Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    17.12.2000 – Pomnik Ymira Starszego – F. Hilmirson & E. Soelberg

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    17.12.2000

    Gomóły nie sposób było w żaden sposób przeoczyć ani pomylić – choć musiał przyznać, że błysk dwóch złotych zębów wstawionych w różową ramę dziąseł wprawił go w pierwszej chwili w zaskoczone skołowanie; byłby gotów uwierzyć nawet, że wyciągnął je wprost z czyjejś obitej twarzy, zdawały się wprawdzie nie pasować zupełnie do szczątków pozostałych przyrodzonych mu zębów, drobnych, nielicznych i w większości poczerniałych. Złote wstawki tkwiły w tym obrazie nędzy jak nieoczekiwane wtargnięcie upuszczonych kropli ochry w pejzaż ponurych, zdecydowanych zimności: zszarzała, pulchna twarz, jakby odbarwiona, wodniste, mętne spojrzenie podobne do ślepego wzroku ogłuszonych ryb, które przerzucał dorywczo na śmierdzących kutrach, blade, spierzchnięte usta wyginające się w obrzydliwym grymasie, kiedy niepomny obserwującej go z pogardliwym gniewiem pary oczu wciskał brudną wykałaczkę w przestwory zębów, wywołując w Funim wrażenie, że zaraz wydłubie sobie je po prostu ust, że odskoczą, jeden po drugim, jak małe, przeżarte próchnicą pestki, wszystkie po kolei, poza dwiema górnymi dwójkami, lśniącymi bogactwem trzymanym w sakwie twarzy – jak sobie wyobrażał – na najczarniejszą godzinę. Był też bardziej wyłysiały niż pamiętał – krótko przystrzyżone włosy, przypominające płową świńską szczecinkę, tworzyły coraz głębsze zatoczki, lśniące łysiną ponad płaskim czołem jak rosnące widma czarcich rożków, zdających się doskonale zresztą komponować ze wspomnieniem bezwzględnego okrucieństwa, którego dowody znaleźli miesiąc temu za wyważonymi drzwiami jego mieszkania. Nie wiedział nawet, czy Gomóła kiedykolwiek wrócił do siebie, czy znalazł na miejscu wyłamany zamek i zakryte truchło porzuconego psa, czy nie interesował się istotnie wcale losem swojego niegdyś pupila; nie było go w kamienicy Lagerlöfa od pamiętnego dnia, kiedy do drzwi wynajmowanej przez niego sutereny zapukały dwa jego podnóżki, by wytrzepać ostatnie grosze z jego kieszeni i spod materaca, wyrzucić go na bruk z obitym dotkliwie bokiem, skromnym dobytkiem znoszonych ubrań i skradzioną z cudze lodówki pocztówką wsuniętą ukradkiem za pasek spodni – jedyną cenną rzeczą, którą udało mu się stamtąd ze sobą wynieść.
    Obserwował Gomółę ukradkiem, oparty lędźwiami o cokół pomnika, częściowo schowany przed jego spojrzeniem za Ymirem złączonym z Audhumlą w akcie wiecznego nienasycenia olbrzymiego apetytu; w innych okolicznościach nie omieszkałby zapewne uśmiechnąć się pod nosem ze złośliwym, sztubackim rozbawieniem wobec podjętych przez artystę decyzji kompozycyjnych, teraz jednak, patrząc kątem oka, jak siedzący na niedalekiej ławce mężczyzna, obrócony do niego pod kątem pozwalającym obserwować doskonały błysk jego łysiny i odwracający się raz po raz ku niemu profil (zaczynał odnosić nieprzyjemne wrażenie, że był też ukradkiem obserwowany) grzebie sobie wykałaczką w dziąsłach, najzwyczajniej w świecie, jak gdyby nie miał na sumieniu niewinnej istoty – była to oczywiście zupełnie inna sytuacja niż w przypadku jego własnego sumienia, znacznie gorsza i zupełnie niezrozumiała, niemożliwa do usprawiedliwienia; Gomóła zabił niewinnego psa, on zabił człowieka, a oni nigdy nie byli przecież niewinni, z pewnością nie z nazwiskiem powiązanym tak ściśle z zakłamanym Kolegium – jak w końcu zawiesza kawałek patyczka między obwisłymi wargami, rozkładając szeroko ramiona na oparciu ławki, strącając z niego biały puch zalegającego śniegu na szarą breję rozlaną po bruku.
    Nie był pewien, co Gomóła właściwie tutaj robił, czy czekał na kogoś, czy zażywał krótkiej chwili błogiego wytchnienia na ostrym mrozie grudniowego dnia, co zdawało się w dziwaczny sposób niemal sympatyczne – nie był, co gorsza, pewien, jak długo zamierza jeszcze tutaj siedzieć i niecierpliwił się coraz bardziej,  przewracając w palcach srebrną stalówkę odłamaną od pióra, zabraną z wysypiska różnorodności rozłożonego na stole Muncha; spoglądał na drobne zdobienia na przetartym metalu, grawerach, w których zastygł cień atramentu. Nie wiedział właściwie, dlaczego ją zabrał – przykuła jego uwagę, kiedy próbował przekonać się, że czerstwy chleb to miękka, ciepła bułka ze słodką kruszonką, przyglądał jej się ze swojego końca stołu, z bezpiecznego dystansu, przepłukując gardło pozbawioną smaku herbatą zrobioną ze zużytej już dwukrotnie torebki, osobliwie zaintrygowany jej obecnością pośród feerycznej różnorodności równie niezrozumiałych elementów tej przedziwnej kompozycji, jaką stanowił stołowy rozgardiasz Egona – myślał chyba o tym, jak nieadekwatna mu się wydawała, zarazem niewątpliwie zużyta, z czubkiem odgiętym łagodnie od nacisku o chropowaty papier; myślał o tym, czy to on ją zużył, co pisał, kiedy odskoczyła i myślał o akademii, o przyjemnym dźwięku towarzyszącemu pisaniu prac na tematy absurdalnie oderwane od realiów życia, o granacie atramentu rozlewającym się w zgrabne pismo, wypracowane na ustawicznym przepisywaniu treści völuspy za karę, kartka za kartką, za kartką, za kartką.
    Misterny wzór na jej srebrnej powierzchni coraz mniej skutecznie odciągał jego uwagę od narastającej w piersi niecierpliwości – jak długo miał czekać? Czy Soelberg nie otworzył jeszcze listu? Czy Pjakkur, śpiący teraz w kieszeni jego płaszcza, z ogonem zwisającym smętnie na zewnątrz, pomylił adresatów? Czy jego oficer był zbyt zajęty, akurat teraz? Czy miał w takim razie śledzić Gomółę bezczynnie, dopóki nie znalazłby wreszcie czasu? Mógł to załatwić samemu. Mógł go przynajmniej zatrzymać dłużej; mógłby powiedzieć później, że mężczyzna go sprowokował. Być może nie musiałby nawet kłamać, być może przy delikatnej, właściwej zachęcie sam dałby mu pretekst.
    Gomóła poruszył się na swoim miejscu, a on wcisnął stalówkę w kieszeń – tę drugą, w której nie było Pjakkura – bo być może zaczynało brzmieć, coraz bardziej niespokojnie i ekscytująco, jak zdecydowane na pewno, na pewno powinien zatrzymać go i skonfrontować, zanim straciliby go znowu na kolejny miesiąc, a może na zawsze – na pozbawione sprawiedliwości, bezkarne zawsze. Odbił się od cokołu pomnika, gotowy wychylić się zza niego, z silnym postanowieniem załatwienia sprawy własnoręcznie, będąc przecież – poniekąd, nieoficjalnie, prawie – pełnomocnikiem samego Forsetiego.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie krył zaskoczenia, gdy przy jego biurku pojawiła się wiewiórka z listem – nigdy wcześniej nie widział tego malca, dlatego nie podejrzewał, czyja korespondencja znalazła się w jego rękach. Oglądając kopertę niewiele więcej mógł wywnioskować, dlatego bez słowa protestu przyjął ją, zerkają jeszcze jak stworzenie o niezwykle rozleniwionych ruchach przeciągnęło się, wysuwając małe łapki przed siebie na wzór kociaka i z ziewnięciem, ukazującym siekacze barwy pszczelego wosku, czekało wyraźnie na coś, co powinien zaoferować mu w zamian za sumienność dostarczenia notki w całości. Nie dał się długo prosić, wystawiony na wytrwałe świdrowanie oczek przypominających dwie czarne perły osadzone na puchatym pyszczku. Szukał cierpliwie, przerzucając stos papierów w szufladzie, by w końcu wyciągnąć paczkę fistaszków podkradzionych z zapasów dla Angerbody. Odprawiwszy posłańca ze starannie przydzieloną porcją orzechów skupił się na treści, której – choć przecież dobrze pamiętał o nieoficjalnej umowie – zupełnie nie zrozumiał w pierwszym odruchu, zwłaszcza po odczytaniu imienia i nazwiska autora. Był gotów zignorować gorączkowe wyznanie i nacisk na konieczność spotkania, gdyż z wyraźną niechęcią odrzucił papier na stertę rosnących pod koszem śmieci. Zastanawiał się, czy to nie wybryk, głupi psikus dzieciaka o wyjątkowo krnąbrnym usposobieniu i charakterze małego chochlika złośliwie wciskającego paluch i jątrzącego napięte nerwy Soelberga. Ociągał się więc wpierw z zupełną premedytacją, wywlekając sprawy niecierpiące zwłoki z pasją jakiej w sobie od dawna nie miał, jednak sumienie – wprawione w drżenie za sprawą smętnego ciała psa rozciągniętego w brudnym, zagrzybionym pokoju – nie pozwoliło mu na spokojne trwanie w gwarze pomieszczenia wspólnego. Mamrocząc coś pod nosem, chwycił zmiętą wiadomość i wetknął ją w kieszeń informując, że dostał naglące zawiadomienie w sprawie, której nie udało mu się do tej pory rozwiązać.
    Chłód grudniowego przedpołudnia wymusił na nim szybki marsz ku pomnikowi, gdzie czekać miał na niego nie kto inny, a sam Hilmirson śledzący ruchy starego dręczyciela zwierząt. Nie musiał być zbyt blisko, aby intuicja profesjonalisty pozwoliła mu bezbłędnie zidentyfikować sprawcę owego zamieszania – w okolicy nie było zbyt wielu przechodniów, jedynie łysy, podstarzały galdr wyciągający się na ławce, kobieta w czerwonym płaszczu ciągnąca małe dziecko, krzyczące wniebogłosy i młodzieniec za cokołem pomnika Ymira, potrząsający aureolą złotych loków. prawdopodobnie Gomóła go nie widział, lecz nagłe poruszenie Funiego sprawiło, że Soelberg przyspieszył kroku, cmokając z niezadowoleniem pełen obaw, że jeszcze moment, a cała zasadzka weźmie w łeb.  
    Stój — rzucił nagle przyciszonym głosem, gdy prawa ręka owinęła się wokół dłoni ślepca – zadziwiająco drobnej, zmizerniałej, nieszczególnie utrudniającej szczelne oplecenie kości nadgarstka palcami przesuwającymi się wzdłuż śródręcza, by szarpnąć dalej i uniemożliwić kędzierzawemu młodemu mężczyźnie dalszą szarżę na Gomółę. — Gdzie ci tak śpieszno, bohaterze? — złośliwe pytanie wystrzeliło za lewą dłonią przygarniającą ramię Funiego w geście upewniającym, iż nie ucieknie niczym piskorz pochwycony przez niedoświadczonego rybaka. W tym przypadku nie był to jednak wyjątkowy wyczyn, gdyż jak i dłoń, tak i reszta Hilmirsonowego ciała nie grzeszyła oznakami opływania w tłuste, lepkie od cukru łakocie. Przypomniał sobie jego twarz i nieszczęsną łyżkę wystającą z kieszeni za dużej koszuli, kiedy spotkał go podczas swej ostatniej interwencji w kamienicy Lagerlöfa. Obraz ten przeszywał go bardziej, niż jakakolwiek inna rzecz tycząca się niedoszłego kapłana – nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego obserwacja biedy i braku możliwości, by zaspokoić podstawowe życiowe potrzeby, tak bardzo go rozbijała i sprawiała, że żołądek wykręcał się na drugą stronę. Świadomość, że on sam, podobnie jak znakomita część mieszkańców Midgardu, nigdy nie musiał zastanawiać się nad tym, czy na jego talerzu rano nie zabraknie smażonych jajek i świeżego szczypiorku oraz chrupkiego pieczywa posmarowanego masłem, stawała mu ością w gardle. I wcale nie uspokajał go argument, że to czyjś wybór, że nieszczęście przychodziło wraz z niekompetencją i odtrąceniem prawego życia, choć tak było łatwiej, zwłaszcza próbując wyzuć się z całego żalu, gdy wzrok spoczywał na ślepcach pokroju Hilmirsona. Zdawało się, że przez tych kilka tygodni niewiele się zmieniło jeśli o status majątkowy Funiego chodziło; tak właściwie, to był gotów przysiąc, iż widzi oznaki, że ten zapada się głębiej i głębiej w bagno niedoli.
    Cofnął się za cokół, byle nagłe poruszenie nie wywołało podejrzenia w obserwowanym mężczyźnie. Ruchy kruczego były wyraźnie pewniejsze, pozbawione pierwotnego przestrachu i niechęci do konfrontacji; na nieszczęście ślepca, Eitri oswoił się z jego osobą na tyle, by zakłopotanie, przynajmniej na ten moment, ustąpiło determinacji wypisanej na surowo ściągniętej twarzy. Grymas złagodniał wraz z oznaką palącego zaciekawienia, sprowokowanego spojrzeniem rzuconym w stronę kieszeni okrycia wierzchniego. Tym razem jednak, nieco może rozczarowany, lecz równie mocno odczuwający ulgę, zamiast kłopotliwego trzonka sztućca dostrzegł rudość wiewiórczej kity falującej na wietrze. Był niemal pewien, że zwierzę spało w najlepsze, gdyż już na komendzie, gdy zręcznie przecisnęło się przez szczelinę w drzwiach uczynioną za sprawą Simmonsena, ziewało okrutnie i zerkało z ukosa na srebrzyste, zaskakująco gęste włosy funkcjonariusza siedzącego naprzeciwko Soelberga, jakby studiowało jego fizjonomię dla oceny, czy tupecik, który nosił, nadawał się do przyjęcia tymczasowej roli posłania, na którym z powodzeniem można było uciąć okołopołudniową drzemkę. Kąciki ust wykrzywiły się w grymasie zadziwiająco niewymuszonego uśmiechu, choć spoważniał zaraz po konfrontacji z migocącymi drobinami zawieszonymi na twarzy Funiego, zastygł więc z niemym pytaniem, co tak właściwie jeszcze tu robi, bo przecież funkcjonariusz już teraz sam sobie poradzi ze szczerbatym mordercą psów.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie był nigdy skłonny do cierpliwiej bezczynności; już jako małe roztargnione dziecko ze skręconą aureolą złotych włosów i twarzyczką rafaelicznego cherubina wiecznie szukał okazji, by wyślizgnąć się z pilnych rąk godarów, opuścić bezpieczną opokę ich protekcyjnej uwagi i ze zdumiewająco lekkomyślnym brakiem trwogi zgubić się pośród wysokich masztów obcych sylwetek, zadzierając głowę, by zaglądać im w odległe twarze, długo szukając wśród nich znajomych surowych rysów własnych rodziców. Złościł się, kiedy trzymano go za rękę zbyt stanowczo i uporczywie, deptał robaczki pełzające po bruku, kopał kamyczki, zbierał je w kieszenie, pisał palcem w piachu i kurzu, dotykał wszystkiego, pozostawiając odciski palców na wszelkich płaszczyznach i nierównościach, do jakich mógł dosięgnąć. Rózga kapłańska – bardziej niż wszelkie starania belfrów w szkole – przyuczyła go konsekwentnym rygorem do kornego przesiadywania nad podręcznikami, monotonnego powtarzania regułek i wersów, znoszenia długich godzin nauki, wysokim kosztem pogryzionych do szczętu ołówków, przedramion i palców zaplamionych atramentem, kartek zagniecionych w papierowe statki, które puszczał później z kolegami w fontannie, kartek rozdartych na małe cząstki wiadomości przekazywanych sobie pod stołem, kosztem kolana wiecznie zakrytego sińcem od obijania się o spód ławki, kosztem wszystkich kar, jakie musiał odbyć przez niezdolność bezczynności, nawet jeśli nie zaprzeczało to pilności. Z upływem czasu było lepiej, bo nauczył się przemycać swoją niecierpliwość poza radarem opiekunów; było tylko gorzej – bo kiedy w końcu zwalniano go z przymusu bezruchu, serce wypuszczało mu się w entuzjastyczny ferwor jak sprężyna zwolniona spod przytłaczającego nacisku, wyprzedzając w pędzie rozsądek i nieliczne hamulce temperamentu.
    Znajome zuchwałe podniecenie pęczniejące raptownie w piersi wraz z klarującą się intencją działania przyprawiało go o ożywiony, niemal radosny błysk w błękitnym spojrzeniu – choć grymas ust wskazywał raczej na zdeterminowany, zniecierpliwiony gniew, nakreślony złośliwą rysą na jasnym obliczu, przedwcześnie triumfalny, choć nie mógł mieć pewności, że zaskoczenie wystarczy, by przechylić bilans sił na jego stronę. Dogodnie nie pamiętał jednak w tej chwili, że Gomóła był mężczyzną od niego starszym, silniejszym i bardziej doświadczonym, że niewątpliwie był ślepcem o znacznie dłuższym stażu i głębszym wtajemniczeniu i że w porównaniu do niego nie wyglądał ani szczególnie złowrogo, ani niebezpiecznie, a prędzej jak gdyby miał zostać skruszony pod jego podeszwą jak nędzna skorupka maleńkiego prosionka. Nie pamiętał o tym, ale pamiętał za to doskonale smród śmierci przesączający się przez szczelinę pod jego drzwiami, okrucieństwo znalezione na dywanie jego salonu, podle porzucone, pamiętał szarpnięcie mdłości i pamiętał zbladłą twarz oficera, ponury gniew w jego jasnych oczach. Sam nie był od Gomóły pod wieloma względami wcale lepszy, ale przynajmniej nikogo nie porzucał – nie znosił myśli, że mógłby, tak samo jak nie znosił myśli, że sam miałby ponownie tego doświadczyć. Pod wieloma względami nie różnił się od Gomóły, ale w tej zakrzywionej, brzydkiej historii czuł się bliższy psu złożonemu na ołtarzu własnej zgubnej wierności, pozostawionemu z ciszą i głodem, pozostawionemu ze wszystkimi komendami wmuszonymi w pamięć twardą, wymagającą ręką i żadnym głosem, który mógłby je wypowiadać, który mógłby dalej pociągać za sznurki, jakimi wciąż przewiązane miał nadgarstki, uciskające na żyły wyuczoną potrzebą czyjegoś zwierzchnictwa i obecności. Czy to czekało też jego, w końcu, w przyszłości? Czy to miało zepchnąć go ze skraju klifu, o którym mówiła spotkana w kawiarni wieszczka, kiedy mówiła mu o wizji jego śmierci przy cynamonowych bułeczkach i kawie?
    Nie zdążył zrobić jednak wiele, pomimo gwałtownego zdecydowania, by wymierzyć sprawiedliwość jako porzucony w imię porzuconego, by zsunąć z języka łaskoczące brzmienie kuszącego zaklęcia zbierającego się w żyłach czarnym zepsuciem; poczuł niespodziewanie uścisk na swoim nadgarstku, zatrzymujący go stanowczo w miejscu, a kiedy odnalazł spojrzeniem Soelberga, źrenice miał nasiąkłe gniewnym oburzeniem, siarczystym przekleństwem, które zawisło na jego ustach wypowiedziane tylko w jednej urwanej, rozdrażnionej sylabie. Zaogniona wściekłość zagasła, podtopiona zimnym błękitem przeciwnych oczu, a brwi, ściągnięte w napięciu, cofnęły się w zdradliwym przejawie niechętnej ustępliwości, choć zdawał się gorliwie zdeterminowany stawiać jeszcze opór. Odwrócił się spolegliwie ku oficerowi, pociągnięty za ramię, zaskoczony krótkim dystansem i jego niezachwianym rezonem.
    Tylko porozmawiać – odpowiedział mu z odruchową przekorą, czując jak kąciki ust wymykają mu się w mimowiedny szelmowski uśmiech, choć wzburzenie i determinacja wyraźnie go nie opuszczały. – W zrozumiałym mu języku; zrozumiałym nam obu – oznajmił zuchwale, jakby prowokująco, jakby odbierał jego opanowaną stanowczość jak wyzwanie, któremu nie potrafił odmówić, jakby chciał zachwiać tę chwilę nieoczekiwanego braku dystansu, wsunąć w nią drzazgę, rozdrażnić go i od siebie oddalić, choć nie potrafiłby powiedzieć dlaczego; zależało mu przecież na jego sympatii, na tym subtelnym uśmiechu i milczącym zadowoleniu, że go znów widzi. Soelberg nie mógł go porzucić, dlaczego chciał go za to uczucie karać?
    Powiódłszy spojrzeniem za uwagą Eitriego, niechętnie odrywając je od jego twarzy – jak długo się nie widzieli? miesiąc? parę dni? nie zmienił się w ogóle – dostrzegł futro wylewające mu się z kieszeni i skrzywił się w rozbawionym, choć wciąż nieprzyjemnym, grymasie.
    Masz rację, to nieodpowiedzialne – mruknął, sięgając do kieszeni delikatnie, by wyłowić Pjakkura na dłoni, chwyciwszy go asekuracyjnie wpół, wciąż zaspanego i prawie tym niewzruszonego, jakby był przyzwyczajony albo było mu to zwyczajnie obojętne, że Funi wyciąga go z ciepłej gawry i podnosi, by przewiesić go bezceremonialnie przez ramię Soelberga jak ozdobny spłacheć futra. – Popilnuj go dla mnie przez chwilę – powiedziawszy to, poklepał go niżej po ramieniu w przyjacielskim, dziarskim geście, po czym poruszył się, wychylając, by namierzyć ponownie łysinę Gomóły. – Przyjemnie cię widzieć – rzucił jeszcze, prawie sympatycznie i jakby łagodniej, choć z wyraźnym przekornym, bojowym entuzjazmem wyprzedzającym czyn.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie mógł wyzbyć się podejrzliwości – gdyby ta nagle zaniknęła musiałby pogodzić się z własną porażką. Bo w istocie porażką było oddanie sprawy w ręce kogoś takiego jak Funi. Nawet, jeśli początkowa złość i nabudowany dystans skruszały odrobinę i nie wyrywał się tak chętnie, by zapiąć mu na nadgarstkach okowy magicznych kajdanek, to wciąż miał na względzie, że obcuje ze ślepcem. Nawet, jeśli wyglądał na dość nieszkodliwego; przecież coś skłoniło go, aby zawierzyć się arkanom zakazanej magii, do której praktykowania potrzebne było zerwanie z zasadami moralnymi, przekroczenie granic naruszając intencjonalnie cielesność istot żywych w brutalny i krwawy sposób. O tym nie mógł nigdy zapomnieć. Kiedy więc przychodziła podstępna pokusa, by zmiękczyć ruchy i rozprężyć atmosferę, wracał pamięcią do zasadzki sprzed ponad roku – manifestu zgnilizny płynącej w żyłach podobnych mu ludzi. Nie mówił jednak nic na głos, próbując przetrawić narastającą złość i niechęć, by wybaczyć, choć przecież tamtego człowieka już nie było między żywymi. Przeniesienie frustracji na inny obiekt wcale nie było rzeczą trudną, zwłaszcza, kiedy właściwy przedmiot gniewu był zwyczajnie niedostępny, a rozszalałe emocje i tak musiały znaleźć ujście. Mięśnie oplatające żuchwę zacisnęły się w przejawie wewnętrznej walki zdrowego rozsądku z podszeptami chętnych do odwetu instynktów. Powinien był jednak zachować równowagę: brak pełnego zaufania, ale i zdolność do podjęcia, w ramach przeprowadzanej akcji, współpracy. To Hilmirson wiedział lepiej, z kim mają się zmierzyć. Przez te wszystkie tygodnie, gdy zajmował klitkę w kamienicy Lagerlöfa, zdołał na pewno dowiedzieć się czegoś więcej o łyskajacym złotem wprawianych zębów Gomóle. Sam Eitri przecież nie był do końca pewien, na co stać podejrzanego staruszka. Nie figurował nigdzie za nic ponad drobne przewinienia i incydenty, których na Ymirze przecież było na pęczki. Rzec można, że był to typ jak wielu innych – z szemraną przeszłością, lecz nie na tyle, aby ktokolwiek obawiał się go wyjątkowo. To jednak wcale nie uspokoiło funkcjonariusza. Wciąż prześladowały go obrazy z tamtego popołudnia; zapach rozkładającego się psiego ciała wbił się w sploty ubrań, przesycając każde włókienko i miał wrażenie, że ciągnął za sobą woń śmierci aż do komendy, aż do własnego domu, gdy wracał po pracy, by odpocząć. Nie pomogły domowe sposoby wywabiania za pomocą zaklęć, odniósł więc płaszcz do fachowców, choć kobieta zajmująca się reperacją i czyszczeniem ubrań patrzyła na niego dość podejrzliwie, jakby sama nie potrafiła doszukać się niczego niepokojącego w strukturze materiału. Sam później, leżąc już na łóżku, musiał stwierdzić, że prześladują go jedynie wymyślne omamy wywołane nadmiarowym wzburzeniem emocjonalnym. To wszystko skłoniło go jednak, by wierzyć w dobre intencje Hilmirsona i jego pamięć o sprawie – nawet jeśli dzisiaj pojawił się tu dość niechętnie i zamierzał pierwotnie zignorować list. Robił to trochę na przekór, by zachować odpowiedni dystans i nie pokazać po sobie zadowolenia związanego z reakcją młodego ślepca. Tyle nie był w stanie mu zaoferować.  
    Odetchnął z lekką ulgą, gdy chłopak zatrzymał raźny marsz na Gomółę, dość szybko przyparty do cokołu i sprowadzony na ziemię.
    Mhm — mruknął, słysząc komentarz, który potwierdził jedynie obawy. — Mógłbyś mnie choć raz miło rozczarować, Hilmirson. Jeszcze trochę i pomyślę, że jednak się nie lubimy — wyrzucił z siebie zgryźliwie, trochę nad wyrost, trochę galopując w rejony, których miał przecież unikać. Nadął policzki, zatrzymując w płucach powietrze. Wcale nie zamierzał rozluźnić palców skory stwierdzić, że przy najmniejszym pofolgowaniu Funi wyskoczy na Gomółę, a on nie zdąży nawet powiedzieć: po moim trupie, Hilmirson. W gruncie rzeczy, nie powinien rzucać takich uwag, bo jeśli miałyby faktyczną sprawczość zaklętą pomiędzy głoskami, leżałby właśnie oddając ostatnie tchnienie. Pokora towarzysza nie trwała bowiem długo; patrzył wpierw, jak wyciąga z kieszeni futrzany frędzelek będący w rzeczywistości szczupłym ciałkiem wiewiórki, jak przerzuca owo ciałko przez krucze ramię, jak artykułuje polecenie zmiękczone wcześniejszą, jedynie pozorną, obietnicą pokory i wystawia kędzierzawą łepetynę poza bezpieczną linię pomnika, fokusujac się na starym mężczyźnie wciąż zasiadającym na ławce. Poklepanie w ramię rozprzestrzeniło się po ciele nieprzyjemnym dreszczem, dokładnie tak, jak miało to miejsce w sytuacjach, kiedy ktoś w tłumie przypadkiem go potrącał. Radosne powitanie przysłoniło gorzkie rozczarowanie i wyrzut, że znowu dawał sobie zagrać na nosie.
    Ja pierdolę, Funi! — Nie brzmiało to jak odwzajemnienie sympatycznej uwagi na modłę: Ciebie też miło widzieć, dobrze, że dałeś cynk. Nie miał jednak czasu na podobny komfort niemalże przyjacielskiej pogawędki, gdyż właśnie wszystko to, co sobie zaplanował, brało w łeb. Młody ślepiec wychylił się już na tyle, aby samodzielnie ruszyć na Gomółę i najgłupszą rzeczą, którą mógłby Eitri zrobić, okazałoby się podążanie za nim. Obserwacja – tylko tyle mu zostało. Obserwacja i reagowanie, jeśli sprawa zacznie wymykać się spod kontroli. Spojrzał z ukosa na wiewiórkę rozciągniętą leniwie niemal po całej długości ramienia. — Czy on, kurwa, musi tak zawsze? — bąknął wściekle, rozpaczliwie poszukując jakiejkolwiek odpowiedzi w przyozdobionym błogością pyszczku Pjakkura, ziewającego zupełnie tak, jak widział to ostatnio, nieszczególnie przejętego, że osobnik na którym ucina sobie drzemkę nie jest jego właścicielem. Idealnie się dobrali. Westchnął rozzłoszczony i przesunął się ku skrajnej linii monumentu, by dokładnie śledzić, co zrobi jego towarzysz. Gotowy, aby w razie konieczności, powrócić na komendę nie z jednym, a z dwójką przestępców. Szturchnął rudą wiewiórkę palcem, lecz ta nie zareagowała, naśladując więc ruch Funiego, ujął ją delikatnie i wsunął do własnej kieszeni sądząc, że tam będzie bardziej bezpieczna, gdyby musiał nagle interweniować.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie powinien naiwnie oczekiwać być może, że Soelberg będzie istotnie chętny spotkać się z nim wyłącznie dla towarzyskiej przyjemności, a jednak gorzkawy wyrzut zebrał mu się w krtani bezwiednym odruchem, kiedy odnajdował przenikliwie czysty błękit jego oczu – zdawał sobie sprawę nagle, że od dawna nie trzymał papierosa w ustach i że gardło drapie go zapewne od ich ostatniego spotkania bez przerwy, cichym cierpliwym oczekiwaniem wiadomości, która uporczywie nie nadchodziła, pozostawiając go sam na sam jedynie ze wspomnieniem recytowanych mu słów, które pospiesznie zapisał ogryzionym ołówkiem na marginesie gazety zalegającej mu na krzywym stoliku sutereny, przedawnionej o parę tygodni i wciąż nieprzeczytanej w całości, a właściwie zupełnie szczątkowo: sprawdził wprawdzie jedynie horoskop i tłuste nagłówki, pod którymi tekst gęstniał jak rozłażące się po papierze mrowisko. Bliźnięta – parę tygodni temu – powinny zachowywać w najbliższym czasie ostrożność, wykazać się cierpliwością, powstrzymać się przed inwestycjami i pochopnymi decyzjami w sprawach poważnych i powinny – co czytał dopiero z rzeczywistą uwagą – mieć oczy otwarte, bo miłość mogła czaić się za najbliższym rogiem. Otworzył w jakiś czas później więc z uśmiechem drzwi, przed miłością o złowrogich twarzach i twardych kłykciach, przedziwnym sposobie wyznawania uczucia: pięść wciśnięta w żebra, szarpnięcie za kołnierz, spływaj dźwięczące jak wspaniałomyślny akt łaski, bo nikt nie mówił nic o konieczności spłacenia zaległego czynszu.
    Przyparty do cokołu, z posmakiem urwanej złości na podniebieniu, nie mógł powstrzymać cienia uśmiechu; mimo wszystko. Wiązanie się z krukiem papierosową konspiracją było od początku pomysłem beznadziejnym i cierpiętniczym, nawet jeśli potrafili przed sobą udawać, że nie widzą na drugich rękach brudu opozycyjnych przewinień i poglądów. Teraz, kiedy deklarował swoje oddanie magisterium, nie powinien patrzeć mu nawet w oczy – nie powinien pozwalać mu patrzeć w swoje; tak byłoby zapewne najrozważniej. Powinien pamiętać, że dłonie, jakie zaciskały się na jego ramieniu, były tak samo bezwzględne i wrogie jak te, które odcisnęły na nim piętno i powinien pamiętać, że kiedy pozory opadną, będą musieli sięgnąć sobie do gardeł. Nie znał go dobrze, nie znał go na dobrą sprawę w ogóle, ale nie wątpił, że Eitri nie zawahałby się przed tym; że potrafił patrzeć na niego z podobnym przebłyskiem pobłażliwej sympatii tylko dlatego, że też nic o nim na dobrą sprawę nie wiedział.
    Że ty nie lubisz mnie, oficerze, nie wciągaj mnie w swoje uprzedzenia – poprawił go z przyjazną złośliwością, szczerą kordialnością, na którą też nie powinien sobie pozwalać, ale powściągliwość, jak się konsekwentnie i dotkliwie okazywało, nie leżała w jego naturze bardziej niż chciałby przyznawać (wciąż wypełniał modlitwy przeprosinami za nieposłuszną niewierność, jednocześnie wciąż uporczywie o niej milcząc). Pozostawiając oficera pod pomnikiem, wyprostował się z zauważalnym zadowoleniem przezierającym przez złowrogość intencji; ściągał ramiona nonszalancją, znosząc zuchwale ciężar obserwującego go błękitnego spojrzenia, czując się paradoksalnie spokojniejszy i bezpieczniejszy, tym bardziej podekscytowany impulsem brawury wprawiającej puls w entuzjastyczny podryg. Zbliżył się swobodnym, sprężystym krokiem do Gomóły rozwalonego wygodnie na ławce, wymijając ją zręcznie i przystając przed.
    Markus! – zagaił, kiedy wodniste spojrzenie małych oczek zwróciło się ku niemu ze zdziwionym błyskiem, wrogim grymasem wykrzywiającym napuchnięte jakby wargi.
    Co? – Gomóła wyraźnie nie rozpoznawał go przez krótką chwilę, nie rozpoznawał zresztą też najwyraźniej swojego imienia, co Funi niezrażony odczytywał z jego skołowanego, nieprzyjemnego spojrzenia, kiedy podniósł nogę, opierając ośnieżonego buta o drewniane siedzisko obok niego i nachylił się, by wcisnąć palca za cholewę, jak gdyby coś poprawiając.  
    Mooses? – spytał rześko, upychając nogawkę za wysoką cholewą, w końcu cofając dłoń i opierając ją niedbale o zgięte kolano, nie spuszczając z niego uważnego wzroku, błękitu wyraźnie niecierpliwiącego się pod cienką taflą lśniącej, przymilnej poufałości.
    Nie wydaje mi się. Co do-
    Dag kazał przekazać najcieplejsze pozdrowienia – przerwał mu zniecierpliwiony, ryzykując scenariusz oparty na niepewnych, grząskich posadach; nie miał wprawdzie pojęcia, w jakich stosunkach Gomóła pozostawał z Lagerlöfem. Nerwowe drgnięcie mięśni mimicznych mężczyzny podpowiadało mu, że uderzał w dobrą strunę i twarz rozjaśnił mu niepowstrzymany uśmiech zadowolenia, chwiejący się nieznacznie w kącikach, kiedy zdradliwy kurcz ekspresji poruszył resztą postawnego, topornego ciała, układającego się na ławce z udawaną obojętnością, pozornym nieporuszeniem dziwacznie łączonym z napięciem tężejącym w barkach i grubej szczęce, w gęstniejącej mętności oczu, w których rozbłysła pogardliwa drwina. – Nie zapomniałeś o czymś, Matias?
    Jussi – wciął szorstko mężczyzna, zwijając subtelnym gestem palce dłoni wspartej wciąż na oparciu, tuż przed Hilmirsonem, zdającym się w ogóle nie słuchać nawet jego odpowiedzi, jak gdyby podążał wiernie w myślach za skryptem, nie dbając o to, czy rzeczywistość również pozostaje mu lojalna. Spoglądał na niego, lekko pochylony, jak sęp wpatrujący się z gałęzi na leżącą w dole bryłę żywego jeszcze mięsa, czekając cierpliwie jego ostatniego westchnienia.
    Może powinienem ci przypomnieć – mruknął radośnie, rzucając krótkie spojrzenie w kierunku pomnika za plecami Gomóły, dostrzegając stojącą za nim w pozorze swobody sylwetkę, zanim nie ściągnął buta z ławki, odwracając się doń również tyłem i siadając bezceremonialnie obok Jussiego (naprawdę?), wprost pod jego wyciągniętym ramieniem, wsuwając się pod objęcie pięści. Klepnął mężczyznę wylewnie w udo, jakby opowiadał właśnie doskonały żart; czarny splot żył zamajaczył mu płytko pod skórą jak rozlewający się miniaturowymi rzekami atrament wypływający spod rękawa do palców. – Reyku-áætlun. Naprawdę nazywasz się Jussi? Jussi jak...
    Mężczyzna przeklął, łapiąc go natychmiast za suchy kark szorstką, mocną ręką; bolesne zesztywnienie pochwyciło zaskoczone ciało w chwilowy stupor, kiedy szarpnięto nim, przymuszając do pochylenia się naprzód, do zsunięcia się z krawędzi ławki i uderzenia boleśnie kolanami o twardy bruk, sprawiając, że sapnął, sięgając nerwowo do ręki wpijającej mu się w szyję zębami zagiętych wściekle palców. Przekleństwa cedzone nad jego głową – żartujesz sobie ze mnie pierdolony gówniarzu? zatłukę cię, zatłukę ciebie i Lagerlöfa – zdawały się coraz bardziej zdławione i choć nie był w stanie podnieść głowy, wdział twarz o okropnym odcieniu zieleni poprzetykanej nabiegłymi złością plamami czerwieni, spuchnięte usta próbujące opanować mdłości.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie. Nie. Nie.
    Wszystko szło nie tak. Już sam pomysł przecież, u swego zarania, był rzeczą zupełnie niedopuszczalną, balansującą na granicy. Tam, dalej, nie powinien się zapuszczać nawet zupełnie niewinną myślą. Czasami robił rzeczy, których żałował już w sekundę później, nim jeszcze zdołały urzeczywistnić się w swej zupełnej formie. Dlaczego nie załatwił sprawy staromodnie? Może i wymagałoby to odrobiny więcej wysiłku i lepszych poszukiwań, ale przecież potrafił robić to doskonale. Przecież, do kurwy nędzy, nie był podrzędnym funkcjonariuszem żółtodziobem, lecz znał się na swoim fachu i miał zacięcie. Smykałkę – jak mawiał jego staruszek w tych nielicznych momentach, gdy w ogóle zwracał uwagę na swych synów i ich poczynania. Dotarłby przecież do Gomóły nawet jeśli ten schowałby się w najczarniejszej, zatęchłej dziurze Midgardu. Nawet jeśli siedziałby pod jakimś niepozornym kamieniem i nie wystawiał szczerbatego półgębka z cienia. Mógł poradzić sobie sam, jak robił to wielokrotnie. Lecz nie. Tym razem coś musiało go podkusić, coś musiało wpłynąć na decyzję, że tak ochoczo rzucił się na wezwanie Hilmirsona i przyszedł na Ymir pełen nadziei, że dorwie parszywego gnębiciela zwierząt. To palące coś kipiało obecnie w jego ciele, buzowało i przelewało się ponad ramami wyważonego spokoju. Nie mógł sobie wybaczyć tej chwili słabości mającej korzenie w niewyraźnym, pijackim wieczorze sprzed kilku tygodni. Funi intrygował go, w jakimś stopniu zaczynał łapać się na momentach, w których szczerze chciał poznać powód, dla którego niedoszły kapłan skończył jak skończył. Dla przestrogi, oczywiście, dla zrozumienia procesu i motywu, dla znalezienia momentu, w którym człowiek łamał się pod wpływem zakazanej magii i pragnął oddać się jej po kres dni. Bo przecież, jak sądził, nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł zdecydować się na podobny krok. Pytaniem było tylko to, czy jeśli zdołałby się dokopać do źródła, jeśli wydłubałby z Funiego wszystkie informacje, nawet te najbardziej niewygodne i bolesne, potrafiłby z podobną obojętnością patrzeć na znakowanie ślepców? Na coś, co wydawało mu się ostatecznym znakiem upadku, gdyż naznaczeni, niczym bydło, zaczynali jawnie stanowić kastę pariasów. Podludzi. Odrzutu od zdrowego społeczeństwa skąpanego w wartościach, jak pragnął wierzyć: absolutnych. Tyle, że z biegiem lat dostrzegał jak bardzo był to zepsuty system, jak bardzo to “zdrowe społeczeństwo”, “zdrowe ciało” było przetrawione własnymi grzechami, do których popełniania wcale nie było potrzeba zakazanej magii rozlewającej się czernią pod skórą i gnieżdżącą się na dnie smolistych źrenic w formie najczystszej bieli. Wprawdzie wściekle mówił o tym, że przecież nikt siłą mu nie wciskał plugawych zaklęć w usta, a co jeśli? Co jeśli uczyniły to okoliczności? Nie, nie nie. Chodziło jedynie o załatwienie tej sprawy, nic więcej. Nagle przypomniał sobie Helligsted, sprawę Lauge i zagubionego Kaspra. Morderstwa. Anomalnie pogodowe. Do tego właśnie prowadzi pycha i zakazana magia.
    Syknął jeszcze gdzieś w tyle, odpowiadając tym samym na uszczypliwość Funiego. Jeszcze mocniej zdegustowany i odczuwający własną głupotę. Nie mógł odgryźć się mocniej (dlaczego właściwie chciał?) więc mielił w ustach słowa niechęci i świętego oburzenia na tak niedorzeczne insynuacje. Przecież wcale nie chciał… Kurwa. Nieomal wychylił się zza cokołu wiedziony rosnącym porywem honoru. Pilnował się zdecydowanie zbyt słabo. Obecnie nie mógł wiele uczynić, dlatego zajął się obserwowaniem dwójki nietypowych mężczyzn. Hilmirson zdawał się być wyjątkowo pobudzony, z przebijającą się przez ruchy pewnością i niedorzeczną przekorą drażniącą jedynie zgrzybiałego jegomościa błyskającego złotymi koronami wprawionymi w dziąsła nieprzyjemnego koloru.
    Pjakkur, tak jak się spodziewał, nie udzielił mu żadnej odpowiedzi na oskarżenie, zbyt zmęczony i zbyt zajęty moszczeniem sobie wygodnej pozycji na dnie kieszeni. Przekręcił się kilkukrotnie, łaskocząc go po palcach, gdyż te wciąż trzymał tuż przy przyjemnie ciepłej wiewiórce. Westchnienie zrezygnowania zeszło wraz z resztkami powietrza, kiedy cała ta farsa zaczynała się rozkręcać w najlepsze. Wprawdzie nie potrafił dosłyszeć wszystkich słów, gdyż odległość okazała się zbyt wielka, jednak kilkukrotnie dotarły do niego strzępki różnych imion i niezadowolony pomruk zaczepionego Gomóły. Przechylając głowę jeszcze mocniej, uczepił się brzegu kamiennego monumentu, jakby obawiał się, że wszystko zaraz runie – niczym domek z kart – w odpowiedzi na nieodpowiedzialne zachowanie Funiego, którego zamiarów wciąż nie potrafił do końca rozgryźć.
    Mimowolnie przypomniał sobie wszystkie proste filmy, którymi raczył go dziadek, ściągając z pchlich targów wymysł śniących – kasety VHS i odtwarzacz podpinany do opasłego telewizora kineskopowego. Miał to wszystko w swojej niewielkiej samotni na strychu domku, w którym mieszkał wraz z babcią. Ileż razy widział więc podobny motyw – prawy glina sprzymierzający się z wyjętym spod prawa  opryszkiem w imię większego dobra. Czasami było tam też coś o zdradzie, o nawróceniu w ostatniej chwili, o skrusze – lecz czasami zbyt później, bo stróż prawa już wykrwawiał się w imię przedsięwzięcia. I na nic były łzy i rozpacz i przysięga zemsty oraz poprawy padająca z ust opryszka. Wszystko było skończone, choć cel osiągnięty. Wyższe dobro. Były też inne filmy, z całkiem dobrym zakończeniem, lecz tych – jak na złość – nie potrafił sobie przypomnieć. Dlatego przełykał teraz gęstniejącą ślinę i pomstował sam na siebie. Byłby marnym środkiem do nawrócenia dla Hilmirsona.
    Wydobył rękę z kieszeni, przywarł do cokołu. Ślepiec usiadł na ławce i dalej trajkotał w najlepsze, choć zaczynało się dziać to, czego Eitri najbardziej się obawiał.
    Niech to szlag… — wycedził, kiedy Gomóła zrobił gwałtowny ruch i wygiął w sposób nienaturalny sylwetkę nieproszonego gościa. Nie wyglądało to najlepiej i chyba nie mógł już dłużej czekać, przyglądając się jak sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Przyspieszył, zdecydowanym marszem docierając tam, gdzie już Jussi (czy matka naprawdę nie zastanawiała się, że wyrządza swemu synowi krzywdę niedobranym imieniem?) przyciskał twarz ślepca do drewnianej ławki. Tyle, że i z Gomółą zdawało się, że wcale nie jest najlepiej.
    Ja pierdolę, to się doigrałeś, Soelberg.
    Efasemd! — wyrzucił wprost w plecy łysego jegomościa zawzięcie charczącego, choć wciąż równie wytrwale przyduszającego w szale wściekłości Funiego. Liczył, że nieco zmiękczony odpuści, choć wciąż pozostawała kwestia dziwnego zachowania, tylko teraz priorytetem było rozdzielenie tej dwójki. — Złaź z niego, bo będziesz miał kłopoty. Krucza przyszła się po ciebie upomnieć, Jussi —  nieomal parsknął spontanicznym rozbawieniem, choć wcale do śmiechu mu nie było. Dodatkowo zwrócił się do swego kompana, bo słowo partner wciąż nie chciało przejść mu przez gardło. — Napaść w biały dzień, masz kiepskie wyczucie, Jussi — znów powtórzył jego imię. Nawet jeśli Gomóła by się wypierał zbrodni dokonanej w swej klitce, już samo naruszenie przestrzeni osobistej młodego ślepca starczało, aby go usadzić.
    Co to ma, kurwa, znaczyć? Niewypowiedziane pytanie zawisło nad Funim ołowianym ciężarem Soelbergowego spojrzenia.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie zastanawiał się nad konsekwencjami swojej pochopnej niecierpliwości – nie rozważał ryzykowności podejmowania improwizowanego scenariusza ani nie rozważał niebezpiecznego ułamku sekund pomiędzy wypowiedzianym złośliwie zaklęciem a pożądanymi symptomami jego efektowności. Jego myśl nie wybiegła naprzód, by uwzględnić możliwość, że palce zaciskające się na jego karku jak szczęki psa strofującego rozkiełznanego szczeniaka mogły złapać go za gardło albo wsunąć się do kieszeni po dyskretny sposób uciszenia go, kiedy usiadł bezceremonialnie obok; byłoby to śmiesznie proste. Nie miał najmniejszego pojęcia, ile ryzykował, powołując się na Lagerlöfa; skoro Gomóła zniknął z jego kamienicy tak nagle i bez słowa, nie należało spodziewać się zapewne między nimi przyjaznych stosunków, rozumiał jedynie tyle. Rachowanie swojego szczęścia nie leżało w jego naturze z taką samą tragicznością, jak nie leżało w niej rachowanie pieniędzy – przynajmniej dopóki trwająca tydzień gorączka nie uświadomiła mu, że nie odłożył ani grosza na podobne okoliczności i że przetrwanie tego czasu to kwestia wyłącznie wytrwałości i przede wszystkim ufności w litościwość miłosiernej Eir, której, rozpalony febrą, obiecywał najwspanialsze, najbardziej zmyślne ofiary (choć wyciągnięte z tego wnioski zacierały się w pamięci coraz bardziej, a portfel pustoszał znów zbyt szybko). Był jej wprawdzie zresztą wciąż dłużny; był jej winien trzy noce oddanego czuwania – za dnia obawiałby się, że go wyrzucą – ale ciągle coś go od tego odwodziło, ściągając ze ścieżki prowadzącej do świątyni: apetyczny zapach, ładne oczy, śmiech dobiegający z mijanego lokalu, czystość zimowego nieba, na którym próbował odnajdywać konstelacje, daremnie starając się wyłowić z pamięci dawne nauki kapłana Borge. Mówił mu, że tego się nie zapomina – że jeśli raz nauczy się ich imion, będą z nim zawsze, kiedy podniesie spojrzenie, dumne i wieczne, tymczasem nie pamiętał, nie był dłużej pewien, zapomniał o nich albo one zapomniały o nim i wtrącało go to w osobliwe przygnębienie. Nie miał odwagi przestąpić w tej kondycji progu świątyni, jakby dopiero fakt zapomnienia Małej Niedźwiedzicy czynił go niegodziwym, nie cokolwiek innego. Zdawało mu się, że rozumiał wtedy słowa zapisane na marginesie gazety – było to osobliwym pocieszeniem, ale też przykrym odkryciem, kiedy zdawał sobie sprawę, że ze wszystkich zapisanych słów, ze wszystkich wersów, jakie Eitri przeczytał w swoim życiu, a nie wątpił, że było ich wiele, akurat te potrafił wyrecytować z pamięci. Jeśli je rozumiał, przez krótki urywek tak klarownego smutku, czy mógł sądzić, że rozumiał jego? Tylko przez chwilę – nie dłużej niż długość zapisanych zdań; poza tym wydawało mu się, że byli zbyt różni, a on sam nigdy nie czuł się zręcznie z cudzymi uczuciami: potrafił je obserwować, ale nie ważył się rozumieć.
    Zdawało się, że nacisk na jego kark zelżał jeszcze mgnienie przed tym, jak dosłyszał głos Eitriego – szorstka, złowroga ręka starszego mężczyzny, ugodzonego drugim zaklęciem, cofnęła się wreszcie z niego, a Funi podniósł głowę, sięgając dłonią – drżącą łagodnie przez wypierany przestrach – do karku, by go rozetrzeć z bolesnym grymasem i jękiem pełnym rozdrażnionej pretensji. Klęczał jeszcze w błocie, kiedy oficer podszedł bliżej do ławki, stukając podeszwami butów o zmokły bruk; Hilmirson poderwał wzrok, odwracając głowę w jego stronę, uśmiechając się do niego przez bolesny grymas, jak gdyby chciał mu powiedzieć, że wiedział, że może na nim polegać, że wiedział, że nic się złego się nie stanie, że wiedział, że jest przy nim zupełnie bezpieczny. Czerpał z tego poczucia z przyjemnością, łapczywie; świadomością, że w jakiś sposób byli ze sobą związani w tej sytuacji, po jednej stronie.
    Gomóła wyprostował się jak struna na swoim miejscu, unosząc dłonie w obronnym geście, jakby chciał udowodnić oficerowi, że jest w istocie zupełnie niewinny, przekonać go, że do niczego wcale nie doszło; wydawał się zielonkawo-blady, a widmo potu zalśniło na jego skroniach, kiedy podnosił się z ławki, odwracając w stronę mundurowego, mając jednak spojrzenie niemrawe. Pulchne usta zadrżały mu, sylwetka zdawała się niepewna, jakby miał zaraz zachwiać się i runąć znów na ławkę.
    To jakieś żarty? – zapytał, tonem wyraźnie defensywnym, ale nieagresywnym; odsunął się nawet o krok od klęczącego Hilmirsona, spoglądając na niego krótko z pogardą. – Nie mam żadnych interesów z Kruczą – zaoponował, pomimo ogólnej bladości wyraźnie czerwieniejąc w uszach, kiedy w głosie Soelberga przebrzmiało rozbawienie, a Funi zawtórował nim cichym parsknięciem i błyskiem kpiarskiego uśmiechu porozumiewawczo wymienianego z Eitrim, kiedy dźwignął się wreszcie z klęczek, opadając natychmiast z powrotem na ławkę, rozwalając się na niej, jak gdyby próbował przedrzeźniać wcześniejszą pozę Gomóły, w przeciwieństwie do niego wystarczająco szczupły, by podciągnąć jedną nogę i wesprzeć ją o krawędź siedziska, kołysząc zgiętym kolanem z dziecinnym roztargnieniem. – Napaść? Jaka napaść? Ten cholerny gówniarz... – zamilknął nagle, biały jak jasne zimowe niebo, by zdławionym głosem wykrztusić niewyraźne nie wytrzymam, słowa jednak urwały się raptownie, a on odwrócił się nagle i zgiął wpół szarpnięty gwałtownym spazmem, zwracając żółć na bruk obok ławki, łapiąc się jej podłokietnika z taką desperacją, jakby próbował się co najmniej utrzymać na burcie podczas piekielnego sztormu.
    No dalej, Jussi, wypluj to z siebie – podjął Funi, zsuwając nogę na ziemię i pochylając się z obrzydzeniem w jego kierunku, żeby poklepać go po plecach, patrząc z zadowoloną wesołością na Eitriego, jakby dumnie przyznawał się, że to jego sprawka. Gomóła splunął żółtą śliną, zrzucając z siebie jego rękę ze złością, łapiąc ją mocno w nadgarstku, wyraźnie zreflektował się jednak, kiedy załzawionym spojrzeniem potoczył ku oficerowi i wypuścił go, jakby wyrzucał z uścisku ręki obrzydliwego węgorza.
    I co?! Spiszecie mnie za napaść? Mnie?! Kiedy ten rozpuszczony szczeniak pluje zakazaną pod waszym nosem? – rzucone zaklęcie powściągało go, ale wzburzenie wyraźnie bulgotało w wodnistych koralikach świńskich oczu, jakby zdecydowane przeżreć się na zewnątrz. Obtarł nerwowo rękawem wargi. – Powinienem dać mu się wypatroszyć? To dopiero rzecz, kruczy oficer kryjący ślepca, kto by się tego po was kanaliach spodziewał – mówił, choć słowa wyraźnie mieszały mu się bełkotliwie ze śliną w ustach, wpijając się spojrzeniem w Soelberga z ironiczną kpiną; splunął znowu, perfidnie wzgardliwie.
    Funi tymczasem, opierając się z powrotem o ławkę, naśladował grymas jego ust, znacznie jednak przyjemniej, zadowolony z siebie, przymilnie kordialny jak zazwyczaj, jakby cała wściekłość wyparowała z niego w chwili, w której wypuścił z siebie smolisty muł zalegającej w żyłach niecierpliwie magii. Przeniósł spojrzenie również na Soelberga; w błękicie jego spojrzenie przebłysnęła zaintrygowana ciekawość, bystra uważność, pod której chował cień nieufności i obok niego – cień cichej nadziei.
    Widziałeś jakąś zakazaną magię, oficerze? – spytał go, bezwzględnie stawiając go pod ścianą; czy był oficerem kryjącym ślepca? czy wrzuciłby go raczej do aresztu, przyznając Gomóle rację? Spoglądając na niego uważnie, śledząc przenikliwy błękit jego oczu, wyobrażał sobie, że nie byłby właściwie na niego zły; ostatecznie byłby zwyczajnie wierny swoim zasadom, a pojęcie wierności było mu przecież doskonale zrozumiałe. Byłby tylko trochę zawiedziony.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Coraz głębsze brnięcie w sprawę wcale nie dodawało mu pewności, wręcz przeciwnie. Zdawało mu się, że widzi coraz więcej przeciwskazań dla współpracy ze ślepcem. Może gdyby Funi nie wyskoczył zza cokołu i przekazał sprawę w pełni Kruczemu, miałby więcej spokoju. Niestety, zaufał mu naiwnie i obecnie musiał mierzyć się z konsekwencjami swoich wyborów. Wymyślił sobie, że zdjęty losem zakatowanego psa ślepiec miał jeszcze choć odrobinę ludzkich odruchów i kierowała nim chęć wymierzenia sprawiedliwości – chociaż stawianie słów ślepiec i sprawiedliwość w jednym zdaniu było zabiegiem przewrotnym i wymagającym niespotykanej odwagi. Mądrość przychodziła po czasie, nawet do głowy tak oddanego sprawie funkcjonariusza. Potrafił dać się podejść w najbardziej perfidny sposób; mina wyraźnie mu zrzedła i miał nadzieję, że nie pojawi się w pobliżu żaden patrol czy znajoma twarz jakiegokolwiek oficera. Nie chciał się tłumaczyć, a zapewne musiałby chociaż pobieżnie zrelacjonować całe zajście, tym bardziej, że Gomóła najwyraźniej nie zamierzał ułatwiać mu sprawy. Nie dziwił mu się w żadnym wypadku, lecz jeszcze mocniej – dla dodania sobie pewności – skupił na nim pełne chłodnego osądu spojrzenie. Zaklęciem trafił bezbłędnie, bo mężczyzna zareagował na polecenie i oderwał się od Funiego, wyraźnie złagodniały w odruchach i kłębiących się w nim emocjach, choć niechętny, aby dać za wygraną. Wciąż coś nim szarpało, podrygiwał pobladły, gotowy w każdej chwili zwrócić treść żołądka, czego Eitri niekoniecznie chciał być świadkiem. Sam nie czuł zupełnie nic i jedynie widmo domysłów odciskało się na jego twarzy, obecnie poważnej, bez śladów wcześniejszego rozbawienia, którego echo przejął Hilmirson jeszcze bardziej utwierdzony w słuszności swojego zachowania. Gdyby mocniej zastanowić się nad całą sprawą, nie było żadnych namacalnych dowodów na to, że użył zaklęcia, nie widział jego oczu i poczerniałych żył, a efekty złośliwej formuły odczuwał jedynie Jussi. Mógł się więc zasłaniać, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że Eitri i niedoszły kapłan zrobili to z premedytacją, zastawiając pułapkę (w duchu dziękował sobie, że jakkolwiek o szaleństwo można było go posądzać pod wieloma względami, o tyle, kiedy szło o konszachty ze ślepcami, nikt nie poszedłby za utyskiwaniem Gomóły i nie uwierzył w tak pokraczne podejrzenia). Odsunął się z obrzydzeniem, kiedy żółty szlam rozlał się po brudnym bruku. Zaciskał spazmatycznie dłonie, lecz zdecydował się, aby chwycić starszego mężczyznę za ramię. Napaść była tylko pretekstem i zabezpieczeniem, gdyby Jussi wykręcał się i próbował udowodnić, że nie mają prawa go zatrzymać.
    Obawiam się, że spisanie za nękanie kolegi byłoby teraz dla ciebie aktem łaski, Jussi — sprostował, nie kwapiąc się jednak, aby spojrzeć w oczy Funiego. Chwilowo zupełnie ignorował jego obecność. — Zajmował pan kawalerkę w kamienicy Lagerlöfa, prawda? — nagle przeszedł na bardziej oficjalny ton, choć wołanie po imieniu całkiem przypadło mu do gustu. Analizował fizjonomię Gomóły – ten, owszem, wyglądał na typa spod ciemnej gwiazdy, lecz nie rodzaju wzbudzającego z miejsca najgorsze skojarzenia. A może właśnie w tym tkwił sęk? Najgorsze potwory przyjmowały często jak najbardziej ludzką skórę i to czyniło ich niebezpiecznymi. Czy powinien zastosować tę regułę do Funiego? Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie, wspiął się na kark i osiadł gdzieś ponad uszami w drapowatości skóry pomiędzy puklami włosów. Wsunął dłoń do kieszeni, aby wydobyć niewielki notesik, w którym zapisał najważniejsze dane, bo jednak – jakkolwiek zaskoczyła go wizyta Pjakkura – wcześniej rozeznał nieco teren i popytał w okolicy o sławetnego Gomółę wynajmującego stare mieszkanie w sąsiedztwie Hilmirsona. Nie było to zadanie łatwe, a określenie kilku nawet faktów graniczyło z cudem, lecz miał to, co najważniejsze. — Mieszkanie numer dwanaście, dokładnie. Mam potwierdzone przez umowę najmu. Mieszkał tam pan z psem, prawda? — zagadnął, rybie oczka mężczyzny zdawały się wyjątkowo rozbiegane. Zamierzał go docisnąć, jeśli nie tu, to na komendzie, bo z całą pewnością chciał go tam doprowadzić. — Dwudziestego drugiego listopada otrzymaliśmy zgłoszenie o podejrzanym zapachu unoszącym się na korytarzach kamienicy. I niech pan mi powie, co odkryliśmy po dotarciu do źródła? Dokładnie pod numerem dwanaście? — znów celował pytaniem, zaciskając palce na ramieniu zgiętego w pół mężczyzny. Pomógł mu wyprostować się i zmusił, aby zwrócił na niego uwagę. Chciał dokładnie widzieć jego obrzydliwą twarz, zmieszanie wykwitające niewyraźnym grymasem w zapadniętych kącikach ust i bruzdach ciągnących się od płatków nosa. Obraz psiego futra, wyliniałych placków na bokach z uwydatnionymi żebrami, plamy pokrywające stary dywan… Wszystko to zdawało się bardziej żywe, niż tamtego dnia. — Mam świadków, Jussi, sporo dowodów, z tego się nie wywiniesz, więc? — Nie zamierzał mu odpuścić, nie teraz, kiedy zaprzedał się zbytniej ufności względem Funiego. Musiał jakoś zrekompensować sobie ujmę na honorze i chwilę słabości. — Martw się lepiej o siebie, niż o innych — dał mu wyraźnie do zrozumienia, że kwestia użycia zakazanej magii nie powinna go w tym momencie interesować, lecz zaraz zwrócił się do swojego wspólnika, gromiąc go kolejny raz za wyjątkową pochopność. — Mam wspaniałą podzielność uwagi — burknął sugerując, że nic nie ujdzie mu na sucho, choć nie wypowiedział na głos z jakimi konsekwencjami go skonfrontuje już po doprowadzeniu Jussiego do siedziby. W rzeczywistości mogło skończyć się na upomnieniu, czy spisaniu incydentu; poza Gomółą nie było żadnych świadków, a sam Gomóła przecież już i tak miał sporo za uszami. Funi posiadając pieczęć był dobrze znany, miał swoje akta, a jeszcze jeden wybryk do kolekcji, w dodatku tego pokroju, raczej wyjątkowo by nie zaszkodził i tak nadszarpniętej reputacji. Zastanawiał się jedynie, czy zrobił to z premedytacją, próbując wybadać, jak daleko zdołał przesunąć granice funkcjonariusza. — Więc, jak będzie? Pójdziesz grzecznie, czy mam dopisać do twojej listy stawianie oporu i próbę znieważenia funkcjonariusza? — Palce owinęły się dookoła przedramienia kata zwierząt.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Błękitne spojrzenie zwracane ze złośliwą wesołością ku Soelbergowi zdawało się pojaśniałe, jak gdyby prostym nacięciem zaklęcia upuścił z nich pociemniałą krew gniewu, oczyszczając przejrzystą taflę modrych tęczówek z włókien naleciałych ciemną patyną impulsywnej mściwości, pozostawiając jedynie te nieprzeżarte, przekonująco niewinne. Oficer nie odwzajemniał jednak ani darowanego mu koślawego uśmiechu, ani nawet uwagi i Funi miał wrażenie, że rozbawiona, entuzjastyczna satysfakcja wysycha w nim, marszczy się brzydko i kurczy, zapadając się pod gruntem mostka cierpkim ziarnem goryczy – osiągnięta zemstą satysfakcja nieoczekiwanie traciła swoją słodycz, jakby nie był zdolny odczuwać jej samodzielnie i niezależnie, kiedy mężczyzna tak wyraziście odmawiał mu solidarnego podzielenia triumfu między sobą na dwoje; nie była dłużej satysfakcją, ale rozżaleniem podobnym temu, jakie mógłby odczuwać, gdyby odpędzono mu łapczywą, głodną rękę od talerza z oblanymi lukrem drożdżówkami lub gdyby puszczony w loterii los, miętoszony w palcach z pełnym pewności entuzjazmem do przetarcia jego cyfr, okazał się pusty. Utrzymując wciąż zadowolony uśmiech na licu był nagle nieprzyjemnie świadomy jego wymuszenia; grymas przywierał do jego ust ściśle dociśniętą, niewygodną naklejką, której nie mógł jednak zerwać, bo nie chciał przyznawać się do cierpkiego żalu spowodowanego tą nagłą zmianą – odwracanym stanowczo wzrokiem i poważną surowością służbisty. Przycupnięty cicho na ławce przypominał sobie uczucie, jakie towarzyszyło mu w dzieciństwie, kiedy belferska dłoń łapała go za nadgarstek w zapowiedzi kary – nigdy nie obawiał się samego zmyślnego wyroku, ale cisza jaka następowała po śmiechach urwanych wtargnięciem reprymendy i utkwione w nim spojrzenia kolegów nieodwazejmniające dłużej jego wesołości i ciążące mu, kiedy wyprowadzano go za drzwi, były nie do zniesienia. Nie spodziewał się chyba, że Soelberg będzie jego swawolną mściwością zadowolony, ale nagły brak odwzajemnianej uwagi uwierał go nieprzyjemnie i rozczarowywał; dlaczego nawet na niego nie patrzył? Czy widział czarne strugi przepływające mu pod skórą, czy w związku z tym przypominał sobie, że nie mogli się przyjaźnić, nawet jeśli naturalna iskra przeskakiwała między nimi migawką zaskakująco niewymuszonej sympatii? Wolałby, żeby się na niego rozzłościł; miał nadzieję, że się na niego po prostu, co najwyżej, rozzłości.
    Spuścił spojrzenie, dostrzegając spazmatycznie zaciskane i rozwierane palce, niecierpliwy gniew, chowany pod opanowaną, zdecydowaną ekspresją twarzy oficera, zapewne wyuczoną latami służby. Głos miał stanowczy i rzeczowy, kiedy złapał wreszcze Gomółę za ramię, napoczynając właściwy scenariusz interwencji, Funi spoglądał jeszcze przeciągłą chwilę na jego palce, jasne smugi bielejące w ostrzegawczym żądaniu subordynacji – oficerska maniera przegryzająca się przez zwyczajne mu granice, jak wtedy, w barze, kiedy przysunął się bliżej sprowokowany widokiem pieczęci. Uświadamiał sobie, że zdążył z jakiegoś powodu zapomnieć o tym, a przynajmniej wyprzeć te wspomnienie na dalszy plan tamtego spotkania, znacznie lepiej pamiętając dłoń cofającą się przed jego dotykiem, przebłyski uwagi wyzierające spod uporczywej, próbującej go przepędzić, niechęci. Zdał sobie sprawę, że obserwował jego uśmiech – jego brak – i spojrzenie, a nie zwrócił uwagi na oficerski mundur, do tej pory. Zastygł na ławce w zaintrygowanym milczeniu, podnosząc w końcu wzrok na Gomółę, potem na Soelberga, obserwując tę scenę z pierwszego rzędu, serwowane mężczyźnie wystygłe skrawki konkretnych, szorstkich pytań i zarzutów, notes wyciągnięty z kieszeni, niezadowolenie i złość przepływające pod bladozieloną skórą aresztowanego, stojącego wprawdzie w miejscu pod stanowczym uściskiem, ale wyraźnie niechętnego podporządkowania się.
    Wynajmowałem u tego pieprzonego oszusta, prawda – odpowiedział, jakby wypluwał z siebie kolejny łyk żółci. Był masywniejszy od Eitriego i spoglądał na niego z przewagi paru znaczących centymetrów, wyraźnie nie sprawiając wrażenia onieśmielonego, wręcz przeciwnie; prostował szerokie barki, jakby pozwalał się trzymać tylko z uprzejmości. Na kolejne pytanie, przywołujące porzuconego przez niego psa, związał jednak usta w ciasny grymas rozdrażnienia, wykrzywiający się z nieprzyjemnym szyderstwem, kiedy Soelberg wyłuszczał przed nim dalej szczegóły wezwania, by w końcu zapytać o to, co zastali za zatrzaśniętymi drzwiami opuszczonego przez niego mieszkania, przy czym Funi utkwił uważny wzrok na twarzy Gomóły, szarpnięty znów odruchowym wzburzeniem, kiedy przed oczami przesunęły mu się wspomnienia leżącego na dywanie ciała, wyraziste i paskudne jak klatki fotografii, jakie wyobrażał sobie w teczce tej interwencji; zlepiona sierść, zabrudzona podłoga, pasy żeber rysujące się po zmatowiałą sierścią na nieruchomym boku, siny  spłacheć języka w pysku rozchylonym ostatnim tchem.
    Chodzi wam o jakiegoś brudnego kundla? – głos Jussiego podniósł się z nieprzyjemnym, niedowierzającym chrzęszczeniem, zdradzając wyraźne lekceważenie sprawy, jakby zdumiewało go, że próbowano wmówić mu konsekwencje podobnie błachej rzeczy. – Co was to w ogóle obchodzi? – rzucając to, z zauważalną arogancją, poruszył się nerwowo, chcąc zrzucić z siebie uścisk Eitriego; jego twarz odzyskiwała powoli kolory, osłabienie mijało, a zdenerwowana butność rozpalała się w koralikach małych oczek. – To moje mieszkanie i mój cholerny pies, siedzi jak mu każę, gryzie jak mu każę i zdycha, jak mi się tak akurat podoba, nie wasz zasrany interes. Mieliście pozwolenie? – zaklęcie trzymało go wciąż na wodzy, ale Funi drgnął wyraźnie na ławce, dostrzegając naprężenie w postawnej sylwetce i sposób, w jaki zdawał się unosił wyzywająco brodę, spoglądając na stojącego przed nim Soelberga. Zerknął na niego, nie wiedząc, czy powinien się włączyć; choć wcześniej nie potrzebował do tego jego przyzwolenia, teraz, kiedy Soelberg przeprowadzał swoją oficerską musztrę, powściągał go surowy ton jego głosu, jakby pociągając za struny wyuczonego posłuszeństwa; rzucone mu spojrzenie, wyraźnie niezadowolone i strofujące sprawiło mu jednak przyjemność, wywołując zadowolony dreszcz na karku  – było to znacznie lepsze niż uporczywe ignorowanie jego obecności. Cień zadowolenia zachybotał mu znów w kącikach ust, a spojrzenie wypełniło się natychmiast lśnieniem animuszu.
    Pójdzie grzecznie – odpowiedział, zanim Gomóła zdążyłby znów zacząć się opierać i cedzić oporne słowa; skrzyżował zadowolony, śmiały błękit spojrzenia z jego  świńskim wzrokiem, spuszczając podciągniętą nogę z ławki. Jussi patrzył na niego z wyraźnym, podrażnionym politowaniem. – Albo będziesz musiał zamknąć nas obu – pociągnął wymownie, podnosząc się wreszcie, by podejść bliżej, omijając z teatralną uważnością żółć wyplutą na chodnik. – Chciałbyś, Jussi? Za jednymi kratami jak w starym Rzymie, całkiem zabawnie, Kruczy na pewno byliby zachwyceni. Rozłożyłbym cię dziesięć razy, zanim udałoby ci się wypowiedzieć poprawnie zaklęcie – mruknął prowokująco, unosząc w kpinie jasne łuki brwi; złote loki załaskotały go w skroń, kiedy przechylił lekko głowę, przystając blisko, ukradkiem nieznacznie wsunięty między niego a oficera. – I sabrałbym śobie ćwoje nołe slisne sięby.
    Gomóła szarpnął się z gniewnym sapnięciem, jak pies szturchnięty patykiem, podnosząc raptownie ręce do połów jego płaszcza;  Hilmirson drgnął odruchowo, ale uśmiech wciąż zalegał mu na ustach.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie zachwiał się ani przez moment, być może Gomóła miał poczucie, że swoimi pytaniami w jakiś sposób zetrze pewność oficera, ten był jednak na tyle obeznany z podobnymi sytuacjami, że wszelakie zarzuty, którymi próbowałby zasłonić się starszy mężczyzna, niewiele by mu dały. Eitri nie był świeżakiem, nawet jeśli wciąż wyglądem nie zdradzał wieloletniego doświadczenia i mógł być zwyczajnie lekceważony. Czasami jednak ignorowanie dość młodych kruczych było kardynalnym błędem; pozory lubiły mylić, a zbytnia pewność o swojej przewadze doprowadzała do zguby. Ponadto, o ile Soelberg zdawał się być ogromnie niepewny w relacjach z ludźmi i tym dawał dodatkową przestrzeń dla prób ogrania sprawy na swoją korzyść, o tyle w sytuacjach czysto służbowych tracił typowo neurotyczny rys; pozbawiony jakiegokolwiek współczucia dla przestępców. Uniósł lekko brwi i rzucił spojrzenie na Hilmirsona. Chyba dostrzegł w nim nawet, że chwilowo entuzjazm, który przejawiał, wyblakł niczym kanarkowa barwa wystawionego na nadmierne promienie słoneczne płótna. Nagle zaczął myśleć, że w istocie pozwolił, by pomiędzy nim a Funim wykiełkowało poczucie wspólnotowości zaklęte w cel, jakim było pochwycenie kłopotliwego najemcy mieszkania w kamienicy Lagerlöfa. Mógł mieć pretensje jedynie do siebie za nadmierną pewność ślepca, ale sytuacja nie pozwalała mu na jakikolwiek dodatkowy komentarz do sprawy. Nie stali tu w dwójkę, jak miało to miejsce kilka tygodni temu, dlatego Eitri był bardzo powściągliwy i dokładnie ważył każde ze słów. Kiedy przeniósł całą uwagę na Gomółę, spiął się wyraźnie gotowy, by wyegzekwować na nim podróż do kruczej siedziby.
    Skoro taki z ciebie miłośnik przestrzegania prawa posiadania nakazów, Jussi, proszę bardzo, podrzucę ci wszystkie akty prawne, kiedy będziesz grzecznie czekał na komendzie. Będziesz miał bardzo — zrobił pauzę — bardzo dużo czasu na dokładne przestudiowanie paragrafów — dodał z pewną nutą satysfakcji w tonie głosu. Jego kąciki ust drgnęły w przekornym uśmiechu i czuł się niemal tak, jak czuł się kilka lat temu, gdy schwytał swojego pierwszego przestępcę. Nie była to wprawdzie bardzo spektakularna sprawa, daleko jej było do tych, które przedstawiano w filmach akcji, lecz każdy młody oficer czekał przecież na swoje pięć minut, nawet jeśli oznaczało przyłapanie na gorącym uczynku złodzieja podbierającego z lokalnego warzywniaka brukiew. Chodziło o sam fakt, duma wstępowała w ciało samoistnie i nagle nawet wypełnianie koniecznych dokumentów i spisywanie raportów było nieco bardziej znośne. Teraz nie miało być inaczej – konieczność pochwycenia obrzydliwego Gomóły spędzała mu sen z powiek nie mniej niż inne, zdawać by się mogło, poważniejsze sprawy. Nie mógł przecież zapomnieć, w obliczu tragedii spadającej na Midgard, o tych wszystkich drobnych, łatwych do przeoczenia grzechach, bo gdyby stał się na nie nieczuły świadczyłoby to o tym, że zupełnie stracił najważniejszy dla Kruczych Strażników przymiot. Dlatego nie mógł pozwolić, by cała sprawa została zamieciona pod dywan, nawet jeśli Jussi kpił z niego jawnie i nadwyrężał cierpliwość, a Hilmirson wcale nie ułatwiał mu zadania. Miał właśnie sięgnąć po kajdanki, gdy znów cała sytuacja wymknęła się spod kontroli. Odskoczył w pierwszym odruchu, poczuł jak Pjakkur wywija koziołka w kieszeni, lecz prawdopodobnie ciągle śpi, bo nie wynurzył choćby połowy pyszczka na zewnątrz. Syknął wściekle, bo sprowokowany mężczyzna ułapił Funiego i wcale nie zamierzał zważać na ostrzeżenia; sugestia, że zostanie mu w ten sposób postawiony jeszcze jeden zarzut, odbijała się bez echa. Rzucone wcześniej zaklęcie powoli traciło swoją moc, bo na twarzy Gomóły pojawiła się nowa fala wściekłości i brakowało tylko, by zaczął pluć jadem.
    Wy sobie jaja robicie — wymamrotał ledwo słyszalnie, sam do siebie, zaciskając mocno szczękę i zwijając palce w pięści. Czuł się jak w środku średniej klasy komedii, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ciekawskich oczu utkwionych w niecodziennej grupie, lecz na szczęście byli zupełnie sami. Wbił się pomiędzy Jussiego i Funiego, szarpnął tego pierwszego zakładając sprawną blokadę ramion, przygwoździł go do siebie i uniemożliwił następny ruch. Pomimo wyraźnej dysproporcji wzrostu i wagi, dobrze wyszkolony potrafił poradzić sobie z większym napastnikiem. Magiczne kajdanki zachrzęściły mu przy boku i łysnęły zdradzieką barwą materiału łapczywie pochłaniającego zaklęcia. — Uspokój się, Jussi, łapy przy sobie. Jeszcze jeden ruch — ostrzegł, lecz wcale nie czekał na jeszcze jeden i zręcznie wsunął mu obręcz na nadgarstek. Szarpnął mechanizmem, który szczęknął wyraźnie, zaciskając się również na drugiej, wygiętej w tył ręce. Nie zamierzał bawić się dłużej w podobne przepychanki. Spojrzał wściekle na Funiego, ale słowa, które popłynęły później były niezmiennie opanowane. Nadal grał swoją rolę dość dobrze, by nie zdradzić przed Jussim jakiejkolwiek słabości. — Zapewniam, że cela pomieści waszą dwójkę — stwierdził. Hilmierson stał w rozchełstanym płaszczu, dopiero co ciągniętym przez Gomółę i choć chwilowo zagrożenie minęło, Eitri był gotów spełnić swoją powinność, nawet jeśli czułby w związku z tym cień żalu. — Nie będę ci bronił, Hilmirson, ale liczyłem, że jako przykładny obywatel, jakim przecież jesteś — uszczypnięcie było dość jawne, zakorzenione jeszcze w pierwszym ich spotkaniu, do którego nie wahał się sięgnąć, parafrazując ich burzliwą rozmowę. Funi z nim pogrywał, sam nie zamierzał być dłużnym. — Poświadczysz o całym zajściu i o tym, co wydarzyło się w kamienicy Lagerlöfa. — Intencjonalnie uderzył w czułe struny ewentualnej współpracy. — Jussi, a tobie radzę, więcej pokory, bo mogę drążyć jeszcze bardziej wyciągając następne brudy. Podobno na sumieniu masz kilka wyłudzeń. Cokolwiek sobie myślisz, potrafię wyłuskiwać potrzebne mi informacje. Mam dopisać jeszcze coś do listy grzechów? Czy pójdziesz grzecznie? — docisnął jeszcze raz. Na ludzi podobnych Gomóle nie trzeba było długo szukać haków, te wypływały często samoistnie.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Mężczyźnie wyraźnie nie spieszyło się do aresztu – wbrew impulsywnemu zachowaniu sugerującemu przeciwny bieg zdarzeń; drobne oczka uciekły na moment w bok przy wspomnieniu wizyty na komendzie, zdradzając zauważalną w opornym spojrzeniu myśl o ucieczce, ostatecznie powstrzymaną resztkami rozwagi w zalążku. Wciąż wydawało mu się to wszystko jedynie farsą, jak zdawał sobie sprawę obserwujący go Funi, wciąż szczerze wierzył, że jeden stracony pies nie mógł mieć takiego znaczenia, a cała ta sytuacja była jedynie marnotrawstwem czasu niefortunnie przyciągającym uwagę do jego osoby; musiał pewnie odczuć ulgę, kiedy okazało się, że ze wszystkich rzeczy ścigają go za coś tak absurdalnego i nieistotnego. Częścią siebie Hilmirson miał nawet nadzieję, że Gomóła postanowi wszystko im utrudnić próbą pospiesznej ewakuacji, zmuszając ich obojga do czynniejszej współpracy – ekscytowała go wizja pościgu, przeczesywania okolicy u boku oficera, przydzielającego mu kierunek i nakazującego ostrożność, łopotanie płaszczy w pośpiechu i potrącanie przypadkowych ludzi na chodniku, wyważenie drzwi do któregoś z małych mieszkanek w obskurnej kamienicy, strasząc przypadkiem niczemu winną staruszkę gotującą obiad (wyniósłby ukradkiem trochę makaronu w ustach). Niechętnie przy tym uwzględniał prawdopodobieństwo, że nie wyglądałoby to wcale w ten sposób – jeszcze bardziej niechętnie, że Eitri nie pozwoliłby mu w tym uczestniczyć. Drażniło go nagle, że spotykali się w ten sposób po całym tym czasie; że Gomóła tkwił w sercu tego spotkania, plując buntowniczym oburzeniem i zapierając się przed winą, nie dając im możliwości bezpośredniej rozmowy ze sobą nawzajem. Musiał mu powiedzieć, że wyśledził podane mu ostatnim razem słowa, a zaczynał obawiać się, że jedynym sposobem zyskania sobie jego uwagi jest zasygnalizowanie potrzeby interwencji – może powinien, czy nie byłoby to uzasadnione? Był ślepcem, należało go pilnować, należało mieć na niego oko, teoretycznie stanowił zagrożenie w każdej chwili swojej obecności, czy takie rzeczy nie wymagały interwencji? Szczególnej uwagi kruczej straży? Może wtedy, łaskawie, zezłościłby się na niego; jak wtedy, w barze.
    Chwilę później męskie, toporne ręce zaciskały się już na nim, szarpiąc nim nieprzyjemnie naprzód, bliżej nieprzyjemnego oddechu zaczerwienionej ze złości twarzy, w której lśniły złote wstawki, łyskające doń prawie błagalnie, prosząc wręcz, by wyrwać je z korzeniami i wsunąć sobie do kieszeni jak trofeum. Wymamrotana przez Soelberga uwaga otarła mu się o świadomość prawie jak pieszczota, sprawiając, że rozbawiony, zadowolony uśmiech podciągnął się jeszcze entuzjastycznie, gdy podnosił dłonie, chcąc defensywnie złapać Gomółę za ręce, którymi nim potrząsał, ale nie zdążył tego nawet uczynić, bo w następnej chwili rozluźniły się same, cuchnące skwaśniałym gniewem przekleństwa odsunęły się od niego, a magiczne kajdanki zatrzeszczały za nim, przyprawiając go o dreszcz spływający zimną kroplą po karku, w odruchowym skojarzeniu pamięciowym.
    Jestem spokojny, jestem doskonale, kurwa, spokojny – wysapał Jussi, przełamując swarliwy ton wypowiadanych słów zdławionym jękiem, kiedy oficer wygiął mu mocniej rękę, zapinając ją w ciasny zatrzask nałożonych kajdanek. Szarpnął się impulsywnie, niechętnie oddając drugi nadgarstek pod ukąszenie magicznego metalu, łypiąc z rozgorączkowaną wściekłością na Funiego, wygładzającego sobie poły rozchełstanego szarpaniem płaszcza zaledwie dwa kroki przed nim, nie kryjąc wcale zuchwałego zadowolenia z tej sytuacji: podobała mu się komitywa z oficerem, podobało mu się zdecydowanie, z jakim wszedł pomiędzy nich, podobało mu się poczucie bezpieczeństwa i bezkarności, jakiego ukradkiem zasmakował, i podobało mu się, że spojrzenie Soelberga nie wyglądało już tak przejrzyście spokojnie. – Nic nie zrobiłem, nic na mnie nie macie, kogo obchodzi zasrany pchlarz? Albo ten gówniarz? Po co mnie zapinasz, na cholerę? – warczał jeszcze mamrotliwie, przypominając przy tym złapanego przez hycla  buldoga z wścieklizną, toczącego pianę, ale nie mającego dłużej odwagi kłapać zębami. –  Wyjdę jeszcze dzisiaj i cię znajdę, smarkaczu – wypluł jeszcze spienionym plwociną warknięciem, wstrząsając swoją pokaźną posturą, jakby chciał zrzucić z siebie pilnujące go ręce Soelberga i zatrzask na nadgarstkach, bez rzeczywistego zamiaru ucieczki: w końcu nic na niego nie mieli, nic poważnego, nie będzie tam długo.
    Hilmirson nie patrzył już jednak na niego, odwzajemniając zamiast tego spojrzenie posyłane mu przez oficera, jak gdyby Gomóła istotnie był zaledwie pieniącym się psem; wsuwał uwagę pod jego ostrzegawczy ton niemal niecierpliwie, łyskając drobinami złota zawieszonymi na rzęsach. Uśmiechnął się słodko, unosząc dłonie w obronnym geście, jakby dowodząc swojej niewinności i czystości swoich intencji, gdy Soelberg zasugerował mu dotrzymanie mężczyźnie towarzystwa w celi. Entuzjazm zawahał mu się na twarzy zaraz później, choć starał się zawoalować to fałszywą nonszalancją.
    Chcesz mnie w waszym gniazdku? – spytał odruchowo, udając nieufność i zaskoczenie, teatralną niechęć zdradzoną uniesieniem brwi. Nie miał, prawdę mówiąc, istotnie ochoty na podobne wycieczki, z drugiej strony nie chciał też jeszcze się z nim rozstawać, nawet jeśli mieli przez cały czas potykać się w rozmowie i między sobą o obecność Gomóły. I resztę kruków mających zainteresować się sprawą, jak sobie wyobrażał; musiałby tylko nie wyciągać dłoni z kieszeni, potrafił przecież się pilnować, prawda? Chciał przecież pomóc (i pójść z nim, po prostu). Eitri nie pozwoliłby pozostałym zaciągnąć go do celi lub schowka. Nie pozwoliłby, prawda? – Albo stamtąd nie wyjdę, albo wyjdę z tarczą strzelniczą na plecach, gdyby ktoś mnie zobaczył – zauważył, choć tonem lekkim, bardziej bawiąc się tym pomysłem, by zatrzymać jego uwagę, niż faktycznie martwiąc się podobnymi sprawami. – Choć to może bez różnicy. Jussi upewni się, żebym miał kropkę na plecach niezależnie, prawda? – uśmiechnął się do Gomóły, przyjmującego ten gest z pogardliwym niezadowoleniem. Spojrzenie Funiego błysnęło uważniejszym błyskiem, gdy wracał nim do oficera; próbował igrać z jego sumieniem, niespecjalnie się z tym kryjąc, nie zamierzał pozostać mu dłużny.
    Marnujesz tylko czas... – zaczął Jussi, zagajony przez Eitriego, próbując wejść mu w słowo, kiedy jednak wspomniano mu wyłudzenia, głos wyraźnie przydławił mu się w krtani, spojrzenie uciekło zdradliwie, grdyka poruszyła się nerwowo na gardle. – Jak mówiłem, nie zabawię tam długo, mam napięty grafik – dodał jeszcze, próbując się ratować, ale było dla wszystkich jasne: zamierzał pokornie usłuchać, byle nie wspominano o innych przewinieniach jeszcze raz.
    Jeszcze jedno – Funi wtrącił się bezceremonialnie, pochodząc do nich bliżej, choć ostentacyjnie omijając przytrzymanego Gomółę, jakby unikał łukiem burka na krótkim łańcuchu, przystając bliżej Eitriego, by zahaczyć mu palcami o kieszeń, pozwalając, by zaspany Pjakkur wspiął mu się na wysokość nadgarstka, nie mając nawet wyraźnie ochoty wspinać się dalej, musiał więc sam przenieść go sobie na ramię.

    Funi i Eitri z tematu


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.