Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    26.10. 2000 – Pub „Noatun” – E. Soelberg & F. Hilmirson

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    26.10.2000

    Metaliczny brzęk srebrnych krążków wysypywanych w nadstawioną kołyskę dłoni brzmiał rozczarowująco nędznie. Zdawało mu się, że wysuwając się z portfela wytraciły przynajmniej połowę swojego ciężaru, gubiąc ją gdzieś na krótkim odcinku przestrzeni – między skórzaną kieszonką a ręką, w której liniach papilarnych tkwiły drobiny brokatu, permanentnie już obecne jak pstrokacizna piegów na szlachetnym mostku nosa, choć najpewniej raczej gdzieś między dniem poprzednim a chwilą obecną, utracone na rzecz kaprysów i przyjemnostek, które wprawdzie nie były wcale kosztowne, ale chwytały go nagłymi impulsami z zatrważającą częstością i nieprzemożoną siłą. Jego apetyt był odruchem bezwarunkowym o progu inicjacji tragicznie niskim, podrywającym się przy byle zachęcającym bodźcu do intensywności niepozwalającej myśleć o niczym innym poza obiektem pożądania, dopóki ochoty tej nie zaspokoił lub nie zakryła go inna, dosadniejsza, szczęśliwie bowiem nie miał wystarczającej podzielności uwagi czy też pojemności doczesnego doświadczania, by dzielić swoją łakomość na dwoje lub, nie daj Odynie, więcej. Grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu zagubionych drobniaków, wydobywał więc na blat stołu feeryczną skarbnicę swoich zachcianek: zmieniający barwy kauczuk i kiczowaty pierścionek z automatu na monety, mała, złota obręcz kolczyka, bezużytecznego, bo nie miał przebitych uszu, gumka do włosów (nie wiedział czyja, był w nią zaplątany długi, czarny włos, ale nic mu to nie mówiło, musiał być pijany), paragony z niezliczonych tanich sklepów, cukierni i lokali, w które zawijał gumy do żucia, agresywnie czerwone sznurówki, przede wszystkim stos papierków po słodkościach, w których dało się zauważyć jego szczególną słabość – bez przerwy dręczyła go ostatnio nawracająca myśl o lizakach truskawkowych w kształcie serduszek, czemu dowodziła szeleszcząca sterta wygniecionych opakowań i kolekcja patyczków z pogryzionymi końcami. Na końcu poszukiwań jeszcze jeden talar, wyłowiony z rozdarcia w dnie kieszeni, ale początkowy entuzjazm prędko przygasł w kwaśne rozczarowanie, kiedy zderzył błękit spojrzenia z odbitką najniższego nominału, dołączając go do garści pozostałych monet.
    Był spłukany, zaledwie w niecałe trzy dni po nędznej wypłacie z roboty, po której wciąż miał białe smużki zaschłej farby na odsłoniętych przedramionach i na boku przecieranej nieuważnie szyi, a nawet nie spłacił wynajmu zatęchłej klitki na poddaszu kamienicy, która sypała mu się tynkiem na głowę. Był spłukany i – co gorsze – miał bolesną ochotę na truskawkowe serduszko, bo wyciągnięte papierki przywiodły mu na podniebienie wspomnienie ich słodyczy. Nie spodziewał się, że stojący za ladą mężczyzną posiada tajemną szafeczkę z towarem zakazanym na podobne okazje, czuł się więc do cna znękany niefortunnością obecnych okoliczności, czemu dał natychmiast wyraz, opadając ze zbolałym jękiem na oparcie, odrzucając głowę do tyłu i odchylając się z krzesłem, póki czubkiem głowy nie dotknął ściany za sobą. Balansował tak na skancerowanych, drewnianych nóżkach przez dłuższą, dramatyczną chwilę, z rękami zwieszonymi po obu stronach w wyrazie ostatecznego zwyciężenia, spojrzeniem wzniesionym ku sufitowi, jakby w pęknięciach farby oczekiwał znaleźć boską odpowiedź na swoją niedolę. Zadziwiająco bujna pajęczyna chwiała się w przygaszonym świetle wysoko nad nim, poruszana unoszącymi się oparami zgrzanych ciał i bełkotu pijackich rozmów, których smród otaczał go zewsząd.
    Skuszony jakimś poruszeniem po swojej lewej stronie, przekręcił głowę, by pochwycić w szklistość podpitych źrenic sylwetkę mężczyzny, siedzącego osobno pod ścianą przy stoliku obok, obserwującego klientelę baru z obliczem kusząco ponurym. Kusząco, oczywiście, tak samo jak wszystko, co niewzruszone – jak tafla wody, którą należało rozchlapać palcami,  równa ścieżka pracowitych mrówek, jaką trzeba przerwać czubkiem buta, albo świeżo pomalowana biała ściana, na której można było pozostawić wulgarną sygnaturę (szczęśliwie jego pracodawca nie zaglądał pod parapet, nim mu zapłacił).
    Ej, ty – rzucił w jego kierunku z niefrasobliwą krzywizną uśmiechu rozciągającą usta. Siedząc wciąż nonszalancko na odchylonym na tylne nóżki krześle, rzucając perfidne wyzwanie grawitacji, uniósł jedną nogę, by zarzucić ją na blat stolika, potrącając pustą szklankę i strącając papierki na ziemię, niby przypadkiem. Drobiny roztartego zmęczonym odruchem złota lśniły mu na powiekach i pod oczami, wysypując się pojedynczymi błyskami na zarumienione policzki. – Do ciebie mówię, tak – mruknął, kiedy dojrzał podarowany mu przebłysk uwagi; przyjrzawszy się odwróconej ku niemu twarzy, przekrzywił lekko głowę. Wrzucił monety wciąż trzymane w dłoni do kieszeni płaszcza, po czym przerzucił niezdarnie ramię przez oparcie. Krzesło zachwiało się ostrzegawczo. – My się znamy, rękę dałbym sobie uciąć, że się znamy. Znamy się, nie? Zresztą nieważne, słuchaj, jest ważniejsza sprawa. Mam kauczuk, widzisz – zaanonsował z entuzjazmem, jakby była to istotnie rzecz najwyższej wagi – i tyle szklanek wokół, przyznasz, fortunny zbieg okoliczności. Jeśli trafię nim w którąś, możesz sobie wybrać nawet którą, chociaż wolałbym tą tak zwaną wszystko jedno którą, nie będę udawać, wyszedłem z wprawy, ostatni raz się tak bawiłem jak miałem może trzynaście lat, rozwaliłem szybkę w witrażu, śmieszna sprawa, rozumiesz, to było zdrowe oko Odyna, potem przez miesiąc miał dwa ślepe, zanim to naprawili, a ja musiałem czyścić kible, ale kapłan Borge zlitował się w końcu, bo rzygałem przy tym więcej niż... – urwał z rozbawieniem, zanim nie powrócił z roztargnieniem do sedna: – Nieważne zresztą, rzecz w tym, że stawiasz mi drinka – nie pytał, a oznajmiał, zupełnie z siebie zadowolony.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Każdy posiada swoje granice; te tyczące się tolerowania przeróżnych zachowań, pozwalania na przekraczanie osobistej przestrzeni, odnoszące się do wytrzymałości fizycznej oraz tej czysto psychicznej. Zawsze miał poczucie, że jest przedziwnym tworem – z jednej strony niezwykle kruchym, z drugiej zaś, potrafiącym tłamsić latami kiełkujące niezadowolenie, ból i rozczarowanie. Odwlekanie nieuniknionego zazwyczaj przynosiło jednak nagły wybuch, który rykoszetował we wszystko, co znajdowało się dookoła. Tym razem nie zamierzał  postępować tak, jak nakazywało mu przyzwyczajenie, chętnie wyrzucające całą frustrację, tłukące talerze, rzucające nożami obiadowymi i zdzierające na własne życzenie skórę z knykci.
    Ucieczka z domu była natychmiastowa, nim brat zdołał przyszpilić go w drzwiach zadając niewygodne pytania jasno tyczące się zmiany zwykle posępnego nastroju na ten z gatunku jeszcze bardziej parszywych i zwiastujących czarną rozpacz. Misterna budowla posypała się jak domek z kart – musiał przyznać to z rezygnacją, gdy naciągał w pośpiechu płaszcz na skulony grzbiet, gdy wsuwał buty niedbale, uderzając się o próg w kuchni, zaglądając do niej jeszcze raz, by upewnić się, że nikt go nie zatrzyma. Musiał wszystko przemyśleć; odsuwając sprawy tyczące się pracy oficera, a wysuwając na piedestał to, co siedziało w nim od kilkunastu miesięcy – to, co niby przepracował, a jednak wciąż czuł w fałdach duszy, niczym kamyk wędrujący w bucie od pięty do palców.
    Pieprzone prosektorium, zbyt znajoma twarz trupa wywołująca palpitacje serca, spotkanie cienia przeszłości w zimnym holu kruczej siedziby…
    Hedda...
    Nie pamiętał jej już wcale, owinął w papierek zapomnienia i wrzucił na dno foliówki pełnej innych niezidentyfikowanych szpargałów, a jednak potknął się i upadł twarzą prosto w to, czego nie chciał więcej widzieć.
    Ochłonął dopiero, gdy opuścił mieszkanie i wkroczył na dżdżystą ulicę.
    Idealnie wykrojona obojętność przywiodła go do tego lokalu. Idealnie obojętny zamówił pierwsze piwo, po nim drugie. Obojętność szumiała mu w głowie wyznaczając rytm zapamiętanych słów wczorajszej rozmowy. Zimna obojętność wlała mu w usta drinka, gdyż piwo było zbyt płaskie. Obojętność przesycała pozornie całą jego osobę.
    Gotował się wewnętrznie i krzyczał z bezsilności nad tym, czego musiał ponownie doświadczać.
    Każdy posiada swoje granice.
    Nieszczególnie przejmował się tym, co działo się dookoła. Wydawało mu się, że znalazł idealne miejsce; oddalone od reszty stolików, zapewniające przedziwną ciszę w gwarze zatłoczonego pubu. Miał nadzieję, że przesiedzi tu jeszcze kilka godzin, wciąż obojętnie sącząc alkohol, choć nie miał w zwyczaju upijać się. Kryształowa popielniczka piętrzyła się od szarego popiołu i neurotycznie zmiętych petów. Nie potrafił przeliczyć ile fajek już wypalił, jednak wciąż posiadał spory ich zapas zaszyty w najgłębszej kieszeni płaszcza przewieszonego niedbale przez oparcie drewnianego krzesła.
    Był pierdolonym szczęściarzem. Kto inny mógł poszczycić się tak gównianą linią życia?
    Zrezygnowane westchnienie uleciało z jego ust pomiędzy jednym wdechem tytoniowego dymu a drugim. Zęby napotkały na miękkość filtra, gdy zacisnął szczękę w niekontrolowanym spięciu. Tuż po tym, gdy usłyszał szuranie krzesła i wzbierający niebezpiecznie potok słów, przedzierający się w końcu przez solidną tamę, którą zawsze obudowywał swe ciało, byle nie mieć kontaktu z niepotrzebnymi  bodźcami. Skrzywił się w niesmaku, formułując na koniuszku języka najbardziej obelżywe przekleństwo jakie mógł mieć dla nieznajomego intruza.
    Z mieszaniny dźwięków wyłowił kilka pojedynczych wyrazów naciskających na potencjalną znajomość i konieczność postawienia drinka. Na Odyna, jakże chętnie poddałby się chaotycznej trajektorii lotu rzeczonego skrawka kauczuku, byle wyłupił mu oczy i umożliwił słodką ignorancję zaistniałej sytuacji.
    Zmierzył młodego mężczyznę niezwykle trzeźwo, jakby na komendę jego ciało wyparowało z resztek alkoholu, które zdołało przyjąć. Intuicja i doświadczenie podpowiadały mu, że w takich sytuacjach najlepiej zachowywać  milczenie i przyrównać natarczywego nieznajomego do powietrza. Nie zamierzał wywlekać go za fraki i robić scen. Nie potrzeba mu było kłopotów, choć palce świerzbiły w bardzo dobrze poznany sposób, a nagły wylew agresji zawsze pomagał w osiągnięciu upragnionego spokoju i równowagi.
    Ściągnięte brwi i chmurna mimika raczyły mężczyznę jedynie przez krótką chwilę, gdyż później Soelberg odwrócił się w drugą stronę i powrócił do palenia papierosa wbijając wzrok w przestrzeń ponad stolikami.
    Nie zamierzał dłużej skupiać się na wymysłach pijanego człowieka, licząc, że ten w końcu się zniechęci i pójdzie zawracać głowę komuś innemu.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    W gruncie rzeczy wcale nie był tak pijany, jak mógł się wydawać osobom postronnym – zwłaszcza nieszczęśnikowi, który nieświadomie wsunął głowę pod opadający chaotyczną kaskadą potok słów, nie tylko podejrzanie wartki w szybko rozwijającej się fabule obrazowanych zjawisk, zdarzeń i propozycji, ale też zdumiewająco pozbawiony przestanków na złapanie oddechu i wyraźne oddzielenie od siebie poszczególnych wątków. W gruncie rzeczy pijany nie był właściwie w ogóle i na tym polegał jego najważniejszy w chwili teraźniejszej problem, bo pragnął zuchwale wtoczyć się w stan diametralnie daleki od nużącej trzeźwości, szczególnie nieatrakcyjnej w wieczór podobny dzisiejszemu. Złośliwi mogliby doszukiwać się w tym potrzeby poradzenia sobie z nagłą samotnością i poczuciem odrzucenia, które zwaliły się na niego ciężarem rozpędzonej lawiny, rozpoczętej nieostrożnym potrąceniem kamyczka u szczytu brawurowej pewności siebie, kiedy trujące zawiązki piołunu kontrowersyjnych przeświadczeń zalęgły się w jego sercu, skończonej efektownym grande finale, kiedy ze świeżo wypalonym piętnem na dłoni został wyrzucony za drzwi dotychczasowego domu, jak niechciany, zapchlony kundel, skreślony za wygryzienie gąbki i sprężyn z kanapy (a odsłaniał przecież tylko prawdę, zżółkłą i zardzewiałą, zwyczajnie brzydką, ale prawdę). Wspomnienia kochającej ręki gładzącej czule głowę, ścisłej – czasem duszącej – opieki, jaką otaczano go, odkąd pamiętał, wreszcie wylewnej sympatii, jaką wzbudzał pośród opiekunów i przyjaciół, wciąż paliły się żywo w jego pamięci, powracając pod powieki mimowiednie, dręczące nabiegającą do gardła goryczą, którą przełykał z wymuszoną na sobie beztroską, jakby nie tęsknił za tym wcale, jakby znalezienie się na zewnątrz, poza wiążącymi murami świątyni, było dokładnie tym, czego od początku sam chciał i jakby absolutnie nie stracił nic, ale, wręcz przeciwnie, zyskał upragnioną wolność. Pędzoną wprawdzie póki co w parszywej nędzy, ale Odyn, oczywiście, nie pozwoliłby mu spać w rynsztoku – zawsze znajdowała  się jakaś zawszona prycza czy sparciała sofa, od których kości rankiem wykręcały mu się boleśnie w drugą stronę jak u starego dziada.
    Nie był więc nietrzeźwy prawie w ogóle, za to paskudnie chciał być – i zdecydowany był uważać, że siedzący obok mężczyzna był kluczem do rozwiązania tego problemu, kluczem, który należało tylko odpowiednio obrócić w zamku okoliczności. Widząc, jak sąsiad jego zaczepki kwituje lekceważącym odwróceniem spojrzenia, gestem mającym ukrócić tę interakcję, zanim zdołałaby na dobre rozkwitnąć, zamiast potraktować ten ostentacyjnie oczywisty sygnał niezainteresowania poważnie, wziął go sobie za cudownie korzystną prowokację. Szeleszczące papierki rozsypały się po podłodze, strącone zsuwaną ze stolika nogą, nóżki krzesła trzasnęły o odrapany parkiet, drogocenne skarby, wyeksponowane na blacie przed światem, schował z powrotem w kieszeń – kolczyk, gumkę do włosów, sznurówki i względnie świeżą jeszcze gumę do żucia zawiniętą w paragon, z sentymentu za jej cynamonowym smakiem. Mieniący się tęczową feerią kolorów kauczuk złapał luźno w palce, podnosząc się ze swojego miejsca z uśmiechem niewinnie wesołym, prostodusznie sympatycznym i słodkim, jakby żadna zła intencja nigdy nie skaziła mu skroni, na które opadały seraficzne pukle złotych włosów. Odgłos zbliżających się żwawo kroków, widok przesłonięty szczupłą sylwetką wsuwającą się w przestrzeń naprzeciwko Eitriego, zgrzyt odsuwanego krzesła, na którym przysiadł bezceremonialnie, pochylając się naprzód, wspierając łokcie o blat stolika, błękitnym spojrzeniem zapoznając się z ładną twarzą pełnego niewątpliwego entuzjazmu towarzysza.
    Jestem otwarty na inne propozycje, jeśli ta cię nie interesuje – mruknął, wyciągając dłoń przed siebie, by z premedytacją zacząć odbijać kauczuk o powierzchnię stołu, z irytującym brakiem jakiegokolwiek rytmu, do którego doszedł zaraz potoczysty bełkot, spływający z różanych warg z beztroską lekkością. – W granicach rozsądku, oczywiście, nie wszystko jestem skłonny zrobić, rozumiesz, jestem kapłanem, w każdym razie prawie, nie do końca, ale lepszego nie mógłbyś znaleźć, rzecz w tym, że nie wypada mi niektórych rzeczy robić, to oczywiste, powołanie wymaga wprawdzie pewnych wyrzeczeń, ale jestem skłonny przyjąć każde przyzwoite wyzwanie, bo wiesz, okropnie mnie suszy, a jestem spłukany, najchętniej napiłbym się mleka, nie będę udawał, słodzonego miodem, kapłan Borge, mówiłem ci o nim przed chwilą, dawał mi takie, jak nie mogłem spać, ale z braku laku mocny drink też ujdzie, może to niezupełnie kołysanka taka mocna jak mleko z miodem, ale jak się nie ma, co się lubi i tak dalej, znasz te śpiewkę, zawsze ukrócają nią człowiekowi apetyt, jakby chcieć było rzeczą zdrożną, otóż jako kapłan, w każdym razie prawie, absolutnie się z tym nie zgadzam – urwał, na chwilę, kauczuk nieprzerwanie podskakiwał pod osłoną jego dłoni, coraz szybciej i bardziej niespokojnie, jakby zaczynał samoistnie wibrować energią, mającą wystrzelić go spod palców ku poboczu Drogi Mlecznej. Funi przechylił głowę, opierając ją policzkiem o drugą rękę, wspartą łokciem o stół, przyglądając się pociesznie rzekomo znajomemu koledze. Wzrok miał nie tylko zupełnie bystry, ale błyszczący psotliwym rozmysłem. – Oprócz rzeczy niekapłańskich obawiam się, że odpada również morderstwo – oznajmił, jakby służba bogom nie stała wcale w zaprzeczeniu z podobnym przestępstwem – rozumiesz, to chyba logiczny wyjątek, takich rzeczy nie robi się na pierwszej randce i na pewno nie za jednego drinka. Za trzy mógłbym się zastanowić, chociaż przyznam szczerze, że wolałbym najpierw poznać twoich rodziców, to się wydaje wtedy dopiero dosyć dorzeczne. Masz rodziców, mam nadzieję? Albo chociaż rodzeństwo czy jakąś kuzynkę, to też od biedy ujdzie, bo wiesz, nie idę na mordercze układy z nikim bez krewnych, nie jestem tak głupi – paplał dalej, nie dając żadnej oznaki, by zbliżał się jakkolwiek ku końcowi tej wielkiej, najzupełniej trzeźwej wbrew pozorom, improwizacji.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Komizm sytuacji stawał kołkiem w gardle. Ściskając filtr papierosa, tym razem pomiędzy palcami, gdyż prewencyjnie wyciągnął go z ust w obawie, że w końcu przegryzie się przez gąbczastą strukturę, krzywił się sam do siebie na myśl o bagnie, w jakim powoli tonął. Koślawym szczęściem, zawsze potrafił znaleźć się w najmniej odpowiednim miejscu i czasie, natrafiając na najmniej odpowiednich ludzi. Zszargane nerwy skakały wesoło na coraz luźniejszych smyczach, oczekując by przekroczyć magiczną granicę i zwilżyć jęzorem, następnie uszczypać wargami, by w końcu zatopić zęby w niczego nieświadomym intruzie. Czując ciepło papierosa liżące knykcie, zgasił go nerwowo, rozsypując misterną budowlę z popiołu, nim jeszcze obcy pozwolił sobie na bezczelne przywłaszczenie krzesła spoczywającego przy stoliku. Odwrócił się nawet, gdy usłyszał niechciany dźwięk szurania, jednak bardzo szybko powrócił do wcześniejszej pozy, wygrzebując z kieszeni wymiętą paczkę z dyndającym sreberkiem i hasłem głoszącym o szkodliwości wyrobów tytoniowych. Gdyby miał jednak od nich umrzeć, zrobiłby to już dawno temu.
    Powinienem zainwestować w tę pieprzoną papierośnicę…
    Udało mu się na chwilę zawiesić myśli na czymś innym, niż beznadziejność obecnej sytuacji. Westchnął z rozmarzeniem, gdy przypomniał sobie o papierośnicy dziadka będącej w posiadaniu Ivara.
    Wyłuskał fajkę i zadzwonił zdezelowaną, prehistoryczną zapalniczką, której używał z przyzwyczajenia, nie korzystając z luksusu rzucania szybkiego zaklęcia. Zielona farba spoczęła odpryskiem na blacie stolika tuż po tym, gdy buchnął pomarańczowy płomień liżący śnieżną biel papierka papierosa. Żar, przez chwilę przyćmiony, w końcu rozwinął się i drobny kłąb dymu uleciał ku gęstej zawiesinie zapachów typowych dla baru wraz z pierwszym wdechem Soelberga.
    Młody mężczyzna natrafił na ten moment w życiu kruczego oficera, gdy byle błahostka mogła rozdmuchać warstwy przykrywające frustrację i gniew na otaczający go świat. Przemocą wdarł się w idealnie zaplanowany wieczór, a takie odstępstwa nie były czymś, na co Eitri reagował z entuzjazmem. Kurczowo trzymając się utartych schematów, nie był zdolny, by naginać rodzące się w głowie plany, by choć trochę dawać za wygraną i oddawać się głupocie spontaniczności. Papieros zawisł na wysokości czoła, gdy wciąż próbował odnaleźć coś ciekawego ponad głowami innych gości, byle tylko nie ofiarować uwagi młodemu mężczyźnie, który z zapałem zabrał się do wygłaszania najdłuższego monologu z jakim Soelberg miał do czynienia w ostatnich miesiącach.
    Dudnienie kauczuku działało nań jeszcze gorzej, niż trajkotanie. Uderzenia rozchodziły się chaotycznie po strukturze drewna, dając pogłos w kościach ręki opartej wciąż o stolik. Niechętnie podniósł ją i oparł na brzuchu, choć powolne zabieranie kolejnych elementów przestrzeni osobistej niemal skłaniało go do opuszczenia lokalu. Historię o kapłaństwie potraktował prychnięciem, które uleciało zaraz po kłębie gryzącego dymu. Jeśli Catharina Soleberg myślała kiedykolwiek, że tak nobilitowany stan były najbardziej odpowiedni dla syna, widząc dzisiejszą scenę, mogłaby nabrać nieco dystansu, a w najgorszym przypadku zaszlochać spazmatycznie nad własną idealizowaną wizją.
    Podskórnie czuł, że jego towarzysz nie ustąpi i nawet ignorancja nie będzie w stanie zatrzymać paplaniny, gdyż wyraźnie nie potrzebował kompana do rozmowy; wątki pojawiały się samoistnie jeden za drugim i chyba przybierały na szybkości. Być może nieznajomy nie stał się kapłanem w pełni, jednak miał skłonność do słowotoku jak znakomita większość z nich.
    Ostatnie słowa sączące się do uszu wywołały w Eitrim niemiłe poruszenie i paskudny uśmiech wykwitający w momencie na twarzy. Zupełnie dzika myśl, wybijająca się ze zdesperowanego umysłu, nakazała zawalczyć o własny komfort i bezpieczeństwo. Zaciągnął się papierosem i niespodziewanie odwrócił twarz w kierunku młodzieńczego lica prawie-kapłana.
    Noc miała się ku końcowi, toteż uwijałem się w całkowitym milczeniu. Najpierw poćwiartowałem zwłoki. Odrąbałem głowę, ręce i nogi. – Wyuczone drogocenne zdania w nienagannym porządku i spokoju wybrzmiały gdzieś w dalszej plątaninie monologu nieznajomego. Literatura śniących  była tym z nielicznych wątków świata niemagicznego, którym potrafił oddawać się bez reszty, drążąc własny ból istnienia. Podsycając go odpowiednio pieczołowicie dobieranymi twórcami. – Cóż… na pierwszej randce wymagam większej dozy romantyzmu. – Wypuścił powietrze z cichym świstem, mlecznobiała mgiełka uleciała przez usta i nozdrza. Zawiesił na rozmówcy wyzywające spojrzenie, wciąż przesycone niezadowoleniem, jednak pobrzmiewał w nim też pewien rodzaj kpiny. – Widzę, że jego brak u kapłanów pozostaje niezmienny od wieków. – Przymknął powieki i wsparł się mocniej plecami o cholernie niewygodne oparcie krzesła, które chrupnęło sucho i złowieszczo. Chciał się pozbyć natręta. Jak najszybciej, najbardziej bezboleśnie i bez konieczności dalszej rozmowy, choć paradoksalnie zdawało się, że bez odbicia piłeczki się nie obędzie. Intencjonalnie zignorował wszelakie pytania i zastrzeżenia młodego prawie-kapłana.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Arytmiczne bębnienie kauczuku o skancerowany blat ucichło nagle, zduszone pod pokrywą opuszczonej dłoni w geście zdradzającym skołowane zaskoczenie, jakie wywołała niespodziewana sekwencja bodźców: odwzajemniona uwaga, przebłysk niekoniecznie życzliwego uśmiechu na przystojnej – choć wyraźnie zmęczonej – twarzy, w końcu słowa, które tak dalece odbiegały od jakiegokolwiek przewidywanego scenariusza, że poczuł się dotkliwie wybity z nieposkromionego nurtu własnych myśli; jakby mężczyzna wetknął mu kij między szprychy rozpędzonego rowerka. Przez rozwlekającą się chwilę obiecującego milczenia przyglądał mu się z wyrazem twarzy komicznie niejednoznacznym, z coraz śmielszym zaintrygowaniem rozbłysłym w spojrzeniu, szarpnięciem przezornego niepokoju na jakby zbladłych nagle policzkach i rezerwą niedowierzania siłującą się z rozbawieniem w ułożeniu brwi. Zwyczajnie jakby sam nie wiedział, jak powinien się do objawionej mu informacji przysposobić – z pewnością nie przeszło mu w tym wszystkim w każdym razie na myśl, że wyrecytowane zdania są zaledwie wiernym echem przeczytanych wersów. Wszelkie obawy, jakie być może powinien mieć, rozbijały się w nim ostatecznie o rozbudzoną ciekawość, ciekawość następnie wpadała w kolizję z podejrzliwą nieufnością – jaki morderca przyznawałby się do zbrodni tak bezmyślnie otwarcie? w dodatku w słowach jakby już zawczasu przygotowanych na podobną okazję – nieufność znowu tłukła się o drżący w nim wiecznie apetyt na wszystko co odbiegające od normy, choć może myśl skończenia w ćwiartkach w plastikowym worku nie była szczególnie apetyczna.
    Odkleił w końcu policzek od dłoni, na której opierał do tej pory nonszalancko głowę, przymrużając oczy niemal teatralnie, pochylając się nad stołem, błądząc wejrzeniem po fizjonomii mężczyzny, dopóki raptowna konkluzja nie rozjaśniła mu twarzy zuchwałym uśmiechem, dumnym z siebie, jakby właśnie rozpłatał na dwoje skorupę jego enigmy.
    Bujasz – oznajmił, z początku pewnie, choć w trakcie mówienia wyraźnie zmienił jakby zdanie i przy ostatniej głosce rozbrzmiała nowa nuta, pusta luka na dopuszczenie do świadomości ewentualnego błędu popełnionego na krętej drodze dedukcji. Krótka pauza wybrzmiała znowu, kiedy wyraźnie zbierał na powrót animusz swoich wniosków, ściągając brwi w ostentacyjnym rozmyśle, nim nie wypalił znowu, tym razem niemal prowokacyjnie: – Bajcujesz strasznie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji teraz, widzisz, bo myślałem, że to ja tutaj cisnę bajerę, a teraz czuję się bardziej bajerowany i to skutecznie.
    Zacmokał na niego językiem z żartobliwą przyganą, przechylając nieznacznie głowę, chwytając utracony wątek rozmowy z nieskrywanym tryumfalnym zadowoleniem – nie był to wprawdzie jeszcze chlupoczący drink w jego ręce, ale poczynili znaczący ku niemu progres. Gęsty obłok wydmuchiwanego dymu przesłonił mu męską twarz, zacierając nasrożoną brzytwę obcego spojrzenia, co najmniej obecnie niesympatycznego; stężałe w irytacji rysy wyostrzyły się zaraz znowu, szyderczość tonu cięła przy tym bezlitośnie, wszystko to jednak zamiast go deprymować, irracjonalnie podjudzało w nim większą gorliwość zabiegania o jego względy czy rozdrażnienie – bez różnicy, byle przycisnęło go do sypnięcia talarem.
    Potrafię być romantyczny – zadeklarował w odpowiedzi na wymierzony mu zarzut, przymilnym uśmiechem zakrywając łagodne obruszenie. – Nie słuchasz mnie ewidentnie, mówiłem, że niezupełnie jestem kapłanem, nie dałem sobie wyperswadować tego, co najlepsze. – Spuszczając wreszcie z niego spojrzenie, sięgnął po popielniczkę, w której piętrzył się kurhan papierosowych szczątków i bezceremonialnie wysypał całą jej zawartość na ciemny blat stołu. Palcami, na których łyskały punkty brokatu, rozprowadził popiół w miarę równomiernie po drewnie. – Chociaż lepiej ich szanuj, bo z kapłańskiej solidarności będę musiał gadać z tobą inaczej, a Odyn jeden wie, że w kazaniach zawsze biłem wszystkich na głowę, kwestia przyrodzonego talentu, wyuczonej elokwencji, przede wszystkim bujnej fantazji, zasada jest wprawdzie taka, że od połowy mniej więcej nie trzeba już nawet sprawiać pozorów sensu, czasami w ogóle nawet nie trzeba, niektórym mógłbyś sprzedać najbzdurniejsze przemowy i sami doszukają się na siłę w tym jakiejś rewelacji – krzywy uśmieszek, słodki i niewinny, błękit spojrzenia podniesiony spod połyskujących rzęs ku męskiej twarzy, znowu jakby nieskalany nigdy oszukańczą intencją. – Żartuję, oczywiście.
    Palec, wetknięty w środek popiołowego poletka, przesunął się powoli z rozmysłem, rysując w szarości niemal doskonale dorodny kształt serca, odwróconego szpicem ku mężczyźnie; dorysował zaraz potem amorową strzałę, przeszywającą sam jego środek. I kiedy tylko Eitri opuścił rękę z papierosem, by zsypać popiół z jego końcówki do popielniczki czy na blat, z zuchwałym brakiem zawahania złapał w palce jego dalszą część, chcąc wyjąć mu go z dłoni i podnieść do swoich ust.
    Po drinku możemy potrzymać się za ręce.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Obojętnie bujając się na krześle, odetchnął. Wyrwał dla siebie kilka sekund, by zebrać myśli, jednak bardzo szybko ukryty mechanizm ciekawości nakazał mu zaniechać wygodnej kontemplacji ciszy. Pierwszy raz od początku spotkania ofiarował nieznajomemu zupełną uwagę. Powoli przechylając krzesło, które trzeszczało wciąż tak samo złowieszczo, powrócił do stolika otwierając przymknięte ledwie na moment powieki. Był ciekaw tego, w jaki sposób zareaguje mężczyzna i chociaż podejrzewał, że niekoniecznie podzieli uznanie nad niewinnym żartem, figlem wykrojonym z przeczytanej opowieści, to w ostatecznym rozrachunku otrzymał więcej, niż mógłby kiedykolwiek sobie wymarzyć. Dokładnie śledził wszystkie drgania mięśni ledwo obleczonych delikatną skórą nieznajomego. Z satysfakcją przyjął nagłą przerwę w uciążliwym podskakiwaniu kauczuku, wybitego już zupełnie z rytmu poprzez wypowiedziane słowa.
    Rozbawienie wypełzło powoli, przenosząc się z drgającego kącika ust na obojętne oczy – teraz drapieżnie śledzące kolejne fale zmian zachodzących na zupełnie obcej twarzy. Czy kilka zdań było w stanie tak poruszyć wyobraźnię, by zepchnąć ją w meandry rozważań tyczących się najczarniejszych scenariuszy? Ostatnią z rzeczy, którą chciał osiągnąć, było przestraszenie rozmówcy, jednak wyszło praktycznie tak jak zawsze – zupełnie opacznie. Przez chwilę myślał, że zatriumfował, ostatecznie zniechęcając do siebie natręta. Radość okazała się jednak zbyt szybka i zbyt intensywna, gdy z głuchym plasknięciem uderzyła o powierzchnię szemrzącego potoku słów. Nerwowo wciskając papierosa pomiędzy wargi, z niedowierzaniem patrzył jak prawie-kapłan wraca do stanu sprzed kilu chwil, ponownie kalając potrzebę spokoju Soelberga.
    Prychnął nie siląc się nawet na to, aby zamaskować wciąż narastające niezadowolenie. Tyle zwykle starczało, aby ludzie zostawiali go w spokoju przyklejając łatkę najbardziej nieuprzejmego człowieka, z którym lepiej się nie zadawać. Niestety, młody mężczyzna był zupełnie niestrudzony, odbijając kolejne zgryźliwości Eitriego niczym dziecięcy balonik – bez jakiegokolwiek wysiłku. Ponownie tracił chęć obserwowania jego poczynań – entuzjazm wypływający z chwili triumfu roztopił się i zawrzał jak kostka lodu ułożona na rozgrzanej patelni. Wywracając oczyma, powrócił do palenia, co miało zaabsorbować całość jego myśli, byle nie dać się wciągnąć w kolejną wymianę zdań, choć dalsze ignorowanie nieznajomego nie było już możliwe. Ostatecznością zdawała się ucieczka, gdyż uparty, wcale nie zamierał zmieniać swych planów na ten wieczór.
    I tego się obawiałem… – Wymamrotał bardziej do siebie, niż do rozmówcy przeczuwając nachalną próbę poparcia słów czynem. Gdy popiół rozsypał się na stoliku, zmarszczył gwałtownie nos, jakby wydarzyła się najbardziej obrzydliwa rzecz na świecie. Mimowolnie zwiesił wzrok na dłoniach intruza, połyskujących od złotych drobinek – co nadawało całej sytuacji rysu jeszcze większej niedorzeczności. Nie potrafił rozgryźć, z kim tak naprawdę ma do czynienia, jednak dziwaczność złożył na karb zadeklarowanego niedoszłego fachu towarzysza. Nie miał nic przeciwko kapłanom, jednak zwykle raczył ich sporym dystansem przez fakt, że wymierzali w niego swe pobożne oczy, gdy tylko któryś z nich dowiadywał się o posiadanych przez Eitriego zdolnościach.
    Najdrobniejsze cząstki popiołu poszybowały ku górze, gdy błyszcząca od brokatu dłoń, rozprowadziła go  po blacie stołu. Malunek pojawił się stopniowo, Eitri odsunął się nieco, by jego ubranie nie zostało naznaczone szarym kożuszkiem wzbijającego się pyłu.
    Malowałem takie, gdy byłem dzieciakiem – wskazał brodą na serce dokładnie znajdujące się teraz pomiędzy nim a młodym mężczyzną. Schylił dłoń, by strząsnąć popiół wprost na wyraz obecności romantycznej duszy i zbezcześcić starania. – Wolałbym wiersz – przyznał kwaśno i w momencie wzdrygnął się, gdy wyczuł nieproszoną obecność na papierosie. Nie musiał nawet dotykać jego skóry, by w geście obronnym puścić nagle fajkę i zwinąć rękę ku sobie. Złapał go w najgłupszy z możliwych sposobów, wybijając z mozolnie budowanej równowagi. Nie mógł przewidzieć, że rzeczą, której Soelberg obawiał się bardziej niż czczej gadaniny, było brutalne odbieranie przestrzeni osobistej.
    Nie wiedząc, gdzie podziać zupełnie pustą dłoń, sięgnął do kieszeni i wyciągnął przedostatniego papierosa, którego zapalił tym razem przy pomocy zaklęcia, gdyż zapalniczka wysmykiwała się spod spoconych opuszek.
    Vindlingur. – Trzeźwość, którą osiągnął przez zbyt długą przerwę pomiędzy kolejnymi drinkami, potraktował jak najgorszą rzecz na świecie. Wpatrując się przez klika chwil w strzałę przeszywającą serce wyrysowane w popiele, machnął porozumiewawczo na obsługującego lokal galdra, by przyniósł do stolika to, co zamówił kilkukrotnie już wcześniej. – Po drinku będę zbyt trzeźwy – skwitował  niechętnie propozycję prawie-kapłana. Na samą myśl o trzymaniu kogokolwiek obcego za dłoń, zrobiło mu się wpierw gorąco, następnie zupełnie zimno. – Słuchaj – wydmuchał dym przez nozdrza – gdybym szukał towarzystwa, byłbym teraz zupełnie gdzie indziej. – Czy tak trudno było zrozumieć, że chciał zostać sam? Nie sądził, aby postawienie drinka przyniosło mu spokój, jednak sam musiał się napić. W tej sytuacji nie widział innego wyjścia, niż na powrót otumanić wszystkie swoje zmysły i pogrążyć się w słodyczy rozważań o własnym nieszczęściu.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Z kwaśnym niezadowoleniem dostrzegał objawy cofającego się przed nim zainteresowania, zanim zdążyłby na dobre pochwycić je w chciwy uścisk własnych palców, w zęby niestrudzonego nigdy łakomstwa na darowaną mu uwagę, niezależnie od jej źródła. Chwilowe ożywienie tlące się w lazurze przeciwnego spojrzenia zaskoczyło go orzeźwiającym przypływem, zanim dosięgło go jednak przyjemnością przesądzonego triumfu, spieniło się w iskrze rozbawienia powoli wzbierającego w drżeniu kącików ust – wziął to za ostateczny dowód zwykłego, choć efektownego blefu – i oddaliło się znowu w cierpką obojętność; towarzysz, jak chętnie by go nazwał zapewne i szczególnie ku jego irytacji, odchylił się z powrotem od stołu ku trzeszczącemu oparciu krzesła, na zniecierpliwiony dystans niechęci, w którym snuła się zasłona dymu zastałego w barowym powietrzu, lepkim od gęstości pijanych oddechów. Mężczyzna drażnił się z nim prawdopodobnie nieświadomie, wszak nie wyglądało na to, by istotnie chciał go przy sobie zatrzymać, robił to jednak sposobem fatalnie skutecznym – fatalnie dla ich obojga – wymachując mu przed oczami ochłapem nagrody, którą chwilę potem chował za wznoszoną fasadą indyferencji. Jak opacznie rozumiejący dawane mu sygnały kundel, zamiast dać się przepędzić, Funi zdawał się dochodzić do wniosku, że w istocie to, czego od niego wymagano, to dalsza natrętność oferowanych skwapliwie sztuczek, słów i zagrywek wyciąganych z kieszeni bez dna, jak niekończący się sznur różnobarwnych chustek wyławianych z rękawa magika na dziecinnej imprezie; jego repertuar wprawdzie mógłby okazać się dla młodszej widowni nieodpowiedni, choć prezentowany z beztroską równą ich nieopierzonej naiwności.
    Staranny wyraz jego romantyzmu spotykał się tymczasem ze zdawkową uwagą i niewdzięczną garstką popiołu zrzuconą z końca papierosa w sam środek ofiarowywanego Eitriemu na stole serca. I może spróbowałby uczynić zadość wysublimowanym wymaganiom rozmówcy, sklecić mu na szybko zapierający oddech improwizowany wierszyk – jak mogło się okazać, gdy chciał coś bardzo osiągnąć, nie miał krzty godności nawet do tak upadlającego stopnia – gdyby w tym momencie nie zaszło coś tak zaskakującego, że nawet o drinku zapomniał natychmiast, przejęty tym nowym zjawiskiem: jego towarzysz zdawał się co najmniej zdeprymowany, a właściwie zupełnie wtrącony w ewidentną nerwówkę. Sięgając po jego papierosa, przez chwilę obawiał się, że będą zmuszeni trzymać go między sobą jak opłatek wigilijny, którym wcale nie chcą się ze sobą dzielić, dłoń mężczyzny wycofała się jednak przed jego impertynencją jak oparzona, potem niespokojne wyciągnięcie kolejnego papierosa, zaklęcie, już nie zapalniczka, znów odpychający komentarz, sygnał do obsługi (czy uwzględnią nowy dodatek przy stoliku?) i w końcu cios ostateczny – bezpośrednie odrzucenie, którego Hilmirson nie zamierzał oczywiście traktować poważnie. Z papierosem wsuniętym między wargi, nawet nieszczególnie faktycznie go paląc, obserwował go przez cały ten czas z zaostrzoną uważnością, lekkim rozbawieniem, koncentracją, która przeorientowała się nagle z chęci na drinka wprost na samego Eitriego. Był jawnie wypraszany akurat wtedy, gdy okazywało się, że ich spotkanie wchodzi dopiero w obiecujący punkt kulminacyjny, serce przedstawienia; okrutna nieuprzejmość. Wyciągnął skradziony łup z ust, strącił popiół na serce.
    Najlepsze rzeczy spotykają nas podobno wtedy i tam, gdzie się ich wcale nie spodziewamy, tak mówią, nie twierdzę, że jestem najlepszą rzeczą, ale odrobina otwartości na zdarzenia nieoczekiwane może wcale by ci nie zaszkodziła – zauważył przekornie, odkładając papierosa na krawędź szklanej popielniczki. Podniósł się leniwie z krzesła, jednak zamiast odejść, jak mu to niedelikatnie sugerowano, przeciwnie do podobnego zamiaru, zsunął z ramion przykurzoną wełnę płaszcza, ubłoconą przy dolnej krawędzi, by przewiesić ją niedbale przez oparcie krzesła. – Nie podobam ci się? – spytał wprost, fiksując na nim wesołe spojrzenie, traktując sprawę z lekkością sprawiającą, że brzmiało to bardziej jak pytanie o pogodę, nie próba uwodzenia; w gruncie rzeczy nią nie była. – Ludzie mówili mi, że muszę mieć w sobie krew niks, wiesz, gdzieś wśród praprzodków – zdarzyło się to raz, komplementujący był na haju i ledwo stał na nogach. Obszedł stolik, niedbałym ruchem dłoni strzepał popiół z kawałka blatu na skraju po stronie Eitriego, by bezceremonialnie przysiąść na nim jednym biodrem, patrząc teraz nań z góry, z przymilnym uśmiechem. – W sumie nie szkodzi, ty też nie jesteś w moim typie – niewinne, zaczepne trącenie zaskakująco czystym czubkiem uniesionego buta jego kolana – nie lubię nałogowców – sięgnął znów po papierosa, wypuścił ospały kłąb dymu przez rozchyloną czerwień ust, delikatnie odchylając głowę. – Uzależniony, to kiepsko brzmi, nie sądzisz? Ale masz ładne oczy, to na pewno. Nie myślałeś, żeby rzucić?
    Oparł w końcu stopę o odsłonięty kant siedziska tuż obok uda mężczyzny, jakby bez namysłu, choć nieustannie uważnie go przy tym wszystkim obserwował.
    My się serio znamy, wiesz. To znaczy wtedy jeszcze nie, teraz może też niezupełnie, ale to przesądzone, możesz nazwać to decyzją Norn, chociaż równie dobrze była może po prostu moja, kto to wie? – mruknął, tonem nieco rozmytym w filozoficznej podniosłości, traktowanej jednak z niefrasobliwą żartobliwością. – I lubimy się nawet, czuję to w kościach. W lewej łopatce konkretnie. Gdyby to był mostek, to bym ci się musiał oświadczyć chyba, to jasne, ale lewa łopatka? Nie mam pojęcia – wpadł w coś na kształt impulsywnej zadumy, niespokojnie odgarniając włosy z czoła, jego żartobliwość przygasła, kiedy przyglądał się skłębieniom dymu, narastającej warstwie popiołu na końcówce papierosa, gotowej runąć lada chwila na jego spodnie, ale zdawał się tego nie zauważać. – Może nóż w plecy, wiesz, jak Brutus i te sprawy. Ale się lubimy, to na chuj drążyć temat. Ciebie nic nie świerzbi?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie potrafił zrozumieć potrzeby ciągłej pogoni za innymi ludźmi i za ich uwagą – nie ważne, czy rozpatrywał to w kategorii bujnego życia towarzyskiego czy zażyłych relacji rodzinnych. Wciąż wszystko było podobnie abstrakcyjne i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Choć brutalnie przekonał się, że zupełna samotność również nie niesie ze sobą nic dobrego, łatwiej odnajdywał się w nieprzeniknionej ciszy, niż w zgiełku dziesiątek połączonych ze sobą głosów. Chowając się za fasadą potrzeby odosobnienia; uciekł tu wszak dlatego, że jedyna z relacji, niezwykle wartościowych, skończyła się przedwcześnie, a jej widmo zatańczyło na grobie, w którym pogrzebał ją kilka miesięcy wcześniej. Ożywione wspomnienie odtrącenia przeniknęło jego ciało spazmatycznym drgnieniem i niemalże zapomniał o swym towarzyszu, jak zwykle odklejając się  swymi myślami od rzeczywistości, w której przebywał. Płynąc przez wyraźnie obrazy dzisiejszego popołudnia, rozdrapał ledwie zasklepioną ranę urażonej dumy. Zamknął oczy i mozolnie powstrzymał się przed bezsilnym okrzykiem.
    Z namaszczeniem upuścił kolejną grudkę popiołu na wyrysowane serce – makabryczną metaforę jego całego dotychczasowego życia. Bronił się jeszcze resztkami sił przed niechcianym towarzystwem i wizytą w pubie, która przybrała nieoczekiwany kierunek, choć z każdą chwilą ciężar bezsilności opadał na zmęczone ramiona i obniżał je stopniowo, wykrzywiając wysoką, męską sylwetkę. Dziwne uczucie powstałe na styku dłoni przypadkowo zetkniętych ze sobą kilka chwil temu, powoli odparowywało, a wymalowana na twarzy niepewność skryta za papierosem, wyrównała się do wcześniejszej obojętności.
    Z zaskoczeniem poczuł ogromny żal, gdy młody mężczyzna zawiódł go szybkim poddaniem się w wydobywaniu z siebie kolejnych pokładów romantyzmu. Wprawdzie przeczuwał, że wygłoszenie poematu spotkałoby się z miną przepełnioną zażenowaniem, jednak poczuł się jak dziecko, któremu odebrano ostatnią zabawkę, a tym samym źródło jedynej frajdy podczas nudnego rodzinnego spotkania.
    Dziękuję za cenną uwagę, zapamiętam… – mruknął z przekąsem, gdyż wysłuchiwanie podobnych truizmów przyprawiało go o mdłości. Przesiąknięte zapachem tytoniu palce przytknął do ust, by wyciągnąć z nich papierosa, którego nerwowo wypalił już niemal w połowie. Zdecydowanie przesadzał i czekał jedynie na znajome ukłucie w okolicy żeber ułożonych ponad sercem. Póki jednak to nie nadchodziło, nie zamierzał dawać wytchnienia płucom.
    Widząc, że jego towarzysz dźwiga się z krzesła zamarł, jednak nie chciał dać wiary w to, że odpuścił i odejdzie zniechęcony, by poszukać innej ofiary. Nie miał dziś na tyle szczęścia, aby bogowie obdarzyli go podobną łaską. Bardziej z czujnością wymalowaną na obliczu, śledził każde najmniejsze drgnienie jego sylwetki, które mogło nieść informację o niecnych zamiarach. Zsunięcie płaszcza z pleców potraktował jako ostateczną decyzję o tym, że zostanie przy nim dłużej, niż mógłby sobie życzyć.
    Przykleił papierosa na powrót do dolnej wargi i wsłuchał się w niezwykle precyzyjnie wymierzone pytanie. Spoglądając w zwierciadło podobnie błękitnych oczu, westchnął cicho pozwalając dalszej myśli nieznajomego szybować bez zakłócenia jej uzewnętrznieniem preferencji tyczących się wyglądu. Z pewnością był urodziwy, z obliczem na wzór marmurowych klasycznych rzeźb – choć dalece bardziej żywotnym i nieuchwytnym w kolejnych podrygach emocji wyciekających z każdego niemalże ruchu. Nie docenił go zupełnie, gdy tylko przeszedł kilka kroków i spoczął na uprzednio sprzątniętym fragmencie stolika. Eitri przyjął wojowniczy wyraz twarzy, gotów by ruchem ręki zmieść go z blatu. O ile rozpatrywał wcześniejszą możliwość wygłoszenia wiersza przez nieznajomego w kategoriach niezaprzeczalnej żenady, obecnie czuł, że wzbiera w nim fala gorąca i obawa o to, że prawdopodobnie za chwilę przynajmniej tuzin zaciekawionych, bardziej trzeźwych oczu, wyrzuci w ich stronę natrętną falą. Uderzenie o kolano nie przeszło bez echa i odczucia osaczenia. Nagle odpowiedź na jakiekolwiek pytanie zdawała się zbędna, jednak czuł przymus, by nie pozostawiać pustki, która groziłaby rozrostem niezręcznej ciszy, zwłaszcza gdy wątek przemknął jeszcze dalej i dalej, dotykając materii niezwykle drażliwej i osobistej.
    Mój nałóg to ostatnie czym powinieneś się martwić. Uwierz mi, mam więcej paskudnych przywar. – Ładne oczy, jak zdążył je określić nieznajomy, zniknęły pod firaną ciemnych rzęs.  – Obawiam się, że nie jest to szczególnie możliwe. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza pod wpływem kogokolwiek. – Nikt nie był w stanie oderwać go od uzależnienia. Przesunął się na krześle tak, by but Funiego przypadkiem nie dotykał jego uda. Palce trzasnęły nieprzyjemnie, gdy zginął je i rozprostował w nerwowym tiku. Jak na wybawienie, dokładnie w tym momencie do stolika podszedł galdr dbający o pobliskich gości i przyniósł dwa drinki – banalne old fashioned. Ujmując papierosa pomiędzy dwa palce skierował tę samą dłoń po szklankę. Uderzając o bliźniacze szkło, przesunął je w stronę młodego mężczyzny zatopionego aktualnie w przedziwnym rozważaniu natury ich spotkania.
    To Norny, czy ty? Bardzo łatwo przypisujesz sobie ich wolę jako coś, co sam możesz naginać i kształtować. Niezbyt to… zuchwałe? Stawiać się w swych umiejętnościach niemalże z bogami na równi? Gdzie się podziała twoja pokora? – Próbując przechwycić utraconą pewność, rozmytą w gestach i słowach nieznajomego, drapieżnie zaatakował. Zdecydowanie uderzał w kierunku wcześniej ujawnionego przez niego powołania, którego w ostatecznym rozrachunku nie zdołał dopełnić. Eitri niespokojnie zachybotał się na krześle, odchylając je nieco, niebezpiecznie balansując na granicy, gdzie możliwy był już tylko upadek. Wciąż starając się ograniczyć jakikolwiek kontakt cielesny.  – Świerzbi? Obecnie czuję paskudny ból głowy, jakby ktoś właśnie wbijał mi szpikulec do lodu w podstawę czaszki i oznacza on nie mniej, nie więcej jak to, że muszę się napić, lub że ty powinieneś w końcu przestać artykułować cokolwiek. Tak, czy inaczej, uczyń mi ten zaszczyt i weź w końcu tę pieprzoną szklankę. – Ponownie stuknął wymownie o szkło obok dłoni młodzieńca i nie czekając na niego, zatopił usta w alkoholu. W końcu zawiesił czujne spojrzenie na jego twarzy. – Powiesz jeszcze coś ciekawego odnośnie naszej znajomości? – burknął niespodziewanie.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Było coś przyjemnie urzekającego w sposobie, w jaki spokój wyraźnie wyślizgiwał się mężczyźnie z rąk pod wpływem jego nachalności; ekspresja jego twarzy oraz gestów nabierała mimowiednej niespokojności i chociaż niezmiennie opanowany ton głosu nawlekał na nić rozmowy słowa uporczywie chłodne, podtrzymujące wciąż stanowczą fasadę niechęci i dystansu, nerwowość zdawała się wyłazić przez przesmyk zatrzaskiwanych drzwi, by piąć się po nich w górę zdradliwymi smugami powstających pęknięć. Funi jakimś dawno zapomnianym skrawkiem empatii zdawał sobie sprawę, że obchodził się z nim poniekąd okrutnie, przyciskając go jak mysz obcasem swojej nieproszonej obecności, nie potrafił się jednak przed tym powstrzymać – i tym trudniej się było przed tym hamować, im wyraźniej dostrzegał konsekwencje swoich działań. Udo usunęło się przezornie z okolicy jego buta nonszalancko opartego o krzesło, a męskie dłonie, smukłe i zadbane, poruszały się jakby poza roztargnioną w tym momencie uwagą rozmówcy. Hilmirson, słuchając jego zaskakująco wylewnych defensyw, przyglądał się palcom zwijanym w pięść, występom kostek zbielałych od odruchowo włożonej w ten gest siły przepływającej przez spięte przedramię, a kiedy rozprostował je z powrotem, musiał powściągnąć w sobie kaprys, by pod byle pretekstem je złapać, sprawdzić, czy znowu cofnęłyby się pod jego dotykiem jak przed łapczywością ognia, jak szybko odnalazłyby drogę do bezpiecznej kieszeni; czy Eitri zamknąłby się przed nim w swojej skorupie, jak spłoszony żółw? Czy może – jak podpowiadała narastająca agresja jego odpowiedzi – zacisnąłby swoje ładne palce tym razem na jego nadgarstku, do ponownego zbielenia kłykci, mocno i nieustępliwie? Ku własnemu zaskoczeniu dochodził do wniosku, że wcale nie studziło to jego zachcianki, wręcz przeciwnie – był ciekawy, który z nich ustąpiłby pierwszy. Czy też raczej, oczywiście: jak szybko zrobiłby to ciemnowłosy.
    Podnosząc spojrzenie na jego twarz, przechylił z rozbawieniem głowę, gładząc opuszkami palców blat stołu obok swojego biodra, badając na ślepo płytkie rysy wyżłobione w warstwie lakieru i malowanym, tanim drewnie. Nie umknęło jego uwadze, że nie uzyskał bezpośredniej odpowiedzi na swoje bezpośrednie pytanie; mężczyzna próbował go zniechęcić – co musiało mieć skutek odwrotny, naturalnie – ale nie zdawał się nawet przez chwilę na podobnie śmiałą możliwość zupełnie zamknięty, co Funiego poniekąd zaskakiwało.
    Nie jestem znowu taki delikatny, jak sobie może wyobrażasz – odparł niezrażony, uchylając się delikatnie przed ręką galdra, stawiającego na stoliku dwa szkła, Odynowi niech będą dzięki. Wbrew swojej wcześniej gorliwości, by jakiegokolwiek drinka zdobyć, teraz jednak nie poświęcił mu więcej niż ułamek obojętnego spojrzenia prześlizgującego się po rozkołysanej tafli trunku, jakby zdążył już zapomnieć o swoim palącym pragnieniu. – Mógłbym cię pewnie zaskoczyć tym, jak wiele jestem w stanie znieść czy tolerować. Widzisz, większość życia, chcąc nie chcąc, dzieliłem z rojem innych naiwnych dzieciaków, przyszłych kapłanów to znaczy, przestrzeń i każdy dzień, nieraz też noce, niektórzy całe te przywary brali zbyt dosłownie. Wyobrażasz sobie, jakie to było zagęszczenie paskudztwa? Przysięgam, czasem wydawało mi się, że nie wytrzymam i pozabijam ich wszystkich, bo wiesz, na początku wszyscy byliśmy jeszcze słodcy, ale pomyśl tylko o stłoczonej grupce nastoletnich chłopaków pod kloszem murów świątynnych, naprawdę nie wiem, jak to przeżyłem i wyszedłem z tego bez permanentnego uszczerbku na psychice, rozumiesz. Jeśli chcesz mi powiedzieć, że chrapiesz jakby pociąg przejeżdżał przez sypialnię, to prawie jakbyś obiecywał mi conocną kołysankę – kiedy mówił, poruszył w żywej gestykulacji ręką i krucha konstrukcja nagromadzonego na końcu papierosa popiołu spadła na podłogę, szczęśliwie omijając jego spodnie. Zdawał się zapomnieć, że w ogóle trzymał go jeszcze w palcach, podniósł go jednak w końcu do ust, by skorzystać chociaż z żarzących się leniwie ostatków. Jego dotąd wesoły, przymilny uśmiech zdawał się zgorzknieć pod kłębem wypuszczonego przez nos dymu; spuścił wzrok na wypalone truchło trzymane niedbale między palcami. – W ciszy zresztą źle sypiam, miałem sobie odłożyć na jakieś radio, ale sam widzisz...
    Przepuszczony na niego atak zdawał się rykoszetować, nie wyrządzając jego animuszowi większych szkód; mniejszych zresztą też nie, poza odpryskiem łagodnego grymasu przez chwilę majaczącym w kąciku ust, ostatecznie pozostawał jednak pogodnie promienny i entuzjastyczny. Zamiast przejmować się ofensywą, pozwalał podjudzać się nagłemu ożywieniu w tonie Eitriego – czuł na języku słodycz triumfu, jakby jego rozdrażnienie nie było jego winą, a raczej zasługą. Jego oczy, na których nieustannie kotwiczył spojrzenie, nabierały intrygującego błysku, stokrotnie lepszego niż udawane nieporuszanie i ciągłe uciekanie przed kontaktem.
    Gadasz jak oni. Nadawałbyś się na kapłana, wiesz, z takim podejściem, powinieneś o tym pomyśleć – wytknął mu, tym razem niemal oschle, choć uporczywie przytrzymywał uśmiech na swoim miejscu. Przez chwilę ważył na języku słowa zapraszające do dyskusji, ostatecznie był jednak na to chyba zbyt trzeźwy i zbyt zmęczony, a rana zatrzaśniętych przed nim drzwi świątyni wciąż jeszcze się nie zasklepiła. Echo żywych dyskursów podejmowanych z kapłanami na podobne tematy zadzwoniło mu nieprzyjemnie w uszach i nerwowo poruszył głową, naciągając szyję do ukłucia bólu, przymykając przy tym na chwilę oczy.
    Poczuł się wybity z rytmu, więc kiedy Eitri ponaglił go nieprzyjemną uszczypliwością, posłusznie sięgnął po szklankę, wyrzuciwszy wcześniej resztkę papierosa w sprofanowane zwłoki swojego serca. Zamiast napić się od razu, przyglądał się jak jego towarzysz, odchylony na krześle, odsuwa szkło od swoich ust i odwzajemnia spojrzenie, z uważnością sprawiającą mu podskórną przyjemność. Uśmiechnął się po raz kolejny przekornie, odrobinę enigmatycznie, słysząc zadane mu pytanie. W odpowiedzi zamoczył wreszcie usta w alkoholu, rozciągając celowo lukę milczenia przygotowaną pod jego słowa. Potem, kołysząc alkohol w trzymanym szkle, zsunął biodro z blatu stolika i podeszwą wspartą wciąż o krzesło przycisnął siedzisko, sprawiając, że podniesione przednie nóżki uderzyły o zakurzone drewno podłogi, sprowadzając Eitriego z powrotem ku niemu. Pochylił się naprzód w jego stronę, opierając o swoją zgiętą nogę łokieć ręki, w której niedbałym uchwycie trzymał drinka. Prawą wyciągnął w jego stronę, nadstawiając ją najwyraźniej pod oficjalny uścisk; na jej wnętrzu czerniła się trudna do przeoczenia pieczęć Lokiego.
    Funi Hilmirson – przedstawił się wesoło, cierpliwie czekając na jego dłoń. – Czy jesteś jednak faktycznie zbyt trzeźwy, żeby uścisnąć mi rękę?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nigdy nie wyzbył się gniewu, choć niestrudzenie pudrował go kolejnymi warstwami obojętności i fasadowego opanowania. W rzeczywistości na zaporze wpojonej nauki i życiowego doświadczenia tynk kruszył się chętnie, przybliżając konstrukcję do finalnego rozpadu i przecieku zwiastującego powódź furii i niezaspokojonego pragnienia konfrontacji. Palce pamiętały charakterystyczny ruch zwijania w pięści i miażdżenia wszystkiego, co stało im na drodze. Zwykle brany za chuderlawego i wiecznie przestraszonego życiem i ludźmi, w ostatecznym rozrachunku okazywał się niezwykle gniewnym człowiekiem chętnym do bezpośredniego wyrażania zalegającej w sercu goryczy i niezadowolenia. Zawsze powtarzał sobie, że musi się bronić, za wszelką cenę nie dopuszczać kogokolwiek kto byłby w stanie wyrządzić mu krzywdę, a często oznaczało to wyraźne zaznaczenie hierarchii i dosadne sprowadzanie bardziej odważnych na ziemię. Choć dłonie nie nosiły już od lat śladów przetarć i ran broczących krwią, czasami gdy na nie patrzył pamiętał wszystko doskonale – potrafił odtworzyć każdą smugę i rysę na delikatnej skórze, choć sam powód ich uzyskania jawił się jako bezkształtna masa, gdyż pełnia świadomości następowała dopiero po oczyszczającej fali furii. Chyba nie potrafił nawet spamiętać tych wszystkich, których w toku swego nastoletniego życia próbował pokiereszować; wybite palce, złamane nosy, łuki brwiowe zalewające posoką oczy, gdy zbierał się ze żwiru opuszczonej stacji kolejowej.  Odległe czasy, choć gniew wciąż zakorzeniony.
    W końcu, zupełnie niezamierzenie, Funi złapał jego uwagę. Eitri otworzył lekko oczy i przysłuchiwał się w milczeniu – czym nic nowego nie uczynił – słowom młodego mężczyzny. Ocenianie po pozorach faktycznie było jednym z najbardziej krzywdzących zabiegów, jednak Soelberg z rzadka kusił się na podobne uproszczenia. Stwierdzenie przyjął jako kolejny przytyk, próbę igrania z jego cierpliwością i subtelnego ciągnięcia za sznureczki emocji. Nie mniej, następująca po nim historia obrazująca przyświątynne życie podziałała nań tak obrazowo, iż poczuł mdłości ściskające żołądek i wywracające jego zawartość. Myśl o masie stłoczonych ludzkich istnień nie napawała go optymizmem i utwierdzała jedynie w przekonaniu, że cudem było uniknięcie matczynych wyrzutów troski i ambicji. W pewnym momencie urodziło się w nim nienaturalne poczucie żalu i współczucia, choć zupełnie nie wiedział, czy właściwego i oczekiwanego przez Funiego. Rzucił mu rozmyte spojrzenie, wyjątkowo łagodne i zupełnie odmienne od wcześniejszych, naładowanych elektryczną niechęcią.
    Zasypianie w zupełnej ciszy to przywilej. – Nigdy nie potrafił pozbyć się głosu własnych myśli, które towarzyszyły mu w najlepszym przypadku, w najgorszym – o kościane sklepienie czaszki obijały się szepty duchów i ich niekończące się zawodzenie. – Korzystaj z niego,  jeśli możesz… – W zdaniu krył się cień szczerej, dobrej woli. Mimo wszystko chyba zdołał go zrozumieć, sam nie wiedział, czy odnalazłby się w chwilach zupełnej pustki, mając przed sobą jedynie wizję niczym nie zmąconego odpoczynku.
    Przetykał chwile upajania się alkoholem, kolejnymi pociągnięciami dymu tytoniowego. Lekkie bujanie na krześle wprawiło go w stan przedziwnego spokoju, gdyż głowa powoli przyzwyczajała się do szmeru głosu nieznajomego, a uczucie pulsowania rozpuszczało się pod wpływem dawki whisky.
    Po twojej wyjątkowej historii, chyba szczerze podziękuję za życie kapłana. Byłbym okropnym godardem, choć gdyby nie zdrowy rozsądek, zapewne dzieliłbym obecnie twój los – westchnął stając w obliczu prawdy i zamyślił się na chwilę, decydując w końcu, by wgnieść resztkę papierosa w kupkę popiołu. Miał coś jeszcze dodać, jednak pierwszy raz widząc, że jego towarzysz nie ma ochoty, by kontynuować temat, skorzystał z niezwykle rzadkiej sposobności uzyskania chwili na oddech i przechylił jeszcze raz szklankę, by wysączyć kolejną porcję drinka. Wciąż lekko bujając krzesłem, obserwował sufit migoczący od licznych lamp i płatków kurzu wiszących w powietrzu pomimo wilgoci parującej z ludzkich ciał. Słyszał, że Funi w końcu sięga po swoją zdobycz i skierował głowę w jego stronę, by prześledzić sytuację, choć nie uzyskał odpowiedzi na pytanie, które padło jako ostatnie. Uśmiech wpełzający na twarz towarzysza tym razem nie zdołał wybić go z równowagi – prawdopodobnie wszystko było już mu obojętne i stawał o krok od kapitulacji, zmęczony wizją następnych utarczek.
    Huknięcie krzesła o podłogę wybiło go zupełnie z równowagi, o mały włos nie przygryzł języka, a alkohol, rozbujał się niebezpiecznie w szklance i jedynie cud sprawił, że nie wykwitł mokrą plamą na szarej koszuli. Ciemne brwi zbiegły się ku środkowi czoła w geście niemego protestu.
    Co ty do kurwy… – zaciął się w przekleństwie przechodzącym w masę niezrozumiałych głosek. Odetchnął głęboko, przyprawiony niemalże o zawał, zerkając na stan swojego drinka. Błękitne oczy wymierzyły oskarżenie wprost na lico niedoszłego kapłana znajdujące się jeszcze bliżej, jeszcze bardziej natrętnie. Wyciągnięta w kierunku Soelberga dłoń początkowo nie uzyskała odpowiedniej dozy uwagi, jednak w końcu odpuścił serię kolejnych, trzymanych na podorędziu, wyzwisk i skupił się na tym, co było w tej chwili najbardziej istotne.
    Pieczęć Lokiego. Jebana Pieczęć Lokiego.
    Czarny znak majaczył mu przed oczami jak najgorsza z możliwych wiadomości. Wewnętrzny impuls spiął wszystkie mięśnie, które nawet w chwili upojenia alkoholowego, wiedzione były wywarunkowaną reakcją – niczym u psa Pawłowa śliniącego się na dźwięk dzwonka.
    Wspomnienie.
    Beysta.
    Ból.

    W mgnieniu oka przeżył to na nowo.
    Hilmirson… – odbił niczym echo jego nazwisko, które słyszał pierwszy raz. Nie sposób było spamiętać wszystkich naznaczonych pieczęcią, a może powinien o to zadbać? Nie szarpnął się ku niemu, wciąż sztywno przywierając do siedziska. Funi nie zdawał się wyjątkowo przejmować tym, czego dokonał.
    Szalony? Czy pewny swej siły?
    Grymas na jego twarzy przeszedł powoli w nieprzyjemny uśmiech. Wyciągnął przed siebie dłoń, by pozornie dokonać aktu właściwego przedstawienia się i powitania. W rezultacie, stykając opuszki, zwarł mocno palce zakleszczając je na miękkiej dłoni Funiego. Szarpnął, przyciągając go na tyle, by niemal zetknęli się skroniami. Rozgrzany oddech kruczego omiótł szyję ślepca. Nagle trzymanie dystansu i lęk przed obcym ciałem przestały mieć znaczenie.
    Eitri Soelberg. – Przesunął palce na jego nadgarstek, podnosząc dłoń z pieczęcią, jednak tak by nie zdołał zauważyć jej nikt w pomieszczeniu. – Ryzykujesz machając tym na prawo i lewo.  Do pubu przychodzą nie tylko zwykli obywatele. A bycie w cywilu, nie daje przyzwolenia na ignorowanie pewnych sygnałów. Nie jestem na tyle pijany, żeby nie zauważyć piętna. – Uśmiech nie zdołał spełznąć z jego twarzy. – Grzecznie wypijesz drinka i nie będziesz robił kłopotów, dobrze? Szkoda by było takiego nosa na niepotrzebną szarpaninę. – Opływajace krwią anielskie oblicze nie zdawało się przynosić mu przyjemności nawet w myślach. Zluzował uścisk, jednak wciąż gotów, by zareagować, jeśli ślepiec zacznie wykonywać niepokojące ruchy. Odpowiadając poniekąd za bezpieczeństwo ludzi znajdujących się w lokalu, liczył się z koniecznością wyprowadzenia Hilmirsona na zewnątrz. – Mimo wszystko, zdajesz się być rozsądnym człowiekiem, prawda? Funi? – W pamięci dokładnie odbił jego twarz, której natychmiastowe rozpoznanie mogło okazać się w przyszłości kluczowym.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nagłe zauważalne złagodnienie fizjonomii towarzysza było przezeń zupełnie niespodziewane, chociaż zdawał sobie sprawę, że odkrywane przez niego bez oporów skrawki doświadczeń życiowych nie należały do tych najweselszych – przygnębiały zresztą wprawdzie jego samego, kiedy o nich wspominał, chociaż z powodów zupełnie odmiennych niż wskazywałby utyskujący niewdzięcznie ton, żartobliwy wyrzut kierowany w stronę rówieśników, którzy przez całe dzieciństwo i młodość nieustannie naruszali osobistą mu przestrzeń, póki przestał ją wreszcie za osobistą uznawać. Był przyzwyczajony do łokci wbijających mu się między żebra, ramion zarzucanych mu przyjaźnie na kark, palców targających złote loki, nawykły do zimnych stóp przywierających do ciepła jego łydek w nocy, ciężaru czyjejś głowy opartej na podsuniętej pod nią ręce, palców wbijających mu się boleśnie w dołki obojczyków, do bojowych okrzyków rażących słuch, kiedy obce ciało spadało na niego, by spiąć się w zapaśniczym uścisku; nie wzruszały go drzwi otwierające się bez pukania, należące do niego szuflady wysuwane bez pytania, prywatne listy odczytywane na głos ku uciesze kolegów – choć te mógłby policzyć na palcach jednej ręki, nikt do niego nie pisywał – widok jego najlepszej koszuli na grzbiecie kolegi, który chciał dobrze wyglądać podczas wizyty matki. Mówienie o tym przygnębiało go jednak nie dlatego, że żałował tej wydartej mu bezceremonialnie prywatności, ale dlatego, że w jakiś pokrętny sposób tęsknił za jej brakiem – za nieproszonym i mimowiednym dotykiem, za ramionami ocierającymi się o jego bez poszanowania jakiegokolwiek komfortowego dystansu, za szeptanymi rozmowami przed snem, miarowym oddechem tuż obok.
    Współczucia czy jakichkolwiek objawów litości nad nim nie potrafił jednak nigdy znosić, nawet jeśli sprawiały mu jakąś odruchową przyjemność – pod niespodziewaną pociechą błękitnego spojrzenia uśmiechnął się więc zawadiacko, zakrywając lekceważącą beztroską dotychczasowe oznaki skwaśnienia, choć zdradzało go zbyt szybkie odwrócenie wzroku z powrotem na swoje palce, nerwowe wyprostowanie ramion.
    Masz może trochę racji – przyznał z raptownie odzyskaną wesołością, niezupełnie autentyczną, ale przekonującą – lepsza cisza niż sąsiedzi gorsi od marcujących kotów za oknem, tego bym znowu chyba nie zniósł, miałem okazję użerać się z takimi całkiem niedawno, wynajmowałem u nich pokój. Przysięgam, że miałem rękę obtartą od walenia w ścianę, o mało nie wywaliłem w niej dziury, taka była cienka, to był absolutny koszmar. Wyprowadziłem się jak najszybciej, no bo jak tak można, właściwie noc w noc? Chyba podobało im się, że ich słyszę, tak myślę, było tylko gorzej, jak się na nich wydzierałem – żartował swobodnie, jakby nie dostrzegając zupełnie oferowanej mu iskry zrozumienia, traktując ją niesmacznym dowcipem z pewną premedytacją, łatwą do dostrzeżenia, bo błądził spojrzeniem wokół niespokojnie i uśmiechał się przy tym zbyt radośnie, by mogłoby to ujść za niewymuszone; tragicznie niewdzięczny. Kiedy spojrzał na niego przy następnych jego słowach, brwi podskoczyły mu w wyrazie lekkiego zaskoczenia – przyrównał go wprawdzie do godarów jedynie złośliwie, w istocie trudno było mu wyobrazić sobie mężczyznę w kapłańskich szatach, choć z pewnością dorównywał im surowością oblicza i sztywniacką powagą, które w obecnych okolicznościach tak czarujące, w świątynnym otoczeniu byłyby chyba nie do zniesienia.
    Nie planował sprowadzać go na ziemię aż tak gwałtownie, ciężar krzesła ustąpił pod jego nogą jednak z zaskakującą łatwością, a wywołana przy tym reakcja sprawiła mu niemałą satysfakcję – ostre, karcące spojrzenie wybiegające naprzeciw jego uśmiechowi, ściągnięte gniewnie brwi, smagająca świadomość siarczystość przekleństwa i kurcz rozdrażnienia wzruszający ponury spokój (Eitri poczynał wprawdzie wyglądać, jakby oswajał się już z jego towarzystwem; niedoczekanie). Wyciągnięta ręka zawisła między nimi jak śmiała propozycja rozejmu, absurdalna, choć sam nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Wyczuwalne napięcie zrzucił na karb tej samej nerwowości, która wcześniej cofała udo przed jego butem, smukłe palce przed przypadkowym dotykiem. Pieczęć czerniącą się na zaróżowionym wnętrzu dłoni nosił z nieostrożną, wyraźnie bezmyślną, swobodą – przywarła do niego jak blizna, o której świeże wybrzuszenie początkowo nieustannie zahaczają nieprzyzwyczajone do niej opuszki, a która w końcu powszednieje i przestaje zwracać uwagę zmysłów. Czasami zauważał, jak reagują na nią inni, wtedy stawał się jej na nowo świadomy, traktował to jednak ze zwykłym sobie nonszalanckim rozbawieniem i politowaniem, ze słodkim uśmiechem szydził sobie ze strachu, nienawistne spojrzenia zbijał przymilnością – chce pan dotknąć? – lub ryzykowną pewnością siebie: myślisz, że odbije ci się na gębie, jak zapierdolę wystarczająco mocno?
    Pozostawał beztrosko ślepy na wszelkie ostrzegawcze sygnały – nagłe zelektryzowanie atmosfery, czujny błysk w spojrzeniu Eitriego, powtórzenie jego nazwiska, jakby notował je sobie na marginesie pamięci i zakreślał w czerwone kółko nieufności. Nawet podejrzana krzywizna uśmiechu nie wzbudziła w nim żadnego podejrzenia, choć uśmiech sam w sobie na twarzy towarzysza powinien być alarmujący. Z gorliwą ufnością wsunął dłoń w uścisk, jakby obawiał się, że mężczyzna zaraz się rozmyśli; był zaskakująco silny i stanowczy. Pociągnięty nagle do przodu, poczuł jak chłodny drink przelewa się przez krawędź poruszonej szklanki i ścieka mu po palcach. Ciepły oddech osiadł mu na szyi, wpuszczając pod skórę dreszcz entuzjastycznego zaskoczenia rozlewający się przyjemnym żarem na karku. Wyjawione mu nazwisko pachniało alkoholem, od którego wciąż miał wilgotne wargi.
    Soelberg – powtórzył za nim przekornie, przedrzeźniając go, próbując odzyskać wytrącony mu z rąk animusz. Uścisk rozluźnił się i przesunął ku jego nadgarstkowi, odsunął więc delikatnie głowę, przechylając ją, by spojrzeć razem z nim na własną dłoń, pieczęć podnoszoną pod ich spojrzenia; zupełnie jakby patrzył na nią pierwszy raz, tak samo jak Eitri. Wesoły dotąd uśmiech zbladł, podniósł spojrzenie ku niebieskiej tafli jego wzroku, nagle dotkliwie chłodnej, w sposób, którego nie mógł już tak swobodnie lekceważyć. Nagle uświadomione sobie napięcie stężało raptownie w wąskiej przestrzeni między nimi, powlekając powietrze fantomową ciężkością, przygniatającą miarowość oddechu. W jego wzroku rozbłysło odruchowe zacietrzewienie, sztubacki bunt przeciw karcącemu tonowi, w jaki wpadł towarzysz.
    Jest nasz nóż – zauważył cierpko, znosząc ostrze jego spojrzenia z pewnością zakrawającą o zuchwałość. Eitri wciąż się uśmiechał; dopiero teraz, kiedy odkrył w nim wroga, dopiero teraz, kiedy uśmiech mógł jedynie podrażniać. Poczuł, jak uścisk na jego nadgarstku się rozluźnił, wysunął więc z niego rękę, ale zamiast ją cofnąć, sięgnął nią ku ramieniu mężczyzny, by wesprzeć ją na nim, ścisnąć delikatnie w geście, który w innych okolicznościach mógłby ujść za przyjazny. Byli tak blisko, że rozpoznawał cień własnej sylwetki w jego źrenicach, linie błękitnych włókien tęczówki.
    Zawsze jestem grzeczny, panie Soelberg – oznajmił głosem przesadnie pieszczotliwym. – Chyba że chce mi pan wytknąć bułkę skradzioną w zeszłym tygodniu z kuchni mojego najemcy, ale widzisz, nie jadłem od dwóch dni, naprawdę wykorzystasz to przeciwko mnie? Zresztą straszny z niego sukinsyn, najchętniej wyrwałbym mu tego złotego zęba, tyle że zbyt poukładany ze mnie chłopak na takie wybryki. Jestem grzeczny, panie Soelberg, ale przez was nikt nie chce mi w to wierzyć, tym bardziej dać mi normalnej roboty. Nie stać mnie na drinka, czasem na obiad, ale nie jestem przestępcą, jeszcze nie. Może zatrudnicie mnie u siebie, co, w tym waszym kruczym gniazdku, to chyba w Walkirii, dobrze pamiętam? Musi być wam dobrze w takiej ładnej okolicy, mnie nie chcą w takich widzieć, boją się, że narobię kłopotów, jak ty. Ja sypiam w śmierdzącej suterenie, powinieneś kiedyś wpaść, zobaczyć, ugościłbym cię najtańszym piwem – powiedziawszy to, uśmiechnął się krzywo, z gorzkim szyderstwem. Odsunął się nieznacznie, ściągając dłoń z jego ramienia. – Nieważne zresztą, zagonilibyście mnie pewnie do jakiejś kanciapy i z przyjemnością zakatowali. Może sam jarl Ahlström uścisnąłby wam za to ręce, chciałbyś?
    Zsunął but z jego krzesła, by stanąć przed nim wyprostowany, wciąż niestosownie swobodny. Podniósł szkło do ust, nie spuszczając z niego wzroku, by przechylić w końcu głowę, dopijając wszystko naraz – skrzywił się później teatralnie i odstawił szklankę na stół, z ostentacyjnym huknięciem, jakby chciał specjalnie zwrócić ku nim uwagę innych klientów.
    Chciałbyś, żebym dał ci pretekst, panie Soelberg? Wystarczy powiedzieć.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Uzewnętrznianie pewnych myśli nie było rzeczą łatwą, jednak od czasu do czasu, w jego życiu zdarzały się momenty, gdy słowa ulatywały spontanicznie, by subtelną kreską naznaczyć drobnostki pochodzące z jego młodości. Podobnie było w tym momencie, wiedziony nagłym odpuszczeniem nieprzyjemnych emocji i spadkiem rozdrażnienia, wysączył przez gardło kilka słów więcej, gdyż nie sądził, że są one wyjątkowo drażliwe. Traktował je raczej w formie niewinnej anegdoty, uwypuklenia nieprzewidywalności losu i konieczności dążenia do tego, co podpowiada własny rozum, nie zaś lęki targające bliskimi osobami. Jeden z niewielu przejawów swobody był nieoczekiwanie wyzwalający, luzujący nieco napiętą atmosferę i pielęgnowane zacięcie w niezadowoleniu, jednak Eitri czuł ponownie, że to jedynie kolejny miraż i próba uśpienia czujności, choć przyjmował dalsze opowieści snute przez Funiego bez zająknienia. Beztroska miała jednak bardzo szybko zatrzeć się w obliczu kolejnych wydarzeń, w obliczu pieczęci, która zdawała się przypominać żywy organizm pulsującej czerni.
    Opowiastka biegła, jednak bezgłośnie, zupełnie nie zahaczając o umysł kruczego, który pogrążony był w głębokiej analizie sytuacji. Łaska i współczucie były niezwykle chwiejne. Zwłaszcza, gdy historia wychylała się niebezpiecznie poza przyjęte ramy i odsłaniała fakty wzbudzające jedynie niechęć i prychnięcie zniewagi. Od kilkudziesięciu minut płynął po sinusoidzie emocji, wzbierającej falą niechęci, odbijającej w stronę umiarkowanej sympatii, po kolejne wzburzenie, by zakończyć na współczuciu. To jednak bardzo szybko wyparowało robiąc miejsce instynktom pierwotnym uruchamiającym w poczuciu zagrożenia pradawną regułę: walcz lub uciekaj, z czym Soelerg był ostatnią osobą skłonną, by zmyć się w chwili największego napięcia i potencjalnego niebezpieczeństwa. Potrafił naginać zasady, działać podług własnego schematu, jednak na tyle finezyjnie, by nie otrzymywać z tego tytułu żadnych upomnień. Gdy pojawił się w szeregach kruczej, czasy zdawały się bezpieczniejsze, dni monotonnie płynęły przeplatane pojedynczymi zadaniami i nic nie zwiastowało tak dramatycznego obrotu zdarzeń. Chaos żłobił bruzdy na zaufaniu do innych ludzi, nakazywał dopatrywać się najgorszego i każdy, nawet najmniejszy przejaw niesubordynacji, traktować jako najpoważniejsze wykroczenie.  Obejrzał dokładniej czerniące się na dłoni ślepca znamię, widział ich dziesiątki, a jednak za każdym razem wywierało ono podobną reakcję. Oczekiwał – z jednej strony zareagował natychmiastowo, jednak być może nieco zbyt pochopnie, odkrywając na stole wszystkie karty. Czuł jednak, że zbyt wiele żółci zdążyło się w nim nagromadzić, zbyt wiele żalu i wściekłości.
    Obwiniał ich – bezwstydnie, bez jakichkolwiek zahamowań. Nie tylko za obecną sytuację w Midgardzie, ale tez pośrednio za własną klęskę i nieszczęście. Gdyby nie zakazana magia, gdyby nie pułapka, prawdopodobnie życie młodego oficera potoczyłoby się zupełnie inaczej. To nic, że Funi nie był odpowiedzialny za katastrofę, a jej prowodyr gryzł ziemię od roku. To nic nie znaczyło, gdy usta Soelberga ścisnęły się w wąską linię, a spojrzenie rzuciło kolejnym gromem na powierzchnię dłoni niedoszłego kapłana.
    Powinieneś spytać teatralnie et tu, Brute, contra me?  Bo jestem Brutusem tej historii, prawda? – Paskudny grymas wciąż niestrudzenie przywierał do rozchylonych warg, gdy dłoń ślepca powędrowała na jego ramię. Nie strząsnął jej, z satysfakcją spijając skraplające się poczucie balansowania na granicy. Frustracja wlewająca się w jego ciało wrzała, niepewność ostatnich dni potęgowała jedynie potrzebę uzewnętrznienia nieuzasadnionej agresji, której starczyłby jedynie iluzoryczny pretekst. Byle błahostka skłaniająca do wytoczenia środków przymusu przygniatających policzek do stolika, tam gdzie ścieliły się szczątki serca z popiołu. Wpatrywał się w jego oczy, próbując doszukać się również w nich skazy, jednak złośliwie błyszczały niebieskością, miast bielmem wróżącym śmierć.
    Bliźniaczo nasycone, żywe, ludzkie.
    Zagryzł dolną wargę zastygłą w półuśmiechu. Nozdrza poruszały się miarowo, gdy wypychał ciężar rozgrzanego powietrza z płuc. Mydlił mu oczy swym wyglądem, niewinnie rozchwianym, na pozór zupełnie nie tkniętym zgnilizną świata. Ilu podobnych mu zatraciło się na rzecz plugawego procederu? Nie przerywał, nie wyrzucił groźby w połowie zdania, by zmusić wargi ślepca do zwarcia się w milczeniu. Prawo stawiało oficera ponad, dawało przywilej sprowadzenia do poziomu posadzki wśród pyłu i stęchlizny, mimo tego wykrzesał resztki zdrowego rozsądku i cierpliwości, choć natura domagała się krwi. Wciąż słuchał.
    Możesz winić jedynie podobnych sobie, podziękuj im za wyrabianie takiej renomy. Tak wyjątkowe traktowanie nie bierze się z nikąd, więc na ostatku powinieneś mieć pretensję do mnie o to, co się dzieje. Nie wtykałem ci w usta plugawej magii. – Być może Funi nie był przestępcą, jednak wciąż stało za nim wielu siejących popłoch i grozę w Midgardzie. Soelberg zacisnął dłoń na szkle, przechylając alkohol w tym samym momencie, w którym jego towarzysz odsunął się w końcu i zdjął z  ramienia rękę. Był gotów uwierzyć w nędzność życia młodego wygnańca, jednak podanie informacji w taki sposób wzburzało go jedynie i podjudzało. – Nie robię takich rzeczy, zwłaszcza dla Ahlströma. – Syknął, cedząc głoski przez zęby. Pierwszy raz ukazał złość ponad drwiącym uśmiechem. Miał świadomość, że gdyby nie zdrowy rozsądek, dałby się ponieść emocjom, że jego dłonie wiedziały jak ponownie odnaleźć drogę do nadgarstka mężczyzny i zacisnąć się na nim bez jakiejkolwiek delikatności czy czułości. Kolejne słowa wprawiły szczękę w dygot. Nie był katem, jakkolwiek mogli go postrzegać. Wciąż pozostawał przy zdrowych zmysłach i wyhamowywał absurdalne zapędy zwijające dłonie w pięści. Dostrzegł nagłe wychylenie drinka i zamierzony huk szklanki. Nie sądził, aby przykuł uwagę kogokolwiek w tak jazgotliwym miejscu.
    Stałbyś się z przyjemnością męczennikiem za sprawę? Co? – Odbił pytaniem. Wydobył z kieszeni paczkę z ostatnim papierosem – jakby czekającym idealnie na taki moment. Zapalił zwyczajowo zdezelowaną zapalniczką i zatknął w usta. – Nie, Funi… Nie… – Zaśmiał się pod nosem i w końcu uniósł z krzesła, pozostawiając pustą szklankę na stoliku. Zatrzymał się czyniąc niewielki odstęp pomiędzy ciałami – byli niemal jednakiego wzrostu, więc bez problemu pochwycił jego spojrzenie. Wydmuchał dym papierosowy, który pogrążył na moment ich twarze w mlecznej bieli. – Nie dam ci tej satysfakcji, skoro poukładany z ciebie chłopak. Po porostu zapamiętam twoją twarz, nie będzie to trudne... – Dłoń ułożona wzdłuż ciała podrygiwała nieznacznie, jednak powstrzymywał odruch z całej siły. Czuł, że niebezpieczny łańcuch zdarzeń wywołałby jedynie więcej kłopotów. – Rozczarowałem cię? – Zapytał z udawaną trwogą w głosie.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Łacina brzmiała znajomo, nie było w tym skojarzeniu jednak nic przyjemnego – długie godziny nużącej nauki, monotonny głos kapłana duszący poranną ciszę, działający bardziej usypiająco niż jakiekolwiek znajome mu strategie kołysania rozpędzonych myśli do snu, trzcinka pozostawiająca bolesne pręgi na wrażliwej skórze przestarzałą metodą dyscyplinowania notorycznych nieuków, do których w gruncie rzeczy Funi wcale – o dziwo – nie należał, brakowało mu jedynie cierpliwości i wystarczającej bystrości myśli, by na czas wyłowić z siebie poprawnie odmieniony czasownik. Jakkolwiek intrygująco nie dźwięczałaby w ustach Eitriego, zdawała mu się teraz przede wszystkim solą wcieraną w surową ranę jego pełnego frustracji rozdrażnienia, poniekąd tylko podżeganego usposobieniem poszukującym wrażeń. Ostatecznie niezupełnie był aż tak głupi, by pchać się pod grad obcej agresji bez dobrego powodu – tylko czasami – w tym wypadku zdawało mu się, że ma wszelkie powody w zapalczywe rozjątrzenie popadać. Choć jego skwapliwie rzucane pretensje i wyrzuty były wyraźnie niezbyt dyskretnym sposobem omijania własnej przewiny w spowodowaniu nabierającej nieuchronnie rozpędu lawiny konsekwencji, potrafił w istocie skutecznie przekonywać siebie, że jego rozumowanie pozbawione było luk logicznych i ustępów pobłażania sobie samemu. Ostatecznie sam nie wcisnął nigdy dłoni pod pieczęć, nie przytrzymywał jej sobie wpijającymi się w ciało palcami, kiedy przyobleczona w czerń sylwetka oficera Kruczej Straży pochylała się nad nim z nienawistnym zadowoleniem, by oznakować go jak przeznaczone na rzeź bydło. Nie uważał, by na to jakkolwiek zasłużył – był od początku do końca przede wszystkim oddanym sługą bogów; od początku do końca ufnie posłuszny temu, co podszeptywali mu we wskazówkach przypadków, delirycznych bełkotach przyjaciół, które uznawał za natchnione, w przeczuciach takich, jak to drążące mu dziś kość lewej łopatki. Ilekroć napadała go histeryczna myśl, że być może zrozumiał to wszystko źle, być może popełnił gdzieś błąd, być może wszystko to miało okazać się jedną wielką bezowocną pomyłką ściągającą go na samo szlamowate dno zawstydzającej porażki, uspokajał się pośpiesznie kurczową, desperacką wiarą, że wszystko to było mu z góry przeznaczone, a wątpliwości trąciły herezją, jakiej nie zamierzał się dopuszczać. Nie był naiwny, nie był głupi, nie był wcale zwyciężony zaledwie u progu swojego życia; był zwyczajnie posłuszny, zawsze i bez zawahania.
    Gdyby zdołał choć na chwilę uwolnić się z pętających horyzonty oków egocentryzmu, być może potrafiłby zauważyć, że był w tym wszystkim tak samo Brutusem, jak uśmiechający się do niego złowrogo mężczyzna. Byli nim oboje i nie był nim żaden z nich; słuszność pozostawała rzeczą dezorientująco subiektywną – Funi, choć swoją nieopatrzną decyzją wciśnięty w szereg typów szemranych i okrutnych, nigdy nie uważał siebie za osobę złą, wręcz przeciwnie. Popełniał sztubackie wybryki z godnym podziwu rozmachem, ale żądna doświadczeń młodość nie czyniła go jeszcze  ostatecznie zgubionym. Karmił też bezdomne koty, był uprzejmy dla starszych ludzi, uśmiechał się sympatycznie do obcych, częstował czasem rozwydrzone dzieci chomikowanymi w kieszeniach słodkościami, a kradł tylko z konieczności i tylko drobnostki (no nie do końca); na miłość Odyna, nie był przecież stracony.
    Spuścił spojrzenie na zagryzioną wargę, nagle drażniąco świadomy tego, jak mało brakowało, by naładowana napięciem atmosfera trzasnęła iskrą fizycznego wyładowania – mrowiła go pod skórą buntowniczą pokusą, by otrzeć zapałkę pochopnych słów lub nachalnego gestu o szorstkość jego gniewu, obserwować z triumfalną satysfakcją rozbłysk furiackiej agresji w błękicie przeciwnego spojrzenia. Jestem grzeczny – powiedziałby, brocząc posłusznie krwią porysowany parkiet pod ugiętymi nogami – nie to co ty. Nie chciał jednak, wyjątkowo, robić nic pochopnie kretyńskiego; nie chciał wyjść przed nim na zupełnego idiotę, przede wszystkim nie chciał przyznawać mu racji swoim impulsywnym zachowaniem. Odnosił tymczasem wrażenie, że bez tego nie da rady przebić się przez rozsądną powściągliwość, z jaką Eitri zaciskał świerzbiące pięści i zakrywał gniew krzywym grymasem nieprzyjemnego uśmiechu. Doprowadzało go to do narastającej w piersi rozgorączkowanej pasji – bo nie mógł uczynić pierwszego kroku ku otwartej konfrontacji i nie wiedział, jak sprowokować do tego Soelberga.
    Prychnął pod nosem zniecierpliwiony na jego odpowiedź, ściągając ku sobie z irytacją jasne łuki brew. W gruncie rzeczy nie miał problemu ze zrzucaniem winy również na innych ślepców – kogokolwiek wprawdzie, byleby nie brać jej bezpośrednio na własne barki, przeczuwając podskórnie, że prawdopodobnie nie byłby w stanie jej unieść.
    Plugawymi są usta, które nie potrafią jej właściwie kiełznać – odparował z czupurną złością, wyraźnie wyprowadzony z równowagi sztychem trafnej ofensywy. Mimowiednie naśladował objawy gniewu dostrzegane na wpół świadomie; podkurczył palce wolnej ręki, uśmiechnął się krzywo, choć przekonująca jadowitość zdawała się nie odnajdywać pośród repertuaru jego ekspresji, neutralizowana jakimś trwałym śladem dziecięcej beztroski odciśniętym w liniach fizjonomii. – Pośledniejsza magia potrafi być zresztą tak samo okrutna, jestem pewny, że wiesz o tym dobrze – zauważył mściwie, potrząsając niespokojnie aureolą złotych pukli. – Co za różnica, jakie narzędzie trzymają, jak to nazywasz, plugawe dłonie? A jeśli nie są plugawe? A jeśli nie są plugawe, co wtedy za różnica? – ciągnął, wypluwając z siebie słowa tak niecierpliwie, że zdawał się drżeć od ich rozpędu; wstrzymało go jednak stanowcze stwierdzenie Soelberga, zaprzeczające zarzuconej mu służalczości wobec Ahlströma. Ostry syk stłumił w nim wzbierający potok filozoficznych argumentacji, jakie ostatecznie nie mogły doprowadzić ich donikąd, stali przecież po przeciwnych stronach barykady, a jedyna możliwość spotkania otwierała się przed nimi pożogą scysji.
    Prychnął znowu, zbywając agresywne zaprzeczenie zirytowanym powątpiewaniem, bliski wywrócenia oczu, gdyby tylko potrafił oderwać ich brzytwę od nieprzejednanej, męskiej twarzy. Nie odpowiedział na zadane mu pytanie, wciąż czując siarczystość ostrego tonu dzwoniącą w skroniach jak wysłuchiwane przez tyle lat surowe reprymendy i kazania; milczał, usadzony jak szarpnięciem zaciskowej smyczy, choć nigdy nie nauczył się kornie opuszczać rozpłomienionego spojrzenia przed naganą. Obserwował jego poczynania niespokojnie, wodził za ruchami dłoni wsuwającymi kolejnego papierosa między wargi, wzdrygnął się w sobie odruchowo na trzask zapalniczki, niosący się w tyle jego głowy echem odgłosu, z jakim trzymana przez kapłana trzcinka smagała mu odsłonięte przedramię, pozostawiając na nim zaczerwienione pręgi.
    Chwilę później znaleźli się znów zaskakująco blisko siebie, tym razem nie mógł już spoglądać na niego z góry, nie miał też przewagi własnej inicjatywy, choć nie dawał się temu nagłemu wtargnięciu w jego przestrzeń onieśmielić. Gryzący kłąb dymu sprawił, że oczy zapiekły go i zaszły odruchową szklistością, poczuł się przez to trochę zawstydzony, przez to tym bardziej podrażniony, więc skrzywił się z wyraźną irytacją.
    Zapamiętaj – warknął, nie chcąc dać mu przypadkiem odczuć, że ma w tym nagłym klinczu jakieś ubzdurzone perspektywy na triumf. Mężczyzna pogrywał sobie z nim z parszywą premedytacją, której miał okrutną ochotę wyjść naprzeciw z właściwą  sobie złośliwością, ale czy nie na to właśnie liczył? Teatralność zadanego pytania spowodował u niego nieprzyjemny dreszcz, dostrzegalnie wzdrygający naprężoną sylwetką.
    Powinien pan rzucić, panie Soelberg. Ja bym rzucił, gdybym mógł – wycedził oschle, przenosząc spojrzenie niespokojnie z jednej źrenicy na drugą; starał się odpowiadać na prowokacyjność lekceważącym chłodem, ale policzki paliły go zdradliwym rumieńcem gniewu. Było to oczywiście kłamstwo, swojego zaślepienia rzekomo nigdy wprawdzie nie żałował, łudził się jednak, że jeśli jest w stanie poruszyć w nim jeszcze jakąkolwiek strunę, będzie to łagodne współczucie, z jakim zdradził się przed nim wcześniej. Nie dając mu szansy na ripostę, pochwycił nerwowo płaszcz przewieszony przez oparcie, przewracając nieomal przy tym krzesło i ruszył ku wyjściu, przeciskając się z werwą między stolikami i spoconymi ciałami nagromadzonej tłuszczy.

    Funi i Eitri z tematu


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.