochwycony w kleszcze dawnych przyzwyczajeń. – I może na tym polega całe moje nieszczęście – dodał. Nie dawał nawet najdrobniejszej szansy na to, by ktoś pochwycił go i powstrzymał przed radykalną decyzją. Oddalał się stopniowo, podstępnie, tak, by druga osoba nie zorientowała się nawet, że drobna rysa nagle stała się pęknięciem, a to dalej pod wpływem erozji poczynało ziać ogromną wyrwą; tak dużą, że nie sposób było ją przeskoczyć, czy załatać. Ucieczka była prosta, mniej bolesna, a planowana pozwalała na samodzielne dawkowanie bólu.
Ulga przelała się na jego oblicze, łagodząc napięcie spowodowane rozterką nakazującą jeszcze chwilę temu jednoznaczny odwrót. Słowa, które wypowiadał nie zdołały jeszcze zatracić się na powierzchni języka, drażniły kubeczki smakowe cierpkością zawstydzenia, dopiero dalej pozwalały rozpuścić się doznaniu i przeistoczyć w finisz słodyczy triumfu nad własną słabością i niechęcią do ukazywania odrobinę bardziej ludzkiej twarzy. Przesunął dłonie, układając je na przedramionach towarzysza, stopniując pogłębiający się dystans. Wciąż studiował zachodzące zjawisko i testował wytrzymałość słabowitego układu nerwowego. Pozwolił ostatecznie na powrót do wcześniej zachowywanej odległości. Kamienie zdołały okrzepnąć w jego ręce, zrównując swą temperaturę z ciepłotą ciała, żyłka bransoletki na wzór zielonego węża przywarła do chudego nadgarstka. Wspomnienie listopadowej nocy pozwoliło mu na pochwycenie głębszej refleksji - już wtedy Safír był mu cenny i nie potrafił wyobrazić sobie pustego miejsca na ławce w parku, lecz dopiero lata i kolejne doświadczenia pozwoliły zakorzenić się prawdziwemu uczuciu. Nim się obejrzał, żadnej z zaistniałych pomiędzy nimi niesnasek, nie potrafił traktować z lekkością, a każdy przejaw Fenrissonowej niemocy traktował jako taki, który wymagał jego interwencji, choć nigdy nachalnej.
– Myślałem długo nad naszym zeszłomiesięcznym spotkaniem przy Linneuszu. Powiedziałeś wtedy, że jesteśmy na siebie skazani i wiesz co? Nie mogłem odeprzeć przez cały wieczór poczucia, że prawdziwie beznadziejnie trafiłeś – westchnął i uśmiechnął się nieśmiało. – Ale chyba nie jest aż tak źle… – głuchy śmiech urwał się niemal tak szybko, jak się rozwinął. Zagryzł spierzchnięte od mroźnego powietrza wargi, czując jak skóra napręża się boleśnie. Nie chciał w jakikolwiek sposób spłycać jego wdzięczności. Słowa przyjaciela zdołały pochłonąć część obaw paraliżujących go za każdym razem, gdy zaczynał robić rachunek sumienia. – Posłuchaj – urwał, gdyż słowa niechętnie wspinały się po wyschniętym gardle. – Po prostu, zależy mi, dlatego jestem. I gdybym mógł wybrać, chyba nie chciałbym być skazany na kogokolwiek innego. – Przyglądał się przyjacielowi ze skupieniem, przekraczając granicę jedynie kilkusekundowego zawieszenia uwagi na zieleni tęczówek. Usprawiedliwiając się w skrępowaniu, uniósł rękę, ześlizgują oczy nieco niżej, na linię, gdzie żuchwa stykała się z materiałem kurtki. – Szalik – wymamrotał. – Wysunął ci się szalik. – Wskazał na rąbek materiału wysmykujący się spod szczelnego splotu okalającego szyję. Podszedł podobnie jak na samym początku ich wyprawy, gdy poprawiał wiązania butów, i chwycił niesforny fragment, układając go odpowiednio przy kliknięciu zatrzasku tuż pod brodą. Wygładził materiał jeszcze w niekontrolowanym odruchu, kolejny raz próbując razem z tym gestem zetrzeć ból zaciskanej na swetrze pięści. Asekuracyjnie wcisnął własną twarz głębiej w kołnierz kurtki, łapiąc się na refleksji, która niczym oskarżyciel wytknęła mu zbytek opiekuńczości, której upust dawał w drobnych gestach i poszukiwaniu pretekstu do ponownego zbicia dystansu. – No, już lepiej – zawyrokował, odwracając przyprószoną pąsem twarz. Włożył dłoń do rękawiczki i pochwycił między palce parciane paski plecaka. Ruszył powoli z miejsca, wymijając towarzysza spojrzeniem z ostrożnością, nie mając na tyle determinacji, by ponownie ułapić się kruchej bliskości. Zbyt łatwo się rozczulał. Przeciągnął rękawem po poczerwieniałym nosie.
– Kiedyś skręciłem tu kostkę – wskazał na wyraźny uskok i zrobił krok z zamiarem wspięcia się wyżej, choć w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że but ześlizguje się po skutej lodem stromiźnie, poczuł jak włoski na karku jeżą się alarmująco, a żołądek ściska echem dziecięcego lęku. Wdrapał się jednak w końcu, zahaczając palcami o korzeń i z ulgą odetchnął. Spoglądając na Safíra z góry, wyciągnął asekuracyjnie rękę.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Pią 11 Lut - 22:02
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Kiedy siedział rok temu na brzegu łóżka, pochylając lekko głowę, zdawało mu się, że oczy Eitriego szarzały, jakby wypływał z nich błękit dawnej, intensywnej barwy i rozlewał się w gęstym mleku białka – przypominał sobie chropowaty, twardy papier do akwareli, po którym przesuwał w dzieciństwie miękkim włosiem pędzla, kreślił nastroszone futro podwórkowego psa, który ujadał na krótkim, splątanym łańcuchu i zaznaczał spienione fale majaczącej w oddali zatoki, nabierającej zimą głębszych odcieni, przechodzących z szafirowego połyskiwania przy samym brzegu, poprzez granat otwartej toni, aż po nasycony atramentem horyzont, który wieczorami stawał się prawie czarny. Pamiętał, że kiedy sięgał dłonią ku przeciwnej partii obrazu, potrącił rękawem kubek z wodą, który wpierw zachybotał się z cichym stukotem, a następnie przewrócił na blat stołu, zalewając pokrytą farbami kartkę i sprawiając, że te spłynęły z niej barwnym strumieniem, niebieską kałużą, która wydarła z Skjálfandi jej modrakowy koloryt, pozostawiając malunek spłowiały i wyblakły, z bielą arkusza prześwitującą spod bladoniebieskich smug, które pozostały po niezaschniętych jeszcze akwarelach. Spoglądał wtedy w senne, puste oczy Eitriego i myślał o barwach morza spływającego z płaskiej kartki papieru, o tym jak przygasłe i rozmyte się stało, zupełnie jakby wysączyło się również z jego tęczówek.
Czasami nie rozmawiali wcale – pokój pochłaniała jasna, zmętniała mgłą śreżoga porannego światła, a on budził się skulony na fotelu jak dziecko, z dłonią niezobowiązująco zatrzymaną na otwartej książce, która zalegała mu na kolanach, tylko przypadkiem nie zsuwając się z hukiem na podłogę. Regularnie wypełniał otaczające ich milczenie, odczytując myśli znieruchomiałe na stronnicach starego papieru, historie pełne przejęcia i mistyczności, opowieści, które znał prawie na pamięć oraz te, które wypowiadał na głos po raz pierwszy, samemu z ufnością zanurzając się w świat, który był sprawiedliwszy, przychylniejszy i piękniejszy, niż rzeczywistość, jaka otaczała go na co dzień. Ku strapieniu Ivara przychodził prawie codziennie, niekiedy zamieniając spisane w grubych tomach wymysły znanych pisarzy na historie dotyczące jego własnego życia – opowiadał mu o jednookiej kotce, która codziennie rano ocierała się o jego nogawki przed bramą sierocińca, zawodząc rozżalonym jękiem istoty, która nie rozumiała, dlaczego odebrano jej pół świata, opowiadał, jak któregoś dnia popełnił błąd przyniesienia jej zawiniętego w papier pstrąga, nie przewidując, że zacznie podążać za nim jak cień, wypaczony kontur zwierzęcej sylwetki, plączący się pomiędzy nogami i stroszący łukowaty grzbiet, ilekroć pochylał się, by zanurzyć palce w jej miękkim, ryżym futrze. Opowiadał o młodym huldrekallu, który pukał wieczorami do jego pokoju, ściskając w dłoniach wyblakłą, pluszową zabawkę, o świeżym śniegu, który nakrył zakutą lodem taflę jeziora miękkim obrusem białego puchu, przecinanego płozami łyżew, które żłobiły okrągłe kształty na grubej krze i o tajemniczym liście, który wpadł przypadkiem przez jego uchylone okno, porzucając na parapecie pożółkłą kopertę zawierającą skrawek czyjejś epistolarnej miłości. Były dni, kiedy uśmiechał się w pełnej nadziei wierze, że krępująca umysł choroba usunie się niebawem ku peryferiom przeszłości, lecz były też takie, kiedy wydawało mu się, że wszystko to było zbyt poważne i zbyt przytłaczające, a wypadek jedynie końcem, z którego popiołu nie powstanie już żaden złocisty feniks. Wiele razy odczuwał jedynie bezsilność i przygnębienie – wychodził po cichu z pokoju, uważając, by nie poruszyć sennej świadomości przyjaciela, a kiedy drzwi zamykały się za jego plecami, nie potrafił dłużej wstrzymywać błyszczących pod powiekami łez; wspierał dłonie o brzeg lśniącej umywalki, pozwalając, by te po raz pierwszy od miesięcy wyrwały z jego krtani pojedynczy haust stłumionego szlochu. Rzadko brałem pod uwagę, że ktokolwiek chciałby mnie zatrzymać.
– Zawsze chciałem cię zatrzymać. – odparł przyciszonym głosem, prawie z żalem, który przebrzmiał w akompaniamencie jego tonu, nagle wyraźnie łagodniejszego, pozbawionego sztubackiej żartobliwości, dopiero po chwili, jakby z zakłopotaniem, przysłoniętego przyjacielskim uśmiechem, krótkim, zdawkowym pocieszeniem. Stał wbity z ziemię, podczas gdy pojedyncze, skrzące się płatki śniegu opadały w wirującym tańcu na jego włosy i ramiona, roztapiając się leniwie, by zaraz zsunąć się pojedynczą, opasłą kroplą wzdłuż wełnianego rękawa płaszcza – przyglądał się jego smukłej twarzy, przyozdobionej na policzkach spąsowiałymi plamami chłodu, dwóm modrym tanzanitom oczu, które zdążyły odzyskać swoją dawną barwę, spadzistej linii nosa i ustom rozsuniętym w nieśmiałym uśmiechu. Jak mógł przypomnieć sobie tak późno wszystkie te słowa, które gotów był przed nim wyjawić, a którym teraz nie mógł pozwolić zbliżyć się do krańca powstrzymanego za zębami języka? Eitri zasługiwał wprawdzie na kogoś lepszego, kogoś z ciepłym łóżkiem i spojrzeniem, które potrafiło skupić się w jednym punkcie, zamiast nieustannie pierzchnąć na boki, zasługiwał na kogoś, kto rozumiał czym była miłość i potrafił doświadczać jej głębiej, jak tylko poprzez fizyczność ulotnego dotyku, przelotność pocałunków wymienianych przypadkiem, bez głębszych zobowiązań – zawsze pragnął tylko, żeby był szczęśliwy, bo zbyt dobrze wiedział, że sam nie mógłby mu tej szczęśliwości ofiarować; mimowolnie pomyślał o Lasse, którego pocałunki pachniały czarną orchideą, lecz którego słowa, uniesione w gniewnej pretensji, pozostawiały na ciele gorzkie echo niezadowolenia, na które oboje byli skazani.
– Zatem… – zaczął powoli, lecz zaraz jego twarz rozpromieniła się w szerokim, nieco zaczepnym uśmiechu. – Zaplątałeś się we mnie kompletnie. – zaśmiał się krótkim, urywanym parsknięciem, czując jak dłonie przyjaciela przesuwają się po jego barkach, sięgając palcami ku przedramionom; żałował, że miał na sobie wszystkie te warstwy grubych, zimowych ubrań. Wyraz jego mimiki zmienił się dopiero, kiedy Eitri pochylił lekko głowę, mamrocząc słowo, które, choć dobrze usłyszane, wydało mu się w pierwszej chwili obce i niezrozumiałe, jakby zaczął nagle posługiwać się szwargotem obcego języka, szybkie sprostowanie sprowadziło go jednak z powrotem ku rzeczywistości, wstępując na płótno fizjonomii subtelnym zakłopotaniem, przez które, tylko dzięki czerwieni odciskającego się na skórze chłodu, nie przedarło się spąsowienie sztubackich wypieków, sprawiających, że poczuł się jak idiota – mimo to, pozwolił, by Soelberg chwycił za niesforny materiał szalika, przeplatając go z powrotem w miejscu, gdzie wiatr smagał wcześniej odsłoniętą skórę i sprawiając, że miękka bawełna musnęła jego brodę, podciągnięta ciasno pod szyję. Przyłapał się na refleksji, że opiekuńcza troskliwość Eitriego nie wprawiała go w rozdrażnienie, jakie zwykło zsuwać się ponurym dreszczem wzdłuż karku, ilekroć ktokolwiek poza matką traktował go w podobny sposób. – Czuję się prawdziwie zaopiekowany. – odparł z egzaltowaną teatralnością, posyłając mu błysk wesołego spojrzenia, nie zdążył jednak pociągnąć tej myśli, bo mężczyzna ruszył z miejsca, pokonując zasypany śniegiem uskok, pod którym ukrywała się oblodzona stromizna nierównych kamieni, po czym wyciągnął okrytą rękawiczką dłoń w jego stronę. Przez chwilę stał jeszcze w miejscu, zamyślony i z nieokreślonego powodu rozżalony, z chłodem przenikającym przez ubrania i muskającym odsłoniętą skórę, w końcu wyciągnął jednak rękę, pokonując pochyłość lukrowanych gołoledzią kamieni.
– Często tu przychodziliście? – spytał po chwili, przenosząc wzrok na srebrzącą się pomiędzy drzewami taflę jeziora; spomiędzy jego ust wydobył się tymczasem mętny obłok pobielałego zimnem powietrza.
Czasami nie rozmawiali wcale – pokój pochłaniała jasna, zmętniała mgłą śreżoga porannego światła, a on budził się skulony na fotelu jak dziecko, z dłonią niezobowiązująco zatrzymaną na otwartej książce, która zalegała mu na kolanach, tylko przypadkiem nie zsuwając się z hukiem na podłogę. Regularnie wypełniał otaczające ich milczenie, odczytując myśli znieruchomiałe na stronnicach starego papieru, historie pełne przejęcia i mistyczności, opowieści, które znał prawie na pamięć oraz te, które wypowiadał na głos po raz pierwszy, samemu z ufnością zanurzając się w świat, który był sprawiedliwszy, przychylniejszy i piękniejszy, niż rzeczywistość, jaka otaczała go na co dzień. Ku strapieniu Ivara przychodził prawie codziennie, niekiedy zamieniając spisane w grubych tomach wymysły znanych pisarzy na historie dotyczące jego własnego życia – opowiadał mu o jednookiej kotce, która codziennie rano ocierała się o jego nogawki przed bramą sierocińca, zawodząc rozżalonym jękiem istoty, która nie rozumiała, dlaczego odebrano jej pół świata, opowiadał, jak któregoś dnia popełnił błąd przyniesienia jej zawiniętego w papier pstrąga, nie przewidując, że zacznie podążać za nim jak cień, wypaczony kontur zwierzęcej sylwetki, plączący się pomiędzy nogami i stroszący łukowaty grzbiet, ilekroć pochylał się, by zanurzyć palce w jej miękkim, ryżym futrze. Opowiadał o młodym huldrekallu, który pukał wieczorami do jego pokoju, ściskając w dłoniach wyblakłą, pluszową zabawkę, o świeżym śniegu, który nakrył zakutą lodem taflę jeziora miękkim obrusem białego puchu, przecinanego płozami łyżew, które żłobiły okrągłe kształty na grubej krze i o tajemniczym liście, który wpadł przypadkiem przez jego uchylone okno, porzucając na parapecie pożółkłą kopertę zawierającą skrawek czyjejś epistolarnej miłości. Były dni, kiedy uśmiechał się w pełnej nadziei wierze, że krępująca umysł choroba usunie się niebawem ku peryferiom przeszłości, lecz były też takie, kiedy wydawało mu się, że wszystko to było zbyt poważne i zbyt przytłaczające, a wypadek jedynie końcem, z którego popiołu nie powstanie już żaden złocisty feniks. Wiele razy odczuwał jedynie bezsilność i przygnębienie – wychodził po cichu z pokoju, uważając, by nie poruszyć sennej świadomości przyjaciela, a kiedy drzwi zamykały się za jego plecami, nie potrafił dłużej wstrzymywać błyszczących pod powiekami łez; wspierał dłonie o brzeg lśniącej umywalki, pozwalając, by te po raz pierwszy od miesięcy wyrwały z jego krtani pojedynczy haust stłumionego szlochu. Rzadko brałem pod uwagę, że ktokolwiek chciałby mnie zatrzymać.
– Zawsze chciałem cię zatrzymać. – odparł przyciszonym głosem, prawie z żalem, który przebrzmiał w akompaniamencie jego tonu, nagle wyraźnie łagodniejszego, pozbawionego sztubackiej żartobliwości, dopiero po chwili, jakby z zakłopotaniem, przysłoniętego przyjacielskim uśmiechem, krótkim, zdawkowym pocieszeniem. Stał wbity z ziemię, podczas gdy pojedyncze, skrzące się płatki śniegu opadały w wirującym tańcu na jego włosy i ramiona, roztapiając się leniwie, by zaraz zsunąć się pojedynczą, opasłą kroplą wzdłuż wełnianego rękawa płaszcza – przyglądał się jego smukłej twarzy, przyozdobionej na policzkach spąsowiałymi plamami chłodu, dwóm modrym tanzanitom oczu, które zdążyły odzyskać swoją dawną barwę, spadzistej linii nosa i ustom rozsuniętym w nieśmiałym uśmiechu. Jak mógł przypomnieć sobie tak późno wszystkie te słowa, które gotów był przed nim wyjawić, a którym teraz nie mógł pozwolić zbliżyć się do krańca powstrzymanego za zębami języka? Eitri zasługiwał wprawdzie na kogoś lepszego, kogoś z ciepłym łóżkiem i spojrzeniem, które potrafiło skupić się w jednym punkcie, zamiast nieustannie pierzchnąć na boki, zasługiwał na kogoś, kto rozumiał czym była miłość i potrafił doświadczać jej głębiej, jak tylko poprzez fizyczność ulotnego dotyku, przelotność pocałunków wymienianych przypadkiem, bez głębszych zobowiązań – zawsze pragnął tylko, żeby był szczęśliwy, bo zbyt dobrze wiedział, że sam nie mógłby mu tej szczęśliwości ofiarować; mimowolnie pomyślał o Lasse, którego pocałunki pachniały czarną orchideą, lecz którego słowa, uniesione w gniewnej pretensji, pozostawiały na ciele gorzkie echo niezadowolenia, na które oboje byli skazani.
– Zatem… – zaczął powoli, lecz zaraz jego twarz rozpromieniła się w szerokim, nieco zaczepnym uśmiechu. – Zaplątałeś się we mnie kompletnie. – zaśmiał się krótkim, urywanym parsknięciem, czując jak dłonie przyjaciela przesuwają się po jego barkach, sięgając palcami ku przedramionom; żałował, że miał na sobie wszystkie te warstwy grubych, zimowych ubrań. Wyraz jego mimiki zmienił się dopiero, kiedy Eitri pochylił lekko głowę, mamrocząc słowo, które, choć dobrze usłyszane, wydało mu się w pierwszej chwili obce i niezrozumiałe, jakby zaczął nagle posługiwać się szwargotem obcego języka, szybkie sprostowanie sprowadziło go jednak z powrotem ku rzeczywistości, wstępując na płótno fizjonomii subtelnym zakłopotaniem, przez które, tylko dzięki czerwieni odciskającego się na skórze chłodu, nie przedarło się spąsowienie sztubackich wypieków, sprawiających, że poczuł się jak idiota – mimo to, pozwolił, by Soelberg chwycił za niesforny materiał szalika, przeplatając go z powrotem w miejscu, gdzie wiatr smagał wcześniej odsłoniętą skórę i sprawiając, że miękka bawełna musnęła jego brodę, podciągnięta ciasno pod szyję. Przyłapał się na refleksji, że opiekuńcza troskliwość Eitriego nie wprawiała go w rozdrażnienie, jakie zwykło zsuwać się ponurym dreszczem wzdłuż karku, ilekroć ktokolwiek poza matką traktował go w podobny sposób. – Czuję się prawdziwie zaopiekowany. – odparł z egzaltowaną teatralnością, posyłając mu błysk wesołego spojrzenia, nie zdążył jednak pociągnąć tej myśli, bo mężczyzna ruszył z miejsca, pokonując zasypany śniegiem uskok, pod którym ukrywała się oblodzona stromizna nierównych kamieni, po czym wyciągnął okrytą rękawiczką dłoń w jego stronę. Przez chwilę stał jeszcze w miejscu, zamyślony i z nieokreślonego powodu rozżalony, z chłodem przenikającym przez ubrania i muskającym odsłoniętą skórę, w końcu wyciągnął jednak rękę, pokonując pochyłość lukrowanych gołoledzią kamieni.
– Często tu przychodziliście? – spytał po chwili, przenosząc wzrok na srebrzącą się pomiędzy drzewami taflę jeziora; spomiędzy jego ust wydobył się tymczasem mętny obłok pobielałego zimnem powietrza.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Pon 21 Mar - 10:43
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wielokrotnie powtarzał sobie, że nie potrafi i nie chce żyć. Że rzeczywistość przytłacza go na tyle, iż nie umie myśleć o pozytywnym zakończeniu tej pisanej z dnia na dzień, bez większego zamysłu, pełnej cierpienia historii. Brakowało mu wytrwałości, by obrać nowy cel, gdy utracił wszystkie te, które wcześniej pieczołowicie tworzył i do których dążył. Miał mało siły i sądził, że nic nigdy nie wróci po wypadku na właściwy tor, wybite raz na zawsze poza jego granice pociskiem poczucia winy i zupełnej beznadziei. Tak było mu łatwiej, lecz było to odczucie pozorne. Dopiero z perspektywy czasu potrafił stwierdzić, że myślał niezwykle powierzchownie, pochopnie chcąc wydać wyrok na własne, jedynie we własnym odczuciu bezwartościowe, istnienie. Że stopniowo, z niechęcią, dostrzegał drobiazgi, których nie potrafiłby porzucić, z których nie umiałby zrezygnować. Nie chciał śmierci i gdyby ta miała niespodziewanie nadejść czułby się zupełnie oszukany, zapewne przesiąknięty przerażeniem i rozczarowaniem, że przecież tak wielu rzeczy chciał jeszcze doświadczyć. Przyznał to przed sobą dopiero dzisiaj; stojąc na ubitej, zmarzniętej, pokrytej warstwą śniegu ziemi, kąpiąc się w mdłym świetle grudniowego słońca. Byłoby mu niezmiernie żal tych wszystkich potencjalnych dni, które miał przed sobą, byłoby mu żal gdyby utracił możliwość ponownej podróży w kierunku Karelii. Byłoby mu żal chłodnych poranków i wrzawy Kruczej Straży. Byłoby mu żal rodziny i rozpaczałby, że nigdy nie mógłby znowu na nich spojrzeć. Byłoby mu żal ciepła bransoletki na nadgarstku i spojrzenia zielonych oczu, które utraciłby raz na zawsze na rzecz podróży za całun tego, do czego sięgał będąc medium. Znał smutek i boleść duchów, lecz nigdy nie przekładał doświadczenia na własną osobę i nie dawał dotrzeć do umysłu informacji, że przecież niewiele różniłby się od napotkanych na drodze efemerycznych istnień, oderwanych na zawsze od tego, co w pełni ludzkie. Wypierał te wszystkie niedogodności aż do dzisiaj. Wprawdzie już wcześniej bił się z myślami, lecz ostatki przekornego poszukiwana autodestrukcji nie pozwalały mu hołubić poczucia, że właściwie miłuje życie i ciężko byłoby mu się z nim rozstać.
Podbity nutą żalu ton głosu przyjaciela przyjął spokojnie, z pewną dozą rozczulenia łagodzącego zwyczajnie bardzo surowe, oziębłe oblicze; pozwolił sobie na kolejny tego dnia uśmiech, wykrzywiający głęboko osadzone kąciki ust i spierzchnięte wargi w łuk niezwykle przyjemny dla oka. Jeśli znaczył dla niego tyle, by przyjaciel nie chciał nigdy zrezygnować z tej relacji, musiał pozwolić sobie, by ostateczny spokój osiadł w jego duszy i już nigdy nie pozwolił kwestionować, czy wdzierać się wątpliwościom. Nie zamierzał więcej męczyć go zgubnym umniejszaniem własnej osobie i głęboko zakorzenionym poczuciem, że mógł jedynie przyjmować rolę kuli u nogi najbliższych mu osób. Wiedział, że każdy miał swój limit i istniała granica, za którą kończyła się cierpliwość. Wielokrotnie wysączał tę prawdę zaszytą pomiędzy wierszami rozmów z Ivarem. Ten mógł go nieść zawsze na swych barkach i wyciągnąłby go pewnie z najgorszej biedy, lecz jeśli sam nie umiał chwycić się choć odrobiny nadziei i nie chciał się zmienić, wszystko to w dłuższej perspektywie nie było wiele warte.
– Cieszę się – westchnął z ulgą, zupełnie nie kryjąc się z satysfakcją wymalowaną bardzo bezpośrednio na twarzy, bez próby ponownego obrócenia słów w żart, czy coś, co miałoby w jakikolwiek sposób odwieść uwagę od faktycznych uczuć. Już wcześniej był niemal zupełnie pewien tego, o czym mówił Fenrisson, lecz dźwięczące w powietrzu zapewnienie zapisało się tym mocniej w pamięci i rozwiało resztki wątpliwości.
Wprawdzie mógł mówić o pewnego rodzaju przełomie i mógł złudnie sądzić, że teraz już tylko wszystko będzie układało się gładko i bez nieznośnego poczucia winy, lecz przytomny osąd nakazywał spodziewać się raczej, że wciąż będą pojawiały się chwile załamania, choć pewna zmiana perspektywy pozwalała lepiej radzić sobie z przyszłymi niepowodzeniami. Był wdzięczny za dzisiaj, za mroźne powietrze Karelii i piętrzący się ponad nimi szczyt Paha Koli.
Z zaskoczeniem obserwował, że w pewnych sytuacjach troska i potrzeba dbania o cudze dobro przychodziła mu niezwykle naturalnie i wręcz z pewną dozą satysfakcji. Odkrywał w sobie podobne zamiłowanie w miarę jak dojrzewał i przechodził ze świata skąpanego w dziecięcej beztrosce do życia człowieka w pełni dorosłego. W takich momentach przypominał matkę bardziej, niż chciałby się do tego przyznać, choć sądził, że los oszczędził mu pewnego irytującego zestawu cech obserwowanych u rodzicielki. Daleko idąca refleksja dotykała także kwestii wyboru ścieżki zawodowej. Jedynie dla mniej zorientowanych czyny młodszego Soelberga zdawały się decyzją zrodzoną czysto z przekory, w istocie faktycznie miał w sobie głęboko zakorzenioną potrzebę, by służyć każdemu, komu tylko potrafił, roztaczając klosz opieki nad słabszymi i zupełnie bezradnymi. Ciepło bijące na policzki spłynęło powoli ze skóry, pozostawiając ją jednak wciąż muśniętą wspomnieniem na swój sposób wyjątkowo intymnego gestu uczynionego względem Safíra. Wygładzone brzegi szalika układały się teraz spokojnie pod szyją przyjaciela, dokładnie odgradzając miękkość skóry od coraz większych płatków śniegu spadających spokojnie na dwie sylwetki. Pogoda wciąż zdawała się niezwykle sprzyjająca dalszej wędrówce, choć w pamięci miał wczorajsze stalowoszare kłęby chmur. Dzisiaj jednak bogowie okazali się niezwykle przychylni, malując na nieboskłonie jedynie subtelne smugi obłoków.
Pomógł mu wejść wyżej, chwytając pewnie za rękę, by przypadkiem nie podzielił jego losu sprzed lat. Powątpiewanie we własne zdolności do leczenia czegokolwiek odcisnęło się kwaśnym grymasem na twarzy mężczyzny nim jeszcze puścił palce wsunięte w ciepłą, grubą rękawiczkę, by przesunąć się nieco bliżej drewnianej barierki wyznaczającej szlak.
– Tak, przynajmniej raz w roku. W tych lepszych czasach bywaliśmy tu w każdej dłuższej przerwie od zajęć w szkole – wyjaśnił. – Dziadek miał w sobie ogromne poczucie obowiązku, byśmy poznali wszystkie oblicza Karelii. – Sam pozwolił sobie na chwilę dłuższej zadumy, wspomnieniem sięgając do oblicza dziadka, niezmiennie przejętego każdą z wypraw, każdą drobnostką, którą mógł pokazywać wnukom. – W czerwcu w lasach kwitną moroszki, jest naprawdę pięknie – stwierdził spoglądając znacząco na przyjaciela, unosząc lekko łuki brwi. – Jeśli zupełnie nie odstraszy cię nasza obecna wyprawa, to chciałbym powtórzyć ją właśnie wtedy, kiedy już będzie ciepło. Przepłyniemy Pielinen łódką. – Właśnie na to chciał teraz czekać przez następne zimowe i wiosenne miesiące i miał jedynie nadzieję, że Safír będzie skory choć w części podzielać jego entuzjazm i nadzieję na możliwość wydarcia z monotonii rzeczywistości choć kilku wspólnych, niezmąconych obawami, chwil. Choć wyraźnie czekał na odpowiedź, ruszył dalej układając ostrożnie stopy na zdradliwym lodzie i wyślizganych powierzchniach kamieni.
Podbity nutą żalu ton głosu przyjaciela przyjął spokojnie, z pewną dozą rozczulenia łagodzącego zwyczajnie bardzo surowe, oziębłe oblicze; pozwolił sobie na kolejny tego dnia uśmiech, wykrzywiający głęboko osadzone kąciki ust i spierzchnięte wargi w łuk niezwykle przyjemny dla oka. Jeśli znaczył dla niego tyle, by przyjaciel nie chciał nigdy zrezygnować z tej relacji, musiał pozwolić sobie, by ostateczny spokój osiadł w jego duszy i już nigdy nie pozwolił kwestionować, czy wdzierać się wątpliwościom. Nie zamierzał więcej męczyć go zgubnym umniejszaniem własnej osobie i głęboko zakorzenionym poczuciem, że mógł jedynie przyjmować rolę kuli u nogi najbliższych mu osób. Wiedział, że każdy miał swój limit i istniała granica, za którą kończyła się cierpliwość. Wielokrotnie wysączał tę prawdę zaszytą pomiędzy wierszami rozmów z Ivarem. Ten mógł go nieść zawsze na swych barkach i wyciągnąłby go pewnie z najgorszej biedy, lecz jeśli sam nie umiał chwycić się choć odrobiny nadziei i nie chciał się zmienić, wszystko to w dłuższej perspektywie nie było wiele warte.
– Cieszę się – westchnął z ulgą, zupełnie nie kryjąc się z satysfakcją wymalowaną bardzo bezpośrednio na twarzy, bez próby ponownego obrócenia słów w żart, czy coś, co miałoby w jakikolwiek sposób odwieść uwagę od faktycznych uczuć. Już wcześniej był niemal zupełnie pewien tego, o czym mówił Fenrisson, lecz dźwięczące w powietrzu zapewnienie zapisało się tym mocniej w pamięci i rozwiało resztki wątpliwości.
Wprawdzie mógł mówić o pewnego rodzaju przełomie i mógł złudnie sądzić, że teraz już tylko wszystko będzie układało się gładko i bez nieznośnego poczucia winy, lecz przytomny osąd nakazywał spodziewać się raczej, że wciąż będą pojawiały się chwile załamania, choć pewna zmiana perspektywy pozwalała lepiej radzić sobie z przyszłymi niepowodzeniami. Był wdzięczny za dzisiaj, za mroźne powietrze Karelii i piętrzący się ponad nimi szczyt Paha Koli.
Z zaskoczeniem obserwował, że w pewnych sytuacjach troska i potrzeba dbania o cudze dobro przychodziła mu niezwykle naturalnie i wręcz z pewną dozą satysfakcji. Odkrywał w sobie podobne zamiłowanie w miarę jak dojrzewał i przechodził ze świata skąpanego w dziecięcej beztrosce do życia człowieka w pełni dorosłego. W takich momentach przypominał matkę bardziej, niż chciałby się do tego przyznać, choć sądził, że los oszczędził mu pewnego irytującego zestawu cech obserwowanych u rodzicielki. Daleko idąca refleksja dotykała także kwestii wyboru ścieżki zawodowej. Jedynie dla mniej zorientowanych czyny młodszego Soelberga zdawały się decyzją zrodzoną czysto z przekory, w istocie faktycznie miał w sobie głęboko zakorzenioną potrzebę, by służyć każdemu, komu tylko potrafił, roztaczając klosz opieki nad słabszymi i zupełnie bezradnymi. Ciepło bijące na policzki spłynęło powoli ze skóry, pozostawiając ją jednak wciąż muśniętą wspomnieniem na swój sposób wyjątkowo intymnego gestu uczynionego względem Safíra. Wygładzone brzegi szalika układały się teraz spokojnie pod szyją przyjaciela, dokładnie odgradzając miękkość skóry od coraz większych płatków śniegu spadających spokojnie na dwie sylwetki. Pogoda wciąż zdawała się niezwykle sprzyjająca dalszej wędrówce, choć w pamięci miał wczorajsze stalowoszare kłęby chmur. Dzisiaj jednak bogowie okazali się niezwykle przychylni, malując na nieboskłonie jedynie subtelne smugi obłoków.
Pomógł mu wejść wyżej, chwytając pewnie za rękę, by przypadkiem nie podzielił jego losu sprzed lat. Powątpiewanie we własne zdolności do leczenia czegokolwiek odcisnęło się kwaśnym grymasem na twarzy mężczyzny nim jeszcze puścił palce wsunięte w ciepłą, grubą rękawiczkę, by przesunąć się nieco bliżej drewnianej barierki wyznaczającej szlak.
– Tak, przynajmniej raz w roku. W tych lepszych czasach bywaliśmy tu w każdej dłuższej przerwie od zajęć w szkole – wyjaśnił. – Dziadek miał w sobie ogromne poczucie obowiązku, byśmy poznali wszystkie oblicza Karelii. – Sam pozwolił sobie na chwilę dłuższej zadumy, wspomnieniem sięgając do oblicza dziadka, niezmiennie przejętego każdą z wypraw, każdą drobnostką, którą mógł pokazywać wnukom. – W czerwcu w lasach kwitną moroszki, jest naprawdę pięknie – stwierdził spoglądając znacząco na przyjaciela, unosząc lekko łuki brwi. – Jeśli zupełnie nie odstraszy cię nasza obecna wyprawa, to chciałbym powtórzyć ją właśnie wtedy, kiedy już będzie ciepło. Przepłyniemy Pielinen łódką. – Właśnie na to chciał teraz czekać przez następne zimowe i wiosenne miesiące i miał jedynie nadzieję, że Safír będzie skory choć w części podzielać jego entuzjazm i nadzieję na możliwość wydarcia z monotonii rzeczywistości choć kilku wspólnych, niezmąconych obawami, chwil. Choć wyraźnie czekał na odpowiedź, ruszył dalej układając ostrożnie stopy na zdradliwym lodzie i wyślizganych powierzchniach kamieni.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Wto 5 Kwi - 16:57
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał, że kiedy leżał na rosochatym, podbitym mchem podłożu, spoglądając w owinięte winietą sosen niebo, ciemne jak atrament, z rozwartym po środku okiem srebrnej źrenicy księżyca, myślał przede wszystkim o tym, że rozpaczliwie pragnął żyć – intencja ta, spływająca wówczas zlęknionymi łzami zza zmętniałej zieleni tęczówek, stopniowo traciła na sile, jakby kolejne przemiany wydzierały z niego fragmenty tamtego człowieczego sentymentu, z jakim zwykł przywiązywać się do każdego, najmniejszego elementu swojej egzystencji, każdego cekinu gwiazd, układających się w znajome konstelacje, każdej pręgi słońca, wpadającej do sypialni przez połamane żaluzje, każdego skrzypnięcia linoleum na szerokich schodach sierocińca. Co miesiąc wilcze kły na nowo rozdzierały wrażliwą tkankę dziąseł, pozostawiając metaliczne ciepło krwi na języku, żebra dziurawiły cienką skórę, schodzącą płatami, gdy kręgosłup wyginał się w zakrzywiony łyk sobaczej sylwetki, a zniekształcona paroksyzmem twarz wydłużała się w zwierzęcą kufę o oczach lśniących i czerwonych jak rubiny; co miesiąc wydawało mu się, że nie przeżyje następnego razu, gdy dzień przed budziła go febra snu, w którym rana na lewym boku znów otwierała się i krwawiła, a kiedy sięgał do niej dłonią, wciąż na wpół onirycznie, wydawało mu się, że dawno zagojona blizna była lepka i tkliwa, uwypuklona gładką bielą kości. Nienawidził swej zwierzęcej postaci, gdy był jej świadomy, lecz jeszcze bardziej obawiał się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby pozwolił, by umysł w pełni oddał się niezmąconym eliksirem instynktom – nie myślał o tym nigdy trzeźwo, nie tak naprawdę, bo żartem wciąż zręcznie przysłaniał wszystkie, drobne niedogodności, spojrzenie wciąż błyszczało mu jasno na widok pierwszych, wschodzących promieni słońca, które kładły się pozłotą na spadzistych dachach budynków, życie wciąż momentami wydawało się gładkie jak tafla jeziora, ilekroć płuca wypełniały się kojącą siwizną papierosowego dymu, horyzont wciąż skrzył się odległą obietnicą, równie piękną, co naiwną, tą samą, którą niegdyś składał sobie co wieczór, wpatrzony w ciemniejącą otchłań zatoki i trójkąty flag powiewające na odległych masztach. Życie nie ograniczało się do jednego dnia, jednej dolegliwości, jednego niepowodzenia – teraz, zatrzymane w ramionach jednego z najbardziej urokliwych szczytów Karelii, z rozpostartym w dole błękitem niezakutego mrozem jeziora, wydawało mu się doskonałe.
Uśmiechnął się szeroko i szczerze, dostrzegając wyraźny błysk usatysfakcjonowanej wesołości na twarzy przyjaciela, blade płótno fizjonomii rozjaśnione poufałą wdzięcznością, którą odwzajemnił cichym śmiechem, dłonią pokrzepiająco zatrzymaną na ramieniu – lubił widzieć go szczęśliwego, lubił te ulotne chwile, gdy z lica spełzał bolesno-surowy grymas zamyślonej czujności, ustępując miękkiemu komfortowi spokoju; Midgard wydawał mu się w takich momentach ciężki i przygnębiający, pulsujący jak rozjątrzona rana, która, zamiast się zagoić, ropiała tylko kolejnymi infekcjami, strachem zaszytym głęboko w sercach obywateli, grozą kolejnych kolumn nekrologów, kolejnych martwych i zaginionych o pustych oczach i nieodgadnionych tożsamościach. Małodusznie łudził się, że mogliby zostać tu na dłużej, wpatrzeni w lśniącą, nakrytą śniegiem panoramę Finlandii, wsłuchani w łagodny szum wiatru i zostawione za plecami szemranie marszczącej się tafli jeziora – okolice Paha-Koli były jak pocztówka, którą trzymało się w zaciśniętych palcach i wpatrywało z intensywnym uporem, jakby w nadziei, że jeśli pozna się jej szczegóły wystarczająco dobrze, będzie można przenieść się w tę rzeczywistość choćby samą siłą woli, naiwnym, infantylnym pragnieniem, by zaczerpnąć świeżego powietrza; oboje musieli jednak wiedzieć, że było to niemożliwe, bo miasto struło umysł zbyt dużą liczbą obowiązków, sumienie zakotwiczyło się w powinności opatrywania wciąż na nowo otwierających się ran. Nie sądził, by potrafił wytrwać w bezczynnym spokoju zbyt długo – jego serce tęskniłoby do powrotu, niezdolne przyjąć rutyny, w której nie dominował trzeźwy pragmatyzm, rozpaczliwa, zakorzeniona głęboko potrzeba bycia komuś niezbędnym.
Pod zawiązanym materiałem szala pulsowało delikatne echo spąsowiałego ciepła w miejscu, gdzie palce Eitriego musnęły jego odsłoniętą skórę, podciągając miękką wełnę pod samą grdykę, która poruszyła się nerwowo, gdy przełykał ślinę, rozsuwając usta w sztubacką wesołość uśmiechu; obserwował, jak Soelberg wsunął palce z powrotem w grubą rękawiczkę, pod włochatym futrem której zniknął również połysk drobnych, szmaragdowych kryształów, owiniętych na bransoletce wokół nadgarstka, po czym pochylił lekko głowę, pokonując bielejący pod śniegiem fragment śliskiej, obrastającej skały gołoledzi, by w końcu wesprzeć się fragmentu drewnianej barierki, która zaskrzypiała cicho, obsypując się płatkami białego puchu. Mimowolnie spojrzał w dół ku odgrodzonej od szlaku przełęczy, po której zsuwały się pojedyncze grudki śniegu, nienaruszonego nawet przez zwierzęce tropy – zakłopotanie nurtem wcześniejszych przemyśleń rozparło się między jego łopatkami; nie przywykł czuć zawstydzenia tak otwarcie, wyciągać z przeszłości myśli, które byłyby tak klarowne i rzeczywiste, a jednocześnie tak niehigienicznie oderwane od szorstkiej faktury zdrowego rozsądku – jak blisko do siebie mógłby go przyciągnąć, zanim powietrze nie zrobiłoby się zbyt duszne, zbyt przytłaczające? Jak blisko, zanim coś między nimi nie rozwarstwiłoby się i pękło? Bał się, że mógłby go stracić; tego nie wybaczyłby sobie nigdy. Tymczasem przyglądał mu się uważnie, zapamiętując odcień błękitu, który na jasnym tle wydawał mu się intensywniejszy, zaróżowione plamy wypieków, które pozostawiła na policzkach pieszczota mrozu, próbował wyobrazić go sobie jako dziecko, smukłego chłopca, który zrywał z niskich kłączy pomarańczowe moroszki o cierpkim smaku i nie znał jeszcze zwodniczej topografii gór, przechodząc zbyt szybko po śliskiej powierzchni, ze skręconą kostką niesiony w ramionach dziadka z powrotem w dół zbocza; lubił myśleć, że mimo wszystko miał dobre dzieciństwo, przeplatane docinkami braterskiej sympatii. Pomyślał o Ragnarze – kiedy widział go po raz ostatni?
– Odstraszy? – przerwał mu, nagle wyrwany z zamyślenia, po czym uniósł teatralnie brwi, ruszając ochoczo za nim w górę zawiniętego spiralą zbocza, prowadzącego coraz wyżej na szczyt widokowy. – Byłbym zaszczycony. – zapewnił z wesołą butą, mało nie potykając się o wystający spod śniegu kamień, gdy droga zakręciła niepewnym łukiem w lewą stronę. – Pływanie łódką… na pewno będzie… mniej męczące. – wydyszał, pokonując ostatnią stromiznę skalnych schodów, na szczycie których rozciągała się niewielka, okrążona drzewami polana. – Jesteśmy na miejscu? – spytał, po trochu z ciekawością, po trochu z nadzieją, że zza owiniętych całunem sosen nie wyłoni się kolejna grań nakrytych śniegiem kamieni.
Uśmiechnął się szeroko i szczerze, dostrzegając wyraźny błysk usatysfakcjonowanej wesołości na twarzy przyjaciela, blade płótno fizjonomii rozjaśnione poufałą wdzięcznością, którą odwzajemnił cichym śmiechem, dłonią pokrzepiająco zatrzymaną na ramieniu – lubił widzieć go szczęśliwego, lubił te ulotne chwile, gdy z lica spełzał bolesno-surowy grymas zamyślonej czujności, ustępując miękkiemu komfortowi spokoju; Midgard wydawał mu się w takich momentach ciężki i przygnębiający, pulsujący jak rozjątrzona rana, która, zamiast się zagoić, ropiała tylko kolejnymi infekcjami, strachem zaszytym głęboko w sercach obywateli, grozą kolejnych kolumn nekrologów, kolejnych martwych i zaginionych o pustych oczach i nieodgadnionych tożsamościach. Małodusznie łudził się, że mogliby zostać tu na dłużej, wpatrzeni w lśniącą, nakrytą śniegiem panoramę Finlandii, wsłuchani w łagodny szum wiatru i zostawione za plecami szemranie marszczącej się tafli jeziora – okolice Paha-Koli były jak pocztówka, którą trzymało się w zaciśniętych palcach i wpatrywało z intensywnym uporem, jakby w nadziei, że jeśli pozna się jej szczegóły wystarczająco dobrze, będzie można przenieść się w tę rzeczywistość choćby samą siłą woli, naiwnym, infantylnym pragnieniem, by zaczerpnąć świeżego powietrza; oboje musieli jednak wiedzieć, że było to niemożliwe, bo miasto struło umysł zbyt dużą liczbą obowiązków, sumienie zakotwiczyło się w powinności opatrywania wciąż na nowo otwierających się ran. Nie sądził, by potrafił wytrwać w bezczynnym spokoju zbyt długo – jego serce tęskniłoby do powrotu, niezdolne przyjąć rutyny, w której nie dominował trzeźwy pragmatyzm, rozpaczliwa, zakorzeniona głęboko potrzeba bycia komuś niezbędnym.
Pod zawiązanym materiałem szala pulsowało delikatne echo spąsowiałego ciepła w miejscu, gdzie palce Eitriego musnęły jego odsłoniętą skórę, podciągając miękką wełnę pod samą grdykę, która poruszyła się nerwowo, gdy przełykał ślinę, rozsuwając usta w sztubacką wesołość uśmiechu; obserwował, jak Soelberg wsunął palce z powrotem w grubą rękawiczkę, pod włochatym futrem której zniknął również połysk drobnych, szmaragdowych kryształów, owiniętych na bransoletce wokół nadgarstka, po czym pochylił lekko głowę, pokonując bielejący pod śniegiem fragment śliskiej, obrastającej skały gołoledzi, by w końcu wesprzeć się fragmentu drewnianej barierki, która zaskrzypiała cicho, obsypując się płatkami białego puchu. Mimowolnie spojrzał w dół ku odgrodzonej od szlaku przełęczy, po której zsuwały się pojedyncze grudki śniegu, nienaruszonego nawet przez zwierzęce tropy – zakłopotanie nurtem wcześniejszych przemyśleń rozparło się między jego łopatkami; nie przywykł czuć zawstydzenia tak otwarcie, wyciągać z przeszłości myśli, które byłyby tak klarowne i rzeczywiste, a jednocześnie tak niehigienicznie oderwane od szorstkiej faktury zdrowego rozsądku – jak blisko do siebie mógłby go przyciągnąć, zanim powietrze nie zrobiłoby się zbyt duszne, zbyt przytłaczające? Jak blisko, zanim coś między nimi nie rozwarstwiłoby się i pękło? Bał się, że mógłby go stracić; tego nie wybaczyłby sobie nigdy. Tymczasem przyglądał mu się uważnie, zapamiętując odcień błękitu, który na jasnym tle wydawał mu się intensywniejszy, zaróżowione plamy wypieków, które pozostawiła na policzkach pieszczota mrozu, próbował wyobrazić go sobie jako dziecko, smukłego chłopca, który zrywał z niskich kłączy pomarańczowe moroszki o cierpkim smaku i nie znał jeszcze zwodniczej topografii gór, przechodząc zbyt szybko po śliskiej powierzchni, ze skręconą kostką niesiony w ramionach dziadka z powrotem w dół zbocza; lubił myśleć, że mimo wszystko miał dobre dzieciństwo, przeplatane docinkami braterskiej sympatii. Pomyślał o Ragnarze – kiedy widział go po raz ostatni?
– Odstraszy? – przerwał mu, nagle wyrwany z zamyślenia, po czym uniósł teatralnie brwi, ruszając ochoczo za nim w górę zawiniętego spiralą zbocza, prowadzącego coraz wyżej na szczyt widokowy. – Byłbym zaszczycony. – zapewnił z wesołą butą, mało nie potykając się o wystający spod śniegu kamień, gdy droga zakręciła niepewnym łukiem w lewą stronę. – Pływanie łódką… na pewno będzie… mniej męczące. – wydyszał, pokonując ostatnią stromiznę skalnych schodów, na szczycie których rozciągała się niewielka, okrążona drzewami polana. – Jesteśmy na miejscu? – spytał, po trochu z ciekawością, po trochu z nadzieją, że zza owiniętych całunem sosen nie wyłoni się kolejna grań nakrytych śniegiem kamieni.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Pon 11 Kwi - 15:56
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Czy gdyby okoliczności ich pierwszego spotkania były nieco inne, cała historia potoczyłaby się tak samo? Czasami żałował, że poznał go tak późno, że nie miał okazji, by przyglądać się mu wiele lat wcześniej, bo wtedy na pewno byłby szczęśliwszy. Dopiero później do refleksji dołączała obawa – być może to właśnie szczegóły tamtego dnia zaważyły na dalszym rozwoju znajomości? Może, gdyby zabrakło choć jednego najmniejszego elementu, wstałby i odszedł, nigdy później nie wracając na oddaloną od głównej alejki ławkę w parku; zirytowałby się na kolejną zaczepkę, zamiast poczęstować papierosem, zacisnąłby dłoń w pięść i poczęstował przekleństwem? Może wszystko było potrzebne? Począwszy od rozerwanego kartonika po cukierkach miętowych, poprzez kamyk, który ugrzązł mu wtedy w bucie, skończywszy na okropnej migrenie męczącej od zeszłego wieczora po niefortunnej sprawie w wydziale technicznym. Być może trafiła mu się wtedy szansa jedna na milion, co napawało go jeszcze większym lękiem, gdyż wszystko zależało od tak kruchego zbiegu okoliczności, a właściwie kaprysu Norn zręcznie wplatających owe “przypadki” w obraz życia. Mogli się przecież rozminąć, usiąść na innych ławkach, unieść oczy o pół oddechu za późno i wszystko byłoby zaprzepaszczone, a oni nie wiedzieliby nawet, że coś tracą. Żyliby dalej swoją codziennością, ubożsi o relację, której smaku nigdy nie poznali.
Eitri – rzucił pewnego popołudnia, choć zdarzało im się zamienić już wcześniej kilka zdań, niezobowiązująco i ze strony Soelberga dość oszczędnie. Zielonooki mężczyzna wciąż był mu zupełnie obcy, raczej nachalny w swej obecności i całkowicie niepasujący do jakichkolwiek wyobrażeń osoby, którą można było uznać za znajomego. Doskonale pamiętał, że wyciągnął wtedy dłoń (może to kwestia migreny i przyćmionych zmysłów, że zdecydował się zrobić coś, co zakrawało o szaleństwo?), uprzednio wsuwając papierosa pomiędzy wargi, i uścisnął jego szczupłe, chłodne palce, lecz gest ten zakończył się uczuciem dyskomfortu i speszonym ruchem wkładania ręki w głęboką kieszeń wypełnioną pomiętymi chusteczkami higienicznymi i paragonami.
Muszę znać też twoje imię – zawyrokował – widuję cię częściej niż własną matkę w przeciągu ostatniego roku. Żartobliwość brzmiała lepiej, gdy powtarzał ją sobie w głowie, więc zachłysnął się własną śliną, wciskając poczerwieniałą twarz głębiej, w kołnierz kurtki, którą miał na sobie. Milczał potem długo i skończył palić, zanim zdecydował się znowu spojrzeć na towarzysza. Mam jeszcze trochę czasu, robi się zimno, idziesz ze mną się czegoś napić? Teraz wszystkie te ruchy zdawały mu się toporne, niewyszukane i raczej odstręczające, niż zachęcające do zawarcia bliższej znajomości. Tym bardziej był pełen podziwu dla wytrwałości przyjaciela.
— Wspaniale, więc latem szykuj się na kolejną wycieczkę — był wyraźnie poruszony i w sposób zupełnie nieprzystający do jego osoby, okazał ekscytację wybrzmiewającą w głoskach wprawiających w drżenie struny głosowe. — Pokażę ci wtedy najlepszą knajpę w okolicy, otwierają ją tylko w sezonie letnim. No i niezłą ścianę wspinaczkową, och… — zachwiał się na ugiętych nogach, gdy stopa zjechała po gładkim korzeniu drzewa i palce w ostatniej chwili odnalazły asekurację. — W każdym razie, nie pożałujesz. — Szli dalej w skupieniu, stawiając ostrożnie kroki na stromiźnie coraz bardziej zdradliwej, ale i obiecującej, że są naprawdę blisko celu. Obracając się przez ramię, dostrzegł zmęczenie malujące się na twarzy przyjaciela, czerwony wykwit wysiłku muskający skórę i oddech wydobywający się raz po raz gęstą mgiełką z rozwartych ust. Czy w ten sam sposób patrzył na niego Ivar, kiedy zajmował miejsce Fenrissona i ledwo piął się po skalnych występach na szczyty jeszcze bardziej wymagające? Był skłonny stwierdzić, że brat był jednak bardziej twardy w swym postępowaniu, choć w surowości od zawsze kryła się miłość i potrzeba bycia wyrozumiałym nawet w obliczu słabości. Skłonił lekko głowę, by dać znać, że faktycznie są już niemal na miejscu. Od najwspanialszego punktu widokowego dzieliło ich jeszcze minimum wysiłku, ostatnie metry ośnieżonego lasu i przestrzeń wypełniona wystającymi nieznacznie ponad białą okrywę grzbietami skał.
— Tak, już prawie jesteśmy. — Radośnie przyspieszył kroku. — Chodź, szybciej, obiecuję, że później będzie już tylko odpoczynek. I zrobię coś do jedzenia — dodał na zachętę; przed podróżą zadbał o uzupełnienie zapasów i liczył, że przy odrobinie szczęścia będą na górze zupełnie sami, co umożliwi bezkarne wykorzystanie zaklęć w procesie podgrzewania posiłku. Zatrzymał się, by cierpliwie poczekać. Nie chciał przywłaszczać sobie pierwszego spojrzenia na panoramę, dzielenie takich momentów było o wiele bardziej satysfakcjonujące. Serce kołatało mu wyraźnie, lecz nie od wysiłku; obawiał się reakcji Safíra. Nie wiedział, czy przyjaciel podzieli jego zachwyt, czy tak samo jak w nim, spojrzenie na jezioro i ciągnące się kilometrami lasy, wywoła nagłe urwanie oddechu, westchnienie i zawrót w głowie. Pamiętał, że często wspominał o niezwykłości jego rodzinnych stron, więc początkowo nie próbował nawet stawać w konkury własną wycieczką z urokliwymi zakątkami Islandii, rzeczywistość pokazała jednak, że osobiste przywiązanie do Karelii znacznie uniemożliwiało obojętne potraktowanie sytuacji. Jakby mimo zapewnień, za punkt honoru postawił sobie wywołanie w Fenrissonie choć odrobiny zachwytu. Stał się jeszcze bardziej sentymentalny, co zapewne przyprawiło by Ivara o mdłości, gdyby tylko zobaczył go w takim stanie. Rozejrzał się po doskonale znanej okolicy; sam szczyt góry był dość łagodny, umożliwiający rozbicie prowizorycznego obozu, wedle oczekiwań było pusto, a ślady ostatnich zwiedzających pokryły się świeżym nalotem śniegu. Tabliczka informacyjna była niemal zupełnie nieczytelna, gdyż pochłonął ją gruby lód i sople zwieszające się na kilka centymetrów. Chociaż dzisiejsza pogoda zdawała się niezwykle łagodna, szczyt potrafił być miejscem mało przyjaznym. Chwytając oddech, zrzucił plecak z grzbietu, ustawiając go przy sterczącym z ziemi kołku, na który nanizana była linka stanowiąca jedyną barierę odgradzającą najbardziej strome zbocze. Teraz pozostawała jeszcze ostatnia rzecz do uczynienia. Zatrzymał się na samym skraju, zachęcając, by Safír do niego dołączył.
— To wprawdzie nie jest najwyższy ze szczytów, lecz zawsze czułem, stając na tych skałach, iż w końcu mogę dosłownie ogarnąć otaczający mnie świat — przyznał wplatając w słowa, pomimo rozbawienia, wyraźną nutę rozczulenia. Zdawało mu się, że wszystko było nieco bardziej znośne, a pierzchające myśli wracały na swoje miejsce. Jeszcze jakiś czas temu nie znał innego sposobu, by poradzić sobie z emocjami szargającymi nim niczym maleńką łupiną na powierzchni wzburzonego morza. — I jak? — Nie upilnował pierwotnego postanowienia, by nie zadawać wprost pytań mogących zakłopotać towarzysza, był jednak zbyt niecierpliwy, poszukując w jego spojrzeniu choćby najmniejszego znaku aprobaty. Chciał wiedzieć.
Eitri – rzucił pewnego popołudnia, choć zdarzało im się zamienić już wcześniej kilka zdań, niezobowiązująco i ze strony Soelberga dość oszczędnie. Zielonooki mężczyzna wciąż był mu zupełnie obcy, raczej nachalny w swej obecności i całkowicie niepasujący do jakichkolwiek wyobrażeń osoby, którą można było uznać za znajomego. Doskonale pamiętał, że wyciągnął wtedy dłoń (może to kwestia migreny i przyćmionych zmysłów, że zdecydował się zrobić coś, co zakrawało o szaleństwo?), uprzednio wsuwając papierosa pomiędzy wargi, i uścisnął jego szczupłe, chłodne palce, lecz gest ten zakończył się uczuciem dyskomfortu i speszonym ruchem wkładania ręki w głęboką kieszeń wypełnioną pomiętymi chusteczkami higienicznymi i paragonami.
Muszę znać też twoje imię – zawyrokował – widuję cię częściej niż własną matkę w przeciągu ostatniego roku. Żartobliwość brzmiała lepiej, gdy powtarzał ją sobie w głowie, więc zachłysnął się własną śliną, wciskając poczerwieniałą twarz głębiej, w kołnierz kurtki, którą miał na sobie. Milczał potem długo i skończył palić, zanim zdecydował się znowu spojrzeć na towarzysza. Mam jeszcze trochę czasu, robi się zimno, idziesz ze mną się czegoś napić? Teraz wszystkie te ruchy zdawały mu się toporne, niewyszukane i raczej odstręczające, niż zachęcające do zawarcia bliższej znajomości. Tym bardziej był pełen podziwu dla wytrwałości przyjaciela.
— Wspaniale, więc latem szykuj się na kolejną wycieczkę — był wyraźnie poruszony i w sposób zupełnie nieprzystający do jego osoby, okazał ekscytację wybrzmiewającą w głoskach wprawiających w drżenie struny głosowe. — Pokażę ci wtedy najlepszą knajpę w okolicy, otwierają ją tylko w sezonie letnim. No i niezłą ścianę wspinaczkową, och… — zachwiał się na ugiętych nogach, gdy stopa zjechała po gładkim korzeniu drzewa i palce w ostatniej chwili odnalazły asekurację. — W każdym razie, nie pożałujesz. — Szli dalej w skupieniu, stawiając ostrożnie kroki na stromiźnie coraz bardziej zdradliwej, ale i obiecującej, że są naprawdę blisko celu. Obracając się przez ramię, dostrzegł zmęczenie malujące się na twarzy przyjaciela, czerwony wykwit wysiłku muskający skórę i oddech wydobywający się raz po raz gęstą mgiełką z rozwartych ust. Czy w ten sam sposób patrzył na niego Ivar, kiedy zajmował miejsce Fenrissona i ledwo piął się po skalnych występach na szczyty jeszcze bardziej wymagające? Był skłonny stwierdzić, że brat był jednak bardziej twardy w swym postępowaniu, choć w surowości od zawsze kryła się miłość i potrzeba bycia wyrozumiałym nawet w obliczu słabości. Skłonił lekko głowę, by dać znać, że faktycznie są już niemal na miejscu. Od najwspanialszego punktu widokowego dzieliło ich jeszcze minimum wysiłku, ostatnie metry ośnieżonego lasu i przestrzeń wypełniona wystającymi nieznacznie ponad białą okrywę grzbietami skał.
— Tak, już prawie jesteśmy. — Radośnie przyspieszył kroku. — Chodź, szybciej, obiecuję, że później będzie już tylko odpoczynek. I zrobię coś do jedzenia — dodał na zachętę; przed podróżą zadbał o uzupełnienie zapasów i liczył, że przy odrobinie szczęścia będą na górze zupełnie sami, co umożliwi bezkarne wykorzystanie zaklęć w procesie podgrzewania posiłku. Zatrzymał się, by cierpliwie poczekać. Nie chciał przywłaszczać sobie pierwszego spojrzenia na panoramę, dzielenie takich momentów było o wiele bardziej satysfakcjonujące. Serce kołatało mu wyraźnie, lecz nie od wysiłku; obawiał się reakcji Safíra. Nie wiedział, czy przyjaciel podzieli jego zachwyt, czy tak samo jak w nim, spojrzenie na jezioro i ciągnące się kilometrami lasy, wywoła nagłe urwanie oddechu, westchnienie i zawrót w głowie. Pamiętał, że często wspominał o niezwykłości jego rodzinnych stron, więc początkowo nie próbował nawet stawać w konkury własną wycieczką z urokliwymi zakątkami Islandii, rzeczywistość pokazała jednak, że osobiste przywiązanie do Karelii znacznie uniemożliwiało obojętne potraktowanie sytuacji. Jakby mimo zapewnień, za punkt honoru postawił sobie wywołanie w Fenrissonie choć odrobiny zachwytu. Stał się jeszcze bardziej sentymentalny, co zapewne przyprawiło by Ivara o mdłości, gdyby tylko zobaczył go w takim stanie. Rozejrzał się po doskonale znanej okolicy; sam szczyt góry był dość łagodny, umożliwiający rozbicie prowizorycznego obozu, wedle oczekiwań było pusto, a ślady ostatnich zwiedzających pokryły się świeżym nalotem śniegu. Tabliczka informacyjna była niemal zupełnie nieczytelna, gdyż pochłonął ją gruby lód i sople zwieszające się na kilka centymetrów. Chociaż dzisiejsza pogoda zdawała się niezwykle łagodna, szczyt potrafił być miejscem mało przyjaznym. Chwytając oddech, zrzucił plecak z grzbietu, ustawiając go przy sterczącym z ziemi kołku, na który nanizana była linka stanowiąca jedyną barierę odgradzającą najbardziej strome zbocze. Teraz pozostawała jeszcze ostatnia rzecz do uczynienia. Zatrzymał się na samym skraju, zachęcając, by Safír do niego dołączył.
— To wprawdzie nie jest najwyższy ze szczytów, lecz zawsze czułem, stając na tych skałach, iż w końcu mogę dosłownie ogarnąć otaczający mnie świat — przyznał wplatając w słowa, pomimo rozbawienia, wyraźną nutę rozczulenia. Zdawało mu się, że wszystko było nieco bardziej znośne, a pierzchające myśli wracały na swoje miejsce. Jeszcze jakiś czas temu nie znał innego sposobu, by poradzić sobie z emocjami szargającymi nim niczym maleńką łupiną na powierzchni wzburzonego morza. — I jak? — Nie upilnował pierwotnego postanowienia, by nie zadawać wprost pytań mogących zakłopotać towarzysza, był jednak zbyt niecierpliwy, poszukując w jego spojrzeniu choćby najmniejszego znaku aprobaty. Chciał wiedzieć.
Safír Fenrisson
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Pią 29 Kwi - 22:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Już w dzieciństwie miał skłonności do nieświadomego dążenia ku wszystkiemu, do czego nie powinien był się zbliżać – wyciągania dłoni ku migocącym płomieniom świec, przeczesywania palcami zmierzwionego futra podwórkowego owczarka, którego ostre, pożółkłe zęby odcisnęły zbladłą bliznę na jego ciele, sięgania myślami po sam horyzont własnych pragnień, mimo ryzyka, że słońce roztopi wosk ze skrzydeł; był samotnym dzieckiem, uwięzionym pod surowym spojrzeniem ojca i bezsilną obojętnością matki, zgłodniałym, by osiągnąć w życiu coś więcej, wyrwać się z dusznej i stężałej atmosfery rodzinnego miasta, do którego nie pasował, dryfując po nieruchomym morzu swych sztubackich marzeń, emocjonalnie niedożywiony, anemiczny w sposób, który do dzisiaj tkwił wyblakłym piętnem na jego świadomości. Lgnął wzrokiem do wszystkiego, co pozornie nieistotne – żółtych mniszków, wyrastających spomiędzy kępek trawy przy obskurnej fasadzie kamienicy, pojedynczych, zielonych łodyżek, na przekór losowi, pęczniejących spomiędzy kamiennych płyt chodnika i uginających swe pokorne, elastyczne karki pod zelówkami nieuważnych butów, promieni słońca kładących się tygrysimi paskami na zużytych deskach podłogi; opierał życzliwe ciepło wyciągniętej dłoni na ramionach przyzwyczajonych do swego zesztywnienia, przyjmował odpalonego wąską, popielatą stróżką papierosa w solidarnym wyrazie uzależnienia, uśmiechał się szeroko, nawet gdy Eitri wydawał się być zakłopotany własnym pytaniem, kiwał głową z entuzjastyczną swobodą, jakby już wtedy, lata temu, na niepozornej, drewnianej ławce przed głównym budynkiem komisariatu, znali się całe życie.
– Czuję się staro. – sapnął, przeskakując kolejny, pokryty śniegiem głaz, w ślad za Eitrim stawiając ostrożne kroki po nieobliczalnej stromiźnie ścieżki, która obsuwała się spod jego butów drobinami białego puchu, kiedy przyjaciel zerknął jednak w jego stronę, uśmiechnął się wesoło, zaciskając palce mocniej na drewnianej barierce i przeskakując ostatni fragment trasy, zanim nierówna, kamienista powierzchnia nie wygładziła się niewielką płaszczyzną polany. – Niedługo będę musiał zacząć ćwiczyć, żeby za tobą nadążyć. – zaśmiał się pod nosem, błyskając rozbawionym spojrzeniem, które, mimo wysiłku, lśniło wciąż tym samym, zielonkawym refleksem, okalającym czarne talary źrenic. Przystanął zaledwie kawałek dalej, przesuwając palcami po śliskiej, chropowatej powierzchni lodu, która przywarła do metalowej tabliczki, zniekształcając widniejące na niej napisy, po czym, w ślad za przyjacielem, zsunął plecak z ramion, pozwalając, by ten wgniótł miękkie, zaśnieżone podłoże, które skrzypnęło cicho pod ciężarem znajdującego się wewnątrz ekwipunku; czuł jak własne mięśnie, nagle zupełnie rozkurczone, mrowiły go ciepłym pieczeniem wysiłku, przez chwilę nie ruszał się więc, wpatrując się w plecy Eitriego, który podszedł do samej barierki, wspierając dłonie na jej grubej, włókiennej linie, uginającej się lekko pod naciskiem i prószącej skrzącymi się cekinami śniegu, porywanymi w dół stromego zbocza. Odetchnął cicho, przyglądając się zmętniałemu obłokowi pary, który opuścił jego usta, rozpływając się zaraz w chłodnym, rześkim powietrzu, po czym ruszył powoli przed siebie, stąpając go świeżym śniegu, aż w końcu z pewną ostrożnością przystanął obok Soelberga, obejmując wzrokiem rozciągającą się w dole panoramę.
Gruby, zazieleniony dywan iglaków rozciągał się wklęsłą doliną, wspinając się po odległych, stromych zboczach jak żywe stworzenie o grubym, zmierzwionym futrze, przyprószonym teraz warstwą bieli, która migotała w bladym świetle, rzucającym także srebrzysty refleks na gładką taflę zmrożonej przy brzegach wody, nakrapianej cętkami drobnych wysepek, z oddali przypominających czarne pieprzyki na odsłoniętej szyi jeziora, które sięgało błękitnym odcieniem aż po skraj horyzontu. Odetchnął cicho, zacieśniając dłonie na plecionej linie poręczy, która zakołysała się lekko, ruchem własnej materii oddając jego poruszenie.
– Dziękuję – zaczął w końcu, sięgając wzrokiem na twarz Eitriego, po czym znów obejmując rozległy krajobraz otaczających ich wzniesień. – Że mnie tu przyprowadziłeś. – wyrwany z ciasnego karceru miasta, jego głośnej kakofonii, przedzierającej się przez zbyt cienkie ściany i dusznej atmosfery zobowiązań, kładących się tym większym ciężarem na lekko zgarbionych plecach, poczuł się wolny – kochał swoją pracę, a jednak, przez krótką chwilę, gdy jego wzrok prześlizgiwał się do gładkim pasie lśniącego w dole jeziora, pomyślał, że najchętniej by stąd nie wracał, tylko spacerował po nagich wzgórzach, co i raz odchylając głowę, by przyjrzeć się ptakom, jak zataczały koła na zmieniającym barwy niebie; być może któregoś dnia, zatarłszy po sobie wszystkie ślady na miękkim obrusie śniegu, poleciałby wraz z nimi na południe, gdzie słońce wydawało się zwisać niżej nad ziemią, a ludzie uśmiechać częściej i szczerzej. – Jest pięknie. – ciche westchnienie, rozmywające się w powietrzu pobielałym obłokiem pary, zastygło mu na ustach, zanim nie odchylił się ostrożnie do tyłu, zalegając miękko w zimnym puchu, który ugiął się z cichym jękiem, wsypując się za kołnierz pojedynczymi, zbitymi ze sobą płatkami, kiedy położył się na plecach, zawieszając wzrok na błękicie rozpostartego nad górami firmamentu, po którym przesuwały się pojedyncze obłoki rozczochranych wiatrem chmur. – Zupełnie jakby przyroda w ogóle nie przyjęła do wiadomości setek lat ludzkiego obłędu. – rozsunął kąciki ust w rozbawionym grymasie, nabierając w płuca powolny, głęboki oddech, dopóki świeże, karelskie powietrze nie wniknęło w każdy zakamarek jego ciała, unosząc nakrytą ubraniem pierś; podłoże było zimne, lecz, rozgrzany wysiłkiem, prawie nie czuł wgryzającego się w skórę chłodu – tym razem, po raz pierwszy od dawna, otaczająca go dzikość rosochatej przyrody nie wydawała się tak groźna i przytłaczająca, skrzypiące na wietrze drzewa nie nachylały się nad jego głową, ciemna gęstwina lasu nie spoglądała szeroko otwartymi oczami w głąb jego duszy, bezczynny spokój, który zamknął punkt widokowy w pojedynczej klatce czasu, uwięziony jak ziarno piasku w cieśninie wadliwej klepsydry, nie nakrywał karku dropiatością tchórzliwego strachu; tym razem girlanda otaczającej go przyrody syciła wzrok niemym zachwytem, odbijając swe piękno w lśniącym spojrzeniu, próbującym objąć jak najszerszą panoramę, zanim nie uniosło się ku niebu, przymrużone w łagodnym rozmarzeniu.
– Słyszę je wszystkie, kiedy tak leżę. – odparł w końcu spokojnym, przycichłym tonem, przekręcając głowę, by spojrzeć na Eitriego. – Wiewiórki wspinające się po konarach drzew, ptaki tłoczące się w ciasnych dziuplach, szelest gałęzi na samych czubkach świerków. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, nie w ten sposób. – uśmiechnął się lekko, a jego oczy błysnęły jasną, prawie patynową zielenią, rozświetlone sztubacką refleksją, cieniem przemykającego po twarzy podziwu, lecz także podszytej pod nim wdzięczności.
– Czuję się staro. – sapnął, przeskakując kolejny, pokryty śniegiem głaz, w ślad za Eitrim stawiając ostrożne kroki po nieobliczalnej stromiźnie ścieżki, która obsuwała się spod jego butów drobinami białego puchu, kiedy przyjaciel zerknął jednak w jego stronę, uśmiechnął się wesoło, zaciskając palce mocniej na drewnianej barierce i przeskakując ostatni fragment trasy, zanim nierówna, kamienista powierzchnia nie wygładziła się niewielką płaszczyzną polany. – Niedługo będę musiał zacząć ćwiczyć, żeby za tobą nadążyć. – zaśmiał się pod nosem, błyskając rozbawionym spojrzeniem, które, mimo wysiłku, lśniło wciąż tym samym, zielonkawym refleksem, okalającym czarne talary źrenic. Przystanął zaledwie kawałek dalej, przesuwając palcami po śliskiej, chropowatej powierzchni lodu, która przywarła do metalowej tabliczki, zniekształcając widniejące na niej napisy, po czym, w ślad za przyjacielem, zsunął plecak z ramion, pozwalając, by ten wgniótł miękkie, zaśnieżone podłoże, które skrzypnęło cicho pod ciężarem znajdującego się wewnątrz ekwipunku; czuł jak własne mięśnie, nagle zupełnie rozkurczone, mrowiły go ciepłym pieczeniem wysiłku, przez chwilę nie ruszał się więc, wpatrując się w plecy Eitriego, który podszedł do samej barierki, wspierając dłonie na jej grubej, włókiennej linie, uginającej się lekko pod naciskiem i prószącej skrzącymi się cekinami śniegu, porywanymi w dół stromego zbocza. Odetchnął cicho, przyglądając się zmętniałemu obłokowi pary, który opuścił jego usta, rozpływając się zaraz w chłodnym, rześkim powietrzu, po czym ruszył powoli przed siebie, stąpając go świeżym śniegu, aż w końcu z pewną ostrożnością przystanął obok Soelberga, obejmując wzrokiem rozciągającą się w dole panoramę.
Gruby, zazieleniony dywan iglaków rozciągał się wklęsłą doliną, wspinając się po odległych, stromych zboczach jak żywe stworzenie o grubym, zmierzwionym futrze, przyprószonym teraz warstwą bieli, która migotała w bladym świetle, rzucającym także srebrzysty refleks na gładką taflę zmrożonej przy brzegach wody, nakrapianej cętkami drobnych wysepek, z oddali przypominających czarne pieprzyki na odsłoniętej szyi jeziora, które sięgało błękitnym odcieniem aż po skraj horyzontu. Odetchnął cicho, zacieśniając dłonie na plecionej linie poręczy, która zakołysała się lekko, ruchem własnej materii oddając jego poruszenie.
– Dziękuję – zaczął w końcu, sięgając wzrokiem na twarz Eitriego, po czym znów obejmując rozległy krajobraz otaczających ich wzniesień. – Że mnie tu przyprowadziłeś. – wyrwany z ciasnego karceru miasta, jego głośnej kakofonii, przedzierającej się przez zbyt cienkie ściany i dusznej atmosfery zobowiązań, kładących się tym większym ciężarem na lekko zgarbionych plecach, poczuł się wolny – kochał swoją pracę, a jednak, przez krótką chwilę, gdy jego wzrok prześlizgiwał się do gładkim pasie lśniącego w dole jeziora, pomyślał, że najchętniej by stąd nie wracał, tylko spacerował po nagich wzgórzach, co i raz odchylając głowę, by przyjrzeć się ptakom, jak zataczały koła na zmieniającym barwy niebie; być może któregoś dnia, zatarłszy po sobie wszystkie ślady na miękkim obrusie śniegu, poleciałby wraz z nimi na południe, gdzie słońce wydawało się zwisać niżej nad ziemią, a ludzie uśmiechać częściej i szczerzej. – Jest pięknie. – ciche westchnienie, rozmywające się w powietrzu pobielałym obłokiem pary, zastygło mu na ustach, zanim nie odchylił się ostrożnie do tyłu, zalegając miękko w zimnym puchu, który ugiął się z cichym jękiem, wsypując się za kołnierz pojedynczymi, zbitymi ze sobą płatkami, kiedy położył się na plecach, zawieszając wzrok na błękicie rozpostartego nad górami firmamentu, po którym przesuwały się pojedyncze obłoki rozczochranych wiatrem chmur. – Zupełnie jakby przyroda w ogóle nie przyjęła do wiadomości setek lat ludzkiego obłędu. – rozsunął kąciki ust w rozbawionym grymasie, nabierając w płuca powolny, głęboki oddech, dopóki świeże, karelskie powietrze nie wniknęło w każdy zakamarek jego ciała, unosząc nakrytą ubraniem pierś; podłoże było zimne, lecz, rozgrzany wysiłkiem, prawie nie czuł wgryzającego się w skórę chłodu – tym razem, po raz pierwszy od dawna, otaczająca go dzikość rosochatej przyrody nie wydawała się tak groźna i przytłaczająca, skrzypiące na wietrze drzewa nie nachylały się nad jego głową, ciemna gęstwina lasu nie spoglądała szeroko otwartymi oczami w głąb jego duszy, bezczynny spokój, który zamknął punkt widokowy w pojedynczej klatce czasu, uwięziony jak ziarno piasku w cieśninie wadliwej klepsydry, nie nakrywał karku dropiatością tchórzliwego strachu; tym razem girlanda otaczającej go przyrody syciła wzrok niemym zachwytem, odbijając swe piękno w lśniącym spojrzeniu, próbującym objąć jak najszerszą panoramę, zanim nie uniosło się ku niebu, przymrużone w łagodnym rozmarzeniu.
– Słyszę je wszystkie, kiedy tak leżę. – odparł w końcu spokojnym, przycichłym tonem, przekręcając głowę, by spojrzeć na Eitriego. – Wiewiórki wspinające się po konarach drzew, ptaki tłoczące się w ciasnych dziuplach, szelest gałęzi na samych czubkach świerków. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, nie w ten sposób. – uśmiechnął się lekko, a jego oczy błysnęły jasną, prawie patynową zielenią, rozświetlone sztubacką refleksją, cieniem przemykającego po twarzy podziwu, lecz także podszytej pod nim wdzięczności.
Eitri Soelberg
Re: 05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Nie 8 Maj - 22:56
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Patrzył na Safira z rosnącym rozbawieniem, gdy melodia pochłoniętego wysiłkiem głosu ugrzęzła mu w krtani. Materiał kurtki zaszeleścił; kiwał głową z niedowierzaniem – zawsze umykał mu fakt, że dzieliło ich kilka lat. Nie wiedział, czy zapomnienie przychodziło za sprawą świeżego, młodzieńczego blasku rozlewającego się w zieleni tęczówek ilekroć łapał fokus na twarz ich właściciela, czy przez to, że sam od dziecka był nad wyraz poważny, oraz nabyta z biegiem czasu potrzeba, by ogarniać przyjaciela opiekuńczym ramieniem, zacierały rozbieżność w rocznikach, do których należeli. Śmiech wysączył się efemeryczną mgiełką z rozwartych, zaróżowionych ust, po czym uleciał odważniej, gdy z gardła dobyło się zdecydowane parsknięcie.
— Nie chcesz wiedzieć, ile kosztował mnie powrót do takiej formy — stwierdził z przekąsem, choć zupełnie bez celu, gdyż Fenrisson doskonale znał prawdę obserwując na własne oczy mozolną i niekiedy zupełnie nieefektywną rekonwalescencję kruczego. Ciało po wypadku odmawiało posłuszeństwa przez długie miesiące; jedynie żmudna rehabilitacja i upór specjalistów sprawiły, że nie zapadł się w sobie zupełnie bez nadziei na powrót do normalności. Od samego początku nie próbował nawet z nimi współpracować, utrudniał wykonywanie obowiązków pogrążony w marazmie gnijącej woli walki. Okazało się jednak, że nie był na tyle przebiegły, a doświadczenie medyków obytych w podobnych przypadkach stało się nieocenionym wsparciem. — A to wciąż jeszcze nie jest ten zadowalający mnie moment. — Teraz patrzył na wszystko zupełnie inaczej, nabierając rozpędu w szeregach Kruczej Straży. Chwilowe spoczęcie na laurach było wyjątkowo niekomfortowe, o czym przekonał się już po kilku tygodniach od powrotu. Lipiec był wtedy okropnie duszny i nieprzyjemnie wilgotny, zwłaszcza na midgardzkie standardy, co jedynie potęgowało gęstniejącą we wspólnym biurze atmosferę. Plotki szeptane po kątach kąsały go dotkliwiej niż przed laty, a do tego nie był przyzwyczajony; zaczął więc pojawiać się w podziemiach na zwyczajowych treningach (wciąż pod znacznym naciskiem Ivara), po to tylko, by wbić się w rutynę. Powrót do niej zwykle wyciszał nieco środowisko i natrętnych kolegów po fachu, nawet jeśli było to tylko zachowanie pozorów bez głębszego celu. — Nie mów więc przy mnie o ćwiczeniach, bo będę cię wyciągał na poranne przebieżki. Chyba mam coś jednak wspólnego z Ivarem — zupełnie rozbawiony, uderzył dłońmi o ramiona, obejmując zmarznięte ciało, na którym wciąż nie czuł jeszcze pełni zmęczenia, które z czasem wstępowało błogim drżeniem we wszystkie mięśnie.
Miarowy oddech poruszał klatką piersiową, gdy mógł wreszcie przyjrzeć się jeszcze dokładniej panoramie Karelii. Jedynie gdzieniegdzie, pomiędzy zielenią iglastych drzew, piętrzyły się wyspy bieli. Obraz był jedynie na pozór monotonny – w rzeczywistości niósł w sobie doskonałość harmonii kojącej spragnioną ucieczki od miejskiego zgiełku psychikę. Zdecydowanie świat z perspektywy szczytu był miejscem przystępniejszym, przyjemniejszym, wręcz takim, na którym chciało się wieść życie jeszcze przez wiele kolejnych lat. Choć znał dobrze Pielinen, zawsze, za każdą kolejną wyprawą, odkrywał z radością niuanse linii brzegowej; zmiany, które zachodziły w trakcie, gdy on rósł i dawno już przestał być małym chłopcem z wiecznie ugładzanymi przez matkę włosami. Rozrzucone na powierzchni jeziora wyspy stawały się wtedy pożywką dla chłonnego umysłu kształtującego z nich fantastyczne stworzenia; łodzie migoczące śnieżnobiałymi żaglami zachęcały, by układać historie ich podróży, a rybacy – których przecież nie było widać ze szczytów Koli – trwali gdzieś na skraju świadomości pośród zieleni karłowatych drzew i krzewów, z giętkimi wędkami w dłoniach.
Proste dziękuję było najdoskonalszą nagrodą. Choć równie mocno nie chciał rozstawać się z podarowaną bransoletką, to brzmienie jego głosu wolałby zakląć w niezniszczalny nośnik, który zagwarantowałby mu, że już nigdy, przenigdy, nie będzie czuł przerażającej pustki samotności.
— Pomyślałbyś kiedykolwiek, że paha oznacza zło, patrząc na to wszystko? — zagadnął, rozmarzonym wzrokiem sunąc dalej, dalej, ku stycznej, ku rozciągającemu się horyzontowi i skłębionym chmurom ozłoconym resztkami ciepła rozpuszczonego w powietrzu. Przekrzywił lekko głowę, gdy charakterystyczne skrzypienie suchości śniegu rozcięło ciszę następującą tuż po leniwie wypowiadanych głoskach. Wykwity słońca na odsłoniętych policzkach i samym czubku nosa zalśniły intensywniej, gdy z rozbawieniem przekrzywiał głowę, obserwując opadającego w białą pierzynę przyjaciela. Nie od razu zdobył się na kolejny ruch, stał wciąż wytrwale, pozwalając mu na swobodę rozgoszczenia się w puchu jakby bał się, że zaburzy ten akt choćby drobną ingerencją. Szczęśliwość Safíra była kolejnym mieniącym się okruchem, który pragnął przy sobie zachować.
— To musi być… niezwykłe… — wypowiedział ostrożnie każde ze słów, dopiero po czasie zdając sobie sprawę jak wiele zła mógł wyrządzić nieodpowiedni dobór słów. On sam nie słyszał nic ponad szelest wiatru przedzierającego się w konarach drzew i świszczącego pomiędzy skalnymi występami, choć bywały takie lata, że towarzyszyło mu zawodzenie duchów. Spojrzał na rozluźnioną twarz przyjaciela. Być może jedynie w chwilach takich jak ta podobne doznania nie napawały go niepokojem? Nie wiedział, nigdy nie pytał, gdyż tchórzył za każdym razem widząc napięcie w jego sylwetce i dyskomfort wywoływany przekleństwem krążącym w żyłach od tamtej felernej nocy. Pozwolił w końcu, by i jego ciało opadło tuż obok, czyniąc kolejne wgniecenie w idealnie układającej się na kamieniach pokrywie śnieżnej. Zimno przenikało tylko troszkę, nie był w stanie zwracać uwagi na takie niedogodności. Objął nogi rękoma, układając policzek na jednym z kolan tak, by wciąż trzymać kontakt wzrokowy. — W takim razie, nie mógłbym lepiej wyobrazić sobie tego dnia — jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się do jego radości i podarował choć odrobinę ulgi w rozciągniętej boleśnie, pomiędzy ramami obowiązków, rzeczywistości; jeśli przerażający świat stał się bardziej oswojony i przystępny choć przez ulotną chwilę wspólnej wędrówki.
— Nie chcesz wiedzieć, ile kosztował mnie powrót do takiej formy — stwierdził z przekąsem, choć zupełnie bez celu, gdyż Fenrisson doskonale znał prawdę obserwując na własne oczy mozolną i niekiedy zupełnie nieefektywną rekonwalescencję kruczego. Ciało po wypadku odmawiało posłuszeństwa przez długie miesiące; jedynie żmudna rehabilitacja i upór specjalistów sprawiły, że nie zapadł się w sobie zupełnie bez nadziei na powrót do normalności. Od samego początku nie próbował nawet z nimi współpracować, utrudniał wykonywanie obowiązków pogrążony w marazmie gnijącej woli walki. Okazało się jednak, że nie był na tyle przebiegły, a doświadczenie medyków obytych w podobnych przypadkach stało się nieocenionym wsparciem. — A to wciąż jeszcze nie jest ten zadowalający mnie moment. — Teraz patrzył na wszystko zupełnie inaczej, nabierając rozpędu w szeregach Kruczej Straży. Chwilowe spoczęcie na laurach było wyjątkowo niekomfortowe, o czym przekonał się już po kilku tygodniach od powrotu. Lipiec był wtedy okropnie duszny i nieprzyjemnie wilgotny, zwłaszcza na midgardzkie standardy, co jedynie potęgowało gęstniejącą we wspólnym biurze atmosferę. Plotki szeptane po kątach kąsały go dotkliwiej niż przed laty, a do tego nie był przyzwyczajony; zaczął więc pojawiać się w podziemiach na zwyczajowych treningach (wciąż pod znacznym naciskiem Ivara), po to tylko, by wbić się w rutynę. Powrót do niej zwykle wyciszał nieco środowisko i natrętnych kolegów po fachu, nawet jeśli było to tylko zachowanie pozorów bez głębszego celu. — Nie mów więc przy mnie o ćwiczeniach, bo będę cię wyciągał na poranne przebieżki. Chyba mam coś jednak wspólnego z Ivarem — zupełnie rozbawiony, uderzył dłońmi o ramiona, obejmując zmarznięte ciało, na którym wciąż nie czuł jeszcze pełni zmęczenia, które z czasem wstępowało błogim drżeniem we wszystkie mięśnie.
Miarowy oddech poruszał klatką piersiową, gdy mógł wreszcie przyjrzeć się jeszcze dokładniej panoramie Karelii. Jedynie gdzieniegdzie, pomiędzy zielenią iglastych drzew, piętrzyły się wyspy bieli. Obraz był jedynie na pozór monotonny – w rzeczywistości niósł w sobie doskonałość harmonii kojącej spragnioną ucieczki od miejskiego zgiełku psychikę. Zdecydowanie świat z perspektywy szczytu był miejscem przystępniejszym, przyjemniejszym, wręcz takim, na którym chciało się wieść życie jeszcze przez wiele kolejnych lat. Choć znał dobrze Pielinen, zawsze, za każdą kolejną wyprawą, odkrywał z radością niuanse linii brzegowej; zmiany, które zachodziły w trakcie, gdy on rósł i dawno już przestał być małym chłopcem z wiecznie ugładzanymi przez matkę włosami. Rozrzucone na powierzchni jeziora wyspy stawały się wtedy pożywką dla chłonnego umysłu kształtującego z nich fantastyczne stworzenia; łodzie migoczące śnieżnobiałymi żaglami zachęcały, by układać historie ich podróży, a rybacy – których przecież nie było widać ze szczytów Koli – trwali gdzieś na skraju świadomości pośród zieleni karłowatych drzew i krzewów, z giętkimi wędkami w dłoniach.
Proste dziękuję było najdoskonalszą nagrodą. Choć równie mocno nie chciał rozstawać się z podarowaną bransoletką, to brzmienie jego głosu wolałby zakląć w niezniszczalny nośnik, który zagwarantowałby mu, że już nigdy, przenigdy, nie będzie czuł przerażającej pustki samotności.
— Pomyślałbyś kiedykolwiek, że paha oznacza zło, patrząc na to wszystko? — zagadnął, rozmarzonym wzrokiem sunąc dalej, dalej, ku stycznej, ku rozciągającemu się horyzontowi i skłębionym chmurom ozłoconym resztkami ciepła rozpuszczonego w powietrzu. Przekrzywił lekko głowę, gdy charakterystyczne skrzypienie suchości śniegu rozcięło ciszę następującą tuż po leniwie wypowiadanych głoskach. Wykwity słońca na odsłoniętych policzkach i samym czubku nosa zalśniły intensywniej, gdy z rozbawieniem przekrzywiał głowę, obserwując opadającego w białą pierzynę przyjaciela. Nie od razu zdobył się na kolejny ruch, stał wciąż wytrwale, pozwalając mu na swobodę rozgoszczenia się w puchu jakby bał się, że zaburzy ten akt choćby drobną ingerencją. Szczęśliwość Safíra była kolejnym mieniącym się okruchem, który pragnął przy sobie zachować.
— To musi być… niezwykłe… — wypowiedział ostrożnie każde ze słów, dopiero po czasie zdając sobie sprawę jak wiele zła mógł wyrządzić nieodpowiedni dobór słów. On sam nie słyszał nic ponad szelest wiatru przedzierającego się w konarach drzew i świszczącego pomiędzy skalnymi występami, choć bywały takie lata, że towarzyszyło mu zawodzenie duchów. Spojrzał na rozluźnioną twarz przyjaciela. Być może jedynie w chwilach takich jak ta podobne doznania nie napawały go niepokojem? Nie wiedział, nigdy nie pytał, gdyż tchórzył za każdym razem widząc napięcie w jego sylwetce i dyskomfort wywoływany przekleństwem krążącym w żyłach od tamtej felernej nocy. Pozwolił w końcu, by i jego ciało opadło tuż obok, czyniąc kolejne wgniecenie w idealnie układającej się na kamieniach pokrywie śnieżnej. Zimno przenikało tylko troszkę, nie był w stanie zwracać uwagi na takie niedogodności. Objął nogi rękoma, układając policzek na jednym z kolan tak, by wciąż trzymać kontakt wzrokowy. — W takim razie, nie mógłbym lepiej wyobrazić sobie tego dnia — jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się do jego radości i podarował choć odrobinę ulgi w rozciągniętej boleśnie, pomiędzy ramami obowiązków, rzeczywistości; jeśli przerażający świat stał się bardziej oswojony i przystępny choć przez ulotną chwilę wspólnej wędrówki.
Safír Fenrisson
05.12.2000 – Paha-Koli – E. Soelberg & S. Fenrisson Nie 22 Maj - 0:26
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie myślał o tym jak o czymś pięknym – szczęk wilczych kłów, głuchy chrzęst łamanych kości i wilgoć mchu, pochłaniającego krew równie łapczywie, co wodę powracały do niego jedynie w koszmarach, ciemnych i drapieżnych, z których budził się tak gwałtownie, jakby strach chwycił go za mostek i szarpnął nim ku górze, dziurawiąc oniryczną powłokę nieświadomości; ilekroć sądził, że pogodził się ze stratą (swojego spokoju, swojej pamięci, swojego człowieczeństwa), sny pojawiały się znowu, oblekając umysł przędzą grubej nici, skraplając czoło potem i nie pozwalając zamknąć oczu, dopóki przez połamane żaluzje nie wdarły się smugi światła, rozciągnięte na dywanie niczym tygrysie pręgi. Dotykał palcem miękkiego wgłębienia pomiędzy czwartym a piątym żebrem, gdzie skórę broczyła wstęga zbladłej blizny, brzydki, nierówny kształt, rozciągnięty na torsie jak rozlany wosk, którego gorące krople rozprysły się wzdłuż mostka, raniąc go pojedynczymi śladami po cięciu lekarskiego skalpela – zwykł nienawidzić tego miejsca na własnej skórze, omijać je wzrokiem, ilekroć stawał przed lustrem, omijać je świadomością, ilekroć czyjeś dłonie przesuwały się wzdłuż łagodnego wcięcia jego talii, gubiąc się pośród nierównego karbowania żeber, omijać je zmysłami, ilekroć wydawało mu się, że blizna znów otwierała się krwawiącym okiem rozjątrzonej rany, przesiąkając przez materiał koszuli; musiał przymuszać się, by nie opuścić wzroku, nie przyłożyć palców w miejscu, gdzie ciało rwało fantomowym bólem, nie zdradzić po sobie objawów strachu, zatopionego, jak wrak statku, głęboko w toni zielonego spojrzenia. Zawsze myślał o tym jak o przekleństwie, drzazdze, która krwioobiegiem dotarła aż do serca.
Tym razem, kiedy leżał w śniegu, ostrość własnych zmysłów wydawała mu się obezwładniająca, lecz nie w sposób, do jakiego był przyzwyczajony – nie napierając na pulsujące skronie, nie rozpychając się kakofonią dźwięków jak uwięzione w klatce zwierzę, nie przyprawiając o echo napadowej migreny, sięgającej ostrym bólem aż po wgłębienia oczodołów. Tym razem słyszał każdy, leniwy szelest wiatru, ogon wiewiórki ocierający się o chropowatą korę drzewa, świst ptasiego śpiewu, drżący w krtani, jeszcze zanim wydobył się z uchylonego dziobu, skrzypienie śniegu pod naciskiem zwierzęcych łap, symfonię gęstego lasu, tłumiącą echo jego własnego śmiechu, zastygającego na języku słowami Eitriego, sugestię, na którą pokręcił głową, unosząc dłonie w niemej kapitulacji – nie przyznawał się, jak wielką ulgą było widzieć go w ten sposób, z policzkami zaczerwienionymi wysiłkiem, żywym błyskiem w bladoniebieskim spojrzeniu i kącikami ust rozchylającymi się do szczerego uśmiechu; panorama Karelii niewątpliwie zachwycała rozpiętym w dole jeziorem, lśniącym pośród rosochatego futra wiecznie zazielenionych drzew, lecz wydawała mu się jeszcze piękniejsza, gdy odbijała się w jego oczach, zaokrąglona miniatura, błyszcząca w czarnych okręgach źrenic, rozwartych czarująco dziecięcym zachwytem. Nigdy nie potrafił przeklinać go za tamten wieczór, chociaż wiele razy, kiedy wilcze kły przedzierały się przez ludzkie jeszcze dziąsła, a czaszka wyginała się kształtem sobaczego pyska, żałował, że przeżył – teraz tamten żal, obleczony srebrną suknią pełni, wydawał mu się odległy i nierealny, wgryziony w skórę pojedynczym dygotem upokorzenia, zawstydzającą świadomością, że pozwalał swoim myślom zbaczać ku torom równie krętym i zaniedbanym, spomiędzy których wystawały wiechcie suchej trawy, szynom, slalomem prowadzącym go donikąd.
– Być może – zaczął, obracając powoli głowę, by zatrzymać pojaśniały szmaragd spojrzenia bezpośrednio na twarzy Soelberga. – Ktoś nazywał to miejsce, patrząc na nie z dołu. – rozciągnął usta w szerszym, nieco zaczepnym uśmiechu, sięgając wzrokiem w dół skalistego zbocza, gdzie lśniła przymarznięta tafla Pielinen, nakropiona pojedynczymi piegami wysp. – U podnóża może wyglądać złowrogo. – westchnął cicho, odchylając się lekko, gdy Eitri legł obok niego na miękkim śniegu, skrzypiącym cicho pod ciężarem drugiego ciała – przez chwilę przyglądał się, jak przyjaciel oplótł nogi rękoma, wspierając policzek na lewym kolanie, po czym sam ponownie oparł potylicę o przyjemny chłód przesiąkającego przez włosy podłoża, równoważącego się rześkością z pulsacyjnym ciepłem na wciąż spąsowiałej jeszcze wysiłkiem twarzy, choć powoli odzyskującej bladość swego kolorytu. Nawet uwięziony w wilczej skórze nigdy się nie przysłuchiwał – dźwięki sięgały do niego same, mimowolnie, nierzadko zbyt głośno, zbyt natarczywie, trzeszcząc, dudniąc i chrobocząc od wszystkich stron, mieszając się z miarowym rytmem jego serca, pulsem, na którym próbował się skupić, ilekroć rzeczywistość, choć rozpięta ogromną połacią lasu, zaczynała przypominać karcer, zaciskający się na nim tak ciasno, jakby skóra bestii próbowała wyprzeć włókna jego mięśni, przedrzeć się zębami do kości i połamać je swoją siłą, obezwładnioną toksyną księżycowego eliksiru. Walczył z tym, czego w sobie nie akceptował – prymitywnym, zwierzęcym instynktem, wyłaniającym się na powierzchnię, ilekroć krew w jego żyłach wzbierała gniewem, a głos prosił się o dopuszczenie go do wyższych tonacji, szorstkich i gardłowych, pozostawiających posmak władczości na wrażliwej tkance podniebienia. Dzisiaj pozwolił zwierzęciu zaszytemu w swej piersi podejść pod sam próg jego jaźni, spojrzeć przez ciemne otwory ludzkich źrenic, poczuć górzysty krajobraz lasu wszystkimi zmysłami, nawet wówczas dzierżył jednak w dłoni iskrę spochmurniałej świadomości własnego, ograniczonego przymusem zaufania – żadnego drapieżcy nie można było nigdy spuszczać ze smyczy.
– Mógłbym tu zostać – odparł w końcu, odginając szyję tak, by spojrzeć na przyjaciela, a policzkiem dotknąć puszących się na glebie płatków miękkiego śniegu, topniejącego w zetknięciu z ciepłem jego skóry. – Chociaż o umowne kilka minut dłużej, niż przykazywałby nam zdrowy rozsądek. – wzrok powiódł z powrotem ku niebu, błękitnej tafli, na której rozcierał się połysk zimowego słońca, cień rozpiętych skrzydeł ptaka, przecinającego powietrze ze świstem, który wkradł się do jego uszu, jakby stworzenie wleciało do środka, zataczając senne, szerokie koła wokół poruszonego widokiem umysłu. – To chyba błaha prośba. – i rzeczywiście; wydawała się w swej objętości całkiem niefrasobliwa, lekka jak dziecięce marzenie, nadzieja wypowiedziana bezgłośnie ku srebrnym cekinom gwiazd, prześwitującym przez płótno atramentowego firmamentu. Zatrzymany w wąskim przesmyku klepsydry, pojedynczej kliszy własnego życia poczuł się w swych emocjach odmiennie, swobodnie szczęśliwy – jak wówczas, gdy pierwszy raz miał wyjawić na głos, że kochał i kiedy nie wiedział jeszcze, że prawdopodobnie wypowiadał te słowa po raz ostatni.
Safír i Eitri z tematu
Tym razem, kiedy leżał w śniegu, ostrość własnych zmysłów wydawała mu się obezwładniająca, lecz nie w sposób, do jakiego był przyzwyczajony – nie napierając na pulsujące skronie, nie rozpychając się kakofonią dźwięków jak uwięzione w klatce zwierzę, nie przyprawiając o echo napadowej migreny, sięgającej ostrym bólem aż po wgłębienia oczodołów. Tym razem słyszał każdy, leniwy szelest wiatru, ogon wiewiórki ocierający się o chropowatą korę drzewa, świst ptasiego śpiewu, drżący w krtani, jeszcze zanim wydobył się z uchylonego dziobu, skrzypienie śniegu pod naciskiem zwierzęcych łap, symfonię gęstego lasu, tłumiącą echo jego własnego śmiechu, zastygającego na języku słowami Eitriego, sugestię, na którą pokręcił głową, unosząc dłonie w niemej kapitulacji – nie przyznawał się, jak wielką ulgą było widzieć go w ten sposób, z policzkami zaczerwienionymi wysiłkiem, żywym błyskiem w bladoniebieskim spojrzeniu i kącikami ust rozchylającymi się do szczerego uśmiechu; panorama Karelii niewątpliwie zachwycała rozpiętym w dole jeziorem, lśniącym pośród rosochatego futra wiecznie zazielenionych drzew, lecz wydawała mu się jeszcze piękniejsza, gdy odbijała się w jego oczach, zaokrąglona miniatura, błyszcząca w czarnych okręgach źrenic, rozwartych czarująco dziecięcym zachwytem. Nigdy nie potrafił przeklinać go za tamten wieczór, chociaż wiele razy, kiedy wilcze kły przedzierały się przez ludzkie jeszcze dziąsła, a czaszka wyginała się kształtem sobaczego pyska, żałował, że przeżył – teraz tamten żal, obleczony srebrną suknią pełni, wydawał mu się odległy i nierealny, wgryziony w skórę pojedynczym dygotem upokorzenia, zawstydzającą świadomością, że pozwalał swoim myślom zbaczać ku torom równie krętym i zaniedbanym, spomiędzy których wystawały wiechcie suchej trawy, szynom, slalomem prowadzącym go donikąd.
– Być może – zaczął, obracając powoli głowę, by zatrzymać pojaśniały szmaragd spojrzenia bezpośrednio na twarzy Soelberga. – Ktoś nazywał to miejsce, patrząc na nie z dołu. – rozciągnął usta w szerszym, nieco zaczepnym uśmiechu, sięgając wzrokiem w dół skalistego zbocza, gdzie lśniła przymarznięta tafla Pielinen, nakropiona pojedynczymi piegami wysp. – U podnóża może wyglądać złowrogo. – westchnął cicho, odchylając się lekko, gdy Eitri legł obok niego na miękkim śniegu, skrzypiącym cicho pod ciężarem drugiego ciała – przez chwilę przyglądał się, jak przyjaciel oplótł nogi rękoma, wspierając policzek na lewym kolanie, po czym sam ponownie oparł potylicę o przyjemny chłód przesiąkającego przez włosy podłoża, równoważącego się rześkością z pulsacyjnym ciepłem na wciąż spąsowiałej jeszcze wysiłkiem twarzy, choć powoli odzyskującej bladość swego kolorytu. Nawet uwięziony w wilczej skórze nigdy się nie przysłuchiwał – dźwięki sięgały do niego same, mimowolnie, nierzadko zbyt głośno, zbyt natarczywie, trzeszcząc, dudniąc i chrobocząc od wszystkich stron, mieszając się z miarowym rytmem jego serca, pulsem, na którym próbował się skupić, ilekroć rzeczywistość, choć rozpięta ogromną połacią lasu, zaczynała przypominać karcer, zaciskający się na nim tak ciasno, jakby skóra bestii próbowała wyprzeć włókna jego mięśni, przedrzeć się zębami do kości i połamać je swoją siłą, obezwładnioną toksyną księżycowego eliksiru. Walczył z tym, czego w sobie nie akceptował – prymitywnym, zwierzęcym instynktem, wyłaniającym się na powierzchnię, ilekroć krew w jego żyłach wzbierała gniewem, a głos prosił się o dopuszczenie go do wyższych tonacji, szorstkich i gardłowych, pozostawiających posmak władczości na wrażliwej tkance podniebienia. Dzisiaj pozwolił zwierzęciu zaszytemu w swej piersi podejść pod sam próg jego jaźni, spojrzeć przez ciemne otwory ludzkich źrenic, poczuć górzysty krajobraz lasu wszystkimi zmysłami, nawet wówczas dzierżył jednak w dłoni iskrę spochmurniałej świadomości własnego, ograniczonego przymusem zaufania – żadnego drapieżcy nie można było nigdy spuszczać ze smyczy.
– Mógłbym tu zostać – odparł w końcu, odginając szyję tak, by spojrzeć na przyjaciela, a policzkiem dotknąć puszących się na glebie płatków miękkiego śniegu, topniejącego w zetknięciu z ciepłem jego skóry. – Chociaż o umowne kilka minut dłużej, niż przykazywałby nam zdrowy rozsądek. – wzrok powiódł z powrotem ku niebu, błękitnej tafli, na której rozcierał się połysk zimowego słońca, cień rozpiętych skrzydeł ptaka, przecinającego powietrze ze świstem, który wkradł się do jego uszu, jakby stworzenie wleciało do środka, zataczając senne, szerokie koła wokół poruszonego widokiem umysłu. – To chyba błaha prośba. – i rzeczywiście; wydawała się w swej objętości całkiem niefrasobliwa, lekka jak dziecięce marzenie, nadzieja wypowiedziana bezgłośnie ku srebrnym cekinom gwiazd, prześwitującym przez płótno atramentowego firmamentu. Zatrzymany w wąskim przesmyku klepsydry, pojedynczej kliszy własnego życia poczuł się w swych emocjach odmiennie, swobodnie szczęśliwy – jak wówczas, gdy pierwszy raz miał wyjawić na głos, że kochał i kiedy nie wiedział jeszcze, że prawdopodobnie wypowiadał te słowa po raz ostatni.
Safír i Eitri z tematu