Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    12.11.2000 – Sklep zielarski „Linneusz” – S. Fenrisson & E. Soelberg

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    12.11.2000

    Noc była długa i bezsenna, spojona w pojedynczy koszmar, który dręczył go na jawie, zatapiając zęby w miękkiej fakturze mięśni, przesuwając pazurami po wrażliwym płótnie skóry i patrząc, jak spod jej bladej faktury wypływają szkarłatne smugi – srebrna tarcza księżyca zdawała się mącić jego umysłem jak rozgrzaną na palniku zupą, co i raz mieszaną, aby nie przywarła do brzegów, księżycowe światło wypalało natomiast zwęglone dziury w cienkim materiale pamięci, która gniotła się i mierzwiła, zacierając granicę pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co iskrzyło się w jego wyobraźni. Miewał sny, w których budził się po całonocnej szarpaninie w okowach eliksiru, a jego twarz wciąż miała wilczy kształt, wydłużony ku okrytej sierścią kufie, dłonie wciąż były pokryte futrem, a paznokcie zaostrzone w grube, zwierzęce szpony; miewał sny, w których biegł na czterech łapach przez ulice miasta, szczerząc kły i kłapiąc zębami, dopóki ktoś nareszcie nie zarzucił na niego srebrnych pęt, przyszpilając ciało do ziemi, chociaż to odruchowo, wbrew jego woli, wciąż szarpało się jeszcze i skowytało żałośnie; miewał sny, w których szedł do kuchni i nożem rozcinał sobie krtań tak, jak robi się to zwierzętom, a krew tryskała strumieniami, zachlapując ściany, ubranie, ręce i twarz, aż zaczynał widzieć wszystko na czerwono i raz na zawsze mógł pozwolić sobie umrzeć. Wszystko to były oczywiście tylko złudzenia – to, co działo się na jawie, było bowiem znacznie bardziej prozaiczne i znacznie bardziej żałosne niż to, o czym podświadomie marzył.
    Kiedy rankiem otworzył oczy, pod kostną kopułą czaszki łopotał mu przeraźliwy ból głowy, jak ptak, który próbuje wydostać się na zewnątrz, dzięcioł uderzający swym twardym dziobem we wrażliwą konchę jego umysłu. Lubił spędzać te noce daleko od miasta, toczony lękiem, że drzwi ciasnego mieszkania mogłyby uchylić się pod silniejszym pchnięciem ręką, że ktoś mógłby zobaczyć go w ten sposób – z uchylonym pyskiem i ślepiami rozjątrzonymi siarczystą czerwienią, mimo że z animalistycznych ekscesów zwracał zazwyczaj zmęczony i podrapany, jak gdyby powracał do życia z jakiejś ciężkiej choroby, która, wedle zgodnej opinii konsylium, miała do końca życia przyszpilić go do łóżka. Nieważne, jak bardzo się przed tym wzbraniał, jego egzystencja, niby posłuszna słońcu planeta, krążyła wokół tego jednego dnia w miesiącu, dnia, do którego odliczał i którego się bał, który warunkował wszystko, co działo przed i po nim, którego nadejście zawsze, bez wyjątków, skutecznie wytrącało go z równowagi. Nigdy nie pracował następnego ranka, kiedy jego umysł przypominał jeszcze stertę rozsypanych puzzli z pogubionymi fragmentami – nie pracował, chociaż chciał, wolałby pracować, niż snuć się po ciasnym mieszkaniu jak duch, przechodzić w tę i z powrotem od ściany do ściany, przełykać tabletki przeciwbólowe, które stawały mu w gardle, wypalać papierosy przy uchylonym oknie, dopóki nie zrobi mu się niedobrze. Przed pełnią często przepełniało go pragnienie buntu, po niej zdawał się być jednak wyżęty ze wszystkiego, co dotąd tak butnie znosił, zmęczony i spsiały. Odpocznij, dzwoniła mu w głowie siostrzana rada, ale on nie potrafił ustać w miejscu, nie potrafił spać, chociaż kiedy kładł głowę na materacu, powieki mimowolnie opadały mu na oczy, dojdź do siebie, słyszał radę dyrektorki sierocińca, ale nie potrafił jej folgować; dojdź do siebie – czyli gdzie dokładnie?
    Wymknął się z domu, kiedy siostra nie patrzyła – narzucił cienką kurtkę, przecisnął się przez szparę w drzwiach i wartkim krokiem zbiegł na dół, czując jak tupot jego butów rezonuje w skroni słabym dudnieniem, echem, które rozbrzmiało po klatce schodowej. Nie zamierzał odchodzić daleko, a jednak gdy tylko wyszedł na zewnątrz, rześki, chłodny wiatr ponaglił go, uderzając w plecy, wodząc ku nagłemu, niewyjaśnionemu poczuciu celu, który w jednej chwili wydał mu się ważniejszy niż wszystko inne – kiedy pchnął dłonią drzwi do sklepu zielarskiego, wiedział jeszcze dokładnie, czego chciał i dopiero silny, szyprowy zapach ziół, który uderzył go w nozdrza, gdy tylko przekroczył próg, sprawił, że poczuł się, jak gdyby właśnie wpadł w otchłań głębokiej studni, a serce odruchowo podeszło mu do gardła.
    Szuka pan czegoś? – donośny, podżegany cierpką irytacją głos właścicielki dotarł do niego dopiero po chwili; musiał stać w milczeniu przez dłuższy czas, skoro kobieca twarz była już wygięta w paroksyzmie ponurej niecierpliwości, nie pamiętał jednak jak długo albo czy na pewno, spojrzał na nią tylko nieco zmieszany, po czym przeniósł wzrok na piętrzące się za jej plecami specyfiki – po co właściwie tu przyszedł? Możliwości pierzchły mu spod uchwytu świadomości, a on, ze wciąż narastającym niepokojem, uchylił tylko usta, zatrzymany w kieracie tej sytuacji jak na fotograficznej kliszy.
    Co? – lata szlifowanej elokwencji skroplone do pojedynczego słowa, które wyrwało się z krtani w czczej próbie kupienia sobie nieco więcej czasu, stres i rozgorączkowanie skutecznie wytrąciły go jednak z wszelkiego opanowania, zabierając sprzed nosa szansę na odwrócenie się i wyjście lub podanie nazwy którejkolwiek substancji, byle wyszarpnąć się z oków nachalnego spojrzenia sprzedawczyni – do głowy nie przychodził mu żaden sposób ucieczki, żadna nazwa rośliny, olejku czy naparu, chociaż te zapisane były kursywą na szklanych słoiczkach ustawionych równo obok siebie na półkach wysokiej, górującej nad sklepową ladą szafy.
    Albo pan coś kupuje albo wychodzi, nie będę tu czekała całego dnia, mam innych klientów. – zagroziła gniewnie, a Safír odruchowo odwrócił głowę, teraz dopiero zdając sobie sprawę, że w kolejce za nim stały jeszcze trzy osoby, wszystkie tak samo niecierpliwe i sfrustrowane, wszystkie tak samo gotowe siłą wyrzucić go za drzwi. Mógł wyjść – oczywiście, ale świadomość, że przyszedł tu w konkretnym celu trzymała go zębami jak terier i nie potrafiła puścić; nie mógł pogodzić się z tą ułomnością własnej pamięci, nie mógł zawrócić i zwyczajnie się jej poddać, ponownie uchylił więc usta, aby coś powiedzieć, wówczas jeden z klientów uderzył go jednak barkiem w ramię, siłą zderzenia odpychając na bok, ku niskiej komodzie, która zachwiała się pod naporem jego ciała. Przesuń się, potem jakieś przekleństwo. Chyba nie dosłyszał.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Ledwie uchylenie drzwi starczyło, by poczuł charakterystyczny zapach. Woń rozlała się zbyt mocno; drażniąc nos przywarła do podniebienia i osiadła wreszcie w kosmykach włosów, zdołała również poruszyć coś jeszcze – wspomnienia, których nie był w stanie wykreślić. Rosa nerwowości wystąpiła na kark, jakby szedł na spotkanie z kimś, kogo wolałby nie oglądać, z kimś, kogo unikał i czuł, że skrzyżowanie spojrzeń przyniesie jedynie ból i nieprzyjemną konieczność tłumaczenia się. Sklep pachniał dokładnie tak, jak pachniała pracownia Cathariny Soelberg – widział wyraźnie palce matki przeczesujące łodygi wysuszonych ziół, kruszące skorupki łusek, z których wysypywały się drobne nasiona. Zdarzało się, że uciekał tam, gdy nie było jej w pobliżu, chował pod sporych rozmiarów stołem i zbierał w dłonie te skrawki roślin, które kobieta gubiła podczas pracy. Czuł się tam bezpiecznie, gdy wszystkie przedmioty emanowały jej aurą; pozostawała po sobie tyle obecności, ile był w stanie przyjąć – gdyż w bezpośrednim kontakcie czuł wyjątkowe przytłoczenie i obawiał się, że zbyt mocno oplata go swymi uczuciami, dusząc i skazując tym samym siebie samą na wieczne cierpienie. Nie umiał przyjmować takiej ilości miłości, za co wielokrotnie karcił się i nienawidził, przenosząc w końcu ciężar winy na niepewne barki matki, w niej upatrując źródła bólu, którego doświadczał. Zwykle jednak bał się o nią, wiedział, że najdrobniejsze kłopoty, które go spotykały, trapiły Catharinę i nie pozwalały spać – fioletowe sińce pod oczami wpierw roztrząsał, później ignorował, nie potrafiąc udźwignąć takiego ładunku emocjonalnego. Choć ona chciała dla niego dobrze – odseparował się.
    Pamiętał ruchy dłoni przesuwających się po gołych, kościstych plecach, gdy wcierała w nie sobie tylko znane mieszanki mające go chronić, wzmacniać siłę ducha, niwelować zmęczenie i migreny powodowane pierwszymi kontaktami z duszami. Skóra potem piekła go niewyobrażalnie, a wszystkie inne bolączki zdawały się ulatywać – na rzecz czerwieniejących pleców z wyraźnymi pasami, wzdłuż których podążały pace. Zapach ziół zawsze towarzyszył mu przez całą noc i sam już nie potrafił stwierdzić, czy usypiał bardziej za jego sprawą, czy za sprawą zmęczenia wykonywanymi przez matkę zabiegami.
    Pamiętał też posmak mleka makowego na podniebieniu i ulatujące myśli, rozpływające się wraz z pulsującym bólem w skroniach, pamiętał opuszki masujące je i spojrzenie – zawsze zmartwione, zawsze bolejące i wyrzucające sobie, że być może przez nią i przez rodzinne podatności skazała go na doświadczanie obecności, której jako dziecko nie rozumiał i bał się panicznie.
    Tęsknił za wspomnieniami domu, choć nigdy się nie przyznał. Tęsknił za ciepłem i bezpieczeństwem bezpowrotnie utraconym wraz z latami dzieciństwa. Prawdopodobnie przyszedł tu właśnie przez sentyment – poszukując nazw, które matka wypisywała pięknym stylem na saszetkach, paczuszkach i buteleczkach – ponownie chciał doświadczyć tego samego zapachu, smaku i poczucia opadania w studnię bez dna, gdy w końcu pogrążał się w letargu zsyłanym przez przeciwbólowe medykamenty. Podróż przez Helligsted zdawała się doskonałą wymówką, a wyczerpanie wywołane nadmiernym korzystaniem z umiejętności medium, usprawiedliwieniem dla poszukiwania w odmętach pamięci leków szykowanych przez matkę. Nigdy nie był dobrym medykiem, stronił raczej od wszystkiego, co w jakiś sposób nawiązywało do jej zawodu, jednak miał doskonałą pamięć. Wiedział, co powinien kupić, dlatego też próg sklepu przestąpił z pewnością, pogrążając się w zawiesinie zapachów. Ledwo wciśnięty za drzwi, zamknął je za sobą, by nie wypaść z powrotem na ulicę. Mętnym spojrzeniem ogarnął wpierw lokal, przesuwając błękit po słoikach i butelkach, dopiero po dłuższej chwili dostrzegając plecy osoby stojącej przed nim. Wiedząc, że będzie czekał jeszcze chwilę, nieszczególnie zwracał uwagę na to, co działo się przy kasie, pozbawiony wrodzonej ciekawości do obserwacji przypadkowych ludzi, skupił się raczej na wartkim strumieniu własnych myśli kołujących wokół wspomnień dzieciństwa przyprawiających go o dziwną niezręczność. Skurczony w sobie i zmęczony, kołysał się delikatnie przenosząc ciężar ciała z palców stóp na pięty, hipnotycznie, uspokajająco, jakby sam próbował uśpić własne niepokoje i tęsknoty. Czynił tak do momentu, w którym usłyszał wyraźnie narastające zamieszanie i wysunął głowę, niechętnie, zza pleców niecierpliwego klienta tuż przed nim. W odległości tak niewielkiej, że prawdopodobnie robiąc wykrok, chwyciłby go za ramię – stał, a raczej został odepchnięty Safír. Nie miał czasu myśleć; wystąpił z kolejki i zatrzymał uwagę z niepokojem na wciąż chyboczącej się szafce, w której pobrzękiwały szklane słoiczki, następnie przenosząc ciężar gromiącego spojrzenia na sfrustrowanego klienta. Instynktownie przesunął się w stronę mebla, stabilizując go nieco, by irytacja nieznajomego nie wyrządziła więcej szkód i nie potoczyła się niczym domino, strącając kolejne elementy. Schwytał wreszcie Fenrissona za brzeg rękawa.
    Nic ci nie jest? Potrzebujesz wyjść na zewnątrz? – Był wyraźnie zamotany, nie do końca zdający sobie sprawę z tego, co zaszło – takie Eitri odniósł wrażenie. Spojrzał nań z prośbą malującą się w błękicie oczu – podskórnie wiedział, że chwilowe odseparowanie się od zamieszania może okazać się zbawienne, jednak nieprzyjemne słowa nieznajomego nie pozwoliły mu opuścić lokalu w potulnym milczeniu. Zmrużył prawe oko mierząc mężczyznę, który wypchnął przyjaciela i żachnął się.
    Proszę sobie darować niepotrzebną agresję, chyba, że chce pan również skończyć poza kolejką. – Bezwiednie spojrzał również na właścicielkę lokalu. Wiedział, że nerwowość udzielała się wszystkim mieszkańcom, jednak podobne sytuacje jedynie odstraszały klientów – póki ktoś nie naprzykrzał się wyraźnie, żadne wypychanie siłą nie zdawało się dobrym rozwiązaniem, zwłaszcza gdy Soelberg był tego świadkiem.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Czuł się tak samo jak wówczas, kiedy stanął na ulicach Midgardu po raz pierwszy, łapczywym wzrokiem pochłaniając magiczne piękno miasta, lecz zaciskając jednocześnie rozedrgane palce na dłoni siostry, dopóki ta nie uwolniła się w końcu, spoglądając na niego z litościwym rozbawieniem. Nie musisz się bać, Piesku, powiedziała, a on sam zdziwił się, że na krótką chwilę uwierzył w jej słowa, wszystko będzie dobrze – ale atmosfera świata galdrów, którzy, jak wprawione psy myśliwskie, zdawali się zawsze wyczuwać jego odmienność, okazała się ciężka i przytłaczająca, niedostępna pomimo prób, które podejmował, chcąc usilnie wniknąć w nurt jej jednolitej ławicy. Wiele rzeczy wydawało mu się obce i niezrozumiałe, pocieszające słowa siostry rozpłynęły się tymczasem w fakturze rzeczywistości, rozebrane pierwszym, silniejszym podmuchem wiatru. Był jak rozbitek porzucony bez tratwy w odmęcie błękitnego oceanu, obcokrajowiec przekraczający granicę innych ziem, gdzie dotąd znany mu język przeobraził się w niezrozumiały szwargot, filigranowy motyl porwany ferworem huraganu – teraz, pochwycony w karcer ułomności własnego umysłu, czuł jak jego pierś kurczyła się w ciasnym ucisku, jakby ktoś wsunął mu tam rękę i ruchem praczki wyżął wnętrzności.
    Pamięć wymykała mu się z rąk jak spłoszone zwierzę, wierzgające się rozpaczliwie, zanim nie przyszło mu do głowy, by zatopić zęby w miękkiej fakturze zaciśniętych na nim palców, skoczyć do przodu, nieważne z jak wysoka, biec przed siebie, jak najdalej, jak najszybciej – umykała z wprawą zająca znikającego raptem z pola widzenia, a on pozostawał sam, z pustymi rękami, nie ośmielając się za nią gonić, bo ciało zwykło zawodzić go z zasady w najbardziej newralgicznych momentach życia. Dziura, która w nim pozostawała, jątrzący się krater utraconych myśli i zaprzepaszczonych wspomnień, szybko wypełniała się czarną wodą paniki, lęku, który paraliżował go w miejscu, niezdolnego do wypowiedzenia niczego, co mogłoby posłużyć choćby za papierową tarczę paliatywnej obrony przed naglącym, niezadowolonym grymasem sprzedawczyni i bolesną kościstością czyjegoś łokcia wycelowanego z rozmysłem w jego bark, tak mocno, że zatoczył się do tyłu, czując jak kanciasty brzeg rozchybotanego kredensu wbija się w miękkie wnętrze jego śródręcza. Mężczyzna, który go odepchnął, zgromił go wrogim spojrzeniem, jakby spoglądał na niego wzdłuż lufy, Safírowi przez głowę przemknęła tymczasem blada iskra pytania, dlaczego wszyscy inni oddychali, a on jeden nie mógł przedostać powietrza do płuc – było to uczucie porównywalne z ostatnim dniem szkoły, kiedy omal nie utonął w basenie, przytrzymywany cudzymi dłońmi pod wodą, dopóki wierzgając się, przypadkowo nie kopnął jednego z chłopców w mostek, zmuszając go, by rozluźnił uścisk na jego karku. To wspomnienie, jak na złość, zapamiętał.
    Obecność Eitriego zauważył dopiero, kiedy ten chwycił go za brzeg rękawa – ocucony tym gestem, popatrzył w jego stronę, czując, jak policzki oblewają mu się pąsowymi plamami upokorzenia, rozpaczy, od której chciało mu się płakać, bo o fizyczne cierpienie zakrawała świadomość, że Soelberg widział go w ten sposób. Dostrzegł prośbę w jego spojrzeniu, zaniepokojenie lawirujące tanecznie na parkiecie wypowiedzianych słów i chociaż skinął głową, jego własne oczy nie szukały pocieszenia – jeszcze przez chwilę mętne, ciemnozielone, w których powoli jaśniał przebłysk świadomości, niemrawo wychylającej się zza grubej kotary tęczówek. Wziął głębszy oddech, odcinając uwagę od puginałów rozeźlonych, ciekawskich spojrzeń, wbitych w niego jak szpady torreadora w barczyste ciało byka, skupiając się na dłoni przyjaciela zatrzymanej niezobowiązująco na jego rękawie, a potem zsuwającej się powoli, gdy odwrócił się w stronę sprzedawczyni, mówiąc coś, czego nie dosłyszał, słowa rozmyte i zniekształcone, jak gdyby nie wypłynęły z spomiędzy strun krtani, ale z wiekowej kasety, nagrania nadgryzionego zębem czasu.
    Przyszedłem tutaj i nie pamiętam… – zaczął, małodusznie próbując wyrugować z własnego głosu nerwowe drżenie, to zastygło jednak na wargach, uchylonych lekko, mimo że zęby z tyłu szczęki zgrzytały o siebie ze zgrozą, ścierając szkliwo i uwydatniając żuchwę, która zacisnęła się w trudnym do ukrycia przejawie bezsilnego rozdrażnienia – …nie pamiętam po co. – znów to gorące, rozlewające się pod skórą poczucie zażenowania, takie głupie, takie dziecinne, a jednak prawdziwe, przedzierające się przez gęstą mgłę, która dotąd przysłaniała mu trzeźwe postrzeganie, pchające ciało ku drzwiom, chociaż on sam nie zarejestrował momentu, w którym podeszwy oderwały się od wypolerowanej, drewnianej posadzki i przekroczyły próg, zatrzymując się na nierównym brukowaniu chodnika.
    Przysiadł na płaskich schodkach, tuż obok wejścia do sklepu, rozedrganymi dłońmi sięgając po papierosa, dopełniając rytuału uzależnienia – ciche szczęknięcie zapalniczki, błysk płomienia, rozżarzone oczko cygaretki i szary dym, wciągnięty do głębi płuc. Roztrzęsiony, zapomniał go poczęstować.
    Przepraszam. – mruknął, pozwalając, by szary baranek nikotyny wydostał się spomiędzy rozchylonych ust, po czym pochylił się do przodu, przysłaniając twarz dłonią, jakby zamierzał ukryć się pod jej kościstymi palcami. – Strasznie mi głupio, nie wiem dlaczego tak się dzieje, nikt nie potrafi mi powiedzieć. – głos wciąż drżał mu lekko, chociaż już coraz słabiej, bo pierwsza, paniczna nerwowość przeradzała się powoli w krępację i zmęczenie. – Czuję się, jakbym miał dziewięćdziesiąt lat i zapadał na demencję. – krótki śmiech, surowy i chropowaty, jakby z trudem wydzierał się ze ściśniętego gardła. – Coraz więcej rzeczy mi ucieka, tak jak teraz, bez zapowiedzi, ale też ogólnie… z pamięci. Moja siostra pamięta wszystko to, co ja powinienem, i jeszcze więcej. Ja nie pamiętam nic. – nareszcie odchylił głowę do tyłu, odgarniając włosy, które pojedynczymi kosmykami opadły mu na czoło, ale wzrok uparcie kierując przed siebie, na ulice, na budynki, na niebo. – Znaczy nie. – kpiące parsknięcie. – Pamiętam, jak spadłem ze stosu skrzynek ułożonych jedna na drugą na tyłach domu, pamiętam, jak uderzyłem czołem o róg kredensu w kuchni, wspinając się na szafkę po ciastka z czekoladą, pamiętam, jak spadłem z roweru i rozdarłem sobie kolana o żwir. Pamiętam wszystko to, co złe. – odparł z żalem, po czym przeniósł wreszcie zszarzałą zieleń spojrzenia na Eitriego, wyciągając w jego stronę odpalonego papierosa, z którego rozżarzonej końcówki sączyła się cienka nitka dymu. Nie wiedział, dlaczego mu się tłumaczył – być może sądził, że był mu winny te wyjaśnienia, być może słowa same wydzierały się z instrumentu krtani, być może byłby skłonny wypowiedzieć je teraz przed kimkolwiek. Byle się wydostały.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Rzadko potrafił w pełni zrozumieć swe zachowanie: analizując je z perspektywy czasu, zwykle tonął w wyrzutach sumienia, bądź myślach o tym, że w rzeczywistości niezwykle się wygłupił i nie powinien się wychylać.  Czasami jednak odnosił też wrażenie, że potrafiła rozbłysnąć w nim nagła i właściwa iskra, która pozwalała odrzucić wieczne skrępowanie i wykrzesać pokłady niezwykłej zapalczywości oraz poczucia obowiązku – zwłaszcza względem osób, które traktował jako bardzo bliskie swemu sercu. Niezwykle łatwo przechodził ze skrajnego stanu obojętności do poczucia, że nie może sobie odpuścić, że musi zrobić wszystko, byle ktoś nie otrzymał satysfakcji wygranej. Podobnie było teraz – gdy pierwotny marazm przekształcił się w pobudzenie nakazujące rozgonić sfrustrowaną grupę klientów oraz zawiesić piorunujące spojrzenie na wychylającej się zza lady właścicielce przybytku. Słyszał jeszcze ostatnie skrzypnięcia komody, nim w końcu ustabilizowała się ostatecznie i niebezpieczeństwo rozbicia jej zawartości minęło. Ściągnięte brwi drgały mu nieznacznie, gdy mięśnie upominały się powrotu do swego naturalnego ułożenia. Bardzo chciał uniknąć dalszej konfrontacji i niepotrzebnej wymiany zdań, żywiąc nadzieję, że niespodziewane słowa obrony wystarczą, by niezadowolony mężczyzna stracił swój animusz i powrócił do cichego oczekiwania w kolejce. Odrywając palce od rękawa Safíra, zrobił jeszcze jeden krok do przodu, by upewnić się, że nieznajomy nie potraktuje jego słów nazbyt pobłażliwie.
    Radzę nieco bardziej panować nad swymi emocjami. – Stwierdził oschle. Sądził też, że na samą właścicielkę podziała wystarczająco mocno wizja utracenia tego dnia dwóch klientów, więc nie czekając na jakiekolwiek słowa wyjaśnienia, obrócił się na pięcie w kierunku przyjaciela i podarował mu całość swej uwagi, pozostawiając oniemiałych nieznajomych daleko w gardzieli smukłych drzwi wejściowych. Zdołał dostrzec rosnące na twarzy Fenrissona napięcie i skrępowanie, choć część reakcji pozostawała nieuchwytna za sprawą konieczności interwencji. Zafrasował się na moment, jednak bardzo szybko pozwolił sobie na łagodniejsze spojrzenie w kierunku Safíra, nie chcąc dodatkowo sprawiać mu kłopotu, czy potęgować wyrzutów sumienia.
    Wraz z opuszczeniem sklepu, odsunął wspomnienie o cierpkości znieczulaczy, o mrowieniu na podniebieniu i pozostałych częściach ciała, gdy w końcu ogarniała je błoga niemoc i drętwota. Postać matki uleciała ponownie, zaszywając się daleko w pamięci, by czekać tam wytrwale do ponownego przestąpienia progu „Linneusza”. Świeże, listopadowe powietrze kontrastowało z duchotą ziołowej woni mamiącej wszystkie zmysły; czuł, że odzyskał utraconą we wnętrzu przytomność. Irytacja zaistniałą sytuacją łagodnie opuściła jego ciało i dała przestrzeń na rozważania innej naury.
    Zaniepokojony spojrzał w stronę przyjaciela, wsłuchując się dokładnie w słowa wyjaśnienia, które ku niemu wypowiadał. Ludziom zdarzało się zapominać o wielu rzeczach, nawet tych najbardziej prozaicznych. Bywało, że sam spotykał się z odczuciem dziury ziejącej tam, gdzie powinien znaleźć informację o tym, co miał jeszcze zrobić danego dnia, jednak zwykle zdawało mu się to na tyle naturalne, że przechodził nad tym zjawiskiem z zupełną obojętnością, czasami jedynie frustrując się nieco, że nie może szybko opamiętać tego, co istotne i musi grzebać w pamięci klika dodatkowych minut.  Sprawa zdawała się jednak o wiele bardziej poważna, gdy podobne zaniki uniemożliwiały normalne funkcjonowanie, bądź sprawiały jednostce cierpienie, a Safír wyglądał teraz tak, jakby cała sytuacja przytłoczyła go niewyobrażalnym ciężarem sprawiając, że codzienność okazywała się boleścią. Słuchał go w milczeniu, obserwując jak przysiada na schodku i odpala papierosa. Nie miał odwagi, by w jakikolwiek sposób wtrącać się w jego wypowiedź, ofiarował mu ciszę i przestrzeń na to, by powiedział wszystko, co zalegało mu w tym momencie na duszy. Sam Soelberg oparł się wpierw o elewację budynku tuż obok, krzyżując ręce na piersi, w końcu jednak dał za wygraną i przykucnął, wciąż opierając ciężar ciała na murze, którego chłód czuł nawet przez warstwę ubrań.
    Daj spokój. Nie masz za co przepraszać – westchnął cicho i wbił spojrzenie w rozłupaną na dwoje kostkę w chodniku: z pęknięcia wystawała błyszcząca folijka po cukierku poruszana łagodnymi podmuchami wiatru. Skrzywił się jedynie, gdy usłyszał nerwowy śmiech i słowa, które miały być w pierwszym odczuciu żartem, w rzeczywistości zaś obrazowały niechcianą prawdę. Uniósł oczy z bezwartościowego papierka na twarz przyjaciela, profil wyciągnięty w stronę nieba odcinał się ostrą linią od szaro-burego otoczenia, coraz bardziej ponurego i przytłaczającego. – Poczekajmy jeszcze, może jednak wróci myśl o tym co miałeś załatwić. – Ugryzł się w język i zamilkł. Chciał go zrozumieć, choć w części, bez wypowiadania pustych słów pociechy, których sam nasłuchał się wyjątkowo wiele, a które nie zawsze przynosiły jakąkolwiek korzyść. Jednocześnie bał się, że cokolwiek powie, zabrzmi to głupio, zbyt powierzchownie, bagatelizująco, dlatego też mielił swe myśli wciąż i wciąż, bijąc się z tym, co tak naprawdę powinien mu zaoferować. Klął w duchu, że jest tak głupi, że nie potrafi być w najprostszych sytuacjach, że za każdym razem musi rozwodzić się nad najmniej znaczącym słowem tysiąckroć, w ostateczności i tak wychodząc na skończonego idiotę.
    Pokiwał głową, napotykając na zieleń tęczówek, dając przyjacielowi do zrozumienia, że słucha wszystkiego, że nie udaje jedynie, byle spełnić nieprzyjemny obowiązek. Wyciągnął niepewnie dłoń, by ująć w palce podanego papierosa. Wciąż zatroskany, ułożył go pomiędzy wargami i zaciągnął się, skrywając oblicze pod warstewką szarawego dymu. Choć sam tonął we wspomnieniach tego, co złe i podłe, potrafił wydobyć przebłyski, kiedy bywało lepiej i czasami jedynie to ratowało go przed ostatecznym poddaniem się; tym bardziej poczuł jak zimny dreszcz przestrachu wspina się po drabinie kręgów i osiada na karku w reakcji na słowa Safíra. Przełknął gorzkawą ślinę i oderwał papierosa od ust, strzepując popiół na chodnik. – Jak mogę ci teraz pomóc? – zapytał nieśmiało, choć zaraz skarcił się w duchu za głupotę i naiwność nadziei, że może jakoś zaradzi temu, co właśnie się działo, że jakoś będzie w stanie uporządkować żal targający przyjacielem i jego zrezygnowanie. Nie miał mocy, by go uleczyć, jednak nie miał też w sobie przyzwolenia na to, by zostawić go bez niczego. – Na spokojnie, zbierz myśli. Mamy czas, ile będziesz potrzebował. – Wciągnął smolistą mieszankę przez filtr, drobne iskierki zatliły się przez moment, gdy zaś przygasły, a on ponownie wypuścił kłąb dymu, podał papierosa Fenrissonowi.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Na początku powtarzano, że to tylko krótkotrwały uraz, blizna po wypadku, wstrząśnienie, podczas którego wspomnienia wysypały się z umysłu jak z rozbitej, porcelanowej misy, zapewniano, że wrócą, że nie ma się czym martwić, trzeba być cierpliwym, odpoczywać, brać witaminy, nie narzucać jarzma presji na własne, sfatygowane barki – im więcej czasu mijało, tym gwałtowniej dojrzewało w nim jednak rozdrażnienie, gdy spod języka uciekały rzeczowniki, a głoski mieszały się ze sobą, niemożliwe do wyartykułowania, tym bardziej był nieswój, gdy halucynacje fikcyjnych domysłów wdzierały się w gładkie płótno rzeczywistości, mieszając w brudną szarość to, co dotąd wydawało mu się czernią i bielą, prawdą i fałszem. Ulegał wówczas niekiedy pod rozeźlonymi afektacjami, warczał i krzyczał jak małe dziecko, nieznoszące słów zaprzeczenia, a potem z żalem obserwował, jak w tęczówkach siostry rozrysowuje się niespodziewana rozpacz, tak jasna i wyrazista, a mimo to wstrzymująca go przed wyciągnięciem dłoni, błaganiem o wybaczenie. Później, kiedy rany po wilczych kłach się zagoiły, pozostawiając po sobie ledwie pobielałe szramy, a świat powoli na nowo układał się pod kształt jego starej rutyny, powróciło dawne opanowanie, ale pamięć wciąż była nieszczelna i rozdarta, objawiająca się gorzkim skonfundowaniem, gdy, wchodząc do łazienki, nie rozpoznawał własnego odbicia w zaparowanym szkle zwierciadła. Wraz z upływem czasu poniekąd było łatwiej – codzienne życie toczyło się końskim maneżem, wyklepywaniem wciąż tej samej drogi, stawianiem stóp tam, gdzie w ziemi wyryły się ich idealne odbitki, mimo to niektóre elementy przeszłości nie powróciły nigdy, a ilekroć padało na niego księżycowe światło wilczej przemiany, pamięć zdawała się kruszeć jak topniejące lodowce, odłamkami spadając ku mroźnym wodom, pozostawiając go niepełnego i zagubionego. W głębi serca nie wierzył, że kiedykolwiek zostanie w pełni wyleczony.
    Na słowa Eitriego, odwrócił się w jego stronę, uśmiechając się słabo, z cynicznym powątpiewaniem, mimo to skinął głową, ocierając rękawem płaszcza pojedynczą łzę, która zakołysała się na linii rzęs, ponury dowód bezsilnego zaaferowania, niemocy, która opadała na niego zawsze w takich sytuacjach i rozgoryczenia, które nadchodziło później, wdzierając się w fakturę umysłu szpadami wyrzutów i narzucanych sobie odgórnie powinności – dlaczego stał bez słowa? Dlaczego nic nie zrobił? Jak bardzo pozwoliłby sytuacji eskalować, gdyby Soelberg jej nie ukrócił? Westchnął cicho, pocierając dłonią skroń, po czym znów przenosząc wzrok na ulicę, gdzie życie toczyło się spokojnym tempem, niewzruszone wobec jego frasunków. Odkrył, że nie mógł patrzeć na niego zbyt długo, chociaż wcześniej wyrywał łapczywie każdą, ukradkową sekundę, w której mógł zawiesić wzrok na jego twarzy, przesunąć po spadzistości nosa, zatrzymać się na wąskich, lekko zaróżowionych ustach z wetkniętym pomiędzy wargi papierosem, nieodłącznym artefaktem jego osoby, prawie tak oczywistym, co kruk siedzący posłusznie na ramieniu Odyna. Ale teraz nie mógł, bo kiedy emocje opadły, a w świadomość znów wdarły się iskry świeżej trzeźwości, pnącza myśli sunęły bezwiednie ku treści, która zastygła dzisiaj pomiędzy nimi już w chwili, w której po raz pierwszy przecięli nić spojrzenia.
    Nie wiem. – zderzył stłumiony paroksyzm nienaturalnej wesołości z filigranową nieśmiałością jego pytania, zaraz fizjonomia jego twarzy rozluźniła się jednak, pojaśniała, nakrywając się charakterystyczną maską ustawicznego spokoju, zamyślenia, które przetoczyło się chmurami po bladym firmamencie naruszonego afektacją lica. – Nie szkodzi, pomogłeś mi wystarczająco. Nie powinienem był dzisiaj wychodzić. – zawahał się, przygryzając wnętrze lewego policzka i oglądając się za siebie, ale sklepowe drzwi były zamknięte i nieruchome. – Po pełni… zazwyczaj jest gorzej, dają mi wolne w pracy, a ja nie wiem co robić z całym tym czasem, chociaż oczywiście mają rację, nic bardziej nie przeraża dziecka niż dorosły, który zamiast być solidnym i odpornym, przecieka i rozkleja się jak konstrukcja z papier mâché. – pochylił się nieznacznie w jego stronę, ujmując papierosa pomiędzy zaczerwienione chłodem palce i przykładając go do ust, pozwalając by kojący obłok dymu wdarł się ku ściśniętym płucom, rozszerzając je ulotnym poczuciem odciążania.
    Cisza – wypełniona nikotyną i nerwowym drżeniem rąk – zaległa pomiędzy nimi jak lignina, duszna i chłonna, wdzierając się pod kopułę umysłu mackami niechcianych myśli, których, pomimo prób, nie był w stanie w pełni wyrugować, nie alkoholem, nie rutyną, nie okrężną drogą pozwalającą ominąć wszystko, co mu o nim przypominało. Villum Fisker był martwy i nie było od tego żadnej ucieczki.
    Byłeś przy tym? Jak go znaleźli? – spytał w końcu, przerywając nawarstwiające się milczenie i wzdychając ciężko, gdy spomiędzy ust wydostał się ostatni kłąb dymu, a papieros padł bezwładnie na beton, przygnieciony podeszwą buta jak zaróżowiona deszczem dżdżownica. Z kimś takim jak Villum pogodzić było się światu łatwiej, ludziom przejść do porządku dziennego – dzieci mieszkające w sierocińcu nie miały żadnej rodziny, a często również niewielu przyjaciół, ich zniknięcia, chociaż nietypowe, nie wzbudzały niczyjej rozpaczy, rozpływały się w czasie jak zalana wodą akwarela. Jest w lepszym miejscu, odpowiadały opiekunki, gdy któryś wychowanek dopytywał nerwowo, najwyraźniej usatysfakcjonowane taką odpowiedzią, jak gdyby lepsze miejsce było miejscowością, do której można by wyjechać na wakacje – przypatrywał się tym wymianom zdań z ponurą zgrozą, zagryzając miękką, pąsową skórę warg, ale nie wtrącał się, ostatkiem powstrzymywany przez znienawidzoną obyczajność. Posłusznie sprzątnął rzeczy spod pustego łóżka (nie było ich wiele: ubrania na lato, wysłużony notes, długopis i otwierany wisiorek), nałożył nowe prześcieradło i udawał, że zapomniał wyglądu jego bladej twarzy i zakrytych bielmem oczu, beznamiętnie spoglądających w niebo. – To okropne, ale nie zdziwiłem się. Na swój sposób chyba wiedziałem, jeszcze zanim oficjalnie okazało się faktem. – głos miał spokojny, chociaż w jego wcześniejszą dźwięczność wdarła się osobliwa monotonia; wówczas odwrócił się nareszcie w jego stronę, lustrując Soelberga przenikliwym spojrzeniem. – Ale ty też wiedziałeś, prawda? Od samego początku.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nie potrafił odpowiedzieć inaczej, więc przybrał bliźniaczy uśmiech, choć miast powątpiewaniem, okrasił go goryczą bezsilności, tym silniejszą, gdy brzeg powieki przyjaciela zalśnił wilgocią łzy. Nie potrafił irytować się chwilami jego słabości z uwagi na to, że sam doświadczał ich wiele razy. Kierowany zrozumieniem i zupełną akceptacją dla niedomagania, odnajdywał w sobie całkiem nowe pokłady cierpliwości i łagodności, którymi maskował nieporadne drżenie palców i rosę występującą na karku, niczym u człowieka zmuszonego do przemieszczania się w pokoju wypełnionym szklanymi konstrukcjami gotowymi, by obrócić się w pył przy gwałtowniejszym poruszeniu.
    Szczerze nie potrafił uwierzyć w zapewnienie Safíra; wcale nie był przekonany, czy zrobił wszystko, co możliwe, aby mu pomóc. Zderzywszy się z odpowiedzią, poczuł się jeszcze bardziej głupio i dziecinnie. Wprowadzony w zakłopotanie, przetarł dłonią kark, uciekając spojrzeniem daleko w głąb ulicy przed sobą. Próbował porywać się na coś, na co nie miał wpływu: znowu popełniał karygodny błąd. Zawirowanie zdawało się trwać jednak ledwie moment, gdyż szybko przywołał się do porządku i osadził błękit oczu na twarzy Fenrissona.
    Rozumiem – wysłuchał wyjaśnienia, zastanawiając się przez chwilę. Znał podobną pustkę, nieumiejętność znalezienia sobie miejsca, jakiegokolwiek zajęcia, gdy słabe zdrowie  wyrywało z normalnego rytmu. Niepokój zaczynał się jednak dopiero wtedy, gdy taki stan rzeczy zaczynał odpowiadać, a zamiast nerwowego zerkania przez okno i plątania się po domu, odnajdywało się ukojenie w bezsensownym wpatrywaniu w sufit, najpierw przez kilka minut, następnie godzin, gdy w końcu letarg zaczynał przeobrażać się w dni i tygodnie, bez zupełnego kontaktu z tym, co działo się dookoła. Przymknął oczy. Wszystko zwykle powracało do jednego punktu, rezonowało z jego własnymi doświadczeniami i lękami. Zaczął biczować się za to, że zawsze próbował przez analogię sprowadzać czyjeś przeżycia do własnych, tak bardzo samolubnie, nie skupiając się na tym, co istotne. – To, że masz chwile niemocy nie zmienia faktu, że jesteś w życiu tych dzieciaków czymś niezwykle dobrym. Nie obwiniaj się za to wszystko, co cię spotyka, miej dla siebie więcej łagodności – chciał dodać, jednak nie zdołał. Jak bardzo kłamliwie zabrzmiałyby te słowa w ustach kogoś takiego, jak on – świadczącego swym własnym życiem i zachowaniem, że ciągłe poczucie winy i samounicestwianie się za chwile słabości, przychodziło niezwykle łatwo i rozlewało się po ciele zdegenerowaną rozkoszą. Rozluźnił palce i podał papierosa. – Słuchaj. Następnym razem, wpadnę do ciebie. Wezmę urlop. Nie wykręcaj się nawet. Będę udawał, że nie słyszę. I tak przyjdę. Sam widziałeś mnie w obrzydliwie opłakanym stanie, więc pora wyrównać rachunki. – Pozwolił sobie na krzywy uśmiech, choć w rzeczywistości jego słowa nie ocierały się nawet o zabawność. Nie było żadnych rachunków do wyrównywania, robił to, bo chciał udowodnić sobie, że potrafi czynić dla innych dobrze, bo mu zależało, by oderwać go od czarnej rozpaczy. Ratując go wtedy, czuł nawet teraz odpowiedzialność za swój czyn. Pociągnął nosem. Kąciki ust wciąż drgały uniesione ku górze, jednak wesołość rozpłynęła się pod wpływem grozy zadanego pytania. Milczał długo, wyjątkowo długo; w tym czasie zdążyło wyminąć ich przynajmniej dziesięcioro przechodniów.
    Nie – uciął wreszcie zdecydowanie, a w rytm przełykanej, krótko po wyznaniu, śliny, krtań mężczyzny poruszyła się wyraźnie, wręcz nerwowo. Zamknął przykucniętą sylwetkę w obręczy własnych ramion, szczelnie zakrywając się przed powiewem i ewentualnym spojrzeniem przyjaciela. Szorstkie wspomnienie tamtego dnia gryzło niczym wełniany sweter naciągnięty na nagie ciało. Stchórzył. Gdy Sommer i Pakkanen dotarli do tego, co istotne, gdy odnaleźli ostateczny dowód okrucieństwa losu w postaci pustej skorupy ludzkiego ciała, on nie był w stanie nacisnąć na klamkę sali sekcyjnej. Nie potrafił przekroczyć jej progu i spojrzeć na drobną sylwetkę. Bił się z myślami, krążył dłuższy czas po pustym korytarzu, co chwila cofając się i drżąc na ciele. Bo choć widział wielu martwych ludzi, to właśnie to ciało zdawało się przerażać go najbardziej. Niewytłumaczalne przeświadczenie, że gdy tam wejdzie i odsłoni całun materiału, dojrzy szeroko rozwarte oczy, oskarżycielsko przeszywające go na wylot, wprawiało w stupor. Bał się, że do martwego dziecka wciąż przyszyta pozostawała dusza, niespokojnie wyrywająca się, by wytknąć mu winę, rozmowę, którą przeprowadził z  Safírem, choć przecież nie było jej przy niej, choć nie mogła wiedzieć, że to Eitri zawiódł. Villum był jego wyrzutem sumienia, senną marą przesuwającą się wciąż i wciąż w każdym momencie, w którym wracał pamięcią do sprawy zaginięcia. Sięgnął do poły płaszcza, zwisającej swobodnie i układającej się na chodniku. Wygrzebał z niej papierosy, widząc, że niedopałek padł już na ziemię i nie pozostało z niego nic ponad zmiażdżoną masę filtra i smugę popiołu. Nerwowo wetknął kolejny gwóźdź do trumny  w usta i odpalił. Położył kartonik przy Fenrissonie wraz z obdrapaną zapalniczką na wierzchu. – Nie byłem. – Powtórzył twarde słowa i westchnął, wciskając błękit oczu w dobrze znaną, rozłupaną kostkę brukową. W swej paranoi powoli dochodził do wniosków, że być może reagując o kilka minut wcześniej, dzień wcześniej, nim  Safír pojawił się na komendzie, miałby szansę cokolwiek zmienić. Najbardziej wstyd było mu jednak idiotycznego myślenia magicznego, które nakazywało dopatrywać się boskiego cudu, tego że w owej historii przecież nie mogło zdarzyć się nic tragicznego, że skoro popchnął Sommera i Pakkanena do roboty, a sam zaczął działać na własną rękę, to wszystko musiało skończyć się dobrze. Zacisnął wargi, gdy papieros zakołysał się w jego dłoni; osunął się na zimne płyty chodnika, siadając na nich całym ciężarem bezwładnego ciała. Zdrętwiałe nogi wyciągnął ostrożnie przed siebie, a głowę zadarł ku niebu. – Wiesz co? Chyba wtedy uczepiłem się wyjątkowo jakiejś nadziei – przyznał, choć Fenrisson musiał czuć, iż Soelberg próbował jedynie zaklinać rzeczywistość. Że sam zaczął się oszukiwać i chwytać niedorzecznych odczuć. – Spierdoliłem to. Przepraszam. – Stwierdził, śmiejąc się głucho. Przetarł oczy skostniałymi od listopadowego chłodu palcami. – Miałeś co do wszystkiego rację. – Odważył się w końcu, by spojrzeć mu w oczy, choć jaskrawe tęczówki, niezwykle rozbiegane, co chwila schodziły z jasno wyznaczonego kierunku, rozpaczliwie łapiąc się wszelakich dystraktorów.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    O? – nieukrywane, choć przysłonięte ponurą melancholią zaskoczenie rozrysowało się pośród topografii twarzy, na którą wkradł się cień przyjacielskiego uśmiechu, lustrzane odbicie krzywego grymasu, który błysnął na bladym licu Eitriego, szczery, lecz pozbawiony wesołości. – Nie zaprzeczam tylko dlatego, że urlop by ci się przydał. Obawiam się zresztą, że jeśli chodzi o obrzydliwie opłakany stan to jesteśmy kwita i mógłbym polemizować, czy jesteś mi cokolwiek winien. – skrzywił się z widoczną niechęcią, przywołując obrazy zbroczonego krwią mchu, wilczej paszczy zamykającej się ze skowytem tuż przed jego twarzą i karmazynowych ślepi, niknących powoli pośród mroku kniei – zapominał o wielu rzeczach, ale tę jedną zawsze pamiętał; wycie powracało do niego niekiedy na jawie, głuche i bezdenne, jak gdyby dochodziło zza ściany, narastające larum rannego zwierzęcia, bo tylko coś, co cierpiało, mogło wydać z siebie taki dźwięk. – Zdaje się, że jesteśmy po prostu na siebie skazani. Więc powiedz… – zaczął, przechodząc ze zmęczonego opanowania na nieco przekorny ton, wobec którego poszarzała zieleń jego spojrzenia błysnęła jasno, przedzierając się dawną niefrasobliwością przez grubą opokę nerwowego roztrzęsienia, które wciąż sprawiało, że jego dłonie drżały lekko, a kolano mimowolnie dygotało, podskakując jakby w zniecierpliwieniu. – Zabierzesz mnie chociaż w jakieś ładne miejsce? Czułbym się źle, marnując twój wolny dzień we własnym mieszkaniu. – blady prześwit normalności, pozorów ulotnych jak pustynny miraż, chwytających w mglistą melasę gorycz tego, co zawisło nad ich głowami głęboką, przedłużającą się ciszą, złowrogie i niewypowiedziane, a mimo to – w pewnym sensie oczywiste.
    Poniekąd zawsze był naiwny – matka mówiła optymistyczny, jakby to miało cokolwiek zmienić – w obliczu świata, który jeżył się przed nim obleczonymi trucizną kolcami, łomotał w umyśle niczym grzechotnik, nerwowo ostrzegający przed atakiem i zupełnie bagatelizowany przez młodzieńcze przeświadczenie, że wszystko, niezależnie od kontekstu, skończy się według jego dziecinnych mrzonek i wyobrażeń. Stopniowo kaleczył tą infantylną ufnością swoją niewinność, potykając się o małoduszną wiarę, że wszyscy chcieli dla niego dobrze, a trajektoria rzeczywistości układała się z pokorą pod kształt jego stóp – szybko nauczono się wyczuwać beztroską naturę jego uniesień oraz rzeczywistą, druzgoczącą siłę zwątpień i rozczarowań, by w te właśnie miejsca pchnąć długim puginałem szyderstwa i zajadłej drwiny. W żartach przekonywano go, by na gołą skórę położył ciepły okład z liści wawrzynka, których właściwości miały wyciągnąć zaklinowane w ciele zdolności, obudzić magię zalegającą w ciemnej gawrze jego piersi, które tymczasem pozostawiły tylko świerzbiące zaczerwienienia i bolesne obrzęki, obmierzłe pęcherze, rozpaczliwie zdrapywane paznokciami, gdy do oczu napływały mu łzy. Chociaż od czasu wypadku ów naiwny atawizm dzieciństwa zdawał się wypływać z niego jak posoka z rozciętej wstęgi rany, w obliczu zaginięcia Villuma pielęgnował w sobie przeczucie, że chłopiec się odnajdzie, nawet jeśli, wraz z upływem dni, coraz trudniej było mu wypowiedzieć te słowa na głos, przecisnąć je z determinacją przez wąską cieśninę gardła. Przed snem, kiedy obraz pogrążonego w mroku pokoju zlewał się przed jego oczami, powtarzał sobie, że wiara w jego życie nie była wcale tak głupia, jak mu wmawiano – że w Midgardzie można było przeżyć, nawet teraz, nawet jeśli miało się zaledwie dziesięć lat i pilotażową wiedzę na temat magii. Mylił się, oczywiście – teraz nareszcie dopuścił do siebie ten fakt, prawdę, która od początku listopada pojawiała się w kącie jego spojrzenia tak, jak pogrążone w mroku, sypialniane meble potrafią przez chwilę przypominać ludzkie sylwetki.
    Na słowa Eitriego wydał z siebie cichy pomruk, kiwając ostrożnie głową, jakby próbował poddać jego zeznanie obróbce własnej pamięci, wrzucić je do kotła świadomości, zamieszać i zamknąć żeliwną pokrywą – czekać, aż wypuści wszystkie soki. Dopiero po chwili przeniósł beznamiętne spojrzenie w jego stronę, wodząc wzrokiem po znajomym profilu twarzy, w głowie przywodząc na myśl ostatni raz, kiedy spoglądał na niego w ten sposób, jeszcze zanim zeszli do podziemi komendy Kruczej Straży, opierając dłonie o żelazną konstrukcję klatki schodowej, z której rozciągał się widok na główną arterię w Ostatniej Walkirii. Pamiętał, jak się wtedy uśmiechał, opierając talię o zimną barierkę i na moment odklejając podeszwy od podłoża, by unieść się w powietrzu – wydawał mu się taki lekki i nieważki, taki niezwiązany z tym wszystkim, na krótki moment w czasie pozbawiony ustawicznego wyrazu melancholijnego znużenia, który zwykł rysować się pośród lineatury jego lica i który teraz nabrał wyrazistości, przysłonięty barankiem nikotynowego dymu. Nie potrafił się na niego gniewać, gniew zresztą, podobnie jak siwe kierdele wciśniętej między wargi cygaretki, rozmył się w powietrzu, pozostawiając go w stanie bezsilnej inercji, cierpkiego rozżalenia, że wciągnął go w to wszystko, wieszając na strudzonym przeszłością karku jarzmo dolegliwego poczucia winy.
    To nie twoja wina. – odparł, gdy echo głuchego śmiechu zastygło zupełnie, wypełniając spajającą ich ciszę wizgiem jesiennego wiatru, który przepędzał złośliwie zalegające na bruku liście. – Chciałeś dobrze, skąd mogłeś wiedzieć? – jego głos nabrał dawnej dźwięczności, wydzierając się z instrumentu krtani jak westchnienie, dłoń sięgnęła tymczasem ku rzuconej na kamienny stopień paczce papierosów i przetartej zapalniczce, która wydała z siebie ciche szczeknięcie, zanim nareszcie rozbłysła pomarańczowym płomieniem, przypalając końcówkę pobielałego filtra, z którego zwęglonego oczka zaczęła sączyć się cienka wstęga dymu. – Gdyby nawet… – zaczął, ale zrazu zawahał się, a wybrzuszenie grdyki na jego odsłoniętej szyi poruszyło się nerwowo, gdy poczuł w piersi dziwny skurcz, nagłą pustkę przypominającą gwałtowne uczucie spadania. – Był już martwy od kilku dni, więc gdyby nawet znaleźli go wcześniej… to by chyba niczego by nie zmieniło. Mimo wszystko to lepiej, że nie spisaliśmy go na straty. – kącik jego ust poruszył się ku górze w krzepiącej próbie uśmiechu, kiedy Soelberg nareszcie odwrócił głowę, przecinając nić spojrzenia, zanim spłoszony, niepewny wzrok znowu pomknął w przeciwną stronę, pozbawiony celu i kierunku.
    „Nadzieja jest warunkiem koniecznym godziwego życia.” – odparł teatralnie, choć już bez surowej powagi, a w zieleni jego tęczówek błysnęła iskra koleżeńskiej przekory. – To chyba powiedział Sokrates. – uśmiech rozchylił się tym razem szerzej, trochę zaczepnie, kiedy płynnym ruchem podniósł się z chłodnej płyty chodnika, przystając przed Eitrim i wyciągając dłoń w jego stronę.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Zaśmiał się cicho, choć odczuł cierpkość własnych, nieprzemyślanych słów. Nigdy nie rozpatrywał tej relacji w kategoriach transakcji polegającej na stałej wymianie „po równo”. Jeszcze kilka lat temu, nie potrafiłby wyobrazić sobie czegoś podobnego – nie mając przy sobie żadnych bliskich osób, poza rodziną, grzebiąc wszystkie relacje z czasów szkolnych: w strachu i braku umiejętności, by podtrzymać przy życiu rośliny, które chyba nigdy nie zdołały wypuścić korzeni i nie miały szans, by stać się jego integralną częścią. Choć nigdy o tym nie wspominał, był wdzięczny za przypadek, który zbliżył ich do siebie i pokazał, że nareszcie był gotów i dojrzał na tyle, aby nie zaprzepaścić czegoś tak cennego. Czasami zdarzały mu się wciąż momenty, gdy czuł się paskudnie obojętny, gdy miał świadomość, że zawodzi, jednak posiadał w sobie na tyle determinacji, by jeszcze starać się temu jakoś zaradzić, nie odchodzić w utarte schematy chowania głowy w piasek i ucieczki przed konsekwencjami własnych wyborów. Potarł dolną wargę kciukiem w geście zakłopotania, nie chciał kolejny raz stawiać Safíra w niezręcznej sytuacji, przywołując widmo nocy wywracającej zupełnie jego życie – będącej źródłem ogromnej ilości problemów, z którymi musiał się teraz zmagać, zwykle w zupełnej samotności.
    Wiesz co, ja to przemilczę, naprawdę – nie chciał z nim walczyć i doszukiwać się jakiejś innej motywacji, która skłoniłaby go do wspólnego spędzenia wolnego dnia. Właściwie, to cieszył się, że poszło dość gładko i bez zbędnych przepychanek. Zmrużył lekko oczy, przyglądając się przyjacielowi dokładnie, prawa brew poszybowała ku górze, gdy zadał mu pytanie. Nie odpowiedział od razu, jakby już pragnął przywołać z pamięci wszelakie miejsca, które były godne uwagi. Jakby tu i teraz zamierzał odmalować je żywymi barwami, by Safír mógł wybrać coś, co najbardziej przypadnie mu do gustu, jednak zamiast tego westchnął przeciągle i wywrócił oczami. – Teraz będę czuł stres, czy wybrałem wystarczająco dobre miejsce. Ja nigdy nie mam nic przeciwko siedzeniu w domu – zauważył zgodnie z prawdą, wciągając w płuca smolistość papierosowego dymu, uśmiechnął się jednak pogodnie, tłamsząc udawane oburzenie. – Jasne. – Pokiwał głową. – Zabiorę cię gdzieś, gdzie jest ładnie, a jeśli ci się nie spodoba, to i tak będziesz musiał ze mną tam siedzieć. Bo jak sam stwierdziłeś, jesteśmy na siebie skazani – odbił jego uszczypliwość, odnajdując ukryte pokłady lekkości i beztroski, co nie zdarzało się mu w ostatnich czasach zbyt często. Choć do obiecanego dnia pozostawało jeszcze sporo czasu, cieszył się z niego szczerze, nieśmiało przyznając przed samym sobą, że Fenrisson ma rację i faktycznie skorzysta na krótkiej przerwie, choćby tylko w tym celu, by złapać pełniejszy oddech i wpuścić w zastały umysł nieco świeżości.  
    Chłód bruku i fasady budynku zdecydowanie przesiąkał całe jego ciało, przedzierając się przez warstwy ubrań i dotykając samego miąższu duszy, potęgując niepokój i bezsilność, w której zanurzał się od momentu poruszenia wątku Villuma. Racjonalny osąd sytuacji nie chciał łatwo umościć się pośród rozbieganych myśli, choć dokładnie słyszał wszystkie słowa Safíra – nie potrafił ugiąć się pod ich wydźwiękiem, dając przyzwolenie na nieco więcej zrozumienia dla własnego niedomagania, bo przecież nie mógł mieć wpływu na każdą, najdrobniejszą rzecz.
    Skąd mogłem wiedzieć… – powtórzył smutno. Nie mógł, ani wtedy, ani dzień wcześniej, choć cała sytuacja uświadomiła mu, że w stwierdzeniach przyjaciela, gdy spotkali się tamtego dnia na korytarzu, błądził cień gorzkiej prawdy. Ile było sytuacji, w których przejmowali się życiem ludzkim zbyt mało, sprowadzając je do liczb, statystyk skrupulatnie zapisywanych w opasłych rocznikach? Chyba zrozumiał wtedy coś więcej, pochwycił coś, co utracił wraz z upływem kolejnych miesięcy na służbie, wbijając się w pewien schemat postępowania – rutynę niszczącą ludzki pierwiastek każdej z napotykanych tragedii.
    Spojrzał na Safíra już nieco pewniej, choć wciąż nie umiał zbyt długo utrzymać skupienia w ramie jego twarzy. Kolejny raz miał wrażenie, że zawdzięcza mu więcej, niż ten mógłby kiedykolwiek przypuszczać. – To była dla mnie gorzka, twarda lekcja. Zapewne nie ostatnia, ale… – Schował papierowy kartonik i zapalniczkę do kieszeni. Ułożył papierosa pomiędzy wargami, opuszczając dłonie wzdłuż ciała. Przyłożył czubek głowy do ściany budynku i zamknął oczy na krótki moment.
    Hmm? – z głębi gardła wydostało się zduszone zapytanie, uniósł powieki, spoglądając na Fenrissona niepewnie. Zmiana tonu i nagłe poruszenie wywołało w nim zaskoczenie, choć ledwo zdołał pochwycić jego słowa, zerkając nań wciąż w wyraźnej niepewności. Uniósł papierosa do ust i okrył twarz obłokiem dymu.– A dobre życie jest podstawą nadziei… jakoś tak… – zamyślił się na chwilę, zbierając skrawki pamięci w zdanie. co do którego wcale nie był przekonany, po czym spojrzał na Fenrissona, śmiejąc się niezręcznie. – Wybacz, nie jestem w tym najlepszy. – stwierdził, zagryzając dolną wargę w odruchu zmieszania. – Kiedyś przeczytałem w poczekalni u terapeuty słowa jakiegoś psychoanalityka, zapewne wybitnego, że nadzieja to podstawowa siła życiowa oraz podstawa rozwoju ego. Gadam od rzeczy. – Okruch popiołu opadł z papierosa przetaczając się po płaszczu mężczyzny, pozostawiając na nim szarą smugę. Ujął biały zwitek pomiędzy palce lewej ręki, prawą chwytając za wyciągniętą w jego kierunku dłoń przyjaciela. Zapierając się stopami w płyty chodnikowe, uniósł się z sapnięciem wysiłku, czując, że zdrętwienie nóg wciąż utrudnia mu stabilne utrzymywanie się w pozycji pionowej.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Życie wydawało mu się niekiedy nieznośnie odległe, podupadające w swych nietrwałych, chwiejnych fundamentach, migocące mu przed oczami jak wywołany gorącem miraż bezkresnych piasków pustyni, złożone z dni, które wchodziły coraz głębiej, aż do drobiazgów, w ciasny uniform monotonii – na swój sposób przypominało szkolną reprymendę, uderzenie linijki o niepewnie wyciągnięte dłonie i surowy, rzężący głos belfra, rozkazujący, niezależnie od winy, wypisać dziesięć, sto lub więcej razy jedno, w powtórzeniu całkiem idiotyczne zdanie, z tą tylko różnicą, że w maneżu jego rzeczywistości karę określono surowym, nieznoszącym sprzeciwu wyrokiem: tyle razy, ile wytrzymasz. Bagaż niesionych na plecach doświadczeń w alarmujący sposób kontrastował z woskową miękkością jego woli i rachitycznością ciała, umysłem, który uginał się spolegliwie, zamknięty we wnykach tchórzliwej paniki, gdy gwałtowne nawałnice kolejnych zbrodni napierały na roztrzęsione w zawiasach drzwi świadomości – bał się wiele razy, przez lata nabrał jednak nawyku, by strach ten maskować, łagodzić paliatywnością nerwowo wypalonych papierosów, których cierpki, nikotynowy zapach zdawał się przesiąknąć go na wylot, ukrywać za pozorami beztroskiej żartobliwości, kryć pod płachtą niecierpliwości bądź rozdrażnienia. Mimo wszystko musiał wiedzieć, że już w dzieciństwie wszystkie jego cechy aż do przesady kwalifikowały go na ofiarę; z ułomnym brakiem magicznych zdolności, krzywymi zębami i zwyczajem przyglądania się kolegom ze specyficznym, zbyt jednoznacznym rozmarzeniem, był celem nie tyle łatwym, co oczywistym, sam nauczył na zapas ośmieszać się zatem w towarzystwie – Eitri wyłapywał jednak te drobne rozdźwięki w tonie jego głosu, przekorną deprecjację okrytą woalem cierpkiego poczucia humoru, a jego spostrzegawczość, choć często wprawiała go w zakłopotanie, sprawiała również, że był mu w pewien sposób wdzięczny.
    Oczywiście, że nie masz, brat cię wytresował i tak ci zostało, to całkiem niezdrowe przyzwyczajenie. Dużo cię omija. – skwitował ze spokojem, kąciki jego ust drgnęły jednak wyraźnie, na chwilę wykrzywiając się w grymasie niezadowolenia, zanim znów powróciły do łagodnego półuśmiechu – zbyt wyraźnie pamiętał jeszcze, jak wyglądał po wypadku; pamiętał surowy chłód pokoju i stęchłą gęstość morowego powietrza, pamiętał drzwi, które chrobotały niemrawo pod dotykiem knykci i te, które Ivar zamykał mu przed nosem, pozostawiając cienką szparę na ostatnią, nieprzyjemną wymianę spojrzeń, zanim wokół rozlegał się szczęk zamka, a klatka schodowa wykładała się ligniną budzącej niepokój ciszy. – To zupełnie niepotrzebny stres, żadne miejsce, które znajdziesz, i tak nie dorówna Islandii. Na szczęście jestem łaskawy i docenię twoje wysiłki. – ton jego głosu z powrotem nabrał melodyjnej dźwięczności, kiedy wyszczerzył się ku niemu przekornie, odchylając głowę do tyłu i wydychając zszarzały kłąb papierosowego dymu, kształtem przypominający chmury sunące leniwie po błękitnym pasie firmamentu – rodzinny Húsavík zapisał się w jego wspomnieniach panoramą rozległej płaszczyzny morza, nad którego gładkim falowaniem unosiły się wachlarze wielorybich ogonów, a w tle wznosiło się białe uzębienie gór, szczyty z oddali czuwające nad miastem. Odcinał Islandię – krainę ognia i lodu – od rodzinnych doświadczeń, spoglądał na nią jak na bezludny ląd, do którego brzegu nigdy nie mógłby ponownie przybić; nie po wszystkim, co się wydarzyło.
    Cisza zaległa w końcu nerwowo w dzielącej ich przestrzeni – cisza tak charakterystyczna dla miasta, bo złożona z szumów ulicy i odbijającego się echa rozmów, których słowa ocierały się o uszy, kiedy przypadkowi przechodnie mijali ich wąską ścieżką chodnika; a jednak wciąż cisza. Nie chciał dłużej myśleć o Villumie, przywoływać przed trybunał pamięci jego blade, nakrapiane sinymi plamami ciało, uchylone, prawie niebieskie wargi i oczy zachodzące mleczną kurtyną bieli, tak gęstą, że jasnobłękitne tęczówki prawie zlewały się z jednolitym tłem bielma, jednocześnie karcił się jednak w głowie, że myślał o nim w ten sposób – że chciał zapomnieć, w egoistycznej, wiedzionej tchórzostwem egzaltacji wyrugować z siebie obrazy jego cierpienia, odprawić żal i wygryźć poczucie winy, tak gorzkie i deprawujące. Uniósł wzrok, kiedy Soelberg odezwał się smutno, przez chwilę obserwując go z nienachalną uwagą, ponurą niepewnością, która błysnęła blado w zmętniałej zieleni jego tęczówek.
    Chyba… – zawahał się, a jego głos był tak cichy i miękki, że ledwo opuścił instrument krtani, wydobywając się spomiędzy ust niczym westchnienie. – Chyba boję się, że zapamiętam go w ten sposób.martwego, bez charakterystycznego lśnienia w ciekawskich, szeroko rozwartych oczach, bez uśmiechu, który zawsze zdawał się tak oczywistym atrybutem jego postaci, a który teraz bladł, w każdej reminiscencji zastępowany przez bezwładny grymas niemocy, wargi uchylone jak gdyby w ostatnim tchnieniu; znienawidzone déjà vu wyszczerbionej pamięci, równie zawodnej, co w przypadku matki, rysów jej twarzy, które zlewały mu się przed oczami nawet wówczas, gdy zaciskał powieki, próbując przywołać konkretny odcień jej oczu lub charakterystyczny grymas wygiętych ust, dopóki na rzęsach nie zawisały łzy wściekłej bezsilności, okrągłe krople zsuwające się powoli po policzkach i zastygające w kącikach warg nieprzyjemnym, słonym posmakiem porażki.
    Westchnął cicho, gdy nareszcie podniósł się z chodnika, rozprostowując zesztywniałe kości, mięśnie ud skostniałe chłodem wystawionej na mróz powierzchni. Uśmiech, który odruchowo przywołał na topografię fizjonomii, zakołysał się wpierw z niepewną sztucznością, zaraz nabrał jednak szczerej odwagi, nagłego rozluźnienia wobec pożerającej umysł stagnacji.
    No nieźle. – odparł, podchwytując jego niepewność swobodą swojego rozbawienia, na początku wciąż jeszcze paralitycznego, powoli wydzierającego się jednak z kutego lodu rozżalonych rozważań. – Gnębią cię tam psychoanalizą? – uszczypliwość pytania zawisła w powietrzu, wprawdzie nie spodziewając się odpowiedzi, palce zacisnęły się bowiem zaraz na dłoni przyjaciela, podtrzymując ją jeszcze na kilka sekund po tym, jak oboje stali już na nogach, poniekąd mimowolnie, w tej samej chwili drzwi do sklepu otworzyły się bowiem z głośnym, przeciągłym skrzypieniem, odgłosem brzmiącym jak jękliwe ziewnięcie. Zmarszczył lekko czoło, gdy z wnętrza „Linneusza” wyłoniła się sylwetka tego samego, barczystego mężczyzny, który wcześniej pchnął go na jeden z kredensów, rozluźniając palce i odruchowo chowając obie dłonie do kieszeni płaszcza, jak gdyby w płochliwej ucieczce przed jego wzrokiem; nieznajomy tymczasem spiorunował go nieprzyjemnym spojrzeniem, po czym poprawił dłońmi fortyfikację wełnianego kołnierza, z cichym, gardłowym stęknięciem znikając za winklem budynku. Wcześniej zamierzał przejść w dół ulicy, jak najdalej od sklepu, którego niewyraźne prześwitujące przez witrynę wnętrze przyprawiało go o osobliwy dyskomfort, teraz pod kopułą czaszki zaiskrzyła jednak lampka irracjonalnej obawy, niechęci, by iść tam, gdzie poszedł on, zieleń spojrzenia błysnęła więc jasno, przesuwając się powoli ku twarzy Eitriego.
    Co zamierzałeś kupić?
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Nachmurzył się słysząc cierpkie stwierdzenie Safíra. Wiedział doskonale, że Ivar z rzadka tolerował jakichkolwiek obcych w domu, jednak drobne wyładowania elektryczne pomiędzy nim a Fenrissonem zdawały się nieraz aż nazbyt wyraźnie słyszane, choć sam Eitri raczej zbywał wszystko chłodną obojętnością, póki nie dochodziły do niego rzeczywiste oznak kłótni. Zwykle wydawało mu się jednak, że brat czyni to wszystko z racji naturalnie pojawiającej się w sercu troski, nie złośliwości; nie pytał nigdy o powody i źródła rzeczonych animozji, jakby koniecznie chciał uciec przed konfrontacją lub potencjalną koniecznością wyboru, którego nigdy nie chciał dokonywać, czując lojalność zarówno względem brata jak i przyjaciela.
    Daj spokój, przesadzasz. Zawsze taki byłem, to akurat nie jego zasługa – stwierdził bez zastanowienia. Już matka pozwalała mu leżeć w drętwocie i rozkładzie, sam się odseparowywał, zwłaszcza gdy wspomnienia wypadku zdawały się tak świeże: gdy wskazywano na niebezpieczeństwa i ciągłą konieczność dochodzenia do siebie w bezpiecznym miejscu. Wciąż normalność zdawała się mu nieuchwytna i niemal zupełnie niedostępna, jednak jakimś cudem odnalazł w sobie nowe pokłady siły, by wygrzebać się z zastoju.
    Odetchnął z udawaną ulgą, choć pokręcił głową mało przekonany. Wierzył jednak zupełnie w słowa Safíra, nie zamierzając nawet stawać w konkury swymi pomysłami z tym, co jego przyjaciel zapamiętał z rodzimych stron. Ostatecznie nie chodziło o samo miejsce, a o fakt czerpania przyjemności z namiastki beztroski, której tak bardzo brakowało w codziennym, odpowiedzialnym życiu. Nigdy też nie uważał się za wyjątkowego znawcę krajobrazów, posiadając kilka ulubionych miejsc, utartych szlaków i zakątków, w których czuł się niezwykle dobrze. Z rozrzewnieniem wspominał lata i zimy spędzone w niewielkiej, górskiej chacie dziadka – okalanej ze wszystkich stron łańcuchem gór – dostępnej dla świata dzięki wąskiej gardzieli doliny, rozlewającej się w płaską plamę wiecznie zielonego lasu iglastego.
    Okrył subtelny uśmiech opuszkami palców, na powrót grzęznąc w rozpasanych myślach o tragedii wciąż opadającej zgrozą na ramiona. Choć był już bliższy wyrozumiałości i powoli przechodził w stan normalności, zawiesił zatroskane spojrzenie na Safírze, odgadując jego niepokój i lęki potęgowane śmiercią podopiecznego.
    Nie wiem, jak to powinno wyglądać. Czy każdy przeżywa coś podobnego po utracie bliskich, jak ich pamięta… Czy to ostatnie wspomnienie wiedzie prym, czy jednak to, co dobre… chciał przyznać z zupełną szczerością, nie potrafiąc odleźć jakichkolwiek innych słów, które mogłyby pocieszyć przyjaciela. Jego lęki miały zupełnie inne podstawy – wędrujące ku temu, co mógł dostrzec już po śmierci owych osób, gdyż ta dla Soelberga nie oznaczała definitywnego końca. Pozostawało jeszcze to, czego mógł doświadczać pomimo końca doczesnego życia. Nie zdołał jednak wyrzec nic, zmrożony poczuciem, że na nowo ofiaruje mu jedynie pustą wydmuszkę pocieszenia: nic nie znaczące, głupie stwierdzenie. Związane ograniczeniami aparatu mowy i jego własnymi, nieprzystającymi do wydźwięku całej sytuacji, doświadczeniami. Zacisnął odruchowo palce, zwijając je ciasno na moment przed oderwaniem się od podłoża i podaniem dłoni Fenrissonowi.
    Odzyskał równowagę, choć w nogach wciąż czuł nieprzyjemne mrowienie, gdy krew powoli torowała sobie drogę przez siateczkę żyłek. Otrzepał spodnie z okruchów liści i kurzu oraz poprawił płaszcz. Widząc agresora opuszczającego sklep, odprowadził go wzrokiem, na twarzy malując grymas niezadowolenia, choć ten umknął, gdy zerknął na Safíra i wspomniał zawieszone w próżni pytanie: w odpowiedzi ofiarował mu śmiech, wypływający z ust spiesznie, zbyt wylewnie, choć w szczerym rozbawieniu i złośliwości unoszącej prawy kącik nieznacznie ku górze. Jedynie tyle miał dla wszystkich specjalistów, z którymi przyszło mu spotkać się do tej pory. Psychoanaliza zdawała się najgorsza, pogrążona w zatęchłej atmosferze gabinetu z przestarzałą kozetką prującą się na boku, ziejącą wyrwą nerwowo wyskubywanej, pożółkłej gąbki, i staromodnym mężczyzną siedzącym zbyt nonszalancko na krześle tuż obok. Z dwojga złego wolał, by uwarunkowano go – prosto, raz na zawsze, za przyczyną najbardziej prymitywnych mechanizmów behawioralnych. Wolał być psem Pawłowa niż Idą Bauer. Nie zamierzał i nie chciał być obiektem rozgrzebywania miękkich struktur, wywlekających sprawy, których wagi nigdy nie dostrzegał. Rzucił niedopałek pod nogi i rozgniótł go piętą, wciskając popiół w perforacje chodnika. Tak. Pierdolenie… miał sarknąć, jednak powstrzymał się i zachował jedynie wyraz głupawego uśmiechu na twarzy: zbyt beztrosko podchodził do własnego zdrowia psychicznego, sklejając naprędce nowe pęknięcia tym, co miał pod ręką.
    Eliksir spokoju – wyrzucił w odpowiedzi, jakby rozmyślnie, przerzucając ciężar uprzedniego pytania na coś, co realnie robił z tymi wszystkimi myślami i problemami, które kotłowały się w jego głowie – otumaniając je kolejnymi porcjami leku, wiązkami maku przeobrażonymi w ciecz pozwalającą spokojnie spać, bez obaw, bez jakichkolwiek koszmarów. – Wiesz, za dużo się ostatnio działo – poczuł, że gula rośnie mu w gardle i boleśnie blokuje dopływ powietrza, gdy sformułował wytłumaczenie. Wiódł go ku temu przymus, jakby faktycznie robił coś złego i nieodpowiedzialnego. Powinien raczej skwitować, że zalepia tak swoje ułomności od ponad roku, jednak nie zdobył się na tyle odwagi, by sprostować prawdziwy wydźwięk słowa „ostatnio”. – Muszę wziąć jeszcze trochę innych ziół i olejków eterycznych. Lepiej mi się wtedy pracuje. – Przykrył odpowiedź stosem niepotrzebnych informacji i zerknął w kierunku drzwi do sklepu, następnie na przyjaciela. Wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się rozbrajająco, ukazując przerwę pomiędzy jedynkami, zwykle skrzętnie skrywaną w właściwej dla Soelberga chmurności i skwaszeniu. Był gotów wrócić tu później, jeśli Fenrisson zamierzał udać się do domu – wolał towarzyszyć mu jeszcze przez chwilę, niż pogrążać się w duchocie „Linneusza”, podświadomie wyłapując podryg niepewności. Zapiął szczelnie płaszcz, odruchowo wsuwając brodę pod materiał szalika okalającego szyję. Odetchnął głęboko, czując że gnieżdżące się w nim trudne emocje powoli ulegały degradacji, a on sam powracał do stanu względnego spokoju i melancholii obecnej w pierwszych momentach dzisiejszej wyprawy do sklepu. Zalegający w kącikach ust uśmiech nie opuszczał jego twarzy w oczekiwaniu na ostateczną decyzję Safíra.


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Uśmiechnął się kwaśno, wyraźnie nieprzekonany, zaraz na jego lico wstąpiła jednak refleksja pokornej wyrozumiałości, maska uprzejmego zrozumienia, którą starał się narzucać wobec Ivara, która jednak – jak każda twarz, popękana i niedoskonała – prześwitywała niekiedy pojedynczymi smugami irytacji bądź zaniepokojenia, ponurą świadomością dysonansu, jaki pomiędzy nimi zaistniał, murem czegoś ważnego i nieprzezwyciężalnego, fortyfikacją więzi, której obostrzenia musiał zaakceptować. Nieprzyjazne spojrzenie szarości gromiło go zawsze z tą samą niechęcią, przywodząc na myśl bezdenność myśliwskiej lufy, surowość niepochlebiającej animozji, z jaką spoglądał na niego ojciec, obrzucając go krótkim, obojętnym łypnięciem, zanim chował twarz za kurtyną rozciągniętej szeroko gazety; jego repulsywna awersja do ułomności najmłodszego syna, przekazana wartkim nurtem genów, z których źródła perfidnie go odcięto, trafiła się również Ragnarowi, prześwitując w sposobie, w jakim ściągał gniewnie brwi i przepychał go w progu, umyślnie napierając swym sztywnym ramieniem na jego bark, żeby uderzył o drewnianą framugę lub przewrócił się na podłogę, prasnął dłońmi o zdrętwiałe deski skrzypiących paneli. Groźna oschłość zachowania Ivara przypominała mu ich obojgu, klincz rodzinnej tendencji do ustawicznej niezgodny – nie rozumiał, co takiego, poza wspólnym, szumiącym riffem krwioobiegu, skłaniało ku niemu Eitriego, lecz być może nie musiał rozumieć, jakkolwiek ochoczo zdolny byłby bowiem trzymać urazę, zwykł powściągać własny dyskomfort i pokornie odstawiać soczyste jabłko niezgodny z powrotem na kuchenny blat. Zależało mu na nim i to było ważniejsze niż wszystkie osobiste zatargi, wszystkie dokuczliwości, scysje i udaremnienia.
    W pełnym grozy klimacie ostatnich wydarzeń, wysnuty obraz krótkiego wyjazdu za miasto jawił mu się utopijną wizją odpoczynku, kolejnej ucieczki, której w sztubackiej beztrosce zamierzał folgować – pragnął wyrwać się z ciasnych oków szarej i przerażającej rzeczywistości wewnątrz krętych ulic miasta, ogłuszyć umysł melodyjnym kurantem ptasich głosów i cichym, nocnym szemraniem liści, refrenem świata niezmąconego przez ludzkie tragedie, pozbawionego ciasnej obręczy paniki zaciskającej się wieczorami wokół pulsujących migreną skroni, pozbawionego czujnego nasłuchiwania wilczych zmysłów, wychwytujących każdy, najmniejszy ruch zza uchylonych okien, każde echo przyśpieszonych kroków, każde uniesienie głosu, wobec którego przeczuwał, że zwiastowało najgorsze. Paliatywność tych myśli, z gruntu zafarbowanych własnoręcznie utkanym oskarżeniem o inercję i pozbawiony czynnego zaangażowania egoizm, chwilowo kładła kompres na rozgorączkowany wrzątek świadomości, splątaną włóczkę okalającą klisze reminiscencji, których pozbyć się nie potrafił i które pojawiały się przed jego oczami niczym zjawy, teatr cieni podrygujący złowróżbnie pod opuszczoną kurtyną powiek, nawet we śnie dręcząc makabrycznością koszmarnych miraży, z których budził się spocony i zesztywniały, zmęczony jeszcze zanim pierwsze promienie słońca zdołały przebić się tygrysimi paskami swej pozłoty przez połamane płótno żaluzji. Masz makabryczną wyobraźnię, powtarzała mu siostra, wyginając usta w troskliwym wyrazie zaniepokojenia; ale to nie była wyobraźnia – sam nigdy nie wymyśliłby podobnych upiorności.
    Na słowa Eitriego pokiwał głową, wpierw ze spokojnym zrozumieniem, zaraz nieco energiczniej; silniej niż poufałą empatię zbliżonych doświadczeń, odczuwał ulgę zadowolenia z jego decyzji, uczucie podobne temu, które rozpalało się żarem w piersi, gdy któryś z osieroconych podopiecznych zdołał zaskoczyć go błyskotliwą trzeźwością myślenia – jeżeli w głębi duszy sądził, że sam nie zasługiwał na bezczynność prawdziwego odpoczynku, był przekonany, że Soelberg powinien go otrzymać i podskórnie, wbrew własnemu rozsądkowi, cieszył się z czasu, który będą mogli spędzić na osobności, z dala od gwaru midgardzkich arterii, wrogich spojrzeń wymierzanych mu odważnie i bez cenzury. Zdołał przyzwyczaić się do swojej pozycji w szeregu, natury nakazującej pomagać i jednocześnie uchylać się przed wszelkimi przejawami zatroskania, nauczył się nie wspominać o tym, co stawiało go w drummondowskim świetle słabości – zgorszonych spojrzeniach, rozchlapanych farbą napisach na drzwiach mieszkania, obelgach, które kolekcjonował, wedle trafności, jak kolorowe marmurki; mimo to, pragnął wyjechać.
    Szkoda, gdybyś miał niczego nie kupić, skoro już tu jesteś. – zawyrokował, uśmiechając się zachęcająco i spoglądając ku półprzezroczystemu szkłu witryny, za którą wnętrze „Linneusza” zdawało się przeludnić i opustoszeć. – Zaczekam. – zapewnił, natrafiając przez szybę na nieprzyjemny wzrok sprzedawczyni, podtrzymując jednak grymas poufnego przekonania. – Tyłek i tak mi już odmarzł, kilka minut go nie uratuje, został skuty na amen. – dodał beztrosko, choć w tonie tej żartobliwości prześwitywały jeszcze nici wcześniejszego zakłopotania, jak gdyby siedząc na kamiennych schodach, rzeczywiście zesztywniał i teraz musiał rozciągnąć się jak kocur po długiej, zimowej drzemce. – Mogę liczyć, że mnie odprowadzisz, co? Jak przyzwoitka, pod ramię? – uniósł zaczepnie brwi, zawieszając zieleń spojrzenia na jego twarzy w sztubackiej próbie ożywienia zestalonej rozmową atmosfery. – Wyprostujesz się po oficersku, to prawie jakbym miał obstawę, stetryczałe sąsiadki wyjrzą przez okno i poczerwienieją z zazdrości, w czyim towarzystwie mam zaszczyt snuć się po ulicy. Przemawia przeze mnie dziecinna nikczemność, ale głupią satysfakcję sprawiają mi ich zbolałe grymasy, wścibska zaborczość, z jaką najchętniej pochwyciłyby ten upływający czas i błagały, by wrócił. No, tylko nie mów mi, że pociągają cię zmarszczki i pudełko leków na każdy dzień tygodnia, bo byłbym jeszcze zdolny żałować, że nie mam wrastającego paznokcia u dużego palca stopy i urodziłem się, przynajmniej w granicach przyziemnej fizyczności, człowiekiem w pełni zdrowia, bez zadatków na jakieś paskudztwa. – ciągnął przekornie, nie zakrawając o ubytki skancerowanej pamięci, pozwalając natomiast by figlarny uśmiech zakołysał się pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, a w okrzepłą spotkaniem sylwetkę wdarła się dawna żywotność lub przynajmniej jej poderwana w afekcie namiastka, słaby rozbłysk gwiezdnej cekiny na tle atramentowego nieba.
    Widzący
    Eitri Soelberg
    Eitri Soelberg
    https://midgard.forumpolish.com/t534-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t547-eitri-soelberghttps://midgard.forumpolish.com/t579-angerboda#1582https://midgard.forumpolish.com/f74-ivar-i-eitri-soelberg


    Spoglądał na niego mrużąc lekko oczy. Wciąż z uśmiechem i swobodą, którą wyciągnął z siebie po długich, ciężkich chwilach spędzonych w zawiesistej atmosferze wspominek o tym, jak świat ponownie postanowił zadrwić i sponiewierać resztki perspektyw na lepsze czasy. Choć przecież mówili również o nadziei. Wiedział, że jeszcze długo nie zapomni sprawy osieroconego chłopca, opuszczonego również w najbardziej dojmującej chwili – gdy z ciała umykała ostatnia iskra życia –  że jeszcze wiele razy wróci do niego poczucie winy, które usilnie odrzucał od siebie, a które zataczało łuk jak bumerang, by ponownie zagościć w drżącej dłoni. W pewnym stopniu nauczył się żyć w podobnym napięciu, stało się ono swoistym elementem codzienności i śmiał twierdzić, że prawdziwy niepokój odczułby dopiero wtedy, gdyby nagle okazał się zupełnie nieczuły i odcinający od siebie podobne wydarzenia ostrym skalpelem obojętności. Pozornie jałowy, wyprany z uczuć, przeżywał emocje po tysiąckroć, gdy roiły się w kościanej puszce czaszki niczym karpie koi w niewielkiej, ozdobnej sadzawce. Dosypując szczyptę dodatkowych przemyśleń, prowokował, by wzbijały się chmarą i kołowały szaleńczo, karmione nawet odrobiną wątpliwości, mącące jeszcze bardziej wodę rozsądku. Teraz musiał jednak odpuścić: na chwilę, na drobny moment, oddając się iluzorycznemu poczuciu błogiej beztroski. Bo właśnie tego potrzebował, kątem oka spoglądając przez szybę, w kierunku miodowego światła rzucającego ciepłą łunę na słoiczki i regały, które piętrzyły się w głębi „Linneusza”. Odetchnął z ulgą nie słysząc choćby nuty protestu w przyjacielskim głosie, a kamień zalegający w gardle rozpłynął się, gdyż poczuł zbawienne przyzwolenie na dokonanie kolejnej zbrodni na własnym zdrowiu. Z zadowolenie stwierdził, że może odepchnąć dziecięce zawstydzenie nieporadnością własnych wyborów – eliksir spokoju faktycznie musiał mu wystarczyć, i być może, był jedynym remedium. Bardzo chciał w to wierzyć, bezwiednie sięgając do kieszeni, gdzie napotkał na kanciasty kształt skórzanego portfela. Leczenie objawów było łatwiejsze, niż leczenie przyczyn.
    Zajmie mi to dosłownie moment – stwierdził i zaśmiał się pod nosem. – Mam nadzieję, że nie przypłacisz tego przeziębieniem – przekrzywił lekko głowę, przyglądając się Safirowi. – Kupię ci rozgrzewającą herbatę, będziesz miał na zaś. Prewencyjnie – dodał z nutą troski przebijającej się przez gładką taflę nienagannie akcentowanej odpowiedzi i udał się w kierunku drzwi, którymi ledwie moment wcześniej wyszedł zdegustowany klient. Zatrzymał się jednak przy pierwszym stopniu, obracając twarz i zerkając badawczo ponad ramieniem. Wsłuchując się w wywód Safira, wpierw unosił stopniowo brwi ku górze, powoli uwydatniając okręgi błękitnych tęczówek wysyconych zadziwieniem. Wzdychając głośno, pochwyciwszy zadziorność towarzysza, cmoknął z udawanym przekąsem nie do końca podejrzewając go o podobne chęci czynienia uszczypliwości zmurszałym sąsiadkom. Obrócił się całkiem w jego kierunku, chwilowo zaniechawszy próby ponownego dostania się do sklepu. Przefrunął ponad piętrzącą się wieżą mnogości wątków, umyślne rozbierając całość wypowiedzi Fenrissona od końca.
    Oczywiście. Pociągają, podobnie jak sztuczna szczęka, która co wieczór ląduje w szklance na szafce nocnej. I koniecznie koc w szkocką kratę, i bambosze. Masz chociaż taką szklankę i bambosze? – Spojrzał nań ze śmiertelną powagą rysującą się w załamaniach twarzy. Rozbawienie najpierw roziskrzyło się w źrenicach, następnie rozciągnęło nieznacznie usta, lecz ostatecznie przygasło w niespodziewanej refleksji. – Nie mam nic przeciwko starości, wkradającej się w życie naturalnie, znaczącej stopniowo bruzdami zmarszczek doskonale znane lico, podobnie jak i to własne. Jest w tym coś niezwykłego, tak sobie myślę, nawet romantycznego. Choć nie przeczę, póki co, wolę pozostać przy względnej młodości i informacji, że masz się całkiem dobrze. – Wypuścił powietrze łagodnie przez lekko rozwarte wargi, okalając potylicę chłodnymi palcami prawej ręki. Pociągnął nosem i spojrzał na Safira, z rozmysłem pozwalając, by zieleń jego spojrzenia zupełnie naturalnie przywarła do jego sylwetki. Czasami zastanawiał się, czy zna go faktycznie tak dobrze, jak układał to w swej głowie, jednak pokładał szczerą nadzieję we własnych instynktownych osądach. – Odprowadzę cię – kiwnął w końcu głową, w kontrolowany sposób zmierzając do sedna i zadanego na samym początku pytania. Złośliwie uniósł prawy kącik ust, mrużąc lekko oczy. – Gdybyś miał butonierkę, to kto wie, może wsunąłbym ci tam jeszcze jakiś kwiat dla lepszego efektu. Z zastrzeżeniem, że tylko wtedy, jeśli nie sypniesz Öbergowi, gdy przeze mnie któraś z twoich wiekowych sąsiadek zejdzie na zawał. – Skrzyżował dłonie na piersi, dopiero teraz reflektując się w wypowiedzianych słowach. Z rzadka czuł podobną swobodę i brak skrępowania: nie potrafił sprecyzować, kiedy tak właściwie wkradły się w ich znajomość. Niemal zdołał zapomnieć o ciągu zdarzeń sprowadzających ich na próg sklepu i rozmowie, której cierpkość wciąż kładła się chropowatym osadem na niemal zupełnie suchym podniebieniu. Nie kończąc całkiem swej myśli, nacisnął na klamkę drzwi, by przez wąską szparę uderzył ich strumień dusznego, gęstego od zapachów, powietrza. – Postaram się, żebyś nie czekał zbyt długo – wyrzucił nieco ściszonym głosem, przestępując magiczną barierę progu, by zanurkować w przestrzeni sklepu, ponownie zatrzymując się w rzędzie i odliczając czas, który dzielił go od lady i dokonania zakupu. Nie oszczędził niechętnego spojrzenia właścicielce, choć ostatecznie pierwotne oburzenie dawno zdołało z niego wyparować, dlatego też z wdzięcznością przyjął buteleczkę, kilka fiolek i torebeczek skrywających wspaniałości „Linneusza”. Wychodząc na zewnątrz, uśmiechnął się krzywo, wkładając pomiędzy wargi papierosa, nim jednak go odpalił, wcisnął przyjacielowi obiecany pakunek w wyraźnie skostniałe dłonie.
    Możemy już iść, jak dotrzemy na miejsce, liczę na kubek herbaty – stwierdził i otulił się płaszczem, przystając ramię w ramę z przyjacielem. Wydobył starą, zdezelowaną zapalniczkę, ruszając w kierunku mieszkania Fenrissona na komendę jej szczęknięcia i rozbłysku drobnej iskry.

    Eitri i Safír z tematu


    Deep into that darkness peering — long I stood there, wondering, fearing, doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before.


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.