Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    13.01.2000 – Kuchnia – S. Fenrisson & E. Soelberg

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    13.01.2000

    Dłonie mu drżały, gdy odpalał kolejnego papierosa – nie ze strachu (nie na widok dzieci stłoczonych pod obdrapaną ścianą, z nogami podciągniętymi pod samą brodę; bladej twarzy Villuma, wyławiającej go ze snu konwulsją nawracającej grozy; listu, który wsunął się przez szparę w oknie i zaległ na parapecie tak ciężko, jakby zapisane w środku słowa dodawały mu kilogramów), nie z zimna (styczeń posłusznie trzymał się za szybą, pozostawiając na niej groteskową mozaikę szronu; gruby koc wciąż zalegał na jego ramionach, gdy podnosił się z kanapy, na której zasnął poprzedniej nocy; miasto było zimne, lecz nie tym samym chłodem, który kładł się cierpką dropiatością na zesztywniałym karku), nie od alkoholu (nie pił poprzedniego wieczoru, choć przez skronie przegryzał się ten sam, pulsujący ból, od którego robiło mu się niedobrze; pochylił się rano nad umywalką, dociskając czoło do jej chłodnego brzegu i biorąc głęboki wdech, zanim nie odkręcił kranu, zmywając ślady odkrztuszonej plwociny z brzegów porcelanowej misy). Dłonie mu drżały, bo sobacze kły znów wydawały się zaciskać na zapadłym w trzewiach mostku, przeżuwać go w zaciśniętych zębach i odnajdywać językiem miejsce, w którym tkwiła cienka rysa po dawnym złamaniu – wyobrażał sobie, że gdyby przesunął palcem po kostnej rękojeści, odnalazłby charakterystyczne, szorstkie zgrubienie na podobieństwo uwypuklonej w skórze blizny, poczułby ten sam, fantomowy ból, który rwał go nad ranem w lewym boku, znów przesączając przez myśli strumień obawy, że krew przelała się przez nierówną, zbielałą spoinę, otwierając na nowo zagojoną ranę. Dygotał nie przez chłód, ale przez brak ciepła, a kiedy sięgał dłonią do klamki, przyszło mu na myśl, że nie powinien unosić wzroku – czerwień krzywego napisu wżęła się jednak w drewno zbyt wyraźnie, spływając pojedynczymi, cienkimi strugami farby w miejscach, gdzie ta nie zdążyła całkowicie zaschnąć.
    Był przyzwyczajony do obelg – tych, które szeptano o nim w trzeciej osobie, gdy wydawał się nie słuchać oraz tych, które wypluwano mu pod nogi, skondensowanych w flegmie sztubackiej drwiny i niesprawiedliwej agresji; płytko pod skronią wciąż poruszały się węże ojcowskich gróźb, przez lata niewysiedlone z rosochatego bluszczu świadomości, insekty dziecięcych szykan, płaskie i dojmujące słowa matki, jako jedyne wypowiedziane spokojnym tonem i jako jedyne zdolne wyprowadzić go z równowagi. Przez lata wmawiał sobie, że nie pamiętał – sposobu, w jaki śmiano się z przeciwnego krańca szatni, podtrzymując ciężar jego spojrzenia z kpiącą premedytacją, obawy przed wyciągnięciem dłoni, jakby sam dotyk miał zdradzić naturę jego sekretu, spojrzeń sięgających do rozciągniętej na boku blizny, gdy usiadł latem nad brzegiem Golddajávri bez zarzuconej na ramiona koszuli, jakby wszyscy dobrze wiedzieli, czyje zęby ją rozrysowały; słyszał wystarczająco dużo, by sądzić, że pogardliwe spojrzenia i zmierzłe epitety nie posiadały więcej wrażliwej tkanki, w którą mogłyby się wbić, tępiły się z zderzeniu z jego jaźnią i opadały pod stopy ze stukotem głuchego żalu, ginącego zaraz pod stukotem skórzanych zelówek. Myślał – naiwnie, zuchwale, bezczelnie – że po tylu latach cudze słowa nie mogły już go tknąć, napis tkwił tymczasem w drzwiach barwą czerwoną jak krew, a on stał nieruchomo w wąskim korytarzu klatki schodowej, pozwalając, by oczko papierosa rozgorzało złocistą źrenicą trwogi. Pies do uśpienia – pomyślał, że oznaczyli jego mieszkanie na podobieństwo spróchniałych drzew przeznaczonych do wycięcia, że nie powinien pozwolić się zastraszyć (dłonie nie drżały mu przecież ze strachu), choć znajomy ciężar lęku zatrzymał się płytko pod obojczykami, podchodząc do gardła kolejną falą mdłości.
    W ostatnim czasie słyszał o Wyzwolonych zbyt wiele – o plakatach, których nikt nie zrywał z budynków, brakiem reakcji wyrażając niemą zgodę na kolejne ataki, o napaściach w ciemnych zaułkach przedmieść, bezczynności Rady i opieszałej niechęci Kruczej Straży, o tym, co wydarzyło się na placu kupieckim, pozostawiając pusty cokół w miejscu cudzej obecności – nie pierwszej, którą zamierzano wyrugować z miasta, wciąż gniótł w sobie jednak sztubacką nadzieję, że nie był jedynie kolejną ofiarą. Oparł się o ramieniem o ścianę, po czym mimowolnie przeniósł wzrok na zamknięte drzwi do mieszkania Untamo, gdzie spod wąskiej szpary wypełzały karaczany słów, którymi się rozstali: narażasz nas na niebezpieczeństwo samym swoim istnieniem, Safir, w obliczu rozciągniętych nad wizjerem liter obciążających kotwicę dojmującej winy na samo dno mętnego sumienia. Jak mógł być dobrym człowiekiem, skoro żyła w nim bestia o drapieżnych instynktach, co miesiąc rozkrwawiająca pazurami błonę wrażliwego osierdzia, przegryzająca się zębami przez bliznę pomiędzy czwartym a piątym żebrem, stanowiąca dowód i piętno jego ostatecznego upadku?
    Poruszył się niespokojnie, w końcu odrywając skroń od chłodu zwilgotniałej ściany, od której odchodziły spłachcie zabrudzonego tynku, po czym rzucił papierosa na podłogę i złapał gwałtownie za klamkę, uginając ją z cichym trzaskiem, przedzierającym się protestem jęku przez zardzewiałe zawiasy. Zanurzył dłonie w kolejnych szufladach, wypuszczając spod języka cichy syk, gdy brzeg kuchennego noża rozciął płytką, krwawą szramę na opuszku kciuka, w końcu chwycił jednak za metalową szpachlę, wciąż brudną od zaschniętych, kolorowych fragmentów tapety, którą zdzierał w kuchni zeszłej zimy – owinął palce mocniej wokół krótkiego trzonu narzędzia, dociskając zraniony kciuk do nierównej powierzchni drewna, dopóki w palcu nie pojawiło się tępe, otrzeźwiające pulsowanie, a następnie ruszył z powrotem w kierunku drzwi, wciśniętych w zawiasy z trzaskiem głuchego impulsu. Pod giętką, metalową blachą farba schodziła powoli i niechętnie, odpryskując obeschłymi fragmentami pigmentu i skrząc się igłami drzazg, gdy tarł mocniej, nagle rozdrażniony własnym niepokojem – napis pozostawał tymczasem wciąż nachalnie wyraźny i oczywisty, spoglądający na niego karminem blednącej farby z urągliwym, drwiącym politowaniem.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Chciał być bardziej uważny – postanowienie noworoczne w swej prostocie okazało się jednak bardzo trudne do spełnienia i poległ w staraniach już w kilka dni po przekroczeniu magicznej liczby zwiastującej nowy rozdział w życiu. Był lekko rozczarowany, nieco zły, choć w gruncie rzeczy nie dostrzegł momentu, w którym pewne kwestie zaczęły rozmywać się tworząc tło dla zwyczajnych obowiązków. Zdawało mu się, że otworzył oczy po fakcie, kiedy zastały go już pierwsze objawy zbyt powierzchownego traktowania spraw niezwykle ważnych i takich, którym obiecał więcej refleksji. Fiksacje na Lauge i wydarzeniach rozgrywających się w Helligsted dyktowały mu codzienność, pętając w nowej manii neurotycznego przerzucania kolejnych akt i układania, ciągle na nowo, najlepszego planu postępowania, bo ujawnienie pozyskanych informacji nie było ani kwestią łatwą, ani tym bardziej przyjemną. Energia zebrana podczas licznych wyjazdów, którymi usiana była końcówka grudnia, wyczerpywała się niezwykle szybko, a i tak nie zwracał jeszcze uwagi na swój stan, który zamykał go w charakterystycznym milczeniu i sztywności podczas spotkań z osobami bliskimi. Znów zdarzało mu się unikać Ivara i zamykać się w pokoju, niechętnie oddawał czas po pracy na rzecz odpoczynku, wciąż ciągnąc następne sprawy, które w jego mniemaniu nagliły i nie mogły poczekać.
    Sprawa Wyzwolonych powinna bardziej go zajmować, podobnie jak atmosfera przytłaczającego milczenia i przyzwolenia pleniących się w szeregach Kruczej Straży. Czasami próbował sobie wmówić, że w tym momencie to nie jego walka, bo ledwo wiąże wątki tajemniczych morderstw i grasującego wśród ciemnych uliczek niebezpieczeństwa. Powolne zyskiwanie siły przez innego potwora okazywało się sprawą mniej ważną, choć powinno budzić kategoryczny sprzeciw. I to nie tak, że nie czuł się z tym źle. Krzywił się widząc kolejne plakaty czy podejmowane przez szaleńców inicjatywy. Myślał intensywnie nad tym, co tak naprawdę decydowało o wartościowaniu poszczególnych jednostek ludzkich. O ile bowiem łatwo było napiętnować wargów, huldry czy niksy, o tyle nikt nie próbował nawet podważać znaczenia wyroczni czy medium. Mógł w pewnym sensie uważać się za wygranego, a jednak dreszcz dyskomfortu rozciągał się wzdłuż kręgosłupa, gdy zaciskał usta, by nie powiedzieć nic kontrowersyjnego, stojącego w opozycji do rady. Miał zadatki na stanie się kością niezgody już w trakcie próby ujawnienia prawdy o Nørgaardzie, dlatego ważył każde działanie. Były jednak takie sytuacje, w których nie potrafił zachować spokoju i przypominał sobie, do czego potrafi prowadzić bierność – śmierć Villuma łyskała niczym haniebne trofeum ustawione w gablocie na samym widoku alei porażek. Martwiło go, że wkrótce nie będzie potrzeba tajemniczego mordercy, by ludzie ginęli z ulic. Może nie powinien patrzeć wyjątkowo katastroficznie na działania Wyzwolonych, ale od propagowania tak skrajnych haseł, niewiele dzieliło ludzi od kompletnego zezwierzęcenia i braku zahamowań. Midgard się zmieniał, świat się zmieniał i obrany kierunek nie napawał go optymizmem, przywodził raczej na myśl bezwładny lot, którego ostatecznym zakończeniem była zupełna destrukcja.
    Gdy wspinał się po kolejnych schodach prowadzących ku mieszkaniu Fenrissona, nie mógł zdawać sobie sprawy, z czym przyjdzie mu się zmierzyć i że kolejny raz złapie się na tym jak bardzo niesłowny okazywał się w niektórych kwestiach. Lubił się obwiniać, miał we krwi zrzucanie na własne barki odpowiedzialności za każde najmniejsze wydarzenie, które dotykało jego przyjaciół i mógł mieć na nie jakikolwiek wpływ. Gdy zadarł głowę ku drzwiom wejściowym, zamarł, zaciskając palce kurczowo na barierce. Najpierw dostrzegł skuloną męską postać, następnie krwawy ślad nad jego głową. Pierwsza myśl okazała się najbardziej makabryczna, nakazująca domniemywać, że to wcale nie farba, a faktycznie posoka. Dopiero, gdy odważył się na przestąpienie kolejnych stopni zdał sobie sprawę, że barwa diametralnie się różniła, a odgłos skrobania po odrzwiach i łuszczące się drobiny, które bezwładnie opadały na posadzkę klatki schodowej, uzmysłowiły mu co tak naprawdę zaszło. Zagryzł mocno wargę, rozczytanie hasła nie stanowiło problemu, nawet jeśli Safír co jakiś czas zasłaniał mu pole widzenia w rozgorączkowaniu usuwając dowody zbrodni.
    Nie powinien. Nie powinien tego ruszać, nawet jeśli obelga przeszywała go i powodowała przestrach. Dowody w takich momentach były najważniejsze – złapał się na typowym zawodowym sznycie zachowania, nakrywając na moment kipiącą złość pozorem opanowania. Nie trwało to jednak wyjątkowo długo i gdy zatrzymał się za plecami przyjaciela, złapał go za prawe ramię.
    Skurwysyny — zazgrzytał zębami i pociągnął Fenrissona ku sobie, uniemożliwiając dalsze skrobanie i zadzieranie struktury drzwi. — Zostaw to, Saf — nakazał, zaciskając drugą dłoń w pięść. Szczęka drgała mu pod cienką powłoką skóry. — Pierdolone skurwysyny. Nic ci nie jest? Kiedy? Zrobili coś jeszcze? Widziałeś kogoś? Próbowali się włamać? Może byli jacyś świadkowie? Pytałeś sąsiadów? — Może powinien być bardziej wyrozumiały, może powinien najpierw jakoś podnieść mężczyznę na duchu, był jednak w tym niezwykle kiepski, gdy logikę przysłaniała złość i narastająca frustracja. Grad pytań wysuwał się zwinnie spomiędzy dopiero co rozluźnionych warg. Wbijał spojrzenie w smugi uczynione czerwienią, w napis wyraźnie już zaschły, więc popełniony jakiś czas temu. Nacisnął mocniej palcami na materiał Fenrissonowego ubrania, odsunął go jeszcze bardziej, by mieć pewność, że nie spróbuje sięgnąć szpachlą w kierunku dowodu zbrodni. Był zdeterminowany i chętny podjąć radykalne działanie. — Daj mi tę szpachlę, proszę — złagodniał nieco, lecz wciąż nie dawał za wygraną.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Ciało pamiętało więcej, niż pamiętał umysł – w myślach wspomnienia gubiły się i plątały, wiązały w ciasne supły, których nie potrafił rozplątać z powrotem we fragmenty własnej świadomości, podszytej cienką fastrygą nieoświetlonej przestrzeni, gdzie ukrywał się jego żal. Sięgał nieświadomie dłonią ku własnej skroni, wyczuwając pod opuszkami półksiężyc wypukłej rysy, która znaczyła jego czoło wyblakłą blizną tuż przy linii włosów, choć nie przypominał sobie tego bólu, nie potrafił określić, czy spadł wtedy z kuchennego stołka czy ojciec pchnął go w drzwiach tak mocno, że rozbił czoło o drewnianą framugę; wieczorami przyglądał się nierównej spoinie na lewym boku, znaczącej ślad zębów pomiędzy czwartym a piątym żebrem, noc, która zamknęła się nad nim srebrną egidą pełnego księżyca, mętniała jednak w ciemną pecynę, jakby ktoś zamoczył jego wspomnienia w ciepłej wodzie, a potem przesunął po nich brzegiem dłoni, aż roztarły się na podobieństwo mokrego atramentu – dlaczego szedł po ciemku przez wilczą knieję? Co powiedział, gdy Eitri pochylił się nad nim, zasklepiając ranę paliatywnym zaklęciem? W przeddzień kolejnej pełni wydawało mu się, że cały ciężar, który do tej pory kładł się pośród włókien jego mięśni, przesączał się na powierzchnię, broczył spod cienkiej skóry i pulsował bólem, którego genezy nie potrafił sobie przypomnieć – sięgał głęboko w rozwartą paszczę własnego ciała, im bardziej rozpaczliwie próbował jednak wyłowić choć jedną pamiątkę przeszłości, by przypiąć ją do jaźni zaostrzoną pinezką, tym głębsza rosła w nim frustracja, że wszystko przepływało mu przez palce, ginęło zapisane w liniach papilarnych lub grzęzło pod paznokciami uciążliwym dyskomfortem. Był zmęczony dolegliwościami własnego umysłu i był zmęczony dolegliwościami własnego ciała, które napinało się w podświadomym oczekiwaniu na ból, znajomy trzask łamanych kości, ucisk kłów wyżynających się z wilgotnego miąższu dziąseł – był wilkiem, jak sądził, nawet gdy jego twarz pozostawała ludzka, a tęczówki lśniły znajomym, butelkowym odcieniem zieleni, z tą różnicą, że wilcza sierść stroszyła się na zewnątrz, a jego wydawała się porastać skórę od środka, uwierać stłoczone w trzewiach narządy i drapać w gardle ponurym, zmierzłym przypomnieniem tego, kim był naprawdę; psem, którego należało uśpić.
    Metalowa płoza szpachli zgrzytała o zastygłą farbę, zeskrobując z drzwi pojedyncze drzazgi, czerwone iskry, które raniły go w dłonie i odskakiwały nerwowo na podłogę, zbierając się odłamkami drewna we włochatej sierści wycieraczki. Napis wciąż uparcie broczył jednak jego świadomość, podsuwał groźby, jakimi zwykł straszyć go ojciec, którego ogromne, szorstkie dłonie potrafiły jednym ruchem skręcić zwierzęcy kark, a ogromne, szorstkie sumienie jednym ruchem zanurzyć niechciany miot w zimnej gardzieli zatoki; matka nazwała go Pieskiem, a Fenris śmiał się swym ponurym, niskim barytonem, może ciebie też powinienem utopić, żartował, choć jego głos brzmiał zbyt poważnie, by słowa nie przetoczyły się paraliżującym lękiem przez rachityczne, chłopięce ciało, niezdolne oprzeć się sile dorosłego mężczyzny, byłoby o jednego kundla mniej. Im mocniej tarł, tym głębiej słowa wżynały się w jego jaźń, tym wyraźniejszy ślad pozostawiały na sercu, kolejną rysę w miejscu, gdzie znajdowała się dotąd biel zgrubiałej blizny – zaaferowany zdzieraniem barwnej powłoki z szorstkiej powierzchni drewna, nie zauważył, kiedy Eitri stanął za jego plecami i dopiero nagły ucisk jego dłoni, zaciskającej się mocno na kościstym ramieniu, wyrwał go z powrotem na powierzchnię rzeczywistości; szarpnął się nerwowym odruchem, jakby zesztywniałe mięśnie oczekiwały tylko tego rodzaju dotyku, który pozostawia po sobie krwawy ślad, lecz natrafiając na błękitne spojrzenie przyjaciela, rysy jego twarzy wyraźnie złagodniały, choć płytko pod mielizną fizjonomii wciąż prześwitywał żal i wcześniejsze rozdrażnienie. Przytłoczony salwą pytań, cofnął się o krok, choć jakby z wahaniem, wciąż zaciskając palce kurczowo na drewnianym trzonie szpachli i pozwalając, by krew ze zranionego kciuka spływała powoli po drewnie, pozostawiając dropiatość niewielkich, karminowych plam na zakurzonych deskach podłogi.
    Nie, nie wiem… nie wiem, dopiero wróciłem – odparł w końcu, rozcierając skroń nerwowym ruchem dłoni, zatrzymując wzrok na wyszczerbionym napisie, wciąż widocznym, wciąż odznaczającym się jaskrawym odcieniem czerwieni na brązowej powierzchni drewna. Nie zamierzał mówić nikomu o tym, co się wydarzyło, podobnie jak trzymał pod językiem wszystkie poprzednie afronty – zmierzłe obelgi, które rzucano mu przez ramię, krople plwociny rozpływające się pod podeszwami butów, pięści odnajdujące miękką skórę pod żebrami, gdzie rozlewały się kałuże siniaków, zmieniających kolor jak zachodzące niebo, strupy, które goiły się niechętnie i powoli, pozostawiając plamę pąsowego śladu nawet wówczas, gdy zaciskał w dłoni wilczy medalion, pulsujący ciepłem jego własnego ciała w taki sposób, jakby mu je odbierał, odsączając krew z powrotem do lewej komory serca; całe życie nakrywał własny ból ciepłym uśmiechem, bagatelizował ślady, jakie upokorzenie pozostawiało na wierzchniej warstwie świadomości, tym razem coś w jego wnętrzu skrobało jednak usilnie o mostek, rozpierało kostne kraty żeber, próbując rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz. – Nie chcę dłużej na to patrzeć. Słyszałem wystarczająco dużo ich aforyzmów, by mieć kolejny wypisany na drzwiach do własnego mieszkania. – wysunął ramię z ucisku palców, wpadając prawym barkiem na ścianę i spoglądając na Eitriego z wyraźną urazą, zmęczonym rozdrażnieniem, które rozrysowało się w zielonych pierścieniach tęczówek i przesiąkło przez jego twarz, wylewając się zbolałym grymasem, którego nie potrafił dłużej utrzymać za tarczą surowej powagi. – Odsuń się – westchnął, unosząc brodę i zwieszając ciężar spojrzenia na twarzy przyjaciela, który stanął pomiędzy nim, a drzwiami w ciasnym, słabo oświetlonym korytarzu.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Był za niego odpowiedzialny.
    Bardzo często powtarzał te słowa jak mantrę przypominając sobie zimny, listopadowy wieczór, podczas którego wyrwał przyjaciela z objęć śmierci. Ktoś mógłby stwierdzić, że wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę, wywlekając wrak ciała z gęstwiny przylegającego do miasta lasu. Nie zdawał sobie wtedy sprawy, jak wiele trudności spotka następnie Fenrissona, gdy przelana w jego krew klątwa będzie naznaczać każdą kolejną pełnię wilczym szałem. Nigdy wcześniej nie myślał wiele o wargach, spychając ich obecność gdzieś poza ramy zainteresowań, usprawiedliwiając się własnymi obowiązkami i oddając sprawę ich istnienia w ręce łowców. Nigdy też nie miał styczności z żadnym bezpośrednio, lub nawet w opowieściach najbliższych, dlatego kwestie niesprawiedliwości, których doświadczały zwłaszcza osobniki mało inwazyjne i nie szukające zwady okrywał słodką, młodzieńczą ignorancją. Mógł sobie teraz wyrzucać, że tak mało się starał, lecz wiedział, że sprawa Safíra była dopiero przyczynkiem do poczynienia prawdziwej, głębokiej refleksji – żałował jedynie, że nastąpiła ona właśnie jego kosztem. Nigdy nie chciał podobnego losu dla bliskiej mu osoby i jedynym, co mógł obecnie robić, to czuć się odpowiedzialnym za to, by tamten mógł wieść w magicznej społeczności względnie normalne życie. Przerażała go wizja prześladowań, od których na krótki moment ludność niby to odetchnęła, odpychając przestarzałe gleipnirowe prawidła, obecne nastroje niweczyły postęp i cofały ich do mrocznych czasów bezwzględnej eksterminacji, a na taką nie potrafił się zgodzić.  
    Czasami, gdy nachodziły go złe myśli, zastanawiał się, czy Safír żałował. Czy miał mu za złe heroizm kiełkujący w okowach zimy i determinację, z którą chwytał jego duszę i próbował na powrót przyszyć do wątłego ciała, gasnącego z każdą chwilą coraz wyraźniej. Przyjaciel mówił mu przecież wtedy, że nie ma siły, że nie da rady, a brak nadziei przelewał mu się przez palce, gdy zarzucał bezwładne ramię przez pochylony kark i gdy wreszcie chwytał go pewniej, by zanieść do szpitala. Robił to wyraźnie wbrew boskim zamysłom; sprzeniewierzył się pradawnej zasadzie, że wygrać może jedynie ten najsilniejszy, a dla słabego przeznaczona jest klęska. Wyniósł go na własnych barkach, ofiarowując iskrę tlącą się we własnym ciele i przeświadczenie, że nie jest to jeszcze ostateczny koniec.
    Rozpacz przysłaniała determinacja i potrzeba działania. Nie pamiętał już prawie podróży do placówki medycznej, każdy krok stawiał automatycznie podążając dobrze znaną sobie drogą. Jasne żarówki sterylnej poczekalni i przerażenie w oczach dyżurujących pielęgniarek – tyle jeszcze był w stanie wychwycić, bo nagła fala różnorodnych bodźców była przyjemną odmianą od monotonii posrebrzanej księżycem nocy i ciszy przylepiającej się do ułożonych w łuk pleców. Zostawił go później w wyznaczonym miejscu, zdawkowe wyjaśnienie spłynęło po zdrętwiałym języku i wciąż zdawało mu się, że nie czuje nic. Siedział długo na poczekalni, zatopiony w milczeniu, z plastikowym kubkiem wypełnionym niesmaczną wodą i nie potrafił wrócić do domu, choć mięśnie powoli zaczynały mu drżeć z bezsilności i wycieńczenia. Wypędzili go groźbą, że jeśli nie zadba o siebie, nie udzielą mu żadnych informacji i chyba jedynie to zmusiło go do opuszczenia szpitala. Nigdy wcześniej nie czuł tak wielkiego przerażenia, z którym zderzył się wracając do mieszkania. Nie potrafił wyjaśnić nic Signe, której zdezorientowane oczy ogarniały w pośpiechu jego zmarnowaną sylwetkę wlekącą się do domu zdecydowanie zbyt późno. Płakał długo choć bezgłośnie pod strugami gorącej wody. Za oknem wstawał świt.
    Dziś bardziej niż zwykle czuł ciężar swoich decyzji, a jednak nie żałował. Nie potrafiłby wybrać inaczej.
    Nie — wyrzucił, wpierw wysłuchując wyjaśnienia, następnie burząc się na rozpaczliwą próbę dalszego tarcia po drzwiach metalową szpachlą. — W ten sposób tylko będą dalej bezkarni i będą sądzili, że potrafią skutecznie zastraszać — wyjaśnił bez krztyny czułości w głosie, rzeczowo podchodząc do tematu zgłoszenia całej sprawy na komendę. Wepchnął się jeszcze bardziej, zagradzając drogę dla zdeterminowanej, przyjacielskiej ręki. — Safír, wiesz, że nie dam tak łatwo za wygraną — potrafił być uparty i raczej średnio działały na niego zarówno prośby jak i groźby. Rozumiał dyskomfort Fenrissona: purpura farby raziła po oczach, wybijała się na tle masywu drzwi i pozostawała doskonale widoczna dla przechodzących sąsiadów. Upokorzenie. O to im chodziło. Zastraszenie. Wywołanie poczucia bezsilności. Mógł wymieniać w nieskończoność. Nienawiść wylewała się z każdego pociągnięcia pigmentem i brzydził się owym napisem tak samo bardzo jak jego towarzysz. Podobnie jak on, wolałby nie patrzeć na wybrzuszenia liter, jednak ten jeden raz nie mógł złagodzić bólu Safíra w obawie przed jeszcze gorszym następstwem pochopnego działania. — Zostaw to. Krwawisz — zauważył nagle, że ściekająca po palcach struga łudząco przypominająca kolorem farbę, nie jest nią w rzeczywistości. — Daj sobie pomóc. — Wtedy też Safír wyszarpał się z jego uścisku, wyraźnie oburzony. — Paskudnie rozorałeś ten palec i jeśli go nie opatrzymy w tradycyjny sposób, to z moimi zdolnościami grozi ci amputacja — wydukał jeszcze, siląc się na żart, choć wcale nie było mu do śmiechu. Lewą ręką zaczął wodzić po drzwiach w poszukiwaniu klamki, by uchylić je w porę przed kolejnym dźgnięciem szpachli. Z powstałego pęknięcia dotarł do jego nozdrzy charakterystyczny zapach, który zalegał w mieszkaniu zawsze wtedy, kiedy jego właściciela nie było przez pół dnia. Chciał jakoś wepchnąć tam przyjaciela, licząc, że gdy ochłonie, wyperswaduje mu próbę zatarcia dowodów i namówi do działania według planu, który sam zaczynał układać w głowie. Nie zamierzał milczeć, nie zamierzał też przejmować się niechętnymi spojrzeniami kolegów, gdy weźmie się za rozgrzebywanie sprawy dość wprawnie ignorowanej przez funkcjonariuszy.
    Starł błękit własnego spojrzenia z zielonymi talarami drgającymi naprzeciw.
    Był za niego odpowiedzialny.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Żałował, że spośród wszystkich wspomnień, które z taką łatwością wyślizgiwały mu się spod skroni, to jedno było w nich zaklinowane zbyt ciasno, by mógł kiedykolwiek pozbyć się go w zupełności, bo nawet przetarte i roztworzone wciąż rzucało na jego życie blady cień zapisanej w żyłach przestrogi – obawiał się zwierzęcia, które zamieszkało w jego piersi, wydrapując swe inicjały na gładkiej powierzchni żeber i przeżuwając skobel mostka, jakby swym natarczywym uporem próbowało wygryźć się z kajdan, jakie nakładało na nie ludzkie ciało; wydawało mu się, że sobacze zmysły musiały już dawno zwęszyć ukrytą w nim słabość, wetknąć w nią nos jak w plamę krwi pozostawioną wśród wiechliny i jej śladem podążyć wzdłuż arterii do tkanki serca, dygocącej płochliwie pośród trzewi. Niezależnie od tego, jak uparcie nie próbowałby się przekonywać, że obłaskawił bestię, która pozostawiła odcisk swych kłów głęboko w jego ciele, pod krągłym obliczem księżyca był jedynie zającem uwięzionym w ciele wilka, ofiarą, która musiała w końcu ułożyć łeb pod szczękami i pozwolić, by te zacisnęły się wokół pętli karku – wiele razy wydawało mu się, że w ten sposób poddać byłoby się istotnie łatwiej, pozwolić, by zamieszkałe w nim przekleństwo pożarło go kęs po kęsie, aż do ostatniej, rozkruszonej pomiędzy zębami chrząstki, grzęznącej uciskiem w jamie przełyku. Przed snem wielokrotnie wgłębiał się we własną śmierć na nasiąkłym krwią mchu i zamykał oczy, próbując wyobrazić sobie, że zamiast spękanego sufitu wisiało nad nim atramentowe niebo z gwiazdami w kolorze bladoniebieskim, tym samym, przez pryzmat którego spoglądał na niego Eitri, lecz powielonym na złożonej matrycy nocnych konstelacji – obawiał się myśli, które winiły go za tamten wieczór, myśli pełne żalu, że zmusił go do przeżywania wciąż na nowo tego samego bólu, myśli pełne strachu, bo w koszmarach zbyt często widział jego twarz, rozkurczoną przerażeniem na widok wilczych kłów, topiących swój instynkt we wrażliwej tkance mięśnia.
    Odnosił ciążące wrażenie, że wygryzione w ciele przekleństwo zatruwało jego emocje, sprawiając, że te marszczyły się na brzegach jak przejrzałe owoce, naciskały na wiązki napiętych nerwów i pozostawiały po sobie podrażnioną czerwień infekcji, którą musiał siłą uciskać palcami, dopóki nie wypłynęły spod niej wszystkie łzy, na jakie pozwalał sobie jedynie w samotności – przerażała go zawodność własnej pamięci, zaklęsłości, w których przepadały szczątki jego wspomnień i świadomość, że eliksir pozostawał jedynym, co utrzymywało go przy zmysłach, a on zbyt łatwo gubił go w pamięci; ostatnia przemiana podchodziła mu do gardła przebłyskami wyrwanej spod skroni świadomości, wsuwała się za źrenice kliszami wydarzeń, jakich nigdy nie doświadczył, on tymczasem nienawidził się za to, że trzymał za napiętą smycz swego serca coraz słabiej, marząc o tym, by nareszcie rozluźnić ucisk dłoni. Spychał swe pragnienia coraz głębiej w ciemny kąt podświadomości, zamiatał je pod ciężki dywan rozsądku i odwracał wzrok, jakby obawiał się, że ktoś mógłby zajrzeć przez jego źrenice jak przez przyłożoną do twarzy lornetkę i zauważyć, że nie miał tak pięknego wnętrza, jak przewidywano, bo obrastały go chwasty i bodiaki własnych emocji, rozpierzchłych po klatce piersiowej bez celu i przyczyny.
    Dalej będą bezkarni – powtórzył, a jego głos wydawał się cierpki i przytłumiony, choć spojrzenie wciąż miał jasne, zwieszone na twarzy przyjaciela z nienaturalnie udręczonym opanowaniem. – Niezależnie do tego, czy napis zostanie na drzwiach. Dobrze wiesz, że Krucza Straż pozostaje bierna wobec tego, co dzieje się na ulicach, nikt nie reaguje, dopóki nie leje się krew, a wtedy zazwyczaj jest już za późno. Słyszałeś, co wydarzyło się w grudniu na placu kupieckim, jeżeli sytuacja się nie zmieni, Arvidsson nie będzie jedynym, który straci głowę. – wyszedł mu naprzeciw podobną, upartą determinacją, nieświadomie zaciskając palce mocniej na ostrej krawędzi szpachli. Nie chciał się nim kłócić i nie potrafił winić go za to, co miało miejsce w Midgardzie, czerwień napisu wżęła się jednak zbyt głęboko w jego świadomość, pozostawiając na niej cień otwartej rany, szramę, przez którą wyciekała zebrana miesiącami bezsilność, frustracja i niewydolny opór, z jakim stawał naprzeciw świata, który nigdy nie chciał ugościć go w swoich ramionach, który na podobieństwo ojca odpychał go od swojej piersi, zrażony wyrazem dziecięcej czułości – jeżeli nie zdołał obronić samego siebie, jak mógł łudzić się, że dzieci, za które był odpowiedzialny, mogłyby kiedykolwiek czuć się przy nim bezpieczne?
    Co? – przerwał z autentycznym zdziwieniem, dopiero teraz osuwając wzrok w dół na własną dłoń i smugę przepływającej pomiędzy palcami krwi, która skapywała na betonową podłogę, nakropioną cętkami metalicznie połyskującej czerwieni; zmarszczył brwi, z trudem rejestrując żart Eitriego i z wyraźnym zniechęceniem pozwalając, by ten pchnął go przez próg własnego mieszkania. – Posłuchaj… – zaczął jeszcze, nie wiedział jednak, jak dokończyć i urwane zdanie zawisło w powietrzu, uwięzione za drzwiami, które trzasnęły cicho, wgryzając się w metalowy zamek; puścił w międzyczasie nadgryzioną rdzą szpachlę, która upadła na kuchenne linoleum z cichym stukotem, rozpryskującym się na drewnianych deskach pojedynczymi kroplami krwi, po czym odwrócił dłoń śródręczem ku górze, jakby nie wierzył we własny ból i musiał przyjrzeć się miejscu, z którego rezonował – bliskość pełni zwykła wyprowadzać go z równowagi i podtapiać umysł stuporem grząskim jak obtaczająca umysł pajęczyna. Milczał dłuższą chwilę, przechodząc powolnym krokiem przez pomieszczenie, by oprzeć lędźwie o brzeg kuchennego blatu, choć uniósł jednocześnie zieleń spojrzenia, ścierając ją z błękitem tęczówek Eitriego, nie potrafił jednak wyrzucić spod powiek czerwieni zaschniętego na drzwiach napisu. – Myślę czasem, że to nie jest ciężar dla kogoś takiego jak ja – odparł przycichłym, wyraźnie zmienionym głosem, odginając lekko głowę, by sięgnąć wzrokiem przez okno na opustoszałą wstęgę ulicy. – Jestem na to za słaby.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Pierdolę to. — Jadowite ukąszenie przekleństwa skwitowało kondycję funkcjonariuszy i ich przyzwyczajenia. Miał dość. Miał dość bierności towarzyszy, dość bierności ludzi i dość bierności pęczniejącej we własnym sercu. Nie chciał więcej zasypiać i budzić się w takim stanie. Bardzo dużo czasu zmarnował, bardzo dużo czasu poświęcił na tonięcie we własnych myślach i użalaniu się nad swoim losem i ułomnością. Zmiękł. Był mniej zdecydowany niż za czasów szkolnych, niż za czasów studiów, kiedy jeszcze jakieś resztki determinacji i wściekłości napędzającej kolejne czyny wyparowały na rzecz ułożonego postępowania według ogólnie przyjętych zasad. Miał być posłuszny i dobrze wypełniać polecenia, tyle że powoli zaczynał dostrzegać ich niewystarczalność. Były słabo nakreślone, dotykały materii jedynie po wierzchu, nie starały się nawet, by wygryźć sobie drogę do epicentrum, do rdzenia, którego zniszczenie było jedynym gwarantem sukcesu. Mdliło go na samą myśl o kolejnych miesiącach w zawieszeniu. Nie mieli na to czasu; ani przeciętni mieszkańcy, ani ci naznaczeni “innością”, której zaakceptować nie potrafiło coraz szersze grono galdrów. Inność. Zaciskał kurczowo dłonie, raz po raz czując, jak wstępuje w nie przykurcz. Gęsta ślina zalegała mu gulą w gardle i nie potrafił powstrzymać kipiącej wściekłości. Nie na zachowanie przyjaciela i na jego słowa, których nie próbował w tym momencie nawet zrozumieć, ale na to, że w ogóle dochodziło do podobnych sytuacji. Że ktokolwiek miał czelność, by w biały dzień przychodzić na klatkę obcej kamienicy i wymalowywać na cudzych drzwiach obelgi. Nie starali się nawet ukrywać, nie próbowali stwarzać pozorów, zachęcając do jawnej nagonki. Jeśli zetrą teraz napis, pokażą tylko tyle, że znów zginają kark przed ich postępowaniem. Chciał wierzyć, że jego starania mają sens i że przyczynią się w jakikolwiek sposób do ukrócenia procederu. Owszem, na pierwszy rzut oka było to naprawdę niewiele, choć jego dziadek zawsze lubił powtarzać, że bycie obojętnym w sprawach najmniejszych, sprawiało, że ignorowanie tych bardziej poważnych stawało się łatwiejsze. Nie zamierzał poddawać się powolnej degradacji, mimochodem przesączającej się w szeregi Kruków.
    Chciał działać, chciał robić więcej, chciał podejmować się rzeczy zakrawających o szaleństwo, byle udowodnić sobie i innym, że jedynie tak można wprowadzić jakąkolwiek zmianę i pchać do przodu sprawy, które od miesięcy stały w miejscu. Angażował się przez ostatnie tygodnie coraz chętniej, na próżno było szukać w nim powściągliwości i pragnienia snucia usprawiedliwień, jak wtedy, listopadowego popołudnia, gdy Safír próbował wytknąć im opieszałość. Ostatkiem jeszcze próbował się bronić, nie chciał widzieć własnych grzechów, lecz ostatecznie czara goryczy się przelała.
    Gdy wpychał przyjaciela do mieszkania, trzęsły mu się ręce. Był rozdygotany od wewnętrznej złości i miał ochotę krzyczeć, dlatego wybrał trudne do zniesienia milczenie, byle nie zaognić niepotrzebnie sytuacji, w której Fenrisson i tak dość kiepsko się trzymał. Przeszli do kuchni. Omiótł ją wzrokiem, spojrzał jeszcze raz na sylwetkę przyjaciela i zaczął gorączkowo przetrząsać pobliskie szafki w poszukiwaniu apteczki. Robił to starannie, nie oglądając się za siebie. Nie chciał patrzeć na to, co tamten robi, nie chciał pokazywać mu, że na twarz wystąpił rumieniec wysiłku i że zaciska uporczywie zęby, które zgrzytają boleśnie ocierając się o siebie. Zawiasy jęczały, raz po raz, gdy otwierał kredens wypełniony kubkami i naczyniami. Wodził wzrokiem po popękanej ceramice, po poszczerbionych rantach filiżanek, po drobnych pyłkach zalegających na półkach. Nie zapytał, gdzie powinien szukać by ułatwić sobie zadanie. Skupiał się tylko na sukcesywnym przetrząsaniu mebli, zadaniowo, z ogromną precyzją, byle emocje nie dochodziły do głosu. Bał się ich i bał się tego, że przesadzi, kiedy zacznie wylewać swoje żale zupełnie niepotrzebnie, nie na miejscu. Nie teraz i nie tutaj.
    Wreszcie znalazł niewielkie pudełko i gdy je otworzył, dostrzegł biel bandażów, czystej gazy i buteleczkę z płynem odkażającym. Ustawił zdobycz na stole i wypakował potrzebne rzeczy, poszukując na końcu nożyczek.
    Podszedł wreszcie do Safíra i chwycił jego dłoń bez ostrzeżenia. Zmarszczył brwi widząc, że rana wciąż broczy żywą krwią, jedynie przy brzegach skrzepłą w ciemniejsze skrawki ściągające skórę. Namoczył gazę specyfikiem i przyłożył do ciała. Pomieszczenie wypełniło się nieprzyjemnym, gryzącym w nozdrza alkoholowym zapachem. Nadal nie mówił nic, oczyszczając miejsce zranienia, uniósł twarz dopiero w momencie, kiedy Fenrisson przemówił do niego pełnym niepewności głosem. Zaraz jednak opuścił oczy i zagryzł dolną wargę. Trzymana między palcami gaza nabrała różowego zabarwienia. Rzucił ją na kuchenny blat i przygotował kolejny kawałek. Powtórzył czynność. Schemat, najważniejszy  jest schemat. Nie zastanawiać się wiele i nie pozwolić, by bezsilność dopadła i ciebie. Okrył wreszcie rozoraną tkankę nową warstwą gazika i chwycił za bandaż, by zabezpieczyć ranę. Westchnął. Ile razy sam czuł się zbyt słabym, by udźwignąć piętno bycia medium? Ile raz wyrzucał bogom, że to nie błogosławieństwo a przekleństwo, którym próbowali go zmiażdżyć? Nie odezwał się jednak na ten temat, nie chciał wtłaczać w jego głowę własnych rozterek.
    Gadasz głupoty, wiesz? — bąknął niezadowolony, uciekając przed wysłuchanymi wątpliwościami i znów pojawiającym się przestrachem, że wszystko to jest jego winą. Równa wstęga bieli owijała się wokół kciuka i śródręcza, sukcesywnie tamując dalsze krwawienie. Przeciął wreszcie materiał i uczynił misterną kokardkę zabezpieczającą całość przed zsunięciem się z dłoni. Potem, jakby nigdy nic, przystąpił do zbierania przedmiotów ze stołu, nie kontynuował myśli. Po zatrzaśnięciu drzwiczek, zdjął z ramion płaszcz i przerzucił przez krzesło. Oparł dłonie o blat i nachylił się nad nim. — Rozumiem, że cię to przytłacza. Dlatego nie chcę — zrobił pauzę i zdecydował się, żeby jednak na niego spojrzeć — dlatego nie chcę cię z tym zostawiać samego. Wszystko załatwię, podpiszesz się tylko pod papierami. Co? Saf. Ja naprawdę nie będę patrzył na to, jak próbują cię wykończyć i wtłoczyć ci w głowę poczucie winy.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Coraz trudniej było mu przełykać własne emocje, bo te stawały mu pod grdyką i cofały się w mdłościach na język; ściągał je w dół gardła mimo wszystko, a potem dygotał, odpalając kolejnego papierosa i udawał, że nie czuł, jak łzy ciekły mu po twarzy, kiedy wznosił ją pod strumień gorącej wody. Wydawało mu się, że dorastając w cieniu Fenrisa, nauczył się chować własny strach dostatecznie głęboko, by nie musieć już nigdy dociskać go palcami pomiędzy pręty żeber, ostatnio niepokój coraz częściej zakradał się jednak na mieliznę świadomości, a on czuł się, jakby ukrywał w piersi zwierzę, które próbowało rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz, szarpiąc za skręcone pnącza tętnic i przeżuwając w zębach skobel mostka, rwącego fantomowym bólem w miejscu dawnego złamania – budził się nad ranem, dławiąc się własnym krzykiem, ugrzęzłym w cieśninie zawężonego gardła, z koszulą lepiącą się potem do zesztywniałych barków i dłonią odruchowo sięgającą pod pościel, by docisnąć palce do lewego boku, gdzie spodziewał się natrafić na wilgoć świeżej rany, a potem oddychał ciężko, bo w sierocińcu mógł być tylko pogodny i opanowany, wierzyć we własne słowa i spoglądać na horyzont tak, jak robił to jako dziecko, ze szczerą nadzieją, że wyznaczał granicę świata, który był piękniejszy, sprawiedliwszy i bardziej wyrozumiały niż ten obecny; tym razem spoglądał w dal przede wszystkim z żalem, bo żaden widnokrąg nie odgrodziłby go od przekleństwa, które nosił w sercu. Nie potrafił dłużej odwracać wzroku od plakatów, których lżące nadruki migotały mu pod powiekami, gdy zamykał oczy, nie potrafił przekonywać się, że nie obawiał się szorstkich dłoni, które trzymały jego tajemnicę, nie potrafił udawać, że kiedy wracał do domu późnymi wieczorami, nie podążał za nim więcej niż jeden cień; którejś nocy był pewien, że cudze kroki przyśpieszały za jego plecami i kiedy wbiegł na klatkę schodową, gardło miał ściśnięte łzami i a serce posiniaczone od obijania się o kraty żeber – mógł być dorosłym mężczyzną z własnym sumieniem, z poważną pracą, z pierwszym w życiu garniturem wciąż zawieszonym w szafie, ale w takich chwilach był dla nich tylko ofiarą.
    Podświadomie spodziewał się chyba, że Eitri będzie się z nim kłócił, że spróbuje udowodnić, jak wiele Krucza Straż uczyniła dla ludzi takich jak on, że wskaże mu miejsce na własnym ciele, w którym się mylił i znów pogrzebie jego słowa w trumnie surowej defensywy, tym razem przekleństwo nie było jednak skierowane ku niemu, bo trzymali je wspólnie za jedną rękojeść – przez chwilę pomyślał, że powinien był powiedzieć mu o tym dużo wcześniej, nie ukrywać każdej oblegi, każdej groźby, każdej dłoni zaciśniętej w pięść, jakby wciąż wstydził się podobnej słabości, bo wolał nieść pomoc niż ją otrzymywać, a ciało uwłaczało mu zbyt często, by potrafił sobie przebaczyć, nie powracając myślami pod topór ojcowskiej pięści; nigdy nie był tak silny jak Ragnar ani tak bystry jak Abigel, więc zamiast stać się którymkolwiek z nich, stał się tylko sobą, a to nigdy nie było wystarczająco – nie, kiedy zerkał na swoje oblicze w lustrze i nie, kiedy zerkał na nie ktoś inny. Nie potrafił zrozumieć determinacji, z jaką przyjaciel nieustannie próbował go chronić, sposobu, w jaki jego twarz zawsze ściągała się w surowym grymasie, który, jak sobie wyobrażał, wyćwiczyły w nim lata pracy w straży, lecz który w jego obecności wydawał się leżeć wygodniej pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, niż gdyby naciągał go na wargi siłą; przyglądał się wnętrzu własnej dłoni, którą rozcinała głęboka, czerwona pręga, jakby obserwowanie broczącego przez skórę pulsu w jakiś sposób ściągało wszystkie jego myśli do jednego miejsca i nie zauważył neurotycznego pośpiechu, z jakim Eitri przeszukiwał kuchnię, dopóki drzwi jednej z szafek nie zastukotały głośno o zawias. Uniósł głowę, chcąc wstać, by mu pomóc, ale gdy tylko oderwał lędźwie od brzegu stołu, zrobiło mu się słabo, więc znów przeniósł ciężar ciała na pięty, pochylając przy tym ostrożnie głowę.
    Jest w szufladzie po prawej… – zaczął, ale w tym samym momencie przyjaciel chwycił za uchwyt, wysuwając ją spod blatu i wyjmując niewielkie, czerwone pudełko –  wbrew woli poczuł, jak pojedyncze wspomnienie wepchnęło się z powrotem pod jego skronie, przypominając o czasach, kiedy trzymał jeszcze apteczkę w łazience; odwrócił wzrok w stronę okna, bo układająca się w oczodołach migrena sprawiła, że drobne cętki krwi rozlały się po jego źrenicach w pojedynczą plamę, która sunęła po podłodze, gdy trzy lata temu Lasse w tym samym miejscu dostrzegł wizję jego przyszłości. Syknął cicho, gdy mocny preparat zetknął się ze smugą otwartej rany, powoli obandażowywanej białą taśmą bandaża, aż ten przestał nasiąkać czerwienią, wzrok zwrócił jednak na twarz Eitriego dopiero, gdy ten się odezwał, bo wydawało mu się, że spojrzenie miał przepełnione żalem, a twarz zbyt bladą, by potrafił przymusić mimikę do współpracy; nie lubił widywać nikogo w przeddzień pełni, sądząc, że owcza skóra już wówczas stopniowo pękała na jego ciele, odsłaniając gęste, sobacze futro i drapieżne kły. – Nie rozumiesz – odparł w końcu, jego głos nie przebrzmiewał już jednak oskarżeniem, ale zgnębioną skruchą, bo Soelberg chciał mu jedynie pomóc, a on nie potrafił tej pomocy zrozumieć ani w pełni zaakceptować; dłonie mu drżały, coraz trudniej było mu to ukrywać. – Mają rację. Nie wiem, skąd wiedzą… skąd wiedzą, kim jestem… gdzie mieszkam… nie wiem, kto im powiedział… ale mają rację, bo nie mogę zaprzeczyć, że jestem tym… tym potworem, którego mi wmawiają. Narażam wszystkich na niebezpieczeństwo. – nie poznawał własnego głosu, bo słowa supłały mu się w przełyku, wpadając w nerwowy ton, który rozrywał zdania na części; nie wspomniał, że coraz częściej sypiał w swoim ciasnym gabinecie w sierocińcu, bo wstydził się własnego strachu przed cienistymi sylwetkami, które podążały za nim wzdłuż przydrożnej alei. – Zawsze kiedy zbliża się pełnia, śni mi się, że nie mogę się odmienić, aż w końcu staję się coraz bardziej wilkiem i coraz mniej sobą – dodał, przymuszając krtań do spokojniejszej tonacji. – Zapominam o różnych rzeczach. Boję się, że w końcu rzeczywiście zrobię komuś krzywdę.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Kilka lat wstecz nie potrafiłby powiedzieć z całą pewnością, że ma w sobie tyle siły i determinacji, by otaczać troskliwym ramieniem drugą osobę. Raczej sam postrzegany był jako ten, któremu należy pomagać i podtrzymywać, by nie upadł przy najlżejszym podmuchu cudzego niezadowolenia oraz krytyki. W domu dorastał jako słabe, najmłodsze dziecko niezdolne przez posiadany dar klarownie oceniać rzeczywistość – zapewne dlatego matka tak bardzo chciała go zamknąć wpierw pod kloszem własnych rodzicielskich zapędów, by następnie umiejscowić w hermetycznym, odciętym od świata środowisku godarów, czemu ostatecznie nie uległ sprzeciwiając się woli Cathariny. Czuł wtedy wielką niesprawiedliwość i wielokrotnie wyrzucał jej (wprawdzie jedynie w myślach, bo nie potrafił wypuścić wtedy jeszcze raniących słów z ust) naiwność myślenia, że zaleczy owym działaniem własne lęki. Zastanawiał się wielokrotnie, na ile bezradność, którą mu wpajała nie była jedynie mechanizmem utwierdzania się w przekonaniu, że cokolwiek znaczy i jest potrzebna, zwłaszcza w sytuacji, kiedy jej małżonek dystansował się, nieszczególnie dążąc do jakiegokolwiek zaangażowania. Mógł jej mieć za złe, i faktycznie miał przez długie lata, niezdrowe podejście umacniające w nim poczucie winy, ostatecznie zniechęcającym do jakichkolwiek kontaktów z rodzicami w życiu dorosłym. Mógł jej to wszystko wyrzucać, więc bardzo szybko poddał się pokusie, by nie odpisywać na listy słane wiewiórką i by nie uczestniczyć w świątecznych obiadach, usprawiedliwiając się tym, że nie może oddychać pod naporem jej czułości, której nie potrafiła pomieścić w drobnym, umęczonym ciele.
    Znów musiał jednak przyznać się do tego, że im bardziej ucieka, tym więcej znajduje w sobie cech Åströmów – Cathariny przede wszystkim. I choć silił się, by wszelakie poszlaki przynależności zacierać i dusić, nim jeszcze zdołały wystrzelić zieloną gęstwiną, na niewiele się to zdawało. Wraz z upływem lat łagodniał i coraz chętniej pochylał się nad losem drugiego człowieka, czując w tym już nie tylko swoistą powinność wypływającą z pełnionego zawodu, ale i potrzebę serca skłonnego do przelewania emocji na  najbliższe mu osoby. Potrafił dostrzegać ludzkie cierpienie – tak jak teraz to, które malowało się na powierzchni czoła przyjaciela, na spadzistościach nosa oraz policzków, na wargach ściśniętych w nerwowym spazmie, wreszcie w sylwetce nie tak rozluźnionej, jak zapamiętał ją z nowego roku i ze szczytu Paha-Koli, do którego zapragnął powrócić jeszcze bardziej w obliczu spadającego w postaci Wyzwolonych nieszczęścia. Nie mógł jednak pozwolić sobie na komfort ucieczki, nabuzowany i wściekły, nawet jeśli gdzieś dalej pojawiało się zawahanie – czy może tego właśnie nie oczekiwałby Safír: wycofania i usunięcia się w miejsce, gdzie zmrożony krajobraz dawał ułudę niekończącej szczęśliwości i spokoju.  
    Podkurczył palce spoczywające na chropowatym blacie, by koniuszkami paznokci zahaczyć o wypukłość drewna. Żałował, że nie dał rady wbić ich w strukturę na tyle, by zetrzeć naskórek do krwi. Chwycił głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Zapewne nie mógł zrozumieć go w pełni; nie niósł brzemienia we krwi, a porównywanie jego własnego daru do udręki Fenrissona zdawało się nieadekwatne – zwłaszcza w tym momencie. Rzadko myślał, że naprawdę miał w życiu wiele szczęścia i nigdy nie musiał szczególnie kryć się z dziedzictwem rodziny matki. Owszem, doświadczał nieprzyjemnych komentarzy i przesuwano po nim podejrzliwym wzrokiem, zwłaszcza po powrocie do służby, jednak nikt nie rzucał się nań i nie wypisywał urągających haseł na drzwiach. Nikt nigdy nie życzył mu śmierci i nie oskarżał o całe zło świata. Wypuścił wreszcie powietrze ze świstem, wciąż błądząc spojrzeniem po postaci Safíra; dostrzegł drżenie dłoni.
    Nie jesteś — zaprzeczył gdzieś pomiędzy kolejnymi słowami wyrzucanymi w wyraźnej nerwowości. Rzadko widział i słyszał go takim: poddawał się wobec wszystkich krzywdzących słów, przyznając rację własnym prześladowcom. — Nigdy nie postrzegałem cię jako człowieka zagrażającego komukolwiek. — Nie miewał chwil zawahania, nie potrafił lub nie chciał patrzeć na niego w ten sposób, doszukując się w łagodnej fizjonomii i spokojnej zieleni oczu oznak panoszącej się dzikości. Swoje słowa mówił jednak na tyle cicho, by dawały złudzenie, że wyrzeka je bardziej do siebie niż faktycznie do Safíra. Nie miał siły  przekonywać go do prawdziwości każdego zdania i szczerości intencji. Oderwał palce od struktury blatu i wyprostował plecy. Przeszedł kilka kroków, ostatecznie zatrzymał się przy przeszklonej ścianie. Kontemplował mętne odbicie własnej twarzy.
    Może masz rację, może nie rozumiem wszystkiego — wyznał wreszcie, przełamując niepokojącą ciszę. — Chciałbym jednak. — Nie przykuwał już uwagi do pobladłych policzków zarysowanych na powierzchni szybek. Patrzył przez nie, zaplatając palce z tyłu ciała. — Chciałbym pamiętać za ciebie. — Zanim jednak skończył te słowa, uświadomił sobie, jak bardzo niedorzecznie musiały brzmieć. Wysunął prawą dłoń ze splotu i zagryzł zęby na uniesionym kciuku, przełykając resztkę śliny; gardło miał zupełnie suche, dotkliwie piekące. — Powtarzać nawet sto razy, jeśli będzie ci umykać z głowy. Chciałbym, żebyś dał sobie pomóc — tym razem znów oderwał się od miejsca, w którym stał i podszedł do przyjaciela, chwytając jedną z drżących rąk. — Nie wiem, ile to potrwa, jak wiele będzie potrzeba wysiłku, abyś spojrzał na siebie nie oczami tych — zatrzymał słowa i przekrzywił głowę w kierunku drzwi wyjściowych — przypadkowych ludzi, nie mających najmniejszego prawa osądzać cię w taki sposób, ale moimi oczami i oczami ludzi widzących to, jakim człowiekiem naprawdę jesteś. Abyś zaufał sobie — zakończył. Głos miał dziwnie spokojny, lekko jedynie się zachwiał, kiedy poczuł pod powiekami ciepłą wilgoć. — To już nie tylko kwestia napisu.— Zacisnął mocniej palce na jego śródręczu, mając nadzieję, że choć odrobinę zdusi dygot.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nie potrafił odeprzeć od siebie wrażenia, że powietrze, które wdychał do płuc, było ciężkie, jakby zanosiło się ulewą – zalegało w jego wnętrzu gęstymi obłokami, niezdolne unieść się w górę tchawicy, przeczyścić go z emocji, którym zbyt długo nie pozwalał podpłynąć do powierzchni, więc teraz piętrzyły się bolesnym uciskiem, napinając struny krtani pod niebezpieczną granicę pęknięcia. Wydawało mu się, że nauczył się z tym żyć – sobaczym instynktem nieustannie przeżuwającym mięso z jego kości, świadomością, że głęboko we wrażliwej tkance dziąseł tkwiły zwierzęce kły, zmysłami zawodzącymi pod progiem jego sumienia, bo kiedy rozbudzał się w środku nocy, senne odgłosy miasta za bardzo przypominały echo ludzkiego krzyku. Czasem zbyt wyraźnie czuł jednak kształt stworzenia, które zamieszkało w klatce jego żeber, choć nigdy w pełni do niego nie należało, bo nie wiedział, jak pozbawić je życia, nie wykrwawiając przy tym samego siebie. Patrzył w lustro na własne ciało i słyszał jedynie chrzęst wyginających się kości, pęknięcia rozciągające się krakelurą po jego człowieczeństwie, głuche wycie przekleństwa, które tkwiło uwięzione w brzydkim zgrubieniu blizny, pąsowiejącej w jego koszmarach, dopóki tkanka nie rozrywała się w ucisku wilczej szczęki; przyglądał się własnej twarzy i przekonywał się, że w szmaragdowych pierścieniach tęczówek dostrzegał cętki krwawej czerwieni, rozlewające się po źrenicach jak brocząca rana. Nie potrafił udźwignąć drugiego ciała w swoim własnym – jego pragnień, jego intuicji, jego emocji; przypisywał zwierzęciu swój własny gniew, bo po latach tłumienia go za rękojeścią mostka, wydawał mu się tak obcy, jakby do niego nie należał, choć podświadomie musiał wiedzieć, że za bardzo przypominał złość Fenrisa by być czymś, co nie tkwiło w nim od urodzenia. Był drapieżnikiem, który obawiał się własnych pazurów i próbował stępić je o szorstki brzeg świadomości, aż jego dłonie znów stałyby się łagodne i gładkie, przypominające te, którymi odgarniał kiedyś Villumowi z czoła niesforne kosmyki włosów, pomagał Sohvi namaścić siniejącą na brzuchu bliznę i obejmował drżące ciało Lasse, nie obawiając się, że mógłby wyślizgnąć mu się spomiędzy palców i rozbić na podłodze jak ceramiczny wazon.
    Coraz gorzej przychodziło mu pieszczotliwe obejście z własną samotnością – nie potrafił zmusić się, by ułożyć wargi w brzmienie szczerej prośby, zaszył swój umysł zbyt ciasno i teraz nie wiedział, jak pozbyć się ściegu bez płatania wrażliwej tkanki; coraz rzadziej spędzał noce we własnym mieszkaniu, bo sypialnia wydawała mu się zbyt cicha, a krążące po dzielnicy postacie zbyt podobne do wygłodzonych sępów, z niecierpliwości na truchło atakujących żywe tkanki. Kiedy grupa Wyzwolonych przewróciła go na brudny chodnik, ściągając mu ręce za plecami i wgniatając twardą zelówkę w zabliźniony ślad pomiędzy czwartym a piątym żebrem, nie był w stanie pokazać nikomu burego sińca, który rozlał się nad lewym biodrem, bo zdał sobie sprawę, że znów stał się ofiarą lub – co gorsza – nigdy nie przestał nią być, bo wciąż ulegał cudzej brutalności, niezdolny zacisnąć dłoni w pięść i wznieść głosu do krzyku, bo wciąż uciekał przed własnymi lękami, a te stawały się tym większe, im częściej oglądał się na mnie przez ramię; ciężar lżącego napisu schnął na jego drzwiach, a on był pewien, że nie istniał sposób, aby mu zaradzić, inny niż nieustanne ścieranie farby z powierzchni drewna, aż ta nie zacznie jeżyć się odstającymi drzazgami. Wyobrażał sobie, że być może powinien zostać naznaczony w ten sposób – prewencyjnie uwiązany na krótkim łańcuchu, z pyskiem unieruchomionym pomiędzy metalowymi prętami kagańca, ale kiedy uniósł wzrok, zaglądając z powrotem w bladoniebieskie spojrzenie Eitriego, wszystko to znów wydało mu się okrutne. Z dłonią przewiązaną miękkim bandażem i głosem drżącym na granicy spokoju poczuł się jak dziecko wyrwane spod groźby ojcowskiego rygoru, chłopiec z cieniem uniesionej mu nad głową pięści stale zaległym na bladej twarzy i sumieniem nachodzącym winietą cudzych oskarżeń, zbyt bolesnych, by mogły być prawdziwe, lecz zbyt ostrych, by nie pozostawić po sobie kłutych ran, z których nieustannie broczyła skrucha – jak miał chronić sieroty, które powierzono w jego opiekę, jeśli nie wierzył, że mógłby kiedykolwiek ochronić samego siebie?
    Nie wziąłem ostatniej dawki – zaczął cicho, przyglądając się twarzy Eitriego w lustrzanym odbiciu. – W zeszłym miesiącu. Ktoś sprzedał mi niewłaściwy eliksir, kiedy zauważyłem, było już za późno. – pochylił głowę, przez chwilę przyglądając się swoim dłoniom, wczuwając się bolesne pieczenie rwące wnętrze rozciętego śródręcza, próbując wyobrazić sobie, jak bandaż nasiąka czerwienią, lecz na jego powierzchni pojawiły się ledwie pojedyncze cętki wybroczyn. – Mam te… wspomnienia… pojedyncze przebłyski. – poczuł na sobie łagodny ciężar spojrzenia i ukrył twarz pomiędzy dłońmi, dociskając palce do powiek, jakby próbował wydusić z siebie pamięć tamtej nocy, ale w ciemności zamkniętych oczu wciąż łyskały tylko klisze wyjęte spod zwierzęcych źrenic. – Nie potrafię przypomnieć sobie wszystkiego. Nie byłem całkowicie sobą, mogło… komuś mogło się coś stać, nie wybaczyłbym sobie, gdyby... – dłonie mu drżały, kiedy osuwał je z twarzy, pozwalając, by Eitri chwycił go na rękę i unosząc ku niemu wzrok z nerwową obawą, jakby spodziewał się gniewnej przygany, szorstkiej reprymendy, która zastygła mu na sumieniu słowami Untamo. Oczy przyjaciela były tymczasem lśniące i szczere, palce ciepłe w troskliwym uścisku; poczuł dotkliwy chłód miejsc na własnym ciele, które nosiły jego samotność i przez chwilę zapragnął powiedzieć mu o wszystkim – o tym, jak okrutny był dla Sohvi i jak bardzo bolała go jej utrata, o tym, że Dahlia Tordenskiold nakryła go z pocałunkiem sięgającym pod ubranie Lasse, o tym, że kiedy pełnia po raz pierwszy zawisła mu nad głową w postaci srebrzystej groźby, był przekonany, że mógłby oddać mu swoje serce, gdyby tylko o to poprosił. Krtań ucisnęła go jednak spazmem powstrzymywanego płaczu i kiedy przełknął ślinę, słowa spełzły mu do żołądka razem z nią.  
    To od papierosów – odparł w końcu, czując jak palce Eitriego zaciskają się mocniej na jego śródręczu i próbując rozciągnąć usta w przepraszającym uśmiechu, lecz ten zadrżał na jego wargach, szkląc spojrzenie mielizną wstydliwej wilgoci; przetarł oczy wierzchem dłoni, sięgając wzrokiem ku zamkniętym drzwiom, wciąż ciążącym piętnem widniejącego po przeciwnej stronie napisu. – Nie wiem, jak to zrobić. – pochylił głowę do przodu, osuwając czoło na pierś przyjaciela, opierając o niego własne zmęczenie i rozrysowując pod powiekami rytm bijącego za żebrami serca. – Zawsze byłeś dla mnie zbyt wyrozumiały.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie miał jeszcze żadnego ściśle określonego planu. Nie zastanawiał się nad nim, przedkładając zapewnienie przyjaciela o pragnieniu pomocy ponad konkretyzację, w jaki sposób miałby jej udzielić. Sam potrzebował nauczyć się jeszcze sporo, zwłaszcza o zmieniającym się świecie, wykraczającym daleko poza poszarzałe od lat trosk mury Kruczej Straży. Los był dla niego w wielu aspektach niezwykle łaskawy, nad czym zastanawiał się bardzo rzadko. Dostrzegał jedynie bruzdy niepowodzeń i zarzucał bogom niedostatek troskliwości, zupełnie ślepy na kwestie, którymi nigdy nie musiał się martwić. Brak styczności ze światem zewnętrznym, urzeczywistniającym się poprzez relacje z ludźmi, pozbawił go możliwości szerszego spoglądania na problemy społeczne: na trudności, z którymi musiały mierzyć się poszczególne grupy mieszkańców Midgardu – mieszkańców magicznej Skandynawii w ogóle. Lubił usprawiedliwiać się brakiem czasu i umiejętności do egzystowania w ramach jakiejkolwiek organizacji, nie wiążącej go obowiązkiem pracy zarobkowej. Może brakowało mu zapału, a może obawiał się, że dostrzeże prawdę: okrutną i brzydką, przenoszącą ciężar poza czubek jego nosa. Trudno było mu funkcjonować w taki sposób, bo zaczynał dostrzegać własną ułomność i coś na kształt palącego, ostatecznie wstydliwego egoizmu.
    Egoista. Słowo ledwie przedostające się przez cieśninę gardła. Twarde, nieobce. Matka nazywała go egoistą, kiedy wybrał ścieżkę inspektora. Koledzy nazywali go egoistą, kiedy nie chciał się z nimi dzielić sekretami. Signe nazywała go egoistą, kiedy oczekiwał, że będzie przy nim trwać bez względu  na swoje potrzeby. Ivar nazywał go egoistą, gdy nie chciał już więcej żyć. Wreszcie egoistą nazywał się sam, kiedy kierował się pozorem altruizmu – tak mu się wydawało. Zaklęty w to jedno określenie musiał sądzić również teraz, że przez cały czas pozostawał nieczuły na to, co najważniejsze i nie starał się dostatecznie, by faktycznie stać na wysokości zadania, bez zasłaniania się własną niewygodą i nieszczęściem.
    Potknięcia się zdarzały, każdemu, nawet jeśli skutkowały nieodwracalnymi konsekwencjami. Ludzie popełniali błędy, lecz nauczył się, że w większości nie wypływały one ze świadomego wyboru, a zwykle dyktował je kaprys losu, niefortunny, przecinający lata starań ostrzem poczucia winy. Przecież można było postarać się mocniej, zredukować ryzyko do minimum, a pomimo tak skrupulatnego podejścia, Norny zdawały się być zupełnie nieczułe. Co mógł więc uczynić Safír w obliczu ludzkiej niedokładności? Próbował wczuć się w jego sytuację, zastanawiał się, co zrobiłby, gdyby miał świadomość narażania otoczenia. Luki w pamięci musiały być przerażające. Być może pozostawało jedynie załamać bezradnie ręce, lecz nie potrafił pozwolić sobie na takie zaniechanie. Nie dopuszczał żadnego słowa wątpliwości ufając ostatecznie, zupełnie ślepo, że jednak bogowie byli bardziej łaskawi i nie pozwoliliby przyjacielowi pogrążyć się w widmie terroru sprowadzanego wilczą postacią na galdrów.
    Ale nic się nie stało — uciął stanowczo. Znów zbyt surowo. Nie chciał jątrzyć rany. Nie zamierzał rozpływać się w gdybaniu oraz rozczłonkowywaniu zamkniętej historii. Nie trwało to jednak długo, bowiem zaraz powrócił do miękkiego spojrzenia, którym przesuwał po umęczonej, pogrążonej w rezygnacji twarzy przyjaciela. Ściskając palce jego dłoni, chciał mu dać więcej wiary w to, że przecież jeszcze całkiem nie stracił kontroli nad własnym życiem i mógł z powodzeniem egzystować wśród magicznej społeczności. — Wiem, że się boisz — dodał jeszcze, rozumiejąc że w gruncie rzeczy Fenrisson zadręczał się sprawami niezwykle istotnymi. I intuicyjnie sądził, że prawdziwy problem zacząłby się wtedy, gdyby owych odruchów nie potrafił w sobie odnaleźć. Nie mógł jednak pozwolić, by całe jego życie dyktowane było jedynie lękiem i brakiem zaufania do własnych czynów; znał smak podobnego postępowania. Wielokrotnie nie potrafił wykrzesać wiary we własne osądy i zmysły pogrążony, pozornie gdzieś poza rzeczywistością i wielokrotnie zadawał sobie pytanie, co jeśli faktycznie utraci z nią kontakt.  
    Dopatrując się łez w jego oczach i słysząc zapewnienie będące jedynie ucieczką, wysilił się na karykaturę pobłażliwego uśmiechu strącającego dziecięcą wymówkę niezdolną zasłonić prawdy. Sam już był gdzieś na skraju, czując spazm smutku osuwający się po ramionach wprost do rąk zaciskających się kurczowo na obydwóch miękkich śródręczach. Kciukiem starł wilgoć skroploną na grzbiecie jasnej skóry nim Safír przywarł czołem do jego klatki piersiowej. Przyglądał się mu wpierw bez większego poruszenia, przyjmując ciężar głowy. Następnie oderwał rękę, by przygarnąć go bliżej. Pożegnał się już niemal całkowicie z twardą łuską spięcia pokrywającego całe ciało: od głowy po palce, ilekroć bardziej delikatne gesty chciały uciekać z niego w wyrazie przywiązania i oferowanego wsparcia. Słodkie pokłosie wyprawy na Paha-Koli było zmianą pożądaną i pozwalającą mu pierwszy raz być sobą bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Łzy nie bolały tak bardzo, podobnie jak bliskość, której potrzebował, a którą przede wszystkim chciał ofiarowywać tym, których istnienie było dla niego jedynym warunkiem sensu życia.
    Znajdę sposób — zapewnił. Przekrzywił głowę i ułożył policzek na zmechaconych kosmykach Safíra. Pociągnął nosem, czując, że wodnista wydzielina powoli zaczyna sięgać jego gardła, podobnie jak kruszyny wzruszenia w kącikach oczu. — Znajdziemy. Wyjdziesz z tego silniejszy. — Resztką uwagi pochwycił szarugę za oknem i wpatrywał się w nią, dociskając ramiona do skrzywionej, męskiej sylwetki.
    Nie przeceniaj mnie… — mruknął. — Wiesz, że nie zawsze jestem — zaprotestował słabo, tłamsząc resztką sił rosę pod powiekami. — Dzisiaj… dzisiaj wiele się wydarzyło. Znajdziemy sposób — zapętlił swoje wcześniejsze słowa, a kąciki ust podskakiwały mu raz po raz, im mocniej próbował zapanować nad głosem. — Znajdziemy, będziesz silniejszy, ale teraz możesz możesz być słaby, masz do tego prawo. Możesz płakać. Jestem tu. Migoczące wstęgi spłynęły mu po policzkach, chociaż kurczowo zaciskał zęby.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zawsze wydawało mu się, że powinien wstrzymywać serce przed wylaniem się w głąb trzewi, pilnować by nie przeciekło na zewnątrz – ojciec groził mu, że mężczyzna nie powinien być wrażliwy, a on wciąż go zawodził, bo nie potrafił wbić gwoździ we własne osierdzie i zszyć miejsc, w których wyzierała spod niego rozjątrzona tkanka; nauczył się obchodzić własne emocje, przepuszczać tętno okrężną drogą, jakby obawiał się, że podchodząc zbyt blisko, w każdej chwili mógłby się o nie poślizgnąć i łzy wypłynęłyby mu spod powiek bez powodu, a skóra rozkleiła się, jakby wykonano ją z papieru. Nie płacz, powtarzała matka, choć w jej głosie, zamiast troski, coraz częściej przebrzmiewał strach, bo ostatnim razem Fenris zacisnął pięść tak mocno, że pozbawił go przytomności i ślad po tamtej karze wciąż prześwitywał zielonym sińcem przez płótno dziecięcej twarzy, chcesz, żeby tak ci zostało? Nanizano mu na aortę kolejne lęki, a on za każdym razem ocierał wilgoć z kącików oczu i zapewniał, że nie będzie się tym martwił; prawie nigdy się nie złościł, oddając ciało światu, podobnie jak bezsilni rozbitkowie oddawali swe ciała morzu, pozwalając falom obrać brzeg, na który wyrzucą ich szczątki, a kiedy siostra spoglądała na niego zaniepokojonym wzrokiem, uśmiechał się łagodnie, kręcąc głową na boki – bardzo się zmieniłem, odkąd byłem dzieckiem. Wypełniał puste miejsce za żebrami cudzą obecnością, aż nie miał już miejsca dla samego siebie – rozchylał przedsionki dla emocji, które do niego nie należały, jednocześnie przeganiając swoje własne tylnym wyjściem, chowając je pod grubym materiałem dywanu i zamykając w szufladach świadomości; wstydził się tego, jak wyglądały, podziurawione przez ojcowski gniew i zaszyte przez matczyne dłonie, bał się, że nie przypominały uczuć jego rówieśników, a ponieważ zbyt wcześnie schował je do kieszeni, nigdy nie zdołały ujrzeć jego dorosłości, pozostawały więc dziecinne i nieposłuszne, chowały się przed nim w szafie i naciągały kołdrę na głowę, gdy próbował zmusić je do wyjścia z ukrycia, a kiedy w końcu wyłaniały się na powierzchnię, robiły to gwałtownie i niespodziewanie, szarpiąc za serce tak mocno, że wielokrotnie musiał oprzeć się dłońmi o brzeg umywalki, gdy dusił się bolesnym spazmem łez.
    Nie tym razem. – przygnębienie w jego głosie skontrastowało ze stanowczością przyjaciela; wydawało się przy nim blade, pozbawione sił, by dłużej się o to kłócić – nie potrafił wyjaśnić Eitriemu, że kiedy tamtego poranka odzyskał swoje człowieczeństwo, nie mógł przestać przesuwać językiem po własnych dziąsłach, bo wciąż trzymał go strach, że zamiast ludzkich zębów, wyczuje w ustach wilcze kły. Przyglądał się w lustrze własnemu ciału, wgniatając palce w miękką skórę, dopóki wargi nie wyginały mu się odruchowym grymasem – próbował wyczuć dłońmi zarys każdej kości, upewnić się, że kręgosłup nie pozostał wygięty kształtem zwierzęcej sylwetki, a dołu lędźwi nie odstawały dodatkowe kręgi; przesuwał dłońmi po świeżych siniakach, zdając sobie sprawę, że nie pamiętał związanego z nimi bólu, bo ten nigdy do niego nie należał i do oczu napływały mu łzy pełne bezsilnego gniewu, z jakim osuwał gołe plecy po chłodnych, łazienkowych kafelkach, obejmując ramionami kościste nogi i pozostawiając na udach zaczerwienione pręgi nerwowo pocierających o nie paznokci. Nie chciał, żeby przyjaciel postrzegał go w ten sposób, nie potrafił jednak zmusić się do zaprzeczenia własnemu strachowi, gdy Eitri ucisnął jego dłonie mocniej, tłumiąc uwięziony w nich dygot – pragnął być dla niego podporą, tymczasem rozpadał się w ciepłym objęciu ramion; przypomniał sobie ponury listopad, kiedy odwiedzał go codziennie w kamienicy na starym mieście, skąd za oknami rozciągał się widok na oprószone śniegiem ogrody Baldura. Wstydził się wtedy łez, które napłynęły mu do oczu pewnego wieczora, a kiedy Eitri rozchylił sennie powieki, żeby zapytać go, dlaczego płakał, nie potrafił mu odpowiedzieć i uśmiechnął się tylko przepraszająco, pośpiesznie odwracając spojrzenie – dzisiaj pozwolił jednak, by smugi wilgoci osunęły się bezgłośnie po jego policzkach, gdy oparł skroń o jego pierś, próbując powstrzymać rwany oddech i pokiwać nerwowo głową.
    Boję się jutra. – znów poczuł się jak dziecko, ośmioletni chłopiec płaczący w matczyną spódnicę przed pierwszym dniem szkoły – przez całą noc nie mógł spać, a następnego ranka ojciec pchnął go do przodu, jeszcze zanim przekroczyli bramę, jakby wstydził się pokazywać z nim w takim miejscu, bo podczas gdy jego rodzeństwo uczęszczało do magicznych akademii, on wciąż nie potrafił wyartykułować najprostszego zaklęcia. Eitri nie odepchnął go jednak od siebie, lecz wsparł brodę o jego głowę i chwycił go mocniej w ramiona; też płakał, choć jego łzy były jasne i szkliste, nie pozostawiały pod oczami czerwonych wybroczyn. – Nie mam siły znowu przez to przechodzić. – nie mógł przestać myśleć o dźwięku, jaki wydawały z siebie łamane kości, bólu rozrywającym ciało gwałtowną konwulsją i krwią, która pieniła mu się w ustach, gdy kły wyżynały się z wrażliwej tkanki dziąseł, rozpruwając wargi, zanim te zdążyłyby przeobrazić się w zwierzęcą kufę – przy każdej przemianie jego ciało wydawało się coraz słabsze; wyobrażał sobie, że tym razem nie da rady zerwać z siebie ludzkiej skóry i bestia, która żyła w jego wnętrzu, pożre go od środka. Czuł pod skórą drżenie, jakby powoli przebudzające się do życia stworzenie wyczuło jego strach i oblizywało niecierpliwie pysk, gotowe rozpłatać wrażliwe tkanki mięśni – bolały go stawy, rozciągnięte sztywnością rychłego zwichnięcia, migrena ćmiła rozgrzane gorączką czoło, a pod gardło podsuwała się łzawa pecyna mdłości, od których kręciło mu się w głowie. – Położysz się ze mną na chwilę? – jego głos brzmiał słabo i cichło, przytłumiony osłabioną nieśmiałością, wydawało mu się jednak, że jeśli teraz odchyli się do tyłu, ciało ściągnie go na ziemię i nie pozwoli wstać.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by wesprzeć przyjaciela i zapewnić go o rychłym, dobrym zakończeniu. Nie był wszak pewien, w jaki sposób potraktuje ich przyszłość, nawet przy szczerości intencji i przeczuciu, że przecież nie może być jeszcze gorzej. Niestety, codzienność niosła złowrogi przekaz; układała kolejne, trudne zdarzenia, by osadzać je niczym matowe szkiełka pomiędzy witrażowym spoiwem. Rozpraszała światło, wpuszczała go coraz mniej do wnętrza mięśnia kurczącego się raz po raz w mozolnej pracy utrzymywania funkcji życiowych. Odbierała resztki dziecięcej wiary, wciskając jedynie brutalny realizm, z czasem przeistaczający się wręcz w fatalizm, którego nie sposób było zatrzymać. Mówił więc nieudolnie, zaklinając rzeczywistość, być może bezcelowo, by w przyszłości ganić się za składanie zbyt pochopnych obietnic. Przyjął na siebie ciężar, którego ostatecznie nie potrafił udźwignąć, choć sprawiał pozory, że radzi z nim sobie bardzo dobrze, posiadając wciąż kontrolę nad podejmowanymi działaniami. Sądził, że musi w ten sposób, bo jeśli okaże odrobinę zawahania, Safír rozsypie się na milion kawałków. Że zostanie mu tylko pył i zgryzota, złość na siebie, na porażkę, której nie wybaczyłby sobie spoglądając w oczy najbliższych.
    W trudnych sytuacjach obdarowywali się podobnym niestrudzonym dążeniem do utrzymania drugiej strony w jak najlepszej kondycji. Wyszarpywali chwile normalności, chwytali w ramiona wtedy, gdy brakowało nadziei. Początkowa powinność przekształciła się w coś więcej, nie potrafił ułożyć zmiany na osi czasu, lecz był owego procesu pewien. W tamtym momencie bowiem pojawiło się w jego ciele ciepło ulokowane pod żebrami, za miękką tkanką mięśni. Gdzieś w osierdziu, choć i to odczucie ciężko było czasami pochwycić, gdyż wtedy, gdy był przekonany, że potrafiłby wskazać je palcem, ulatywało nieokreślone, lecz nie opuszczało całkiem. W pewnych momentach próbował nadawać mu kształt, wyobrażał sobie, czym tak naprawdę było, złożone z oddania, przywiązania, z pragnienia  bycia blisko. Matka próbowała wmówić mu czasami, że jeśli nie otworzy się bardziej, będzie cierpiał niezdolny do zatrzymania przy sobie kogokolwiek. Nie rozumiała zupełnie, że lęk dziecka, wycofanie przemieniające się we wrogość, były w rzeczywistości aktem desperackiej próby obrony serca podatnego na ludzki wpływ, chłonącego każdą emocję niczym gąbka, której ciężaru nie dało się w pewnym momencie udźwignąć, bez miażdżenia innych narządów wewnętrznych. Ścierając w sobie dwie przeciwstawne potrzeby, trwał więc w zawieszeniu przez długie lata nieudolnie układając życie podług wyniszczających zasad. Śmiał się, choć jedynie sam do siebie, bo nie miał odwagi uzewnętrznić odważnej myśli, że zaczął prawdziwie żyć dopiero po wypadku. Że dopiero teraz zaczął bardziej świadomie podejmować decyzje i obdarzać ludzi, bez chorobliwego strachu, prawdziwymi uczuciami. Było to o tyle przerażające, że zawsze sądził, iż potrafił kochać. Pomimo muru, który wokół siebie zbudował. Wydawało mu się, że przecież kilka lat przed tragedią, było mu całkiem dobrze i szczęśliwie. Teraz nie miał jednak pewności, czy przypadkiem nie padł ofiarą mirażu kształtowanego skrupulatnie od czasu wczesnego dzieciństwa.
    Poruszony słowami przyjaciela, pozwalał sobie na łzy. Nie miał siły, by tamować gorące strugi, wsiąkające teraz pomiędzy kosmyki włosów. Współczuł, choć nie chciał się użalać nad jego losem, bowiem wiedział, że to ostatnia rzecz, której by teraz pragnął.
    Chciałbym być przy tobie… Nieśmiała myśl zatliła się, lecz nie miała mocy, by utrzymać płomień do czasu, w którym wyszeptałby ją nad Fenrissonowym uchem. Wiedział, że to niemożliwe, że przyjaciel nie zgodzi się na podobne działanie. Że nie pozwoli na kolejny element niepewności, pozwalając mu zbliżyć się w najbardziej krytycznym momencie miesiąca. Pragnął jednak szczerze, zupełnie naiwnie, by nie był sam, kiedy przemiana sięgnie jego ciała. Musiał zacisnąć mocniej zęby, zewrzeć ze sobą wargi, ostatecznie godząc się na zmarnowanie kolejnego momentu, w którym pragnął być zupełnie szczery względem jego osoby. Przekonywał się, że tak będzie najlepiej. Przycisnął go jeszcze mocniej, dał przestrzeń na upuszczenie bezsilności gnieżdżącej się w coraz słabszym, zdjętym zaczątkami rozprzestrzeniającej się klątwy, ciele. Nie miał więcej słów zdolnych przebić się przez rozpacz. Pozostało mu tylko trwać.
    Kiedy głos Safíra wybrzmiał prośbą, uniósł lekko głowę znad zmierzwionych włosów, pociągając nosem. Wyczuł drobną nieśmiałość, na którą sam zareagował bliźniaczo, ale był pewien, że nie mógł go w żadnym wypadku teraz opuścić. Nie chciał przecież.
    Położę — przytaknął, przesuwając dłońmi po jego przedramionach. — I zostanę, tak długo, jak będziesz potrzebował. — Trzymając go wciąż, odsunął się nieco i spojrzał w zielone oczy, z ledwo zauważalnym uśmiechem rozciągniętym w kącikach ust. Dał mu jeszcze chwilę, by zebrał się spokojnie i podążył w głąb mieszkania.

    Szafir i Ei zt


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.