Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    13.04.2001 – Sala nr 12 – E. Barros, B. Vargas & Bezimienny

    3 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    13.04.2001
    Lucas Barros uważał się za szczęściarza – miał wspierającą rodzinę i dobrą pracę pozwalającą regularnie pomagać ludziom. Ładny domek wybudowany z pomocą ojca, wujów i brata bliźniaka, gdzie mieszkał z dziećmi i piękną żoną. Niewiele mu w życiu brakowało i pozornie nie było takich myśli, które zatruwałyby jego pogodne, skore do żartów usposobienie – poza jedną.
    Mimo całej oślej upartości, którą Barrosowie wysysali wraz z mlekiem matki, Lucas chciał pogrzebać niezgodę, jaka wciąż jątrzyła się między nim a jednym ze starszych braci. Fakt, ukradł mu żonę. Romansował z nią kiedy wciąż byli małżeństwem, aktywnie prowadząc do rozpadu ich związku, ale nie byli dla siebie stworzeni i widział to absolutnie każdy. Lucas wyświadczył bratu przysługę, odbierając mu Camilę i po pierwszym szoku Esteban powinien był mu dziękować. Po jednej czy dwóch awanturach przyznać, że miał rację.
    Problem w tym, że żadna awantura nie wybuchła, a Es... Es ucichł. Pozwolił Camili odejść w tak cywilizowany sposób, że nikt nie chciał w to z początku uwierzyć – przecież gdzieś te wszystkie uczucia musiały się gromadzić. Był tylko człowiekiem. Lucas przyglądał się i czekał w gotowości na cios prosto w gębę, na jakąś rozmowę, komentarz, cokolwiek – żadna reakcja nigdy nie nadeszła, pozostawiając go cholernie skonfundowanym.
    Skonfundowanym i złym.
    A potem Esteban miał czelność znaleźć sobie pracę, która zabrała go z Vitori, sprawiając, że częściej podróżował niż był w domu, aż w końcu wyjechał na inny kontynent z tą swoją bandą jajogłowych. Świetnie. Świetnie. Skoro tak to chciał rozegrać, Lucas nie zamierzał już prosić o jego przebaczenie i miłość - choć ich brak bolał bardziej, niż byłby to skłonny przyznać.
    Mijały dni. Dni zmieniały się w miesiące. Ból przytępiał się – czasem już w ogóle o nim nie pamiętał.
    A potem pewnego kwietniowego dnia wrócił ze służby jak zawsze, by zastać zdenerwowaną Camilę pakującą jego podróżną torbę. Kobieta o nazwisku Serrano przysłała z Midgardu wiadomość, że Es znalazł się w szpitalu. W ciężkim stanie. Barrosowie nie ignorowali podobnych informacji i nie zostawiali swoich w osamotnieniu, gdy przytrafiały im się złe rzeczy.
    Lucas nie był najlepszą osobą, by doglądać rekonwalescencji brata, ale jedyną która mogła opuścić Brazylię, nie zostawiając za sobą ogromnego bałaganu – ich matka musiała być siłą usadzana i zmuszana, by nie opuszczać kraju w trakcie jednej z ostatnich rozpraw rozbijanej latami siatki przestępców. Pojechał więc. Z torbą zarzuconą na ramię, nie przebierając się nawet z munduru, wsiadł na pokład magicznego sterowca kierującego się ku Europie. Gdy dotarł do Midgardu – ledwo przytomny, wciąż w zakurzonym już mundurze i miętowym posmakiem Złotych Ust z tyłu gardła - tylko dzięki eliksirowi zdolny względnie spokojnie wytłumaczyć urzędnikowi, po co wybrał się do ich pięknego miasta. Będąc już tak blisko, zasnął na tyłach magibusa mającego zawieźć go pod szpital i wysiadł dopiero, gdy zdążył już przejechać pełną trasę dwa razy, a rozbudził go zaniepokojony kierowca.
    Opinię, że Skandynawowie byli wyjątkowo uprzejmymi ludźmi, potwierdziła kobieta pracująca w rejestracji szpitala – fakt, najpierw obrzuciła go lekko skonsternowanym spojrzeniem, ale kto by tego nie zrobił. Dotarł do nich prosto z Brazylii, nie robiąc sobie po drodze specjalnych pauz i śpiąc, kiedy akurat udało się na moment zamknąć oczy. Zwykle na siedząco i w rumorze. Nie mógł sobie pozwolić na te same luksusy co Francisco i ciotka z wujem, którzy nie zdążyli jeszcze wrócić do domu z Midgardu, zanim wyjechał – nie zazdrościł najstarszemu bratu momentu, w jakim dowiadywał się, że ledwo zniknął, a Es wpakował się w kłopoty.
    Właściwie jakie kłopoty? W lakonicznym liście, Y. Serrano nie wyjaśniła, jakie dokładnie były okoliczności wypadku, a jedynie że przydarzył się on starszemu Barrosowi w trakcie pracy. Lucas nie wiedział, czego się spodziewać i idąc korytarzem na trzecie piętro za kobietą, której nazwiska nie zapamiętał, czuł jak niepokój zalegał mu coraz cięższym kamieniem na dnie żołądka. Raz za razem zaciskał i rozluźniał dłoń, w której nie trzymał torby, prawie wpadając swojej przewodniczce na plecy, gdy nagle zatrzymała się przed jedną z sal, wprowadzając go do sterylnego, bezosobowego wnętrza.
    Ostry, natężony zapach medykamentów gwałtownie przypomniał Lucasowi te okropne dni, gdy Francisco stracił nogę, a Barrosowie zmieniali się przy jego łóżku w rutynie, której nigdy między sobą nie ustalili. Teraz był sam. Zupełnie sam. Ze śpiącym, poranionym bratem pokrytym opatrunkami i skórą o nieco dziwnym, szarawym odcieniu tam, gdzie nie rozlewały się na niej siniaki. A może to po prostu brak słońca – czy to źle, że patrząc na jego unieruchomioną, połamaną rękę i słuchając, jakich urazów poza tym doświadczył oraz że chwilowo cierpiał na częściowy paraliż,  wyobrażał sobie, że to wszystko jakaś farsa? Okrutne przedstawienie? Dopiero kiedy został sam, ciężko opadając na niewygodne, szpitalne krzesełko tuż przy łóżku Esa, poczuł wściekłość. Najpierw powolną, jakby rozkojarzoną, a potem zimną i gwałtowną, od której zatrzęsły mu się ręce, a oddech zaczął rwać. Musiał się dowiedzieć, co się stało – najlepiej od tych, którzy zatrudnili Esa do tej niewdzięcznej roboty. Potem, kiedy jego ciekawość zostanie zaspokojona, planował urwać im łby, jednemu po drugim i chuj go obchodziło, że mogli zasłaniać się niewinnością. Żaden z nich nie był niewinny. Żaden. Pozwolili, by znalazł się tutaj – z daleka od domu i rodziny, w smrodzie medykamentów, którego nie znosił i wszechobecnej bieli.
    Lucas wciąż mógł mieć mu za złe brak reakcji i rozmowy po tym, co zrobił, a Esteban wciąż mógł go nienawidzić oraz uważać za najgorszego gnoja, ale nie zamierzał się stąd ruszać. Nie, dopóki nie upewni się, że jego pieprzony starszy brat nie wrócił do zdrowia.
    Najpierw jednak, gdy już upewnił się, że Esteban żył i nie groziło mu żadne straszne niebezpieczeństwo, musiał znaleźć w tym szpitalu jakiś prysznic. A potem zmrużyć oko na tym okropnym, niewygodnym krześle.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Spędziła na oddziale niespełna dwa dni nim medycy uznali, że kryzys został zażegnany. Zresztą, tak naprawdę nie było przecież żadnego kryzysu – w przeciwieństwie do Esa, nie zmagała się z krążącym w jej żyłach jadem niezbyt poznanego jeszcze gatunku, nie musiała regenerować złamanej kości i nie potrzebowała metrów bandaży, by trzymały na miejscu te wszystkie opatrunki. Z Blancą wcale tak naprawdę nie było źle. Po prostu bardzo ją bolało, a biorąc pod uwagę, gdzie nabawiła się własnych obrażeń, medycy woleli dmuchać na zimne i przetrzymać ją na obserwacji dłużej, niż trzymaliby w innych okolicznościach.
    Nie mogli jednak trzymać jej tu w nieskończoność.
    Dostała swój wypis na wieczornym obchodzie, wraz z listą zaleceń – zmiana opatrunków przez kolejny tydzień, odkażanie tym i tym eliksirem – początkowym zapasem tabletek przeciwbólowych i eliksiru na wypadek gorączki, oraz skierowaniem do alchemika, by przygotował ich więcej. Wepchnęła to wszystko do torby, przebrała się w szpitalnej łazience i bladym, wymuszonym uśmiechem żegnając się z nadmiernie gadatliwą staruszką z łóżka obok – opuściła salę, ruszając w zgoła przeciwnym kierunku niż do wyjścia. Zaciskała zęby za każdym razem, gdy udo przeszywały jej błyskawice bólu i jeszcze po drodze łyknęła na sucho porcję przeciwbólówek, decyzję podjęła jednak przecież już wcześniej.
    Ani myślała wracać do domu dopóki nie zobaczy Esa. W zasadzie, w ogóle nie planowała wracać bez niego.
    To, że jest już zdecydowanie za późno na odwiedziny – iskrzycowy cykl dnia sprawiał, że była już niemal dziewiąta wieczorem, gdy wlokła się na trzecie piętro, kulejąc i niemal dosłownie zgrzytając zębami – ani przez chwilę nie zajmowało jej myśli. Nie szła w odwiedziny, do cholery. Szła być ze swoim mężczyzną.
    Gdy dotarła wreszcie na oddział, na którym leżał Barros, była wyczerpana. Dłoń zaciśnięta na pasku torby ślizgała jej się od potu, słone krople rosiły też nieprzyjemnie jej czoło – starła je odruchowo przedramieniem, pozwalając wsiąknąć w rękaw kraciastej koszuli. Nie powinno boleć tak bardzo, mówili na początku medycy z wahaniem, a Blanca nie śmiała im się w twarz tylko dlatego, że jednak bolało. Może po prostu była słaba. Może hieny przenosiły na zębach coś, co pogarszało odczuwanie zadanych przez nie ran. Może zbyt długo nie brała Pochłaniacza, a może przewrażliwiła się z zupełnie innego powodu. Czy to naprawdę było tak ważne? Dla Blanki – nie było. Liczyło się to, że boli. I że mogłoby, cholera, przestać.
    Zmagając się z własnymi dolegliwościami, nie miała siły walczyć jeszcze z pielęgniarką urzędującą na oddziałowej dyżurce. Gdy ta próbowała ją powstrzymać, Vargas w niewybredny sposób wyjaśniła, że nie, oczywiście, że nie może przyjść za dnia – i że nie mogą jej zabronić zobaczyć własnego narzeczonego.
    Oczywiście, było zupełnie inaczej. Jak najbardziej mogli jej zabronić, a Es wcale nie był jej narzeczonym.
    Nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie w chwili, gdy pielęgniarka poległa wreszcie i zamiast kłaść się rejtanem w progu oddziału, zaprowadziła Blankę do odpowiedniej sali i łóżka.
    - Panie Estebanie, narzeczona do pana – rzuciła pielęgniarka, (zaskakująco radośnie jak na to, że jeszcze przed momentem gotowa była wyrzucić Vargas ze szpitala), jakby nie zauważając, że Es akurat niespecjalnie się teraz ucieszy, biorąc pod uwagę, że spał głęboko.
    Był tu jednak ktoś jeszcze. Ktoś – chyba – z rodziny, bo kto inny miałby koczować przy łóżku Esa o tej porze? Brat? Może brat. A może nie. Nie była pewna i, szczerze mówiąc, nie miała siły się zastanawiać. Na pewno nie w pierwszej kolejności.
    - Cześć, kocie – rzuciła półgłosem i pochyliła się, by ucałować Esa miękko w kącik ust, niezrażona obecnością świadków.
    Pielęgniarka, wyraźnie usatysfakcjonowana – jakby podobne czułości ostatecznie potwierdzały kłamstwo, które tak łatwo spłynęło Blance z ust – odeszła w końcu, ponownie zasuwając oddzielający ich mały skrawek podłogi jasnobłękitnym parawanem. Zostali sami, Blanca, Es i... Pewnie Barros. Jakiś.
    Vargas nie znajdowała w sobie dość energii, by pokusić się o kulturalne powitania czy przedstawienie się. Odłożyła torbę na podłogę i przyciągnęła sobie krzesło, w kolejnej chwili opadając na nie z sapnięciem i rozprostowując przed sobą ranioną nogę. Gruba warstwa opatrunków, jaką nosiła na udzie, ginęła pod ciemnymi, luźnymi bojówkami, podobnie jak plaster zalepiający jej bark skrywał się pod ciepłą bawełną koszuli.
    Masowała udo przez chwilę, jakby to mogło w czymś pomóc. Nie mogło – sprawdzała już wcześniej.
    - Lucas czy Paulo? – rzuciła wreszcie dwoma poznanymi już od Esa imionami, w ciemno strzelając, że to musi być jednak któryś z bliźniaków. Żadna inna wersja nie miała dla niej w tej chwili większego sensu.
    Przecierając dłonią pobladłą z niedospania twarz, w kolejnej chwili sięgnęła po rękę Barrosa i splotła delikatnie własne palce z jego, odruchowo szukając bliskości. Gdy zaczęła gładzić lekko kciukiem wierzch jego dłoni, pilnowała się jednak, by robić to na tyle miękko i ostrożnie, by mężczyzny nie obudzić. Musiał odpoczywać, nie zamierzała mu w tym przeszkadzać.
    Jeśli zwróciła uwagę na stan prawdobodobnie-Barrosa – na jego wyraźne zmęczenie i mundur w nieładzie... mundur? - nie dała tego po sobie poznać.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Lucas nie zastanawiał się, co dokładnie powie badaczom odpowiedzialnym za stan Estebana – poza tym, że wplecie między słowa całe naręcze przekleństw. Pojawił się w midgardzkim szpitalu gdzieś w okolicach poranka, a w czasie który minął, poza nim do łóżka Esa kilka razy podszedł tylko ktoś z personelu. Żadna z osób, z którymi wyjechał, nie przyszła go odwiedzić. Kompletnie nikt. Młodszy Barros doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że jego brat był trudny w relacjach, ale naprawdę nikt nie był chociaż ciekaw co z nim? Czy wracał do zdrowia?
    Opinia Lucasa o badaczach Y. Serrano w ciągu kilku godzin sięgnęła dna, a potem zaczęła w nim kopać. Nie musiał ich nawet widzieć na oczy, by uznać, że byli zimną bandą, dla której Es stanowił co najwyżej przydatne narzędzie – dopóki się nie zepsuł. Nie mógł z nim porozmawiać, jeśli spał, ale Luca zaczął już układać w głowie plan zabrania brata z powrotem do Brazylii. Droga musiała oczywiście uwzględnić więcej postojów niż robił w pojedynkę, ale to dałoby im wystarczająco czasu, by porozmawiać o Camili, o tym że ich małżeństwo skazane było na porażkę, a on tylko pomógł i że oczywiście zrozumie, jeśli Es będzie chciał mu wreszcie przypierdolić. Po powrocie pomógłby mu nawet szukać jakiejś nowej kobiety, takiej z którą dogadywałby się o wiele lepiej. Francisco też by się w to włączył. Paula zatrudniliby co najwyżej do kibicowania, bo zamiast kobiety przyprowadziłby jednego z facetów, z którymi się umawiał. Wszystko znowu byłoby dobrze. Tak. Na pewno.
    Tępy ból miejsca, w którym miłość do brata uległa zgorzknieniu, powrócił w dwójnasób i ani myślał odchodzić, dopóki Lucas siedział przy łóżku Esa.
    Zasnął na szpitalnym krześle po ostatnim obchodzie, zapierając się butami na śliskim linoleum oraz zaplatając ręce na klatce piersiowej. Głowa opadła mu w przód, wspierając brodę w okolicach obojczyka – nie pierwszy i nie ostatni raz obudziłby się czując absolutnie połamanym po nocy w podobnej pozycji.
    Obudził go dźwięk kroków wchodzących do sali – gdy zasłonka otaczająca łóżko została odsunięta, był w pełni przytomny i spięty.
    Panie Estebanie, narzeczona do pana.
    Lucas nawet nie próbował udawać, że nie był zaskoczony, z początku szeroko otwartymi oczami wpatrując się w kobietę, która wparowała tu grubo po czasie odwiedzin i jak gdyby nigdy nic całowała jego śpiącego brata. Nie spuszczał z niej wzroku ani gdy bez słowa siadała po drugiej stronie łóżka, ani kiedy rozmasowywała wyraźnie obolałe udo. Oglądał, zapamiętywał, oceniał – nie umknęło mu, że miała skórę ciemniejszą od Skandynawów, na których natknął się w tym krótkim czasie od przekroczenia granicy.
    Lucas czy Paulo?
    - Ten przystojniejszy – odparł odruchowo, choć do kompletu brakowało jego zwykłego, czarującego uśmiechu. Był na niego zbyt zmęczony, a obecność nieznajomej kobiety, która zachowywała się z taką swobodą w stosunku do Esa, brał go nieprzyjemnie pod włos. Nie wspominając już o fakcie, że z jakiegoś powodu znała jego imię, a on nie miał pojęcia, kim była.
    - I serio, narzeczona? – rzucił sceptycznie, nie potrafiąc powstrzymać nagłej potrzeby odepchnięcia jej w każdy możliwy sposób, choć nie wydawało się, by mogła stanowić zagrożenie. Po prostu nie podobało mu się, że przyszła tutaj jak do siebie i nie pytając o pozwolenie, zagarnęła kawałek miejsca. - Ładne kłamstewko. Jak ktoś nie zna Esa, to nawet się nabierze – ciągnął, nawet na chwilę nie odwracając spojrzenia. - Poza tym godziny odwiedzin już dawno minęły. Badania za bardzo wciągnęły?
    Wbił jej szpilkę, testując przy okazji teorię, czy kobieta należała do zespołu badawczego, z którym wyjechał starszy Barros – jeśli istotnie tak było, miał dodatkowy powód, by nie chcieć jej tu widzieć zaraz po tym, jak dowie się, co dokładnie przytrafiło się Estebanowi.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    W innych okolicznościach zarówno zdumienie na twarzy Lucasa, jak i arogancję uznałaby za zabawną. Podobna samcza ostentacja była jedną z tych cech, które Blanca niemal hobbystycznie wyśmiewała, nie kryjąc się z politowaniem czy pogardą, jakie budził w niej ten konkretny typ mężczyzn. Teraz jednak, zbyt zmęczona i obolała, ograniczyła się do wyciągnięcia bardzo szybkiego, rzeczowego wniosku, że raczej się z tym konkretnym Barrosem nie polubią.
    Na niespecjalnie oryginalną odpowiedź parsknęła tylko cicho, nie racząc jej skomentować. Wiedziała już jednak przynajmniej, z kim ma do czynienia. Nie dlatego, że mężczyzna faktycznie był przystojniejszy – skąd tak naprawdę miała to wiedzieć? Był jednak na tyle bezczelny, że doskonale wpasowywał się w obraz tego chuja, o którym jeszcze nie tak dawno rozmawiała z Esem.
    Świadomość, że z całej rodziny przy łóżku jej Barrosa warował akurat ten, sprawiała, że dzień stawał się jeszcze gorszy.
    Na sceptycyzm Lucasa uśmiechnęła się tylko krzywo, ani na chwilę nie przestając gładzić delikatnie dłoni Esa – uspokajając tym gestem chyba przede wszystkim siebie, przynajmniej w tej chwili.
    - Jak ktoś nie zna Esa, to może uwierzy, że chciałby po przebudzeniu zobaczyć tutaj akurat ciebie – nie pozostała Lucasowi dłużna, nie wsączając w swoje słowa więcej jadu tylko dlatego, że była tak bardzo wyczerpana. Potrzebowała snu, Pochłaniacza, i może śniadania składającego się z czegoś więcej niż kromka chleba i wątły plaster sera – nie była pewna, w jakiej kolejności. To, co do czego była natomiast absolutnie przekonana, to to, że niczego z tej listy nie dostanie za szybko.
    Nie chciała zostawiać Esa.
    Co i raz poprawiając się na niespecjalnie wygodnym krześle – nie mogła znaleźć pozycji, w której udo bolałoby chociaż odrobinę mniej – parsknęła gorzko na słowa Lucasa. Serio? Tak mieli rozmawiać? Sięgając po tak żałośnie prostackie zagrywki?
    - Tak. Moje własne, dwa piętra niżej – odpowiedziała oschle. – Choruję na iskrzycę – dodała zimno. To, by jeden za drugim podać dwa niezwiązane ze sobą fakty nie było jej świadomą decyzją. Otumaniona jeszcze lekami, nie myślała dość jasno, by świadomie planować tak zawoalowane strategie. Obie rzeczy były po prostu prawdą. To, że w ciągu ostatniej półtorej doby rzeczywiście poddawano ją badaniom. I to, że przez wrodzoną przypadłość niespecjalnie miała możliwość przyjść do Esa wcześniej. Fakty, które jej mózg z jakiegoś powodu połączył niemal w jedno zdanie.
    Nie przejmowała się tym. Nie przejmowała się, że nie mówi specjalnie jasno, i że nie udziela Lucasowi satysfakcjonujących odpowiedzi. Jego satysfakcja nie była dla niej ważna, podobnie jak to, co mężczyzna sobie o niej pomyśli. Mógł ją uważać za natręta. Za cwaniarę. Mógł o niej myśleć cokolwiek. Miał do tego prawo, a ona naprawdę nie miała siły, by przejmować się czymś tak mało istotnym, jak opinia człowieka, który wcale nie aż tak dawno skrzywdził jej mężczyznę.
    Oczywiście, dostrzegała absurd sytuacji. To, że Lucas zabrał Esowi Camilę, niewątpliwie działało na korzyjść samej Blanki. Podążając tą pokrętną logiką, pewnie mogłaby mu nawet podziękować. Nie zamierzała, ale widziała tę gorzką śmieszność sytuacji.
    Po raz wtóry westchnęła w duchu na myśl, że było tyle innych osób, które mogłyby siedzieć tu z nią teraz. Inny brat. Rodzice Esa. Ciotka. Ktokolwiek, kto nie byłby tak...
    Oślizgły, podpowiedział usłużnie wewnętrzny głosik, a Vargas parsknęła w duchu cicho.
    Dostrzegając kosmyk włosów przyklejony do czoła Esa, odruchowo wychyliła się, by go delikatnie poprawić. Potem znów opadła na krzesło, starając się nie skupiać na tym, jak bardzo udo pulsuje jej pod warstwami opatrunku, i jak policzki pieką ją od nieco podwyższonej temperatury. Choć może nie wyglądała, nigdy nie była okazem zdrowia. Mogła jednego dnia śmigać na rolkach, urządzać sobie kilometrowe spacery po meksykańskiej dżungli, pływać w ciepłych jeziorach jakby dokładnie do tego była stworzona – a kolejnego już leżeć w łóżku złożona gorączką, walcząc z uciążliwą infekcją, lub krzywić się z bólu zwichniętego nadgarstka. Teraz to, co wiedziała od dziecka, tylko się potwierdzało.
    - Możesz już iść – rzuciła wreszcie, doskonale świadoma, co właśnie próbuje zrobić. Odprawić go. Jak natręta. Nieprzyjemny element krajobrazu, z którym nie miała ochoty się zadawać. – Rozmawiałam z medykiem, nic mu nie będzie – dodała krótko, rzeczowo i bez cienia sympatii. O dziwo, jej słowa rzeczywiście były jednak prawdą. Jeszcze sama będąc pacjentką wykorzytała uprzejmość jednej z tutejszych medyczek, by wypytać ją o stan Barrosa. Gdy zaś ta stwierdziła, że wszystko jest pod kontrolą i nie ma się czym przejmować – Blanca postanowiła jej zaufać.
    Choć, oczywiście, wcale nie przestała się martwić.
    Przetarła twarz dłonią, odruchowo zagarnęła włosy do tyłu. Nie sądziła, że Lucas od tak sobie pójdzie. W zasadzie była pewna, że tego nie zrobi. Mimo to... Nie chciała go tu. Naprawdę go tu nie chciała. I nie sądziła, by Es go tu chciał. Dlaczego miałby? Z tych szczątków informacji, które od niego usłyszała, jego relacja z Lucasem była... Cóż, taka, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby jej nie było. Wcale. W dniu, w którym brat od tak zabrał mu żonę, stracił prawo do bycia tak bezczelnie swobodnym w kontaktach z Esem, dokładnie tak widziała to Blanca. A mimo to śmiał tu przyjść, upierać się, że ma prawo, jednocześnie zarzucając jej, że ona z kolei prawa nie ma żadnego. Wolne żarty.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Ze wszystkich scenariuszy, jakie chodziły mu po głowie w trakcie absolutnie wariackiej podróży z Brazylii do Midgardu, ten w którym natykał się na nową kobietę Esa, nie pojawiał się zbyt często. Tak po prawdzie nie pojawiał się wcale – jego starszy brat nie był typem człowieka, który szybko przekonywał się do ludzi, a co dopiero zapraszał ich na randki, czy przechodził do etapu trzymania za rękę oraz pocałunków. Obecność tej kobiety – wciąż nie znał jej imienia i nie zamierzał sam z siebie pytać – stanowiła anomalię. Coś tu śmierdziało, Lucas tylko nie był jeszcze pewien co dokładnie. Może to ona dała Esowi w głowę licząc na to, że wywoła amnezję, a potem zaciągnie go na ślubny kobierzec, zanim się zorientuje? Nie, to nie miało sensu – Es nie był bogaczem, którego warto oskubać z pieniędzy, więc co... Dowie się. Prędzej czy później.
    Jeśli ktoś nie zna Esa, to może uwierzy, że chciałby po przebudzeniu zobaczyć tutaj akurat ciebie.
    Zamarł na krótki moment, po czym uśmiechnął się po prostu – tak pogodnie jak tylko potrafił przy aktualnym zmęczeniu, odnotowując w głowie, że musiała wiedzieć o tym, co ich poróżniło.
    - Mamy dużą rodzinę, ale nikt nie mógł tak po prostu wstać i przeprawiać się przez ocean – odparł, nie zamierzając dodawać informacji o tym, że ich matka chciała porzucić największą sprawę swojej kariery, by przyjechać do Midgardu, dopóki jej tego nie wyperswadowano. - Cholernie daleko go wywieźliście – dodał niemal konwersacyjnym, zaskakująco przyjemnym tonem. Gdyby ktoś przechodził pod drzwiami sali uznałby, że kulturalnie sobie rozmawiają.
    - Nie mam pojęcia, co to jest iskrzyca – rzucił w odpowiedzi na słowa kobiety, które chyba miały funkcjonować jako wyjaśnienie, dlaczego wcześniej nie odwiedziła Esa. Naprawdę nie wiedział – magia lecznicza i pochodne jej tematy nigdy nie leżały w kręgu jego zainteresowań.
    Nie uciekał od niej wzrokiem, spojrzeniem podążając za każdym gestem oraz każdą zmianą pozycji podczas wiercenia się na niewygodnym krześle, zauważając lekki rumieniec na twarzy i pot zasychający na skórze – traktował ją jak owada nabitego na szpilkę. Jak okaz do przestudiowania, który potrzebował zrozumieć. Znali się ledwie od paru minut, a element z jej podobizną coraz bardziej uparcie nie chciał się wpasować w jego wyobrażenie o Estebanie. Zapierał się, stawał ością w gardle.
    Frustrowało to Lucasa, mimowolnie wykrzywiając uśmiech, który usiłował przykleić sobie do ust.
    Możesz już iść.
    Prychnął, nawet nie próbując powstrzymać gwałtownego wybuchu emocji, liźnięcia złości od którego supeł zacisnął mu w brzuchu wszystkie organy – o tak, zdecydowanie nie lubił tej kobiety.
    - Tak? A wy się nim zajmiecie? – spytał, pochylając się do przodu na krześle, które skrzypnęło przy zmianie rozłożenia ciężaru. - Żebyśmy następnym razem odebrali go w czarnym worku? – mimowolnie podniósł głos, jeszcze nie na tyle jednak by krzyczeć. Miał ten sam twardy, nieznoszący sprzeciwu tembr co Es, gdy się wściekał. - Ja też rozmawiałem z medykiem – wsparł przedramię na kolanie, unosząc dłoń i odhaczając kolejno uniesionymi palcami. - Połamana ręka, głębokie rany na boku i barku, płytkie głównie na plecach, trochę w obrębie twarzy, częściowy paraliż nóg i lewej ręki pod wpływem działania nieznanego jadu. Och no i był tak wyczerpany, że ratownik musiał go przemieniać. Szczegół – ostatnie słowo niemal wycedził przez zęby, opuszczając podniesioną rękę i zaciskając palce w pięść.
    Kiepski stan kobiety siedzącej po drugiej stronie łóżka, ciemne kręgi pod oczami coraz wydatniejsze w miękkim świetle lampki, w ogóle go nie wzruszały i nie inspirowały łagodniejszego podejścia, wywołując dokładnie odwrotny skutek.
    - Co wy mu zrobiliście? – wycedził wreszcie pytanie, które krążyło mu pod czaszką od czasu, gdy dotarł do szpitala. - Przestępcy nigdy go tak nie urządzili, a wy jajogłowi daliście radę.
    Był spięty, wściekły, gotowy... Sam nie wiedział do czego. Kobieta nie wyglądała na taką, która mogłaby próbować zrobić mu krzywdę czymś więcej niż słowami.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nie mam pojęcia, co to jest iskrzyca.
    Parsknęła cicho.
    - To żaden powód do dumy – palnęła opryskliwie nim zdążyła się zastanowić, po co jej to. Po co jej takie komentarze, po co jej w ogóle cała ta rozmowa. Wspinając się z mozołem na to cholerne trzecie piętro miała bardzo prostą potrzebę skulenia się na krześle przy łóżku Esa. Tylko tyle. Nie chciała rozmawiać, tłumaczyć się, nie chciała rzucać złośliwych komentarzy – nie chciała słuchać oskarżeń.
    A jednak właśnie to robiła. Tkwiła na krześle, nie mając siły wstać – wcale nie chcąc wstawać – i przyjmowała kolejne słowa Lucasa tak, jak przyjmowałaby kolejne razy bata, z jedyną różnicą, że teraz nie krzyczała z bólu i złości. Jeszcze nie. Kolejne wyrzucane przez Barrosa zdania paliły jednak nie mniej niż uderzenia skórzanego pasa rwącego skórę na plecach, rozlewające się w ciele Blanki poczucie winy – to samo, z hodowaniem którego sama sobie doskonale radziła – było lepkie tak samo, jak byłaby spływająca z rozdartego ciała krew.
    Wszystko dlatego, że Lucas miał rację.
    Co wy mu zrobiliście?
    Parsknęła z niedowierzaniem – potem, drugi raz, z gorzkim rozbawieniem.
    - Ja pierdolę – wyrzuciła z siebie, kręcąc głową. Wysunęła dłoń z ręki Esa – jakim cudem była jeszcze zdolna zrobić to tak ostrożnie? - i przetarła twarz dłońmi. Bladymi, zimnymi i wilgotnymi z nerwów, dłońmi, którymi w tej chwili nie byłaby w stanie utrzymać stabilnie ołówka.
    - Robiłbyś takie sceny jego oficerom, gdyby przestępcy jednak tak właśnie go urządzili? – rzuciła półgłosem. W przeciwieństwie do Lucasa, który wybuch nagle, złość Blanki gotowała się, powoli podsycana wyrzutami, które robiła sobie sama. - Czy gdyby skończył w szpitalu przez to, że był wartownikiem, też wparowałbyś na komendę i darł się, jakie to niesprawiedliwe i że powinni go pilnować? Czy może wręcz przeciwnie, wtedy byłoby lepiej?
    Gdy uniosła głowę gwałtownie, by wreszcie spojrzeć na Lucasa, w jej oczach płonęło złoto – iskrzycowe, ale też to samo, które z czasem miała dzielić także ze swoją kocią formą. Drapieżne i gorące, przelewało się w jej tęczówkach falami, które niemal dało się dostrzec gołym okiem, jeśli tylko patrzeć wystarczająco długo.
    - Wtedy, gdy był wartownikiem – wtedy zostałby bohaterem, nie? Złamana ręka? Zrośnie się. Rany na boku? Blizny do łączą do kolekcji, którą będzie mógł się chwalić. Paraliż? Z Esa jest silny skurczybyk, poradzi sobie z tym. Jad? Cholera by wzięła tych bandziorów i ich nowe odkrycia. – wyrzucała z siebie jak z karabinu. Nie była pewna, kiedy dokładnie podniosła głos. - Tak byście wtedy mówili, ty i cała wasza rodzina – wycedziła przez zęby. - I bylibyście z niego cholernie dumni, bo każdą raną i każdym złamaniem potwierdzałby przynależność do waszego rodu. Do rodziny, która rozumie przede wszystkim siłę. W której jedynym zawodem godnym mężczyzny jest bycie wartownikiem.
    Słowa wypalały na jej języku bolesne ślady.
    - Wiesz, dlaczego leży tu w takim stanie? Bo się na to zgodził – stwierdziła ostro. - To jego praca. Nikt mu tego nie planował i nie życzył, ale Es doskonale wiedział, na co się pisze. I przystał na to z ochotą, bo... – Wciągnęła powietrze gwałtownie. - Bo może wciąż czuje, że musi coś udowodnić – warknęła głucho.
    Cisnęło jej się do ust dużo więcej, ale nic, o czym chciałaby rozmawiać z Lucasem. Nawet w przypływie złości nie chciała uświadamiać mężczyzny, kim Es dla niej był. Nie chciała mówić o tym, że to jej wina – że to ona mogła sprawdzić więcej źródeł, że mogła pomyśleć, co może ich czekać w zapomnianym kurhanie. I o tym, że gdyby mogła, to ona by tu leżała. Albo wcale nie. Że chętnie by się z Esem zamieniła, sama poszłaby przodem – ale wtedy wcale nie skończyłaby w tym samym łóżku, bo przecież nie byłaby w stanie się obronić. I że właśnie to robił Es, właśnie dlatego tu był – bo ratował im życie. Jej, Yami. Nawet Vicente, który przecież był… Cóż, był. Ale tak, jej. Ratował jej życie. A ona starała się – próbowała – ratować jego.
    Nie chciała o tym mówić. Lucas nie zasługiwał, by usłyszeć choćby połowę tego, co naprawdę czuła.
    Zaczęła grzebać w torbie tylko po to, by zająć czymś ręce. Szarpała się z suwakiem przez chwilę, nim wyciągnęła wreszcie fiolkę z eliksirem przeciwgorączkowym i pociągnęła z niej solidny łyk na oko, nie bawiąc się w jakieś specjalne odmierzanie.
    Najzabawniejsze było to, że mówiąc o pracy, o tym, że Es wiedział, na co się pisze, wcale nie kłamała. Yamileth naprawdę o tym pomyślała. Blanca wciąż pamiętała, jak śmiała się z niej, gdy wyciągnięta w jej pościeli czytała szkic umowy dla potencjalnego ochroniarza. Ryzyko obejmuje, ale nie ogranicza się do potyczek z przestępcami i drapieżną zwierzyną, zakażeń chorobami tropikalnymi, zetknięcia się z potworami.... To właśnie tu roześmiała się z niedowierzaniem. Potworami, serio?, spytała wtedy, a Yamileth sapnęła sfrustrowana, gładząc jej nagie udo. Nie wiedziałam, jak inaczej to nazwać, powiedziała, a na sugestię Blanki, że może po prostu wcale, że o potworach będą mogli co najwyżej poczytać w legendach i bajkach, pokręciła stanowczo głową. Mierzymy się z czymś bardzo starym, Blanca. Co też dla wielu istnieje tylko w legendach i bajkach. Nie możemy wiedzieć, co znajdziemy. Ruiny. Świątynie. Grobowce. Takie miejsca bardzo dużo już widziały – i niechętnie dzielą się swoją wiedzą.
    Vargas uśmiechnęła się teraz krzywo, nie umiejąc się już z tego śmiać.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Kłótnia przy szpitalnym łóżku nie była nikomu potrzebna – w niczym nie pomagała, nie przyspieszała rekonwalescencji Esa, nie zacieśniała więzi między jego nową kobietą a młodszym bratem. Wprowadzała tylko chaos, raniła już i tak przemęczonych Lucasa i Blankę, a mimo to nie przestawali. Parli przed siebie z oślą upartością, usiłując udowodnić jedno drugiemu, że mieli większe prawo do martwienia się o rannego Barrosa – cholera, Lucas nawet nie wiedział, jak ta kobieta miała na imię, a z tego co widział, powinni się jej spodziewać na rodzinnym obiedzie. Jakoś nie potrafił tego przetworzyć, uparcie ignorując fakt, że jego brat miał prawo układać sobie życie po swojemu nawet, kiedy nie patrzyli. Szczególnie, gdy nie patrzyli.
    Spięty po wyliczaniu obrażeń, których nabawił się Es, Lucas wcale nie był skłonny do śmiechu czy bezcelowych dyskusji nad tym, czy wparowałby do oficerskiej kwatery, gdyby uległ wypadkowi na służbie. Ta bezimienna kobieta nie widziała, co działo się z ich rodziną, kiedy w szpitalu wylądował Francisco. Jak wszyscy Barrosowie w mundurach gotowi byli sprzeciwić się bezpośrednim rozkazom przełożonych, by wparować do celi chłopaka, którego eksperymenty z zakazaną magią pozbawiły go kończyny oraz prawie nie odebrały życia – i to jak powstrzymała ich prośba półprzytomnego Franco.
    Mogła o nich wiedzieć pewne rzeczy – imiona, pojedyncze wydarzenia, chyba poznała też te kilka osób, które odwiedziły Midgard – ale nie rozumiała ich priorytetów. Pomieszała to, co usłyszała o tradycji z jakimś wydumanym konceptem, który brzmiał, jakby został wyjęty z kart legendy, a nie funkcjonował w prawdziwym życiu. Z każdym jej słowem w gardle Lucasa zbierało się coraz więcej żółci.
    - Jesteś jebnięta – wycedził przez zęby, kręcąc nieznacznie głową. Obraz tego, co o nich wszystkich sądziła i czego się spodziewała, sprawiał tylko, że mimo wszystkich powodów, dla których poróżnił się z Estebanem, chciał go stąd zabrać. Wyrwać ze szponów harpii, w której pióra coraz wyraźniej oblekała się nieznajoma. - I widać, że nie masz rodzeństwa. Kurwa – parsknął, zaciskając pięści, a potem zaraz je rozluźniając. I znowu. Czuł w całym ciele nerwowe dreszcze. - Nic nie rozumiesz. Nic. Jaka kurwa kolekcja blizn? Jaki bohater? Mój brat ma wracać do domu cały i zdrowy, a nie z medalem pierdolniętym na trumnę – podniósł się gwałtownie z krzesła, które zajęczało na linoleum. Maszerując w tę i z powrotem w ograniczonej przestrzeni wydzielonej przez zasłonkę, Lucas puścił mimo uszu słowa o tym, że może przyjmując tę pracę, Es potrzebował coś udowodnić. Nie chciał się nad tym zastanawiać, gdy zalewała go cała utrzymywana w ciasnej szufladzie miłość zabarwiona goryczą, dramatycznie ograniczając perspektywę. Wyznaczała mu ona bardzo proste priorytety, których zamierzał się trzymać.
    Przystając, młodszy Barros wsparł dłonie na oparciu łóżka w nogach brata, intensywnie przyglądając się jego śpiącej postaci i zagryzając lekko wnętrze policzka, by potem nagle przenieść spojrzenie na jego kobietę.
    Skracając dystans był w stanie zauważyć, że jej oczy odbijały światło lampki w specyficzny sposób. Jak oczy kota po zmroku.
    - Zabieram go do domu, jak tylko się obudzi – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Jesteś jebnięta.
    Parsknęła cicho. Żeby tylko wiedział, jak bardzo! Czy to już czas, by podzielić się kilkoma niewygodnymi faktami i o sobie? By wspomnieć o byłym mężu i tym, jak funkcjonowali; o swoich przygodach; o Yami? Czy to już ten moment, kiedy powinna uzmysłowić mu, że to drżenie, które opanowało jej ręce, tylko połowicznie wynika z wyczerpania i złości – bo druga połowa to wynik kilku dni nie do końca celowego detoksu od Pochłaniacza?
    Nie, oczywiście, że nie. Oczywiście, że nie zamierzała z Lucasem o tym rozmawiać. Najchętniej o niczym by nie rozmawiała.
    - Dziękuję – odparowała bezczelnie, bo przecież nie będzie się obrażać. Zresztą, jego komentarz jej nie ruszał. To jedno jej w życiu wychodziło – mieć wyjebane na to, co o niej mówią i myślą. Na palcach jednej ręki mogła policzyć ludzi, na których opinii faktycznie jej zależało, podobnym komentarzem których faktycznie by się przejęła. Lucas do nich nie należał i szczerze wątpiła, by kiedykolwiek się to zmieniło.
    Gdy wstał, miotając się na tej małej przestrzeni jak zwierzę zamknięte w klatce, wodziła za nim wzrokiem bez słowa. W którejś chwili zaczęła go oceniać. Nie jego charakter, nie to, kim faktycznie był. Patrzyła na niego tak, jak na innych. Na ciało. Rysy twarzy. Dłonie. Szerokie plecy. Mundur. Patrzyła i chyba nawet uznała, że jest atrakcyjny, tylko... Jakoś bez specjalnego entuzjazmu. Ot, jakiś fakt do odnotowania – i zapomnienia jako nieistotny.
    Coś zaczynała rozumieć.
    Znów zaczęła masować lekko obolałe udo, to ściskając lekko napiętą skórę pod materiałem jeansów, to puszczając ją. Nie pomagało, ale też nie szkodziło – a automatyzm ruchów w jakiś sposób ją uspokajał.
    Nie na tyle jednak, by wygładzić wszystkie jej ostre kąty.
    - Nie – odparła bez wahania z tą samą stanowczością, z jaką zwykła wypowiadać się na konferencjach, prelekcjach, na wszelkiego rodzaju naukowych spędach. Tam, gdzie wszyscy wmawiali jej, że nic nie znaczy, i gdzie wciąż musiała coś udowadniać – choć wyniki jej pracy powinny mówić same za siebie. Nie znosiła tego. Nie znosiła bycia tą ładną wtedy, gdy powinni widzieć przede wszystkim tą mądrą.
    Teraz nie o to chodziło. Zupełnie nie o to. A jednak ton był dokładnie to sam – i niewzruszenie stanowczością Lucasa też takie samo jak wtedy, gdy autorytety jej dziedziny, zawsze mężczyźni, próbowali umniejszać jej osiągnięcia.
    - Nie – powtórzyła krótko. Zmrużyła oczy, świdrując Barrosa ostrym, lustrującym spojrzeniem. - Nigdzie go nie zabierasz. Ani ja nigdzie go nie zabieram. Es nie jest dzieckiem, którym ktokolwiek z nas mógłby dyrygować – stwierdziła z naciskiem. - Wróci z tobą, jeśli będzie chciał. Albo zostanie ze mną. To jego decyzja. Jego. Nie twoja i nie moja.
    Coś rozumiała.
    To nie był nagły grom z jasnego nieba ani żadne boskie olśnienie – raczej kojące swym ciepłem przekonanie, że jest na swoim miejscu. Że to, co mówi, współgra wreszcie z tym, co czuje. Było jej lżej – niemal dosłownie, jakby z pleców spadł jej przygniatający je ciężar. Bo rozumiała. Już tak. Bała się? Wciąż. Ale też… Chyba – nie, na pewno, chciała spróbować. Tak naprawdę. Chciała się zaangażować i sprawdzić, czy wciąż jeszcze potrafi.
    Chciała być dla niego dobra.
    Nie kłamała mówiąc, że gdyby chciał wrócić z bratem – dokładnie to by zrobił. Nie zatrzymywałaby go. To znaczy, próbowałaby, na pewno. Zależało jej. W ostatecznym rozrachunku jednak to naprawdę była jego decyzja, tylko jego. Nie stałaby mu na drodze. Chciała, żeby był szczęśliwy, z nią lub bez niej.
    Jeśli stwierdziłby, że ma dosyć, dołączyłaby nowy ból do kolekcji wszystkich poprzednich.
    Gdy w końcu uciekła wzrokiem, nie czuła, by przegrała. Wygrała też nie, raczej... To chyba w ogóle nie o takie ramy chodziło. Nie w takich kategoriach chciała na to wszystko patrzeć.
    Bogowie, kochała go tak bardzo, że myśl, by miała stracić to właśnie teraz, rwała jej ciało na strzępy. Było prawdą, gdy mówiła wcześniej, że potrzebuje czasu. Teraz już jednak go nie potrzebowała. Krokuty pazurami wyszarpnęły wszystkie nieważne detale, w kłach zmiażdżyły niepotrzebne wątpliwości. Nie potrzebowała czasu. Już nie.
    Potrzebowała Esa.
    Wsparła łokcie na kolanach i schowała twarz w dłoniach, trąc szczypiące z niedospania oczy silniej, niż było to potrzebne. Nie obchodziło jej nic, co Lucas mógłby jeszcze powiedzieć czy pomyśleć. Nic, co by zrobił, nie sprawiłoby, że czułaby się lepiej czy gorzej. Inaczej. Był… Po prostu był. Dodatkowa figura na planszy, dla której nie miała absolutnie żadnej roli.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Powroty przytomności, a później sporadyczne przebudzenia, były jak mozolne wynurzanie się z bardzo głębokiego, pełnego szlamu stawu, który zazdrośnie obejmował go, trzymając jak najdłużej pod powierzchnią. Sen odbierał ból skuteczniej niż podejrzanie pachnące specyfiki podtykane przez medyków, rozluźniał napięcia w kończynach, które wydawały się Esowi obce i pozwalał mu uciekać przez niepokojem, jaki wzbudzały w nim szpitalne wnętrza. Sen gładził go czule długimi palcami, pozwalając zapomnieć o ciele, w którym czuł się jak połamana zabawka.
    I o samotności, gdy budził się sam, zmieszanej z niepokojem w coś tak gorzkiego, że niemal czuł, jak drętwieje mu od tego uczucia język. A może to tylko jad krokut przesunął się w stronę twarzy.
    Gdy budził się ostatnio, wciąż było jasno, a z korytarza dobiegały dźwięki wózka rozwożącego posiłki dla pacjentów. Rwał go bark po stronie gojącej się mozolnie ręki, a w powietrzu unosił ten sam gęsty, kwaśnawy zapach maści, którymi intensywnie smarowano innego pacjenta z tej samej sali. Głód ściskał mu żołądek i przełyk w ten przedziwny sposób, że jeśli spróbowałby jeść, niewiele by przełknął.
    Spał. Budził się. Niewiele się zmieniało.
    Aż nad jego łóżkiem nie zaczęły przebrzmiewać wściekłe, zimne głosy, rozpychające się między miękkimi pasmami śnienia. Odruchowo przekrzywiając głowę i próbując zapaść się głębiej w poduszkę, odmawiał zrozumienia kontekstu czy przypisania twarzy do dźwięków, ale głosy wcale nie chciały odejść. Mówiły coraz głośniej, coraz więcej, aż cienka linia pomiędzy snem a przytomnością pękła, gwałtownie wrzucając jego świadomość do ciała.
    Zabieram go do domu, jak tylko się obudzi.
    Zamiast rozchylać powieki, zacisnął je jeszcze mocniej, zaskakująco szybko rozpoznając brzmienie głosu, którego nie słyszał od dość dawna i jak dotąd dobrze mu się z tym żyło. Liczył oddechy, usiłując zignorować złość, która pojawiła się niechciana tuż za mostkiem, napinając wszystkie tkliwe jeszcze rany i zadrapania. Chciał, by ktoś go odwiedził w trakcie pobytu w szpitalu, ale żeby akurat Lucas? Czy to miał być jakiś okrutny żart?
    Głos Blanki rozlegający się bliżej rozsupłał część napięcia i chociaż nie do końca przyswajał jeszcze znaczenie wszystkich słów, jakie wypowiadała, starał skupiać się na nim, a nie na własnej, obolałej cielesności. Dwie osoby, dwa kompletnie różne rodzaje wpływu, jaki na niego mieli.
    Gdy wreszcie zdecydował się powoli rozchylić powieki, mrugając w świetle przyłóżkowej lampki, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była sylwetka młodszego brata wsparta o metalową ramę w nogach łóżka – i on zobaczył też jego przebudzenie, prostując się i podchodząc bliżej.
    Es zaklął cicho przez spierzchnięte gardło, unosząc się nieco na łokciu zdrowej ręki, a tę niedawno złamaną trzymając blisko, jakby zaraz miała ją znów przeszyć błyskawica bólu, choć czucie nie wróciło w niej jeszcze w pełni.
    - Nie – powiedział krótko, widząc, że Lucas otwierał usta. - Nie – powtórzył, nie rozwijając myśli. Potrzebował, żeby jego młodszy brat milczał. Najlepiej jak najdłużej. Może na zawsze.
    Głowa opadła mu na ramię, gdy przekrzywił ją w kierunku Blanki.
    - Hej – rzucił miękko, udowadniając i sobie i im, że chwilowo nie potrafił chyba wyjść poza komunikację przez pojedyncze sylaby.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Gdy Lucas poderwał się nagle, w dwóch krokach przemieszczając się od ramy do materaca, przygryzła wargę mocno, powoli odwracając się. Nie była pewna. Nie tego, czy chciała patrzeć na Esa – oczywiście, że chciała – ale raczej, czy on będzie chciał patrzeć na nią. Przed jego bratem zgrywała twardą, chowała się za fasadą pyskatej i niewychowanej – jak zawsze – w rzeczywistości jednak wcale nie była pewna, co usłyszy od swojego Barrosa. Miał przecież pełne prawo być na nią wściekły. Gdyby robił jej wyrzuty, byłyby w pełni uzasadnione. Bo to przecież była ich wina. Ich – Yami, Nity, Sala, państwa Romero. I jej. Przede wszystkim jej. W we własnej głowie i sercu była tego absolutnie pewna.
    Dopiero słysząc ciche, chropowate przekleństwo i, zaraz potem, krótkie nie - zaskakująco stanowcze, jak na stan Esa – kamień spadł jej z serca z głuchym hukiem, rozpryskując się na setkę drobnych okruchów.
    Hej.
    Z gardła wyrwało jej się coś w pół drogi między śmiechem a zdławionym szlochem.
    - Hej. Fajnie mieć cię z powrotem. – Łagodny uśmiech rozjaśnił nieco jej poszarzałą ze zmęczenia twarz, a iskry połyskujące w złotych tęczówkach wreszcie przestały być ognikami złości.
    Nie miała już na co się złościć. Lucas nie był już ważny, nic, co mówił – nie było ważne.
    Pochyliła się, ucałowała Esa miękko w czoło, czule przeczesując mu wilgotne od potu włosy. Sięgnęła po kubek stojący na szafce przy łóżku – zostawiony zapewne przez jedną z zapobiegawczych pielęgniarek, które doskonale wiedziały, czego może potrzebować pacjent po przebudzeniu – i podsunęła go ostożnie Esowi.
    - Wody? – spytała, gotowa nie tylko przytrzymać mężczyźnie kubek, ale też, wcześniej, ułożyć mu poduchy pod plecami, gdyby chciał spróbować usiąść.
    Spoglądała na niego przez chwilę, nie potrafiąc oderwać wzroku. Wreszcie uśmiechnęła się nieco szerzej.
    - Tęskniłam – powiedziała po prostu, nerwowo zaciskając i rozluźniając wolną, leżącą na udzie dłoń. To nie było długo, niespełna dwa dni. A jednak – nie kłamała. Naprawdę tęskniła. Naprawdę brakowało jej obecności Barrosa, gdy tkwiła na własnym oddziale dwa piętra niżej, i naprawdę bardzo – bardzo – bała się, co będzie, jeśli to się tak skończy. Tak po prostu. Jeśli wyjdzie ze szpitala, ale wcale nie za rękę z Esem.
    Wciąż nie była pewna, jak bardzo winna jest w oczach Esa – czy tak bardzo, jak w swoich własnych – ale było lepiej. Dobrze. To z nią chciał rozmawiać, nie z bratem. To na nią chciał patrzeć. To mogło być oszołomienie lekami, skutek mgły ograniczającej mu zdolność trzeźwego myślenia – ale w tej jednej chwili Blanca pozwoliła sobie myśleć, że wcale nie.
    Że po prostu nie jest zły.
    Satysfakcja, która mogła dodatkowo osłodzić jej ten wieczór po tym, jak Es zignorował Lucasa, nie pojawiła się. Blanca była zbyt zmęczona – lękami, chorobą, własnym bólem, troską o Esa. Na coś tak błachego, jak puste samozadowolenie nie było w niej wyjątkowo miejsca.
    - Jak się czujesz? – rzuciła cicho jedno z tych głupich pytań, na które nie ma tak naprawdę dobrych odpowiedzi – i parsknęła cicho, zażenowana. – W zasadzie nie mów, to nie... – Potrząsnęła głową lekko. Jak niby miał się czuć? – To głupie.
    Zawahała się na chwilę. Chciała być bliżej. Usiąść obok. Przytulić się. Nie mogła – szpitalne łóżko nie było tak szerokie, a Esowi wcale nie byłoby dobrze, gdyby przypadkiem uraziła mu gojące się dopiero rany – ale bardzo chciała. Finalnie nie pozwoliła sobie nawet na sięgnięcie po jego dłoń. To, co wcześniej było dla niej zupełnie naturalne, teraz było... Krępujące. Nie przez Lucasa, jego towarzystwo było jej zupełnie obojętne. Raczej przez to, że teraz Es był przytomny i mógł wcale nie mieć ochoty, by go dotykała. A ona nie powinna wykorzystywać jego słabości tylko po to, by wziąć sobie to, czego brakowało jej samej.
    - Medycy mówią, że najgorsze masz już za sobą – powiedziała wreszcie powoli i uśmiechnęła się niepewnie, spoglądając w ciemne oczy mężczyzny. – Że to pewnie jeszcze trochę potrwa, ale... – Odetchnęła cicho. – Nie są pewni tego jadu, ale nie wygląda, żeby miał psuć coś jeszcze. Twoje wyniki się poprawiają, tak mówią. – Znów przygryzła wargę nerwowo.
    Po Blance pyskującej Lucasowi nie było śladu i kobieta czuła świdrujący ją wzrok tamtego Barrosa, gdy nie mógł się zdecydować, czy nie spuszczać oka z brata, czy raczej znów rozkładać na części pierwsze ten dziwaczny okaz, jakim była Vargas.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Hej było zdecydowanie najgłupszym przywitaniem z osobą, na której ci zależało, na jakie mógł wpaść Es – nawet biorąc pod uwagę okoliczności. Ostatnio widział Blankę oczami kajmana, pijany zapachem krwi oraz bólem i trzymający się przytomności tak uparcie, że nie puścił jej nawet, gdy dudnienie serc zagłuszyło słowa wypowiadane najpierw przez nią, a potem przez kogoś, kto intencjonalnie przykładał dłonie do jego rozgrzanych boków, rzucając zaklęcia. Resztki kontroli, jaką miał nad sobą, zostały mu gwałtownie wyrwane z rąk, gdy obce zaklęcie zmusiło solidne, wysycone jego magią struktury ciała do zmiany kształtu – chyba szarpnął się wtedy ostatni raz, zanim jak fala przypływu zalał go ból ran i zadrapań przesuwających się w żywej tkance, dopasowujących się do ludzkiej formy.
    Kontrast pomiędzy wtedy a teraz był porażający – rozbudzał w nim echa tamtej adrenaliny, nakazując, by chronił kobietę, choć wokół nie czaiło się niebezpieczeństwo.
    Z trudem przełknął ślinę, mimowolnie przymykając oczy, kiedy wargi Blanki musnęły jego czoło, a jej palce na moment zatonęły w odstających we wszystkie strony kosmykach. Nie dał jeszcze rady wsadzić głowy pod żaden kran i wypłukać pyłu, potu oraz zapewne krwi – nie takie miał w ostatnim czasie priorytety. Z pomocą Blanki powoli usiadł na łóżku, zapadając się w ułożone rozmyślnie pod plecami poduszki i starając się ignorować fakt, że nogi wciąż jeszcze opornie reagowały na komendy ruchu. Gdy myślał nad tym zbyt długo w momentach przytomności, patrząc w jasny, pusty sufit, zaczynał się bać.
    Wody?
    - Proszę – z łatwością wymamrotał słowo, które jeszcze nie tak dawno nie chciało przejść mu przez gardło, łapczywie przylegając wargami do brzegu kubka i zdrową, lekko tylko drżącą dłonią przytrzymując dłoń Blanki, by nie odsunęła go, póki nie wypił do dna. Tylko raz zgubił kątem ust kilka kropel, które zsunęły mu się po brodzie i rozbiły na odsłoniętym torsie.
    Tęskniłam.
    Ciepło, które wywołało to pojedyncze słowo, odegnało część chłodu, który wkradł się w kości Esa, układając jego rysy w coś miękkiego, wygładzając zmarszczki wywołane pozostałościami grymasu. Nie wahał się, kiedy zachęcająco ułożył rękę dłonią do góry przy brzegu łóżka – pewnie mógłby się wyciągnąć w kierunku Blanki, pochwycić jej palce w uścisku i zazdrośnie trzymać, ale brakowało mu do tego werwy. Szturchnięcie adrenaliny, które poczuł wcześniej, rozmyło się, zostawiając go tylko bardziej zmęczonym.
    Pokręcił lekko głową na pytanie o samopoczucie i następujące po nim słowa, którymi Blanka zupełnie niepotrzebnie sobie umniejszała – skąd mogła wiedzieć, że wcale mu nie przeszkadzało? Że miło było je usłyszeć od kogoś, komu naprawdę zależało na odpowiedzi, a nie potrzebował jej tylko, by wpisać do karty albo zmienić dawkowanie medykamentów?
    - Nie, to... Nie jest głupie – powiedział powoli, nie podnosząc głosu, który wciąż wybrzmiewał chropawo. - Ciągle bym spał – podsunął, przełykając narzekanie cisnące mu się na usta. Albo uciekł stąd. Nie lubię szpitali. Bark mnie rwie, a bok śmierdzi od maści. Boję się, że nie zacznę znowu sam chodzić. Nie chciał jej przegonić, gdy zdecydowała się przyjść, przerywając zlewające się ze sobą, puste godziny.
    Kiwnął sztywno głową, gdy Blanca wymieniała informacje, jakich dowiedziała się od medyków, odpychając nieprzyjemne myśli, które się przez nie rodziły – nie są pewni utkwiło mu w głowie dużo bardziej niż cała reszta. Nie chciał się na tym skupiać. Nie teraz.
    - Krwawiłaś, tam na dole – powiedział nagle, na powrót przesuwając ku kobiecie spojrzenie, które w pewnym momencie zaczęło wędrować po przypadkowych punktach. - Ugryzły cię? Wszystko w porządku? – zmarszczył brwi, z zaskakująco jasnością przypominając sobie przebłyski tego, co widzieli w kurhanie. Uniósł się nieco z poduszek, siadając pochylony na łóżku, odruchowo przekrzywiając się tak, by nie drażnić zranionego boku bardziej, niż musiał. - Co z resztą? Żyją? Nikt nie chciał mi nic powiedzieć.
    Kompletnie ignorował brata siedzącego po drugiej stronie łóżka, ale teraz, zadając te pytania, doskonale poczuł, jak drobne włoski uniosły mu się na karku – chociaż milczał, Lucas przyglądał im się uważnie, wyciągając własne wnioski.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Potem, gdy Es napił się już, sycąc pierwsze pragnienie, i gdy powstrzymała odruch otarcia mu tych kilku kropel z kącika ust, z bezgłośnym westchnieniem ulgi wsunęła dłoń w wyciągniętą zachęcająco rękę mężczyzny. Splotła palce z jego i odetchnęła powoli, resztką determinacji zmuszając się, by się nie rozkleić. Nie przyszła tu przecież po to, by być słabą.
    Potwierdzając tę myśl silniejszym zaciśnięciem palców na dłoni Esa, podsunęła się z krzesłem bliżej, raz tylko krzywiąc się przelotnie, gdy niewygodnie naciągnięty mięsień rannego uda zaprotestował iskrą bólu przeciwko zmianie pozycji. Wyciągnęła nogi pod łóżkiem Barrosa i wsparła się wolnym przedramieniem o materac tuż obok Esa, jakby desperacko pragnąc zmniejszyć dzielącą ich odległość do minimum.
    Ciągle bym spał.
    Uśmiechnęła się, choć uśmiech ten zatrzymał się tylko na jej ustach i nie sięgnął oczu. W spojrzeniu Esa dostrzegała przecież znacznie więcej. Nie umiała czytać w nim jak w otwartej księdze – jeszcze nie, może zresztą nigdy nie miała się tego nauczyć – ale umiała rozpoznać w nim to, co widziała w sobie. Ten sam ból, te same lęki. Tę samą potrzebę, by być w domu – w jakimkolwiek miejscu, które mógłby nazwać domem.
    Rozumiała nagłą zmianę tematu. Całym sercem czuła potrzebę uciekania od własnych słabości po to, by czymś się zająć, by bać się trochę mniej. A to, że teraz odbicie piłeczki siłą rzeczy wracało ją do niej, do Blanki, do jej własnych ran... Mogła to znieść. O siebie... O siebie nie bała się aż tak. Raz, że nie miała o co – jej obrażenia nie były w połowie tak poważne jak Esa – a dwa, że nie była dla siebie tak ważna, jak był dla niej w tej chwili Barros. Teraz, gdy pozwalała sobie o tym myśleć, świadomość ta uderzyła ją z podwójną siłą.
    - Nie. Tak. To znaczy... – parsknęła cicho, gdy zaplątała się lekko. - W porządku – zaczęła jeszcze raz. - Podrapały mnie. Ugryzły też, ale niezbyt głęboko. I bez jadu – rzucała półsłówka nie dlatego, że nie chciała się tym z Esem dzielić. Chciała. Ale, z drugiej strony, nie chciała go martwić – więc spłycała. Nie mogła całkiem pozbyć się lekkiej chwiejności w głosie i całkiem zagłuszyć bólu w nodze, ale próbowała.
    - Wypisali mnie dzisiaj. Mam torbę medykamentów, skierowanie do alchemika po więcej i przykazanie, by pilnować czystych opatrunków. – Wzruszyła lekko ramionami i... Nie potrafiła zbagatelizować tego aż tak, jak planowała. - Nie jest źle, Es, naprawdę. Po prostu... boli – wyrzuciła cicho nim zdążyła się powstrzymać. - Bardzo – dodała jeszcze ciszej, nieudolnie dławiąc słowa w zarodku.
    Przygryzła mocno wnętrze policzka, chrząknęła cicho, zbierając się w sobie.
    - Nie martw się, kocie. – Uśmiechnęła się blado. - Ogarniemy to – zapewniła może bez entuzjazmu, ale z przekonaniem – wyraźnie przebijającym się nawet przez wyczerpanie Blanki.
    Sięgnęła do ramienia Esa, pogładziła je lekko, nie próbując nawet powstrzymać potrzeby dotyku. Koił ją, ale miała nadzieję, że pomagał też Barrosowi.
    - Żyją. Wszystko z nimi w porządku – zapewniła, w tyle głowy dusząc świadomość, że milczący póki co potulnie Lucas składa sobie teraz właśnie własny obrazek. Nie obchodziło jej to. Ani trochę.
    - Pan Vicente na samym początku wyciągnął Yami na górę i nie dał jej wrócić. Jak możesz sobie wyobrazić, moja słodka kuzynka szaleje teraz, opierdalając dziadka od góry do dołu. – Uśmiechnęła się przelotnie. Romero, oczywiście, nie był wcale jej dziadkiem, ale już od jakiegoś czasu zdarzało jej się tak na niego mówić i nie wyglądało na to, by Vicente to przeszkadzało, wręcz przeciwnie.
    - Nita wpadła wczoraj. Pani Giovana podobno próbuje dziadka uspokajać groźbą zawału, ale ten upiera się tylko, że może chociaż wtedy zazna trochę spokoju, bo praca z nami to istny dom wariatów – paplała bez sensu, świadomie pomijając, że Rabago planowała odwiedzić też Esa, ale bała się, że ten nie zareagowałby na to zbyt dobrze – biorąc pod uwagę, jaka jest dla niego na co dzień – i w efekcie wycofała się, powtarzając tylko, że niech najpierw odwiedzą go ci, których lubi i faktycznie chce mieć przy sobie.
    Na te słowa przyjaciółki serce bolało Blancę niemal tak samo jak oklejone warstwami opatrunku udo.
    - Martwią się o ciebie – dodała cicho. Pochyliła się lekko, by spojrzeć Esowi w oczy i wesprzeć czoło o jego czoło na chwilę. - Bardziej niż potrafią pokazać. – Uśmiechnęła się przepraszająco, jakby to był jej obowiązek – usprawiedliwić nieporadność reszty zespołu w zachowywaniu się wobec Esa podobnie, jak wobec siebie. To, że dystans, jaki zachowywał sam Barros, wcale tego nie ułatwiał – to wydawało się nie mieć teraz większego znaczenia.
    Wyprostowała się, gdy zmusiło ją do tego niewygodnie naciągnięte udo.
    - Zostanę z tobą, dobrze? – spytała w pewnej chwili, gładząc kciukiem dłoń Esa. Nie musiała pytać. Nie sądziła, by musiała. A jednak właśnie to robiła, znak zapytania wkradł się sam, gładko zastępując kropkę. - Nie chcę, żebyś był tu sam. – Obecność Lucasa nie liczyła się dla niej jako wartościowe towarzystwo. - Nie chcę… – zacięła się. - Po prostu chciałabym być przy tobie – zakończyła krótko, niemal szeptem, wolną dłonią skubiąc nerwowo skrawek okrywającej Esa kołdry.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Przerzucanie uwagi na temat który nie był nim i jego uczuciami w tej cholernie niewygodnej sytuacji, pozwalał na dwie rzeczy – dowiedzenie się informacji, jakich nie chcieli mu przekazać medycy i kompletne ignorowanie faktu, że tam w kurhanie otarł się o śmierć. Z godnym podziwu uporem odpychał tę myśl za każdym razem, gdy próbowała wyjść na pierwszy plan i chwycić go za gardło, zmusić, by na pewne sprawy spojrzał z nowej perspektywy. Nie był jeszcze na to gotowy i dopóki miał siłę, zapierał się w każdy możliwy sposób, bojąc się tej nowej rzeczywistości.
    Es nie lubił zmian. Zmiany oznaczały niepewność, a za niepewnością szły noce, w których nie mógł zmrużyć oka i nerwowość jaką obrywali niewinni postronni.
    Obecność Blanki i jej głos miałyby na niego działanie niemal terapeutyczne, gdyby nie wstyd i złość na siebie pojawiające się tuż obok troski. Kiwał lekko głową słuchając o rozmiarze jej obrażeń, mimowolnie zagryzając wnętrze policzka. Cholera.
    - Nie powinienem was zostawiać samych – rzucił, jakby wcale nie usłyszał zapewnień, że miał się nie martwić, bo Blanca właśnie przyznała się, że miejsca gdzie kurhan i jego dzieci zatopiły w niej kły, wciąż odzywały się bólem, który nie powinien jej przypaść w udziale. Miał być ich tarczą. Miał ich – – obronić przed wszystkim, co szczerzyło zęby w mroku i zawiódł. Mimowolnie zacisnął palce po stronie niedawno połamanej ręki, bez zająknięcia przyjmując dyskomfort i pojedyncze igiełki bólu. Wcześniej czuł tylko zmęczenie przeplatane z potrzebą czyjejś przyjaznej obecności, a gdy ta pojawiła się pod postacią jego kobiety, rzeczywistość udowodniła, że nie mógł znaleźć w niej ukojenia, najpierw nie przyjmując poczucia winy. W normalnych warunkach ciężko znosił nadmiary emocji, a teraz uziemiony w szpitalnym łóżku nie wiedzieć na jak długo, miał ku temu jeszcze mniej energii.
    Jednocześnie pragnął, by wyszła i przysunęła się bliżej.
    Drgnął, kiedy pochyliła się, a jej nienaturalnie rozgrzane czoło wsparło się o jego – nie mógł patrzeć nigdzie indziej niż w ciemne, rozjaśniane plamkami złota oczy Blanki.
    Martwią się o ciebie. Bardziej niż potrafią pokazać.
    Gęsia skórka rozkwitła Esowi na ramionach, gdy oddech badaczki owiał mu usta i policzek.
    - Nie ułatwiam im tego – wymamrotał, odpowiadając nieco krzywym uśmiechem na ten, którym Blanca próbowała złagodzić wydźwięk tego, że reszta zespołu nie potrafiła okazać mu podstawowej troski i zajrzeć na inne piętro, gdy odwiedzali ją. Nie należał do osób, które wzbudzały sympatię od pierwszego spotkania, ale gdzieś w środku sądził chyba, że znali się już na tyle dobrze, by potrafić spojrzeć poza jego kolczastą momentami powierzchowność. Najwyraźniej się mylił i myśl ta smakowała bardzo gorzko.
    Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, musnął wargami policzek kobiety, gdy prostowała się na powrót na krześle, pytając, czy mogła zostać w tej okropnej, białej sali, żeby nie musiał być sam. Oczywiście, że tak. Oczywiście, że nie.
    Otwierał już usta, by odpowiedzieć, gdy z korytarza poniósł się przytłumiony nieco dźwięk kłótni, a zaraz później drzwi do sali otworzyły się, wpuszczając cały ten rumor do środka.
    - Brata i narzeczoną wpuściłam, ale pani ma natychmiast wyjść!
    Za cienką zasłonką zaciągniętą dookoła łóżka poruszyły się cienie, a potem czyjaś dłoń bez pytania o pozwolenie szarpnęła materiał, odsłaniając wyraźnie wstrząśniętą pracownicę szpitala oraz poczerwieniałą, oddychającą ciężko Yamileth Serrano.
    - Wiedziałam – wysapała, drogę z parteru na trzecie piętro ewidentnie pokonując niemal biegiem. - Ja kiedyś przez ciebie padnę – palcem wskazała na niewzruszoną Blankę, przez chwilę wyraźnie ignorując mężczyzn i wciąż stojącą za nią kobietę. - Przyszłam odprowadzić cię do domu, a ty dalej się szwendasz po szpitalu. Myślałam, że będziesz tylko czekać, aż cię wypuszczą, a ty... - umilkła nagle, prostując się i wypuszczając z zaciśniętej dłoni materiał zasłonki. - To znaczy... Cholera.
    Esteban odetchnął, zapadając się mocniej w poduszki.
    - Hej – rzucił z lekkością, która nawet w jego uszach brzmiała fałszywie, zanim na powrót przekręcił głowę w stronę Blanki, mocniej zaciskając palce na jej. - Idź do domu śliczna, odpocznij. Ja nigdzie nie ucieknę – zapewnił. - Przyniosłabyś mi jutro jakieś rzeczy? Cholernie tu zimno.
    Widzący
    Blanca Vargas
    Blanca Vargas
    https://midgard.forumpolish.com/t2152-blanca-vargas-w-budowie#25https://midgard.forumpolish.com/t2157-blanca-vargas#25618https://midgard.forumpolish.com/t2158-mameluco#25623https://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nie powinienem was zostawiać samych.
    Gwałtownie potrząsnęła głową.
    - Nie – zaprotestowała. – Nie – powtórzyła z naciskiem. – To nie tak, Es. Zupełnie nie tak, słyszysz. To nie jest twoja wina. Nic z tego nie jest twoją winą. – Upór w jej głosie był jedną z silniejszych emocji, jakie potrafiła okazać w ciągu ostatnich dni, silniejszy w tej chwili od jej własnego lęku i jej własnego bólu.
    Wiedząc, jak nieudolne były próby usprawiedliwienia pozostałych – cholera, sama przed sobą nie była w stanie ich usprawiedliwić, jak więc miała przekonywać Esa? – westchnęła tylko ciężko. Gładziła odsłonięte ramię mężczyzny, jakby mogła w ten sposób zetrzeć całą gorycz i wszystkie lęki Barrosa, i...
    Niezależnie, co chciała zrobić – nie miała na to czasu.
    Zaśmiała się krótko na zupełnie niezabawny głos zza parawanu. Narzeczoną. No tak. Uśmiechnęła się przelotnie do Esa. Niespecjalnie przejmowała się tym, że wszystko zaraz się wyda, że zdziwienie Barrosa jak na pstryknięcie palcami zniszczy jej kłamstwo, to, w które jego brat już i tak powątpiewał. To nie miało znaczenia. Nie przedstawiała się tak przecież po to, by ciągnąć to kolejnymi godzinami i dniami. Chciała po prostu przyjść do Esa – i dokładnie to dostała. Teraz – było jej wszystko jedno.
    Przybycie Yami – Blanca wiedziała, że to Serrano, jeszcze zanim zdyszana kobieta faktycznie odsunęła zasłonkę – też niespecjalnie Vargas obchodziło. Nie teraz.
    - Przywitaj się – rzuciła krótko, jeszcze przez dobrą chwilę nie oglądając się na kuzynkę. Tak jak wcześniej, gładziła kciukiem dłoń Esa – i tylko nagłe spięcie postawy świadczyło, że coś się zmieniło.
    Mimo wyczerpania, wciąż potrafiła być zła.
    - Przywitaj się, Yami, do cholery, chociaż tyle możesz – warknęła i obejrzała się wreszcie przez ramię.
    Rozumiała zachowanie Serrano. W duchu wiedziała, że kobieta nie miała nic złego na myśli – że po prostu się troszczyła. O nią, o Blancę. Przede wszystkim o Blancę. I to było zupełnie normalne, w pełni zrozumiałe. Znały się tyle lat, były rodziną – i znacznie więcej. To jasne, że Blanca była dla niej ważniejsza. Vargas rozumiała to. A jednak w żaden sposób nie potrafiła uspokoić złości.
    - Jak widzisz, nie czekam – kontynuowała cicho, odnosząc się bezpośrednio do słów Yami.
    Yami, która miała absolutną rację, bo Blanca rzeczywiście by czekała. W każdych innych okolicznościach wypadłaby ze szpitala jak na skrzydłach. Bała się tych jasnych korytarzy i wszechobecnej atmosfery cierpienia. Wiele z jej koszmarów śmierdziało szpitalnymi chemikaliami i było jasnych jak tutejsze, bezcieniowe światło. To, że podobne instytucje musiała odwiedzać w zasadzie od dziecka, niczego nie zmieniało. Nie potrafiła baś się mniej tylko dlatego, że chodziła tymi korytarzami regularnie.
    Teraz jednak Blanca nie czekała. Jej lęk przed szpitalem był niczym w porównaniu do lęku o Esa – i do troski o to, by mężczyźnie było dobrze.
    Drgnęła, słysząc głos Barrosa. Jej serce zgubiło rytm gdzieś między idż do domu a przyniosłabyś mi jakieś rzeczy? Nie chciała iść do domu, ale Es dał jej zadanie. Nie chciała wracać do reszty, do własnej, pustej sypialni – ale Barros ją o coś poprosił, a to było argumentem, który do niej trafiał. Nie własny odpoczynek, ale to, że mogła zrobić coś dla niego. To rozumiała. Na to... Na to mogła się zgodzić.
    Zaciskając zęby lekko wstała z krzesła i, balansując na zdrowej nodze, przysiadła ostrożnie na brzegu łóżka Esa. Czuła na sobie parę intensywnych spojrzeń, prześcigających się o to, kto lepiej prześwidruje jej plecy. Nie dbała o to.
    W tej jednej chwili wiele rzeczy zwyczajnie przestało ją obchodzić.
    - Przyniosę – zapewniła miękko, gładząc policzek Esa.
    Objęła go ostrożnie, uważając, by nie urazić złamanej ręki i obandażowanego boku. Przytuliła się na chwilę i, niezrażona obecnością świadków, pocałowała mężczyznę czule – tak, jak chciała już od... Od dawna. Od kilku dłuższych chwil. Od wczoraj. Odkąd usiadła obok przemienionego, zalanego krwią Esa, by gładzić miękko te łuski, których nie naruszyły zwierzęce zęby.
    Plecy paliły ją pod spojrzeniem Yami i – nagle – z czystą premedytacją została tak przy Esie o jeden pocałunek dłużej. Nie była w tej chwili lepsza od Serrano, wcale nie zachowywała się lepiej, ale – nie dbała o to.
    O nic w tej chwili nie dbała.
    Wreszcie puściła Barrosa niechętnie, odsunęła się nieco, uśmiechnęła wymuszenie, bo wcale nie czuła się dobrze. Wcale nie chciała się uśmiechać.
    - Będzie dobrze, kocie. Nie jesteś sam. I nie będziesz. Nigdy - – zapewniła z pełnym, zaskakująco niezachwianym przekonaniem. Nie dodała, co jeszcze cisnęło jej się na usta. Jeśli tylko wciąż będziesz mnie chciał. Jeśli tylko pozwolisz mi być dla ciebie.Przyjdę jutro i zrobimy wtedy z ciebie człowieka, co? – Uśmiechnęła się przelotnie z umykającym szybko, ale tym razem wyraźnie szczerym rozbawieniem. W głowie układała plan. Jakie ciuchy Esowi spakować, które kosmetyki powinna wziąć i jak najlepiej będzie mu jutro pomóc, by poczuł się lepiej. Planowała, jak wesprzeć Barrosa, by mógł się umyć, i z którym medykiem mogłaby porozmawiać, by dowiedzieć się, co dalej – jak długo będzie musiał tu zostać i kiedy będzie mogła zabrać go do domu. Do domu, gdzie, jej zdaniem, zdrowiałby szybciej. Gdzie mógłby się faktycznie wyspać, rzeczywiście odpocząć.
    Planowała, bo to ją uspokajało. Bo pomagało zająć czymś myśli, zamiast czepiać się kurczowo własnej potrzeby, by skulić się u boku Esa i szlochać, słonymi strumieniami wylewając z siebie cały lęk, ból i złość.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    To jeszcze nie był moment, w którym Barros mógł przyjąć czy w ogóle rozważać wiarę w tę wersję prawdy, jaką z uporem głosiła Blanca – że jego winą nie było nic, co wydarzyło się w kurhanie. Że za inną krew niż własną, którą pozwolił wydrzeć krokutom, nie musiał płacić. Mógł tylko próbować zbyć kobietę, zmieniając temat i chociaż rozwiązanie to nie należało do najbardziej eleganckich, właśnie nim się posłużył. Nie miał tyle mentalnych sił, by ścierać się z nią w słownej przepychance. Jeszcze nie teraz.
    Słysząc zbliżający się głos pielęgniarki, utrzymywany tylko odrobinę poniżej krzyku, rzucił Blance pytające spojrzenie, gdy padło coś na temat brata i narzeczonej. Trochę się poobijał, ale czy dostał w głowę aż tak mocno, by nie pamiętać, że się zaręczyli? Cichy śmiech Blanki potwierdził, że był to tylko fortel – zapewne jedyny sposób, by bez większych wyjaśnień odwiedzić go poza wyznaczonymi godzinami. Był to bardzo głupi powód, ale Es poczuł, jak coś się w nim mięknie.
    Lekceważenie Yamileth, która wprosiła się w ich przestrzeń, nie było zaskakujące – już rozumiał, jak bardzo Blanca była dla niej ważna i że zajmowała jedno z czołowych miejsc na jej liście priorytetów. W momentach, w których to emocje i lęki brały górę, priorytety te wychodziły z każdego, czy tego chciał czy nie. Nie zamierzał wdawać się z Serrano w żadną pyskówkę czy konkurs na stroszenie piórek i udowadnianie, kto miał większą siłę przebicia we wpłynięciu na decyzję Vargas odnośnie tego, co zrobi. Zgasił jakikolwiek konflikt w zalążku, prosząc ją, by wróciła do domu, odpoczęła i wróciła jutro – nie wiedział, jakim cudem przyszedł mu nagle do głowy pomysł, by przedstawić jej konkretne zadanie w formie prośby, ale spłynęła mu ona z języka tak gładko, że nie kwestionował wyborów swojego zmęczonego i częściowo odurzonego medykamentami mózgu.
    I tak jak wcześniej nie mógł się doczekać na czyjeś odwiedziny, tak teraz zaczynał mieć dość tego nagłego zagęszczenia ludzi wokół swojego łóżka.
    Z lekkim zaskoczeniem podążył wzrokiem za Blanką, gdy ta przesiadała się z krzesła, by zająć miejsce obok i ostrożnie go objęła. Nawet nie próbował powstrzymywać westchnienia ulgi czy dłoni, która uniosła się odruchowo, układając w dole jej pleców. Skóra na karku paliła go od tych wszystkich spojrzeń, płonąc żywym ogniem, kiedy ich usta spotkały się w pocałunku.
    Milczący dotąd Lucas wymamrotał coś, co brzmiało podejrzanie jak ludzie, co za przedstawienie, wstając z okupowanego krzesła i podchodząc do Yamileth. Zaczęli rozmawiać o czymś cicho, ale Es zupełnie nie dbał na jaki temat, kiedy Blanca nie przestawała rozmiękczać jego gburowatego serca zapewnieniami, które może i nie miały wielkiego przełożenia na rzeczywistość, ale były dokładnie tym, co potrzebował usłyszeć.
    Przyjdę jutro i zrobimy wtedy z ciebie człowieka, co?
    Parsknął krótko, rozciągając usta w uśmiechu, który nie wymagał wcale tak wiele siły.
    - Chętnie. Ta wersja mnie już mi się znudziła.
    Gdzieś w trakcie ich krótkiej rozmowy, Lucas odzyskał część swojej zwyczajowej werwy, przerywając czarowanie zarówno pielęgniarki, jak i niespecjalnie zainteresowanej tym Yamileth, zerkając przez ramię na Esa. Starszy Barros wytrzymał jego wzrok tylko przez chwilę, ostatni raz zwracając uwagę ku Blance, zanim wyszła.
    Nie czekał z utęsknieniem na kolejne kilka lub kilkanaście godzin, które miał spędzić w towarzystwie brata.

    [Es i Blanca z tematu]


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.