:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg
2 posters
Safír Fenrisson
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Nie 1 Sie - 11:02
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
04.11.2000
Villum Fisker zaginął pod koniec października, przepadając wśród ulic Midgardu jak kropla wody rzucona w otchłań wzburzonego oceanu, świat nieszczególnie przejął się jednak jego nieobecnością. Im więcej czasu mijało, tym głębiej ku ciemnym, zakurzonym piwnicom niepamięci spychano jego nazwisko, z determinacją udając, że nigdy nie istniało, sugerując tym samym, że Safír również powinien wyrugować z umysłu infantylną nadzieję, że chłopiec kiedykolwiek się odnajdzie – sierociniec Toivoa nosił na swych barkach wystarczająco wiele kłopotów, opiekunowie nie mieli czasu by przejmować się pojedynczą zgubą, zwłaszcza w okolicznościach, w których zguba ta w wieku dziesięciu lat nie wykazywała jeszcze żadnych zdolności magicznych (to dopowiedział sobie sam, był jednak głęboko przeświadczony, że jego wnioski miały w sobie wiele słuszności i trzymał się ich uparcie, jak rozbitek tratwy wśród spienionych fal). Podczas gdy współpracownicy delikatnie sugerowali mu porzucenie tych czczych, pozbawionych rozsądku poszukiwań, on chodził na długie, płonne spacery, błądząc wśród najczarniejszych zakamarków miasta, z których wracał na wpół zmarznięty, blady i milczący. Chłopiec, na co dzień tak niechlujny, krnąbrny w nauce zachowania przy stole, zdawał się nie pozostawić po sobie najmniejszego śladu, ani jednego okrucha czerstwego chleba, za którym można by podążyć.
Ostatnie kilka dni chodził bardziej zdenerwowany, niż zazwyczaj – wypalał przynajmniej jedną paczkę papierosów dziennie, krzywiąc się w paroksyzmie, gdy cierpki posmak nikotyny drażnił zaczerwienione podniebienie, nałogowo rozgryzane pomiędzy zębami miętowe cukierki sprawiały natomiast, że żołądek protestował boleśnie, a mdłości podchodziły mu do gardła obmierzłą kulą pecyny. Nie nadążał maskować tęchnącej woni szarego dymu, która osiadała na jego skórze, wdzierała się w szerokie otwory swetra i pozostawiała na włosach niezdrowy, matowy odcień, barwą przypominający wypłowiałą sierść zwierzęcia; nocami źle sypiał, a nasilony poczuciem winy dystres sprawiał, że żelazne zastawki jego umysłu ulegały nad naporem gwałtownych, egzaltowanych afektów wzburzonego serca – z wierzchu jedynie pomalowany na kolor stalowego bagnetu, w środku był kruchy jak stearyna.
Budynek Kruczej Straży, nieobyczajnie elegancki, wyniesiony ku górze na kształt obronnej wieży, majaczył na horyzoncie, z każdym kolejnym krokiem coraz większy, kładący się cieniem ponad jego głową, niby ogromne, kamienne zwierzę. Ostatnim razem ostrzeżono go, że może pojawić się najwcześniej w piątek, tymczasem nadeszła środa, a drobiny piasku przesączające się przez ciasne zwężenie klepsydry kolejnych dni, zdawały się grzęznąć, rozciągając ten okres jak gumę pomiędzy dwoma biegunami jego umysłu – dni sunęły powolnym, opieszałym krokiem, wskazówki zegara zdawały się zamierać w miejscu, noc i dzień nadchodzić z tak ospałą niezdarnością, jak gdyby na złość pragnęły przedłużyć dobę o kilkanaście kolejnych, ponurych godzin bezczynnego oczekiwania, do którego zmusić się nie potrafił. Nie rozumiał frustracji, jaką wymierzano w jego niecierpliwość, nie potrafił znieść pełnych politowania spojrzeń i drwiących szeptów wymienianych za jego plecami, drażniły go ubliżające insynuacje, jakoby tracił ostatnie pokłady zdrowych zmysłów, jakie mogły mu jeszcze pozostać – niekiedy zdawało mu się, że wśród mieszkańców Midgardu tylko on jeden nie zdołał jeszcze przyzwyczaić się do wstrząsających społeczeństwem tragedii, makabrycznych nagłówków gazet i napadów lęku, które chwytały go w ciasny karcer bezsilności, ilekroć czerń nieprzejednanego mroku nakrywała kręte ulice dzielnicy grubym płaszczem nocy.
Kontrast jasnego, czystego wnętrza komisariatu uderzał w oczy nawet wówczas, kiedy świat na zewnątrz pławił się w ciepłej pozłocie ostatnich, jesiennych promieni słońca – wąski, klaustrofobiczny korytarz, ściśnięty szpalerem białych ścian ciągnął się, niby strumień Nastrond żłobiący dno nordyckiego piekła, przecinając skrzętnie zapełnioną przestrzeń na pierwszym piętrze budynku. Szansa na wyłowienie z tego labiryntu człowieka, którego się szukało, była niewielka, wprawny wzrok, wyostrzony nieocenionym łutem szczęścia, raptem wychwycił jednak znajomą sylwetkę, zarzucając na nią lasso swego uporu i w kilku zwinnych, szybkich krokach pokonując odległość, jaka ich dzieliła, doganiając mężczyznę od tyłu i ruszając wraz z nim nurtem narzuconego uprzednio tempa.
– Eitri. – rzucił w przestrzeń, powitalnym, acz naglącym tonem, którego brzmienie przypominało bolesną drzazgę, wdzierającą się zachłannie pod cienkie płaty umysłu. – Wiecie już coś? O Villumie? – odparł, a przez gorzką, surową powagę jego pytań przebiła się wątła nuta nadziei, uporczywa nić wpleciona w zachrypnięty od papierosowego dymu tembr głosu. Przez chwilę szli w milczeniu wzdłuż wąskiego korytarza, niemal stykając się ramionami, uparcie próbując przeciąć linię spojrzenia, Safír natrafiał jednak na pustkę, z każdym kolejnym krokiem czując, jak narasta w nim gniew oraz podskórna frustracja, świerzbiące od środka przeczucie, że nic, co dzisiaj usłyszy, nie będzie tym, czego oczekiwał. Głuchy niepokój dał o sobie znać donośnym, zwierzęcym jękiem, ostatkiem rozwagi tymczasowo zduszony w środku, podczas gdy umysł z jednoczesną determinacją starał się ignorować niespodziewanie szybsze, mocniejsze bicie serca. Ponad wszystko zapragnął wydobyć z siebie dziecięcą naiwność, którą jeszcze kilka lat temu nosił na otwartej dłoni, pozostając jej wiernym i uległym, płaszcząc się przed nią i całując ręce każdemu, kto pozwolił mu żyć nią choćby kilka wspaniale bezbolesnych sekund dłużej – tym razem natrafił jednak na pustkę.
– Możesz się zatrzymać? – głos definitywnie stwardniał, skierowany ku Eitriemu z nieukrywanym wyrzutem w chwili, w której Safír chwycił definitywnie za jego prawą dłoń, butnie, lecz bez wrogości zaciskając palce na miękkim śródręczu, próbując zatrzymać go w miejscu, zmusić do tego, od czego wszyscy tak zawzięcie próbowali uciekać, wzrok tymczasem wciąż wbijał się żywym ogniem w jego twarz, oczekując odpowiedzi. Oczekując pomocy.
Eitri Soelberg
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Wto 3 Sie - 23:02
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wątłe poszlaki nie napawały go optymizmem. Ćwiczenie cierpliwości powoli stawało się katorgą, narastającą ilekroć na biurkach piętrzyły się coraz większe stosy papieru, a pomieszczenie wspólne, pogrążone w przesiąkniętym milczeniem chaosie, okazywało się zbyt ciasne dla jakiegokolwiek procesu myślowego. Pstrykanie długopisem miało swoje granice, a mętny wzrok podnoszący się sennie znad blatu był dokładnym odbiciem chęci i sił, które dzisiaj w sobie miał. Listopad nie przyniósł żadnego przełomu, dni raźno wskoczyły na sam początek szeregu odliczania.
Pierwszy, drugi, trzeci.
Żadnego cudu i końca przekleństwa. Żadnego wyraźnego poruszenia, choć rozwiązanie sprawy Noaka było niezwykle odświeżające i dające nadzieję. Wciąż mieli jednak więcej pracy i coraz mniej czasu na należyte przykładanie się do wszystkich powierzonych obowiązków.
Odkleił spoconą dłoń od kartki papieru przywierającej do skóry, odciskającej się na niej marną odbitką kilku nakreślonych w pośpiechu liter. Przyjrzał się temu zjawisku w zamyśleniu, z namaszczeniem śliniąc w końcu kciuk i ścierając rozmazany ślad tuszu. Westchnął boleśnie i strzelił spojrzeniem w prawy róg pomieszczenia, gdzie jeden z młodych oficerów bujał się na krześle niezwykle głośno siorbiąc herbatę z kubka w kolorze jadeitu. Zdążył zakuć go w dyby i wychłostać myślami około pięciu razy jednego dnia, co i tak nie było niczym wyjątkowym, jednak wskaźnik irytacji poszybował ponownie i niebezpiecznie zbliżał się do cieniutkiego końca kapilary. Eitri potrzebował powietrza, małego pretekstu, by uciec na korytarz, zaszyć się na drobny moment w palarni, choć przerwa już dawno zdołała się rozpłynąć w jego wspomnieniach. Przy kolejnym skrzypnięciu drewnianej nóżki wychylającej się niebezpiecznie w stronę ściany, poderwał ciało i zbierając zalegające od miesiąca papiery, które powinien dawno oddać do archiwum, wypadł z pomieszczenia. Pewnych rzeczy nie potrafił przeskoczyć, nawet po kilku latach spędzonych w szeregach Kruczej Straży. Odliczając do dziesięciu w końcu mógł spojrzeć na dokumenty, które rozcapierzone na wszystkie strony sterczały mu z dłoni, zaciskającej się na ich brzegu niezwykle nerwowo. Poświęcił kilka chwil, aby ułożyć je porządnie w skoroszycie, nie chcąc zebrać kolejnego upomnienia ze strony kolegów pracujących w administracji. Nie wiedział, czy byłby w stanie pozwolić sobie na dodatkowy skok ciśnienia.
Korytarz był miejscem przyjemnym – zwykle wszyscy przemykali nim w pośpiechu, zbyt zajęci, aby zwracać uwagę na kogokolwiek, choć bywały też takie dni, gdy i jego niekończąca się gardziel nie była gwarantem szybkiej wymówki od niechcianego towarzystwa. Rozejrzał się wpierw w prawo, następnie w lewo. Musiał przejść do klatki schodowej i dalej ku parterowi. Proste zadanie, a w drodze powrotnej zawsze stała niezmiennie palarnia. Wymacał dłonią kartonik z papierosami i odetchnął podążając niemal automatycznie we właściwym kierunku.
Niewiele słyszał. Niemal odcinając się od bodźców, zafiksował wszystkie myśli na prostym zadaniu dostarczenia dokumentacji do archiwum. Nic dziwnego, że wołanie po imieniu zupełnie go nie obeszło. Stawiając zamaszyste kroki przemierzał korytarz z zawrotną prędkością. Jednak odwrócił w końcu twarz, gdy dotarło do niego, że zbyt długo porusza się tuż obok niego ludzka sylwetka. Dopiero wtedy z szumu wyłonił się kształt słów ułożonych w stanowcze pytanie. Przez chwilę odbijało się ono echem i Soelberg zmrużył oczy nieprzytomnie, jakby ktoś wyrwał go z bardzo głębokiego snu.
Palce oplatające dłoń nie od razu wywołały upragnione zatrzymanie w biegu, jednak z niewielkim opóźnieniem bodziec nareszcie sięgnął odpowiednich połączeń nerwowych i pozwolił na wyhamowanie. Eitri przystanął, wciąż wpatrując się w twarz, którą przecież doskonale znał, jednak w pierwszym momencie jego mina zdawała się mówić zupełnie co innego.
Villum. W ostatnim czasie słyszał to imię przynajmniej kilkukrotnie. Dzieciak. Kolejna zaginiona dusza, którą prawdopodobnie wszyscy już dawno pogrzebali wraz z innymi ofiarami terroru duszącego Midgard.
– Safír… – Wypowiedział na głos, zupełnie tak, jakby potrzebował wyraźnego nazwania człowieka stojącego tuż obok. Doskonale wiedział dlaczego tak go nagli, skąd twardość słów i spojrzenie żądające odpowiedzi. Na jego miejscu robiłby pewnie to samo, jednak był jedynie kolejnym z oficerów, tym który nie zawsze mógł poświęcić każdej sprawie na tyle uwagi, na ile by chciał. Zwłaszcza w obliczu tragedii, gdy zmęczenie i frustracja kipiały, a niepewność dodatkowo wysączała resztki dobrych chęci. W ostatnim czasie spotykał wielu obywateli pragnących usłyszeć pokrzepiające słowa, przychodzących, by ujrzeć światełko w tunelu i upragniony przełom. Bardzo często nie mogli im jednak zaoferować nic ponad kilka ogólnikowych stwierdzeń i zapewnienie, że póki sprawa nie jest jednoznacznie zamknięta, wciąż działają, aby przybliżyć się choć odrobinę do rozwiązania. – Chłopcy robią, co mogą. – Odpowiedź znacząca wszystko i nic wysączyła się spomiędzy zaciśniętych do tej pory wag. Palce zmięły gładkość skoroszytu z dokumentami. – Przez to kurewskie zamieszanie mamy dziesięć razy więcej roboty niż zwykle, ale dopełniamy procedur. Staramy się, Safír. – Zapewnienie zdawało się puste. Wiedział, że jego słowa nie zadowolą mężczyzny ani odrobinę, tyle że chyba nie umiał zdobyć się na lepsze, choć czuł palącą potrzebę wykręcenia się od dalszego drążenia tematu. Obojętność względem obcych przychodziła łatwo, w przypadku bliskich wbijała się pod paznokcie wywołując ogromny ból. Podskórnie wyczuwał, że wszystko pierdoli nie mogąc w żaden sposób zapewnić Fenrissona, iż Villum Fisker się odnajdzie.
Pierwszy, drugi, trzeci.
Żadnego cudu i końca przekleństwa. Żadnego wyraźnego poruszenia, choć rozwiązanie sprawy Noaka było niezwykle odświeżające i dające nadzieję. Wciąż mieli jednak więcej pracy i coraz mniej czasu na należyte przykładanie się do wszystkich powierzonych obowiązków.
Odkleił spoconą dłoń od kartki papieru przywierającej do skóry, odciskającej się na niej marną odbitką kilku nakreślonych w pośpiechu liter. Przyjrzał się temu zjawisku w zamyśleniu, z namaszczeniem śliniąc w końcu kciuk i ścierając rozmazany ślad tuszu. Westchnął boleśnie i strzelił spojrzeniem w prawy róg pomieszczenia, gdzie jeden z młodych oficerów bujał się na krześle niezwykle głośno siorbiąc herbatę z kubka w kolorze jadeitu. Zdążył zakuć go w dyby i wychłostać myślami około pięciu razy jednego dnia, co i tak nie było niczym wyjątkowym, jednak wskaźnik irytacji poszybował ponownie i niebezpiecznie zbliżał się do cieniutkiego końca kapilary. Eitri potrzebował powietrza, małego pretekstu, by uciec na korytarz, zaszyć się na drobny moment w palarni, choć przerwa już dawno zdołała się rozpłynąć w jego wspomnieniach. Przy kolejnym skrzypnięciu drewnianej nóżki wychylającej się niebezpiecznie w stronę ściany, poderwał ciało i zbierając zalegające od miesiąca papiery, które powinien dawno oddać do archiwum, wypadł z pomieszczenia. Pewnych rzeczy nie potrafił przeskoczyć, nawet po kilku latach spędzonych w szeregach Kruczej Straży. Odliczając do dziesięciu w końcu mógł spojrzeć na dokumenty, które rozcapierzone na wszystkie strony sterczały mu z dłoni, zaciskającej się na ich brzegu niezwykle nerwowo. Poświęcił kilka chwil, aby ułożyć je porządnie w skoroszycie, nie chcąc zebrać kolejnego upomnienia ze strony kolegów pracujących w administracji. Nie wiedział, czy byłby w stanie pozwolić sobie na dodatkowy skok ciśnienia.
Korytarz był miejscem przyjemnym – zwykle wszyscy przemykali nim w pośpiechu, zbyt zajęci, aby zwracać uwagę na kogokolwiek, choć bywały też takie dni, gdy i jego niekończąca się gardziel nie była gwarantem szybkiej wymówki od niechcianego towarzystwa. Rozejrzał się wpierw w prawo, następnie w lewo. Musiał przejść do klatki schodowej i dalej ku parterowi. Proste zadanie, a w drodze powrotnej zawsze stała niezmiennie palarnia. Wymacał dłonią kartonik z papierosami i odetchnął podążając niemal automatycznie we właściwym kierunku.
Niewiele słyszał. Niemal odcinając się od bodźców, zafiksował wszystkie myśli na prostym zadaniu dostarczenia dokumentacji do archiwum. Nic dziwnego, że wołanie po imieniu zupełnie go nie obeszło. Stawiając zamaszyste kroki przemierzał korytarz z zawrotną prędkością. Jednak odwrócił w końcu twarz, gdy dotarło do niego, że zbyt długo porusza się tuż obok niego ludzka sylwetka. Dopiero wtedy z szumu wyłonił się kształt słów ułożonych w stanowcze pytanie. Przez chwilę odbijało się ono echem i Soelberg zmrużył oczy nieprzytomnie, jakby ktoś wyrwał go z bardzo głębokiego snu.
Palce oplatające dłoń nie od razu wywołały upragnione zatrzymanie w biegu, jednak z niewielkim opóźnieniem bodziec nareszcie sięgnął odpowiednich połączeń nerwowych i pozwolił na wyhamowanie. Eitri przystanął, wciąż wpatrując się w twarz, którą przecież doskonale znał, jednak w pierwszym momencie jego mina zdawała się mówić zupełnie co innego.
Villum. W ostatnim czasie słyszał to imię przynajmniej kilkukrotnie. Dzieciak. Kolejna zaginiona dusza, którą prawdopodobnie wszyscy już dawno pogrzebali wraz z innymi ofiarami terroru duszącego Midgard.
– Safír… – Wypowiedział na głos, zupełnie tak, jakby potrzebował wyraźnego nazwania człowieka stojącego tuż obok. Doskonale wiedział dlaczego tak go nagli, skąd twardość słów i spojrzenie żądające odpowiedzi. Na jego miejscu robiłby pewnie to samo, jednak był jedynie kolejnym z oficerów, tym który nie zawsze mógł poświęcić każdej sprawie na tyle uwagi, na ile by chciał. Zwłaszcza w obliczu tragedii, gdy zmęczenie i frustracja kipiały, a niepewność dodatkowo wysączała resztki dobrych chęci. W ostatnim czasie spotykał wielu obywateli pragnących usłyszeć pokrzepiające słowa, przychodzących, by ujrzeć światełko w tunelu i upragniony przełom. Bardzo często nie mogli im jednak zaoferować nic ponad kilka ogólnikowych stwierdzeń i zapewnienie, że póki sprawa nie jest jednoznacznie zamknięta, wciąż działają, aby przybliżyć się choć odrobinę do rozwiązania. – Chłopcy robią, co mogą. – Odpowiedź znacząca wszystko i nic wysączyła się spomiędzy zaciśniętych do tej pory wag. Palce zmięły gładkość skoroszytu z dokumentami. – Przez to kurewskie zamieszanie mamy dziesięć razy więcej roboty niż zwykle, ale dopełniamy procedur. Staramy się, Safír. – Zapewnienie zdawało się puste. Wiedział, że jego słowa nie zadowolą mężczyzny ani odrobinę, tyle że chyba nie umiał zdobyć się na lepsze, choć czuł palącą potrzebę wykręcenia się od dalszego drążenia tematu. Obojętność względem obcych przychodziła łatwo, w przypadku bliskich wbijała się pod paznokcie wywołując ogromny ból. Podskórnie wyczuwał, że wszystko pierdoli nie mogąc w żaden sposób zapewnić Fenrissona, iż Villum Fisker się odnajdzie.
Safír Fenrisson
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Pią 6 Sie - 22:35
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Palce zacisnęły się mocniej na bezwolnie zwieszonej wzdłuż ciała dłoni, w napięciu trzymając ją jeszcze przez chwilę po tym, jak Eitri nareszcie zwrócił się w jego stronę, zawieszając swój chłodny, znużony błękit spojrzenia na płótnie jego twarzy w sposób, który nie mógł zwiastować niczego dobrego – pamiętał to spojrzenie, chociaż wśród zakurzonych kliszy jego wspomnień było intensywniejsze, bardziej przejęte, podobne falom wzburzonego morza, podczas gdy teraz zdawało się być pochwycone w karcer emocjonalnej inercji, przywodząc na myśl raczej odstaną w basenie wodę narzuconych mu ograniczeń. Westchnął, powoli cofając rękę z powrotem ku sobie, opuszką małego palca wyczuwając wypukłość schowanego w kieszeni kartonu papierosów, których niedostępność odezwała się nieprzyjemnym, cierpkim drapaniem z tyłu przełyku – obiecywał sobie, że przestanie, a jednak umysł wciąż, uwięziony w kajdanach nawyku, skomlał cicho na ich ewokację, drapiąc nieśmiało łapą w drzwi, jak pies, który sygnalizuje potrzebę natychmiastowego wyjścia na dwór.
Ustawiczna bezczynność Kruczej Straży, która wpierw rozniecała w nim iskry żalu i frustracji, stała się teraz zarzewiem dla rozpalonego w sercu ogniska gniewu, pełnej oskarżycielskich wyrzutów niechęci, która rozrysowała się w lineaturze jego twarzy już w chwili, w której pierwsza, licha wymówka wydostała się spomiędzy ust przyjaciela. Dawniej, nienapiętnowany jeszcze niesprawiedliwością niegodziwego losu, być może pozwoliłby zbyć się tymi truistycznymi zapewnieniami, płonnym pożywieniem obietnic, których spełnienie było nie tylko niemożliwe, ale przede wszystkim niegodne podejmowania wysiłku – przez długie lata swego życia, spychany na margines słowami lżącej pogardy, był w oczach świata ofiarą, miękkim barankiem bez trudu prowadzonym na kamień, im wyraźniej uwydatniała się w nim jednak ta wrodzona ułomność, nieznośna, uwłaczająca mu łatka, tym bardziej uparcie próbował zdzierać ją paznokciami z wrażliwego materiału skóry, zajęty wściekłością, że nie potrafił ukryć jej nawet, a może przede wszystkim, przed Soelbergiem, że nie potrafił ukryć jej przed nikim i przez to ulegał jej wpływom jeszcze częściej. W zbiorczym umyśle galdrów hierarchia ta tęchła permanentną oczywistością, przyzwyczajeniem, że ofiara nie sprzeciwi się przecież nigdy, sama nie podniesie ręki w obawie przed tym, aby ktoś przypadkiem nie uciął jej tuż przy ramieniu – pchnięty ku krawędzi swej nadwątlonej cierpliwości, zamierzał to zmienić.
– Staracie się. – powtórzył za nim, obracając te słowa w ustach jak cukierek, strugając je wrogością własnego tonu, odbitego ostrzem butnej pogardy z powrotem ku Eitriemu. – Gówno prawda. – słowa, wyplute jak zalegająca w gardle plwocina, roznieciły w jego spojrzeniu płomień gniewnego afektu, niszcząc zastawkę, której mosiężne wrota trzymały dotąd dojrzewające w piersi emocje pod żelaznym jarzmem rozsądku i wyuczonego latami opanowania. – Nic nie robicie, tłoczycie się na komendzie jak sardynki, przeglądacie nieistotne papiery i snujecie się korytarzami, podczas gdy świat na zewnątrz staje w płomieniach. – ściszył głos do półszeptu, choć ten przypominał raczej gardłowy warkot, mimo pozornego spokoju fizjonomii wtórujący niemal widocznej sierści, która stanęła na grzbiecie w spięciu typowym dla ludzi – i zwierząt – szykujących się do starcia. – To jest dziesięcioletnie dziecko, Eitri, o którym nikt nie słyszał od pięciu dni. Myślisz, że on jest w stanie poradzić sobie sam? Że się obroni, że będzie miał co jeść, będzie miał gdzie spać? Że będzie po prostu grzecznie czekał na wasze przybycie, a kiedy za miesiąc wreszcie postanowicie się tym zająć, rzuci wam się w ramiona z wdzięcznością? To jest, jeżeli w ogóle nadal żyje. – ton, wpierw zajęty żarliwą gorliwością, ostudził się niespodziewanie, niby rozżarzone kamienie gwałtownie zalane kubłem zimnej wody, wzniecające ku górze gęste opary napastliwej podłości, nienawiści prześwitującej wyraźnie przez zieleń trzeźwego spojrzenia. Sparaliżowani w wąskim gardle korytarza, zebrali na sobie kilka ciekawskich, zaniepokojonych spojrzeń, ukradkowych łypnięć rzucanych zza cienkich szpar drzwi, nikt nie wyszedł jednak na zewnątrz, pozostawiając hol pustym na całej długości, jak gdyby sam wszechświat niespodziewanie zamarł, zatrzymując jakiś z góry zaplanowany bieg wydarzeń, wywracając wszystko na lewą stronę.
– Nie chciałem w to wierzyć, bo jesteśmy przyjaciółmi. – zaczął w końcu na nowo, spokojnym, wyżętym głosem, który zastygał w ciasnocie dzielącej ich przestrzeni, sprawiając, że powietrze zgęstniało ligniną wymownej ciszy. – Mnie też ogarnia zmęczenie i niemoc, kiedy myślę o tym wszystkim, mnie też ta sytuacja demobilizuje i dręczy, ale nie jestem ślepy, widzę co się dzieje. Mógłbym opowiedzieć o setkach podobnych spraw, które trawią moje życie jak gorączka. Ale komu? Wy nie chcecie mi pomóc, wasza przeciętność o rozwydrzonych ambicjach nie zniża się do mojego poziomu, dlatego nie znaleźliście jeszcze Villuma. Dlatego w ogóle go nie szukacie. – toporny ciężar oskarżenia zaległ pomiędzy nimi, nakryty czupurną, rozeźloną kołdrą fizjonomii, grymasem, jaki rozlał się po kamiennej sztywności twarzy, podrygując prawym kącikiem ust jak pacynką na sznurkach, bezwolną wobec lalkarza burzliwych, nieokiełznanych emocji. Mógł ukrywać ułomność swego położenia długie, posępne lata młodości, lecz ona zawsze powracała, wdzierając się w jego rzeczywistość z uporem właściwym co bardziej wysłużonym bumerangom, jaskrawą barwą swej nieodzowności klinując go jak ducha pomiędzy dwoma światami – piękną, obfitą krainą galdrów, z której próbowano wyrugować go grabiami zuchwałych afrontów, łopatą wypluwanych pod buty wulgaryzmów, szpadlem brutalnych uprzedzeń, jak chwast, który nieopatrznie wyrósł wśród rabatki skrzętnie pielęgnowanych róż oraz ponurą enklawą śniących, prostych, szarych ludzi o zamkniętych, nieoświeconych magią umysłach, przetaczających się po pochyłej linii życia, aż do śmierci, która nie różniła się niczym od narodzin, w swojej tragiczności będąc być może piękniejszą. Nie chciano go nigdzie, przerzucając pomiędzy sobą jak piłkę, tym razem nie zamierzał jednak pozwolić, by larwy bezpodstawnych uprzedzeń zalęgły się na nowo w meandrach jego umysłu – i być może dlatego gotów był wyrwać zębami pokalane spłachcie szacunku, który zasadniczo mu się należał.
Ustawiczna bezczynność Kruczej Straży, która wpierw rozniecała w nim iskry żalu i frustracji, stała się teraz zarzewiem dla rozpalonego w sercu ogniska gniewu, pełnej oskarżycielskich wyrzutów niechęci, która rozrysowała się w lineaturze jego twarzy już w chwili, w której pierwsza, licha wymówka wydostała się spomiędzy ust przyjaciela. Dawniej, nienapiętnowany jeszcze niesprawiedliwością niegodziwego losu, być może pozwoliłby zbyć się tymi truistycznymi zapewnieniami, płonnym pożywieniem obietnic, których spełnienie było nie tylko niemożliwe, ale przede wszystkim niegodne podejmowania wysiłku – przez długie lata swego życia, spychany na margines słowami lżącej pogardy, był w oczach świata ofiarą, miękkim barankiem bez trudu prowadzonym na kamień, im wyraźniej uwydatniała się w nim jednak ta wrodzona ułomność, nieznośna, uwłaczająca mu łatka, tym bardziej uparcie próbował zdzierać ją paznokciami z wrażliwego materiału skóry, zajęty wściekłością, że nie potrafił ukryć jej nawet, a może przede wszystkim, przed Soelbergiem, że nie potrafił ukryć jej przed nikim i przez to ulegał jej wpływom jeszcze częściej. W zbiorczym umyśle galdrów hierarchia ta tęchła permanentną oczywistością, przyzwyczajeniem, że ofiara nie sprzeciwi się przecież nigdy, sama nie podniesie ręki w obawie przed tym, aby ktoś przypadkiem nie uciął jej tuż przy ramieniu – pchnięty ku krawędzi swej nadwątlonej cierpliwości, zamierzał to zmienić.
– Staracie się. – powtórzył za nim, obracając te słowa w ustach jak cukierek, strugając je wrogością własnego tonu, odbitego ostrzem butnej pogardy z powrotem ku Eitriemu. – Gówno prawda. – słowa, wyplute jak zalegająca w gardle plwocina, roznieciły w jego spojrzeniu płomień gniewnego afektu, niszcząc zastawkę, której mosiężne wrota trzymały dotąd dojrzewające w piersi emocje pod żelaznym jarzmem rozsądku i wyuczonego latami opanowania. – Nic nie robicie, tłoczycie się na komendzie jak sardynki, przeglądacie nieistotne papiery i snujecie się korytarzami, podczas gdy świat na zewnątrz staje w płomieniach. – ściszył głos do półszeptu, choć ten przypominał raczej gardłowy warkot, mimo pozornego spokoju fizjonomii wtórujący niemal widocznej sierści, która stanęła na grzbiecie w spięciu typowym dla ludzi – i zwierząt – szykujących się do starcia. – To jest dziesięcioletnie dziecko, Eitri, o którym nikt nie słyszał od pięciu dni. Myślisz, że on jest w stanie poradzić sobie sam? Że się obroni, że będzie miał co jeść, będzie miał gdzie spać? Że będzie po prostu grzecznie czekał na wasze przybycie, a kiedy za miesiąc wreszcie postanowicie się tym zająć, rzuci wam się w ramiona z wdzięcznością? To jest, jeżeli w ogóle nadal żyje. – ton, wpierw zajęty żarliwą gorliwością, ostudził się niespodziewanie, niby rozżarzone kamienie gwałtownie zalane kubłem zimnej wody, wzniecające ku górze gęste opary napastliwej podłości, nienawiści prześwitującej wyraźnie przez zieleń trzeźwego spojrzenia. Sparaliżowani w wąskim gardle korytarza, zebrali na sobie kilka ciekawskich, zaniepokojonych spojrzeń, ukradkowych łypnięć rzucanych zza cienkich szpar drzwi, nikt nie wyszedł jednak na zewnątrz, pozostawiając hol pustym na całej długości, jak gdyby sam wszechświat niespodziewanie zamarł, zatrzymując jakiś z góry zaplanowany bieg wydarzeń, wywracając wszystko na lewą stronę.
– Nie chciałem w to wierzyć, bo jesteśmy przyjaciółmi. – zaczął w końcu na nowo, spokojnym, wyżętym głosem, który zastygał w ciasnocie dzielącej ich przestrzeni, sprawiając, że powietrze zgęstniało ligniną wymownej ciszy. – Mnie też ogarnia zmęczenie i niemoc, kiedy myślę o tym wszystkim, mnie też ta sytuacja demobilizuje i dręczy, ale nie jestem ślepy, widzę co się dzieje. Mógłbym opowiedzieć o setkach podobnych spraw, które trawią moje życie jak gorączka. Ale komu? Wy nie chcecie mi pomóc, wasza przeciętność o rozwydrzonych ambicjach nie zniża się do mojego poziomu, dlatego nie znaleźliście jeszcze Villuma. Dlatego w ogóle go nie szukacie. – toporny ciężar oskarżenia zaległ pomiędzy nimi, nakryty czupurną, rozeźloną kołdrą fizjonomii, grymasem, jaki rozlał się po kamiennej sztywności twarzy, podrygując prawym kącikiem ust jak pacynką na sznurkach, bezwolną wobec lalkarza burzliwych, nieokiełznanych emocji. Mógł ukrywać ułomność swego położenia długie, posępne lata młodości, lecz ona zawsze powracała, wdzierając się w jego rzeczywistość z uporem właściwym co bardziej wysłużonym bumerangom, jaskrawą barwą swej nieodzowności klinując go jak ducha pomiędzy dwoma światami – piękną, obfitą krainą galdrów, z której próbowano wyrugować go grabiami zuchwałych afrontów, łopatą wypluwanych pod buty wulgaryzmów, szpadlem brutalnych uprzedzeń, jak chwast, który nieopatrznie wyrósł wśród rabatki skrzętnie pielęgnowanych róż oraz ponurą enklawą śniących, prostych, szarych ludzi o zamkniętych, nieoświeconych magią umysłach, przetaczających się po pochyłej linii życia, aż do śmierci, która nie różniła się niczym od narodzin, w swojej tragiczności będąc być może piękniejszą. Nie chciano go nigdzie, przerzucając pomiędzy sobą jak piłkę, tym razem nie zamierzał jednak pozwolić, by larwy bezpodstawnych uprzedzeń zalęgły się na nowo w meandrach jego umysłu – i być może dlatego gotów był wyrwać zębami pokalane spłachcie szacunku, który zasadniczo mu się należał.
Eitri Soelberg
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Pon 9 Sie - 17:34
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zesztywnienie spowodowane niemożnością udzielenia pozytywnej odpowiedzi towarzyszyło mu przez kolejne chwile wybijającej się pomiędzy nimi ciszy. Palce ześlizgujące się z jego dłoni pozostawiły echo nerwowej ciepłoty znaczącej skórę miękkim wilgotnym podrygiem ostatków desperacji spychającej spragnione wiedzy ciało do spotkania w przestrzeni Kruczej Straży. Nachmurzył się, jakby instynktownie wiedząc, czego powinien spodziewać się w odpowiedzi na swoje słowa. Intencjonalnie przesuwając swoją sylwetkę pod ścianę, szykował się do wyrzutu mającego rozszarpać resztki pozorów o neutralności spotkania przyjaciół. Gdyby znał Safíra ledwie kilka dni, być może pogrążyłby się w słodkiej wizji przekonania go kilkoma pustymi słowami i wyuczonymi regułkami mającymi sprawić, że zarówno on jak i kruczy oficer poczują się nieco lepiej pogrążeni w ułudzie o porządku panującym we wszystkich wydziałach kruczej komendy. Nie był jednak na tyle głupi i prawdopodobnie nastroszenie się w początkowej fazie rozmowy szarpnęło za te struny, które powinny milczeć wytrwale by nie zaburzyć czystości tonu dobywającego się z instrumentu duszy. Uprzedzenia szeptane przez osadzony w przyzwyczajeniach umysł z rzadka bywały dobrym doradcą, spłycając złożoną sytuację i odmawiając głosu temu, co było najistotniejsze.
Buta Safíra przycisnęła go zupełnie do ściany, a gdy wyczuł, że świadków zdarzenia jest więcej, strzelił spojrzeniem w pierwszą z luk wykwitłych w drzwiach. Palce załamały jeszcze bardziej strukturę skoroszytu, nieodwracalnie zagięte linie wbiły się w jego obraz niwecząc lata nauki o tym, by wszelakie dokumenty traktować z należytą ostrożnością. Narastająca w ciele frustracja przeczyła jednak wszystkim dobrym nawykom wciskając się pulsacyjnie w szarą tekturę oprawy akt czerwieniejącymi z irytacji opuszkami. Nie chciał podobnej sprzeczki, wywijał się przed nią jak piskorz, jednak zmęczenie rysujące się na pobladłej twarzy przesycało również wszelakie mechanizmy skłonne bronić go resztkami sił przed zaognieniem konfliktu. Nieprzespane noce odbijały się na całym otoczeniu, bezsilność ukazywała się echem przemocy czynionej na samym sobie, gdyż czuł bezsilność, a ta przyprawiała go o mdłości i niechęć do własnej marności. Słowa przyjaciela zdawały się jednak podjudzać te skrawki jego osoby, które nakazywały zajadle bronić dobrego wizerunku instytucji, w której pracował. Czynił to obecnie jednak zupełnie bezrefleksyjnie i zamroczony nieustającymi żalami wylewanymi przez licznych ludzi posiadających idealne pomysły na to, jak Krucza Straż powinna pracować. Nie dysponując zupełnym obrazem codzienności funkcjonariusza, recepty wypisywało się niezwykle łatwo, a takie rozsierdzały jedynie i powiększały dystans pomiędzy służbami stojącymi na straży prawa i obywatelami.
– Ty też? Będziesz mi mówił o oczywistościach? Będziesz mnie pouczał? – Parsknął niemal, gdyż bezsilność powoli wpełzała na oblicze, po czym przeobraziła się w oznakę bezgranicznego rozczarowania. Dłonie mężczyzny opadły bezwładnie wzdłuż ciała, gdy załamał je nad zaistniałą sytuacją. Przemielił kilka lżących słów w ustach i ostatecznie nie wyrzucił z siebie żadnego, wciąż zbyt zafiksowany na miejscu, w którym się znajdowali i na resztkach zdrowego rozsądku nakazującego wyważenie, pomimo nerwowych skurczy mięśni. – Szczerze, coraz mniej ruszają mnie podobne utyskiwania. Zwłaszcza osób, które pojęcia nie mają o tym, co tu się teraz dzieje. – Błękit wzburzył się, naciskając na oblicze Safíra. – Bogowie. Nie zmuszę cię, byś wierzył w moje słowa. – Skoroszyt z aktami przeciął powietrze w energicznym geście zagarniającym połowę szerokości korytarza. – Jeśli bardzo chcesz wiedzieć więcej, zaprowadzę cię do Zachariasa Sommera i Mane Pakkanena, prowadzą sprawę Villuma. Pogadaj, powiedz im, że gówno robią zajebując się nadgodzinami od tygodni, podobnie jak każdy z nas. Dobrze? – Złośliwie wysączające się słowa przykrył wyraźnie ściszonym głosem, by nie dawać pożywki obserwatorom niestrudzenie śledzącym rozwój sytuacji. Blade policzki zdołała liznąć czerwień kotłującej się w ciele Soelberga krwi, ramiona inspektora unosiły się i opadały w urywanym oddechu, jakby wciąż był gotów na odbicie kolejnego ataku. Czujnie obserwował przyjaciela, gdy chłód ciszy przerwał niespodziewanie przepełniony goryczą dialog.
Gdy słowa popłynęły na nowo, początkowo zupełnie bezbarwnym tonem sugerującym opanowanie i zupełny dystans do zaistniałej sytuacji, poczuł jeszcze bardziej dotkliwy ból. Niewiele podobny do tego, który towarzyszył mu w początkowo, gdy uniósł się dumą zakorzenioną przez przełożonych, przez własnego ojca i dziadka nakazujących stawiać dobro Kruczej Straży ponad dobro własne.
– Co? – Zapytał ponownie niedowierzając, w końcu odsunął się od ściany, pod którą próbował się nieco ukryć. Oskarżenia przyjaciela trafiły bezbłędnie, zwalniając ostatni z hamulców bezpieczeństwa. Pomimo ostudzonego głosu jeszcze mocniej miażdżyły i wyciągały sprawę na poziom osobisty. – Więc o to ci chodzi? Próbujesz dopatrzeć się w tym wszystkim jakieś niewyjaśnionej wyższości, niechęci, której nie ma tu za grosz. Wrzucasz wszystkich w jeden worek, w tym mnie. Zastanów się, bo teraz poza sprawą zaginięcia Friska wchodzisz na zupełnie inny temat. – Zagryzł dolną wargę i bez zastanowienia wyciągnął przed siebie dłoń, chwytając przyjaciela za fragment swetra tuż przy szyi. Nie zrobił tego gwałtownie, powoli zmniejszył dystans. Czuł wyraźnie zapach miętówek, którym Safír zawsze starał się przykryć nałóg; Eitri nie miał w sobie nigdy na tyle wytrwałości. – Nie będę się wypowiadał za ogół, ale mówiąc również o mnie w taki sposób doprowadzasz mnie do szału. – Palce zacisnęły się nieznacznie mocniej na fakturze materiału. – Safír czy ja ci kiedykolwiek dałem odczuć, że traktuję cię inaczej? Czy kiedykolwiek zostawiłem cię bez pomocy? – Teraz prawdopodobnie wykwitło wokół nich kilka dodatkowych par oczu, jednak zbyt zamroczony i urażony przez Fenrissona, ignorował otoczenie. – Co mam ci powiedzieć jeszcze? Że chodzę z odbitką zdjęcia Friska i po godzinach staram się jak mogę być wyczulonym na jakiekolwiek sygnały mogące coś zmienić w sprawie? Mam dość innych obowiązków i zgryzot, podobnie jak ty, ale poczuwam się do obowiązku względem ciebie, bo wiem że to dziecko z Toivoa. To wciąż za mało? Dalej cię ignoruję z pogardą, z wyższością? Bo boli cię teraz coś poza samym zaginięciem Villuma? Wycierasz sobie mną i tym, co zawsze staram się robić, bo się kurwa przyjaźnimy, gębę.
Buta Safíra przycisnęła go zupełnie do ściany, a gdy wyczuł, że świadków zdarzenia jest więcej, strzelił spojrzeniem w pierwszą z luk wykwitłych w drzwiach. Palce załamały jeszcze bardziej strukturę skoroszytu, nieodwracalnie zagięte linie wbiły się w jego obraz niwecząc lata nauki o tym, by wszelakie dokumenty traktować z należytą ostrożnością. Narastająca w ciele frustracja przeczyła jednak wszystkim dobrym nawykom wciskając się pulsacyjnie w szarą tekturę oprawy akt czerwieniejącymi z irytacji opuszkami. Nie chciał podobnej sprzeczki, wywijał się przed nią jak piskorz, jednak zmęczenie rysujące się na pobladłej twarzy przesycało również wszelakie mechanizmy skłonne bronić go resztkami sił przed zaognieniem konfliktu. Nieprzespane noce odbijały się na całym otoczeniu, bezsilność ukazywała się echem przemocy czynionej na samym sobie, gdyż czuł bezsilność, a ta przyprawiała go o mdłości i niechęć do własnej marności. Słowa przyjaciela zdawały się jednak podjudzać te skrawki jego osoby, które nakazywały zajadle bronić dobrego wizerunku instytucji, w której pracował. Czynił to obecnie jednak zupełnie bezrefleksyjnie i zamroczony nieustającymi żalami wylewanymi przez licznych ludzi posiadających idealne pomysły na to, jak Krucza Straż powinna pracować. Nie dysponując zupełnym obrazem codzienności funkcjonariusza, recepty wypisywało się niezwykle łatwo, a takie rozsierdzały jedynie i powiększały dystans pomiędzy służbami stojącymi na straży prawa i obywatelami.
– Ty też? Będziesz mi mówił o oczywistościach? Będziesz mnie pouczał? – Parsknął niemal, gdyż bezsilność powoli wpełzała na oblicze, po czym przeobraziła się w oznakę bezgranicznego rozczarowania. Dłonie mężczyzny opadły bezwładnie wzdłuż ciała, gdy załamał je nad zaistniałą sytuacją. Przemielił kilka lżących słów w ustach i ostatecznie nie wyrzucił z siebie żadnego, wciąż zbyt zafiksowany na miejscu, w którym się znajdowali i na resztkach zdrowego rozsądku nakazującego wyważenie, pomimo nerwowych skurczy mięśni. – Szczerze, coraz mniej ruszają mnie podobne utyskiwania. Zwłaszcza osób, które pojęcia nie mają o tym, co tu się teraz dzieje. – Błękit wzburzył się, naciskając na oblicze Safíra. – Bogowie. Nie zmuszę cię, byś wierzył w moje słowa. – Skoroszyt z aktami przeciął powietrze w energicznym geście zagarniającym połowę szerokości korytarza. – Jeśli bardzo chcesz wiedzieć więcej, zaprowadzę cię do Zachariasa Sommera i Mane Pakkanena, prowadzą sprawę Villuma. Pogadaj, powiedz im, że gówno robią zajebując się nadgodzinami od tygodni, podobnie jak każdy z nas. Dobrze? – Złośliwie wysączające się słowa przykrył wyraźnie ściszonym głosem, by nie dawać pożywki obserwatorom niestrudzenie śledzącym rozwój sytuacji. Blade policzki zdołała liznąć czerwień kotłującej się w ciele Soelberga krwi, ramiona inspektora unosiły się i opadały w urywanym oddechu, jakby wciąż był gotów na odbicie kolejnego ataku. Czujnie obserwował przyjaciela, gdy chłód ciszy przerwał niespodziewanie przepełniony goryczą dialog.
Gdy słowa popłynęły na nowo, początkowo zupełnie bezbarwnym tonem sugerującym opanowanie i zupełny dystans do zaistniałej sytuacji, poczuł jeszcze bardziej dotkliwy ból. Niewiele podobny do tego, który towarzyszył mu w początkowo, gdy uniósł się dumą zakorzenioną przez przełożonych, przez własnego ojca i dziadka nakazujących stawiać dobro Kruczej Straży ponad dobro własne.
– Co? – Zapytał ponownie niedowierzając, w końcu odsunął się od ściany, pod którą próbował się nieco ukryć. Oskarżenia przyjaciela trafiły bezbłędnie, zwalniając ostatni z hamulców bezpieczeństwa. Pomimo ostudzonego głosu jeszcze mocniej miażdżyły i wyciągały sprawę na poziom osobisty. – Więc o to ci chodzi? Próbujesz dopatrzeć się w tym wszystkim jakieś niewyjaśnionej wyższości, niechęci, której nie ma tu za grosz. Wrzucasz wszystkich w jeden worek, w tym mnie. Zastanów się, bo teraz poza sprawą zaginięcia Friska wchodzisz na zupełnie inny temat. – Zagryzł dolną wargę i bez zastanowienia wyciągnął przed siebie dłoń, chwytając przyjaciela za fragment swetra tuż przy szyi. Nie zrobił tego gwałtownie, powoli zmniejszył dystans. Czuł wyraźnie zapach miętówek, którym Safír zawsze starał się przykryć nałóg; Eitri nie miał w sobie nigdy na tyle wytrwałości. – Nie będę się wypowiadał za ogół, ale mówiąc również o mnie w taki sposób doprowadzasz mnie do szału. – Palce zacisnęły się nieznacznie mocniej na fakturze materiału. – Safír czy ja ci kiedykolwiek dałem odczuć, że traktuję cię inaczej? Czy kiedykolwiek zostawiłem cię bez pomocy? – Teraz prawdopodobnie wykwitło wokół nich kilka dodatkowych par oczu, jednak zbyt zamroczony i urażony przez Fenrissona, ignorował otoczenie. – Co mam ci powiedzieć jeszcze? Że chodzę z odbitką zdjęcia Friska i po godzinach staram się jak mogę być wyczulonym na jakiekolwiek sygnały mogące coś zmienić w sprawie? Mam dość innych obowiązków i zgryzot, podobnie jak ty, ale poczuwam się do obowiązku względem ciebie, bo wiem że to dziecko z Toivoa. To wciąż za mało? Dalej cię ignoruję z pogardą, z wyższością? Bo boli cię teraz coś poza samym zaginięciem Villuma? Wycierasz sobie mną i tym, co zawsze staram się robić, bo się kurwa przyjaźnimy, gębę.
Safír Fenrisson
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Sro 11 Sie - 21:46
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Gniewna frustracja i bezsilne zniecierpliwienie zduszały swą siłą pokłady stoickiego rozsądku, jakie zazwyczaj w sobie nosił, jak niszczycielskie chwasty wyżynały się swymi kolczystymi pędami w schludne, kwiatowe poletko jego umysłu, odcinając światło myślom, które zdolne byłyby uchronić go przed gęstą, zawisłą w powietrzu groźbą werbalnej konfrontacji. Animusz, z jakim podchodził do butnej obrony swych poglądów, rozognił się teraz siłą wewnętrznych afektacji – długo nie potrafił wyrażać swoich myśli w efektywny sposób, potykając się o głoski i przewracając o zdania, ku utrapieniu ojca i zawstydzeniu matki przez całe dzieciństwo jąkał się jak uszkodzona zabawka nakręcana na plastikową korbkę, przekraczając rogatki młodości, wkroczył jednak w soczystość pielęgnowanej w sercu elokwencji, rozjątrzonej infantylną niemocą, wzmocnionej pragnieniem, by wbić ostry klin pogardy w serce każdego, kto odważyłby się go dyskredytować. Mimo to, w ogniu swej determinacji wciąż przypominał spłoszonego zająca, szarpiącego się uparcie w paszczy myśliwskich sideł, coraz gwałtowniej, coraz bardziej rozpaczliwie.
Był – oczywiście – zły i małodusznie pozwalał temu uczuciu dojrzewać, pęcznieć wraz z każdym, drobnym grymasem na twarzy Eitriego, wraz z linią zmarszczek na czole, która zmieniła swoje położenie pod wpływem lekko ściągniętych brwi, wraz ze słowami, które nie szczędziły niechęci i oburzenia. Wbrew łagodnej naturze to właśnie złość była emocją motywującą go najsilniej, zmuszającą, by każdego ranka podnieść znużone, wypełnione strachem ciało ze skrzypiącego materaca, uśmiechnąć się ciepło do podbiegających do niego dzieciaków, oplatających swe wątłe, krótkie ręce wokół jego talii, żyć i marzyć, oddawać się nadziejom, że świat kiedyś w końcu zmieni się na lepsze, złość ta miała jednak swoje źródło w pięknych, dobrych uczuciach, które pragnął pielęgnować – w empatii, w miłości, w trosce; nawet ona musiała w końcu wyszarpnąć się z żelaznych kajdan jego chłodnej kontroli, przedrzeć się przez rzeczywistość jak tygrys zbiegły ze swej ciasnej, opresyjnej klatki i biegnący w popłochu przez ulice miasta.
– Ależ proszę, oświeć mnie, śmiało! Co się tutaj dzieje? – odpowiedział kpiną na wzburzenie wśród gładkiej tafli błękitnego spojrzenia, teatralnie rozglądając się wokoło po pustym, nagle niepokojąco cichym korytarzu, gdzie jedynie zza półprzymkniętych drzwi dobiegało odległe echo szeptów, szemranie, które usztywniło powietrze ligniną pęczniejącego napięcia. Świst skoroszytu przeciął powietrze jak nóż, oddzielając ich na dwa opozycyjne kompartmenty, chociaż w ciasnocie białego holu stali wciąż bardzo blisko siebie. Dopiero kolejne, wypowiedziane ściszonym złośliwością szeptem słowa oficera sprawiły, że jego fizjonomia stężała, usta zacisnęły się w wąską linię, a ciemna zieleń spojrzenia poczerniała tak wyraźnie, że jej brunatna barwa nieomal zlała się z monetami źrenic. Być może rzeczywiście łatwiej byłoby nie wtrącać się w sprawy, w których jego obecność i tak niewiele mogła zmienić, być może łatwiej byłoby przysiąść na brudnej posadzce balkonu, odchylić głowę do tyłu jak liście ku słońcu, uśmiechnąć się i odetchnąć głęboko, pozwolić, by rześkie, jesienne powietrze wymiotło kurz z ustawicznie ściśniętej piersi, być może łatwiej byłoby nie brać na własne barki całej niesprawiedliwości świata, wraz ze wszystkimi jego represjami, bezprawiem i malwersacją – ale nie potrafił, przed oczami mając wciąż okrągłą, pulchną jeszcze twarz Villuma, głębokie dołeczki zastygłe w jego policzkach gdy się uśmiechał, cynamonowy brąz bystrego spojrzenia, umysł, choć niesforny, to obdarzony twórczą asertywnością, erudycją, której wielu mogłoby mu zazdrościć; czym chłopiec taki jak on zasłużył na podobny los?
Ledwie zdążył zacisnąć zęby, pozwalając, by ostra linia szczęki uwydatniła policzki kościstym skosem zgrozy, niczym preludium utraty resztek trzymanej w palcach rozwagi, spokoju wierzgającego się jak wróble pierzące się pomiędzy palcami, by wreszcie umknąć ich ciasnemu uchwytowi, pozostawiając po sobie ledwie wspomnienie rozgrzanego uporem ciała, kilka burych, miękkich piór przylepionych potem do wnętrza zaczerwienionych dłoni. Nie zdążył cofnąć się, kiedy palce przyjaciela powoli zmniejszającego dzielący ich dystans zacisnęły się na materiale jego swetra, tuż przy szyi, tak, że paznokcie otarły się lekko o miękki padół pomiędzy obojczykami. Uniósł wzrok, czując na sobie ciepło oddechu Soelberga, przyglądając się jego ściągniętym gniewem rysom, w których seraficznym ułożeniu liczył dawniej własne niedostatki, a które teraz wydawały mu się tak obce, chłodne i nieprzyjemne.
– Dobrze wiesz, że po części zawsze o to chodziło, że nie mówię tego ze względu na siebie, tylko ze względu na niego, bo nie mogę znieść zajadłości, z jaką wciąż próbujecie maskować własne awersje. Być może jesteś od nich trochę lepszy, być może nie tak uprzedzony, ale niezależnie od tego, jak uparcie byś się nie bronił i jak usilnie nie próbował mnie teraz zastraszyć, zawsze będziesz jednym z nich. – poczuł jak ucisk palców zacieśnia się mocniej na miękkim kołnierzu jego swetra; to nic, nie szkodzi – Dopóki nie wyłamiesz się ze schematu tego wszechobecnego odrętwienia, będziesz dokładał kolejną cegiełkę bierności i znieczulenia do przemocy wobec osób takich, jak Villum, osób, których życie nigdy nie będzie miało żadnej konkluzji, bo w ludzkiej świadomości nie istniało już od dawna. – żar wypowiadanych słów, wpierw buńczucznie rozpalonych w instrumencie krtani, osłabł nieznacznie, kładąc się chłodnym cieniem chmurnej goryczy na jasnym płótnie jego twarzy, której fizjonomia uległa widocznej zmianie dopiero, gdy floret wymierzonego ku niemu pytania przeciął z bolesnym świstem surowy tok dyskusji. Safír drgnął, ściągając nieznacznie brwi, piorunując Eitriego rozżaloną błyskawicą tłumionego w piersi wyrzutu; jak śmiał obracać te wspomnienia przeciwko niemu? Jak śmiał przywoływać znienawidzone obrazy przeszłości, które po tylekroć odpychał w cień swej sfatygowanej pamięci, modląc się w myślach, by, podobnie jak wiele innych reminiscencji, te również zakryły się mgłą zapomnienia? Po raz kolejny spojrzał mu w oczy, zarzucił kotwicę własnej uwagi w ich wzburzony urazą błękit – ten sam, który zawisł nad nim, jak dwie krople deszczu, wśród mroku wilczej kniei i którego uchwycił się, jak rozbitek, z całych sił próbujący wydostać się spod gwałtowności morskiego huraganu.
– Chciałbym wiedzieć, że próbujesz. – odparł w końcu stłumionym, nieco zachrypłym głosem, w którym przebiła się jednak wymuszona nuta opanowania. – Chciałbym, żebyś dał mi cokolwiek, w co mógłbym uwierzyć albo chociaż przestał zasnuwać mi spojrzenie mgłą bzdurnych zapewnień, których sam nie uważasz za prawdziwe. – niemoc przy rozbijaniu się o słowa, o chłód tych ważnych, niemy smutek, który nieopatrznie zawisł w powietrzu. – Chciałbym, żebyś był ze mną szczery, Eitri, wiesz przecież, jak zazwyczaj kończą ci, którzy znikają. – na końcu języka zastygł upiór pytania. Jakie są szanse, że jeszcze go znajdziecie?
Był – oczywiście – zły i małodusznie pozwalał temu uczuciu dojrzewać, pęcznieć wraz z każdym, drobnym grymasem na twarzy Eitriego, wraz z linią zmarszczek na czole, która zmieniła swoje położenie pod wpływem lekko ściągniętych brwi, wraz ze słowami, które nie szczędziły niechęci i oburzenia. Wbrew łagodnej naturze to właśnie złość była emocją motywującą go najsilniej, zmuszającą, by każdego ranka podnieść znużone, wypełnione strachem ciało ze skrzypiącego materaca, uśmiechnąć się ciepło do podbiegających do niego dzieciaków, oplatających swe wątłe, krótkie ręce wokół jego talii, żyć i marzyć, oddawać się nadziejom, że świat kiedyś w końcu zmieni się na lepsze, złość ta miała jednak swoje źródło w pięknych, dobrych uczuciach, które pragnął pielęgnować – w empatii, w miłości, w trosce; nawet ona musiała w końcu wyszarpnąć się z żelaznych kajdan jego chłodnej kontroli, przedrzeć się przez rzeczywistość jak tygrys zbiegły ze swej ciasnej, opresyjnej klatki i biegnący w popłochu przez ulice miasta.
– Ależ proszę, oświeć mnie, śmiało! Co się tutaj dzieje? – odpowiedział kpiną na wzburzenie wśród gładkiej tafli błękitnego spojrzenia, teatralnie rozglądając się wokoło po pustym, nagle niepokojąco cichym korytarzu, gdzie jedynie zza półprzymkniętych drzwi dobiegało odległe echo szeptów, szemranie, które usztywniło powietrze ligniną pęczniejącego napięcia. Świst skoroszytu przeciął powietrze jak nóż, oddzielając ich na dwa opozycyjne kompartmenty, chociaż w ciasnocie białego holu stali wciąż bardzo blisko siebie. Dopiero kolejne, wypowiedziane ściszonym złośliwością szeptem słowa oficera sprawiły, że jego fizjonomia stężała, usta zacisnęły się w wąską linię, a ciemna zieleń spojrzenia poczerniała tak wyraźnie, że jej brunatna barwa nieomal zlała się z monetami źrenic. Być może rzeczywiście łatwiej byłoby nie wtrącać się w sprawy, w których jego obecność i tak niewiele mogła zmienić, być może łatwiej byłoby przysiąść na brudnej posadzce balkonu, odchylić głowę do tyłu jak liście ku słońcu, uśmiechnąć się i odetchnąć głęboko, pozwolić, by rześkie, jesienne powietrze wymiotło kurz z ustawicznie ściśniętej piersi, być może łatwiej byłoby nie brać na własne barki całej niesprawiedliwości świata, wraz ze wszystkimi jego represjami, bezprawiem i malwersacją – ale nie potrafił, przed oczami mając wciąż okrągłą, pulchną jeszcze twarz Villuma, głębokie dołeczki zastygłe w jego policzkach gdy się uśmiechał, cynamonowy brąz bystrego spojrzenia, umysł, choć niesforny, to obdarzony twórczą asertywnością, erudycją, której wielu mogłoby mu zazdrościć; czym chłopiec taki jak on zasłużył na podobny los?
Ledwie zdążył zacisnąć zęby, pozwalając, by ostra linia szczęki uwydatniła policzki kościstym skosem zgrozy, niczym preludium utraty resztek trzymanej w palcach rozwagi, spokoju wierzgającego się jak wróble pierzące się pomiędzy palcami, by wreszcie umknąć ich ciasnemu uchwytowi, pozostawiając po sobie ledwie wspomnienie rozgrzanego uporem ciała, kilka burych, miękkich piór przylepionych potem do wnętrza zaczerwienionych dłoni. Nie zdążył cofnąć się, kiedy palce przyjaciela powoli zmniejszającego dzielący ich dystans zacisnęły się na materiale jego swetra, tuż przy szyi, tak, że paznokcie otarły się lekko o miękki padół pomiędzy obojczykami. Uniósł wzrok, czując na sobie ciepło oddechu Soelberga, przyglądając się jego ściągniętym gniewem rysom, w których seraficznym ułożeniu liczył dawniej własne niedostatki, a które teraz wydawały mu się tak obce, chłodne i nieprzyjemne.
– Dobrze wiesz, że po części zawsze o to chodziło, że nie mówię tego ze względu na siebie, tylko ze względu na niego, bo nie mogę znieść zajadłości, z jaką wciąż próbujecie maskować własne awersje. Być może jesteś od nich trochę lepszy, być może nie tak uprzedzony, ale niezależnie od tego, jak uparcie byś się nie bronił i jak usilnie nie próbował mnie teraz zastraszyć, zawsze będziesz jednym z nich. – poczuł jak ucisk palców zacieśnia się mocniej na miękkim kołnierzu jego swetra; to nic, nie szkodzi – Dopóki nie wyłamiesz się ze schematu tego wszechobecnego odrętwienia, będziesz dokładał kolejną cegiełkę bierności i znieczulenia do przemocy wobec osób takich, jak Villum, osób, których życie nigdy nie będzie miało żadnej konkluzji, bo w ludzkiej świadomości nie istniało już od dawna. – żar wypowiadanych słów, wpierw buńczucznie rozpalonych w instrumencie krtani, osłabł nieznacznie, kładąc się chłodnym cieniem chmurnej goryczy na jasnym płótnie jego twarzy, której fizjonomia uległa widocznej zmianie dopiero, gdy floret wymierzonego ku niemu pytania przeciął z bolesnym świstem surowy tok dyskusji. Safír drgnął, ściągając nieznacznie brwi, piorunując Eitriego rozżaloną błyskawicą tłumionego w piersi wyrzutu; jak śmiał obracać te wspomnienia przeciwko niemu? Jak śmiał przywoływać znienawidzone obrazy przeszłości, które po tylekroć odpychał w cień swej sfatygowanej pamięci, modląc się w myślach, by, podobnie jak wiele innych reminiscencji, te również zakryły się mgłą zapomnienia? Po raz kolejny spojrzał mu w oczy, zarzucił kotwicę własnej uwagi w ich wzburzony urazą błękit – ten sam, który zawisł nad nim, jak dwie krople deszczu, wśród mroku wilczej kniei i którego uchwycił się, jak rozbitek, z całych sił próbujący wydostać się spod gwałtowności morskiego huraganu.
– Chciałbym wiedzieć, że próbujesz. – odparł w końcu stłumionym, nieco zachrypłym głosem, w którym przebiła się jednak wymuszona nuta opanowania. – Chciałbym, żebyś dał mi cokolwiek, w co mógłbym uwierzyć albo chociaż przestał zasnuwać mi spojrzenie mgłą bzdurnych zapewnień, których sam nie uważasz za prawdziwe. – niemoc przy rozbijaniu się o słowa, o chłód tych ważnych, niemy smutek, który nieopatrznie zawisł w powietrzu. – Chciałbym, żebyś był ze mną szczery, Eitri, wiesz przecież, jak zazwyczaj kończą ci, którzy znikają. – na końcu języka zastygł upiór pytania. Jakie są szanse, że jeszcze go znajdziecie?
Eitri Soelberg
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Czw 12 Sie - 14:55
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zaśmiał się nieprzyjemnie. Kolejne słowa smagały nieugięcie pozostawiając czerwone pręgi.
– Sam mówiłeś, że świat płonie. My staramy się, pomimo twoich wątpliwości, jakoś poskładać to wszystko do kupy i zapobiec katastrofie. Mówisz że siedzimy w papierach, że tłoczymy się tutaj. Sam nie jestem fanem biurokracji, ale bez niej wszystko pogrąży się już w zupełnym chaosie. Nie ty jeden chcesz odpowiedzi, codziennie mamy tu dziesiątki ludzi domagających się jakichś informacji i równie nie wierzących jak ty, że robimy, co możemy. Każdy pracuje ponad miarę, nie było chyba wcześniej równie gorącego okresu i wkurwia mnie, gdy słyszę, że gówno robimy. Bo oprócz tego, o czym rozpisują się tak gazety, wciąż pozostają te „zwykłe” rzeczy, którymi też trzeba się zajmować. Każdy jest przepracowany, zmęczony i sfrustrowany i chociaż każdy z nas się na to godził, to takie pierdolenie nie pomaga. Wy wciąż widzicie jedynie skrawek naszej pracy. – Pozostawały te kwestie, których nie ujawniali do opinii publicznej, by nie wzniecać paniki. Działali niemal cały czas, choć część ich starań była niedostrzegalna.
W chwilach takich jak ta odczuwał swoją niemoc najboleśniej, choć brak umiejętności lekkiego poruszania się w meandrach ludzkich zależności i relacji zwykle nie był dla niego szczególnie dotkliwy. Chciał go zbyć, przejść obok i potraktować jak powietrze lub drobną przeszkodę w załatwianiu zamierzonych spraw. Pokusa odcięcia się od sprawy była olbrzymia, a droga prowadząca do niej niezwykle łatwa, dobrze znana, przetarta latami praktykowania i bezwstydnego nadużywania ilekroć coś stawało się dla niego niewygodne, wymagające wysiłku i okazania czegoś więcej niż tylko złości, rozczarowania i niesmaku. Dał się jednak pochwycić i wszedł w ton rozwydrzonej wściekłości podsycanej tygodniami przemęczenia i frustracji zamieniającej drobnostki w problemy ogromnej rangi. Lata treningu pozwoliły mu wyćwiczyć dyscyplinę i znaleźć sposoby na hamowanie swoich emocjonalnych wybuchów, jednak z przykrością musiał przyznać przed samym sobą, iż od powrotu po felernym wypadku wszystko przychodziło mu z ogromnym trudem, gubił się i niepewność, podsycana tragediami wykwitającymi na przestrzeni ostatnich miesięcy, napinała jego możliwości boleśnie, spychała na skraj i uwydatniała wszystko to, o czym szeptano po kątach, gdy dziesiątki oczu wbijały się w jego osobę i próbowały wychwycić chociażby blady rys niezrównoważenia i szaleństwa. Czasami miał wrażenie, że radzi sobie bardzo dobrze, kolejnego dnia czuł jak osuwa się w przepaść i nie potrafi łączyć ze sobą najprostszych wątków; demony przeszłości wciąż kurczowo trzymały jego stopy. Być może nie powinien wracać. Zaciśnięta w pięść dłoń marszcząca materiał swetra wystarczała za dowód. Zacisnął ją jeszcze raz przełykając rosnącą w gardle gulę. Czuł wybijany przez serce rytm będący odbiciem zalegających w ciele emocji.
– A więc za tylko tyle mnie masz… – W głosie wciąż pobrzmiewała złość i ogromne rozżalenie. Poczuł gwałtowny napływ śliny do ust i lekką mdłość, bezpośrednio wymierzona ocena i wbicie go bez zastanowienia w szereg, zawróciło mu nieprzyjemnie w głowie. Bronił się przed oddaniem Fenrissonowi choć części racji.
Niespodziewanie wydarzenia w jego życiu poukładały się tak, że pracując w Kruczej Straży ledwie pięć lat, czuł na barkach zmęczenie porównywalne z tym, jakie nosili przygarbieni sześćdziesięciolatkowie, którzy w swej karierze zawodowej widzieli już wszystko i nie pozostawało im nic więcej jak tylko płynąć z nurtem, obojętnie, bez szczególnego wysiłku. Błysk w oczach Safíra drażnił go najbardziej – wywoływał piekące wyrzuty sumienia, chwytające serce w kleszcze poczucia winy – zdradzając wciąż tlącą się nadzieję i pragnienie wywołania jakiegokolwiek poruszenia, byle przybliżyć się choć odrobinę do wizji idealnego świata, w którym zagubione dzieci zawsze odnajdują drogę do domu, a tragedie ludzkie da się naprawić. Bez zastanowienia potrafił powiedzieć, że Fenrisson jest dobrym człowiekiem, tego samego nie umiał odnieść już do własnej osoby. Ta jego dobroć, troska i poczucie ciągłej odpowiedzialności – od początku do końca – rozsierdzały Soelberga powoli tracącego wszelakie ideały pielęgnowane skrzętnie przez lata. Może rok temu, może wtedy jeszcze potrafił natychmiast wzniecić w sobie iskrę podobnego zaangażowania, jak to pulsujące w zieleni tęczówek. Blade palce rozluźniły uścisk, pozostawiły po sobie kilka ostrych zagięć na fakturze materiału. Zdusił skoroszyt, który wsunął w międzyczasie pod pachę. Czuł, że jedyna szansa na wyłamanie się z bezdusznego cyklu powoli umyka.
– Safír. – Spuścił wzrok zastygający matem w chwili zawstydzenia własnym postępowaniem. Ponownie pozwolił sobie na zbyt wiele. Złośliwie wytykając rzezy, których nie miał prawa wywlekać, a które pozwalały na uzyskanie chwilowej przewagi, byle poczuć się nieco lepiej, byle odciąć się wyraźną barykadą. Dłoń, która miała początkowo zawisnąć bezwładnie wzdłuż ciała, znalazła oparcie na ramieniu Fenrissona. Choć mówił półszeptem, był pewien, że wszystkie słowa wyraźnie trafiają do uszu mężczyzny. – Ja nie wiem jaki będzie finał. Przepraszam. – Przyznanie się do błędu i niewiedzy przypominało obdzieranie ze skóry. – Nie chcę rzucać w ciebie statystykami. Wiesz, że jesteśmy w tym mistrzami. – Przyznał z nagłym przypływem obrzydzenia w zachrypniętym głosie. – Zamieniając ludzi na cyfry jest łatwiej. Przeliczając ich szanse na procenty opadające łukiem wraz z upływem kolejnych dni. Wiesz o tym. To cię frustruje. Liczby, nie imiona, nie nazwiska, nie historie. – W końcu jego spojrzenie naznaczone bolesną prawdą poszybowało niepewnie w stronę twarzy przyjaciela. – Zdaję sobie sprawę z tego, jak kończą. – Czasami nie było po nich nic, czasami pojawiały się kolejne wzgórza łagodnych kształtów pod bielą płacht ochronnych na stołach sal sekcyjnych, czasami piętrzyły się one pod czernią ziemi i mchu w miejscach zapomnianych przez bogów. Zwykle los okazywał się niezwykle okrutny. Zmarszczki przecinające twarz w ponurym grymasie nie zdołały jeszcze całkowicie zniknąć, znaczyły skórę lekkimi rysami, choć chciał na powrót przyodziać zupełną neutralność.
– Słuchaj. Pójdę z tobą do Sommera i Pakkanena. Jeśli trzeba będzie, sam sprawdzę miejsca, w których szukali, może coś przeoczyli. Jeśli masz w sobie jakiekolwiek, nawet najbledsze przeczucie, gdzie jeszcze możemy coś znaleźć, powiedz. Każdy trop jest ważny. I tak marnie sypiam, spożytkuję jakoś ten czas. – Ze wstydem przypomniał sobie wszystkie te sprawy, w których był w stanie walczyć, działać na własną rękę, poświęcać się. Przecież to potrafił, choć zareagował agresją i chęcią wszczęcia kłótni. – Jeśli w ogóle chcesz jeszcze mojej pomocy – sprostował.
– Sam mówiłeś, że świat płonie. My staramy się, pomimo twoich wątpliwości, jakoś poskładać to wszystko do kupy i zapobiec katastrofie. Mówisz że siedzimy w papierach, że tłoczymy się tutaj. Sam nie jestem fanem biurokracji, ale bez niej wszystko pogrąży się już w zupełnym chaosie. Nie ty jeden chcesz odpowiedzi, codziennie mamy tu dziesiątki ludzi domagających się jakichś informacji i równie nie wierzących jak ty, że robimy, co możemy. Każdy pracuje ponad miarę, nie było chyba wcześniej równie gorącego okresu i wkurwia mnie, gdy słyszę, że gówno robimy. Bo oprócz tego, o czym rozpisują się tak gazety, wciąż pozostają te „zwykłe” rzeczy, którymi też trzeba się zajmować. Każdy jest przepracowany, zmęczony i sfrustrowany i chociaż każdy z nas się na to godził, to takie pierdolenie nie pomaga. Wy wciąż widzicie jedynie skrawek naszej pracy. – Pozostawały te kwestie, których nie ujawniali do opinii publicznej, by nie wzniecać paniki. Działali niemal cały czas, choć część ich starań była niedostrzegalna.
W chwilach takich jak ta odczuwał swoją niemoc najboleśniej, choć brak umiejętności lekkiego poruszania się w meandrach ludzkich zależności i relacji zwykle nie był dla niego szczególnie dotkliwy. Chciał go zbyć, przejść obok i potraktować jak powietrze lub drobną przeszkodę w załatwianiu zamierzonych spraw. Pokusa odcięcia się od sprawy była olbrzymia, a droga prowadząca do niej niezwykle łatwa, dobrze znana, przetarta latami praktykowania i bezwstydnego nadużywania ilekroć coś stawało się dla niego niewygodne, wymagające wysiłku i okazania czegoś więcej niż tylko złości, rozczarowania i niesmaku. Dał się jednak pochwycić i wszedł w ton rozwydrzonej wściekłości podsycanej tygodniami przemęczenia i frustracji zamieniającej drobnostki w problemy ogromnej rangi. Lata treningu pozwoliły mu wyćwiczyć dyscyplinę i znaleźć sposoby na hamowanie swoich emocjonalnych wybuchów, jednak z przykrością musiał przyznać przed samym sobą, iż od powrotu po felernym wypadku wszystko przychodziło mu z ogromnym trudem, gubił się i niepewność, podsycana tragediami wykwitającymi na przestrzeni ostatnich miesięcy, napinała jego możliwości boleśnie, spychała na skraj i uwydatniała wszystko to, o czym szeptano po kątach, gdy dziesiątki oczu wbijały się w jego osobę i próbowały wychwycić chociażby blady rys niezrównoważenia i szaleństwa. Czasami miał wrażenie, że radzi sobie bardzo dobrze, kolejnego dnia czuł jak osuwa się w przepaść i nie potrafi łączyć ze sobą najprostszych wątków; demony przeszłości wciąż kurczowo trzymały jego stopy. Być może nie powinien wracać. Zaciśnięta w pięść dłoń marszcząca materiał swetra wystarczała za dowód. Zacisnął ją jeszcze raz przełykając rosnącą w gardle gulę. Czuł wybijany przez serce rytm będący odbiciem zalegających w ciele emocji.
– A więc za tylko tyle mnie masz… – W głosie wciąż pobrzmiewała złość i ogromne rozżalenie. Poczuł gwałtowny napływ śliny do ust i lekką mdłość, bezpośrednio wymierzona ocena i wbicie go bez zastanowienia w szereg, zawróciło mu nieprzyjemnie w głowie. Bronił się przed oddaniem Fenrissonowi choć części racji.
Niespodziewanie wydarzenia w jego życiu poukładały się tak, że pracując w Kruczej Straży ledwie pięć lat, czuł na barkach zmęczenie porównywalne z tym, jakie nosili przygarbieni sześćdziesięciolatkowie, którzy w swej karierze zawodowej widzieli już wszystko i nie pozostawało im nic więcej jak tylko płynąć z nurtem, obojętnie, bez szczególnego wysiłku. Błysk w oczach Safíra drażnił go najbardziej – wywoływał piekące wyrzuty sumienia, chwytające serce w kleszcze poczucia winy – zdradzając wciąż tlącą się nadzieję i pragnienie wywołania jakiegokolwiek poruszenia, byle przybliżyć się choć odrobinę do wizji idealnego świata, w którym zagubione dzieci zawsze odnajdują drogę do domu, a tragedie ludzkie da się naprawić. Bez zastanowienia potrafił powiedzieć, że Fenrisson jest dobrym człowiekiem, tego samego nie umiał odnieść już do własnej osoby. Ta jego dobroć, troska i poczucie ciągłej odpowiedzialności – od początku do końca – rozsierdzały Soelberga powoli tracącego wszelakie ideały pielęgnowane skrzętnie przez lata. Może rok temu, może wtedy jeszcze potrafił natychmiast wzniecić w sobie iskrę podobnego zaangażowania, jak to pulsujące w zieleni tęczówek. Blade palce rozluźniły uścisk, pozostawiły po sobie kilka ostrych zagięć na fakturze materiału. Zdusił skoroszyt, który wsunął w międzyczasie pod pachę. Czuł, że jedyna szansa na wyłamanie się z bezdusznego cyklu powoli umyka.
– Safír. – Spuścił wzrok zastygający matem w chwili zawstydzenia własnym postępowaniem. Ponownie pozwolił sobie na zbyt wiele. Złośliwie wytykając rzezy, których nie miał prawa wywlekać, a które pozwalały na uzyskanie chwilowej przewagi, byle poczuć się nieco lepiej, byle odciąć się wyraźną barykadą. Dłoń, która miała początkowo zawisnąć bezwładnie wzdłuż ciała, znalazła oparcie na ramieniu Fenrissona. Choć mówił półszeptem, był pewien, że wszystkie słowa wyraźnie trafiają do uszu mężczyzny. – Ja nie wiem jaki będzie finał. Przepraszam. – Przyznanie się do błędu i niewiedzy przypominało obdzieranie ze skóry. – Nie chcę rzucać w ciebie statystykami. Wiesz, że jesteśmy w tym mistrzami. – Przyznał z nagłym przypływem obrzydzenia w zachrypniętym głosie. – Zamieniając ludzi na cyfry jest łatwiej. Przeliczając ich szanse na procenty opadające łukiem wraz z upływem kolejnych dni. Wiesz o tym. To cię frustruje. Liczby, nie imiona, nie nazwiska, nie historie. – W końcu jego spojrzenie naznaczone bolesną prawdą poszybowało niepewnie w stronę twarzy przyjaciela. – Zdaję sobie sprawę z tego, jak kończą. – Czasami nie było po nich nic, czasami pojawiały się kolejne wzgórza łagodnych kształtów pod bielą płacht ochronnych na stołach sal sekcyjnych, czasami piętrzyły się one pod czernią ziemi i mchu w miejscach zapomnianych przez bogów. Zwykle los okazywał się niezwykle okrutny. Zmarszczki przecinające twarz w ponurym grymasie nie zdołały jeszcze całkowicie zniknąć, znaczyły skórę lekkimi rysami, choć chciał na powrót przyodziać zupełną neutralność.
– Słuchaj. Pójdę z tobą do Sommera i Pakkanena. Jeśli trzeba będzie, sam sprawdzę miejsca, w których szukali, może coś przeoczyli. Jeśli masz w sobie jakiekolwiek, nawet najbledsze przeczucie, gdzie jeszcze możemy coś znaleźć, powiedz. Każdy trop jest ważny. I tak marnie sypiam, spożytkuję jakoś ten czas. – Ze wstydem przypomniał sobie wszystkie te sprawy, w których był w stanie walczyć, działać na własną rękę, poświęcać się. Przecież to potrafił, choć zareagował agresją i chęcią wszczęcia kłótni. – Jeśli w ogóle chcesz jeszcze mojej pomocy – sprostował.
Safír Fenrisson
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Nie 15 Sie - 22:25
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze, właściwie bardzo niewiele historii kończyło się dobrze – większość uwieńczało zapomnienie, ciało schowane pod białą płachtą obyczajności, ślady po brutalności zaklęć, rytualne kręgi wyrysowane w ziemi, nakryty bliznami grzbiet wypchnięty na powierzchnię jeziora, ból, żal i łzy, i przerażenie, i niemoc, i niepamięć. Wodząc wzrokiem po kolejnych przecinkach ofiar i tragicznych akapitach nadrukowanych wielkimi literami na pierwszych stronach gazet, miał dosyć codzienności, jej ponurych barw, ostrych kłów i spojrzeń pozbawionych błysku dawnej nadziei, dosyć przemocy, która ujawniała się na każdym kroku, czyhając za winklem budynku lub za pniem leśnego drzewa, dosyć ciągłego zastanawiania się, czy to, co się wydarzyło, było zrządzone przypadkiem, czy dokonane z premedytacją, dosyć społeczeństwa, które obojętniało na płynącą ulicami krew, dosyć strachu, który wypełniał go po same brzegi, chwytając ciało w bolesne kajdany paraliżu i niemocy. Jak mógł zmieniać świat, skoro w obliczu jego potęgi okazywał się tak miałki? Przypominał muchę latającą natrętnie wokół potężnego wołu, dopóki zwierzę nie przegoni jej nareszcie zdecydowanym ruchem ogona, miażdżąc cienkie, filigranowe skrzydła, z taką łatwością oderwane od lichego, owadziego ciała.
– Rozdmuchujecie błahostki. – odpowiedział, godząc ostrzem oskarżenia w trzymany przez Eitriego skoroszyt, stertę nieistotnych papierów, statystyk, numerów, nazwisk, biurokrację bezczelnie wyżynającą się na miejsce tego, co istotne. – Zwykłe rzeczy. – powtórzył zaraz, kiwając powoli głową, przeciągając zalegającą pomiędzy nimi ciszę. – Jakie zwykłe rzeczy są ważniejsze od czyjegoś życia? Zdejmujecie koty z dachów, rozdajecie mandaty, szukacie właścicieli zgubionego portfela? Strzeżecie dobrego imienia służby? – kontynuował z niemalże kpiącym wyrzutem, jego lico, wpierw wykrzywione w grymasie niechęci, nabrało jednak naznaczonej bezsilnością melancholii. – Zbyt lekko traktujecie rzeczy, które są naprawdę oburzające. – ostatni puginał oskarżenia, marne poczucie triumfu chwiejące się w swych nadgryzionych zębem rozsądku fundamentach. Rozpędzony wóz rozmowy gnał po nierównej, ułożonej kamieniami nawierzchni, przeznaczony, by w końcu rozbić się o skały, ciasnota korytarza wydała mu się tymczasem nagle niepokojąco wąska, oblewająca ciało klaustrofobicznym gorącem, sprawiając, że rozedrgane palce odruchowo sięgnęły do kieszeni po zmiętą, tekturową paczkę papierosów. Musiał zapalić, swędząca potrzeba, wsunięta pod skórę jak drzazga, szarpiąca ostrymi zębami za cienki materiał koncentracji, tak łatwo wytrącanej mu z rąk, tak łatwo deptanej pod nogami.
– Nie dałeś mi żadnych powodów, do myślenia inaczej. – odparł szorstko, przełykając nerwowo ślinę, bezwiednie zaciskając palce na materiale kieszeni, po czym ukradkiem rozglądając się wokoło – natrafiwszy wzrokiem na błysk obcego spojrzenia, usłyszał, jak lekko uchylone drzwi zamykają się szybko, a ktoś, kto dotąd za nimi stał, odsunął się o kilka kroków do tyłu. Wzdłuż kręgosłupa przeszły mu ciarki rozdrażnienia; zmysły wyostrzone wilczym instynktem nigdy nie przynosiły dobrych informacji, znużona ciągłym napięciem atmosfera opadła jednak, ciążąc mu na ramionach zmęczeniem, frustracją i poczuciem winy, kładąc się głodem na żołądku, organizmie spragnionym nikotynowego dymu. W gruncie rzeczy nie winił Soelberga za zniknięcie Villuma, wiedział, że nie mógł spychać na niego tej odpowiedzialności, chociaż robił to nieustannie w marnej próbie zakrycia własnej żałości i niemocy – kiedy podniósł wzrok, by na niego spojrzeć, zieleń jego tęczówek złagodniała, a błękit, który nimi odnalazł znów wydał mu się tak samo piękny i pokrzepiający, co w dniu, gdy zawisł nad nim wśród leśnej gęstwiny, sięgając ciepłą dłonią za kark, aby podtrzymać jego głowę w powietrzu. Wiele razy dziękował mu za tamten odważny akt życzliwości i równie wiele razy, w gorsze dni, wyklinał go, że się ku niemu skłonił – jak wiele warta była bowiem siła, która odbierała mu klarowność świadomości? Jak wiele warta była przewaga, która rozlewała się bólem wzdłuż kręgosłupa, bezlitośnie łamiąc kruchość ludzkich kości? Jak wiele warta była dzikość, którą musiał tłumić odurzającą siłą eliksirów?
– Czuję, że go zawiodłem. – odparł w końcu ściszonym, zachrypniętym głosem, przełykając ślinę, aby zwilżyć zaschnięte gardło, chociaż to niewiele dało. – Byłem jedyną osobą, jaką miał na świecie i zignorowałem albo nie dopatrzyłem się wiszącego nad nim niebezpieczeństwa. Nie pilnowałem go tamtego dnia wystarczająco dobrze, nie poświęciłem wystarczająco uwagi, nie zauważyłem… nie zauważyłem objawów, których wykrycie mogłoby uratować mu życie. – westchnął cicho, podchwytując niepewne spojrzenie Eitriego, po czym przenosząc je na odległy koniec sterylnie białego korytarza, gdzie tylko mrukliwe, pozornie niemożliwe do wychwycenia szemranie wścibskich rozmów oraz jednostajny szum zawieszonego nad ich głowami oświetlenia przerywał męczącą ciszę, jaka nastała po atmosferycznych wyładowaniach kłótni.
– Tak, oczywiście, tak, na pewno coś przeoczyli. – pokiwał energicznie głową, wyraźnie utraciwszy rezon, który rozpaczliwie próbował odzyskać. Przełknął ślinę – znowu na nic. – Wiem, że robisz wszystko, co możesz. – odpowiedział w końcu, spoglądając rezolutnie bezpośrednio na twarz inspektora, po czym chwytając go za ręce, chcąc tym gestem wyrazić pełnię swojej wdzięczności, uznania przeplecionego nićmi skruchy i zawstydzenia. – Nie powinienem był mówić tego wszystkiego, przepraszam. – zacisnął palce mocniej, po czym rozluźnił je zupełnie, pozwalając by dłonie osunęły się i zawisły bezwładnie wzdłuż ciała. – Ale musisz zrozumieć, że to nie jest dla mnie łatwe, w sierocińcu nikt nie przejmuje się takimi dzieciakami jak Villum, zachowują się, jakby nie zależało im na tym, aby go znaleźć. Być może mają w sobie więcej pragmatyczności niż ja, ale nie pozwolę, żeby świat o nim zapomniał, niezależnie od tego, co się wydarzy. – pokręcił powoli głową, uciekając spojrzeniem i maskując drżenie dłoni, które próbował zająć niepodejrzliwym działaniem, wbijając paznokcie w miękką skórę śródręcza, byle skupić rozwichrzone niepokojem nerwy na bólu, nad którym potrafił panować, który zadawał sobie sam.
– Jezu, przepraszam cię, czy ja mogę tu zapalić? Czy możemy wyjść na chwilę, zanim zejdziemy na dół? – spytał udręczony, przygryzając miękkie wnętrze policzka i spoglądając na przyjaciela z wyczekiwaniem. – Nie wiem, czy dam radę przeprowadzić tę rozmowę, jeśli wcześniej nie zaciągnę się dymem, chociaż ostatnio nawet nikotyna nie okazuje się zbyt pomocna. Zaczynam mieć wrażenie, że moje nerwy mogłoby ukoić już chyba tylko coś, czym usypia się konie. – odparł, siląc się na żart, choć w atmosferze niedawnej scysji ten zabrzmiał drętwo i zawisł w powietrzu, pozostawiając na języku gorzki posmak zażenowania.
– Rozdmuchujecie błahostki. – odpowiedział, godząc ostrzem oskarżenia w trzymany przez Eitriego skoroszyt, stertę nieistotnych papierów, statystyk, numerów, nazwisk, biurokrację bezczelnie wyżynającą się na miejsce tego, co istotne. – Zwykłe rzeczy. – powtórzył zaraz, kiwając powoli głową, przeciągając zalegającą pomiędzy nimi ciszę. – Jakie zwykłe rzeczy są ważniejsze od czyjegoś życia? Zdejmujecie koty z dachów, rozdajecie mandaty, szukacie właścicieli zgubionego portfela? Strzeżecie dobrego imienia służby? – kontynuował z niemalże kpiącym wyrzutem, jego lico, wpierw wykrzywione w grymasie niechęci, nabrało jednak naznaczonej bezsilnością melancholii. – Zbyt lekko traktujecie rzeczy, które są naprawdę oburzające. – ostatni puginał oskarżenia, marne poczucie triumfu chwiejące się w swych nadgryzionych zębem rozsądku fundamentach. Rozpędzony wóz rozmowy gnał po nierównej, ułożonej kamieniami nawierzchni, przeznaczony, by w końcu rozbić się o skały, ciasnota korytarza wydała mu się tymczasem nagle niepokojąco wąska, oblewająca ciało klaustrofobicznym gorącem, sprawiając, że rozedrgane palce odruchowo sięgnęły do kieszeni po zmiętą, tekturową paczkę papierosów. Musiał zapalić, swędząca potrzeba, wsunięta pod skórę jak drzazga, szarpiąca ostrymi zębami za cienki materiał koncentracji, tak łatwo wytrącanej mu z rąk, tak łatwo deptanej pod nogami.
– Nie dałeś mi żadnych powodów, do myślenia inaczej. – odparł szorstko, przełykając nerwowo ślinę, bezwiednie zaciskając palce na materiale kieszeni, po czym ukradkiem rozglądając się wokoło – natrafiwszy wzrokiem na błysk obcego spojrzenia, usłyszał, jak lekko uchylone drzwi zamykają się szybko, a ktoś, kto dotąd za nimi stał, odsunął się o kilka kroków do tyłu. Wzdłuż kręgosłupa przeszły mu ciarki rozdrażnienia; zmysły wyostrzone wilczym instynktem nigdy nie przynosiły dobrych informacji, znużona ciągłym napięciem atmosfera opadła jednak, ciążąc mu na ramionach zmęczeniem, frustracją i poczuciem winy, kładąc się głodem na żołądku, organizmie spragnionym nikotynowego dymu. W gruncie rzeczy nie winił Soelberga za zniknięcie Villuma, wiedział, że nie mógł spychać na niego tej odpowiedzialności, chociaż robił to nieustannie w marnej próbie zakrycia własnej żałości i niemocy – kiedy podniósł wzrok, by na niego spojrzeć, zieleń jego tęczówek złagodniała, a błękit, który nimi odnalazł znów wydał mu się tak samo piękny i pokrzepiający, co w dniu, gdy zawisł nad nim wśród leśnej gęstwiny, sięgając ciepłą dłonią za kark, aby podtrzymać jego głowę w powietrzu. Wiele razy dziękował mu za tamten odważny akt życzliwości i równie wiele razy, w gorsze dni, wyklinał go, że się ku niemu skłonił – jak wiele warta była bowiem siła, która odbierała mu klarowność świadomości? Jak wiele warta była przewaga, która rozlewała się bólem wzdłuż kręgosłupa, bezlitośnie łamiąc kruchość ludzkich kości? Jak wiele warta była dzikość, którą musiał tłumić odurzającą siłą eliksirów?
– Czuję, że go zawiodłem. – odparł w końcu ściszonym, zachrypniętym głosem, przełykając ślinę, aby zwilżyć zaschnięte gardło, chociaż to niewiele dało. – Byłem jedyną osobą, jaką miał na świecie i zignorowałem albo nie dopatrzyłem się wiszącego nad nim niebezpieczeństwa. Nie pilnowałem go tamtego dnia wystarczająco dobrze, nie poświęciłem wystarczająco uwagi, nie zauważyłem… nie zauważyłem objawów, których wykrycie mogłoby uratować mu życie. – westchnął cicho, podchwytując niepewne spojrzenie Eitriego, po czym przenosząc je na odległy koniec sterylnie białego korytarza, gdzie tylko mrukliwe, pozornie niemożliwe do wychwycenia szemranie wścibskich rozmów oraz jednostajny szum zawieszonego nad ich głowami oświetlenia przerywał męczącą ciszę, jaka nastała po atmosferycznych wyładowaniach kłótni.
– Tak, oczywiście, tak, na pewno coś przeoczyli. – pokiwał energicznie głową, wyraźnie utraciwszy rezon, który rozpaczliwie próbował odzyskać. Przełknął ślinę – znowu na nic. – Wiem, że robisz wszystko, co możesz. – odpowiedział w końcu, spoglądając rezolutnie bezpośrednio na twarz inspektora, po czym chwytając go za ręce, chcąc tym gestem wyrazić pełnię swojej wdzięczności, uznania przeplecionego nićmi skruchy i zawstydzenia. – Nie powinienem był mówić tego wszystkiego, przepraszam. – zacisnął palce mocniej, po czym rozluźnił je zupełnie, pozwalając by dłonie osunęły się i zawisły bezwładnie wzdłuż ciała. – Ale musisz zrozumieć, że to nie jest dla mnie łatwe, w sierocińcu nikt nie przejmuje się takimi dzieciakami jak Villum, zachowują się, jakby nie zależało im na tym, aby go znaleźć. Być może mają w sobie więcej pragmatyczności niż ja, ale nie pozwolę, żeby świat o nim zapomniał, niezależnie od tego, co się wydarzy. – pokręcił powoli głową, uciekając spojrzeniem i maskując drżenie dłoni, które próbował zająć niepodejrzliwym działaniem, wbijając paznokcie w miękką skórę śródręcza, byle skupić rozwichrzone niepokojem nerwy na bólu, nad którym potrafił panować, który zadawał sobie sam.
– Jezu, przepraszam cię, czy ja mogę tu zapalić? Czy możemy wyjść na chwilę, zanim zejdziemy na dół? – spytał udręczony, przygryzając miękkie wnętrze policzka i spoglądając na przyjaciela z wyczekiwaniem. – Nie wiem, czy dam radę przeprowadzić tę rozmowę, jeśli wcześniej nie zaciągnę się dymem, chociaż ostatnio nawet nikotyna nie okazuje się zbyt pomocna. Zaczynam mieć wrażenie, że moje nerwy mogłoby ukoić już chyba tylko coś, czym usypia się konie. – odparł, siląc się na żart, choć w atmosferze niedawnej scysji ten zabrzmiał drętwo i zawisł w powietrzu, pozostawiając na języku gorzki posmak zażenowania.
Eitri Soelberg
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Wto 17 Sie - 20:38
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Przydzielanie priorytetów nie było zadaniem szczególnie łatwym, choć pozornie niektóre sytuacje nie wymagały zbytniego rozważania, a każdy, nawet laik, zdawał się intuicyjnie przypisywać im wyższą rangę. Życie ludzkie zwykle bezsprzecznie wygrywało z innymi obowiązkami, jednak walka o nie przejawiała się w różnych zachowaniach. Nie zawsze chodziło o bezpośrednią konfrontację i wydarcie kogoś ze szponów śmierci czy bandytów. Bardziej subtelne przejawy troski o bezpieczeństwo i harmonię były niestety zwykle spychane uporczywie i deprecjonowane. Nie miał mu już za złe tych wszystkich słów, gdyż każdy zdawał się własną miarą oceniać otoczenie i zachodzące w nim zmiany. Różnica doświadczeń starczała czasami, by w takich sytuacjach z trudnością dochodzić do jakiegokolwiek porozumienia, pomimo że obydwoje cenili podobnie życie każdego człowieka. Resztki zdenerwowania tliły się na dnie błękitnych oczu, choć zaniechał już dawno wyrzucania z siebie nieprzyjemnych słów i ocen. Czasami właśnie o to chodziło; przyjąć bez mrugnięcia krytykę i twarde słowa opadające niczym rózga na wygięty w uniżeniu kark i plecy wznoszące się łukowato ponad ziemią. Milczał, pierwszy raz w trakcie tego spotkania odnalazł się w naturalnym dla siebie zachowaniu, niewzruszenie pielęgnując niemy dźwięk szczerego skupienia i pełnej otwartości na smagnięcia podżeganych złością słów padających z ust przyjaciela. Miał wrażenie, że zainteresowanie zaistniałą sytuacją opada wraz ze spokojem odzyskiwanym powoli w poruszającej się gwałtownie klatce piersiowej. Chęć bycia świadkiem jakiejś przełomowej chwili, wypłynięcia najpaskudniejszych przyzwyczajeń, mocno osiadała w znużonych monotonią umysłach pracowników, nawet gdy mieli setkę ważniejszych spraw do załatwienia. Kosztem kawy, która zupełnie zimna nie nadawała się do spożycia, przerwy topniejącej wraz z kolejnymi wysączającymi się z gardeł dźwiękami, wiadomości płynących z radia o pełnej godzinie. Wszystko to traciło swe barwy, gdy pojawiała się szansa obserwowania podrygów ćmy miotającej się rozpaczliwie przy szybie oddzielającej ją od ciepłego, roziskrzonego żarówkami pomieszczenia. Przedstawienie kończyło się natomiast, kiedy w końcu odnajdywała lukę i wciskała się ku ziemi obiecanej lub gdy dziecko zafascynowane jej pięknem litowało się i wyciągało swój palec, by przenieść ostrożnie kruche ciało i ochronić przed samookaleczeniem.
Nie mogąc znieść tego widoku, ponownie wyciągnął przed siebie dłoń chcącą nieść pomoc i chociaż nie mógł zaoferować Fenrissonowi żadnej pewności, to wciąż był na tyle silny, aby podźwignąć go nawet w obliczu najgorszego scenariusza – w to chciał wierzyć i tym też się kierował, stając na wysokości zadania, pogrzebawszy własne zmęczenie i frustrację, choć jarzące się tęczówki ponownie zaciągnęły się matem znużenia i migreny pulsującej ponad prawym oczodołem. Nie tylko on czuł gorycz klęski i rozczarowania własnym zachowaniem, teraz bardziej, niż kilka chwil temu, dostrzegał zarysowaną w miękkim ułożeniu brwi i subtelnych załamań na skórze bezsilność emanującą z twarzy przyjaciela, bolesną odbitkę klęski poniesionej przez wychowawcę, człowieka mającego nieść bezpieczeństwo i stałość w życiu sierot. Eitri czuł, że mężczyzna wymaga od siebie niemożliwego, doszukując się uchybień, których nie sposób było uniknąć. Które wyłaniały się dopiero wtedy, gdy czas przepływał nieubłaganie i pozwalał przyjrzeć się sprawie post factum, z perspektywy, posiadając wiedzę wtedy jeszcze zupełnie zakrytą i niemożliwą do odgadnięcia. Sam dla siebie bywał podobnym katem, z premedytacją narzucającym na własne barki ciężar konsekwencji decyzji, których wagi kilkanaście miesięcy temu nie mógł ocenić. Nawet bogowie bywali omylni, cóż więc mieli powiedzieć marni ludzie?
– Rozumiem, że czujesz teraz ogromne rozczarowanie sobą… – Westchnął próbując wzniecić empatię, którą wszak w sobie posiadał. Odbijając emocje chciał wykazać zrozumienie, bo choć nie mógł wejść w skórę Safíra, potrafił dostrzec to, co się z nim działo. – Nie mogłeś tego wiedzieć. Ale tu jesteś, no i chyba też o to w tym wszystkim chodzi. Że pamiętasz i że masz w sobie tyle determinacji. Że nie zapomniałeś, jak inni. – Szczerze wierzył w jego upór i to, co mógł przynieść, choć początkowo jeżył się i miał mu za złe zajadłość. Żywy entuzjazm, który wzniecił się w zieleni oczu okazał się przyjemną odmianą. Pozwolił mu na spontaniczny gest, niemrawo unosząc kąciki ust w bladym uśmiechu, gdy zacisnął dłonie na jego rękach. – Daj spokój. Nieważne. Też powiedziałem i zrobiłem za dużo, nie powinienem. Przepraszam. – Palce wciąż mrowiły pamiętając gest zaciskania się na swetrze; niepotrzebna agresja piekła zaczerwienione ze wstydu policzki. Gdy Safír odsunął dłonie, poprawił skoroszyt pod pachą i włożył opuszki do kieszeni, miętosząc miękką paczkę papierosów. – W takim razie, pomogę ci. Tak jak ci powiedziałem, nie mogę nic zagwarantować, ale jakoś doprowadzimy to do końca, byle nie skazać sprawy na przedawnienie, byle uzyskać odpowiedź. Villum Fisker nie zostanie zapomniany. – Przez niego, przez Fenrissona; zadba by i Sommer z Pakkanenem nie przykryli jego akt stertą innych papierów. Pocieszenie choć rozmyte, miało dodać mu nieco otuchy i sprowadzić na ścieżkę, którą miał tym razem podążać z kimś jeszcze, nie samotnie.
Ciemne brwi uniosły się łagodnie, a palce wżęły mocniej w kartonik z papierosami. Subtelne drganie dłoni przyjaciela nie ujawniło się od razu, jednak Eitri potrafił przewidzieć koszty tak trudnej interakcji, jakiej przed chwilą doświadczyli. Dźwięczące w ciszy słowa jedynie potwierdziły przypuszczenia. Pokiwał głową.
– Jasne, sam muszę zapalić, bo zaraz umrę. – Syk wypuszczanego z gardła powietrza zwiastował zejście ostatniej fali napięcia. Wskazał palcem kraniec korytarza ułożony za plecami Safíra. – Tam jest zewnętrzna klatka schodowa, wyjście ewakuacyjne. Łaziłem tam palić przez pierwsze dwa lata, jak nie wpuszczali mnie do palarni. Potrafi być cholernie wietrznie i zimno, ale chyba damy radę? – Czuł, że na równi z fajką potrzebuje mocnego ocucenia, nawet jeśli miało być skrajnie brutalne i mało przyjemne. Zaśmiał się cicho w odpowiedzi na żart, nieco grzecznościowo, nieco zaś faktycznie pragnąc w końcu skorzystać z jakiegokolwiek dodatkowego wentyla dla zalegających emocji. – Może listopadowe powietrze i obawa przed upadkiem z tej metalowej konstrukcji cię nie uspokoją, ale zajmą na chwilę myśli czymś innym. – Zauważył nieco złośliwie i klepnął przyjaciela lekko w bok skoroszytem. Ruszył w znajomym sobie kierunku, by na samym końcu ukradkiem otworzyć drzwi ewakuacyjne, nim ktokolwiek byłby w stanie ich zobaczyć. Wyciągnął stłamszoną paczkę papierosów i podał Safírowi na sekundę przed podmuchem zimnego powietrza uderzającego go w policzki.
Nie mogąc znieść tego widoku, ponownie wyciągnął przed siebie dłoń chcącą nieść pomoc i chociaż nie mógł zaoferować Fenrissonowi żadnej pewności, to wciąż był na tyle silny, aby podźwignąć go nawet w obliczu najgorszego scenariusza – w to chciał wierzyć i tym też się kierował, stając na wysokości zadania, pogrzebawszy własne zmęczenie i frustrację, choć jarzące się tęczówki ponownie zaciągnęły się matem znużenia i migreny pulsującej ponad prawym oczodołem. Nie tylko on czuł gorycz klęski i rozczarowania własnym zachowaniem, teraz bardziej, niż kilka chwil temu, dostrzegał zarysowaną w miękkim ułożeniu brwi i subtelnych załamań na skórze bezsilność emanującą z twarzy przyjaciela, bolesną odbitkę klęski poniesionej przez wychowawcę, człowieka mającego nieść bezpieczeństwo i stałość w życiu sierot. Eitri czuł, że mężczyzna wymaga od siebie niemożliwego, doszukując się uchybień, których nie sposób było uniknąć. Które wyłaniały się dopiero wtedy, gdy czas przepływał nieubłaganie i pozwalał przyjrzeć się sprawie post factum, z perspektywy, posiadając wiedzę wtedy jeszcze zupełnie zakrytą i niemożliwą do odgadnięcia. Sam dla siebie bywał podobnym katem, z premedytacją narzucającym na własne barki ciężar konsekwencji decyzji, których wagi kilkanaście miesięcy temu nie mógł ocenić. Nawet bogowie bywali omylni, cóż więc mieli powiedzieć marni ludzie?
– Rozumiem, że czujesz teraz ogromne rozczarowanie sobą… – Westchnął próbując wzniecić empatię, którą wszak w sobie posiadał. Odbijając emocje chciał wykazać zrozumienie, bo choć nie mógł wejść w skórę Safíra, potrafił dostrzec to, co się z nim działo. – Nie mogłeś tego wiedzieć. Ale tu jesteś, no i chyba też o to w tym wszystkim chodzi. Że pamiętasz i że masz w sobie tyle determinacji. Że nie zapomniałeś, jak inni. – Szczerze wierzył w jego upór i to, co mógł przynieść, choć początkowo jeżył się i miał mu za złe zajadłość. Żywy entuzjazm, który wzniecił się w zieleni oczu okazał się przyjemną odmianą. Pozwolił mu na spontaniczny gest, niemrawo unosząc kąciki ust w bladym uśmiechu, gdy zacisnął dłonie na jego rękach. – Daj spokój. Nieważne. Też powiedziałem i zrobiłem za dużo, nie powinienem. Przepraszam. – Palce wciąż mrowiły pamiętając gest zaciskania się na swetrze; niepotrzebna agresja piekła zaczerwienione ze wstydu policzki. Gdy Safír odsunął dłonie, poprawił skoroszyt pod pachą i włożył opuszki do kieszeni, miętosząc miękką paczkę papierosów. – W takim razie, pomogę ci. Tak jak ci powiedziałem, nie mogę nic zagwarantować, ale jakoś doprowadzimy to do końca, byle nie skazać sprawy na przedawnienie, byle uzyskać odpowiedź. Villum Fisker nie zostanie zapomniany. – Przez niego, przez Fenrissona; zadba by i Sommer z Pakkanenem nie przykryli jego akt stertą innych papierów. Pocieszenie choć rozmyte, miało dodać mu nieco otuchy i sprowadzić na ścieżkę, którą miał tym razem podążać z kimś jeszcze, nie samotnie.
Ciemne brwi uniosły się łagodnie, a palce wżęły mocniej w kartonik z papierosami. Subtelne drganie dłoni przyjaciela nie ujawniło się od razu, jednak Eitri potrafił przewidzieć koszty tak trudnej interakcji, jakiej przed chwilą doświadczyli. Dźwięczące w ciszy słowa jedynie potwierdziły przypuszczenia. Pokiwał głową.
– Jasne, sam muszę zapalić, bo zaraz umrę. – Syk wypuszczanego z gardła powietrza zwiastował zejście ostatniej fali napięcia. Wskazał palcem kraniec korytarza ułożony za plecami Safíra. – Tam jest zewnętrzna klatka schodowa, wyjście ewakuacyjne. Łaziłem tam palić przez pierwsze dwa lata, jak nie wpuszczali mnie do palarni. Potrafi być cholernie wietrznie i zimno, ale chyba damy radę? – Czuł, że na równi z fajką potrzebuje mocnego ocucenia, nawet jeśli miało być skrajnie brutalne i mało przyjemne. Zaśmiał się cicho w odpowiedzi na żart, nieco grzecznościowo, nieco zaś faktycznie pragnąc w końcu skorzystać z jakiegokolwiek dodatkowego wentyla dla zalegających emocji. – Może listopadowe powietrze i obawa przed upadkiem z tej metalowej konstrukcji cię nie uspokoją, ale zajmą na chwilę myśli czymś innym. – Zauważył nieco złośliwie i klepnął przyjaciela lekko w bok skoroszytem. Ruszył w znajomym sobie kierunku, by na samym końcu ukradkiem otworzyć drzwi ewakuacyjne, nim ktokolwiek byłby w stanie ich zobaczyć. Wyciągnął stłamszoną paczkę papierosów i podał Safírowi na sekundę przed podmuchem zimnego powietrza uderzającego go w policzki.
Safír Fenrisson
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Nie 22 Sie - 1:49
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Znużenie opadło mu na ramiona ciężkim jarzmem zakłopotania, kiedy wypowiedziane wcześniej słowa, jak wysłużony bumerang, powróciły echem z powrotem między kostne ściany czaszki – czy nie od tej samej impulsywności, która zawiodła go w głąb korytarza, całe życie próbował uciec? Czy nie tej samej ofensywności i zajadłej skłonności do wyciągania pochopnych wniosków nienawidził u ojca? Czy nie ten gniew przysłaniał mu trzeźwe widzenie świata, czy nie tę porywczą nerwowość pragnął wyrugować z grząskiej ziemi swego charakteru? Pomyślał, że Ragnar by to zauważył, to podobieństwo do ojca, niemożliwe do zmycia, prześwitujące w drobnych gestach, w sposobie, w jakim podnosił głos i marszczył czoło tak, że brwi niemal stykały się ze sobą u nasady nosa, w głosie, który, podżegany gniewem, szybował od melodyjnego tenoru ku głębszym barwom barytonu, ciemnego i nieprzyjemnego, ocierającego się o krtań jak kwiaty ostu – na tę myśl odczuł godzący go w pierś paroksyzm, duszący ścisk chwytający za wieżę tchawicy, ganiący go podświadomie surowym, rodzicielskim tonem, lekceważącym spojrzeniem, z jakim całe życie spychano go na margines.
W gruncie rzeczy nie zwracał już uwagi, czy ich podsłuchiwano, czy spragnione sensacji oczy kierowały cienkie wiązki swych spojrzeń przez szparę uchylonych drzwi, mimo że instynktownie wyczulonymi zmysłami słyszał szuranie butów o podłogę, konspiracyjne słowa, które szeptano sobie na uszy, ciche westchnięcia i odruchowe przesuwanie palcami po gładkim drewnie drzwi – to wszystko było nieważne, zupełnie nieważne, do tego typu zachowań zdążył się przyzwyczaić, do nakazów oznajmiających, że czegoś mu nie wolno, czegoś nie wypada, czegoś nie powinien, w każdym razie nie na oczach ludzi, którzy mogliby wykorzystać to przeciwko niemu. Nie był już dzieckiem, nie był ofiarą prowadzoną na kamień – nie zamierzał pozwalać, by wrodzone, ustawiczne słabości stawały mu na drodze do obranego celu, pozostawiając go zawsze, wbrew woli, o jeden krok za wszystkimi.
– Nie. – potwierdził, nie zapomniałem, z lica nie spełzł mu jednak bolesno-surowy grymas, oczy nie błysnęły jadeitową iskrą ufności, chociaż Safír uniósł brodę, sprowadzając je bezpośrednio na lico Eitriego. – Ale mogłem zrobić więcej. Zawsze można zrobić więcej. – ciche westchnięcie, palce przesuwające nerwowo po materiale własnego płaszcza; żałował, że puścił jego dłonie, nie zatrzymał ich ciepła przy sobie na dłużej, teraz nie odważyłby się już jednak sięgnąć po nie po raz kolejny. Bywam słaby i bywa, że się boję, chciałby powiedzieć, wiedziony odwagą poprzedniego wyznania, nieznośnej, kołaczącej się w głowie myśli, że zawiódł, ostatecznie przetarł jednak tylko wierzchem dłoni przeszklony kącik oka, odwzajemniając niemrawy uśmiech przyjaciela, przymuszając lineaturę własnej twarzy, by zrzuciła ponurą maskę rozczarowania, rozświetlając się bladym promykiem ulotnej wdzięczności. Na słowa przeprosin przygryzł wnętrze prawego policzka, ale skinął głową, przypieczętowując obopólną zgodę, na chwilę tylko zawieszając kotwicę spojrzenia na naznaczonych pąsowym zawstydzeniem policzkach przyjaciela, przypominając sobie o kołnierzu własnego swetra, wciąż nienaturalnie wygiętym, na miękkim materiale odgniatającym ślad po zaciśniętych palcach, ukradkiem, gdy Soelberg odwrócił wzrok, wygładził go zatem dłonią.
Dopiero znajomy gest uniesionych brwi i szerszy, ocynkowany szczerością uśmiech zdołał wyrwać go z kajdan myśli gnających spiralą w odmęt chłodnego, ciemnego krateru, studni wybudowanej na samym dnie jego umysłu – wiedział, że mężczyzna zapewne zauważył już drżenie jego dłoni, które, uniesione w powietrze, trzęsły się jak u człowieka toczonego febrą, że wychwycił to nerwowe podenerwowanie, nagłą, obezwładniającą potrzebę zapalenia, uzależnienie, którym tak pogardzał, a które mimo wszystko roztaczało nad nim płachtę tyrańskiej opresji. Nienawidził siebie za to, jak wiele znaczyło dla niego teraz do subtelne skinięcie głową, zderzenie ze sobą iskier zrozumienia, przyzwolenie na coś, co wydawało mu się ważniejsze niż jedzenie, niż picie, niż powietrze; przełknął ślinę, próbując zwilżyć zaschnięte gardło. To te papierosy, mawiała siostra, kręcąc z dezaprobatą głową, szarpiąc za jego dłoń i zmuszając siłą, by pokazał naznaczone okrągłymi bliznami przedramię, wypalają ci dziury w pamięci.
– No tak, wiatr to chyba wciąż najprzyjemniejsze, co nas w najbliższym czasie czeka. – skwitował ponuro, podążając w ślad za Eitrim wzdłuż głębokiego gardła korytarza, który teraz wydawał mu się tak ciasny i klaustrofobiczny, że siłą dobrego wychowania powstrzymał się przed panicznym biegiem ku klamce metalowych drzwi prowadzących na zewnątrz – przyłapywał się na tym ostatnio coraz częściej, przeglądaniu w świadomości obrazów własnego życia, które nigdy się nie wydarzyły, alternatywnych linii czasu, jak gdyby wyobraźnia próbowała zadośćuczynić mu za straty, które pochłonęła siła wypadku. – Ciężko mi ostatnio myśleć o czymś innym. Nie mogę chyba wyobrazić sobie, że jeszcze kilka lat temu siedziałem na ławce w Sztokholmie, wdychając rześki, nadmorski zapach miasta, zadowolony i nieświadomy. Chodziłem wśród kolorowych budynków Södermalm, odwiedzałem tętniące życiem kawiarnie, zapomniane antykwariaty i niekochane galerie sztuki, w tym wszystkim myśląc, że chciałbym przeżyć coś wielkiego, zmienić świat na lepsze, zamiast dokładać kolejne cegiełki do nużącej rutyny codzienności. – uśmiechnął się cierpko, po czym przewrócił oczami, gdy przyjaciel klepnął go w bok skoroszytem, uchylając drzwi do świszczącej chłodem klatki schodowej. – To zdaje się Platon powiedział: „nieszczęsny, będziesz miał to, czegoś chciał”. – skwitował żartobliwie własny monolog, przekraczając stopą niewysoki próg.
Na zewnątrz chłodne, jesienne powietrze uderzyło go w twarz podmuchem tak gwałtownym, że z płuc wyrwał się ostatni haust powietrza, ciche westchnienie, zanim z wdzięcznością sięgnął po papierosa, osłaniając do dłonią, gdy zapalniczka szczeknęła cicho – pierwszy, drugi, trzeci raz zanim cygaretka nareszcie pochwyciła żar jej płomienia, a on napełnił płuca gęstym dymem; co za idiotyczna uległość, tragiczny masochizm, nawyk, z którego nie potrafił zrezygnować.
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? I wrócimy do normalności? – myśli mimowolnie zataczały koło, powracając do poprzedniego tematu, uderzając w niego z siłą wyszkolonego bumerangu, lecz tym razem osiadając w powietrzu bez presji, z cichą, napełnioną melancholią refleksją, tak jałową, że równie dobrze mogłaby przeciąć powietrze samotnie, pozbawiona odpowiedzi. Palce obejmujące walcowaty kształt papierosa szybko poczerwieniały, kostniejąc na chłodzie, gdzie rozbuchany wicher smagał ich po twarzy, wdzierał się pod poły ubrań, targał włosami, których dłuższe wiechcie tańczyły teraz swawolnie wedle jego kaprysów, metalowa konstrukcja zatrzeszczała tymczasem niebezpiecznie, warunkując spojrzenie ku dołowi, odmętom, w których mógłby przepaść, gdyby się zarwała. Zniechęcony podobną myślą, odwrócił wzrok, opierając przedramiona na zimnych barierkach i z nienachalną uwagą spoglądając na Eitriego, przysłoniętego barankiem szarego dymu, wydostającego się spomiędzy lekko zaróżowionych ust – przyszło mu do głowy, że to znacznie przyjemniejszy widok niż ten, który rozciągał się pod jego stopami i roześmiał się w myślach z własnej, naiwnej infantylności.
W gruncie rzeczy nie zwracał już uwagi, czy ich podsłuchiwano, czy spragnione sensacji oczy kierowały cienkie wiązki swych spojrzeń przez szparę uchylonych drzwi, mimo że instynktownie wyczulonymi zmysłami słyszał szuranie butów o podłogę, konspiracyjne słowa, które szeptano sobie na uszy, ciche westchnięcia i odruchowe przesuwanie palcami po gładkim drewnie drzwi – to wszystko było nieważne, zupełnie nieważne, do tego typu zachowań zdążył się przyzwyczaić, do nakazów oznajmiających, że czegoś mu nie wolno, czegoś nie wypada, czegoś nie powinien, w każdym razie nie na oczach ludzi, którzy mogliby wykorzystać to przeciwko niemu. Nie był już dzieckiem, nie był ofiarą prowadzoną na kamień – nie zamierzał pozwalać, by wrodzone, ustawiczne słabości stawały mu na drodze do obranego celu, pozostawiając go zawsze, wbrew woli, o jeden krok za wszystkimi.
– Nie. – potwierdził, nie zapomniałem, z lica nie spełzł mu jednak bolesno-surowy grymas, oczy nie błysnęły jadeitową iskrą ufności, chociaż Safír uniósł brodę, sprowadzając je bezpośrednio na lico Eitriego. – Ale mogłem zrobić więcej. Zawsze można zrobić więcej. – ciche westchnięcie, palce przesuwające nerwowo po materiale własnego płaszcza; żałował, że puścił jego dłonie, nie zatrzymał ich ciepła przy sobie na dłużej, teraz nie odważyłby się już jednak sięgnąć po nie po raz kolejny. Bywam słaby i bywa, że się boję, chciałby powiedzieć, wiedziony odwagą poprzedniego wyznania, nieznośnej, kołaczącej się w głowie myśli, że zawiódł, ostatecznie przetarł jednak tylko wierzchem dłoni przeszklony kącik oka, odwzajemniając niemrawy uśmiech przyjaciela, przymuszając lineaturę własnej twarzy, by zrzuciła ponurą maskę rozczarowania, rozświetlając się bladym promykiem ulotnej wdzięczności. Na słowa przeprosin przygryzł wnętrze prawego policzka, ale skinął głową, przypieczętowując obopólną zgodę, na chwilę tylko zawieszając kotwicę spojrzenia na naznaczonych pąsowym zawstydzeniem policzkach przyjaciela, przypominając sobie o kołnierzu własnego swetra, wciąż nienaturalnie wygiętym, na miękkim materiale odgniatającym ślad po zaciśniętych palcach, ukradkiem, gdy Soelberg odwrócił wzrok, wygładził go zatem dłonią.
Dopiero znajomy gest uniesionych brwi i szerszy, ocynkowany szczerością uśmiech zdołał wyrwać go z kajdan myśli gnających spiralą w odmęt chłodnego, ciemnego krateru, studni wybudowanej na samym dnie jego umysłu – wiedział, że mężczyzna zapewne zauważył już drżenie jego dłoni, które, uniesione w powietrze, trzęsły się jak u człowieka toczonego febrą, że wychwycił to nerwowe podenerwowanie, nagłą, obezwładniającą potrzebę zapalenia, uzależnienie, którym tak pogardzał, a które mimo wszystko roztaczało nad nim płachtę tyrańskiej opresji. Nienawidził siebie za to, jak wiele znaczyło dla niego teraz do subtelne skinięcie głową, zderzenie ze sobą iskier zrozumienia, przyzwolenie na coś, co wydawało mu się ważniejsze niż jedzenie, niż picie, niż powietrze; przełknął ślinę, próbując zwilżyć zaschnięte gardło. To te papierosy, mawiała siostra, kręcąc z dezaprobatą głową, szarpiąc za jego dłoń i zmuszając siłą, by pokazał naznaczone okrągłymi bliznami przedramię, wypalają ci dziury w pamięci.
– No tak, wiatr to chyba wciąż najprzyjemniejsze, co nas w najbliższym czasie czeka. – skwitował ponuro, podążając w ślad za Eitrim wzdłuż głębokiego gardła korytarza, który teraz wydawał mu się tak ciasny i klaustrofobiczny, że siłą dobrego wychowania powstrzymał się przed panicznym biegiem ku klamce metalowych drzwi prowadzących na zewnątrz – przyłapywał się na tym ostatnio coraz częściej, przeglądaniu w świadomości obrazów własnego życia, które nigdy się nie wydarzyły, alternatywnych linii czasu, jak gdyby wyobraźnia próbowała zadośćuczynić mu za straty, które pochłonęła siła wypadku. – Ciężko mi ostatnio myśleć o czymś innym. Nie mogę chyba wyobrazić sobie, że jeszcze kilka lat temu siedziałem na ławce w Sztokholmie, wdychając rześki, nadmorski zapach miasta, zadowolony i nieświadomy. Chodziłem wśród kolorowych budynków Södermalm, odwiedzałem tętniące życiem kawiarnie, zapomniane antykwariaty i niekochane galerie sztuki, w tym wszystkim myśląc, że chciałbym przeżyć coś wielkiego, zmienić świat na lepsze, zamiast dokładać kolejne cegiełki do nużącej rutyny codzienności. – uśmiechnął się cierpko, po czym przewrócił oczami, gdy przyjaciel klepnął go w bok skoroszytem, uchylając drzwi do świszczącej chłodem klatki schodowej. – To zdaje się Platon powiedział: „nieszczęsny, będziesz miał to, czegoś chciał”. – skwitował żartobliwie własny monolog, przekraczając stopą niewysoki próg.
Na zewnątrz chłodne, jesienne powietrze uderzyło go w twarz podmuchem tak gwałtownym, że z płuc wyrwał się ostatni haust powietrza, ciche westchnienie, zanim z wdzięcznością sięgnął po papierosa, osłaniając do dłonią, gdy zapalniczka szczeknęła cicho – pierwszy, drugi, trzeci raz zanim cygaretka nareszcie pochwyciła żar jej płomienia, a on napełnił płuca gęstym dymem; co za idiotyczna uległość, tragiczny masochizm, nawyk, z którego nie potrafił zrezygnować.
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? I wrócimy do normalności? – myśli mimowolnie zataczały koło, powracając do poprzedniego tematu, uderzając w niego z siłą wyszkolonego bumerangu, lecz tym razem osiadając w powietrzu bez presji, z cichą, napełnioną melancholią refleksją, tak jałową, że równie dobrze mogłaby przeciąć powietrze samotnie, pozbawiona odpowiedzi. Palce obejmujące walcowaty kształt papierosa szybko poczerwieniały, kostniejąc na chłodzie, gdzie rozbuchany wicher smagał ich po twarzy, wdzierał się pod poły ubrań, targał włosami, których dłuższe wiechcie tańczyły teraz swawolnie wedle jego kaprysów, metalowa konstrukcja zatrzeszczała tymczasem niebezpiecznie, warunkując spojrzenie ku dołowi, odmętom, w których mógłby przepaść, gdyby się zarwała. Zniechęcony podobną myślą, odwrócił wzrok, opierając przedramiona na zimnych barierkach i z nienachalną uwagą spoglądając na Eitriego, przysłoniętego barankiem szarego dymu, wydostającego się spomiędzy lekko zaróżowionych ust – przyszło mu do głowy, że to znacznie przyjemniejszy widok niż ten, który rozciągał się pod jego stopami i roześmiał się w myślach z własnej, naiwnej infantylności.
Eitri Soelberg
Re: 04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Wto 24 Sie - 0:09
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy w swej impulsywności przypomina któregokolwiek ze swych przodków, czy zmarszczki pojawiające się z biegiem lat wchodzą w utarty wzór tych, które posiadał dziadek oraz ojciec. Nigdy zupełnie nie zwracał na to uwagi, zbyt mocno pogrążony pośród własnych myśli oscylujących dookoła ciągle powtarzających się schematów – ból, rozczarowanie, cierpienie, podryg nadziei, zrezygnowanie, czarna rozpacz, obojętność. Różne konfiguracje rozpasanych emocji przepływały przez jego osobę i zaprzątały mu głowę doszczętnie wymazując wszelkie inne troski i rozterki, które pojawiały się mimowolnie wśród otaczających go osób. Być może jednak, pomimo ignorancji, ktoś stojący obok mógłby się doszukać tego samego rysu rodzinnego – chłodu wpisanego w obycie, obojętności i zgryźliwości narastającej w miarę upływu kolejnych lat. Oraz wściekłości – zaszytej głęboko, jednak zdolnej ranić, jeśli nie upilnowało się jej dostatecznie. Coraz słabiej panował nad odruchami, wiedziony kolejnymi porażkami i spotkaniami, które szarpały jego nerwy i podmywały wały ochronne postawione prewencyjnie, by nikomu nie zrobić krzywdy powodzią furii.
Czasami zaszywał się w pokoju i rozczłonkowywał wszystkie myśli na części składowe, słowa, które słyszał na swój temat i ciche szepty przesmykujące się jedynie na pozór obojętnie przez jego uszy. Ile było w nich prawdy? Ile jeszcze musiało czasu upłynąć, aby zrozumiał, że na zawsze pozostał jedynie wrakiem i nie będzie w stanie odbudować tego, co utracił? Prawdopodobnie nie chcąc dać za wygraną, uchwycił się okazji w postaci słów przyjaciela, wzniecił resztki determinacji i opanowania, które porzucił kilka chwil temu na rzecz dosadnego zaznaczenia własnej pozycji. Wciąż się tego wstydził. Zacisnął usta w cieniutką linie. Nie miał prawa negować jego odczuć, kolejny raz zapewniając, że zrobił wszystko i realnie nie mógł więcej. Przyjął westchnienie i słowa Safíra, którym ten karcił się za niedostateczne wypełnianie swych obowiązków opiekuna. Zdawało mu się, że gorycz słów zatrzepotała słabo skrzydłami, obijając się o jego własną klatkę piersiową, potęgując dojmujące poczucie bezradności, choć blask w zieleni oczu zagościł ponownie. Eitri z całą pewnością był gotów stwierdzić, że nie jest mu idealnym kompanem, że wciąż zawodzi go i niedomaga w swych umiejętnościach, którymi powinien nieść pocieszenie i oparcie. Pomieszanie ról nie wychodziło całej sytuacji na dobre – z jednej strony zaangażowanie emocjonalne, z drugiej zaś, obowiązki zawodowe – stał w bolesnym rozkroku, jednak ostatecznie przechylił szalę na rzecz tego pierwszego. Jak mało kiedy w swym życiu. Soelberg z cichą radością przyjął w końcu nieznaczne rozpogodzenie się towarzysza, ten nikły promyk wiary w to, że może choć odrobinę ulżył mu swymi szczerymi zapewnieniami. Nie wiedział zupełnie, co spotkają, gdy wgłębią się jeszcze raz w historię Villuma, czy nie odnajdą jedynie echa, namiastki tego, kim dzieciak był jeszcze w sierocińcu. Nie każda historia miała dobre zakończenie, nie zawsze można było wyrzec bajeczne „i żyli długo i szczęśliwie”.
Stukot butów wybijał rytm podróży przez korytarz, pozostawiając za sobą kilka par rozemocjonowanych oczu; poczuł jak odrobina ciężaru spada z jego barków, choć wcześniej był gotów przysiąc, że ma obcą ciekawość za nic.
– To całkiem pesymistyczne – skwitował z krzywym uśmiechem uwagę przyjaciela tyczącą się wiatru, choć sam podzielał zupełnie jego zdanie, nie przyznając się do tego w żaden sposób, maskując ponurość wizji sztuczną wesołością, z którą zdecydowanie nie było mu do twarzy. Oszukiwanie szło mu niezwykle kiepsko.
Słuchał przyjaciela w niepewności i napięciu. Ściągnął twarz w pokracznym grymasie nie dodając wpierw nic do słów Safíra, miast tego spojrzał na niego błękitem podbitym przedziwną boleścią, obecną w strukturze oczu ilekroć zdarzały się chwile, w których nie potrafił uzewnętrznić rozbieganych myśli, kotłujących się niczym narybek i pytań powoli formułujących się w podświadomości.
Czy żałował faktycznie?
Czy wolałby wrócić do tamtego stanu rzeczy?
Czy potrafiłby jeszcze żyć w podobnej beztrosce? Jedynie nieziszczonymi marzeniami?
Nieśmiało chciał przecisnąć słowa przez zesztywniałe wargi, jednak powiew zdusił zamiar skutecznie. Eitri czasami złudnie wierzył w to, że gdyby tylko mógł cofnąć się choć o rok, wszystko ułożyłoby się inaczej, że nie popełniłby tych samych błędów i poprowadził swe życie według wiedzy, którą wszak posiadał dopiero teraz, by nie utonąć pod nieszczęściami spadającymi na głowę niespodziewanie, ścinając z nóg. Być może kierowała nim naiwność szczeniaka, jednak zwykle to właśnie ta myśl nie dawała mu spokoju.
Przechodząc na skrzypiącą konstrukcję klatki ewakuacyjnej poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Było zimno, o czym wiedział, jednak wspomnienie poranka nieco już wybladło i był pewien, że nie dozna aż takiego szoku. Chwycił paczkę papierosów oddaną mu przez Safíra i wetknął fajkę pomiędzy wargi. Wygrzebując swoją starą zapalniczkę, przyglądał się przez dłuższą chwilę przyjacielowi i w końcu sam przystąpił do mozolnego odpalania. Praktycznie nigdy nie ułatwiał sobie tej czynności zaklęciem, zbyt zastały w przyzwyczajeniu i przyjemności czerpanej z charakterystycznego pstrykania prymitywnego mechanizmu. Oparł się łokciami o barierkę, gdy w końcu pierwszy ciąg smolistego dymu wżarł się w płuca. Nie próbował nawet walczyć z nałogiem, który przywarł do niego niczym osobliwa część charakteru, niemożliwa do wydrapania i usunięcia.
– Myślę, że tak. – Odpowiedział krótko i kaszlnął w rękaw koszuli, gdy okruchy niesione z porywistym wiatrem załaskotały go w podniebienie. – Choćby w części, ale wrócimy do czegoś, co nawet odmienione, będziemy nazywać normalnością. Robimy to od wieków; przystosowujemy się. Cokolwiek by się nie wydarzyło, potrafimy tak umościć sobie miejsce na świecie, aby jakoś żyć dalej. Może nieco inni, ale wciąż. Choć będziemy starać się pewnie do ostatniej chwili przywrócić to wszystko do stanu jaki znamy – wymownie spojrzał na ziemię pod nimi, gdzie ludzie spokojnie przemieszczali się chodnikiem; poruszył ramionami. Choć pragnęli tego bardzo, dla nich nic nigdy nie miało być takie samo, pokryte wspomnieniami, traumami wydarzeń ostatnich miesięcy, ale mieli nauczyć się z tym jakoś żyć. Kiedyś. Odjął na chwilę papierosa od ust i wychwycił spojrzenie Safíra. Zacisnął mocno skoroszyt pod pachą i wyprostował ręce, złapał w uścisk palców barierkę i wychylił się przez nią z premedytacją, opierając cały swój ciężar na dłoniach. Mięśnie zadrżały zerwane pierwszym skurczem wysiłku, jednak szybko uspokoił go i oderwał palce stóp od podłoża. Balansował tak przez krótką chwilę, nim powrócił bezpiecznie na konstrukcję z wyraźnym uśmiechem na twarzy. Poczuł, że z szybszym uderzeniem serca powróciła pierwotna jasność umysłu.
– Cieszę się, że dzisiaj przyszedłeś. – Zmęczone rysy twarzy pokryły się szczerym nalotem radości. Wypuścił obłok dymu, który szybko rozpuścił się w podrygach wiatru. Czasami mocny wstrząs zmuszał zgnuśniałe ciało do niespodziewanego zrywu nowo wzbierającej energii. – Dziękuję. – Zatrzymał spojrzenie na twarzy przyjaciela, dokładnie tak łagodnej, jak zapamiętał ją z dłużących się wieczorów na najbardziej zmurszałej i oddalonej od głównej alejki ławce w parku. Tęsknił za tym.
Czasami zaszywał się w pokoju i rozczłonkowywał wszystkie myśli na części składowe, słowa, które słyszał na swój temat i ciche szepty przesmykujące się jedynie na pozór obojętnie przez jego uszy. Ile było w nich prawdy? Ile jeszcze musiało czasu upłynąć, aby zrozumiał, że na zawsze pozostał jedynie wrakiem i nie będzie w stanie odbudować tego, co utracił? Prawdopodobnie nie chcąc dać za wygraną, uchwycił się okazji w postaci słów przyjaciela, wzniecił resztki determinacji i opanowania, które porzucił kilka chwil temu na rzecz dosadnego zaznaczenia własnej pozycji. Wciąż się tego wstydził. Zacisnął usta w cieniutką linie. Nie miał prawa negować jego odczuć, kolejny raz zapewniając, że zrobił wszystko i realnie nie mógł więcej. Przyjął westchnienie i słowa Safíra, którym ten karcił się za niedostateczne wypełnianie swych obowiązków opiekuna. Zdawało mu się, że gorycz słów zatrzepotała słabo skrzydłami, obijając się o jego własną klatkę piersiową, potęgując dojmujące poczucie bezradności, choć blask w zieleni oczu zagościł ponownie. Eitri z całą pewnością był gotów stwierdzić, że nie jest mu idealnym kompanem, że wciąż zawodzi go i niedomaga w swych umiejętnościach, którymi powinien nieść pocieszenie i oparcie. Pomieszanie ról nie wychodziło całej sytuacji na dobre – z jednej strony zaangażowanie emocjonalne, z drugiej zaś, obowiązki zawodowe – stał w bolesnym rozkroku, jednak ostatecznie przechylił szalę na rzecz tego pierwszego. Jak mało kiedy w swym życiu. Soelberg z cichą radością przyjął w końcu nieznaczne rozpogodzenie się towarzysza, ten nikły promyk wiary w to, że może choć odrobinę ulżył mu swymi szczerymi zapewnieniami. Nie wiedział zupełnie, co spotkają, gdy wgłębią się jeszcze raz w historię Villuma, czy nie odnajdą jedynie echa, namiastki tego, kim dzieciak był jeszcze w sierocińcu. Nie każda historia miała dobre zakończenie, nie zawsze można było wyrzec bajeczne „i żyli długo i szczęśliwie”.
Stukot butów wybijał rytm podróży przez korytarz, pozostawiając za sobą kilka par rozemocjonowanych oczu; poczuł jak odrobina ciężaru spada z jego barków, choć wcześniej był gotów przysiąc, że ma obcą ciekawość za nic.
– To całkiem pesymistyczne – skwitował z krzywym uśmiechem uwagę przyjaciela tyczącą się wiatru, choć sam podzielał zupełnie jego zdanie, nie przyznając się do tego w żaden sposób, maskując ponurość wizji sztuczną wesołością, z którą zdecydowanie nie było mu do twarzy. Oszukiwanie szło mu niezwykle kiepsko.
Słuchał przyjaciela w niepewności i napięciu. Ściągnął twarz w pokracznym grymasie nie dodając wpierw nic do słów Safíra, miast tego spojrzał na niego błękitem podbitym przedziwną boleścią, obecną w strukturze oczu ilekroć zdarzały się chwile, w których nie potrafił uzewnętrznić rozbieganych myśli, kotłujących się niczym narybek i pytań powoli formułujących się w podświadomości.
Czy żałował faktycznie?
Czy wolałby wrócić do tamtego stanu rzeczy?
Czy potrafiłby jeszcze żyć w podobnej beztrosce? Jedynie nieziszczonymi marzeniami?
Nieśmiało chciał przecisnąć słowa przez zesztywniałe wargi, jednak powiew zdusił zamiar skutecznie. Eitri czasami złudnie wierzył w to, że gdyby tylko mógł cofnąć się choć o rok, wszystko ułożyłoby się inaczej, że nie popełniłby tych samych błędów i poprowadził swe życie według wiedzy, którą wszak posiadał dopiero teraz, by nie utonąć pod nieszczęściami spadającymi na głowę niespodziewanie, ścinając z nóg. Być może kierowała nim naiwność szczeniaka, jednak zwykle to właśnie ta myśl nie dawała mu spokoju.
Przechodząc na skrzypiącą konstrukcję klatki ewakuacyjnej poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Było zimno, o czym wiedział, jednak wspomnienie poranka nieco już wybladło i był pewien, że nie dozna aż takiego szoku. Chwycił paczkę papierosów oddaną mu przez Safíra i wetknął fajkę pomiędzy wargi. Wygrzebując swoją starą zapalniczkę, przyglądał się przez dłuższą chwilę przyjacielowi i w końcu sam przystąpił do mozolnego odpalania. Praktycznie nigdy nie ułatwiał sobie tej czynności zaklęciem, zbyt zastały w przyzwyczajeniu i przyjemności czerpanej z charakterystycznego pstrykania prymitywnego mechanizmu. Oparł się łokciami o barierkę, gdy w końcu pierwszy ciąg smolistego dymu wżarł się w płuca. Nie próbował nawet walczyć z nałogiem, który przywarł do niego niczym osobliwa część charakteru, niemożliwa do wydrapania i usunięcia.
– Myślę, że tak. – Odpowiedział krótko i kaszlnął w rękaw koszuli, gdy okruchy niesione z porywistym wiatrem załaskotały go w podniebienie. – Choćby w części, ale wrócimy do czegoś, co nawet odmienione, będziemy nazywać normalnością. Robimy to od wieków; przystosowujemy się. Cokolwiek by się nie wydarzyło, potrafimy tak umościć sobie miejsce na świecie, aby jakoś żyć dalej. Może nieco inni, ale wciąż. Choć będziemy starać się pewnie do ostatniej chwili przywrócić to wszystko do stanu jaki znamy – wymownie spojrzał na ziemię pod nimi, gdzie ludzie spokojnie przemieszczali się chodnikiem; poruszył ramionami. Choć pragnęli tego bardzo, dla nich nic nigdy nie miało być takie samo, pokryte wspomnieniami, traumami wydarzeń ostatnich miesięcy, ale mieli nauczyć się z tym jakoś żyć. Kiedyś. Odjął na chwilę papierosa od ust i wychwycił spojrzenie Safíra. Zacisnął mocno skoroszyt pod pachą i wyprostował ręce, złapał w uścisk palców barierkę i wychylił się przez nią z premedytacją, opierając cały swój ciężar na dłoniach. Mięśnie zadrżały zerwane pierwszym skurczem wysiłku, jednak szybko uspokoił go i oderwał palce stóp od podłoża. Balansował tak przez krótką chwilę, nim powrócił bezpiecznie na konstrukcję z wyraźnym uśmiechem na twarzy. Poczuł, że z szybszym uderzeniem serca powróciła pierwotna jasność umysłu.
– Cieszę się, że dzisiaj przyszedłeś. – Zmęczone rysy twarzy pokryły się szczerym nalotem radości. Wypuścił obłok dymu, który szybko rozpuścił się w podrygach wiatru. Czasami mocny wstrząs zmuszał zgnuśniałe ciało do niespodziewanego zrywu nowo wzbierającej energii. – Dziękuję. – Zatrzymał spojrzenie na twarzy przyjaciela, dokładnie tak łagodnej, jak zapamiętał ją z dłużących się wieczorów na najbardziej zmurszałej i oddalonej od głównej alejki ławce w parku. Tęsknił za tym.
Safír Fenrisson
04.11.2000 – Korytarz, Krucza Straż – S. Fenrisson & E. Soelberg Pią 27 Sie - 1:09
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czasami zastanawiał się, czy gdyby cofnęli się do dnia, w którym spotkali się po raz pierwszy, byliby jeszcze w stanie zmienić bieg wydarzeń – wypalić o jednego papierosa za dużo lub odmówić kusząco wyciągniętej w dłoni zapaliczki, uśmiechnąć się szerzej, chwycić nienachalnie za brzeg rękawa, posiedź ze mną jeszcze przez chwilę, odwrócić wzrok, minąć się spojrzeniem, nie rozmawiać ze sobą wcale. Oboje zmienili się od tego czasu, oboje w sposób, którego nikt nie byłby wówczas w stanie przewidzieć; nawet teraz, kiedy uśmiechał się swobodnie, pozwalając by spomiędzy warg wyrwał się obłok szarego dymu, Eitri wydawał mu się zmęczony i ponury, smutniejszy niż dawniej – być może w zwierciadle jego oczu jawił się podobnie, przytłoczony wydarzeniami, które pragnął unieść, jak Atlas, na swoich barkach, nieprzekonującą, teatralną maską próbując nieustannie, bez powodzenia zakryć to, co toczyło go od środka, o czym pragnął zapomnieć, co uparcie przypominało o sobie jednak, nakazując co wieczór unosić wzrok ku atramentowemu płótnu nieba, nerwowo odliczać dni na kalendarzu, wypalać kolejne papierosy, w obliczu srebrnej tarczy księżyca przynoszące już niewiele poza pulsującą w skroni migreną i przelewającą się przez ciało falą mdłości, zmuszającą, by przysiadł w brzegu łóżka, wziął głęboki oddech, zakrył twarz dłońmi. Tak będzie już zawsze, powtarzał w myślach, niepewien czy by było to pocieszenie czy groźba, zawsze, zawsze, zawsze, a słowo to obijało się w jego głowie jak uwięziony w słoiku owad.
Był przyzwyczajony do gniewu – ten, który czyhał w Eitrim wydawał mu się w pewnym sensie łaskawy, tego się nie bał, temu potrafił się postawić i ten potrafił zrozumieć, mimo to widmo zaciśniętych na wciąż zmiętym kołnierzu palców nieintencjonalnie przywodziło na myśl paroksyzmy ojcowskiej wściekłości, jego rozpalonych pogardą oczu, chwilę przed tym, jak silną, spracowaną dłonią chwytał go za bark i popychał do przodu, by zamknąć za nim drzwi, nim zdołałby podnieść się z kolan lub ustawiczne ostrze braterskiej kąśliwości, nienawiści, z jaką Ragnar przewracał go na podłogę, przyciskając barki do skrzypiących paneli, śmiejąc się chrapliwie, gdy szarpał się i płakał, gdy wierzgał i wołał o pomoc, niezdolny dorównać mu krzepą. Po opuszczeniu rodzinnego domu gniew nie wydawał mu się już nigdy taki straszny, żaden, którego doświadczył nie przypominał tej charakterystycznej, ciężkiej zbitki emocji, która wisiała w powietrzu w starym, rozklekotanym mieszkaniu nad samym brzegiem morza, gdzie brunatna tapeta odchodziła płatami od przesiąkniętych wilgocią ścian – później wszystko było już zawoalowane w kpinę, jak lukrecjowe cukierki owinięte błyszczącym, złotym papierkiem, zaklęcia, które ku niemu wymierzano, wiedząc, że nie może się przed nimi obronić, szorstkość wprawnie wymierzonych obelg, spojrzenia, które wiedziały, że był inny, że nie powinno go tu być. W obliczu surowej, demiurgicznej twarzy świata musiał nauczyć się przyjmować krzywdzące afronty cudzych działań, ignorować werbalne wyzwiska, ze spokojem znosić fizyczne zdrożności, tłumiąc w sercu dziecięce myśli, które, nigdy w pełni nieokiełznane, powracały do niego jeszcze niekiedy, rozpalając naiwne pragnienia, by ktoś wyciął z niego ten żal, który rósł jak nowotwór na zdrowej tkance mięśni, by ktoś złapał go za rękę i zaprowadził do ciepłoty zasłanego łóżka, nakrył kołdrą, schował ostre przedmioty, zamknął okno przez które wdzierał się chłodny wicher i przyłożył dłoń do czoła, aby sprawdzić, czy trawi je gorączka – do takich czułości zdolna była wobec niego tylko matka, lecz jej już dawno nie było wśród żywych, a Safír nigdy nie odważył się prosić Eitriego o pomoc, nie po wszystkim, co się wydarzyło.
– No, pewnie masz rację. – odparł po krótkiej chwili milczenia, przyglądając mu się, gdy pochylił głowę, patrząc na ludzi w dole, po czym sam również, lustrzanym gestem, nachylił się wreszcie nieznacznie, wodząc za sylwetkami, które z wysokości zdawały mu się małe i anonimowe, sunące przez meandry ulic Ostatniej Walkirii jak mrówki w swych wydrążonych w ziemi korytarzach. – W każdym razie chciałbym w to wierzyć, normalność wydaje mi się teraz tak obca i odległa, jakby przydarzyła mi się w poprzednim życiu. – dodał, śmiejąc się przy tym cicho, chrapliwie, bez przekonania, lecz z iskrą wdzięczności za jego słowa, nawet jeśli nie prorocze, to rozlewające się w jego piersi krótkotrwałym, przyjemnym ciepłem, za które zganił się zaraz, przypomniawszy sobie po co przyszedł dziś na komendę – poczuł się winny, że podczas gdy Villum zaginął wśród szemranych ulic Midgardu, podczas gdy jego życie, czysto hipotetyczne, wisiało na cienkim włosku nadziei, on pozwalał sobie na śmiech, na uczucia, które w obliczu nagłej, przyjacielskiej swobody przegoniły gęste kierdele burzowych chmur, zawieszonych dotąd nad jego głową groźbą rychłej ulewy. Mimo to, nie potrafił obłaskawić sztubackiego uśmiechu, który wpłynął na jego lico, kołysząc się żartobliwie, gdy Soelberg chwycił dłońmi chłodną, metalową barierkę, nachylając się do przodu i na krótki moment odrywając stopy od metalowej konstrukcji podłoża – jakby latał, przez te kilka ulotnych, iluzorycznych sekund wolny od prozaiczności ziemskiej egzystencji.
– Nie będę zeskrobywał cię z ziemi, w zderzeniu z chodnikiem stracisz wszystkie swoje piękne rysy i nie będzie w tobie już nic, co wzbudziłoby moją sympatię. – odparł kąśliwym żartem, zaciągając się papierosowym dymem, ale Eitri przywarł już z powrotem do gruntu, powracając na bezpieczną konstrukcję, spoglądając na niego z uśmiechem, który przywodził na myśl czasy szkolnych wygłupów, popisów, do jakich skłaniali się koledzy, chcąc zaimponować swoim rówieśnikom. Dopiero po chwili głupi wyraz infantylnego rozbawienia spełzł z jego twarzy, zastąpiony uśmiechem znacznie bardziej dojrzałym, szczerym, bo przebłyskującym również w zieleni spojrzenia, teraz skierowanego bezpośrednio na bladą twarz oficera. – Ja też się cieszę. – pokiwał powoli głową, przyglądając się jak fizjonomia jego lica rozjaśnia się i łagodnieje, w myślach przeklinając ją za tę przejrzystość i czując jak cierpki posmak nikotyny drapie go w podniebienie. – Mimo wszystko. – sprostował zaraz, uciekając spojrzeniem w bok i zaciągając się papierosem, który chybotał się lekko w jego drżącej, zaczerwienionej dłoni. – Twoi przyjaciele chyba nie chcą mnie tu widzieć, słyszę jak szeptają za naszymi plecami. – odparł z beztroską swobodą, pozwalając by kącik ust drgnął figlarnie. – Nie wiedzą, że psy mają znacznie bardziej wyczulone zmysły. – skrzywił się lekko, ostatni raz zaciągając się dymem, po czym rzucając cygaretkę pod stopy, by rozgnieść jej rozżarzone oczko podeszwą prawego buta. Pomyślał, że mimo chłodnego wiatru, który wżynał się pod poły ubrań, mógłby stać tu w jego towarzystwie przez wiele godzin, pozwolić, by zimowy wicher skuł go lodem, odcięty od wszystkiego, co czekało go w środku, nienachalnie przyglądając się rysom znajomej twarzy, cienkim, posiniałym wargom, falującemu morzu wewnątrz błękitu spojrzenia – ale oczywiście nie mógł, przełknął więc raptem to szczeniackie, naiwne zostańmy tu na zawsze wraz ze śliną, gorzkim posmakiem zalegającego w gardle nałogu. – Chodźmy. – powiedział zamiast, uśmiechając się słabo i popychając ciężkie, żelazne drzwi prowadzące do wnętrza budynku.
Safír i Eitri z tematu
Był przyzwyczajony do gniewu – ten, który czyhał w Eitrim wydawał mu się w pewnym sensie łaskawy, tego się nie bał, temu potrafił się postawić i ten potrafił zrozumieć, mimo to widmo zaciśniętych na wciąż zmiętym kołnierzu palców nieintencjonalnie przywodziło na myśl paroksyzmy ojcowskiej wściekłości, jego rozpalonych pogardą oczu, chwilę przed tym, jak silną, spracowaną dłonią chwytał go za bark i popychał do przodu, by zamknąć za nim drzwi, nim zdołałby podnieść się z kolan lub ustawiczne ostrze braterskiej kąśliwości, nienawiści, z jaką Ragnar przewracał go na podłogę, przyciskając barki do skrzypiących paneli, śmiejąc się chrapliwie, gdy szarpał się i płakał, gdy wierzgał i wołał o pomoc, niezdolny dorównać mu krzepą. Po opuszczeniu rodzinnego domu gniew nie wydawał mu się już nigdy taki straszny, żaden, którego doświadczył nie przypominał tej charakterystycznej, ciężkiej zbitki emocji, która wisiała w powietrzu w starym, rozklekotanym mieszkaniu nad samym brzegiem morza, gdzie brunatna tapeta odchodziła płatami od przesiąkniętych wilgocią ścian – później wszystko było już zawoalowane w kpinę, jak lukrecjowe cukierki owinięte błyszczącym, złotym papierkiem, zaklęcia, które ku niemu wymierzano, wiedząc, że nie może się przed nimi obronić, szorstkość wprawnie wymierzonych obelg, spojrzenia, które wiedziały, że był inny, że nie powinno go tu być. W obliczu surowej, demiurgicznej twarzy świata musiał nauczyć się przyjmować krzywdzące afronty cudzych działań, ignorować werbalne wyzwiska, ze spokojem znosić fizyczne zdrożności, tłumiąc w sercu dziecięce myśli, które, nigdy w pełni nieokiełznane, powracały do niego jeszcze niekiedy, rozpalając naiwne pragnienia, by ktoś wyciął z niego ten żal, który rósł jak nowotwór na zdrowej tkance mięśni, by ktoś złapał go za rękę i zaprowadził do ciepłoty zasłanego łóżka, nakrył kołdrą, schował ostre przedmioty, zamknął okno przez które wdzierał się chłodny wicher i przyłożył dłoń do czoła, aby sprawdzić, czy trawi je gorączka – do takich czułości zdolna była wobec niego tylko matka, lecz jej już dawno nie było wśród żywych, a Safír nigdy nie odważył się prosić Eitriego o pomoc, nie po wszystkim, co się wydarzyło.
– No, pewnie masz rację. – odparł po krótkiej chwili milczenia, przyglądając mu się, gdy pochylił głowę, patrząc na ludzi w dole, po czym sam również, lustrzanym gestem, nachylił się wreszcie nieznacznie, wodząc za sylwetkami, które z wysokości zdawały mu się małe i anonimowe, sunące przez meandry ulic Ostatniej Walkirii jak mrówki w swych wydrążonych w ziemi korytarzach. – W każdym razie chciałbym w to wierzyć, normalność wydaje mi się teraz tak obca i odległa, jakby przydarzyła mi się w poprzednim życiu. – dodał, śmiejąc się przy tym cicho, chrapliwie, bez przekonania, lecz z iskrą wdzięczności za jego słowa, nawet jeśli nie prorocze, to rozlewające się w jego piersi krótkotrwałym, przyjemnym ciepłem, za które zganił się zaraz, przypomniawszy sobie po co przyszedł dziś na komendę – poczuł się winny, że podczas gdy Villum zaginął wśród szemranych ulic Midgardu, podczas gdy jego życie, czysto hipotetyczne, wisiało na cienkim włosku nadziei, on pozwalał sobie na śmiech, na uczucia, które w obliczu nagłej, przyjacielskiej swobody przegoniły gęste kierdele burzowych chmur, zawieszonych dotąd nad jego głową groźbą rychłej ulewy. Mimo to, nie potrafił obłaskawić sztubackiego uśmiechu, który wpłynął na jego lico, kołysząc się żartobliwie, gdy Soelberg chwycił dłońmi chłodną, metalową barierkę, nachylając się do przodu i na krótki moment odrywając stopy od metalowej konstrukcji podłoża – jakby latał, przez te kilka ulotnych, iluzorycznych sekund wolny od prozaiczności ziemskiej egzystencji.
– Nie będę zeskrobywał cię z ziemi, w zderzeniu z chodnikiem stracisz wszystkie swoje piękne rysy i nie będzie w tobie już nic, co wzbudziłoby moją sympatię. – odparł kąśliwym żartem, zaciągając się papierosowym dymem, ale Eitri przywarł już z powrotem do gruntu, powracając na bezpieczną konstrukcję, spoglądając na niego z uśmiechem, który przywodził na myśl czasy szkolnych wygłupów, popisów, do jakich skłaniali się koledzy, chcąc zaimponować swoim rówieśnikom. Dopiero po chwili głupi wyraz infantylnego rozbawienia spełzł z jego twarzy, zastąpiony uśmiechem znacznie bardziej dojrzałym, szczerym, bo przebłyskującym również w zieleni spojrzenia, teraz skierowanego bezpośrednio na bladą twarz oficera. – Ja też się cieszę. – pokiwał powoli głową, przyglądając się jak fizjonomia jego lica rozjaśnia się i łagodnieje, w myślach przeklinając ją za tę przejrzystość i czując jak cierpki posmak nikotyny drapie go w podniebienie. – Mimo wszystko. – sprostował zaraz, uciekając spojrzeniem w bok i zaciągając się papierosem, który chybotał się lekko w jego drżącej, zaczerwienionej dłoni. – Twoi przyjaciele chyba nie chcą mnie tu widzieć, słyszę jak szeptają za naszymi plecami. – odparł z beztroską swobodą, pozwalając by kącik ust drgnął figlarnie. – Nie wiedzą, że psy mają znacznie bardziej wyczulone zmysły. – skrzywił się lekko, ostatni raz zaciągając się dymem, po czym rzucając cygaretkę pod stopy, by rozgnieść jej rozżarzone oczko podeszwą prawego buta. Pomyślał, że mimo chłodnego wiatru, który wżynał się pod poły ubrań, mógłby stać tu w jego towarzystwie przez wiele godzin, pozwolić, by zimowy wicher skuł go lodem, odcięty od wszystkiego, co czekało go w środku, nienachalnie przyglądając się rysom znajomej twarzy, cienkim, posiniałym wargom, falującemu morzu wewnątrz błękitu spojrzenia – ale oczywiście nie mógł, przełknął więc raptem to szczeniackie, naiwne zostańmy tu na zawsze wraz ze śliną, gorzkim posmakiem zalegającego w gardle nałogu. – Chodźmy. – powiedział zamiast, uśmiechając się słabo i popychając ciężkie, żelazne drzwi prowadzące do wnętrza budynku.
Safír i Eitri z tematu