:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä
4 posters
Prorok
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Sob 26 Mar - 15:26
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
16.12.2000
Ulice, przecinające część miasta nazwaną na cześć Ymira Starszego, nie miały nigdy renomy podobnej innym dzielnicom. Zmęczone ściany kamienic nie doświadczały niezbędnych w ich przypadku remontów, a okoliczni mieszkańcy, często równie zmęczeni i podejrzliwi, łypali na twarz każdego, kogo nie znali z widzenia. Uboższy status był bez wątpienia nietrudny do pochwycenia wzrokiem, a notowane przestępstwa i bliskość Przesmyku Lokiego nie ubarwiały powyższego stanu rzeczy, trwale zagnieżdżonego w myślach obywateli Midgardu. W przeciągu ostatnich lat podjęto jednak szeregi działań społecznych i inwestycji, mających z biegiem czasu odmienić utarte przekonania. Nowy, imponujący gmach Stortingu był w tej gromadzie decyzją największej skali, budzącą niekiedy kontrowersje w części mniej skorych do zmian galdrów. Dołączyły do niego sklepy i często warte do odwiedzenia lokale; nawet, jeśli większość dzielnicy nie pozostała odnowiona, dało się dostrzec efekt wdrażanych prób. Mimo bezsprzecznych, pozytywnych akcentów, Dahlia Tordenskiold nie mogła dzisiaj powiedzieć, że cieszy się wielkim szczęściem. W chwili, kiedy szła jedną z ulic, zza bocznej alejki wysunął się zmierzający w jej kierunku mężczyzna. Wpatrzony w nią, zaczął bełkotliwie zapewniać, że będą wkrótce małżeństwem i wspólnie uciekną z Midgardu do jego rodzinnych stron. Nieznajomy, wynaturzony w swoim zachowaniu oraz również niepokojący, okazał się trudnym do odstraszenia adoratorem. Zdarzenie mogła odnaleźć wzrokiem Sohvi, wychodząca naprzeciw rozgrywającym się aktualnie ekscesom. Wspólnie kobiety były w stanie skłonić absztyfikanta do odwrotu, o ile tylko zdecydują się właśnie połączyć siły. Niestety, póki co nie mogły sprawdzić swojego rzeczywistego przeciwnika: gałązkach jemioł, zawieszonych na pobliskich budynkach, emanujących silnym czarem.
INFORMACJE
Prorok nie kontynuuje rozgrywki. Zamieszczone poniżej kości mogą zostać wykorzystane w dowolnie wybranej kolejce, zgodnie z danymi ustaleniami graczy. Ze względu na wydarzenie prosimy o traktowanie rozgrywki jako jednej z priorytetowych.
3, 4 – magia jemioły dosięga wyłącznie jednej z was (do dowolnego ustalenia przez graczy). Wybrana osoba nie jest w stanie się kontrolować, przestaje rozsądnie patrzeć na sytuację. Efekt może minąć w dowolnym, uzgodnionym przez was momencie.
5, 6 – czar krążący wokół jemioły dosięga was jednakowo. Nie jesteście jednak w stanie się w żaden sposób kontrolować, przestajecie rozsądnie patrzeć na sytuację, na którą nie macie wpływu. Efekt może minąć w dowolnym, uzgodnionym przez was momencie.
Kość k6 (nieobowiązkowa)
1, 2 – wpływ magii niespodziewanie zaczyna się wkradać do waszych myśli. Odczuwacie dziwne zauroczenie sobą nawzajem, jednak jesteście w stanie, w mniejszym lub większym stopniu, jeszcze się kontrolować, a także dostrzec nietypowość swojego stanu.3, 4 – magia jemioły dosięga wyłącznie jednej z was (do dowolnego ustalenia przez graczy). Wybrana osoba nie jest w stanie się kontrolować, przestaje rozsądnie patrzeć na sytuację. Efekt może minąć w dowolnym, uzgodnionym przez was momencie.
5, 6 – czar krążący wokół jemioły dosięga was jednakowo. Nie jesteście jednak w stanie się w żaden sposób kontrolować, przestajecie rozsądnie patrzeć na sytuację, na którą nie macie wpływu. Efekt może minąć w dowolnym, uzgodnionym przez was momencie.
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Pon 28 Mar - 21:18
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Zabłądziła.
Próbując odnaleźć drogę do ulicy, przy której wzniesiono okazały gmach Stortingu i odnowiono inne budynki, gdzie otworzono liczne sklepy i lokale, oferujące także bardziej luksusowe dobra, Dahlia Tordenskiold zgubiła się jeszcze bardziej i zupełnie straciła orientację w terenie. Sądziła, że zdążyła już poznać Midgard na tyle dobrze, że do czegoś podobnego nie dojdzie i nie doszłoby, gdyby nie dała się namówić Marion Tveten. Żonie jednego z wysoko postawionych pracowników Stortingu, któremu wyjątkowo zależało na odczarowaniu wizerunku dzielnicy Ymira Starszego, owianej złej sławą przez bliskość Przesmyku Lokiego. Dahlia opierała się wyjątkowo długo. Wynajdywała wymówki, kręciła nosem, marudziła, wysuwała propozycje wizyt w innych, zdecydowanie bezpieczniejszych miejscach. Uważała, że jej obecność w takim miejscu jest nieodpowiednia i może jedynie niekorzystnie wpłynąć na reputację, nie miała potrzeby odwiedzać tutejszych sklepów, przede wszystkim jednak - nie czuła się tutaj bezpiecznie, Halvard także przestrzegał ją przed wizytami tutaj. Żadna z ulic tej dzielnicy nie była odpowiednim miejscem na spacer dla kobiety takiej jak ona. Lista wymówek zdążyła się skończyć, Marion zaś zwabić tu przyjaciółkę niemalże podstępem. Pani Tordenskiold przeklinała chwilę, kiedy się zgodziła i od momentu rozdzielenia się ("tylko na chwilę, zaraz do ciebie wrócę!") miała złe przeczucia. Korzystając z tego, że już tu jest postanowiła znaleźć jeden z sklepów marki, która całkiem niedawno przypadła jej do gustu, krążąc jednak labiryntami uliczek straciła orientację. Próbując powrócić zabłądziła jeszcze bardziej.
- Na Odyna - westchnęła cicho pod nosem, z pomiędzy karminowych warg zaś wydobył się obłok pary. Maszerowała przed siebie uparcie, łapiąc ostatnie promienie rzekomego słońca, wyczarowanego przez władze Midgardu, by noc polarna nie doskwierała jego mieszkańcom zbyt mocno; obleczona w elegancki, dobrze skrojony płaszcz z futrzanym kołnierzem, stukając obcasami horrendalnie drogich butów ze skóry przyciągała wzrok innych przechodniów, łypiących na nią podejrzliwie.
Gdyby skończyło się wyłącznie na tym, na spojrzeniach podejrzliwych, bądź podszytych chęcią bezprawnego odebrania perłowych kolczyków i torebki, uznałaby, że to wręcz szczęście. Ono jednak dziś - wyjątkowo - nie zamierzało Dahlii dopisywać. Przemierzała kolejną z ulic, obcą z nazwy i w jej oczach prezentującą się gorzej niż źle, kiedy z bocznej alejki wychynęła męska postać. Zaczął zmierzać ku niej, wpatrzony jak sroka w kość, przyśpieszyła więc kroku; udawała, że nie słyszy pierwszych zaczepek, że go nie zauważała, kiedy zrównał się z nią na chodniku i wciąż do niej mówił. Dahlia patrzyła przed siebie, pozornie głucha na pytania o jej imię, wątpliwe komplementy wychwalające urodę, coraz śmielsze słowa. Nie zerknęła w bok nawet raz, nawet kątem oka, z obawy, że jedynie zachęci nieznajomego do trwania w swoich zalotach, coraz bardziej absurdalnych i niebezpiecznych.
- Złociutka, nie bądź taka lodowata, pierścionek będzie, mam go w domu. Wróć ze mną. Będzie nam razem dobrze, wspaniale, zobaczysz - mówił mężczyzna, szybko i nieskładnie, napawając Dahlię wrażeniem, że nie są to zdania złożone przez umysł trzeźwy, wolny od wpływu otumaniających substancji. Czuła niechęć i obrzydzenie, dotąd była jednak pewna, że obojętność zniechęci nieznajomego, lecz okazało się to błędem. W pewnej chwili stanął przed nią, zagradzając drogę i prezentując się w całej krasie - wysoki, chudy, o lisiej twarzy i niezbyt przytomnym spojrzeniu. Wyciągnął ku niej długie ręce i Dahlia cofnęła się o kilka kroków, wyraźnie niechętna, obrzydzona i strwożona. Zaczynała czuć lęk, była tu zupełnie sama, nie wiedziała gdzie jest i w którą stronę miałaby uciekać. Pożałowała, że posłuchała Marion jeszcze bardziej.
- Proszę mnie nie dotykać - wyrzekła lodowatym, stanowczym tonem, starając się zachować kamienny wyraz twarzy i nie dać nieznajomemu zauważyć, że się boi. - Niech pan odejdzie, bo zacznę krzyczeć - zagroziła z niezachwianą pewnością.
Potrafiła przynajmniej doskonale udawać tę pewność, bo w głębi ducha szczerze wątpiła, by ktokolwiek tutaj zdecydował się takiej pomocy jej udzielić. Zwłaszcza, gdy groźba nie przyniosła żadnego efektu, a natręt uczynił krok w stronę Dahlii.
Próbując odnaleźć drogę do ulicy, przy której wzniesiono okazały gmach Stortingu i odnowiono inne budynki, gdzie otworzono liczne sklepy i lokale, oferujące także bardziej luksusowe dobra, Dahlia Tordenskiold zgubiła się jeszcze bardziej i zupełnie straciła orientację w terenie. Sądziła, że zdążyła już poznać Midgard na tyle dobrze, że do czegoś podobnego nie dojdzie i nie doszłoby, gdyby nie dała się namówić Marion Tveten. Żonie jednego z wysoko postawionych pracowników Stortingu, któremu wyjątkowo zależało na odczarowaniu wizerunku dzielnicy Ymira Starszego, owianej złej sławą przez bliskość Przesmyku Lokiego. Dahlia opierała się wyjątkowo długo. Wynajdywała wymówki, kręciła nosem, marudziła, wysuwała propozycje wizyt w innych, zdecydowanie bezpieczniejszych miejscach. Uważała, że jej obecność w takim miejscu jest nieodpowiednia i może jedynie niekorzystnie wpłynąć na reputację, nie miała potrzeby odwiedzać tutejszych sklepów, przede wszystkim jednak - nie czuła się tutaj bezpiecznie, Halvard także przestrzegał ją przed wizytami tutaj. Żadna z ulic tej dzielnicy nie była odpowiednim miejscem na spacer dla kobiety takiej jak ona. Lista wymówek zdążyła się skończyć, Marion zaś zwabić tu przyjaciółkę niemalże podstępem. Pani Tordenskiold przeklinała chwilę, kiedy się zgodziła i od momentu rozdzielenia się ("tylko na chwilę, zaraz do ciebie wrócę!") miała złe przeczucia. Korzystając z tego, że już tu jest postanowiła znaleźć jeden z sklepów marki, która całkiem niedawno przypadła jej do gustu, krążąc jednak labiryntami uliczek straciła orientację. Próbując powrócić zabłądziła jeszcze bardziej.
- Na Odyna - westchnęła cicho pod nosem, z pomiędzy karminowych warg zaś wydobył się obłok pary. Maszerowała przed siebie uparcie, łapiąc ostatnie promienie rzekomego słońca, wyczarowanego przez władze Midgardu, by noc polarna nie doskwierała jego mieszkańcom zbyt mocno; obleczona w elegancki, dobrze skrojony płaszcz z futrzanym kołnierzem, stukając obcasami horrendalnie drogich butów ze skóry przyciągała wzrok innych przechodniów, łypiących na nią podejrzliwie.
Gdyby skończyło się wyłącznie na tym, na spojrzeniach podejrzliwych, bądź podszytych chęcią bezprawnego odebrania perłowych kolczyków i torebki, uznałaby, że to wręcz szczęście. Ono jednak dziś - wyjątkowo - nie zamierzało Dahlii dopisywać. Przemierzała kolejną z ulic, obcą z nazwy i w jej oczach prezentującą się gorzej niż źle, kiedy z bocznej alejki wychynęła męska postać. Zaczął zmierzać ku niej, wpatrzony jak sroka w kość, przyśpieszyła więc kroku; udawała, że nie słyszy pierwszych zaczepek, że go nie zauważała, kiedy zrównał się z nią na chodniku i wciąż do niej mówił. Dahlia patrzyła przed siebie, pozornie głucha na pytania o jej imię, wątpliwe komplementy wychwalające urodę, coraz śmielsze słowa. Nie zerknęła w bok nawet raz, nawet kątem oka, z obawy, że jedynie zachęci nieznajomego do trwania w swoich zalotach, coraz bardziej absurdalnych i niebezpiecznych.
- Złociutka, nie bądź taka lodowata, pierścionek będzie, mam go w domu. Wróć ze mną. Będzie nam razem dobrze, wspaniale, zobaczysz - mówił mężczyzna, szybko i nieskładnie, napawając Dahlię wrażeniem, że nie są to zdania złożone przez umysł trzeźwy, wolny od wpływu otumaniających substancji. Czuła niechęć i obrzydzenie, dotąd była jednak pewna, że obojętność zniechęci nieznajomego, lecz okazało się to błędem. W pewnej chwili stanął przed nią, zagradzając drogę i prezentując się w całej krasie - wysoki, chudy, o lisiej twarzy i niezbyt przytomnym spojrzeniu. Wyciągnął ku niej długie ręce i Dahlia cofnęła się o kilka kroków, wyraźnie niechętna, obrzydzona i strwożona. Zaczynała czuć lęk, była tu zupełnie sama, nie wiedziała gdzie jest i w którą stronę miałaby uciekać. Pożałowała, że posłuchała Marion jeszcze bardziej.
- Proszę mnie nie dotykać - wyrzekła lodowatym, stanowczym tonem, starając się zachować kamienny wyraz twarzy i nie dać nieznajomemu zauważyć, że się boi. - Niech pan odejdzie, bo zacznę krzyczeć - zagroziła z niezachwianą pewnością.
Potrafiła przynajmniej doskonale udawać tę pewność, bo w głębi ducha szczerze wątpiła, by ktokolwiek tutaj zdecydował się takiej pomocy jej udzielić. Zwłaszcza, gdy groźba nie przyniosła żadnego efektu, a natręt uczynił krok w stronę Dahlii.
FAMILY, DUTY, HONOR
Sohvi Vänskä
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Czw 31 Mar - 21:36
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Po przeniesieniu siedziby Stortingu w mniej przyjemne okolice, nie miała – niestety – innej możliwości, jak oswoić się z niepokojem wspinającym się mimowolnym dreszczem na kark, ilekroć musiała przemierzyć tutejsze ulice – zazwyczaj prostą, najbezpieczniejszą trasę do pracy i z powrotem, bez błądzenia po wciąż wątpliwie przyjaznym krajobrazie Ymira, choć należało przyznać, że mnożące się witryny ekstrawaganckich sklepów i przytulnych kawiarenek przełamywały złowrogą aurę, napływającą z odnóży ciemniejszych uliczek łączących przyzwoitszą część dzielnicy z Przesmykiem, pasożytniczą naroślą na tkance miejskich arterii, zatruwającą Midgard swoim parszywym oddechem postępującej, doszczętnej degrengolady. Choć spojrzenia szemranych, wyraźnie nie pędzących szczególnie pomyślnego życia typów, mieszających się z coraz odważniejszym frontem przedstawicieli lepszej klasy, śledziły ją nierzadko z chciwym błyskiem w podejrzanie głębokich źrenicach, kategorycznie odmawiała przy tym rezygnowania ze swoich bogatych obyczajów w imię ostrożności – z niezmienną dumną nonszalancją nosiła się drogo, być może nawet w przypływie krnąbrnej pyszności tym bardziej ostentacyjnie, unosząc brodę w naturalnie lekceważącej manierze, nurzając się w Ymirze jak ostry, łyskający haczyk zagłębiający się ochoczo w trzewia nęconego zagrożenia. Czerpała z tego, istotnie, jakąś cichą, niewłaściwą przyjemność – ze świadomości, że przewyższa wielu z tych ludzi statusem i stanem majątkowym, że prezentowana przezeń klasa drażniła ich zawistną zazdrość. Dziś nie było inaczej, choć dziś, wyjątkowo, zbaczała ze znajomej sobie trasy, w przypływie śmiałości – podżeganej złością, z jaką opuściła niedługo wcześniej zgęstniałą atmosferę domu wraz z rozdrażnionym mężem – postanawiając wreszcie zapoznać się z oferowanym asortymentem nowych sklepów o zachęcających, luksusowo brzmiących szyldach; czarny, rosły pies, trzymany na przykróconej, luźno zwisającej smyczy podążał przy jej lewym udzie jak cień o kosmatym, szorstkowłosym pysku, blefiarski gwarant złudnego bezpieczeństwa.
Klucząc siecią ulic bez konkretnego celu, padła ofiarą przemyślności czuwających nad losem Norn – we właściwej uliczce, o właściwym czasie, we właściwym nastroju. Nierozsądnie bojowym, tym tylko gorszym, kiedy nie potrafiła stanąć naprzeciw problemom osobistym; wiedziała, że Nikolai zręczni obróciłby jej zacietrzewienie przeciw niej, rozdrabniając je na części pierwsze swoim denerwująco doskonale opanowanym głosem wyrachowanego psychologa, choć tyle razy prosiła go, by nie stosował wobec niej swoich zawodowych sztuczek – nie była to jedyna z rzeczy, w których nie potrafił jej posłuchać. Ostatecznie wolała więc kłócić się z kimś innym o sprawy, które nie dotyczyły jej w najmniejszym stopniu, przedzierzgnąć niepowodzenie prywatnego życia w brzytwę czupurnej złości przykładanej do pierwszego gardła, jakie nawinęłoby się jej pod spojrzenie. Jak ten mężczyzna, wyraźnie daleki od trzeźwości, nagabujący typowo donośnym, nieskładnym sposobem dobrze ubraną kobietę w wąskiej uliczce, którą w innym wypadku wyminęłaby zapewne przezornie, uznając ją za przeklęty rozłóg Lokiego, struty piołunem niewyrugowanej jeszcze nędzy. Ścisnęła mocniej rączkę czarnego parasola, drugą dłonią skracając smycz Otso, skręcając w zaciemniony przestrzał między obdrapanymi budynkami pod wpływem gniewnego, irracjonalnego impulsu, widząc jak kobieta zmuszona jest cofnąć się przed nadgorliwą śmiałością wysokiego natręta.
– Rakel, kochana – zaszczebiotała ostentacyjnie podniesionym głosem, chcąc wytrącić mężczyznę z animuszu swoim wylewnie serdecznym wtargnięciem. – Nasi nieszczęśni mężowie wloką się dziś jak dwa uparte woły, przysięgam, że następnym razem sprawię im należyte poskramiacze do tych byczych nosów, ale dziś musimy chyba jeszcze wspaniałomyślnie na nich poczekać – mówiła, przechwyciwszy błękitne spojrzenie odwracającej się kobiety z przymuszonym, życzliwym uśmiechem, zdając sobie natychmiast sprawę, że nie miała w żadnym wypadku do czynienia z przypadkową, zmyśloną Rakel. Woalując swoje zaskoczenie surowym opanowaniem, zbliżyła się do niej pewnym krokiem, w poufałym, asekuracyjnym geście przystając blisko, nim nie skierowała wyraźnie ochładzającego się oblicza ku stojącemu naprzeciw nim mężczyźnie. Jego wzrok zdawał się dryfować zaledwie po tafli przytomności, chwiejny i rozbiegany, sięgający chętnie ku odsłoniętym skrawkom jasnej szyi Dahli. Wyraźnie chwiejny był też pion jego postawnej sylwetki, bo przechylił się niespodziewanie naprzód, jakby ciągnięty powrozem za szyję, postępując niepewny krok, by złapać równowagę.
– Proszę uważać – zareagowała natychmiast, przytrzymując psa mocno przy swojej nodze, wiedząc doskonale, że inaczej schowałby się na nią, przepłoszony nagłym ruchem, kiedy powinien sprawiać przynajmniej wrażenie groźnego. – Nie lubi mężczyzn – oznajmiła, dosadnie artykułując słowa, nie kryjąc gniewnego zacięcia usztywniającego silniej naturalną szorstkość jej głosu. Natręt, postawiony wobec jej słów, spuścił wzrok na psa, jakby teraz dopiero go zauważając.
– Mnie na pewno polubi – odpowiedział mętnie, nachylając się nad Otso chwiejnie, kładąc brzydkie, brudne ręce na uginanych lekko kolanach, by się nie przewrócić – jak wszystkie suczki, kudłate czy... – jego szemrzący, bełkotliwy głos urwał się nagle, kiedy koniec parasola przywarł z bolesnym, choć powściągliwym jeszcze, impetem do jego nachylającej się coraz bardziej piersi, wysoko, tuż pod miejscem, gdzie rozchylony kołnierz odsłaniał czerwoną nasadę szyi. Czuła, że ten mimowolnie wspiera na nim nieznacznie swój niestabilny ciężar; wystarczyłoby go ledwie pchnąć, we właściwym kierunku.
– Powiedziałam – odezwała się znów, nie kryjąc swojego zdegustowanego poirytowania – że nie lubi mężczyzn.
Klucząc siecią ulic bez konkretnego celu, padła ofiarą przemyślności czuwających nad losem Norn – we właściwej uliczce, o właściwym czasie, we właściwym nastroju. Nierozsądnie bojowym, tym tylko gorszym, kiedy nie potrafiła stanąć naprzeciw problemom osobistym; wiedziała, że Nikolai zręczni obróciłby jej zacietrzewienie przeciw niej, rozdrabniając je na części pierwsze swoim denerwująco doskonale opanowanym głosem wyrachowanego psychologa, choć tyle razy prosiła go, by nie stosował wobec niej swoich zawodowych sztuczek – nie była to jedyna z rzeczy, w których nie potrafił jej posłuchać. Ostatecznie wolała więc kłócić się z kimś innym o sprawy, które nie dotyczyły jej w najmniejszym stopniu, przedzierzgnąć niepowodzenie prywatnego życia w brzytwę czupurnej złości przykładanej do pierwszego gardła, jakie nawinęłoby się jej pod spojrzenie. Jak ten mężczyzna, wyraźnie daleki od trzeźwości, nagabujący typowo donośnym, nieskładnym sposobem dobrze ubraną kobietę w wąskiej uliczce, którą w innym wypadku wyminęłaby zapewne przezornie, uznając ją za przeklęty rozłóg Lokiego, struty piołunem niewyrugowanej jeszcze nędzy. Ścisnęła mocniej rączkę czarnego parasola, drugą dłonią skracając smycz Otso, skręcając w zaciemniony przestrzał między obdrapanymi budynkami pod wpływem gniewnego, irracjonalnego impulsu, widząc jak kobieta zmuszona jest cofnąć się przed nadgorliwą śmiałością wysokiego natręta.
– Rakel, kochana – zaszczebiotała ostentacyjnie podniesionym głosem, chcąc wytrącić mężczyznę z animuszu swoim wylewnie serdecznym wtargnięciem. – Nasi nieszczęśni mężowie wloką się dziś jak dwa uparte woły, przysięgam, że następnym razem sprawię im należyte poskramiacze do tych byczych nosów, ale dziś musimy chyba jeszcze wspaniałomyślnie na nich poczekać – mówiła, przechwyciwszy błękitne spojrzenie odwracającej się kobiety z przymuszonym, życzliwym uśmiechem, zdając sobie natychmiast sprawę, że nie miała w żadnym wypadku do czynienia z przypadkową, zmyśloną Rakel. Woalując swoje zaskoczenie surowym opanowaniem, zbliżyła się do niej pewnym krokiem, w poufałym, asekuracyjnym geście przystając blisko, nim nie skierowała wyraźnie ochładzającego się oblicza ku stojącemu naprzeciw nim mężczyźnie. Jego wzrok zdawał się dryfować zaledwie po tafli przytomności, chwiejny i rozbiegany, sięgający chętnie ku odsłoniętym skrawkom jasnej szyi Dahli. Wyraźnie chwiejny był też pion jego postawnej sylwetki, bo przechylił się niespodziewanie naprzód, jakby ciągnięty powrozem za szyję, postępując niepewny krok, by złapać równowagę.
– Proszę uważać – zareagowała natychmiast, przytrzymując psa mocno przy swojej nodze, wiedząc doskonale, że inaczej schowałby się na nią, przepłoszony nagłym ruchem, kiedy powinien sprawiać przynajmniej wrażenie groźnego. – Nie lubi mężczyzn – oznajmiła, dosadnie artykułując słowa, nie kryjąc gniewnego zacięcia usztywniającego silniej naturalną szorstkość jej głosu. Natręt, postawiony wobec jej słów, spuścił wzrok na psa, jakby teraz dopiero go zauważając.
– Mnie na pewno polubi – odpowiedział mętnie, nachylając się nad Otso chwiejnie, kładąc brzydkie, brudne ręce na uginanych lekko kolanach, by się nie przewrócić – jak wszystkie suczki, kudłate czy... – jego szemrzący, bełkotliwy głos urwał się nagle, kiedy koniec parasola przywarł z bolesnym, choć powściągliwym jeszcze, impetem do jego nachylającej się coraz bardziej piersi, wysoko, tuż pod miejscem, gdzie rozchylony kołnierz odsłaniał czerwoną nasadę szyi. Czuła, że ten mimowolnie wspiera na nim nieznacznie swój niestabilny ciężar; wystarczyłoby go ledwie pchnąć, we właściwym kierunku.
– Powiedziałam – odezwała się znów, nie kryjąc swojego zdegustowanego poirytowania – że nie lubi mężczyzn.
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Czw 31 Mar - 23:28
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Na dźwięk kolejnego, obcego głosu gdzieś obok, zdecydowanie zbyt blisko, Dahlia poruszyła się niespokojnie i zerknęła w kierunku jego źródła odruchowo, zawieszając spojrzenie na pięknej, obcej twarzy o egzotycznych rysach. W pierwszej chwili pomyślała, że to nieszczęsna pomyłka, nieznajoma ujrzała w niej przypadkowo wspomnianą Rakel; nie pozwoliła jednak zdziwieniu namalować się na twarzy choćby przez jedno uderzenie serca, uznawszy, że to jej szansa na wydostanie się z potrzasku. Rzeczywistość okazała się dla niej łaskawsza, stawiając na tej ponurej, nieciekawej ulicy kogoś, kto zdecydował się wyciągnąć ku niej pomocną dłoń. Chwyciła ją chętnie, rozciągnęła pełne usta w promiennym uśmiechu, jakby to na tę kobietę właśnie czekała, prędko orientując się w sprytnym fortelu. Nie doszło do pomyłki. Nieznajoma miała dość czasu, aby się wycofać, kiedy odwróciła ku niej twarz, zamiast tego stanęła blisko wraz ze swoim psem; ich towarzystwo napełniło Dahlię jakąś pewnością, że nie jest sama.
- Nie dziwi mnie to wcale. Słowo jednak daję, że chyba słyszałam Svenna, lada chwila powinni tu być - podjęła chętnie, dołączając do tej sceny niczym rasowa aktorka, bez zająknięcia i zawahania. Całe życie nosiła podobne maski, ta chwila nie różniła się wiele od innych. Wyprostowała się przy tym dumnie, uniosła brodę wyżej, by sprawiać wrażenie równie pewnej i nieprzejętej, co nieznajoma obok. Nie miała pojęcia o prawdziwej naturze jej psiego towarzysza, łudziła się, że w razie zrobi to, co do niego należy - zaatakuje w obronie, nie pozwoli dotknąć swej właścicielki. Instynktownie przysunęła się bliżej kobiety, instynktownie biorąc głębszy oddech, pozwalając wrażliwemu zmysłowi węchu wyczuć nuty jej perfum. Naprawdę miała nadzieję, że pies nie lubi mężczyzn, zwłaszcza pijanych i wulgarnych - takich jak on. Dahlia poczuła doń jeszcze większe obrzydzenie i najchętniej cofnęłaby się o kolejne kilka kroków; powstrzymywała ją jednak obawa, że dostrzeże tę niepewność i wykorzysta to. Może i był pijany, lecz kto mógł wiedzieć co naprawdę potrafił? W tej dzielnicy kręciło się całe mnóstwo podejrzanych galdrów. Szeptano, że także i ślepców.
- Podobnie jak i nasi mężowie nie lubią obcych mężczyzn w naszym towarzystwie. Nie będą zadowoleni, jeśli nadal będzie się pan narzucał - wyrzekła, jej głos zaś znów stał się lodowaty i stanowczy. - Co więcej jestem więcej niż pewna, że takie zachowanie, naruszanie nietykalności osobistej i nękanie, jest uwzględnione w kodeksie karnym. Mój drogi mąż, doktor prawa, mógłby znacznie więcej o tym powiedzieć, a nawet zrobić. Obawiam się, że zgłoszenie tego odpowiednim organom byłoby tylko kwestią czasu. Tak jak naruszenie spokoju mojej drogiej przyjaciółki i jej towarzysza, więc lepiej dla pana, żeby cofnął pan ręce, jeśli nie chce się pan zmierzyć z pozwem - mówiła dalej, nieprzerwanie, ogniskując spojrzenie na twarzy mężczyzny i jedynie na chwilę zerkając w stronę nieznajomej, jakby oczekiwała potwierdzenia własnych słów. Nie musiała nawet sięgać po kłamstwo, wszystko to, co powiedziała było przecież prawdą; Halvard w istocie miał tytuł doktorski i IV stopień wtajemniczenia, studiował prawo. Pominęła jedynie fakt, że nie zajmował się prawem karnym, a handlowym, urząd dyrektora piastował zaś w rodzinnym przedsiębiorstwie, a nie Kolegium Sprawiedliwości; nigdy nie przeszkadzało to jednak jego żonie w sięganiu po argument pozwu w ramach groźby. Była też więcej niż pewna, że gdyby tu był, to chwiejący się przed nimi pijaczyna po stokroć wolałby się zmierzyć z konsekwencjami prawnymi, niż argumentem siły Tordenskiolda.
- C-co... - wydukał mężczyzna, patrząc głupio to na Sohvi, to na Dahlię. Nie poruszył się jeszcze przez kilka chwil, nie zwracał uwagi na wbity w pierś koniec parasola, nie pozwalający mu ruszyć przed siebie. Zdawał się analizować prawdziwość ich słów, chociaż to może zbyt wiele powiedziane - jego przekrwione oczy raczej nie sprawiały wrażenia skalanych misją.
- Chodźmy, moja droga, pan chyba musi sobie co nieco przemyśleć - postanowiła Dahlia, zuchwałym gestem wsuwając dłoń pod ramię nieznajomej, zachęcając aby spróbowała oddalić się wraz z nią. Nie musiała oglądać się za siebie, by wiedzieć, że ich fortel przyniósł oczekiwany skutek. Mężczyzna zaklął tak brzydko, że więdły od tego uszy pani Tordenskiold, nieprzywykłej do słownictwa rodem z rynsztoku; jego głos słabł jednak z każdym krokiem, nie zdecydował się ruszyć ich śladem.
- Bardzo pani dziękuję, naprawdę - odezwała się cicho Dahlia, odsuwając dłoń i spoglądając ku twarzy Sohvi, gdy upewniła się, że pijaczyna już za nimi nie podąża. Naprawdę czuła się wdzięczna. - Norny raczą wiedzieć co by zrobił, gdyby nie pani - westchnęła cicho, czując zimny dreszcz przez czarny scenariusz najbliższych kilku minut, który zdążyła już utkać wyobraźnia. Skłamałaby mówiąc, że nie poczuła lęku jak rzadko kiedy. W innych częściach miasta najpewniej od razu zaczęłaby krzyczeć, wzywać pomocy, pewna, że porządni galdrowie ruszą na ratunek; tutaj nie miała takiej pewności. Widok tak eleganckiej, wyraźnie zamożnej i pewnej siebie kobiety dał Dahlii jednak nadzieję na wykaraskanie się z opałów; w kimś z niższych warstw społecznych nie pokładałaby podobnej nadziei, to pewne. - Jak mogłabym się pani odwdzięczyć? Może przyjęłaby pani zaproszenie na herbatę, chociaż... przyznam szczerze, że nie mam pojęcia gdzie jest najbliższa kawiarnia. W ogóle nie wiem... gdzie jesteśmy - dodała niepewnym głosem, z nadzieją, że nieznajoma nie opuści jej nagle i bez słowa, że wskaże jej chociaż kierunek drogi powrotnej. Nienaturalnie jasne tęczówki zawisły pytająco na twarzy nieznajomej i w chwili, kiedy Dahlia poczuła zapach jemioły, uderzyła ją myśl jak jest piękna, wyjątkowa. Rzadko miała okazję spotkać kogoś ze wschodu, a w jej głosie próżno było nasłuchiwać obcego akcentu. - Byłaby pani tak mila i wskazała mi drogę? - spytała nagle, nie chcąc dać jej szansy, żeby odeszła.
- Nie dziwi mnie to wcale. Słowo jednak daję, że chyba słyszałam Svenna, lada chwila powinni tu być - podjęła chętnie, dołączając do tej sceny niczym rasowa aktorka, bez zająknięcia i zawahania. Całe życie nosiła podobne maski, ta chwila nie różniła się wiele od innych. Wyprostowała się przy tym dumnie, uniosła brodę wyżej, by sprawiać wrażenie równie pewnej i nieprzejętej, co nieznajoma obok. Nie miała pojęcia o prawdziwej naturze jej psiego towarzysza, łudziła się, że w razie zrobi to, co do niego należy - zaatakuje w obronie, nie pozwoli dotknąć swej właścicielki. Instynktownie przysunęła się bliżej kobiety, instynktownie biorąc głębszy oddech, pozwalając wrażliwemu zmysłowi węchu wyczuć nuty jej perfum. Naprawdę miała nadzieję, że pies nie lubi mężczyzn, zwłaszcza pijanych i wulgarnych - takich jak on. Dahlia poczuła doń jeszcze większe obrzydzenie i najchętniej cofnęłaby się o kolejne kilka kroków; powstrzymywała ją jednak obawa, że dostrzeże tę niepewność i wykorzysta to. Może i był pijany, lecz kto mógł wiedzieć co naprawdę potrafił? W tej dzielnicy kręciło się całe mnóstwo podejrzanych galdrów. Szeptano, że także i ślepców.
- Podobnie jak i nasi mężowie nie lubią obcych mężczyzn w naszym towarzystwie. Nie będą zadowoleni, jeśli nadal będzie się pan narzucał - wyrzekła, jej głos zaś znów stał się lodowaty i stanowczy. - Co więcej jestem więcej niż pewna, że takie zachowanie, naruszanie nietykalności osobistej i nękanie, jest uwzględnione w kodeksie karnym. Mój drogi mąż, doktor prawa, mógłby znacznie więcej o tym powiedzieć, a nawet zrobić. Obawiam się, że zgłoszenie tego odpowiednim organom byłoby tylko kwestią czasu. Tak jak naruszenie spokoju mojej drogiej przyjaciółki i jej towarzysza, więc lepiej dla pana, żeby cofnął pan ręce, jeśli nie chce się pan zmierzyć z pozwem - mówiła dalej, nieprzerwanie, ogniskując spojrzenie na twarzy mężczyzny i jedynie na chwilę zerkając w stronę nieznajomej, jakby oczekiwała potwierdzenia własnych słów. Nie musiała nawet sięgać po kłamstwo, wszystko to, co powiedziała było przecież prawdą; Halvard w istocie miał tytuł doktorski i IV stopień wtajemniczenia, studiował prawo. Pominęła jedynie fakt, że nie zajmował się prawem karnym, a handlowym, urząd dyrektora piastował zaś w rodzinnym przedsiębiorstwie, a nie Kolegium Sprawiedliwości; nigdy nie przeszkadzało to jednak jego żonie w sięganiu po argument pozwu w ramach groźby. Była też więcej niż pewna, że gdyby tu był, to chwiejący się przed nimi pijaczyna po stokroć wolałby się zmierzyć z konsekwencjami prawnymi, niż argumentem siły Tordenskiolda.
- C-co... - wydukał mężczyzna, patrząc głupio to na Sohvi, to na Dahlię. Nie poruszył się jeszcze przez kilka chwil, nie zwracał uwagi na wbity w pierś koniec parasola, nie pozwalający mu ruszyć przed siebie. Zdawał się analizować prawdziwość ich słów, chociaż to może zbyt wiele powiedziane - jego przekrwione oczy raczej nie sprawiały wrażenia skalanych misją.
- Chodźmy, moja droga, pan chyba musi sobie co nieco przemyśleć - postanowiła Dahlia, zuchwałym gestem wsuwając dłoń pod ramię nieznajomej, zachęcając aby spróbowała oddalić się wraz z nią. Nie musiała oglądać się za siebie, by wiedzieć, że ich fortel przyniósł oczekiwany skutek. Mężczyzna zaklął tak brzydko, że więdły od tego uszy pani Tordenskiold, nieprzywykłej do słownictwa rodem z rynsztoku; jego głos słabł jednak z każdym krokiem, nie zdecydował się ruszyć ich śladem.
- Bardzo pani dziękuję, naprawdę - odezwała się cicho Dahlia, odsuwając dłoń i spoglądając ku twarzy Sohvi, gdy upewniła się, że pijaczyna już za nimi nie podąża. Naprawdę czuła się wdzięczna. - Norny raczą wiedzieć co by zrobił, gdyby nie pani - westchnęła cicho, czując zimny dreszcz przez czarny scenariusz najbliższych kilku minut, który zdążyła już utkać wyobraźnia. Skłamałaby mówiąc, że nie poczuła lęku jak rzadko kiedy. W innych częściach miasta najpewniej od razu zaczęłaby krzyczeć, wzywać pomocy, pewna, że porządni galdrowie ruszą na ratunek; tutaj nie miała takiej pewności. Widok tak eleganckiej, wyraźnie zamożnej i pewnej siebie kobiety dał Dahlii jednak nadzieję na wykaraskanie się z opałów; w kimś z niższych warstw społecznych nie pokładałaby podobnej nadziei, to pewne. - Jak mogłabym się pani odwdzięczyć? Może przyjęłaby pani zaproszenie na herbatę, chociaż... przyznam szczerze, że nie mam pojęcia gdzie jest najbliższa kawiarnia. W ogóle nie wiem... gdzie jesteśmy - dodała niepewnym głosem, z nadzieją, że nieznajoma nie opuści jej nagle i bez słowa, że wskaże jej chociaż kierunek drogi powrotnej. Nienaturalnie jasne tęczówki zawisły pytająco na twarzy nieznajomej i w chwili, kiedy Dahlia poczuła zapach jemioły, uderzyła ją myśl jak jest piękna, wyjątkowa. Rzadko miała okazję spotkać kogoś ze wschodu, a w jej głosie próżno było nasłuchiwać obcego akcentu. - Byłaby pani tak mila i wskazała mi drogę? - spytała nagle, nie chcąc dać jej szansy, żeby odeszła.
FAMILY, DUTY, HONOR
Mistrz Gry
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Czw 31 Mar - 23:28
The member 'Dahlia Tordenskiold' has done the following action : kości
'k6' : 6
'k6' : 6
Sohvi Vänskä
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Wto 5 Kwi - 1:07
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
W migawce pospiesznej chwili, kiedy linie kobiecych spojrzeń zetknęły się ze sobą po raz pierwszy, przedzierając się ku sobie przez zgęstniałą atmosferę kłopotliwych okoliczności, a w jasnych tęczówkach zaznaczył się błysk zaskoczonego zawahania, tknęła ją przejmująca świadomość, że mogła przeliczyć się z bystrością dobieranej sobie w blefie towarzyszki – oczywiście, nie zamierzała jej w takim wypadku pozostawić samej na pastwę natręta, podobny bieg zdarzeń znacznie utrudniłby jednak zgrabny manewr białych, przemyślnych kłamstw, stąd też obserwowała ją przez ten moment uważnie, w bezwiednym napięciu chwytającym niespokojnie za kark, nim nie odetchnęła w końcu dyskretnie, w kuluarach ducha, z zadowoloną, aprobującą ulgą. Jej słodka Rakel posiadała szczęśliwie lotną rozumność i zręcznie pochwyciła zaimprowizowany scenariusz; czy też właściwie pani Tordenskiold, jak sobie prędko uświadomiła, bez kłopotu rozpoznając zwracające się ku niej urodziwe oblicze, tak silnie sprzężone w skojarzeniu z obliczem nieobecnego przy niej tym razem męża. Cień uśmiechu zachybotał w kąciku pociągniętych wiśnią ust w odpowiedzi na rozpromieniony grymas, cichy wyraz solidarnego porozumienia, jakie się między nimi zawiązywało, choćby tylko na ułamek czasu.
Zmianę w balansie sił dało się dostrzec niemal namacalnie; wyczuwała podskórnie łagodną zmianę atmosfery, pewność wkradającą się w pion stojącej obok kobiety, dodając jej wdziękowi stanowczej nuty, śmiałego błysku w oku, kiedy zwracała się znów do mężczyzny, odgrywając swoją rolę nadzwyczaj przekonująco – obserwowanie tej zmiany sprawiało Sohvi dyskretną przyjemność, rozkoszne łaskotanie poczucia, że popełniały właśnie razem akt kobiecego esprit de corps, które niezmiennie, od zawsze, poruszało w niej tkliwą strunę osobliwego poczucia swoistej więzi, odruchową troskę, którą czasem pozwalała sobie chwycić i pielęgnować.
Ciężar wspierany na końcu parasola wzmógł się nieznacznie, jak gdyby widmo pozwu istotnie ściągnęło mężczyznę na ziemię, ciążąc mu na karku złowrogim oddechem konsekwencji, których się nie spodziewał. Dłoń pulsowała echem bólu od skórzanej smyczy wpinającej się w skórę, choć Otso znosił sytuację zaskakująco dzielnie – nie miała jednak złudzeń, że potrafiłby się zachować właściwie; złośliwie mawiała czasem, że jej samej było bliżej do roli psa obronnego Otso.
– To jest, oczywiście – podjęła, podchwycając skierowane ku niej spojrzenie, zanim nie wpiła się błyszczącymi zimno źrenicami w fizjonomię mężczyzny, mając wrażenie, że rysy jego twarzy rozpływają się brzydko pod wpływem nietrzeźwości, rozłażą jak rozmiękła, zaczerwieniona gąbka o drobnych, mętnych oczkach – zakładając, że Svenn osobiście nie dorwie pana prędzej. Mogę zaręczyć, że pozew byłby dla pana, z dwojga złego, przyjemniejszą opcją. Ale najlepiej, chyba się pan zgodzi, byłoby uniknąć problemów w ogóle, czy nie? – spytała, wbijając koniec parasola mocniej w jego pierś, choć wyraźnie nie oczekiwała odeń żadnej koherentnej odpowiedzi. Mężczyzna sprawiał wprawdzie wrażenie, jakby pojęcie przekazanych mu właśnie rzeczy znacznie przekraczało jego obecne zdolności umysłowe; wysiłek sprawiał, że mięsień w opadającym, znieczulonym pijaństwem policzku drgał mu, jak ukryty pod skórą, drążący pustostan czerw. W końcu, po przedłużającej się chwili wyczekującego decyzji milczenia, wykrztusił z siebie sylabę pytania, którego nie dane było mu jednak nawet skończyć – Sohvi, choć mrożąc go przez chwilę jeszcze spojrzeniem, uległa spolegliwie dłoni wsuniętej jej pod ramię i cofnęła ustępliwie parasolkę, podążając za wskazówką towarzyszki w przeciwną stronę, z powrotem ku jaśniejszemu wylotowi uliczki. Za nimi wybrzmiało jeszcze ostatnie, skwaśniałe przekleństwo, splunięte z nietrzeźwą złością, ale to było wszystko – szczęśliwie, bo bogowie jedyni mogli tylko wiedzieć, że pod płytkim gwaszem pewności siebie nie miała wiele na swoją obronę.
– Drobnostka, moja droga – mruknęła uprzejmie, choć teraz dopiero docierało do niej, jak lekkomyślnie postąpiła, wstępując na kruchy lód konfrontacji, znając schematyczne brzmienie nagłówków w gazetach w ostatnim czasie. – Zaledwie stałam obok, kiedy sama doskonale sobie z nim poradziłaś – dodała z lekkim, aprobującym uśmiechem, w tonie zadowolonej protektorki bardziej niż w pospolitej życzliwości. Dahlia, wciąż szczęśliwie jej nie rozpoznając, mówiła dalej, tymczasem woń jemioły, zawisłej ponad wylotem uliczki, tuż ponad ich zatrzymanymi wobec siebie figurami, spłynęła na jej świadomość subtelną mgiełką czaru podjudzającego uwagę do bezwiednego wymsknięcia się spod rygoru opanowania. Brak dotyku jej dłoni, zsuniętej chwilę wcześniej z jej ramienia, wydał jej się rozczarowujący. Pomyślała, że Halvard Tordenskiold powinien sumienniej pilnować swojego skarbu; był wprawdzie, niewątpliwie, kłopotliwie kuszący. Zamrugała z lekką nerwowością, kiedy miękkie usta kobiety zakończyły płynny ruch tonem pytania.
– Jeśli Svenn nie będzie miał nic przeciwko tej małej kradzieży – odpowiedziała z przekorną nutą, uśmiechając się do niej tym razem niezwyczajnie dla siebie miękko. Nie powinna, ale nie mogła przemóc nagłego kaprysu; nie powinna, ale nie wypadało przecież odmówić. Nie zdołałaby odmówić. – Nie pozwie mnie, mam nadzieję? – spytała jeszcze, wpuszczając w ton filuterną, nieostrożną nutę. Odwróciła się nieznacznie ku ulicy, nadstawiając jej sugestywnie swoje ramię, choć – na bogów – tego tym bardziej nie powinna. – Myśli pani, że za wcześnie na coś mocniejszego? Dla uspokojenia nerwów czy uczczenia zwycięstwa, co ty na to, Dahlio?
Zmianę w balansie sił dało się dostrzec niemal namacalnie; wyczuwała podskórnie łagodną zmianę atmosfery, pewność wkradającą się w pion stojącej obok kobiety, dodając jej wdziękowi stanowczej nuty, śmiałego błysku w oku, kiedy zwracała się znów do mężczyzny, odgrywając swoją rolę nadzwyczaj przekonująco – obserwowanie tej zmiany sprawiało Sohvi dyskretną przyjemność, rozkoszne łaskotanie poczucia, że popełniały właśnie razem akt kobiecego esprit de corps, które niezmiennie, od zawsze, poruszało w niej tkliwą strunę osobliwego poczucia swoistej więzi, odruchową troskę, którą czasem pozwalała sobie chwycić i pielęgnować.
Ciężar wspierany na końcu parasola wzmógł się nieznacznie, jak gdyby widmo pozwu istotnie ściągnęło mężczyznę na ziemię, ciążąc mu na karku złowrogim oddechem konsekwencji, których się nie spodziewał. Dłoń pulsowała echem bólu od skórzanej smyczy wpinającej się w skórę, choć Otso znosił sytuację zaskakująco dzielnie – nie miała jednak złudzeń, że potrafiłby się zachować właściwie; złośliwie mawiała czasem, że jej samej było bliżej do roli psa obronnego Otso.
– To jest, oczywiście – podjęła, podchwycając skierowane ku niej spojrzenie, zanim nie wpiła się błyszczącymi zimno źrenicami w fizjonomię mężczyzny, mając wrażenie, że rysy jego twarzy rozpływają się brzydko pod wpływem nietrzeźwości, rozłażą jak rozmiękła, zaczerwieniona gąbka o drobnych, mętnych oczkach – zakładając, że Svenn osobiście nie dorwie pana prędzej. Mogę zaręczyć, że pozew byłby dla pana, z dwojga złego, przyjemniejszą opcją. Ale najlepiej, chyba się pan zgodzi, byłoby uniknąć problemów w ogóle, czy nie? – spytała, wbijając koniec parasola mocniej w jego pierś, choć wyraźnie nie oczekiwała odeń żadnej koherentnej odpowiedzi. Mężczyzna sprawiał wprawdzie wrażenie, jakby pojęcie przekazanych mu właśnie rzeczy znacznie przekraczało jego obecne zdolności umysłowe; wysiłek sprawiał, że mięsień w opadającym, znieczulonym pijaństwem policzku drgał mu, jak ukryty pod skórą, drążący pustostan czerw. W końcu, po przedłużającej się chwili wyczekującego decyzji milczenia, wykrztusił z siebie sylabę pytania, którego nie dane było mu jednak nawet skończyć – Sohvi, choć mrożąc go przez chwilę jeszcze spojrzeniem, uległa spolegliwie dłoni wsuniętej jej pod ramię i cofnęła ustępliwie parasolkę, podążając za wskazówką towarzyszki w przeciwną stronę, z powrotem ku jaśniejszemu wylotowi uliczki. Za nimi wybrzmiało jeszcze ostatnie, skwaśniałe przekleństwo, splunięte z nietrzeźwą złością, ale to było wszystko – szczęśliwie, bo bogowie jedyni mogli tylko wiedzieć, że pod płytkim gwaszem pewności siebie nie miała wiele na swoją obronę.
– Drobnostka, moja droga – mruknęła uprzejmie, choć teraz dopiero docierało do niej, jak lekkomyślnie postąpiła, wstępując na kruchy lód konfrontacji, znając schematyczne brzmienie nagłówków w gazetach w ostatnim czasie. – Zaledwie stałam obok, kiedy sama doskonale sobie z nim poradziłaś – dodała z lekkim, aprobującym uśmiechem, w tonie zadowolonej protektorki bardziej niż w pospolitej życzliwości. Dahlia, wciąż szczęśliwie jej nie rozpoznając, mówiła dalej, tymczasem woń jemioły, zawisłej ponad wylotem uliczki, tuż ponad ich zatrzymanymi wobec siebie figurami, spłynęła na jej świadomość subtelną mgiełką czaru podjudzającego uwagę do bezwiednego wymsknięcia się spod rygoru opanowania. Brak dotyku jej dłoni, zsuniętej chwilę wcześniej z jej ramienia, wydał jej się rozczarowujący. Pomyślała, że Halvard Tordenskiold powinien sumienniej pilnować swojego skarbu; był wprawdzie, niewątpliwie, kłopotliwie kuszący. Zamrugała z lekką nerwowością, kiedy miękkie usta kobiety zakończyły płynny ruch tonem pytania.
– Jeśli Svenn nie będzie miał nic przeciwko tej małej kradzieży – odpowiedziała z przekorną nutą, uśmiechając się do niej tym razem niezwyczajnie dla siebie miękko. Nie powinna, ale nie mogła przemóc nagłego kaprysu; nie powinna, ale nie wypadało przecież odmówić. Nie zdołałaby odmówić. – Nie pozwie mnie, mam nadzieję? – spytała jeszcze, wpuszczając w ton filuterną, nieostrożną nutę. Odwróciła się nieznacznie ku ulicy, nadstawiając jej sugestywnie swoje ramię, choć – na bogów – tego tym bardziej nie powinna. – Myśli pani, że za wcześnie na coś mocniejszego? Dla uspokojenia nerwów czy uczczenia zwycięstwa, co ty na to, Dahlio?
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Sro 4 Maj - 21:07
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Samą siebie pani Tordenskiold uważała za aktorkę więcej niż niezłą. Od najmłodszych lat wcielała się w różne role na scenie życia, począwszy od posłusznej córki, poprzez pilną uczennicę, na idealnej żonie i matce kończąc; wkładała wiele starań w to, aby dawano tej grze wiarę i nie pozostawiała wątpliwości, nieco bardziej gorzką prawdę pozostawiając dla siebie i bliskich, bo z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, że ta powinna pozostać za zamkniętymi drzwiami. To sprawiło, że na wszystko miała gotową odpowiedź, ciężko było zbić ją z pantałyku, a nawet jeśli musiała improwizować, to dobrze jej to wychodziło. Zazwyczaj tyczyło się to jednak sytuacji towarzyskich, wśród krewnych i znajomych, niekiedy i obcych galdrów, wciąż jednak pozbawionych nawet najmniejszego ryzyka uszczerbku na zdrowiu i godności. Na palcach mogłaby wyliczyć chwile, kiedy czuła , że jej bezpieczeństwo stanęło pod znakiem zapytania, tak jak teraz, zawsze trzymano ją pod kloszem i chroniono jak delikatny kwiat; była więc skonfundowana i nie wiedziała co zrobić, a to obce uczucie wprawiało ją w niepewność. Może to instynkt samozachowawczy, a może właśnie przyzwyczajenie do kłamstw i noszenia różnych masek sprawiło, że prędko podchwyciła pomysł ciemnowłosej kobiety, która przybyła na ratunek w idealnym momencie, tak jakby zesłali ją sami bogowie z Asgardu. Pierwsze kilka słów wypowiedziała nieco niepewnie, później jednak poszło już gładko; nabierała pewności z każdym zdaniem i bliskością swej wybawicielki oraz jej obronnego psa, który - jak wciąż wierzyła - miał być ostatecznością. Pod futrem, na piersi, spoczywał medalion z prasiolitem, który jak twierdził Halvard, wzmacniał magiczny potencjał, lecz z trudem wyobrażała sobie sięgnięcie po czary; nigdy nie używała ich przeciwko drugiemu człowiekowi, nie stawała do pojedynków nawet rekreacyjnie, nawet w ramach sportu, uznawszy, że nie będzie jej to do niczego potrzebne, a przemoc jest niegodna jej dłoni. W chwili, gdy naprzeciw nich nadal chwiał się pijaczyna, wciąż niepewny, czy groźby kobiet mają szanse spełnienia zaczęła nieco żałować, że nie miała choć małego doświadczenia w rzucaniu podobnych czarów - trudno było nazwać tak praktykę z czasów szkolnych; szczególnie biorąc pod uwagę co działo się w Midgardzie w minionych miesiącach, ale i ten problem miał zostać rozwiązany inaczej.
- Zdecydowanie pozew byłby przyjemniejszą, choć zapewne wyjątkowo dla pana kosztowną opcją. Opłaty sądowe nie należą do najmniejszych, pozwolę sobie jeszcze tak wspomnieć - dodała Dahlia zdecydowanym tonem, mrużąc przy tym gniewnie oczy; świadomie, czy też nie ciemnowłosa kobieta z parasolem, wbitym teraz w pierś napastnika, miała rację. Znając wybuchowość charakteru swego męża i jego stosunek do innych mężczyzn w jej pobliżu, zwłaszcza tych narzucających się, to mogłoby skończyć się inaczej niż pozwem. Z jakiejś przyczyny nie miałaby nic przeciwko, by to zobaczyć, tak podpowiadał cichy, mściwy głosik z tyłu głowy. Napadł ją, narzucał się, gdyby nie ciemnowłosa, egzotyczna piękność najpewniej wcale by nie odpuścił, zrobiłby jej krzywdę - zasługiwał na karę. Oboje mieli więc szczęście, że na ich drodze pojawiła się Sohvi. Dahlię wybawiła od krzywdy, pijaczynę zaś od jeszcze gorszego losu jaki spotkałby go za ten uczynek.
Z ulgą oddaliła się od niego, pozostawiając mężczyznę sam na sam ze swoimi myślami i poczuciem porażki, trzymając rękę splecioną z ręką Sohvi, której podziękowała wylewnie i pokręciła głową na jej słowa.
- Ależ nie, to bynajmniej nie jest drobnostka. Trzeba odwagi, aby zająć głos i podjąć działanie w takiej sytuacji. Wielu przeszłoby obok mnie obojętnie, nie chcąc wplątywać się w cudze kłopoty - wyrzekła, mając świadomość tego, że ona sama mogła być właśnie takim obojętnym przechodniem, mając - jak zazwyczaj - na uwadze własne dobro bardziej, niż cudze. - Mogłabym nie wpaść na tak sprytny pomysł, dlatego cieszę się, że stanęła pani obok - upierała się Dahlia, niezrażona niemalże protekcjonalnym wyrazem twarzy kobiety, która z każdą chwilą wydawała jej się bardziej znajoma. Takiej urody nie sposób było nie zauważyć. Przypatrywała się Sohvi z coraz większą intensywnością, z każdym oddechem upajając się zapachem jemioły i jej bliską obecnością, z zaskoczeniem odkrywając, że naprawdę zależy jej na tym, by zgodziła się przyjąć zaproszenie - nie tylko dlatego, że chciała mieć czyste sumienie, spłacić niejako swój dług za pomoc. Zapragnęła z nią porozmawiać, po prostu spędzić czas w jej towarzystwie, spoglądać na uśmiech, uroczy w ten dojrzały, zmysłowy sposób. Im dłużej na nią patrzyła, tym bardziej była pewna, że już ją widziała, że ją zna - a imię i nazwisko wyłowiła z odmętu niepamięci dopiero wówczas, gdy ciemnowłosa zasugerowała, że Svenn mógłby mieć coś przeciwko.
Naturalnie, że Halvard miałby coś przeciwko, aby spędziła czas w towarzystwie kogoś o nazwisku Vanhanen, lecz o czym miał nie wiedzieć, to go nie zaboli.
Nic takiego się nie stało, ostatecznie, zamierzała mu więc oszczędzić tej historii; zwłaszcza, że nie dalej jak dwa dni wcześniej obiecał, że nie będzie po mieście poruszać się już sama, ze względu na wciąż niewyjaśnione zbrodnie, tymczasem Dahlia pałętała się sama po najbardziej podejrzanej dzielnicy stolicy. Ten incydent mógł pozostać tylko między nimi.
- Nie, z pewnością nie, powinien być wdzięczny za ratunek mojej osoby. Gdyby zechciał, to ja stanę w pani obronie zasłaniając ją własną piersią - wyrzekła po chwili, ostrożnie, uśmiechając się przy tym łagodnie; Halvard nie należał do osób, które tak pilnowały konwenansów, w przeciwieństwie do swojej żony, był jednak wierny rodzinnym wartościom i tradycji. Waśnie jakie dzieliły klany mężów obu kobiet wydawały się nie do obejścia i Dahlia zazwyczaj nie występowała przeciwko nim; była wręcz jeszcze bardziej przewrażliwiona na ich punkcie, polityczne koligacje przekładając ponad własne uczucia i preferencje.
Ich świat się jednak nie zawali, jeśli w tajemnicy uczczą małe zwycięstwo, czyż nie?
- Jest już po dwunastej, a nawet gdyby było wcześniej, to zasłużyłyśmy na lampkę dobrego wina, droga Sohvi - odpowiedziała pani Tordenskiold i wsunęła znów rękę pod zaoferowane jej po męsku ramię, choć nie powinna - nie potrafiła się jednak oprzeć pokusie, by znów znaleźć się bliżej. Pozwoliła poprowadzić się do lokalu, gdzie mogły uczcić swój triumf, z każdym krokiem oddalała się od jemioły, lecz ona zdążyła już Dahlię zaczarować - mimowolnie wciąż zerkała ku urodziwej twarzy pani Vanhanen i uśmiechała wdzięcznie pod nosem niczym nastolatka.
Pomyślała o chwili sprzed lat, wtedy w Sztokholmie, gdy opowiadała o początku podjętych studiów Idzie i nie wiedziała kiedy, jak i dlaczego ich wargi złączyły się w pocałunku. Wtedy wydawało jej się to nieodpowiednie, niepoprawne, absolutnie nie do przyjęcia. Nie wiedziała tez dlaczego przypomniała sobie o tym właśnie teraz.
Zganiła samą siebie za to wspomnienie, kiedy zsuwała z ramion futro, by zaraz zająć krzesło przy stoliku w restauracji, do której zdecydowały się wejść. Nie wyglądała tak jak te, w jakich zazwyczaj zwykła bywać Dahlia, lecz była na tyle przyjemna i elegancka, że poczuła się swobodniej. Zresztą - w tamtej chwili wydawała się obojętna na to jak wyglądało wszystko wokół, skoncentrowana na swojej towarzyszce.
- Wybacz mi, proszę, wścibskość, lecz muszę zapytać... co tu robisz? To znaczy... W tej części miasta. Nie boisz się chodzić tu sama? Może nie do końca sama, twój przyjaciel robi wrażenie - zaśmiała się lekko, spoglądając ku psiemu towarzyszowi Sohvi, lecz w starciu z magią szanse miałby niewielkie. Kelnera poprosiła zaś o białe, wytrawne wino, gdy podszedł do nich przyjąć zamówienie.
- Zdecydowanie pozew byłby przyjemniejszą, choć zapewne wyjątkowo dla pana kosztowną opcją. Opłaty sądowe nie należą do najmniejszych, pozwolę sobie jeszcze tak wspomnieć - dodała Dahlia zdecydowanym tonem, mrużąc przy tym gniewnie oczy; świadomie, czy też nie ciemnowłosa kobieta z parasolem, wbitym teraz w pierś napastnika, miała rację. Znając wybuchowość charakteru swego męża i jego stosunek do innych mężczyzn w jej pobliżu, zwłaszcza tych narzucających się, to mogłoby skończyć się inaczej niż pozwem. Z jakiejś przyczyny nie miałaby nic przeciwko, by to zobaczyć, tak podpowiadał cichy, mściwy głosik z tyłu głowy. Napadł ją, narzucał się, gdyby nie ciemnowłosa, egzotyczna piękność najpewniej wcale by nie odpuścił, zrobiłby jej krzywdę - zasługiwał na karę. Oboje mieli więc szczęście, że na ich drodze pojawiła się Sohvi. Dahlię wybawiła od krzywdy, pijaczynę zaś od jeszcze gorszego losu jaki spotkałby go za ten uczynek.
Z ulgą oddaliła się od niego, pozostawiając mężczyznę sam na sam ze swoimi myślami i poczuciem porażki, trzymając rękę splecioną z ręką Sohvi, której podziękowała wylewnie i pokręciła głową na jej słowa.
- Ależ nie, to bynajmniej nie jest drobnostka. Trzeba odwagi, aby zająć głos i podjąć działanie w takiej sytuacji. Wielu przeszłoby obok mnie obojętnie, nie chcąc wplątywać się w cudze kłopoty - wyrzekła, mając świadomość tego, że ona sama mogła być właśnie takim obojętnym przechodniem, mając - jak zazwyczaj - na uwadze własne dobro bardziej, niż cudze. - Mogłabym nie wpaść na tak sprytny pomysł, dlatego cieszę się, że stanęła pani obok - upierała się Dahlia, niezrażona niemalże protekcjonalnym wyrazem twarzy kobiety, która z każdą chwilą wydawała jej się bardziej znajoma. Takiej urody nie sposób było nie zauważyć. Przypatrywała się Sohvi z coraz większą intensywnością, z każdym oddechem upajając się zapachem jemioły i jej bliską obecnością, z zaskoczeniem odkrywając, że naprawdę zależy jej na tym, by zgodziła się przyjąć zaproszenie - nie tylko dlatego, że chciała mieć czyste sumienie, spłacić niejako swój dług za pomoc. Zapragnęła z nią porozmawiać, po prostu spędzić czas w jej towarzystwie, spoglądać na uśmiech, uroczy w ten dojrzały, zmysłowy sposób. Im dłużej na nią patrzyła, tym bardziej była pewna, że już ją widziała, że ją zna - a imię i nazwisko wyłowiła z odmętu niepamięci dopiero wówczas, gdy ciemnowłosa zasugerowała, że Svenn mógłby mieć coś przeciwko.
Naturalnie, że Halvard miałby coś przeciwko, aby spędziła czas w towarzystwie kogoś o nazwisku Vanhanen, lecz o czym miał nie wiedzieć, to go nie zaboli.
Nic takiego się nie stało, ostatecznie, zamierzała mu więc oszczędzić tej historii; zwłaszcza, że nie dalej jak dwa dni wcześniej obiecał, że nie będzie po mieście poruszać się już sama, ze względu na wciąż niewyjaśnione zbrodnie, tymczasem Dahlia pałętała się sama po najbardziej podejrzanej dzielnicy stolicy. Ten incydent mógł pozostać tylko między nimi.
- Nie, z pewnością nie, powinien być wdzięczny za ratunek mojej osoby. Gdyby zechciał, to ja stanę w pani obronie zasłaniając ją własną piersią - wyrzekła po chwili, ostrożnie, uśmiechając się przy tym łagodnie; Halvard nie należał do osób, które tak pilnowały konwenansów, w przeciwieństwie do swojej żony, był jednak wierny rodzinnym wartościom i tradycji. Waśnie jakie dzieliły klany mężów obu kobiet wydawały się nie do obejścia i Dahlia zazwyczaj nie występowała przeciwko nim; była wręcz jeszcze bardziej przewrażliwiona na ich punkcie, polityczne koligacje przekładając ponad własne uczucia i preferencje.
Ich świat się jednak nie zawali, jeśli w tajemnicy uczczą małe zwycięstwo, czyż nie?
- Jest już po dwunastej, a nawet gdyby było wcześniej, to zasłużyłyśmy na lampkę dobrego wina, droga Sohvi - odpowiedziała pani Tordenskiold i wsunęła znów rękę pod zaoferowane jej po męsku ramię, choć nie powinna - nie potrafiła się jednak oprzeć pokusie, by znów znaleźć się bliżej. Pozwoliła poprowadzić się do lokalu, gdzie mogły uczcić swój triumf, z każdym krokiem oddalała się od jemioły, lecz ona zdążyła już Dahlię zaczarować - mimowolnie wciąż zerkała ku urodziwej twarzy pani Vanhanen i uśmiechała wdzięcznie pod nosem niczym nastolatka.
Pomyślała o chwili sprzed lat, wtedy w Sztokholmie, gdy opowiadała o początku podjętych studiów Idzie i nie wiedziała kiedy, jak i dlaczego ich wargi złączyły się w pocałunku. Wtedy wydawało jej się to nieodpowiednie, niepoprawne, absolutnie nie do przyjęcia. Nie wiedziała tez dlaczego przypomniała sobie o tym właśnie teraz.
Zganiła samą siebie za to wspomnienie, kiedy zsuwała z ramion futro, by zaraz zająć krzesło przy stoliku w restauracji, do której zdecydowały się wejść. Nie wyglądała tak jak te, w jakich zazwyczaj zwykła bywać Dahlia, lecz była na tyle przyjemna i elegancka, że poczuła się swobodniej. Zresztą - w tamtej chwili wydawała się obojętna na to jak wyglądało wszystko wokół, skoncentrowana na swojej towarzyszce.
- Wybacz mi, proszę, wścibskość, lecz muszę zapytać... co tu robisz? To znaczy... W tej części miasta. Nie boisz się chodzić tu sama? Może nie do końca sama, twój przyjaciel robi wrażenie - zaśmiała się lekko, spoglądając ku psiemu towarzyszowi Sohvi, lecz w starciu z magią szanse miałby niewielkie. Kelnera poprosiła zaś o białe, wytrawne wino, gdy podszedł do nich przyjąć zamówienie.
FAMILY, DUTY, HONOR
Sohvi Vänskä
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Sob 14 Maj - 12:01
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Z gorzkim rozbawieniem stwierdziłaby zapewne, że nie ma w dziewięciu światach aktora lepszego niż kobieta – z tym rodzajem wesołości, która przychodzi po ostatnim, piątym etapie żałoby (zgorzkniała akceptacja), wibrując w piersi śmiechem wypłowiałym i zrezygnowanym, wyraźnie wypalonym przeszłą, daremną szarpaniną z siłami, których nie dało się w żaden sposób ściągnąć z własnej szyi i przed którymi niemożliwym było uciec, wszak próbowała, ryzykując wszystko, porzucając za sobą swoje pierwsze życie pod przytłaczającym nazwiskiem ojca. Pogrzeb mrzonki o kobiecym życiu niezniewolonym męską inwazyjnością był tymczasem równie intensywny, co krótki – po długich słowach rozżalenia, których nikt nie chciał słuchać, pozostawało już tylko milczenie w spokojnej wściekłości, rzucenie pierwszej grudy na zanurzoną w ziemi mogiłę naiwnych nadziei, garść za garścią, coraz silniej umacniając powściągliwość, zapalczywą jadowitość i odporność na presje, których nie mogła z rzeczywistości wyrugować – nacisk wszystkich tych wymagań, jakie stawiano kobietom, których część tkwiła tak głęboko w fakturze społecznej konstrukcji, tak głęboko pod skórą każdego galdra czy śniącego (choć ci zdawali się powoli postępować naprzód), że zdawały się naturalnym odruchem myśli, nawet jej własnych. Słodkie usta przyjaciółki posmakowane po raz pierwszy wygłuszyły je, ale nie uciszyły ich zupełnie, może między innymi dlatego ostatecznie wzuła na palec wygodny ciężar obrączki, by udawać szczęśliwą żonę, nie łudząc się jednak, że mogła nią być istotnie. Nie było lepszego aktora niż kobieta; czasami potrafiła mamić nawet siebie samą.
Przyzwoita pani Vanhanen czy śniąca stająca naprzeciw pijanego widzącego mężczyzny z arogancką manierą, jak gdyby mogła cokolwiek w swojej obronie uczynić, gdyby któreś z rzucanych zuchwale słów nie spodobało mu się szczególnie; śniąca stająca naprzeciw całego galdryjskiego świata, próbując przekonać siebie i ich wszystkich, że ma tutaj również swoje właściwe miejsce, że znajduje się na równi z każdym z nich, nawet jeśli musiała udowadniać to poprzez udowadnianie przede wszystkim tego, że potrafi być po stokroć od nich jadowitsza. Odgrywany przed pijaczyną spektakl przychodził im łatwo i naturalnie, z instynktowną pewnością kobiet, które grały przecież zawsze, zmieniając jedynie maski, by odpowiadać otoczeniu, choć czyniły to z różnych powodów; a może – może nie, może sprowadzało się to zawsze do chronienia siebie samej, jak teraz, zupełnie dosłownie.
Jej uśmiech nabrał złagodniałej ustępliwości wobec opozycyjnych słów Dalii, nie widząc powodu, by dłużej się z nią w tej kwestii spierać, obstawać uporczywie przy ułudzie skromności, do której nie była wprawdzie szczególnie przywiązana, a która teraz, obwarowana skrupulatnym objaśnieniem faktycznej racji, wydawałaby się tylko wysilona i ostentacyjna. Nie dało się zresztą zaprzeczyć rzeczywistości – pani Tordenskiold miała w tym wszystkim sporo szczęścia, biorąc pod uwagę famę wciąż ciasno przywierającą do tutejszych uliczek, pomimo wszelkich starań władz, by uczynić je przystępniejszymi. Na końcu języka wyczuwała goryczkę upomnienia, że nie powinna przemierzać tutejszych chodników samotnie, zdawała sobie sprawę jednak, jak protekcjonalnie, umniejszająco i pobłażliwie – w ten obmierzły męski sposób – mogłoby to zabrzmieć.
– Muszę przyznać – mruknęła, schodząc z oficjalnie uprzejmego tonu ku przekornej swobodzie, spoglądając u niej z przyjemnym błyskiem w oku – że sprawiło mi to nawet niepoprawną przyjemność, obserwowanie, jak ta paskudna zuchwałość odpływa mu z twarzy, nieskalanej zresztą wyraźnie rozumną myślą – nie zaśmiała się, ale rozbawienie wkradło się w jej głos, rozjaśniając poniekąd dotychczasową surowość. Czerpała z zaistniałej sytuacji zawistną satysfakcję; podrażniona wcześniej do konfrontacyjnego nastroju czuła wreszcie, jak pod wpływem tego odniesionego małego triumfu ciasny węzeł irytacji trzymający mocno wiechcie nerwów rozplątuje się w końcu, zastępowany zadowoleniem. Choć może była to zasługa nieoczekiwanego towarzystwa pani Tordenskiold, którym dotąd nie miała okazji cieszyć się tak bezpośrednio i wyłącznie – ich towarzyskie kręgi raczej niechętnie się ze sobą mieszały.
Wydawało jej się, że dostrzega ten moment, w którym została rozpoznana; jasne, kobiece spojrzenie zdawało się zmienić odrobinę, przesuwać po jej twarzy jakby uważniej, intymniej – choć to mogła sobie tylko uroić, kiedy specyficzny zapach jemioły wniknął szczodrze w łyk oddechu. Uśmiechnęła się wobec tego delikatnie, prawie jakby z wyczekiwaniem mającej nastąpić później reakcji, jakby gotowa na ochłodzenia i szybkie pożegnanie, to jednak – ku jej uldze i cichemu, wdzięcznemu entuzjazmowi przebłyskującemu w czarnym spojrzeniu – nie nastąpiło.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Nie chciałabym was poróżniać – oznajmiła, nie kryjąc ani zadowolenia, ani zdradliwej nuty głosu, sugerującej subtelnie, że w istocie, wbrew własnym słowom, nie miałaby nic przeciwko temu; przytrzymując jej spojrzenie z lekkim uśmiechem zdawała sobie coraz mniej trzeźwo sprawę, że podobna figlarność była być może nie mniej lekkomyślną brawurą, co zgrywanie rycerza na białym koniu, mając rumaka i lance z kartonu. Miała wrażenie, że wszystko cichnie na moment, krótką chwilę, kiedy Dahlia wypowiadała jej imię, by wsunąć jej rękę pod ramię, przyjmując zaproszenie.
– Doskonale. Znam znakomity lokal tuż za rogiem – zapewniła, wyprowadzając ją z uliczki na ulicę, podążając doskonale znaną trasą, znacznie bezpieczniejszą niż boczne zakamarki, ku restauracji, którą odwiedzała może nawet zbyt często po wyjściu z pracy, by jeszcze przed powrotem do domu skosztować trochę wytrawnego rozluźnienia; zdarzało się, coraz częściej, że nawet wtedy, gdy wracała samochodem (jeden kieliszek nie mógł być przecież szkodliwy). Wpuściła Dahlię przed sobą do ciepłego wnętrza, pozwalając jej wybrać stolik, przy którym usiadły, zrzuciwszy z siebie ciężar zimowych płaszczów – spoglądając na towarzyszkę kątem oka, żałowała, że nie miały sposobności na bardziej prywatne okoliczności. Rozglądając się pobieżnie, zdawała sobie sprawę, że pani Tordenskiold była towarzystwem trudnym do zachowania wyłącznie dla siebie samej.
Otso położył się obok jej krzesła, z zauważalnym napięciem wodząc radarami uszu za głośniejszymi dźwiękami.
– Pracuję w Stortingu – odpowiedziała prawie odruchem, wyraźnie bez większego przywiązania do tego faktu; praca ta przez większość dni była jej raczej obojętnym urozmaiceniem dnia. – Siłą rzeczy muszę bywać w tej okolicy codziennie; chyba się przyzwyczaiłam. Chociaż, nie ukrywam, raczej nie zapuszczam się tak odważnie w boczne uliczki, zdaje się, że mam mniej śmiałości od ciebie – pozwoliła sobie na sztych niewinnej, rozbawionej zgryźliwości, odsuwając niedbałym ruchem położone przed nią przez obsługę menu, nie potrzebując go otwierać. Poprosiła o jedno z lepszych słodkich czerwonych win, dla których zwykła tu zaglądać.
– Choć, między nami, nie będę ukrywać, że czasem sprawia mi to zwyczajnie satysfakcję, przechadzać się tymi ulicami, mimo wszystkiego, co się o tych okolicach słyszy. Pomyślisz może, że jestem lekkomyślna, ale zdaje się, że obecnie nie jest bezpiecznie nigdzie; musiałabym zamknąć się chyba na cztery spusty, gdybym chciała przed tym uciec – mówiąc, przyglądała się swojej rozmówczyni, przejęta doskonałą regularnością jej kobiecych rysów, błyskiem jasnego spojrzenia, pełnym, pociągająco poważnym, krojem ust. Wyobrażała sobie to oblicze w białym marmurze, doskonałe; nie była jednak pewna, czy zdołałaby powtórzyć jej urodę z pamięci, choć to zdawało się zarazem trudne do zapomnienia. – Obawiam się, że robienie wrażenia to jedyne, co Otso potrafi. Prowadzam go na smyczy, bo inaczej zostawiłby mnie na pastwę, ale to nasza mała tajemnica. Ale – wścibskość za wścibskość, Dahlio; co tu robisz sama?
Przyzwoita pani Vanhanen czy śniąca stająca naprzeciw pijanego widzącego mężczyzny z arogancką manierą, jak gdyby mogła cokolwiek w swojej obronie uczynić, gdyby któreś z rzucanych zuchwale słów nie spodobało mu się szczególnie; śniąca stająca naprzeciw całego galdryjskiego świata, próbując przekonać siebie i ich wszystkich, że ma tutaj również swoje właściwe miejsce, że znajduje się na równi z każdym z nich, nawet jeśli musiała udowadniać to poprzez udowadnianie przede wszystkim tego, że potrafi być po stokroć od nich jadowitsza. Odgrywany przed pijaczyną spektakl przychodził im łatwo i naturalnie, z instynktowną pewnością kobiet, które grały przecież zawsze, zmieniając jedynie maski, by odpowiadać otoczeniu, choć czyniły to z różnych powodów; a może – może nie, może sprowadzało się to zawsze do chronienia siebie samej, jak teraz, zupełnie dosłownie.
Jej uśmiech nabrał złagodniałej ustępliwości wobec opozycyjnych słów Dalii, nie widząc powodu, by dłużej się z nią w tej kwestii spierać, obstawać uporczywie przy ułudzie skromności, do której nie była wprawdzie szczególnie przywiązana, a która teraz, obwarowana skrupulatnym objaśnieniem faktycznej racji, wydawałaby się tylko wysilona i ostentacyjna. Nie dało się zresztą zaprzeczyć rzeczywistości – pani Tordenskiold miała w tym wszystkim sporo szczęścia, biorąc pod uwagę famę wciąż ciasno przywierającą do tutejszych uliczek, pomimo wszelkich starań władz, by uczynić je przystępniejszymi. Na końcu języka wyczuwała goryczkę upomnienia, że nie powinna przemierzać tutejszych chodników samotnie, zdawała sobie sprawę jednak, jak protekcjonalnie, umniejszająco i pobłażliwie – w ten obmierzły męski sposób – mogłoby to zabrzmieć.
– Muszę przyznać – mruknęła, schodząc z oficjalnie uprzejmego tonu ku przekornej swobodzie, spoglądając u niej z przyjemnym błyskiem w oku – że sprawiło mi to nawet niepoprawną przyjemność, obserwowanie, jak ta paskudna zuchwałość odpływa mu z twarzy, nieskalanej zresztą wyraźnie rozumną myślą – nie zaśmiała się, ale rozbawienie wkradło się w jej głos, rozjaśniając poniekąd dotychczasową surowość. Czerpała z zaistniałej sytuacji zawistną satysfakcję; podrażniona wcześniej do konfrontacyjnego nastroju czuła wreszcie, jak pod wpływem tego odniesionego małego triumfu ciasny węzeł irytacji trzymający mocno wiechcie nerwów rozplątuje się w końcu, zastępowany zadowoleniem. Choć może była to zasługa nieoczekiwanego towarzystwa pani Tordenskiold, którym dotąd nie miała okazji cieszyć się tak bezpośrednio i wyłącznie – ich towarzyskie kręgi raczej niechętnie się ze sobą mieszały.
Wydawało jej się, że dostrzega ten moment, w którym została rozpoznana; jasne, kobiece spojrzenie zdawało się zmienić odrobinę, przesuwać po jej twarzy jakby uważniej, intymniej – choć to mogła sobie tylko uroić, kiedy specyficzny zapach jemioły wniknął szczodrze w łyk oddechu. Uśmiechnęła się wobec tego delikatnie, prawie jakby z wyczekiwaniem mającej nastąpić później reakcji, jakby gotowa na ochłodzenia i szybkie pożegnanie, to jednak – ku jej uldze i cichemu, wdzięcznemu entuzjazmowi przebłyskującemu w czarnym spojrzeniu – nie nastąpiło.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Nie chciałabym was poróżniać – oznajmiła, nie kryjąc ani zadowolenia, ani zdradliwej nuty głosu, sugerującej subtelnie, że w istocie, wbrew własnym słowom, nie miałaby nic przeciwko temu; przytrzymując jej spojrzenie z lekkim uśmiechem zdawała sobie coraz mniej trzeźwo sprawę, że podobna figlarność była być może nie mniej lekkomyślną brawurą, co zgrywanie rycerza na białym koniu, mając rumaka i lance z kartonu. Miała wrażenie, że wszystko cichnie na moment, krótką chwilę, kiedy Dahlia wypowiadała jej imię, by wsunąć jej rękę pod ramię, przyjmując zaproszenie.
– Doskonale. Znam znakomity lokal tuż za rogiem – zapewniła, wyprowadzając ją z uliczki na ulicę, podążając doskonale znaną trasą, znacznie bezpieczniejszą niż boczne zakamarki, ku restauracji, którą odwiedzała może nawet zbyt często po wyjściu z pracy, by jeszcze przed powrotem do domu skosztować trochę wytrawnego rozluźnienia; zdarzało się, coraz częściej, że nawet wtedy, gdy wracała samochodem (jeden kieliszek nie mógł być przecież szkodliwy). Wpuściła Dahlię przed sobą do ciepłego wnętrza, pozwalając jej wybrać stolik, przy którym usiadły, zrzuciwszy z siebie ciężar zimowych płaszczów – spoglądając na towarzyszkę kątem oka, żałowała, że nie miały sposobności na bardziej prywatne okoliczności. Rozglądając się pobieżnie, zdawała sobie sprawę, że pani Tordenskiold była towarzystwem trudnym do zachowania wyłącznie dla siebie samej.
Otso położył się obok jej krzesła, z zauważalnym napięciem wodząc radarami uszu za głośniejszymi dźwiękami.
– Pracuję w Stortingu – odpowiedziała prawie odruchem, wyraźnie bez większego przywiązania do tego faktu; praca ta przez większość dni była jej raczej obojętnym urozmaiceniem dnia. – Siłą rzeczy muszę bywać w tej okolicy codziennie; chyba się przyzwyczaiłam. Chociaż, nie ukrywam, raczej nie zapuszczam się tak odważnie w boczne uliczki, zdaje się, że mam mniej śmiałości od ciebie – pozwoliła sobie na sztych niewinnej, rozbawionej zgryźliwości, odsuwając niedbałym ruchem położone przed nią przez obsługę menu, nie potrzebując go otwierać. Poprosiła o jedno z lepszych słodkich czerwonych win, dla których zwykła tu zaglądać.
– Choć, między nami, nie będę ukrywać, że czasem sprawia mi to zwyczajnie satysfakcję, przechadzać się tymi ulicami, mimo wszystkiego, co się o tych okolicach słyszy. Pomyślisz może, że jestem lekkomyślna, ale zdaje się, że obecnie nie jest bezpiecznie nigdzie; musiałabym zamknąć się chyba na cztery spusty, gdybym chciała przed tym uciec – mówiąc, przyglądała się swojej rozmówczyni, przejęta doskonałą regularnością jej kobiecych rysów, błyskiem jasnego spojrzenia, pełnym, pociągająco poważnym, krojem ust. Wyobrażała sobie to oblicze w białym marmurze, doskonałe; nie była jednak pewna, czy zdołałaby powtórzyć jej urodę z pamięci, choć to zdawało się zarazem trudne do zapomnienia. – Obawiam się, że robienie wrażenia to jedyne, co Otso potrafi. Prowadzam go na smyczy, bo inaczej zostawiłby mnie na pastwę, ale to nasza mała tajemnica. Ale – wścibskość za wścibskość, Dahlio; co tu robisz sama?
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Pią 27 Maj - 21:28
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
- Powinnyśmy cieszyć się z każdego zwycięstwa, nawet małego - odpowiedziała rozbawionym tonem Dahlia. Nie czuła takiej satysfakcji jak pani Vanhanen, bo jeszcze kilka minut wcześniej była po prostu przerażona i potrzebowała więcej czasu, aby odzyskać rezon, spokój i pewność siebie. Nie mogła jednak zaprzeczyć temu, że było coś niesłychanie satysfakcjonującego w minie pijaczyny z jaką odchodził - pełnej rezygnacji i pokonania. Zwyciężyły nad nim wyłącznie paroma kłamstewkami, wypowiadanymi gładko i czysto, niczym śpiewaczki dopasowując się do linii melodii. Może miały to we krwi z racji urodzenia się kobietami, a może nauczyło je tego życie - i inne kobiety? Niezależnie od poglądów i statusu były zgodne: musiały grać swoje role, zmieniać maski i rozsądnie używać słów, aby dopiąć swego. Świat nigdy nie miał dla nich wyrozumiałości, nigdy nie odpuszczał. Sohvi kłamała, aby w ukryciu żyć tak jak chciała. Dahlia kłamała, by ukryć, że jej życie nie zawsze wyglądało tak jak tego chciała. Nie czuła się winna, najczęściej czyniła to z konieczności i przewracała oczyma, kiedy Halvard powtarzał znów: liczby w przeciwieństwie do kobiet nie kłamią.
- Bez obaw, to raczej niemożliwe - zaśmiała się lekko, wciąż z pełną premedytacją przeplatając z faktami słodycz, bez ustanku dopracowując obraz doskonałego małżeństwa, prezentowany innym, choć właściwie mówiła szczerze - łączył ją z Halvardem podobny światopogląd i perspektywa, po latach mogła ze śmiałością stwierdzić, że tworzyli zgodne małżeństwo, któremu nikt z zewnątrz nie mógł zaszkodzić. Jeśli już różnili się, to wyłącznie z własnej winy. Odwzajemniła znów lekki uśmiech, nie poddając tych słów i spojrzenia głębszej analizie, nie domyślała się, że pani Vanhanen mogłaby podobną scenę obserwować z nie mniejszą satysfakcją niż pokonanie pijaczyny kilka minut wcześniej.
Pani Tordenskiold skinęła też głową, przyjmując propozycję ciemnowłosej bez zbędnych pytań, nie dociekając charakteru wspomnianego lokalu; w innym wypadku zapytałaby z ciekawości o rodzaj kuchni, charakter restauracji, lecz tutaj? Ileż tutaj mogło być znakomitych lokali? Nie znała tej części miasta, nie wiedziała nawet w którą stronę powinna się udać, by ją opuścić, podążała więc ufnie za Sohvi do samej restauracji. Wchodząc do ciepłego, eleganckiego wnętrza poczuła przyjemne zaskoczenie, choć przyjaciółka, która ją tu ściągnęła, zapewniała, że dzielnica Ymira Starszego wychodzi na prostą.
- To rzeczywiście wiele wyjaśnia - wyrzekła cicho, uśmiechając się bardziej do samej siebie, niż do Sohvi; z każdą chwilą spędzaną w jej towarzystwie przypominała sobie coraz więcej zasłyszanych niegdyś plotek i była pewna, że wśród nich wpleciono fakt o pracy w Stortingu. Ze wstydem musiałaby przyznać, że faktem tym czuła się dużo mnie zainteresowana niż pikantnymi pogłoskami o upodobaniach do wyjątkowo bliskich przyjaźni z innymi kobietami. Wtedy słuchała ich z niemałym oburzeniem, niedowierzaniem przejawiającym się w uniesionych brwiach i rozchylonych ustach, teatralnych wręcz gestach, kiedy unosiła dłoń do serca szeptem powtarzając, że to jest nie do wyobrażenia i wbrew naturze.
Nigdy nie sądziła, że będzie potrafiła wyobrazić sobie podobne pragnienie, że nie pomyśli o tak szanowanej przez siebie naturze, dlatego siedząc naprzeciwko pani Vanhanen, tak pewnej siebie i nonszalanckiej, Dahlia czuła się jak rzadko kiedy niepewna. W dyskomfort wprawiała ją myśl, że czuje coś, czego coś nie powinna; miała świadomość, że powinna była za to wstać i wyjść, nie dopuścić do tego, aby wokół jej osoby zaplątała się taka plotka, pozwolić tej iskrze zapłonąć, ale... Nie potrafiła się do tego zmusić. Trwała niemal nieruchomo, wpatrzona w Sohvi, słuchając opowieści o tej dzielnicy i pracy, o błąkaniu się uliczkami później. Niełatwo było jej się skupić na sensie tych słów, wypowiadanych przez tak doskonale wykrojone usta; zastanawiała się, czy smakują równie słodko co zamówione przez Sohvi czerwone wino, a jej ciemne włosy są rzeczywiście tak inne w dotyku od pukli typowych Europejek - pod opuszkami palców poczułaby ich miękkość? A gdyby przesunęła dłoń niżej, na kark i szyję, wyczułaby jak gładka i delikatna jest jej skóra?
Wypuściła powietrze, opuszczając spojrzenie na kartę, którą studiowała dalej, mimo że kelner przyniósł im zamówione wino, a ona nie czuła się nawet głodna.
- Nie chodzi o śmiałość, nie trzeba dowodzić własnej odwagi narażając własne życie i zdrowie - zauważyła łagodnym tonem Dahlia i znów roześmiała się krótko, zanim wyjaśniła własną obecność w labiryncie brudnych uliczek. - Nigdzie w Midgardzie nie jest bezpiecznie, to prawda, lecz nierozważnie jest kusić los, bo licho nie śpi - nigdzie i nigdy - przyznała z żalem. Wszyscy musieliby się zamknąć na cztery spusty, nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Ani bogaty, ani biedny, ani widzący, ani śniący. Nikt nie wiedział na jakiej zasadzie morderca (mordercy?) wybierali swoje ofiary. Myśl o tym, że Sohvi mogła paść ich ofiarą sprawiła, że po ciele Dahlii rozlała się fala zimna. Świadomość, że w tych drobnych dłoniach nie mogła kryć się nawet iskra magii nie wzbudzała teraz niechęci, a budziła niepokój o jej bezpieczeństwo - choć to przecież ona poradziła sobie z napastnikiem znacznie lepiej niż widząca.
- Czasami niewiele więcej potrzeba niż dobre wrażenie i gra pozorów, czyż nie? - Dahlia zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu i puściła towarzyszce oczko, zanim pochyliła się, aby ostrożnie pogłaskać Otso. Wyglądał groźnie, w istocie, naprawdę sądziła, że mógłby zaatakować pod wpływem polecenia właścicielki - najwyraźniej się pomyliła. - Byłam tu z przyjaciółką. Jej mąż także pracuje w Stortingu. Rozdzieliłyśmy się, miałyśmy spotkać za kwadrans, ale zgubiłam drogę i nie potrafiłam się odnaleźć. Ze wstydem przyznaję, że nie mam najlepszej orientacji w terenie - wyjaśniła. Wyprostowała się i przysunęła na krześle bliżej stolika, jakby to miało sprawić, że drewno przestanie ich niepotrzebnie dzielić. Wolałaby usiąść bliżej, na tyle blisko, by móc wyszczególnić każdą nutę zapachową jej perfum. Trzymała dłonie na stoliku, obracając w palcach kieliszek białego wina, walcząc z ochotą, by wyciągnąć rękę i choćby musnąć bladą skórę Sohvi.
Na twarzy Dahlii wciąż malował się ciepły uśmiech, nie tak pewny i nonszalancki jak ten zdobiący usta śniącej, bo odczuwane pragnienie bliskości drugiej kobiety odbierało jej pewność siebie, spokój i poczucie, że wszystko jest w porządku. Nie było w porządku. Nie powinna tak pragnąć znaleźć się bliżej i poznać Vanhanen każdym zmysłem, nie powinna wyobrażać sobie jak wodzi opuszkami palców między jej łopatkami i wplata dłoń w ciemne, piękne włosy, nie powinna pochylać się do przodu, by poczuć jej zapach - nie tylko dlatego, że uważała związki pomiędzy kobietami za perwersję, dewiację wręcz, ale i ze względu na noszoną na palcu obrączkę. Przez wszystkie te lata spędzone z Halvardem nigdy nie doświadczyła podobnych pragnień względem innego mężczyzny, nigdy nikomu innemu nie patrzyła w oczy myśląc o całowaniu jego ust; była Tordenskioldowi beznadziejnie wierna nawet we własnych myślach. dlatego teraz, w towarzystwie Sohvi czuła się jakby już niemal go zdradziła - wyłącznie myślą. Umysł Dahlii omamiła magiczna jemioła, pobudzała wciąż wyobraźnię, ona zaś zaczynała zastanawiać się nad tym jak to możliwe. Czy pani Vanhanen zdołała rzucić na nią czar? Tak jak na inne kobiety, o których szeptano? Jak to mogło działać?
Uniosła kieliszek z winem, poczuła nagłą suchość w ustach.
- Raczej nie mam zbyt wielu powodów, aby bywać w tej części miasta. Otworzyłam perfumerię na ulicy Handlowej. Powinnaś ją kiedyś odwiedzić - powiedziała, nie chcąc pozwolić do zapadnięcia krępującej ciszy; nie mogła się powstrzymać przed zaproszeniem Vanhanen do perfumerii na ulicy Handlowej, choć tego też nie powinna robić - ich klany dzieliło zbyt wiele, a do śniącej przylgnęło zbyt wiele nieprzyzwoitych plotek.
- Bez obaw, to raczej niemożliwe - zaśmiała się lekko, wciąż z pełną premedytacją przeplatając z faktami słodycz, bez ustanku dopracowując obraz doskonałego małżeństwa, prezentowany innym, choć właściwie mówiła szczerze - łączył ją z Halvardem podobny światopogląd i perspektywa, po latach mogła ze śmiałością stwierdzić, że tworzyli zgodne małżeństwo, któremu nikt z zewnątrz nie mógł zaszkodzić. Jeśli już różnili się, to wyłącznie z własnej winy. Odwzajemniła znów lekki uśmiech, nie poddając tych słów i spojrzenia głębszej analizie, nie domyślała się, że pani Vanhanen mogłaby podobną scenę obserwować z nie mniejszą satysfakcją niż pokonanie pijaczyny kilka minut wcześniej.
Pani Tordenskiold skinęła też głową, przyjmując propozycję ciemnowłosej bez zbędnych pytań, nie dociekając charakteru wspomnianego lokalu; w innym wypadku zapytałaby z ciekawości o rodzaj kuchni, charakter restauracji, lecz tutaj? Ileż tutaj mogło być znakomitych lokali? Nie znała tej części miasta, nie wiedziała nawet w którą stronę powinna się udać, by ją opuścić, podążała więc ufnie za Sohvi do samej restauracji. Wchodząc do ciepłego, eleganckiego wnętrza poczuła przyjemne zaskoczenie, choć przyjaciółka, która ją tu ściągnęła, zapewniała, że dzielnica Ymira Starszego wychodzi na prostą.
- To rzeczywiście wiele wyjaśnia - wyrzekła cicho, uśmiechając się bardziej do samej siebie, niż do Sohvi; z każdą chwilą spędzaną w jej towarzystwie przypominała sobie coraz więcej zasłyszanych niegdyś plotek i była pewna, że wśród nich wpleciono fakt o pracy w Stortingu. Ze wstydem musiałaby przyznać, że faktem tym czuła się dużo mnie zainteresowana niż pikantnymi pogłoskami o upodobaniach do wyjątkowo bliskich przyjaźni z innymi kobietami. Wtedy słuchała ich z niemałym oburzeniem, niedowierzaniem przejawiającym się w uniesionych brwiach i rozchylonych ustach, teatralnych wręcz gestach, kiedy unosiła dłoń do serca szeptem powtarzając, że to jest nie do wyobrażenia i wbrew naturze.
Nigdy nie sądziła, że będzie potrafiła wyobrazić sobie podobne pragnienie, że nie pomyśli o tak szanowanej przez siebie naturze, dlatego siedząc naprzeciwko pani Vanhanen, tak pewnej siebie i nonszalanckiej, Dahlia czuła się jak rzadko kiedy niepewna. W dyskomfort wprawiała ją myśl, że czuje coś, czego coś nie powinna; miała świadomość, że powinna była za to wstać i wyjść, nie dopuścić do tego, aby wokół jej osoby zaplątała się taka plotka, pozwolić tej iskrze zapłonąć, ale... Nie potrafiła się do tego zmusić. Trwała niemal nieruchomo, wpatrzona w Sohvi, słuchając opowieści o tej dzielnicy i pracy, o błąkaniu się uliczkami później. Niełatwo było jej się skupić na sensie tych słów, wypowiadanych przez tak doskonale wykrojone usta; zastanawiała się, czy smakują równie słodko co zamówione przez Sohvi czerwone wino, a jej ciemne włosy są rzeczywiście tak inne w dotyku od pukli typowych Europejek - pod opuszkami palców poczułaby ich miękkość? A gdyby przesunęła dłoń niżej, na kark i szyję, wyczułaby jak gładka i delikatna jest jej skóra?
Wypuściła powietrze, opuszczając spojrzenie na kartę, którą studiowała dalej, mimo że kelner przyniósł im zamówione wino, a ona nie czuła się nawet głodna.
- Nie chodzi o śmiałość, nie trzeba dowodzić własnej odwagi narażając własne życie i zdrowie - zauważyła łagodnym tonem Dahlia i znów roześmiała się krótko, zanim wyjaśniła własną obecność w labiryncie brudnych uliczek. - Nigdzie w Midgardzie nie jest bezpiecznie, to prawda, lecz nierozważnie jest kusić los, bo licho nie śpi - nigdzie i nigdy - przyznała z żalem. Wszyscy musieliby się zamknąć na cztery spusty, nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Ani bogaty, ani biedny, ani widzący, ani śniący. Nikt nie wiedział na jakiej zasadzie morderca (mordercy?) wybierali swoje ofiary. Myśl o tym, że Sohvi mogła paść ich ofiarą sprawiła, że po ciele Dahlii rozlała się fala zimna. Świadomość, że w tych drobnych dłoniach nie mogła kryć się nawet iskra magii nie wzbudzała teraz niechęci, a budziła niepokój o jej bezpieczeństwo - choć to przecież ona poradziła sobie z napastnikiem znacznie lepiej niż widząca.
- Czasami niewiele więcej potrzeba niż dobre wrażenie i gra pozorów, czyż nie? - Dahlia zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu i puściła towarzyszce oczko, zanim pochyliła się, aby ostrożnie pogłaskać Otso. Wyglądał groźnie, w istocie, naprawdę sądziła, że mógłby zaatakować pod wpływem polecenia właścicielki - najwyraźniej się pomyliła. - Byłam tu z przyjaciółką. Jej mąż także pracuje w Stortingu. Rozdzieliłyśmy się, miałyśmy spotkać za kwadrans, ale zgubiłam drogę i nie potrafiłam się odnaleźć. Ze wstydem przyznaję, że nie mam najlepszej orientacji w terenie - wyjaśniła. Wyprostowała się i przysunęła na krześle bliżej stolika, jakby to miało sprawić, że drewno przestanie ich niepotrzebnie dzielić. Wolałaby usiąść bliżej, na tyle blisko, by móc wyszczególnić każdą nutę zapachową jej perfum. Trzymała dłonie na stoliku, obracając w palcach kieliszek białego wina, walcząc z ochotą, by wyciągnąć rękę i choćby musnąć bladą skórę Sohvi.
Na twarzy Dahlii wciąż malował się ciepły uśmiech, nie tak pewny i nonszalancki jak ten zdobiący usta śniącej, bo odczuwane pragnienie bliskości drugiej kobiety odbierało jej pewność siebie, spokój i poczucie, że wszystko jest w porządku. Nie było w porządku. Nie powinna tak pragnąć znaleźć się bliżej i poznać Vanhanen każdym zmysłem, nie powinna wyobrażać sobie jak wodzi opuszkami palców między jej łopatkami i wplata dłoń w ciemne, piękne włosy, nie powinna pochylać się do przodu, by poczuć jej zapach - nie tylko dlatego, że uważała związki pomiędzy kobietami za perwersję, dewiację wręcz, ale i ze względu na noszoną na palcu obrączkę. Przez wszystkie te lata spędzone z Halvardem nigdy nie doświadczyła podobnych pragnień względem innego mężczyzny, nigdy nikomu innemu nie patrzyła w oczy myśląc o całowaniu jego ust; była Tordenskioldowi beznadziejnie wierna nawet we własnych myślach. dlatego teraz, w towarzystwie Sohvi czuła się jakby już niemal go zdradziła - wyłącznie myślą. Umysł Dahlii omamiła magiczna jemioła, pobudzała wciąż wyobraźnię, ona zaś zaczynała zastanawiać się nad tym jak to możliwe. Czy pani Vanhanen zdołała rzucić na nią czar? Tak jak na inne kobiety, o których szeptano? Jak to mogło działać?
Uniosła kieliszek z winem, poczuła nagłą suchość w ustach.
- Raczej nie mam zbyt wielu powodów, aby bywać w tej części miasta. Otworzyłam perfumerię na ulicy Handlowej. Powinnaś ją kiedyś odwiedzić - powiedziała, nie chcąc pozwolić do zapadnięcia krępującej ciszy; nie mogła się powstrzymać przed zaproszeniem Vanhanen do perfumerii na ulicy Handlowej, choć tego też nie powinna robić - ich klany dzieliło zbyt wiele, a do śniącej przylgnęło zbyt wiele nieprzyzwoitych plotek.
FAMILY, DUTY, HONOR
Sohvi Vänskä
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Wto 7 Cze - 20:33
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Musiałaby żyć pod kamieniem, by nie słyszeć o doskonałym małżeństwie Tordenskioldów; wiedziała, że kochali ich ludzie i kochały ich obiektywy wiecznie żądne piękna lub skandalu, na którym uporczywie nie dawali się tymczasem przyłapać, że na zdjęciach wyglądali jak para istotnie konsekwentnie idealna, odkąd Halvard wykradł rozkwitający kwiat Hallströmów z lodowej sceny, co zdawało jej się zresztą niezwykle dla nich akuratne – dla nieskazitelnej pary wykutej w gładkim, nieosiągalnym lodzie, po którym spojrzenie prześlizgiwało się z zachwytem, niezdolne dostrzec skazy. Wiedziała też, że ludzie im nieprzychylni musieli poniżać się do złośliwości doprawdy niskich lotów, próbując zeskrobać z nich gwasz perfekcji, osiągając w tym jedynie upokarzającą ewidentność żałosnej zazdrości, która zdawała jej się równie zabawna, co naiwny pogląd, że za drzwiami ich prywatności mieszkała jedynie dalsza doskonałość. Słynne małżeństwo Tordenskiold sprawiało wrażenie, jak gdyby zmaterializowało się wprost z okładki żurnalu; jak gdyby żyli razem w fotografii widniejącej na kolorowym froncie gazety z wytłuszczonym tytułem Dziesięć sposobów na idealne szczęśliwie życie, podczas gdy wszyscy pozostali obserwowali ich spoza ram doskonałego obrazka, przez przezroczystą barierę witryny, zastanawiając się, co w ich własnych życiach poszło nie tak, który z punktów pominęli, gdzie popełnili swój straceńczy błąd, który pozbawił ich wszystkiego, co Tordenskioldowie zdawali się posiąść z taką łatwością, jakby byli w istocie faworytami bogów; czy ich syn nie został zresztą powołany do posługi?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi na jej zapewnienie brzmiące jak bezwarunkowy odruch – nie wątpiła w to, że do siebie pasowali ani nie wątpiła, że może nawet faktycznie łączyła ich miłość, ale obraz doskonałości, której stali się w pewnym sensie symbolem, działał na nią jak czerwona płachta, pod której krawędź miała ochotę zanurzyć palce (jak brzeg eleganckiego ubrania pani Tordenskiold układający się lekko na krzywiźnie ramienia, pod który miała ochotę wsunąć opuszkę, zebrać delikatny materiał z gładkiej, ciepłej skóry), jak kurtyna, którą miała ochotę dyskretnie rozsunąć, odkrywając to, co pozostawało poza zasięgiem obiektywów. Nie wierzyła w nieskazitelne szczęście ani w idealne rodziny – w te drugie szczególnie, bo dorastała w jednej z nich, między wszystkimi rzeczami, których nie wypuszczano za drzwi. Te rzeczy interesowały ją wprawdzie zawsze najbardziej; ukradkowa złośliwość za słodkim uśmiechem, arogancja za pozorem skromności, nieprzyjemny grymas, który pojawiał się na twarzy, kiedy życzliwość więdła za obróconymi plecami czyjejś obecności. Nie jaki jest twój ulubiony kolor ani czy dzień ślubu to najszczęśliwszy moment w twoim życiu, ale czego nienawidzisz? i co sprawia, że masz ochotę złapać go za gardło?, i która część kwiatu jest trująca, Dahlio?
Rozumiała, że nierozsądnym było sięgać po smukłą łodyżkę jej czułej sympatii, nawet gdyby Dahlia nie miała nic przeciwko temu i nawet jeśli symetryczne zaintrygowanie, jakie dostrzegała w jej spojrzeniu, było istotnie prawdziwe; przeczuwała, że mogły sobie jedynie tym zaszkodzić, tym niezrozumiałym zelektryzowaniem gęstniejącym w powietrzu, kiedy ich oczy spotykały się ponad rozdzielającym je nieznośnie stolikiem, w gwarze przypominającym, że nie są tutaj – niestety i na szczęście – same. Nie ufała sobie; nie ufała, że potrafiłaby pozostać inaczej rozsądna, a wszelkie możliwe konsekwencje, jakimi próbowała powściągać niestosownie śmiałe myśli, zdawały się więdnąć i zagasać, kiedy łagodny uśmiech skrapiał usta kobiety, a jasny wzrok uciekał, jakby niepewny, ku starannej czcionce menu. Sohvi w zamian podniosła do ust wino, by zakryć szkłem mimowolny uśmiech, prawie zadowolony, triumfalnie rozbawiony; patrząc dotąd na Dahlię z właściwego dystansu milczącej wrogości klanów, nie podejrzewała, że byłaby zdolna wprawić ją w podobne zakłopotanie; a to, niefortunnie, podjudzało ją tylko bardziej. Czy byłaby tak samo niepewna w jej dłoniach?
– Masz oczywiście rację – przyznała jej, odsunąwszy szkło od ust, wygładzając przekorność swojego uśmiechu na miarę stosowności. – Obawiam się, że jestem w takim razie trochę nierozważna. Zdaje się, że za bardzo nawykłam do tego ciągłego dowodzenia czegoś, naiwnej odwagi czy faktu, że posiadam tutaj należne mi miejsce – mówiąc to, spojrzała jej bezpośrednio w oczy, z wyzywającą prawie pewnością, figlarnym przebłyskiem zaciekawienia, jak na tak bezceremonialne słowa zareaguje. Nie było wprawdzie żadną tajemnicą, że zarówno jej rodzina, jak i rodzina jej męża, nie posiadali szczególnie przychylnych poglądów wobec śniących; wyobrażała sobie, że musieli uważać Nikolaia za zrujnowanego, kiedy wziął ją, wydziedziczoną córkę bankruta i w dodatku niemagiczną, za żonę. Lekka słodycz, jakby ciche przeprosiny za tę prowokację, wkradła się na karmin jej warg ustępliwością, z jaką wreszcie opuściła czerń spojrzenia, obracając kieliszek w palcach, obserwując ostry refleks światła odbijający się od pękatej czaszy, podnosząc je akurat, by pochwycić puszczone jej w konspiracji perskie oko, zabębnić odruchowo opuszką palca o wąską szklanką nóżkę, jakby w nerwowym odruchu hamowanego w sobie ożywienia.
– Zazwyczaj sprawdza się doskonale – spolegliwa zgoda, jak subtelna próba pojednania; ostatecznie nie chciała kierować tego spotkania na tory nieprzyjemnej konfrontacji poglądów. Lub też chciała skonfrontować jej poglądy w innym temacie i w inny sposób, ale chroniły je obie przed tym okoliczności, szum rozmów i urywki cudzych spojrzeń, być może rozpoznających kobietę siedzącą naprzeciw niej, odwodziły ją od pomysłu sięgnięcia przez stolik ku jej delikatnej dłoni, uniesienia jej śródręcza do góry, przesunięcia palcem po wrażliwym wnętrzu, za linią życia, z której nie potrafiła w istocie nic odczytać, ale było to bez znaczenia, bo interesowało ją tylko, czy Dahlia cofnęłaby rękę, czy pozwoliłaby musnąć nadgarstek opuszką palca, pogładzić błękitne linie prześwitujących żył, czy pozwoliłaby rozpiąć guzik pod szyją, rozpuścić jej ciemne włosy, pozostawić czerwony ślad szminki na ramieniu, w miejscu przesłoniętym przed wścibskością koszulką. Intrygowało ją wrażenie zawahania łyskające w nieprawdopodobnie jasnych tęczówkach; musiała wiedzieć. Musiała wcześniej słyszeć o niej i nie była zupełnie temu niechętna, jeśli się wahała, czy nie o to chodziło?
– Oh, rozumiem – odparła, jakby odruchowo, myślami gdzieś indziej, obserwując wdzięczny ruch jej ciała, prostowaną linię ramion, smukłość szyi, sposób, w jaki przysuwała się bliżej, jak gdyby odczuwając to samo dziwaczne, nagłe przyciąganie. Jej dłonie na stoliku, jakby czekające; na miłość bogów, mogły sobie tylko zaszkodzić. – Nie będzie zmartwiona? – spytała, chociaż nie troszczyła się o zaniepokojenie jej przyjaciółki wcale, jedynie o to, że restauracja stawała się duszna. – Mogę cię zaprowadzić w umówione miejsce.
Nachyliła się naprzód, opierając łokieć o blat, podnosząc kieliszek razem z nią, choć nie dla upicia łyku; przykładając jedynie do ust grzbiet kciuka obejmującego krawędź, by subtelnie musnąć wargę. Przysunęła się, ledwo dyskretnie, również bliżej, a kiedy padło zaproszenie ponowna, ośmielona figlarność podciągnęła jej kąciki uśmiechu. Zaproszenie od Dahlii Tordenskiold, wspaniałego kwiatu elity towarzyskiej, kobiety doskonałej; czy to możliwe, że za swoją kurtyną chowała podobne winy? Podobne pragnienia?
– Jeśli zgodzisz się skomponować dla mnie perfumy – mruknęła, pozornie niewinnym tonem, nie spuszczając z niej wzroku. – Co byś mi proponowała?
Czubek jej eleganckiego buta otarł, być może przypadkiem, o bok jej szpilki.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi na jej zapewnienie brzmiące jak bezwarunkowy odruch – nie wątpiła w to, że do siebie pasowali ani nie wątpiła, że może nawet faktycznie łączyła ich miłość, ale obraz doskonałości, której stali się w pewnym sensie symbolem, działał na nią jak czerwona płachta, pod której krawędź miała ochotę zanurzyć palce (jak brzeg eleganckiego ubrania pani Tordenskiold układający się lekko na krzywiźnie ramienia, pod który miała ochotę wsunąć opuszkę, zebrać delikatny materiał z gładkiej, ciepłej skóry), jak kurtyna, którą miała ochotę dyskretnie rozsunąć, odkrywając to, co pozostawało poza zasięgiem obiektywów. Nie wierzyła w nieskazitelne szczęście ani w idealne rodziny – w te drugie szczególnie, bo dorastała w jednej z nich, między wszystkimi rzeczami, których nie wypuszczano za drzwi. Te rzeczy interesowały ją wprawdzie zawsze najbardziej; ukradkowa złośliwość za słodkim uśmiechem, arogancja za pozorem skromności, nieprzyjemny grymas, który pojawiał się na twarzy, kiedy życzliwość więdła za obróconymi plecami czyjejś obecności. Nie jaki jest twój ulubiony kolor ani czy dzień ślubu to najszczęśliwszy moment w twoim życiu, ale czego nienawidzisz? i co sprawia, że masz ochotę złapać go za gardło?, i która część kwiatu jest trująca, Dahlio?
Rozumiała, że nierozsądnym było sięgać po smukłą łodyżkę jej czułej sympatii, nawet gdyby Dahlia nie miała nic przeciwko temu i nawet jeśli symetryczne zaintrygowanie, jakie dostrzegała w jej spojrzeniu, było istotnie prawdziwe; przeczuwała, że mogły sobie jedynie tym zaszkodzić, tym niezrozumiałym zelektryzowaniem gęstniejącym w powietrzu, kiedy ich oczy spotykały się ponad rozdzielającym je nieznośnie stolikiem, w gwarze przypominającym, że nie są tutaj – niestety i na szczęście – same. Nie ufała sobie; nie ufała, że potrafiłaby pozostać inaczej rozsądna, a wszelkie możliwe konsekwencje, jakimi próbowała powściągać niestosownie śmiałe myśli, zdawały się więdnąć i zagasać, kiedy łagodny uśmiech skrapiał usta kobiety, a jasny wzrok uciekał, jakby niepewny, ku starannej czcionce menu. Sohvi w zamian podniosła do ust wino, by zakryć szkłem mimowolny uśmiech, prawie zadowolony, triumfalnie rozbawiony; patrząc dotąd na Dahlię z właściwego dystansu milczącej wrogości klanów, nie podejrzewała, że byłaby zdolna wprawić ją w podobne zakłopotanie; a to, niefortunnie, podjudzało ją tylko bardziej. Czy byłaby tak samo niepewna w jej dłoniach?
– Masz oczywiście rację – przyznała jej, odsunąwszy szkło od ust, wygładzając przekorność swojego uśmiechu na miarę stosowności. – Obawiam się, że jestem w takim razie trochę nierozważna. Zdaje się, że za bardzo nawykłam do tego ciągłego dowodzenia czegoś, naiwnej odwagi czy faktu, że posiadam tutaj należne mi miejsce – mówiąc to, spojrzała jej bezpośrednio w oczy, z wyzywającą prawie pewnością, figlarnym przebłyskiem zaciekawienia, jak na tak bezceremonialne słowa zareaguje. Nie było wprawdzie żadną tajemnicą, że zarówno jej rodzina, jak i rodzina jej męża, nie posiadali szczególnie przychylnych poglądów wobec śniących; wyobrażała sobie, że musieli uważać Nikolaia za zrujnowanego, kiedy wziął ją, wydziedziczoną córkę bankruta i w dodatku niemagiczną, za żonę. Lekka słodycz, jakby ciche przeprosiny za tę prowokację, wkradła się na karmin jej warg ustępliwością, z jaką wreszcie opuściła czerń spojrzenia, obracając kieliszek w palcach, obserwując ostry refleks światła odbijający się od pękatej czaszy, podnosząc je akurat, by pochwycić puszczone jej w konspiracji perskie oko, zabębnić odruchowo opuszką palca o wąską szklanką nóżkę, jakby w nerwowym odruchu hamowanego w sobie ożywienia.
– Zazwyczaj sprawdza się doskonale – spolegliwa zgoda, jak subtelna próba pojednania; ostatecznie nie chciała kierować tego spotkania na tory nieprzyjemnej konfrontacji poglądów. Lub też chciała skonfrontować jej poglądy w innym temacie i w inny sposób, ale chroniły je obie przed tym okoliczności, szum rozmów i urywki cudzych spojrzeń, być może rozpoznających kobietę siedzącą naprzeciw niej, odwodziły ją od pomysłu sięgnięcia przez stolik ku jej delikatnej dłoni, uniesienia jej śródręcza do góry, przesunięcia palcem po wrażliwym wnętrzu, za linią życia, z której nie potrafiła w istocie nic odczytać, ale było to bez znaczenia, bo interesowało ją tylko, czy Dahlia cofnęłaby rękę, czy pozwoliłaby musnąć nadgarstek opuszką palca, pogładzić błękitne linie prześwitujących żył, czy pozwoliłaby rozpiąć guzik pod szyją, rozpuścić jej ciemne włosy, pozostawić czerwony ślad szminki na ramieniu, w miejscu przesłoniętym przed wścibskością koszulką. Intrygowało ją wrażenie zawahania łyskające w nieprawdopodobnie jasnych tęczówkach; musiała wiedzieć. Musiała wcześniej słyszeć o niej i nie była zupełnie temu niechętna, jeśli się wahała, czy nie o to chodziło?
– Oh, rozumiem – odparła, jakby odruchowo, myślami gdzieś indziej, obserwując wdzięczny ruch jej ciała, prostowaną linię ramion, smukłość szyi, sposób, w jaki przysuwała się bliżej, jak gdyby odczuwając to samo dziwaczne, nagłe przyciąganie. Jej dłonie na stoliku, jakby czekające; na miłość bogów, mogły sobie tylko zaszkodzić. – Nie będzie zmartwiona? – spytała, chociaż nie troszczyła się o zaniepokojenie jej przyjaciółki wcale, jedynie o to, że restauracja stawała się duszna. – Mogę cię zaprowadzić w umówione miejsce.
Nachyliła się naprzód, opierając łokieć o blat, podnosząc kieliszek razem z nią, choć nie dla upicia łyku; przykładając jedynie do ust grzbiet kciuka obejmującego krawędź, by subtelnie musnąć wargę. Przysunęła się, ledwo dyskretnie, również bliżej, a kiedy padło zaproszenie ponowna, ośmielona figlarność podciągnęła jej kąciki uśmiechu. Zaproszenie od Dahlii Tordenskiold, wspaniałego kwiatu elity towarzyskiej, kobiety doskonałej; czy to możliwe, że za swoją kurtyną chowała podobne winy? Podobne pragnienia?
– Jeśli zgodzisz się skomponować dla mnie perfumy – mruknęła, pozornie niewinnym tonem, nie spuszczając z niej wzroku. – Co byś mi proponowała?
Czubek jej eleganckiego buta otarł, być może przypadkiem, o bok jej szpilki.
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Czw 16 Cze - 13:52
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Oczywiście, że miała rację, każdy rozsądny człowiek to wiedział, nie musiał kończyć w tym celu żadnych studiów wyższych, by wiedzieć, żeby lepiej igrać z losem - zwłaszcza z siłami, które go przerastają. Nikt nie wiedział dlaczego w Midgardzie dochodziło do przerażających morderstw, w jaki sposób wybierano ofiary, kto mógł być następny; czy śniący również powinni czuć się zagrożeni? Niewątpliwie dochodziło do nich przy pomocy magii, więc tak - powinni. Jak mogli się przed tym bronić? Już dziś, gdyby ten pijaczyna nie był tak mocno odurzony wysokoprocentowymi trunkami, jeśli uniósłby dłonie, obie, zarówno Dahlia, jak i Sohvi byłyby już zgubione. Niemal zadrżała na myśl o niej, samotnej i bezbronnej, w ciemnej uliczce naprzeciw mordercy, który w jej wyobraźni przybierał postać okrutnego ślepca. Miała rację i ciemnowłosa pozornie jej przytaknęła, lecz przekorność uśmiechu nie przekonywała do tych słów - jakby i tak nie miała zamiaru zmienić swojego postępowania.
Dahlia wytrzymała wyzywające spojrzenie, kąciki ust jednak opadły, uśmiech zbladł, zamarła na jedno uderzenie serca, jakby poczuła się zbita z pantałyku. Nie mogła przecież przyznać, że Sohvi nie musi niczego udowadniać, że tutaj, w Midgardzie, wśród widzących, miała swoje miejsce, że należało jej się ono jak każdemu innemu - bo tak nie myślała. Odkąd pamiętała powtarzano jej, że nie powinni się integrować, że pierwiastek magiczny stanowi o wyższości galdrów nad innymi, aż sama zaczęła w to wierzyć i powtarzać to, co wszyscy krewni naokoło; przysięgą małżeńską związała się z człowiekiem, który te poglądy podzielał, oboje nie kryli się ze zdecydowaną opinią, lecz stronili od śniących i Dahlia nigdy nie była postawiona w takiej sytuacji - nie musiała nikomu powiedzieć tego prosto w twarz. Poczuła się teraz zakłopotana, postawiona pod ścianą; rzadko kiedy nie wiedziała co powiedzieć, uchodziła za kobietę taktowną i elokwentną, lecz teraz nie mogła skłamać, nie mogła powiedzieć też prawdy. Sohvi pewnie doskonale ją znała, domyślała się co pani Tordenskiold może sądzić o śniących w Midgardzie, lecz nie miała pojęcia, że w głowie Dahlii pojawiła się obawa o zranienie jej uczuć.
- Niekiedy najpiękniejsze kwiaty rosną tam, gdzie pozornie nie powinny. W wysokich górach walczą, aby wybić się nawet na najsurowszej skale, gdzie wszystko jest przeciwko nim. Godne podziwu - odpowiedziała w końcu, powoli, ostrożnie dobierając słowa; subtelną metaforę okraszał łagodny uśmiech, nie odwróciła spojrzenia jak jej towarzyszka. Pani Vanhanen nie musiała w żaden sposób przepraszać, ni werbalnie, ni słodyczą oczu i uśmiechu; nic dziwnego, że przybierała taką pozę, prowokującą i wyzywającą, jakby zapraszała do tego, aby z nią walczyć, jednocześnie zniechęcając do tego, bo ludzie obawiali się kobiet zbyt pewnych siebie i silnych - szczególnie mężczyźni.
Zaczęło dopiero teraz uświadamiać sobie jak samotna musiała się czuć. W Midgardzie i małżeństwie, jeśli to, co głosiły plotki były prawdą. Dotychczas rzeczywiście patrzyła na to z innej perspektywy, męskiej i konserwatywnej, współczując Nikolaiowi podobnej decyzji, małżeństwa ze śniącą ze zrujnowanej rodziny; może chciał w ten sposób podporządkować sobie kobietę, zdominować ją, lecz wystarczyło kilkanaście minut w towarzystwie Sohvi, aby miała już szerszą perspektywę, przekonała się, że to nie typ cichej, spolegliwej myszki. Siedząc naprzeciwko, mówiąc o grze pozorów i wrażeniu, wyobrażała sobie, że toczy nieustanną walkę - o miejsce w Midgardzie, gdzie wszyscy, włącznie z Dahlią, byli przeciwko niej, nawet we własnym domu.
- W istocie - przytaknęła jeszcze, nieświadoma, że może miały ze sobą więcej wspólnego, niż przypuszczała. Ona nigdy nie musiała walczyć o swoje miejsce, czekało na nią już od momentu narodzin, jakby właśnie dla niej stworzone - albo ona została stworzona właśnie dla niego. Szczerze wierzyła, że i z Halvardem byli sobie przeznaczeni, że obrączka na palcu to nie zasługa przypadku i chwilowego pożądania, a planu utkanego przez Norny. Mimo to - wciąż jednak grała i stwarzała pozory, pragnąc namalować ten obraz przez innymi inaczej, niż wyglądał w rzeczywistości. Pragnęła jej piękniejszej i słodszej; zaciskała zęby i uśmiechała się, kiedy życie rzucało kłody pod nogi, starała się przeskakiwać przed nimi z wdziękiem i łudziła się, że nikt nie zauważy jak mięśnie drżą z wysiłku. A gdy starano się zedrzeć kotarę i zajrzeć za kulisy ich życia, odnaleźć prawdę, złościła się i zrzucała winę na ludzką zawiść i zazdrość. Nikogo nie wpuszczała za tę kotarę, lecz pod wpływem spojrzenia Sohvi czuła się tak, jakby stała się ona nagle przezroczysta i śniąca widziała znacznie więcej, niż mogła - mimo braku mocy magicznych.
Drgnęła lekko, zaniepokojona tym, że to ich spotkanie dobiegnie końca, nie przyjaciółką, która rzeczywiście w tej chwili mogła szaleć ze zmartwienia i jej szukać. To wydawało się jednak równie nieistotne jak zeszłoroczny śnieg. Nie powinny były w ogóle się rozdzielać; przede wszystkim - nie powinna jej tu ciągnąć, lecz Dahlia przestała żałować tej zgody. - Och, pewnie będzie, lecz nie sądzę, aby wciąż tam czekała, więc to nie jest konieczne. Będę wdzięczna, jeśli później odprowadzisz mnie do budynku Stortingu, zostawię w recepcji wiadomość dla niej - stwierdziła z niewłaściwą sytuacji tej beztroską, nieprzejęta troską przyjaciółki; wierzyła, że wykaraska się z tego, igrając na jej poczuciu winy i nie wspominając o tym, że z premedytacją odwlekała odszukanie jej, byleby nie przerywać nieoczekiwanego spotkania z panią Vanhanen.
Najwyraźniej tego pragnęły Norny, czyż nie?
Dahlia Tordenskiold od zawsze była kobieta wierzącą. Została wychowana w silnej wierze w dziewięć światów, Hallströmowie pielęgnowali ją ze szczególną starannością; choć niekiedy do obrzędów podchodziła po to, aby pokazać się i składała dłonie do modlitw z większą pobożnością, niż czuła to naprawdę, to szczerze wierzyła w przeznaczenie Norn i boską wolę. Nie bez powodu dali jej talent do tańca na lodzie, nie bez przyczyny postawili na jej drodze Halvarda Tordenskiold. Wszystko łączyło się w pewien plan. Bywały jednak chwile wątpliwości, kiedy nie rozumiała co Norny miały na myśli, niektóre ich decyzje odbierała jako karę. Dlaczego odebrali jej Ingrid? Dlaczego bogowie wezwali do posługi Ingvara, rozdzielając matkę i dziecko, łamiąc serce Dahlii na tysiące drobnych odłamków? Czasem czuła się naprawdę boską wybranką, jakby jej błogosławili, a czasem jakby śmiali się jej w twarz. Chwila z Sohvi była jedną z nich. Postawili ciemnowłosą Finkę na ścieżce Dahlii... Po co? Aby poddać ją próbie?
Nie rozumiała tego. Miała absolutny mętlik w głowie. Walczyło w niej to, w co zawsze wierzyła i to, co teraz czuła. Pragnienie jej bliskości, ciepła oddechu na własnej skórze, wyczucia miękkości ciemnych pukli pod własnymi palcami wydawało się tak silne, palące i nieodpowiednie, a jednak nie potrafiła go w sobie zwalczyć, odsunąć od siebie tych myśli i nieprzyzwoitych wizji.
Co Norny miały na myśli? Jaki miały plan?
Nie miała pojęcia. Tak jak nie miała pojęcia dokąd ją to wszystko zaprowadzi i mimo złych przeczuć brnęła w to dalej.
- Naturalnie, sądziłam, że to oczywiste - odpowiedziała, wzruszając nonszalancko ramieniem i chwytając spojrzenie oczu Sohvi, tak głęboko ciemnych, że zapragnęła się zatracić w tej ciemności, choć przywodziła na myśl głęboką studnię - a tam nie mogła czekać na nią jedynie zguba. Poczuła dotyk pod stołem i nie sądziła, aby był to przypadek. Ileż razy czyniła to samo? Zawsze wtedy siedział naprzeciwko Halvard, za każdym razem reagujący tak samo, jakby robiła to po raz pierwszy. Zwlekała chwilę, milczała w zastanowieniu nad propozycją, ale odnalazła w myślach całą koncepcję zaskakująco szybko - patrzyła na Sohvi i wiedziała jakimi kroplami pragnęła zrosić jej nadgarstek, własnym palcem wmasować perfumy w delikatne miejsce tuż za uchem, nad obojczykami. - Zapach słodki, lecz przyjemnie orzeźwiający. Głowa miałaby pikantną nutę świeżego, czerwonego grejpfruta i czarnej porzeczki, z którymi współgrałyby nuty serca - orchidei tygrysiej i passiflory. Całość zamykałaby słodycz paczuli i malin - opowiadała o tym jak o obrazie, który pragnęła przed nią namalować; pragnęła, by zmrużyła powieki i wyobraziła sobie to wszystko, by Sohvi miała to samo przed oczyma co ona. Jednocześnie odpowiedziała na jej gest, z pewnością nieprzypadkowy, tym samym; powoli przesunęła stopę pod stołem w jej stronę, czubkiem buta z wysokim obcasem przesuwając śmielej po kobiecej kostce, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości.
- Co o tym sądzisz? - spytała, nie ukrywając ciekawości, czy propozycja zdołała ciemnowłosą choć zaintrygować.
Natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Nie powinna była tego robić, nie powinna była nawet o tym myśleć, a jednak upajająca woń jemioły namieszała w głowie Dahlii, w jej układzie nerwowym i duszy, prowokując do słów i gestów, na jakie nigdy dotąd nie miała ochoty; pragnienie, by przekonać się co będzie dalej okazało się silniejsze, niż obawa o plotki, które mogły do niej przylgnąć. Pozornie nie robiła nic złego, sączyły jedynie wino we własnym towarzystwie, rozmawiając cicho. Patrząc z boku nikt nie dostrzegłby tych spojrzeń i uśmiechów, jakie wymieniały, zastanawiając się, czy druga z nich czuje dokładnie to samo i z wolna tracąc co do tego wątpliwości; nie zwróciłby uwagi na ułożenie nóg pod stołem, pomyślałby, że pochylają się ku sobie jedynie po to, by nikt nie usłyszał słów, zapewne wymieniając plotki - jak to kobiety. Mogłoby tak być, gdyby nie reputacja Sohvi, pogłoski o jej zażyłości z przyjaciółkami, jakie nigdy nie dosięgnęły Dahlii, kobiety uchodzącej za krystalicznie czystą w opinii publicznej. Czy ktoś pomyślałby, że mogłaby być częścią tych pogłosek? Co powiedziałby na to Halvard? Jakby zareaguje na wieść w czyim towarzystwie spędzała czas? Kogo zaprosiła do własnej perfumerii? Troska o to będzie jej późniejszym problemem, od chwili, kiedy straci panią Vanhanen z oczu - a moment ten pragnęła teraz odwlec tak bardzo jak tylko było to możliwe.
Dahlia wytrzymała wyzywające spojrzenie, kąciki ust jednak opadły, uśmiech zbladł, zamarła na jedno uderzenie serca, jakby poczuła się zbita z pantałyku. Nie mogła przecież przyznać, że Sohvi nie musi niczego udowadniać, że tutaj, w Midgardzie, wśród widzących, miała swoje miejsce, że należało jej się ono jak każdemu innemu - bo tak nie myślała. Odkąd pamiętała powtarzano jej, że nie powinni się integrować, że pierwiastek magiczny stanowi o wyższości galdrów nad innymi, aż sama zaczęła w to wierzyć i powtarzać to, co wszyscy krewni naokoło; przysięgą małżeńską związała się z człowiekiem, który te poglądy podzielał, oboje nie kryli się ze zdecydowaną opinią, lecz stronili od śniących i Dahlia nigdy nie była postawiona w takiej sytuacji - nie musiała nikomu powiedzieć tego prosto w twarz. Poczuła się teraz zakłopotana, postawiona pod ścianą; rzadko kiedy nie wiedziała co powiedzieć, uchodziła za kobietę taktowną i elokwentną, lecz teraz nie mogła skłamać, nie mogła powiedzieć też prawdy. Sohvi pewnie doskonale ją znała, domyślała się co pani Tordenskiold może sądzić o śniących w Midgardzie, lecz nie miała pojęcia, że w głowie Dahlii pojawiła się obawa o zranienie jej uczuć.
- Niekiedy najpiękniejsze kwiaty rosną tam, gdzie pozornie nie powinny. W wysokich górach walczą, aby wybić się nawet na najsurowszej skale, gdzie wszystko jest przeciwko nim. Godne podziwu - odpowiedziała w końcu, powoli, ostrożnie dobierając słowa; subtelną metaforę okraszał łagodny uśmiech, nie odwróciła spojrzenia jak jej towarzyszka. Pani Vanhanen nie musiała w żaden sposób przepraszać, ni werbalnie, ni słodyczą oczu i uśmiechu; nic dziwnego, że przybierała taką pozę, prowokującą i wyzywającą, jakby zapraszała do tego, aby z nią walczyć, jednocześnie zniechęcając do tego, bo ludzie obawiali się kobiet zbyt pewnych siebie i silnych - szczególnie mężczyźni.
Zaczęło dopiero teraz uświadamiać sobie jak samotna musiała się czuć. W Midgardzie i małżeństwie, jeśli to, co głosiły plotki były prawdą. Dotychczas rzeczywiście patrzyła na to z innej perspektywy, męskiej i konserwatywnej, współczując Nikolaiowi podobnej decyzji, małżeństwa ze śniącą ze zrujnowanej rodziny; może chciał w ten sposób podporządkować sobie kobietę, zdominować ją, lecz wystarczyło kilkanaście minut w towarzystwie Sohvi, aby miała już szerszą perspektywę, przekonała się, że to nie typ cichej, spolegliwej myszki. Siedząc naprzeciwko, mówiąc o grze pozorów i wrażeniu, wyobrażała sobie, że toczy nieustanną walkę - o miejsce w Midgardzie, gdzie wszyscy, włącznie z Dahlią, byli przeciwko niej, nawet we własnym domu.
- W istocie - przytaknęła jeszcze, nieświadoma, że może miały ze sobą więcej wspólnego, niż przypuszczała. Ona nigdy nie musiała walczyć o swoje miejsce, czekało na nią już od momentu narodzin, jakby właśnie dla niej stworzone - albo ona została stworzona właśnie dla niego. Szczerze wierzyła, że i z Halvardem byli sobie przeznaczeni, że obrączka na palcu to nie zasługa przypadku i chwilowego pożądania, a planu utkanego przez Norny. Mimo to - wciąż jednak grała i stwarzała pozory, pragnąc namalować ten obraz przez innymi inaczej, niż wyglądał w rzeczywistości. Pragnęła jej piękniejszej i słodszej; zaciskała zęby i uśmiechała się, kiedy życie rzucało kłody pod nogi, starała się przeskakiwać przed nimi z wdziękiem i łudziła się, że nikt nie zauważy jak mięśnie drżą z wysiłku. A gdy starano się zedrzeć kotarę i zajrzeć za kulisy ich życia, odnaleźć prawdę, złościła się i zrzucała winę na ludzką zawiść i zazdrość. Nikogo nie wpuszczała za tę kotarę, lecz pod wpływem spojrzenia Sohvi czuła się tak, jakby stała się ona nagle przezroczysta i śniąca widziała znacznie więcej, niż mogła - mimo braku mocy magicznych.
Drgnęła lekko, zaniepokojona tym, że to ich spotkanie dobiegnie końca, nie przyjaciółką, która rzeczywiście w tej chwili mogła szaleć ze zmartwienia i jej szukać. To wydawało się jednak równie nieistotne jak zeszłoroczny śnieg. Nie powinny były w ogóle się rozdzielać; przede wszystkim - nie powinna jej tu ciągnąć, lecz Dahlia przestała żałować tej zgody. - Och, pewnie będzie, lecz nie sądzę, aby wciąż tam czekała, więc to nie jest konieczne. Będę wdzięczna, jeśli później odprowadzisz mnie do budynku Stortingu, zostawię w recepcji wiadomość dla niej - stwierdziła z niewłaściwą sytuacji tej beztroską, nieprzejęta troską przyjaciółki; wierzyła, że wykaraska się z tego, igrając na jej poczuciu winy i nie wspominając o tym, że z premedytacją odwlekała odszukanie jej, byleby nie przerywać nieoczekiwanego spotkania z panią Vanhanen.
Najwyraźniej tego pragnęły Norny, czyż nie?
Dahlia Tordenskiold od zawsze była kobieta wierzącą. Została wychowana w silnej wierze w dziewięć światów, Hallströmowie pielęgnowali ją ze szczególną starannością; choć niekiedy do obrzędów podchodziła po to, aby pokazać się i składała dłonie do modlitw z większą pobożnością, niż czuła to naprawdę, to szczerze wierzyła w przeznaczenie Norn i boską wolę. Nie bez powodu dali jej talent do tańca na lodzie, nie bez przyczyny postawili na jej drodze Halvarda Tordenskiold. Wszystko łączyło się w pewien plan. Bywały jednak chwile wątpliwości, kiedy nie rozumiała co Norny miały na myśli, niektóre ich decyzje odbierała jako karę. Dlaczego odebrali jej Ingrid? Dlaczego bogowie wezwali do posługi Ingvara, rozdzielając matkę i dziecko, łamiąc serce Dahlii na tysiące drobnych odłamków? Czasem czuła się naprawdę boską wybranką, jakby jej błogosławili, a czasem jakby śmiali się jej w twarz. Chwila z Sohvi była jedną z nich. Postawili ciemnowłosą Finkę na ścieżce Dahlii... Po co? Aby poddać ją próbie?
Nie rozumiała tego. Miała absolutny mętlik w głowie. Walczyło w niej to, w co zawsze wierzyła i to, co teraz czuła. Pragnienie jej bliskości, ciepła oddechu na własnej skórze, wyczucia miękkości ciemnych pukli pod własnymi palcami wydawało się tak silne, palące i nieodpowiednie, a jednak nie potrafiła go w sobie zwalczyć, odsunąć od siebie tych myśli i nieprzyzwoitych wizji.
Co Norny miały na myśli? Jaki miały plan?
Nie miała pojęcia. Tak jak nie miała pojęcia dokąd ją to wszystko zaprowadzi i mimo złych przeczuć brnęła w to dalej.
- Naturalnie, sądziłam, że to oczywiste - odpowiedziała, wzruszając nonszalancko ramieniem i chwytając spojrzenie oczu Sohvi, tak głęboko ciemnych, że zapragnęła się zatracić w tej ciemności, choć przywodziła na myśl głęboką studnię - a tam nie mogła czekać na nią jedynie zguba. Poczuła dotyk pod stołem i nie sądziła, aby był to przypadek. Ileż razy czyniła to samo? Zawsze wtedy siedział naprzeciwko Halvard, za każdym razem reagujący tak samo, jakby robiła to po raz pierwszy. Zwlekała chwilę, milczała w zastanowieniu nad propozycją, ale odnalazła w myślach całą koncepcję zaskakująco szybko - patrzyła na Sohvi i wiedziała jakimi kroplami pragnęła zrosić jej nadgarstek, własnym palcem wmasować perfumy w delikatne miejsce tuż za uchem, nad obojczykami. - Zapach słodki, lecz przyjemnie orzeźwiający. Głowa miałaby pikantną nutę świeżego, czerwonego grejpfruta i czarnej porzeczki, z którymi współgrałyby nuty serca - orchidei tygrysiej i passiflory. Całość zamykałaby słodycz paczuli i malin - opowiadała o tym jak o obrazie, który pragnęła przed nią namalować; pragnęła, by zmrużyła powieki i wyobraziła sobie to wszystko, by Sohvi miała to samo przed oczyma co ona. Jednocześnie odpowiedziała na jej gest, z pewnością nieprzypadkowy, tym samym; powoli przesunęła stopę pod stołem w jej stronę, czubkiem buta z wysokim obcasem przesuwając śmielej po kobiecej kostce, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości.
- Co o tym sądzisz? - spytała, nie ukrywając ciekawości, czy propozycja zdołała ciemnowłosą choć zaintrygować.
Natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Nie powinna była tego robić, nie powinna była nawet o tym myśleć, a jednak upajająca woń jemioły namieszała w głowie Dahlii, w jej układzie nerwowym i duszy, prowokując do słów i gestów, na jakie nigdy dotąd nie miała ochoty; pragnienie, by przekonać się co będzie dalej okazało się silniejsze, niż obawa o plotki, które mogły do niej przylgnąć. Pozornie nie robiła nic złego, sączyły jedynie wino we własnym towarzystwie, rozmawiając cicho. Patrząc z boku nikt nie dostrzegłby tych spojrzeń i uśmiechów, jakie wymieniały, zastanawiając się, czy druga z nich czuje dokładnie to samo i z wolna tracąc co do tego wątpliwości; nie zwróciłby uwagi na ułożenie nóg pod stołem, pomyślałby, że pochylają się ku sobie jedynie po to, by nikt nie usłyszał słów, zapewne wymieniając plotki - jak to kobiety. Mogłoby tak być, gdyby nie reputacja Sohvi, pogłoski o jej zażyłości z przyjaciółkami, jakie nigdy nie dosięgnęły Dahlii, kobiety uchodzącej za krystalicznie czystą w opinii publicznej. Czy ktoś pomyślałby, że mogłaby być częścią tych pogłosek? Co powiedziałby na to Halvard? Jakby zareaguje na wieść w czyim towarzystwie spędzała czas? Kogo zaprosiła do własnej perfumerii? Troska o to będzie jej późniejszym problemem, od chwili, kiedy straci panią Vanhanen z oczu - a moment ten pragnęła teraz odwlec tak bardzo jak tylko było to możliwe.
FAMILY, DUTY, HONOR
Sohvi Vänskä
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Czw 30 Cze - 20:08
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Ewidentna bezbronność przeciwko magicznym zbrodniom przepełniającym tłocznie kolumny gazet i wypełniającym ulice – szczególnie w tej dzielnicy – niepokojem, w pewnym sensie była wyzwalająca; nie mogła zrobić wiele, by obronić się przed tym, co czyhało, wychylając kosmaty łeb z przeklętego rynsztoku Przesmyku Lokiego – była bezbronna, istotnie, niezależnie, jakie zabiegi profilaktyczne podjęłaby, by odsunąć od siebie zaostrzone kły zakazanych praktyk. Była zbyt dumna, by zachowywać się zgodnie z tym faktem, pokornie zatrzaskując się za okiennicami w swoim domu śladem pozostałych ludzi, chowając głowę w piasek i odwracając wzrok przed osobliwie śmiałymi spojrzeniami szemranych typów wywlekających się w lepsze ulice z przegniłych zakamarków miasta jak skażone szczury; była zbyt dumna, żeby uciekać przed niebezpieczeństwem, które miało wszelkie środki, by dosięgnąć ją nawet pomimo wszelkiej ostrożności, w drodze do pracy czy we własnym łóżku, w biały dzień czy w cieniu wieczoru (może było to nawet, w osobliwy sposób, przyjemnie otrzeźwiające, trzymające w napięciu i czujności; lubiła zawsze stan ryzykownego naprężenia, już od czasu, kiedy narażała się ustawicznie na ojcowski gniew i łapała za kołnierze starszych chłopców w korytarzach akademii, odciągając ich od przyjaciela z prowokującym dalej, uderz mnie). Nawet siedząca naprzeciwko niej kobieta miała nad nią niezaprzeczalną przewagę siły. Midgard zdawał się na każdym kroku przypominać jej, że jest na jego łasce, w każdej chwili i każdym oddechu – w mieście, którego puls podtrzymywała płynąca w żyłach magia, była na co dzień zdana na wspaniałomyślne gesty pomocy i wsparcia, zdana na szczodry akt akceptacji, za jaki oczekiwano od niej dozgonnej, bezmiernej wdzięczności i pokory. Pomimo upływu lat tymczasem wciąż nie nauczyła się prosić o tę pomoc bez dławienia się tym paskudnym poczuciem bezsilności i zależności; jej mąż, jakkolwiek ślepy na wiele rzeczy, był w tym przynajmniej wspaniały, że zdawał się to rozumieć – tę stanowczą odmowę polegania wyłącznie na innych, załamywania bezradnie rąk, odgrywania przypisanej jej roli kobiety, na którą powinno się zwracać uwagę z litości, której należało podać dłoń na progu portalu i użyczyć jej własnej magii. Choć w ostatnich miesiącach kochała go coraz mniej, pragnąc ucieczki spod ciężaru małżeństwa i jego namiętności coraz bardziej, choć zaczynała brzydzić się coraz silniej drobnymi niedoskonałościami jego fizyczności i zachowania (czy zawsze jadł tak niechlujnie? czy zawsze tak wzdychał, podnosząc się rano z łóżka? czy zawsze całował tak niezdarnie, jak gdyby przez cały ten czas nigdy nie nauczył się kształtu jej ust i potrzeb?), tego nie mogła mu nigdy zaprzeczać: rozumiał ją pod tym względem bardziej niż ktokolwiek dotąd i może dlatego zgodziła się za niego wyjść, kiedy złapał ją za dłonie w swoim gabinecie i obiecał, że nigdy nie będzie chciał od niej więcej niż tego, by go kochała. A więc kochała, w jakiś sposób, a on nie wymagał, do czasu. Podarował jej samochód, by nie musiała prosić nikogo o pomoc przy portalach, wypełnił ich dom przedmiotami i sprzętami, których sam nie potrafił i nie potrzebował używać, które stały przez większość czasu i zbierały jedynie kurz – nie robiła w końcu prania ani nie gotowała i nie sprzątała, miała od tego Josefinę; nie zapalała małej lampki wieczorem, kiedy Nikolai zapalał małe słońce swojej magii, ku któremu kiedyś, jeszcze przed ślubem, uniosła z cichym zaintrygowaniem palce, wprawiając go w urzeczone zauroczenie, jakby sięgała ku jakiejś cząstce jego samego – postarał się, żeby ich dom w Midgardzie był tak samo jej, jak jego, pozwalał jej odpocząć od uporczywej roli nieprzystosowanego intruza, na którego należało uważać, kiedy plątał się pod nogami. Nigdy mu za to nie podziękowała; nie zdobyłaby się na tę wdzięczność i tak samo nie mogła zdobyć się na ustępliwy strach – spacerując ulicami miasta, nosiła przy sobie magiczny sztylet i nie odwracała nigdy wzroku pierwsza, wciąż z tym samym no dalej, uderz mnie trzymanym za zębami.
Zakłopotanie Dahlii trwało satysfakcjonująco krótko – choć wyraźnie wybita z animuszu stawianym jej subtelnie wyzwaniem, zręcznie odnalazła właściwe słowa, pojednawczo przystające na wąskiej granicy pomiędzy przeciwnymi frontami poglądów, nieskłonne opowiadać się po żadnej z nich, choć przynależność kobiety była oczywista, doskonale chowana pod przemyślanym komplementem. Sohvi, podjudzona czarem jemioły, nie mogła powstrzymać się od dusznej myśli skonfrontowania jej jeszcze raz, nie tutaj, nie teraz, nie w ten sposób – w milimetrach między ich ustami, z niewypowiedzianym błaganiem, by odpowiedziała tym razem stanowczo, nawet jeśli nie właściwie czy przychylnie; nie śmiałaby się na nią obrazić za tę jawną nienawiść, było w tym wprawdzie, przeciwnie, coś podniecającego, jak w świadomości noża leżącego na dnie kieszeni płaszcza. Pani Tordenskiold, otwarcie odmawiająca jej należnego miejsca w świecie, w którym ją samą wynoszono na piedestał jako oblicze kobiecej doskonałości, pod nią. Jej konserwatywne poglądy, jej nieskazitelny wizerunek, cała jej pogarda dla wszystkiego, co Vanhanen reprezentowała swoim istnieniem nie ze swojej woli, wszystko to niespokojne i uległe pod jej dłońmi, pod ciepłą, całowaną skórą – byłoby to wyjątkowe zwycięstwo; wyjątkowa przyjemność. Mam odejść? Przestać? Za mało w tym magii, Dahlio?
– Rosną tam, gdzie padło nasiono, z woli bogów – odpowiedziała, tonem nieuporczywym, wciąż łagodnym, choć wyraźnie nie zamierzała spotykać jej na tej granicy pomiędzy. Nie miała, przeciwnie do niej, możliwości wyboru swojego zdania; jej osoba w każdej chwili, w której przebywała na magicznej ziemi, była nierozerwalnie stronniczością. – Wyrosłe wśród krajobrazów widzianych z góry, jak mogą żyć później na płaskiej nizinie?
Próbowała żyć wśród śniących – próbowała zapomnieć o swoim pochodzeniu, o mateczniku magicznego świata, który się jej wypierał; spędziła wspaniale lata w małym sztokholmskim mieszkanku, studiując rzeźbę w królewskiej akademii sztuk pięknych, ale nigdy nie udało jej się pozbyć drażniącego mrowienia pod skórą, tej tęsknoty i potrzeby, ambicji do lepszego życia, na przekór wszystkiemu, zawistnego pragnienia, by odzyskać to, co było jej należne. Urodziła się ponadto, nieszczęśliwie, w rodzinie szanowanej i przynajmniej w pierwszej części jej dzieciństwa zamożnej – nie przeszkadzała jej mierna jakość tamtejszego życia, nie przeszkadzał jej tynk odpryskujący od ściany ani znoszone ubrania, ale nie potrafiła znieść poczucia, że należało jej się więcej, z urodzenia. Była pod tym względem przewrotnie konserwatywna; pracowanie w knajpie na rogu uwłaczało jej, fakt wygnania (choć ściągniętego na siebie z własnej decyzji) doprowadzał ją do wewnętrznej wściekłości.
Przyznawały się więc obie do gry, do pozorów serwowanych innych, Sohvi wciąż próbowała jeszcze zachowywać szczęt ostrożnego rozsądku – jak naiwnym i pochopnym było sądzić, że Dahlia chowała pod tym blefem podobne słabości serca? Wydawało się to pewne, wydawało się, że to pragnienie przesiąkało powietrze między nimi, gęstniało w jasnym spojrzeniu odpowiadającym na jej uważność. Nie miała wątpliwości, że ukrywała przed ludźmi rzeczy, z których nie była wystarczająco dumna, że dręczyły ją niepokoje i obawy, że czasem nie miała siły uśmiechać się tak pięknie do obiektywów, że czasem nienawidziła ich okrągłych, tropiących ciągle oczu. Chciała wiedzieć o tym więcej, również, choć w tej chwili niespokojny dreszcz nie pozwalał jej skupić się na czymś więcej niż błysk w jej jasnobłękitnym spojrzeniu; znała go przecież doskonale. Nie odczuwała nigdy wobec niego oporów czy skrupułów – Dahlia była jednak kobietą zamężną, posiadającą dzieci, skrupulatnie strzegącą swojej reputacji, mającą do stracenia jeszcze więcej; nie młodym, niezobowiązanym dziewczęciem, któremu mogłaby pokazać, że nie należy bać się swoich pragnień. Czy to nie byłoby przekroczeniem pewnej granicy? Czy to nie byłoby narażeniem jej na krzywdę? Czy była aż tak wspaniałomyślna, żeby ze względu na to odmawiać, kiedy chciały tego obie?
Uśmiechnęła się łagodnie, kiwając głową – oczywiście, że ją odprowadzi. Oczywiście, że odprowadzi ją do stortingu, że przystanie blisko obok niej, kiedy będzie zostawiać wiadomość dla swojej przyjaciółki, oczywiście, że weźmie kartonik wizytówki z recepcji i długopis, zegnie go wpół i poprosi, żeby odczytała wiadomość dopiero wieczorem, przed snem. Oczywiście, ze nie była aż tak wspaniałomyślna; kiedy pożądała, pożądała zawsze egoistycznie. I kiedy Dahlia nachylała się nad stolikiem, ze wzrokiem jakby pociemniałym i nasyconym chłodną barwą, która paliła w skórę, komponowała dla niej słowami dopasowane doń bukiet perfum, nie potrafiła mieć wobec tego wyrzutów sumienia. Była piękna, jeszcze piękniejsza, kiedy mówiła o czymś tak jej bliskim, tak twórczym – bo było to, istotnie, tworzenie tak samo jak rzeźba, tak samo jak dobieranie odpowiednich barw, by uzyskać doskonały odcień nieba na pejzażu, doskonały zapachowy odcień czyjejś osobowości lub wrażenia jego osobowości. Słodki, lecz orzeźwiający o pikantnej nucie; zdawało jej się, że wyczuwa lepki zapach świeżego soku, widzi jego barwę spływającą po palcach. Orchidea tygrysia w sercu i passiflora – męczennica, inaczej, jak sobie przypominała z subtelnym, pieszczotliwym rozbawieniem. Przesunęła palcami z czaszy odstawionego kieliszka w dół jego nóżki, wspierając w końcu dłoń o obrus; miała ochotę wziąć jej dłoń, odnaleźć mgiełkę zapachu na nadgarstku, rozpoznać jego komponenty – co nosiła na czole jak diadem, co chowała w sercu?
– Jestem trochę onieśmielona – odparła, choć nie było tego po niej widać. Czuła dotyk na swojej kostce, delikatną, wymowną pieszczotę, która sprawiła, że spuściła na moment spojrzenie, opuszczając cień malowanych, krótkich rzęs, z wyraźnie roztargnionym, przyjemnym uśmiechem. – W gazetach zbyt rzadko wspominają o twojej przenikliwości i talencie. Powinni słuchać cię więcej, choć rozumiem, że w konfrontacji z tobą ciężko znaleźć słowa i właściwe pytania. Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że nie trafiłaś, tylko po to, byś opowiadała dłużej – mówiła, podnosząc znów wzrok, granicę rozszerzonych źrenic gubiąc w ciemnym pigmencie tęczówek. Tylko po to, byś przyglądała mi się nadal, sięgała we mnie, poznawała, tylko po to. Mogłaby unieść kieliszek i wylać na siebie karmin wina, zbrukać pożądaniem delikatny materiał białej koszuli; pójdziesz ze mną? Sama nie mogłaby jej przecież oczyścić. Potrzebowała jej pomocy – może po prostu jej, na osobności.
– Brzmi doskonale, jednak – było duszno, pachniało jemiołą, jemiołą i winem, sokiem grejpfruta i porzeczki, orchideą, maliną, niecierpliwością; pragnęła, by przesunęła swoją zgodą wyżej nad kostkę, po gładkiej łydce, na wnętrze kolana, miała zbyt dużo stracenia, a lokal pełen był ludzi, nie mogła zabrać jej do łazienki – jeśli przyjdę do ciebie, na twoje zaproszenie, Dahlio, wolałabym wyjść z twoimi perfumami na skórze. Chcę odgadnąć ich serce, bez podpowiedzi.
Zakłopotanie Dahlii trwało satysfakcjonująco krótko – choć wyraźnie wybita z animuszu stawianym jej subtelnie wyzwaniem, zręcznie odnalazła właściwe słowa, pojednawczo przystające na wąskiej granicy pomiędzy przeciwnymi frontami poglądów, nieskłonne opowiadać się po żadnej z nich, choć przynależność kobiety była oczywista, doskonale chowana pod przemyślanym komplementem. Sohvi, podjudzona czarem jemioły, nie mogła powstrzymać się od dusznej myśli skonfrontowania jej jeszcze raz, nie tutaj, nie teraz, nie w ten sposób – w milimetrach między ich ustami, z niewypowiedzianym błaganiem, by odpowiedziała tym razem stanowczo, nawet jeśli nie właściwie czy przychylnie; nie śmiałaby się na nią obrazić za tę jawną nienawiść, było w tym wprawdzie, przeciwnie, coś podniecającego, jak w świadomości noża leżącego na dnie kieszeni płaszcza. Pani Tordenskiold, otwarcie odmawiająca jej należnego miejsca w świecie, w którym ją samą wynoszono na piedestał jako oblicze kobiecej doskonałości, pod nią. Jej konserwatywne poglądy, jej nieskazitelny wizerunek, cała jej pogarda dla wszystkiego, co Vanhanen reprezentowała swoim istnieniem nie ze swojej woli, wszystko to niespokojne i uległe pod jej dłońmi, pod ciepłą, całowaną skórą – byłoby to wyjątkowe zwycięstwo; wyjątkowa przyjemność. Mam odejść? Przestać? Za mało w tym magii, Dahlio?
– Rosną tam, gdzie padło nasiono, z woli bogów – odpowiedziała, tonem nieuporczywym, wciąż łagodnym, choć wyraźnie nie zamierzała spotykać jej na tej granicy pomiędzy. Nie miała, przeciwnie do niej, możliwości wyboru swojego zdania; jej osoba w każdej chwili, w której przebywała na magicznej ziemi, była nierozerwalnie stronniczością. – Wyrosłe wśród krajobrazów widzianych z góry, jak mogą żyć później na płaskiej nizinie?
Próbowała żyć wśród śniących – próbowała zapomnieć o swoim pochodzeniu, o mateczniku magicznego świata, który się jej wypierał; spędziła wspaniale lata w małym sztokholmskim mieszkanku, studiując rzeźbę w królewskiej akademii sztuk pięknych, ale nigdy nie udało jej się pozbyć drażniącego mrowienia pod skórą, tej tęsknoty i potrzeby, ambicji do lepszego życia, na przekór wszystkiemu, zawistnego pragnienia, by odzyskać to, co było jej należne. Urodziła się ponadto, nieszczęśliwie, w rodzinie szanowanej i przynajmniej w pierwszej części jej dzieciństwa zamożnej – nie przeszkadzała jej mierna jakość tamtejszego życia, nie przeszkadzał jej tynk odpryskujący od ściany ani znoszone ubrania, ale nie potrafiła znieść poczucia, że należało jej się więcej, z urodzenia. Była pod tym względem przewrotnie konserwatywna; pracowanie w knajpie na rogu uwłaczało jej, fakt wygnania (choć ściągniętego na siebie z własnej decyzji) doprowadzał ją do wewnętrznej wściekłości.
Przyznawały się więc obie do gry, do pozorów serwowanych innych, Sohvi wciąż próbowała jeszcze zachowywać szczęt ostrożnego rozsądku – jak naiwnym i pochopnym było sądzić, że Dahlia chowała pod tym blefem podobne słabości serca? Wydawało się to pewne, wydawało się, że to pragnienie przesiąkało powietrze między nimi, gęstniało w jasnym spojrzeniu odpowiadającym na jej uważność. Nie miała wątpliwości, że ukrywała przed ludźmi rzeczy, z których nie była wystarczająco dumna, że dręczyły ją niepokoje i obawy, że czasem nie miała siły uśmiechać się tak pięknie do obiektywów, że czasem nienawidziła ich okrągłych, tropiących ciągle oczu. Chciała wiedzieć o tym więcej, również, choć w tej chwili niespokojny dreszcz nie pozwalał jej skupić się na czymś więcej niż błysk w jej jasnobłękitnym spojrzeniu; znała go przecież doskonale. Nie odczuwała nigdy wobec niego oporów czy skrupułów – Dahlia była jednak kobietą zamężną, posiadającą dzieci, skrupulatnie strzegącą swojej reputacji, mającą do stracenia jeszcze więcej; nie młodym, niezobowiązanym dziewczęciem, któremu mogłaby pokazać, że nie należy bać się swoich pragnień. Czy to nie byłoby przekroczeniem pewnej granicy? Czy to nie byłoby narażeniem jej na krzywdę? Czy była aż tak wspaniałomyślna, żeby ze względu na to odmawiać, kiedy chciały tego obie?
Uśmiechnęła się łagodnie, kiwając głową – oczywiście, że ją odprowadzi. Oczywiście, że odprowadzi ją do stortingu, że przystanie blisko obok niej, kiedy będzie zostawiać wiadomość dla swojej przyjaciółki, oczywiście, że weźmie kartonik wizytówki z recepcji i długopis, zegnie go wpół i poprosi, żeby odczytała wiadomość dopiero wieczorem, przed snem. Oczywiście, ze nie była aż tak wspaniałomyślna; kiedy pożądała, pożądała zawsze egoistycznie. I kiedy Dahlia nachylała się nad stolikiem, ze wzrokiem jakby pociemniałym i nasyconym chłodną barwą, która paliła w skórę, komponowała dla niej słowami dopasowane doń bukiet perfum, nie potrafiła mieć wobec tego wyrzutów sumienia. Była piękna, jeszcze piękniejsza, kiedy mówiła o czymś tak jej bliskim, tak twórczym – bo było to, istotnie, tworzenie tak samo jak rzeźba, tak samo jak dobieranie odpowiednich barw, by uzyskać doskonały odcień nieba na pejzażu, doskonały zapachowy odcień czyjejś osobowości lub wrażenia jego osobowości. Słodki, lecz orzeźwiający o pikantnej nucie; zdawało jej się, że wyczuwa lepki zapach świeżego soku, widzi jego barwę spływającą po palcach. Orchidea tygrysia w sercu i passiflora – męczennica, inaczej, jak sobie przypominała z subtelnym, pieszczotliwym rozbawieniem. Przesunęła palcami z czaszy odstawionego kieliszka w dół jego nóżki, wspierając w końcu dłoń o obrus; miała ochotę wziąć jej dłoń, odnaleźć mgiełkę zapachu na nadgarstku, rozpoznać jego komponenty – co nosiła na czole jak diadem, co chowała w sercu?
– Jestem trochę onieśmielona – odparła, choć nie było tego po niej widać. Czuła dotyk na swojej kostce, delikatną, wymowną pieszczotę, która sprawiła, że spuściła na moment spojrzenie, opuszczając cień malowanych, krótkich rzęs, z wyraźnie roztargnionym, przyjemnym uśmiechem. – W gazetach zbyt rzadko wspominają o twojej przenikliwości i talencie. Powinni słuchać cię więcej, choć rozumiem, że w konfrontacji z tobą ciężko znaleźć słowa i właściwe pytania. Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że nie trafiłaś, tylko po to, byś opowiadała dłużej – mówiła, podnosząc znów wzrok, granicę rozszerzonych źrenic gubiąc w ciemnym pigmencie tęczówek. Tylko po to, byś przyglądała mi się nadal, sięgała we mnie, poznawała, tylko po to. Mogłaby unieść kieliszek i wylać na siebie karmin wina, zbrukać pożądaniem delikatny materiał białej koszuli; pójdziesz ze mną? Sama nie mogłaby jej przecież oczyścić. Potrzebowała jej pomocy – może po prostu jej, na osobności.
– Brzmi doskonale, jednak – było duszno, pachniało jemiołą, jemiołą i winem, sokiem grejpfruta i porzeczki, orchideą, maliną, niecierpliwością; pragnęła, by przesunęła swoją zgodą wyżej nad kostkę, po gładkiej łydce, na wnętrze kolana, miała zbyt dużo stracenia, a lokal pełen był ludzi, nie mogła zabrać jej do łazienki – jeśli przyjdę do ciebie, na twoje zaproszenie, Dahlio, wolałabym wyjść z twoimi perfumami na skórze. Chcę odgadnąć ich serce, bez podpowiedzi.
Dahlia Tordenskiold
Re: 16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Nie 21 Sie - 12:30
Dahlia TordenskioldWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Sztokholm, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : zamężna
Status majątkowy : bogaty
Zawód : twórczyni perfum, właścicielka "Vanadis Atelier", alchemiczka, żona i matka
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), kulturowy (II)
Statystyki : alchemia: 20 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie mogły różnić się bardziej.
Podczas gdy Sohvi najmocniej pragnęła wolności i ponad wszelką miarę ceniła niezależność, Dahlię od maleńkości uczono jak wykorzystywać innych i polegać na cudzej pomocy, z czego korzystała zawsze i chętnie, nie widząc w tym nic nieodpowiedniego i hańbiącego, żadnego powodu do wstydu. Nigdy nie musiała kalać rąk prawdziwie ciężką pracą i cieszyła się z tego, uważając ją za niegodną; tak przyziemne obowiązki domowe jak sprzątanie i gotowanie, zakupy, dbanie o ogród i spiżarnię, zawsze leżały w gestii gosposi. Petronella wydawała się jej teraz nieodłącznym elementem ich domu, traktowała ją uprzejmie, lecz bardziej niczym narzędzie niezbędne do funkcjonowania domostwa, niż człowieka z krwi i kości, a z pewnością już nie jak członka rodziny, mimo że starowinka wydawała się do nich mocno przywiązana, zwłaszcza do najmłodszego pokolenia Tordenskioldów. Runiczne talary pochodzące z rodzinnego skarbca, później należącego do męża rozwiązywały wszystkie tak przyziemne problemy. Przez niemalże trzydzieści lat swojego życia polegała na innych i nie wyobrażała sobie zmiany, nie potrzebowała jej; nigdy nie czuła potrzeby osławionej i pełnej niezależności, bo tak było wygodniej i przyjemniej, mogła skupić się jedynie na tym, co sprawiało przyjemność i rozwijało w sposób budzący podziw w innych. Od dnia narodzin zamknięta w złotej klatce czuła się w niej komfortowo i bezpiecznie. Na tyle bezpiecznie, by długo nie mieć obaw przed poruszaniem się wciąż po Midgardzie w pojedynkę. Determinowała to niemal wrodzona i pogłębiająca się z wiekiem arogancja, przekonanie, że może pozwolić sobie na wszystko i jest najważniejsza. Któż śmiałby zagrozić pannie Hallström, pierwszej wnuczce jarla, pani Tordenskiold, żonie przyszłego jarla? Przyzwyczajono ją do tego, utwierdzano w przekonaniu, że cały świat winien paść do stóp, bo jest ponad nimi - dzięki nazwisku, dzięki krwi, dzięki magii płynącej w żyłach, dzięki urodzie, talentom i urokowi osobistemu. Umacniała swoją pozycję i korzystała z tych przywilejów coraz bardziej, ani myśląc sięgać po niezależność - to byłoby niewygodne, męczące i czasochłonne. Może niektórzy postrzegali ją jako bezwolną kukiełkę, porcelanową lalkę i trofeum Halvarda Tordenskiolda, śmiała się wtedy, wyszydzała ich zawiść płynącą najpewniej z zazdrości i zmęczenia własnym życiem, ciążącymi nań obowiązkami. Nigdy jednak nie miała poczucia, że nie pasuje - tak jak Sohvi. Wydawała się być stworzona do pełnionych ról, najbielszą z owiec, ostatni puzel uzupełniający układankę. Nie rozumiała i zrozumieć nawet nie próbowała poczucia wyobcowania, niesprawiedliwości losu, na jaki skazały Finkę Norny, odbierając dłoniom magiczną moc. Zwykła wiele usprawiedliwiać wolą bogów, twierdząc, że zawsze nalezy się z nią zgadzać, dopóki nie odbierali Dahlii tego, na czym jej zależało; gdy zginęła Ingrid, kiedy wezwali do siebie na posługę Ingvara wylała morze łez, bolejąc nad krzywdą jaką jej wyrządzili, niesłusznie i niezrozumiale, bo przecież zawsze była posłuszna im, rodzicom, klanowi, mężowi, rodzinie. Nawet to nie zdołało zmienić perspektywy postrzegania innych - liczyła się wyłącznie ona i jej najbliżsi, jakby stanowili centrum wszechświata, słońce w układzie słonecznym, wokół którego krązyli inni; jedni po to, aby ułatwić im życie, inni korzystali z ich blasku. Pojedyncze jednostki (właściwie pojawiało się ich coraz więcej) zakłócały spokój, krajobraz, niczym niosąca jedynie zniszczenie asteroida, rozpędzona przez swoje wynaturzenia i dewiacje. Tak Dahlia zwykła o tym myśleć. O wargach, demonach, śniących, dewiantach; jak o zagrożeniu dla ich uporządkowanego, doskonałego świata. Sohvi, jak dotąd, stanowiła w jej oczach uosobienie wielu katastrof: nosiła wrogie nazwisko, brakowało w drobnych palcach magicznej mocy, przejawiała ponoć nienaturalne zainteresowanie własną płcią, do tego najwyraźniej miała wyjątkowo liberalne podejście do roli kobiet - ostatnie nie mniej trudno było Dahlii zrozumieć. Nie zliczyłaby wszystkich tych momentów, kiedy w rozmowie z mężem i przyjaciółkami ubolewała nad takimi kobietami, niszczącymi naturalny porządek. One próbowały chwytać się męskich zawodów, pełnić role przeznaczone mężczyznom, odbierać im męskość, którą gubili, zapominali o dobrych manierach, przebąkiwali, że utrzymanie domu nie jest wyłącznie ich obowiązkiem. Raz jeden Halvard sarkastycznie zasugerował, że Dahlia powinna znaleźć pełnoetatową pracę, nie wytrzymał jednak więcej niż paru chwil w tym dowcipie, widząc szczere niedowierzanie i święte oburzenie na twarzy małżonki. Kobiety takie jak Sohvi zaczynały burzyć ich świat, niczym zamarzająca woda w skale i skłamałaby mówiąc, że się tego nie obawia - a i tak uczyniłaby to bez wahania.
Teraz poszła o krok dalej.
Zburzyła pewność siebie. Pewność, że wszystko jest z nią w porządku, poczucie własnej doskonałości, w którym utwierdzali ją wszyscy dookoła od zawsze. Uczucia jakie dręczyły w tamtym momencie ciało i umysł wydawały się wciąż niewłaściwie i nieprzyzwoite, lecz czy wiele różniły się od tych jakie wzbudzała w niej bliskość ukochanego mężczyzny? Nie potrafiłaby wskazać różnic w pragnieniu dotknięcia ich dłoni, przyjemnego mrowienia w dolnej części brzucha, płytszym oddechu. Wydawało się to równie naturalne i prawdziwe; jedynie poczucie, że nie powinna, lojalność wobec Halvarda i wierność przysiędze małżeńskiej powstrzymywała Dahlię przed uczynieniem kolejnego kroku w stronę tego, czego tak się obawiała i co otwarcie potępiała. Pani Vanhanen, świadomie czy też nie, poczyniła w jej głowie nieporządek i chaos, który długo jeszcze miał się nie uspokoić i przyprawiać ją o szybsze bicie serca na samo wspomnienie.
- W istocie. Tak zostały stworzone, z bożej woli - zgodziła się ze śniącą pozornie, skinąwszy głową, jedynie na chwilę opuszczając wzrok; przez ciemne tęczówki, roziskrzone pragnieniem, nie mogła uporządkować myśli. Uważała się za kobietę dobrze wychowaną, nigdy nie obraziłaby nikogo wprost; kłamała bez wahania, lecz w tym przypadku nie potrafiła wypowiadać słów przeczących wyznawanym poglądom nawet z czystej uprzejmości i chęci kontynuowania tego spotkania. Lojalność wobec rodziny była silniejsza. - Może tak miało być, a na nizinie byłoby im lepiej? Wtedy mogłyby prawdziwie rozkwitnąć bez wrogich silnych wiatrów i mrozów, mogąc zapuścić korzenie głęboko i bez oporu - kontynuowała, znów uchwyciwszy wzrok Sohvi, uśmiechając się przy tym łagodnie. Pozornie rozmawiały jedynie o kwiatach, lecz jedynie głupiec nie doszukałby się w ich zdaniach aluzji. Nie ma tu miejsca dla ciebie, powiedziałaby, gdyby tylko potrafiła mówić wprost, zupełnie szczerze. W ich świecie, galdrów, przede wszystkim zaś - w jej świecie. Nie ma w nim miejsca dla takich pragnień i podobnego pożądania.
Zawsze poza tą jedną chwilą. Tym jednym, wyjątkowym dniem. Teraz mogło trwać i trwać, lecz nigdy więcej, nigdy później.
- Onieśmielona? Śmiem wątpić - zaśmiała się serdecznie, szczerze rozbawiona tą odpowiedzią; to ostatnie co mogłaby w tym momencie o Sohvi powiedzieć; Dahlia pokusiłaby się wręcz o stwierdzenie, że to ona czuje się onieśmielona. - Zawstydzasz mnie, dziękuję - skłamała znów gładko, tak jak zawsze, gdy prawiono jej podobne komplementy; nigdy im nie zaprzeczała, słuchała z przyjemnością, podskórnie czując, że przecież są właściwie i należne. Nie spodziewała się jednak ich z jej ust, dotychczas uznawanych za wrogich, takich, które z przyjemnością wypowiadałyby o niej jedynie niepochlebne słowa, tak jak złośliwe gazety. - Gazety lubują się w nieszczęściach i sensacjach. Najchętniej pisałyby jedynie o tym, co mogłoby człowieka zawstydzić i ośmieszyć. Nie sądzisz? - spytała, spoglądając znów prosto w oczy Sohvi, z poważniejszym wyrazem twarzy. Czy to, co pisali o tobie, jest prawdą, czy jedynie wyssaną z palca plotką, złośliwością? Znała już prawdę, lecz gorączkowo potrzebowała usłyszeć zaprzeczenie. Tak trudno było jednak się wzbraniać; przegrywała wciąż tę wewnętrzną walkę. Jedynie obawa o własną reputację powstrzymywała Dahlię przed tym, aby położyć dłoń na stoliku dalej, spleść własne palce z jej palcami.
- Niech tak będzie. Przyjdź tylko, a kompozycją zajmę się osobiście. Umówmy się, że pozostałe nuty zapachowe pozostaną w istocie zagadką. Niech to będzie gra. Spróbujesz odgadnąć je wszystkie, nie tylko serce. To niemożliwe w pierwszej chwili. Zapachy uwalniają się z czasem. Zmieniają się pod jego wpływem, przez skórę. Co ty na to? - obiecała z nieprzewrotnym uśmiechem, nie wspominając o nagrodzie za rozwiązanie zagadki. - Może zgrają się z tym, co sama nosisz w sercu.
Tego Dahlia nie potrafiła już odgadnąć.
Podczas gdy Sohvi najmocniej pragnęła wolności i ponad wszelką miarę ceniła niezależność, Dahlię od maleńkości uczono jak wykorzystywać innych i polegać na cudzej pomocy, z czego korzystała zawsze i chętnie, nie widząc w tym nic nieodpowiedniego i hańbiącego, żadnego powodu do wstydu. Nigdy nie musiała kalać rąk prawdziwie ciężką pracą i cieszyła się z tego, uważając ją za niegodną; tak przyziemne obowiązki domowe jak sprzątanie i gotowanie, zakupy, dbanie o ogród i spiżarnię, zawsze leżały w gestii gosposi. Petronella wydawała się jej teraz nieodłącznym elementem ich domu, traktowała ją uprzejmie, lecz bardziej niczym narzędzie niezbędne do funkcjonowania domostwa, niż człowieka z krwi i kości, a z pewnością już nie jak członka rodziny, mimo że starowinka wydawała się do nich mocno przywiązana, zwłaszcza do najmłodszego pokolenia Tordenskioldów. Runiczne talary pochodzące z rodzinnego skarbca, później należącego do męża rozwiązywały wszystkie tak przyziemne problemy. Przez niemalże trzydzieści lat swojego życia polegała na innych i nie wyobrażała sobie zmiany, nie potrzebowała jej; nigdy nie czuła potrzeby osławionej i pełnej niezależności, bo tak było wygodniej i przyjemniej, mogła skupić się jedynie na tym, co sprawiało przyjemność i rozwijało w sposób budzący podziw w innych. Od dnia narodzin zamknięta w złotej klatce czuła się w niej komfortowo i bezpiecznie. Na tyle bezpiecznie, by długo nie mieć obaw przed poruszaniem się wciąż po Midgardzie w pojedynkę. Determinowała to niemal wrodzona i pogłębiająca się z wiekiem arogancja, przekonanie, że może pozwolić sobie na wszystko i jest najważniejsza. Któż śmiałby zagrozić pannie Hallström, pierwszej wnuczce jarla, pani Tordenskiold, żonie przyszłego jarla? Przyzwyczajono ją do tego, utwierdzano w przekonaniu, że cały świat winien paść do stóp, bo jest ponad nimi - dzięki nazwisku, dzięki krwi, dzięki magii płynącej w żyłach, dzięki urodzie, talentom i urokowi osobistemu. Umacniała swoją pozycję i korzystała z tych przywilejów coraz bardziej, ani myśląc sięgać po niezależność - to byłoby niewygodne, męczące i czasochłonne. Może niektórzy postrzegali ją jako bezwolną kukiełkę, porcelanową lalkę i trofeum Halvarda Tordenskiolda, śmiała się wtedy, wyszydzała ich zawiść płynącą najpewniej z zazdrości i zmęczenia własnym życiem, ciążącymi nań obowiązkami. Nigdy jednak nie miała poczucia, że nie pasuje - tak jak Sohvi. Wydawała się być stworzona do pełnionych ról, najbielszą z owiec, ostatni puzel uzupełniający układankę. Nie rozumiała i zrozumieć nawet nie próbowała poczucia wyobcowania, niesprawiedliwości losu, na jaki skazały Finkę Norny, odbierając dłoniom magiczną moc. Zwykła wiele usprawiedliwiać wolą bogów, twierdząc, że zawsze nalezy się z nią zgadzać, dopóki nie odbierali Dahlii tego, na czym jej zależało; gdy zginęła Ingrid, kiedy wezwali do siebie na posługę Ingvara wylała morze łez, bolejąc nad krzywdą jaką jej wyrządzili, niesłusznie i niezrozumiale, bo przecież zawsze była posłuszna im, rodzicom, klanowi, mężowi, rodzinie. Nawet to nie zdołało zmienić perspektywy postrzegania innych - liczyła się wyłącznie ona i jej najbliżsi, jakby stanowili centrum wszechświata, słońce w układzie słonecznym, wokół którego krązyli inni; jedni po to, aby ułatwić im życie, inni korzystali z ich blasku. Pojedyncze jednostki (właściwie pojawiało się ich coraz więcej) zakłócały spokój, krajobraz, niczym niosąca jedynie zniszczenie asteroida, rozpędzona przez swoje wynaturzenia i dewiacje. Tak Dahlia zwykła o tym myśleć. O wargach, demonach, śniących, dewiantach; jak o zagrożeniu dla ich uporządkowanego, doskonałego świata. Sohvi, jak dotąd, stanowiła w jej oczach uosobienie wielu katastrof: nosiła wrogie nazwisko, brakowało w drobnych palcach magicznej mocy, przejawiała ponoć nienaturalne zainteresowanie własną płcią, do tego najwyraźniej miała wyjątkowo liberalne podejście do roli kobiet - ostatnie nie mniej trudno było Dahlii zrozumieć. Nie zliczyłaby wszystkich tych momentów, kiedy w rozmowie z mężem i przyjaciółkami ubolewała nad takimi kobietami, niszczącymi naturalny porządek. One próbowały chwytać się męskich zawodów, pełnić role przeznaczone mężczyznom, odbierać im męskość, którą gubili, zapominali o dobrych manierach, przebąkiwali, że utrzymanie domu nie jest wyłącznie ich obowiązkiem. Raz jeden Halvard sarkastycznie zasugerował, że Dahlia powinna znaleźć pełnoetatową pracę, nie wytrzymał jednak więcej niż paru chwil w tym dowcipie, widząc szczere niedowierzanie i święte oburzenie na twarzy małżonki. Kobiety takie jak Sohvi zaczynały burzyć ich świat, niczym zamarzająca woda w skale i skłamałaby mówiąc, że się tego nie obawia - a i tak uczyniłaby to bez wahania.
Teraz poszła o krok dalej.
Zburzyła pewność siebie. Pewność, że wszystko jest z nią w porządku, poczucie własnej doskonałości, w którym utwierdzali ją wszyscy dookoła od zawsze. Uczucia jakie dręczyły w tamtym momencie ciało i umysł wydawały się wciąż niewłaściwie i nieprzyzwoite, lecz czy wiele różniły się od tych jakie wzbudzała w niej bliskość ukochanego mężczyzny? Nie potrafiłaby wskazać różnic w pragnieniu dotknięcia ich dłoni, przyjemnego mrowienia w dolnej części brzucha, płytszym oddechu. Wydawało się to równie naturalne i prawdziwe; jedynie poczucie, że nie powinna, lojalność wobec Halvarda i wierność przysiędze małżeńskiej powstrzymywała Dahlię przed uczynieniem kolejnego kroku w stronę tego, czego tak się obawiała i co otwarcie potępiała. Pani Vanhanen, świadomie czy też nie, poczyniła w jej głowie nieporządek i chaos, który długo jeszcze miał się nie uspokoić i przyprawiać ją o szybsze bicie serca na samo wspomnienie.
- W istocie. Tak zostały stworzone, z bożej woli - zgodziła się ze śniącą pozornie, skinąwszy głową, jedynie na chwilę opuszczając wzrok; przez ciemne tęczówki, roziskrzone pragnieniem, nie mogła uporządkować myśli. Uważała się za kobietę dobrze wychowaną, nigdy nie obraziłaby nikogo wprost; kłamała bez wahania, lecz w tym przypadku nie potrafiła wypowiadać słów przeczących wyznawanym poglądom nawet z czystej uprzejmości i chęci kontynuowania tego spotkania. Lojalność wobec rodziny była silniejsza. - Może tak miało być, a na nizinie byłoby im lepiej? Wtedy mogłyby prawdziwie rozkwitnąć bez wrogich silnych wiatrów i mrozów, mogąc zapuścić korzenie głęboko i bez oporu - kontynuowała, znów uchwyciwszy wzrok Sohvi, uśmiechając się przy tym łagodnie. Pozornie rozmawiały jedynie o kwiatach, lecz jedynie głupiec nie doszukałby się w ich zdaniach aluzji. Nie ma tu miejsca dla ciebie, powiedziałaby, gdyby tylko potrafiła mówić wprost, zupełnie szczerze. W ich świecie, galdrów, przede wszystkim zaś - w jej świecie. Nie ma w nim miejsca dla takich pragnień i podobnego pożądania.
Zawsze poza tą jedną chwilą. Tym jednym, wyjątkowym dniem. Teraz mogło trwać i trwać, lecz nigdy więcej, nigdy później.
- Onieśmielona? Śmiem wątpić - zaśmiała się serdecznie, szczerze rozbawiona tą odpowiedzią; to ostatnie co mogłaby w tym momencie o Sohvi powiedzieć; Dahlia pokusiłaby się wręcz o stwierdzenie, że to ona czuje się onieśmielona. - Zawstydzasz mnie, dziękuję - skłamała znów gładko, tak jak zawsze, gdy prawiono jej podobne komplementy; nigdy im nie zaprzeczała, słuchała z przyjemnością, podskórnie czując, że przecież są właściwie i należne. Nie spodziewała się jednak ich z jej ust, dotychczas uznawanych za wrogich, takich, które z przyjemnością wypowiadałyby o niej jedynie niepochlebne słowa, tak jak złośliwe gazety. - Gazety lubują się w nieszczęściach i sensacjach. Najchętniej pisałyby jedynie o tym, co mogłoby człowieka zawstydzić i ośmieszyć. Nie sądzisz? - spytała, spoglądając znów prosto w oczy Sohvi, z poważniejszym wyrazem twarzy. Czy to, co pisali o tobie, jest prawdą, czy jedynie wyssaną z palca plotką, złośliwością? Znała już prawdę, lecz gorączkowo potrzebowała usłyszeć zaprzeczenie. Tak trudno było jednak się wzbraniać; przegrywała wciąż tę wewnętrzną walkę. Jedynie obawa o własną reputację powstrzymywała Dahlię przed tym, aby położyć dłoń na stoliku dalej, spleść własne palce z jej palcami.
- Niech tak będzie. Przyjdź tylko, a kompozycją zajmę się osobiście. Umówmy się, że pozostałe nuty zapachowe pozostaną w istocie zagadką. Niech to będzie gra. Spróbujesz odgadnąć je wszystkie, nie tylko serce. To niemożliwe w pierwszej chwili. Zapachy uwalniają się z czasem. Zmieniają się pod jego wpływem, przez skórę. Co ty na to? - obiecała z nieprzewrotnym uśmiechem, nie wspominając o nagrodzie za rozwiązanie zagadki. - Może zgrają się z tym, co sama nosisz w sercu.
Tego Dahlia nie potrafiła już odgadnąć.
FAMILY, DUTY, HONOR
Sohvi Vänskä
16.12.2000 – Boczna ulica – D. Tordenskiold & S. Vänskä Nie 11 Wrz - 14:56
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Niewygodna drzazga hipokryzji tkwiła w oku kontrowersyjnego światopoglądu, otwierając w nim nacięcie sączące odruchową krytyczną niechęć, nie do kobiety, ale do jej wyborów, tak dalekich od tego, co sama reprezentowała. Twierdziła wprawdzie zawsze, z zupełną solidarną pewnością, że wspiera swoją płeć w każdej samodzielnej decyzji, jednak mimo to bezwiednie zbierała brwi ku sobie w surowym grymasie, kiedy samodzielna decyzja oznaczała podporządkowanie poglądów i ambicji tradycyjnym schematom – nie mogła powściągnąć w takich wypadkach odruchowej myśli przesuwającej się zdradliwie po obrzeżu świadomości, zmieniając subtelnie rysy widzianej kobiety: gdzieś między włóknami tęczówki albo w linii zadbanych brwi pojawiało się drobne piętno, łagodna rysa na portrecie naniesiona mimowolnie w cierpkim naznaczeniu pędzla; prawie wbrew sobie, wbrew swoim profeministycznym opiniom przyzwalającym kobiecie stanowić o sobie według wyłącznie własnych inklinacji, postrzegała je jako kobiety w jakiś sposób stracone – wyobrażała sobie zresztą, że było to spostrzeżenie równie odruchowo odwzajemnione. Nie wypowiedziałaby swojej dezaprobaty głośno – dopóki nie próbowano poprawiać jej samej lub narzucać podobnie konserwatywnych oczekiwań pozostałym kobietom – ale rozgoryczone rozczarowanie jątrzyło się w niej cicho za każdym razem, ilekroć któraś z jej protegowanych dziewcząt widziała swoją przyszłość definiowaną wszystkimi tymi przypisanymi im konstrukcją społeczną rzeczami: miłością do mężczyzny, korzystnym małżeństwem i później, wreszcie, dziećmi; za każdym razem, ilekroć któraś z jej kochanek żegnała się z nią ostatni raz, bo było nam dobrze, ale poznałam kogoś (w domyśle mężczyznę – w domyśle było nam dobrze, ale z nim mogę naprawdę zbudować wspólne życie). Zagryzała tę myśl za zębami, uśmiechając się łagodnie, przepowiadając im dobrego męża, gratulując im narzeczonego, chwaląc niezdarnie ich dzieci (choć nigdy nie spoglądała na nie dłużej niż ułamek chwili i cofała dłonie, jakby obawiała się, że złapią ją lepkimi palcami, a ona nie będzie mogła, z wymuszonej grzeczności, strącić z siebie ich ufnej natarczywości), nie potępiała głośno. Rozumiała nieuchronną odmienność aspiracji, ale nie rozumiała nigdy wrogości wobec tak potrzebnej, jak uważała, emancypacji – nie tej wyłącznie powierzchownej i prawnej, ale przede wszystkim w zbiorczym umyśle społeczeństwa i choć czerpała, również, lukratywne korzyści z wyrachowanego małżeństwa, nie wyobrażała sobie rezygnować z własnej indywidualności, ambicji i potencjału, definiować siebie przez tę pospolitą rolę żony i matki. Nie potępiała; jedynie osobliwym zbiegiem okoliczności nie miała dłużej wiele do powiedzenia tym dziewczętom, które przychodziły do niej z radosnym rumieńcem i jasnym spojrzeniem, by podać jej dłoń, pochwalić się diamentem na serdecznym palcu – gratulując im zaręczyn, myślała wyłącznie o zmęczonych, pustych oczach swojej matki, odartej z siebie, cal po calu, od dnia, w którym zgodziła się przyjąć ojca; myślała wyłącznie o tym, że nie może dłużej nic dla nich zrobić, choć nigdy nie odmawiała im, kiedy prosiły o rozmowę.
Dahlia była zaskoczeniem, jakiego nie mogłaby przewidzieć w najśmielszych fantazjach – wydawała się przecież przeciwną skrajnością, drugim końcem świata, ku któremu nie mogła się nigdy zbliżyć, nie w poglądach, nie w przyjaźni (jak sądziła, Dahlia nie przyzwoliłaby na to; idealna w każdym aspekcie nie mogła przyjaźnić się z kontrowersją wystawiającą ją pod nóż podejrzeń samym towarzystwem) i szczególnie nie w ten sposób, którego pokusa teraz zakradała się w myśli, w serce, w spojrzenie podążające za rozszerzoną źrenicą przeciwnego spojrzenia. Wszystko to zdawało się niewyobrażalne: restauracja wypchana niewygodą cudzej obecności, wspólny stolik rozdzielający je ostatnią granicą rozsądku, dwie dłonie leżące na stole jakby w oczekiwaniu na coś, co nie mogło się zdarzyć, choć prężyło się w atmosferze tak wyraźnie, że miała wrażenie, że było już właściwie za późno: jak ludzie siedzący obok mogliby tego nie dostrzec? Sposobu, w jaki Dahlia przechylała głowę, sposobu, w jaki łapczywa czerń własnej uwagi przesuwała się po jej odsłoniętej krzywiźnie; była nieprzyzwoicie roztargniona zaledwie tak prostą rzeczą, jakby wiedziała, w przeciwieństwie do pozostałych obecnych, że na ciepłej skórze w miękkim dołku pod kobiecą żuchwą chowa się słodycz nieporównywalna z inną, do której pragnęła przyłożyć usta i koniuszek języka; mogła jednak jedynie unieść kieliszek, przytknąć do warg chłodne szkło, znajdując znów jej spojrzenie, próbując powrócić do nurtu rozmowy, jakby wymowne muśnięcie łaskoczące przyjemnie w kostkę nie burzyło spokoju bijącego w piersi serca, nie przesuwało rozkiełznaną imaginacją po wnętrzu uda. Czuła się, jakby wino, zaledwie przecież skosztowane, uderzało jej do głowy – choć zarazem pozostawała nieznośnie trzeźwa, niezdolna pozbyć się przezorności, która powstrzymywała przed uczynieniem czegoś, czego nie mogłyby w żaden sposób ukryć przed niechcianą uwagą; wyjdź ze mną, miała ochotę ją poprosić, nie zważając na prowokacyjną opozycję wypowiadanych przezeń poglądów, proszę wyjdź ze mną, smakujące zdeterminowaną desperacją, jaką przecież dawno już porzuciła. Kiedy ostatni raz prosiła kogoś o czułość w ten sposób? Kiedy ostatnio pragnęła kogoś w ten sposób, tak nagły i uporczywy? Zdawało jej się, że przyuczyła własne afektacje do ostrożnej cierpliwości; a jednak w grzmieniu serca dźwięczała jej zupełna przeciwność – robiła się niespokojna, zapach jemioły wydawał się nasilać, choć nigdzie jej nie dostrzegała.
Dlaczego musiała prowokować ją jeszcze w ten sposób? Nie jesteś tu mile widziana brzmiało w jej ustach bezwzględnie zmysłowo; niewypowiedziane wprost, tak rozmyślnie ugrzecznione, uśmiechnięte.
– Byłoby łatwiej – przyznała, choć niezupełnie tak uważała: życie wśród śniących frustrowało ją ostatecznie bardziej niż wrogość Midgardu czy niechęć wyższej klasy; drażniła ją myśl, że sprowadzała się do tak miernej prostoty, do tych ludzi, którzy potrafili wprawdzie kochać równie namiętnie, a nawet bardziej bezwstydnie, ale nie wiedzieli o niczym, bo znali tylko połowę prawdy. – Ale łatwe mnie nie satysfakcjonuje – oznajmiła, przywodząc swój głos do surowszego tonu, kiedy zmieniała kurs rozmowy, porzucając metaforyczną zasłonę kwiatów; brzmiała przy tym wciąż uprzejmie, ale stanowczo, uśmiechając się łagodnie, prawie figlarnie, jakby chciała powiedzieć coś więcej, coś nieprzyzwoitego zatrzymanego w ciszy, kiedy przetrzymywała jej jasne spojrzenie, odstawiając kieliszek na stół.
Nie przestawała się uśmiechać też później, kiedy brnęły w to dalej, a napięcie gęstniało i gęstniało, nie mogąc zbliżyć się do kulminacji – nie wolno im było się dotknąć, nie bardziej, choć miała ochotę przesunąć stopę wyżej, sprawdzić, czy byłaby zdolna przywieść ją do tych słów, których sama nie mogła wypowiedzieć. Wyjdź ze mną. Śmiech Dahlii był tymczasem czysty i niewymuszony, chowający złośliwość, przez co podobał jej się tylko bardziej. Zawieszała między nimi pytanie, którego Sohvi nie podejmowała od razu, zastanawiając się, jak powinna odpowiedzieć na to, co się pod nim kryło: czy musiała wprawdzie mówić coś więcej? Przypominała sobie w myślach: kiedy pytają, zaprzeczaj. Nawet teraz, kiedy nie było wątpliwości, nie mogła otrząsnąć się z tego nawyku – nie mogła darować jej szczerej, otwartej deklaracji w słowie; ta dawana pod stołem wydawała się w jakiś sposób mniej ryzykowna, choć niepozostawiająca wątpliwości.
– Kto chciałby czytać o cudzym szczęściu i powodzeniach? – odbiła, by nie przeciągać pauzy ciszy, przechylając delikatnie głowę; a jednak wszyscy czytali o jej szczęściu i jej powodzeniu, jak sępy krążące na niebie nad zwierzyną, czekając jej potknięcia. Nie była wyjątkiem. – Trzeba im przyznać, że mają szczególny talent do zakrzywiania faktów i czynienia z drobnych rzeczy potwornych skandali. Nie ekscytuje cię to czasem przy otwieraniu gazety? Ta ich wybujała fantazja, snująca o tobie rzeczy, o których sama nawet nie miałaś wcześniej pojęcia? – zaprzeczenie, w roztropnym nawyku; mogłaby pozostawić ślady szminki na jej szyi, prześledzić ustami obojczyk przed zsunięciem ust niżej, mogłaby podkasać jej spódnicę i wciąż, bez zawahania, zaprzeczyć.
Wybiła niecierpliwy takt wskazującym palcem odłożonej na obrus dłoni, zdradliwy objaw zadowolonej niespokojności, kiedy Dahlia zgadzała się na jej sugestię, zapraszając do swojego sklepu, niezniechęcona nawet tym, że niewątpliwie nie byłaby zdolna odgadnąć zapachów z taką precyzją, jakiej nauczona była ich twórczyni – nie miało to jednak większego znaczenia, interesowało ją wszak inne serce, jego cichy, przyspieszony puls. Zapachy uwalniają się z czasem, a ona zamierzała poznać je wszystkie, nie odsuwać się, dopóki nie rozkwitną pod jej oddechem, szepczące jej nowe podpowiedzi, wtarte w skórę na szyi, w delikatne nadgarstki; darowany jej czas zamierzała dobrze wykorzystać. Rozchyliła czerwień ust, by odpowiedzieć – jednak ostatnie słowa Dahlii wstrzymały ją, zatrzymując na moment, krótką chwilę milczenia, której nie chciała przerywać, jakby złośliwie pragnąc zostawić ją z nimi, z tak śmiałą deklaracją, tak przeciwną porządkowi jej świata, sam na sam z jej subtelną, małą zdradą własnego życia.
– Z przyjemnością to sprawdzę – odparła w końcu, czując, że powinny wkrótce wyjść; potrzebowała oddechu ostudzającego, zimowego powietrza.
Sohvi i Dahlia z tematu
Dahlia była zaskoczeniem, jakiego nie mogłaby przewidzieć w najśmielszych fantazjach – wydawała się przecież przeciwną skrajnością, drugim końcem świata, ku któremu nie mogła się nigdy zbliżyć, nie w poglądach, nie w przyjaźni (jak sądziła, Dahlia nie przyzwoliłaby na to; idealna w każdym aspekcie nie mogła przyjaźnić się z kontrowersją wystawiającą ją pod nóż podejrzeń samym towarzystwem) i szczególnie nie w ten sposób, którego pokusa teraz zakradała się w myśli, w serce, w spojrzenie podążające za rozszerzoną źrenicą przeciwnego spojrzenia. Wszystko to zdawało się niewyobrażalne: restauracja wypchana niewygodą cudzej obecności, wspólny stolik rozdzielający je ostatnią granicą rozsądku, dwie dłonie leżące na stole jakby w oczekiwaniu na coś, co nie mogło się zdarzyć, choć prężyło się w atmosferze tak wyraźnie, że miała wrażenie, że było już właściwie za późno: jak ludzie siedzący obok mogliby tego nie dostrzec? Sposobu, w jaki Dahlia przechylała głowę, sposobu, w jaki łapczywa czerń własnej uwagi przesuwała się po jej odsłoniętej krzywiźnie; była nieprzyzwoicie roztargniona zaledwie tak prostą rzeczą, jakby wiedziała, w przeciwieństwie do pozostałych obecnych, że na ciepłej skórze w miękkim dołku pod kobiecą żuchwą chowa się słodycz nieporównywalna z inną, do której pragnęła przyłożyć usta i koniuszek języka; mogła jednak jedynie unieść kieliszek, przytknąć do warg chłodne szkło, znajdując znów jej spojrzenie, próbując powrócić do nurtu rozmowy, jakby wymowne muśnięcie łaskoczące przyjemnie w kostkę nie burzyło spokoju bijącego w piersi serca, nie przesuwało rozkiełznaną imaginacją po wnętrzu uda. Czuła się, jakby wino, zaledwie przecież skosztowane, uderzało jej do głowy – choć zarazem pozostawała nieznośnie trzeźwa, niezdolna pozbyć się przezorności, która powstrzymywała przed uczynieniem czegoś, czego nie mogłyby w żaden sposób ukryć przed niechcianą uwagą; wyjdź ze mną, miała ochotę ją poprosić, nie zważając na prowokacyjną opozycję wypowiadanych przezeń poglądów, proszę wyjdź ze mną, smakujące zdeterminowaną desperacją, jaką przecież dawno już porzuciła. Kiedy ostatni raz prosiła kogoś o czułość w ten sposób? Kiedy ostatnio pragnęła kogoś w ten sposób, tak nagły i uporczywy? Zdawało jej się, że przyuczyła własne afektacje do ostrożnej cierpliwości; a jednak w grzmieniu serca dźwięczała jej zupełna przeciwność – robiła się niespokojna, zapach jemioły wydawał się nasilać, choć nigdzie jej nie dostrzegała.
Dlaczego musiała prowokować ją jeszcze w ten sposób? Nie jesteś tu mile widziana brzmiało w jej ustach bezwzględnie zmysłowo; niewypowiedziane wprost, tak rozmyślnie ugrzecznione, uśmiechnięte.
– Byłoby łatwiej – przyznała, choć niezupełnie tak uważała: życie wśród śniących frustrowało ją ostatecznie bardziej niż wrogość Midgardu czy niechęć wyższej klasy; drażniła ją myśl, że sprowadzała się do tak miernej prostoty, do tych ludzi, którzy potrafili wprawdzie kochać równie namiętnie, a nawet bardziej bezwstydnie, ale nie wiedzieli o niczym, bo znali tylko połowę prawdy. – Ale łatwe mnie nie satysfakcjonuje – oznajmiła, przywodząc swój głos do surowszego tonu, kiedy zmieniała kurs rozmowy, porzucając metaforyczną zasłonę kwiatów; brzmiała przy tym wciąż uprzejmie, ale stanowczo, uśmiechając się łagodnie, prawie figlarnie, jakby chciała powiedzieć coś więcej, coś nieprzyzwoitego zatrzymanego w ciszy, kiedy przetrzymywała jej jasne spojrzenie, odstawiając kieliszek na stół.
Nie przestawała się uśmiechać też później, kiedy brnęły w to dalej, a napięcie gęstniało i gęstniało, nie mogąc zbliżyć się do kulminacji – nie wolno im było się dotknąć, nie bardziej, choć miała ochotę przesunąć stopę wyżej, sprawdzić, czy byłaby zdolna przywieść ją do tych słów, których sama nie mogła wypowiedzieć. Wyjdź ze mną. Śmiech Dahlii był tymczasem czysty i niewymuszony, chowający złośliwość, przez co podobał jej się tylko bardziej. Zawieszała między nimi pytanie, którego Sohvi nie podejmowała od razu, zastanawiając się, jak powinna odpowiedzieć na to, co się pod nim kryło: czy musiała wprawdzie mówić coś więcej? Przypominała sobie w myślach: kiedy pytają, zaprzeczaj. Nawet teraz, kiedy nie było wątpliwości, nie mogła otrząsnąć się z tego nawyku – nie mogła darować jej szczerej, otwartej deklaracji w słowie; ta dawana pod stołem wydawała się w jakiś sposób mniej ryzykowna, choć niepozostawiająca wątpliwości.
– Kto chciałby czytać o cudzym szczęściu i powodzeniach? – odbiła, by nie przeciągać pauzy ciszy, przechylając delikatnie głowę; a jednak wszyscy czytali o jej szczęściu i jej powodzeniu, jak sępy krążące na niebie nad zwierzyną, czekając jej potknięcia. Nie była wyjątkiem. – Trzeba im przyznać, że mają szczególny talent do zakrzywiania faktów i czynienia z drobnych rzeczy potwornych skandali. Nie ekscytuje cię to czasem przy otwieraniu gazety? Ta ich wybujała fantazja, snująca o tobie rzeczy, o których sama nawet nie miałaś wcześniej pojęcia? – zaprzeczenie, w roztropnym nawyku; mogłaby pozostawić ślady szminki na jej szyi, prześledzić ustami obojczyk przed zsunięciem ust niżej, mogłaby podkasać jej spódnicę i wciąż, bez zawahania, zaprzeczyć.
Wybiła niecierpliwy takt wskazującym palcem odłożonej na obrus dłoni, zdradliwy objaw zadowolonej niespokojności, kiedy Dahlia zgadzała się na jej sugestię, zapraszając do swojego sklepu, niezniechęcona nawet tym, że niewątpliwie nie byłaby zdolna odgadnąć zapachów z taką precyzją, jakiej nauczona była ich twórczyni – nie miało to jednak większego znaczenia, interesowało ją wszak inne serce, jego cichy, przyspieszony puls. Zapachy uwalniają się z czasem, a ona zamierzała poznać je wszystkie, nie odsuwać się, dopóki nie rozkwitną pod jej oddechem, szepczące jej nowe podpowiedzi, wtarte w skórę na szyi, w delikatne nadgarstki; darowany jej czas zamierzała dobrze wykorzystać. Rozchyliła czerwień ust, by odpowiedzieć – jednak ostatnie słowa Dahlii wstrzymały ją, zatrzymując na moment, krótką chwilę milczenia, której nie chciała przerywać, jakby złośliwie pragnąc zostawić ją z nimi, z tak śmiałą deklaracją, tak przeciwną porządkowi jej świata, sam na sam z jej subtelną, małą zdradą własnego życia.
– Z przyjemnością to sprawdzę – odparła w końcu, czując, że powinny wkrótce wyjść; potrzebowała oddechu ostudzającego, zimowego powietrza.
Sohvi i Dahlia z tematu