:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg
2 posters
Funi Hilmirson
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Wto 9 Lis - 22:11
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
22.11.2000
W ostatnich dniach czuł się parszywie – nie wiedział czy to przez dotkliwe zimno panujące w nieogrzanej suterenie, przedzierające się przez warstwy narzuconych na siebie starych koców (chyba miał gorączkę, targały nim dreszcze, kostniały palce; chyba chorował) czy przez coraz oporniej przychodzący doń sen, najczęściej niespokojny, pełen niepokojących, niezrozumiałych przebłysków rozmazanych wizji, klatek – wspomnień? – wypłowiałych jak błona fotograficzna wyblakła na słońcu, innym razem pełnych cienia, z którego wyławiały się osobliwe kształty, łyskanie smagłej skóry inkrustowanej lśniącym eterycznie specyfikiem, pasma ciemnych włosów zbroczone zastanawiającym szkarłatem, powracający stanowczy szept – dokończ, co zacząłeś – po którym nerwy dłoni zalewały się śliskim, lepkim gorącem, gryzącą metalicznym zapachem czerwienią, na którą nie opuszczał jednak nigdy spojrzenia, zamiast tego na oślep próbując wytrzeć dłonie o szorstki, szeleszczący materiał swojego odzienia – kapłańskie szaty, jak sobie wtedy uświadamiał, miał na sobie uroczysty uniform godara, w który wcierał nerwowo nieschodzącą z rąk wilgoć, brocząc go popełnioną zbrodnią. Tego chciał ode mnie Odyn, uspokajał siebie, wyrwany ze snu w środku nocy, niezdolny znów zasnąć do szarego, niewyraźnego świtu listopada; dzisiaj nawet kiedy nadszedł, nie zdołał zwlec się z łóżka, przykuty do niewygodnego materaca nagłym, niemożliwym do zniesienia ciężarem własnej rozchwianej tożsamości.
Wciśnięty pod spękaną, brudną zieleń ściany przeleżał tak praktycznie cały dzień, nieruchomy, półśniący, flegmatycznie przyglądając się sobie samemu w najbardziej intymny sposób, obserwując sforę puszczonych luzem myśli powoli przeczesującą zakamarki skroni, czując pulsujące ciepło w zawiniętym w kołdrę ciele, cienki film potu na czole, przykładając do ściany dłoń, zdrapując bezmyślnie okruszki farby, odsłaniając trzewia zimnego muru. W pewnym momencie dostrzegł w rowku przy paznokciu brunatny okruch strupka, zamarł niespokojnie, przyglądając mu się obojętnie, przypominając sobie jeszcze raz wydarzenia sprzed miesiąca, przypominając sobie zakapturzoną kobietę, pogoń przez nierówną połać pola za uciekającym kozłem ofiarnym, ciemną plamę rozrastającą się na ubrania Esfandiara, błysk noża, lepkie ciepło upuszczonej krwi, w której zanurzał palce, obcą, szorstką dłoń nieznajomego mężczyzny chwytającą jego rękę, by poprowadzić go przy rysunku ostrzem kształtów run na miękkim ciele otumanionego człowieka – w końcu kartkę wciśniętą mu przed wyjściem, na której zapisano niezgrabnym pismem tajemniczą lokalizację.
Tego chce ode mnie Odyn – zajaśniało mu pod rozgorączkowanym czołem, wertując bezlik nocy dręczonych nawracającymi wspomnieniami z tego wieczoru, w pierwszej chwili czując rozogniającą się mu pod mostkiem złość na samego siebie, że pozwolił otumanić się codzienności, poddał się niezrozumiałej słabości ciała, że zalegał w tej brudnej norze przez tyle dni bezczynnie. Zerwał się zaraz niespokojnie z materaca, wyplątując się pospiesznie i niezdarnie z pościeli, odsłaniając blade, rozgrzane, nagie ciało przed śmierdzącym chłodem sutereny; schwycił komplet ubrań sumiennie rozwieszonych na drucianych wieszakach zaczepionych o rozciągnięty przemyślnie sznurek w rogu pokoju, by wcisnąć się pośpiesznie w czyste, choć wyraźnie znoszone warstwy odzieży, wsunąć niezdarnie stopy w zdarte zimowe buty, omal nie przewracając się przy tym, przy utracie równowagi uderzając czołem o kant stolika z siarczystym przekleństwem na ustach. Nie zawiązawszy butów, zarzucił na siebie płaszcz, wybadał palcami kartkę w kieszeni, sięgnął do szafki, by wyciągnąć z niej jedną ze starych, porysowanych łyżek i przyłożyć jej zimną wypukłość do zaczerwienionej plamy na skroni, zanim nie wypadł z sutereny, gotowy w ten sposób – rozpięty, rozwiązany, bez szalika czy czapki, rozchełstany i zmierzwiony – ruszyć ku ziemi mu obiecanej, kamienicy Kärkkäinenów.
Kiedy wyszedł jednak na wyższą kondygnację kamienicy, zahaczył stopą o rozplątane sznurówki i runął jak długi pod drzwiami jednego z mieszkań, obijając sobie kolana o zimną posadzkę. To właśnie wtedy, zbierając się ze zdenerwowaniem i z zachwycająco bogatą wiązanką przekleństw pod zaczerwienionym nosem, zdał sobie sprawę, nagle otrzeźwiony, z przeraźliwego smrodu wylewającego się na klatkę przez szczelinę pod drzwiami czy dziurkę od klucza – smrodu charakterystycznego i nieprzyjemnie duszącego, kiedy już go zauważył. Przez krótką chwilę zastanawiał się nawet, czy nie wejść do środka, by upewnić się samemu o przyczynie tych wywracających żołądek oparów, kiedy jednak łapał już za klamkę, przeraziła go myśl, że ktoś mógłby go o coś posądzać – i że podejrzenie jednego przestępstwa, którego nie popełnił, mogłoby kogoś zaprowadzić do tego, którego się istotnie dopuścił, z premedytacją, ostentacją i kategoryczną ochoczością.
Pół godziny później siedział więc pod ścianą naprzeciw obdrapanych drzwi sąsiedzkiego mieszkania, w płaszczu i rozwiązanych butach, z przekładaną co chwilę na drugą stronę stalą łyżki przytkniętą do obolałej skroni, czekając cierpliwie i pilnie na przybycie kogoś z Kruczej Straży – detektywa, oficera, woźnego czy sprzątaczki, nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia, bo myślał tylko o tym, by zostawić sprawę w odpowiednich rękach, jak przykładny, doskonale niewinny obywatel, i czym prędzej udać się w głąb Przesmyku ku wskazanej mu na kartce lokalizacji.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Eitri Soelberg
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Pią 12 Lis - 16:54
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Bywały takie dni, gdy to nie sterty papierów i nie wzniosłe misje wyznaczały rytm dnia kruczych funkcjonariuszy. Bywały takie dni, gdy biegali po mieście i załatwiali pomniejsze, równie potrzebne społeczeństwu zadania, by żyło się lepiej i zdecydowanie przyjemniej. Eitri zwykle twierdził, że to był właśnie rdzeń, sedno sprawy, najmniej zauważalne, lecz niezwykle potrzebne. To, z czego rzadko ich rozliczano i raczej zbywano, by skupiać się na niedociągnięciach, bądź jaskrawych aferach, w których brali udział. Czasami marzył jednak o zwyczajności – o spokojnym wymarszu z komendy, spacerze przez uliczki, gdy ledwo zdołał wygarnąć spod powiek poranną senność, a kawa w papierowym kubku przyjemnie ogrzewała opuszki palców. Z rzadka doświadczał jednak podobnych sytuacji, wkładając w krok nerwowość, zbyt mocno zgniatając fajkę, z uporem wsmarowując ją w perforacje chodnika, kaszląc notorycznie w trakcie chwytania zbyt łapczywie powietrza. Wszystko to i wiele więcej wprawiało go raczej w stan neurotycznej udręki rozciągającej rysy twarzy w nieprzyjemnym grymasie zniechęcenia.
Notatkę ze zgłoszenia przejrzał od razu, kwasząc się przy tym niemiłosiernie. W ustach zmielił przekleństwo i zastanawiał się przez chwilę, czy jest najwłaściwszą do tego zadania osobą, jednak wymowne odwrócenie się plecami przez większość kolegów, wskazywało raczej na to, że nie może liczyć na jakiekolwiek pole do negocjacji. Niechętnie zwinął więc potrzebne papieru w rulon i zatknął je pod pachą, aby ruszyć w kierunku wyznaczonego miejsca.
Samotna praca dawała mu jednak czasami choć nikły cień wytchnienia, gdy mógł pozwolić sobie na nieco bardziej opieszały krok, wciąż mieszczący się w dobrym tonie, by być o wyznaczonym czasie, jednak samolubnie zagarniającym większą kontrolę i swobodę w zaistniałej sytuacji. Szedł więc zupełnie sam, mijając kolejne uliczki, pokryte nalotem listopadowego chłodu. Choć słońce wisiało na zupełnie czystym niebie, a pojedyncze chmury jedynie czasami przysłaniały mdłe światło i nadawały powietrzu jeszcze większej ostrości, odbierając resztki anemicznych promieni zdolnych ogrzać ledwie czubek nosa. Szyję owinął szczelnie szalem pamiętającym lata akademii, sprawionym przez babkę, gdy kolejny raz słabowite ciało pogrążało się w jesiennej febrze. Materiał zdołał przesiąknąć trwale zapachem perfum i tytoniu, na rogu zaś nosił niewielkie oczko wypalonej dziurki, której nigdy nie załatał, zbyt sentymentalnie spoglądając wstecz do dnia, w którym owy uszczerbek powstał. Wtedy tygodnie zdawały się lepsze, a jego głowę zaprzątała masa przyjemnych myśli, tak bardzo odległych w obecnych czasach, choć coraz mocniej wdzierających się w spragniony umysł, wyjałowiony miesiącami depresji.
Zatrzymał się tuż przed kamienicą i spojrzał w górę, ociągał się dziwnie, znalazł czas na zapalenie kolejnej fajki, którą wcześniej leniwie miętosił pomiędzy palcami. Nie mógł jednak zwlekać dłużej, co bądź posiadając w sobie ogromne pokłady sumienności i poczucie obowiązku. Otworzył więc drzwi wejściowe ze skrzypnięciem, kuląc się, gdy dźwięk okazał się nieprzyjemny i świdrujący w uszach. Zapach wilgoci wdarł się w jego nozdrza, choć jeszcze nic nie zwiastowało, że woń rozwinie dopiero całe spektrum swoich możliwości – wpierw wywołując nerwowe kaszlnięcie, następnie zmarszczenie nosa, by ostatecznie spłynąć w ciele ohydną mdłością. Zaciął się w połowie wdechu i nie wiedząc, co dalej czynić, zaczął dbać o to, by nie oddychać zbyt głęboko przez przyłożony do nosa materiał płaszcza. Brnąc w głąb budynku, rozglądał się uważnie, w końcu dostrzegł skuloną przy ścianie postać, na widok której wzdrygnął się i przywołał nieprzyjemne wspomnienie. Będąc trzeźwym wszystko zdawało się bardziej ostre, pozbawione miękkości upojenia, myśli zaś płynęły jasno, a Soelberg poczuł, że czuje przedziwne spięcie wynikające z ponownego spotkania.
Przystanął nad ślepcem i wyciągnął spod pachy zwitek papierów, by pacnąć nim w sam czubek kędzierzawej głowy, i wybudzić Hilmirsona z letargu – jak mu się wydawało. Odchrząknął przy tym wyraźnie i zmarszczył brwi.
– Funi Hilmirson, to ty zgłaszałeś sprawę podejrzanego… – zrobił pauzę i skrzywił się mocno – zapachu? – Dokończył wreszcie i zawiesił błękit spojrzenia na twarzy młodzieńca, zaciskając usta w wąską linię. Zamilkł na dłużej, oczekując jego reakcji, jednak nie mogąc znieść ciężaru ciszy, otworzył raptownie usta. – Oficer Eitri Soelberg. Ale grzeczności i przedstawienie się mamy już chyba za sobą? – Tym razem rzucił bardziej drapieżnie, maskując pierwszą niezręczność rodzącą się w momencie, gdy zrozumiał, że Norny ponownie z niego zakpiły i postanowiły, by historia z baru miała swoją kontynuację.
Cóż za urocza farsa.
Niefrasobliwie począł stukać butem w popękaną posadzkę korytarza, rozglądając się dookoła oraz wciąż marszcząc nos, choć już sam nie wiedział, czy bardziej za sprawą wyczutego wcześniej zapachu, czy przez wątpliwą przyjemność spotkania. Gdyby był mniej trzeźwy… być może twarz Funiego nie paliłaby go żywym ogniem.
Notatkę ze zgłoszenia przejrzał od razu, kwasząc się przy tym niemiłosiernie. W ustach zmielił przekleństwo i zastanawiał się przez chwilę, czy jest najwłaściwszą do tego zadania osobą, jednak wymowne odwrócenie się plecami przez większość kolegów, wskazywało raczej na to, że nie może liczyć na jakiekolwiek pole do negocjacji. Niechętnie zwinął więc potrzebne papieru w rulon i zatknął je pod pachą, aby ruszyć w kierunku wyznaczonego miejsca.
Samotna praca dawała mu jednak czasami choć nikły cień wytchnienia, gdy mógł pozwolić sobie na nieco bardziej opieszały krok, wciąż mieszczący się w dobrym tonie, by być o wyznaczonym czasie, jednak samolubnie zagarniającym większą kontrolę i swobodę w zaistniałej sytuacji. Szedł więc zupełnie sam, mijając kolejne uliczki, pokryte nalotem listopadowego chłodu. Choć słońce wisiało na zupełnie czystym niebie, a pojedyncze chmury jedynie czasami przysłaniały mdłe światło i nadawały powietrzu jeszcze większej ostrości, odbierając resztki anemicznych promieni zdolnych ogrzać ledwie czubek nosa. Szyję owinął szczelnie szalem pamiętającym lata akademii, sprawionym przez babkę, gdy kolejny raz słabowite ciało pogrążało się w jesiennej febrze. Materiał zdołał przesiąknąć trwale zapachem perfum i tytoniu, na rogu zaś nosił niewielkie oczko wypalonej dziurki, której nigdy nie załatał, zbyt sentymentalnie spoglądając wstecz do dnia, w którym owy uszczerbek powstał. Wtedy tygodnie zdawały się lepsze, a jego głowę zaprzątała masa przyjemnych myśli, tak bardzo odległych w obecnych czasach, choć coraz mocniej wdzierających się w spragniony umysł, wyjałowiony miesiącami depresji.
Zatrzymał się tuż przed kamienicą i spojrzał w górę, ociągał się dziwnie, znalazł czas na zapalenie kolejnej fajki, którą wcześniej leniwie miętosił pomiędzy palcami. Nie mógł jednak zwlekać dłużej, co bądź posiadając w sobie ogromne pokłady sumienności i poczucie obowiązku. Otworzył więc drzwi wejściowe ze skrzypnięciem, kuląc się, gdy dźwięk okazał się nieprzyjemny i świdrujący w uszach. Zapach wilgoci wdarł się w jego nozdrza, choć jeszcze nic nie zwiastowało, że woń rozwinie dopiero całe spektrum swoich możliwości – wpierw wywołując nerwowe kaszlnięcie, następnie zmarszczenie nosa, by ostatecznie spłynąć w ciele ohydną mdłością. Zaciął się w połowie wdechu i nie wiedząc, co dalej czynić, zaczął dbać o to, by nie oddychać zbyt głęboko przez przyłożony do nosa materiał płaszcza. Brnąc w głąb budynku, rozglądał się uważnie, w końcu dostrzegł skuloną przy ścianie postać, na widok której wzdrygnął się i przywołał nieprzyjemne wspomnienie. Będąc trzeźwym wszystko zdawało się bardziej ostre, pozbawione miękkości upojenia, myśli zaś płynęły jasno, a Soelberg poczuł, że czuje przedziwne spięcie wynikające z ponownego spotkania.
Przystanął nad ślepcem i wyciągnął spod pachy zwitek papierów, by pacnąć nim w sam czubek kędzierzawej głowy, i wybudzić Hilmirsona z letargu – jak mu się wydawało. Odchrząknął przy tym wyraźnie i zmarszczył brwi.
– Funi Hilmirson, to ty zgłaszałeś sprawę podejrzanego… – zrobił pauzę i skrzywił się mocno – zapachu? – Dokończył wreszcie i zawiesił błękit spojrzenia na twarzy młodzieńca, zaciskając usta w wąską linię. Zamilkł na dłużej, oczekując jego reakcji, jednak nie mogąc znieść ciężaru ciszy, otworzył raptownie usta. – Oficer Eitri Soelberg. Ale grzeczności i przedstawienie się mamy już chyba za sobą? – Tym razem rzucił bardziej drapieżnie, maskując pierwszą niezręczność rodzącą się w momencie, gdy zrozumiał, że Norny ponownie z niego zakpiły i postanowiły, by historia z baru miała swoją kontynuację.
Cóż za urocza farsa.
Niefrasobliwie począł stukać butem w popękaną posadzkę korytarza, rozglądając się dookoła oraz wciąż marszcząc nos, choć już sam nie wiedział, czy bardziej za sprawą wyczutego wcześniej zapachu, czy przez wątpliwą przyjemność spotkania. Gdyby był mniej trzeźwy… być może twarz Funiego nie paliłaby go żywym ogniem.
Funi Hilmirson
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Sro 17 Lis - 22:57
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pomimo chwilowego impulsywnego zrywu energii wciąż trzymała się go zmęczona senność, nietypowa dlań letargiczna apatia, obciążająca mu obolały od zaziębienia umysł – usiadłszy pod chłodną chropowatością brudnej ściany, musiał prześlizgnąć się w którymś momencie w otępiały półsen, jakby zupełnie nieporuszony tężejącym w powietrzu smrodem, choć trzewia chwytał mu wobec niego odruchowy, nieprzyjemny skurcz. Odkąd pamiętał, mierzył się z syndromem zawstydzająco drażliwego żołądka, którego kaprysy nauczył się wprawdzie znosić, ale których nie potrafił uciszyć; czując napływające pod dołek obojczyka mdłości, przez mgłę półprzytomnych majaczeń pomyślał, że powinien podnieść się i wyjść na chwilę na zewnątrz, podejść przynajmniej do okna i je rozchylić, ale intencja ta nie zdołała przedzierzgnąć się w faktyczny czyn, bo zbyt silnie osunął się już w próg snu. Wyobrażał sobie tylko, że chwiejnie wstaje z miejsca, że naciska osłabłymi palcami na okienną klamkę, a uszczelka ościeżnicy odkleja się jękliwie, przepuszczając w stęchłą przestrzeń podmuch świeżego, rześkiego powietrza, owiewającego mu krótkim, czułym pocałunkiem zaczerwieniony policzek i zdawało mu się to wszystko zdumiewająco rzeczywiste, chociaż kolor ścian zdawał się pod powiekami jakby nie ten, za szybą zamiast listopadowej szarości odnajdował krajobraz iście wiosenny, a rzeczywistość ogólnie zdawała się jakby lżejsza i mniej zatroskana, pozbawiona kłopotliwości, które dotąd dręczyły jego świadomość – jak na przykład to, czy ktokolwiek jeszcze będzie na niego czekał pod wskazanym mu na zgniecionej kartce adresem albo to, czy posiada na dnie kieszeni jeszcze jakieś ostatnie talary wystarczające na choćby czerstwą bułkę z wieczornej promocji, lub to, czy powinien zwrócić sąsiadowi spod dwójki pocztówkę, którą zawinął mu z lodówki ostatnim razem, kiedy ten zgodził się go wpuścić, żeby się ogrzał przy działającym w kuchni grzejniku, a którą nosił niezmiennie w tylnej kieszeni spodni od tamtego czasu. Czasami tylko wysuwał ją, by poprzyglądać się z prostoduszną uciechą spłowiałemu idyllicznemu krajobrazowi i krótkim pozdrowieniom wypisanym na odwrotnej stronie eleganckim, kobiecym pismem, pod którym widniało szczególnie przez niego lubiane: P.S. Brakuje nam Ciebie, kochany.
Przez ciężką mgłę odrętwiałości sumienia docierała do niego myśl, że istotnie powinien mu ją zwrócić, z drugiej strony jednak odzywało się w nim ciche, zazdrosne poczucie, że wcale nie chciał się z zawłaszczoną kartką rozstawać – skoro sąsiad się o nią nie upominał, być może nawet nie zauważył jej zniknięcia, a skoro nie zauważył, nie mogło mu na niej zależeć szczególnie, z pewnością nie tak, jak zależało na niej Funiemu, choć nawet nie była adresowana jemu. Mógł jednak, kiedy tylko go ku temu naszło, zakryć osuniętym kciukiem nazwisko adresata i przez chwilę uważać, że pod opuszką tkwiło jego własne imię, czule wypisane czyjąś ręką, tą samą, która pisała niżej brakuje nam Ciebie i zaraz obok dotkliwe kochany. Nigdy w życiu nie dostał od nikogo pocztówki i nie spodziewał się nigdy żadnej dostać – wobec tej świadomości dochodził natychmiast do wniosku, że kategorycznie nie mógł jej zwrócić właściwemu odbiorcy, który miał podobnych zresztą przynajmniej dwanaście, równo poprzyczepianych brzydkimi magnesami do lodówki, zbierających tylko w zapomnieniu kurz.
Niespodziewane uderzenie w głowę zwitkiem papierów oderwało go nagle od tej pocztówki i od pocałunku wpuszczonego przez okno świeżego powietrza, kotwicząc na nowo z powrotem w prześmierdłej rzeczywistości, w pierwszej chwili sennie skołowanego i zdezorientowanego, podnoszącego wpółprzytomny wzrok ku umundurowanemu oficerowi, który odchrząknął jeszcze irytująco, nim nie wywołał w końcu jego imienia głosem, choć zmienionym zupełną trzeźwością i niezręcznością, otrzeźwiająco znajomym. Zaskoczony uniósł odruchowo dłoń do uderzonej skroni, by musnąć palcami zaczerwienioną plamę, zaraz potem odgarniając nerwowo zmierzwione włosy, mimowiednie wpuszczając na lico jasny, szczerze przyjazny uśmiech.
– Oficerze Soelberg! – powtórzył za nim entuzjastycznie, bez cienia kąśliwości czy skrępowania, podrywając się z ziemi, by zrównać linię spojrzenia z błękitem przeciwnych oczu, wycofanych i niechętnych, pozbawionych charakterystycznego lśnienia alkoholicznego paliatywu zadanego nerwom. Z górnej kieszonki wyzierającej spod rozchylonego płaszcza kraciastej koszuli wystawała mu dumnie wsunięta tam łyżka, łyskając zuchwale niczym order dzielnego łakomczucha bądź inna podobnie absurdalna odznaka; tym bardziej absurdalna, że na dobrze odżywionego po ostatnim napadzie niemocy z pewnością nie wyglądał: był wybladły, zapadły i wyraźnie ledwo wyrwany spomiędzy warstw pościeli, w których dotąd tkwił z kolonią hodowanych we własnym organizmie prątków.
– Wiem, że pewnie trudno w to uwierzyć, patrząc na tę melinę, ale naprawdę nie capi tak tutaj zawsze – zauważył przekornie, przechylając nieznacznie głowę, przyglądając mu się w tych nowych, świeżych okolicznościach, jego powadze i bystremu spojrzeniu, surowości zaklętej w ładnych rysach, w których tkwiła wciąż jakaś dyskretna nuta niewinnego chłopięctwa. – Ja zgłaszałem – dodał, potwierdzając z delikatną kąśliwością przezierającą zza lekkiego tonu – mówiłem, że porządny ze mnie chłopak.
Było coś dziwnie satysfakcjonującego w tych słowach – osobliwa słodkość osiadająca na języku ciężarem perfidnego kłamstwa; nie był już wprawdzie tak samo niewinny, jak wtedy, kiedy widzieli się ostatnim razem. Ukradkiem, mimowiednie, potarł palcami o siebie, przypominając sobie o strupku krwi w zagięciu paznokcia; co, jeśli nie zmył z siebie wszystkich śladów, jeśli przeoczył jakąś drobną, zdradziecką plamę?
– Noc miała się ku końcowi, toteż uwijałem się w całkowitym milczeniu. Najpierw poćwiartowałem zwłoki. Odrąbałem głowę, ręce i nogi – wyrecytował, zanim zdołałby powściągnąć impulsywny odruch złośliwego usposobienia, choć tonem beztroskim i lekkim, zupełnie czystym od śladu przewrotnej intencji. – Edgar Allan Poe, sprawdziłem. Chcesz polecić mi coś jeszcze? Nie nazwiskiem, w ten sam sposób. Lubię drążyć.
Przez ciężką mgłę odrętwiałości sumienia docierała do niego myśl, że istotnie powinien mu ją zwrócić, z drugiej strony jednak odzywało się w nim ciche, zazdrosne poczucie, że wcale nie chciał się z zawłaszczoną kartką rozstawać – skoro sąsiad się o nią nie upominał, być może nawet nie zauważył jej zniknięcia, a skoro nie zauważył, nie mogło mu na niej zależeć szczególnie, z pewnością nie tak, jak zależało na niej Funiemu, choć nawet nie była adresowana jemu. Mógł jednak, kiedy tylko go ku temu naszło, zakryć osuniętym kciukiem nazwisko adresata i przez chwilę uważać, że pod opuszką tkwiło jego własne imię, czule wypisane czyjąś ręką, tą samą, która pisała niżej brakuje nam Ciebie i zaraz obok dotkliwe kochany. Nigdy w życiu nie dostał od nikogo pocztówki i nie spodziewał się nigdy żadnej dostać – wobec tej świadomości dochodził natychmiast do wniosku, że kategorycznie nie mógł jej zwrócić właściwemu odbiorcy, który miał podobnych zresztą przynajmniej dwanaście, równo poprzyczepianych brzydkimi magnesami do lodówki, zbierających tylko w zapomnieniu kurz.
Niespodziewane uderzenie w głowę zwitkiem papierów oderwało go nagle od tej pocztówki i od pocałunku wpuszczonego przez okno świeżego powietrza, kotwicząc na nowo z powrotem w prześmierdłej rzeczywistości, w pierwszej chwili sennie skołowanego i zdezorientowanego, podnoszącego wpółprzytomny wzrok ku umundurowanemu oficerowi, który odchrząknął jeszcze irytująco, nim nie wywołał w końcu jego imienia głosem, choć zmienionym zupełną trzeźwością i niezręcznością, otrzeźwiająco znajomym. Zaskoczony uniósł odruchowo dłoń do uderzonej skroni, by musnąć palcami zaczerwienioną plamę, zaraz potem odgarniając nerwowo zmierzwione włosy, mimowiednie wpuszczając na lico jasny, szczerze przyjazny uśmiech.
– Oficerze Soelberg! – powtórzył za nim entuzjastycznie, bez cienia kąśliwości czy skrępowania, podrywając się z ziemi, by zrównać linię spojrzenia z błękitem przeciwnych oczu, wycofanych i niechętnych, pozbawionych charakterystycznego lśnienia alkoholicznego paliatywu zadanego nerwom. Z górnej kieszonki wyzierającej spod rozchylonego płaszcza kraciastej koszuli wystawała mu dumnie wsunięta tam łyżka, łyskając zuchwale niczym order dzielnego łakomczucha bądź inna podobnie absurdalna odznaka; tym bardziej absurdalna, że na dobrze odżywionego po ostatnim napadzie niemocy z pewnością nie wyglądał: był wybladły, zapadły i wyraźnie ledwo wyrwany spomiędzy warstw pościeli, w których dotąd tkwił z kolonią hodowanych we własnym organizmie prątków.
– Wiem, że pewnie trudno w to uwierzyć, patrząc na tę melinę, ale naprawdę nie capi tak tutaj zawsze – zauważył przekornie, przechylając nieznacznie głowę, przyglądając mu się w tych nowych, świeżych okolicznościach, jego powadze i bystremu spojrzeniu, surowości zaklętej w ładnych rysach, w których tkwiła wciąż jakaś dyskretna nuta niewinnego chłopięctwa. – Ja zgłaszałem – dodał, potwierdzając z delikatną kąśliwością przezierającą zza lekkiego tonu – mówiłem, że porządny ze mnie chłopak.
Było coś dziwnie satysfakcjonującego w tych słowach – osobliwa słodkość osiadająca na języku ciężarem perfidnego kłamstwa; nie był już wprawdzie tak samo niewinny, jak wtedy, kiedy widzieli się ostatnim razem. Ukradkiem, mimowiednie, potarł palcami o siebie, przypominając sobie o strupku krwi w zagięciu paznokcia; co, jeśli nie zmył z siebie wszystkich śladów, jeśli przeoczył jakąś drobną, zdradziecką plamę?
– Noc miała się ku końcowi, toteż uwijałem się w całkowitym milczeniu. Najpierw poćwiartowałem zwłoki. Odrąbałem głowę, ręce i nogi – wyrecytował, zanim zdołałby powściągnąć impulsywny odruch złośliwego usposobienia, choć tonem beztroskim i lekkim, zupełnie czystym od śladu przewrotnej intencji. – Edgar Allan Poe, sprawdziłem. Chcesz polecić mi coś jeszcze? Nie nazwiskiem, w ten sam sposób. Lubię drążyć.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Eitri Soelberg
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Czw 18 Lis - 16:04
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Tamtego dnia rzeczywistość płynęła inaczej, zupełnie tak jakby zaklęty został w krainie, gdzie wszystko zdawało się obce, choć zarazem składało się w jeden, spójny obraz odkrywający szczegóły zaszłości. Gdyby wtedy jej nie spotkał, gdyby nie został zmuszony do ponownego zanurkowania w bolesne momenty, by raz na zawsze odciąć je bezlitosnym nożem zapomnienia, być może nie zaglądałby kilka godzin później tak chętnie do szklanki wypełnionej złocistym alkoholem. Nie poszedłby do baru i nie pozwolił, by Norny podstępnie skrzyżowały jego los z losem młodego ślepca. Nie mógł jednak tego wiedzieć, niesiony potrzebą chwili. Chciał uśmierzyć wewnętrzny ból i poczucie, że wszystko w nim rozrywało się ponownie, bo ledwie dotyk zapachu i dźwięk głosu działał na niego destrukcyjnie odurzająco, odświeżająco na wyrzuty sumienia i poczucie, że był zupełnie bezwartościowy we własnych oczach. Mało racjonalnie oceniał wtedy rzeczywistość i wydarzenia, które następowały płynnie po sobie od momentu pojawienia się nieznośnej obecności Hilmirsona. Upojenie, emocje wyrywające się z ciała szybciej, niż zwykły to robić, gdy twardo stąpał po ziemi – jak na złość pamiętał wszystko.
Ostrożnie nabrał powietrza w płuca, nie chcąc, by kolejna fala mdłości ogarnęła go swoją nagłością. Sam zapach przywodził na myśl same najgorsze skojarzenia, z którymi powinien się liczyć. Podejrzliwość zasiana zgłoszeniem nie miała jednak możliwości, by umościć się na dłużej, skarcona koniecznością profesjonalnego podejścia do sprawy. Nie miał, póki co, żadnych wskazówek świadczących o tym, że to jedynie kolejny wybryk ślepca.
Nie musiał czekać długo, by pacnięcie w głowę ocuciło Funiego, skłaniając do poderwania się z ziemi i wyrównania do Soelberga; zdawał się pozbawiony jakiejkolwiek urazy. Marszcząc nos Eitri przyjrzał się dokładnie jego fizjonomii – w barze dość rozmytej i przykrytej sporą warstwą dymu papierosowego oraz alkoholu szumiącego w żyłach. Kruczy musiał przyznać, że jego towarzysz prezentował się dość… wyjątkowo, zwłaszcza ze srebrem łyżki wystającym z kieszeni. Nie potrafił powstrzymać się przed rzuceniem mu pytającego spojrzenia, choć może powinien być bardziej opanowanym i milczeć na osobliwy obrazek, który mu ukazano. Dodatkowo anemiczność hilmirsonowej twarzy i ogólna bieda wylewająca się ze słabowitego ciała, wstrząsnęła lekko funkcjonariuszem, bo choć bywał paskudnie oziębły, nie był pozbawiony ludzkich odruchów.
– Wybacz, ale nie będę aż tak entuzjastyczny – powiedział, układając rękaw na powrót pod nosem. Słysząc ożywione wyjaśnienie snute przez Funiego, nie był w stanie wyobrazić sobie pomieszczenia przesiąkniętego przynajmniej zapachem standardowej stęchlizny i suchego kurzu (z całą pewnością przyjemniejszego niż bliżej niesprecyzowane wyziewy rozkładu). Parsknął cicho, nieintencjonalnie rozbawiony. – Mhm. Faktycznie, na plus masz to, że zgłosiłeś sprawę. Choć nie wiem, czy szczęśliwie, natrafiłeś akurat na mnie – przyznał w rzeczywistości wyrażając własne niechęci i niewygody związane z ponownym spotkaniem, bo przecież sam ślepiec nie wyglądał na szczególnie przejętego owym zrządzeniem losu.
Jak na komendę, odwrócił się od niego i podążył wzdłuż korytarza, choć wcale nie miał szczególnej ochoty na głębsze doznania zapachowe. Nie zaczął zadawać mu jeszcze żadnych pytań, najpierw chcąc pobieżnie zlustrować obdrapane wnętrze budowli, wyraźnie zaniedbane; z tych, gdzie właściciel szczędził pieniędzy i był gotów raczej łatać dziury złomem, niż faktycznie doprowadzić je do właściwego stanu. Choć Midgard ogólnie pysznił się pięknymi miejscami i odrestaurowanymi fasadami kamienic, to wciąż pojawiały się miejsca parszywe – straszące przechodniów wyglądem i obietnicą, że w sieni może czekać na nich jedynie porządne grzmotnięcie w twarz lub kosa między żebra. Powoli przesuwał swoją uwagę po wykwitach wilgoci, grzybowym nalocie, ubytkach tynku i szczerbatych poręczach schodów. Zatrzymał się natomiast, gdy usłyszał słowa wyrecytowane na jednym oddechu. Poczuł, że dreszcz podrażnia mu kark przypominając kolejną kliszę z tamtego wieczoru, przypadek, impuls, którym pokierowany chciał odstraszyć od siebie intruza, byle mógł dalej w samotności pogrążać się w rozkładzie i nieszczęściu. Jak na złość, niewiele to dało. Powoli obrócił twarz, ukazując mu swój profil. Ciemne kosmyki zafalowały delikatnie, gdy głowa pochyliła się najpierw w prawo, potem w lewo, z uznaniem, którego nie potrafił zamaskować i chyba nawet nie chciał, bo Hilmirson w pewien sposób go zaskoczył i zdobył strzępek uwagi, nieco wygładzając chropowatość dotychczasowej wymiany zdań.
– Sprawdziłeś? Specjalnie dla mnie? Chyba powinienem być speszony – tym razem to on postanowił zaatakować przekorą, uśmiechając się drapieżnie, z premedytacją taksując go powątpiewającym, lekko kpiącym spojrzeniem. – Przeczytałeś coś jeszcze? – zagadnął, po czym powrócił do niego, wyciągając w międzyczasie dokumenty, by w końcu skorzystać z nich we właściwy sposób. Przejrzał dokładnie zawartą w nich treść, zupełnie nie zważając na prośbę ślepca. Zamierzoną ignorancję przełamał dopiero w momencie, gdy przekartkował całość i westchnął przeciągle. – Kusząca propozycja, ale najpierw wolałbym skupić się na zgłoszeniu. Literaturą zajmuję się po godzinach, a jestem tu czysto służbowo. – Zawiesił głos i uniósł głowę znad kartek. Chciał przejść do rutynowego drążenia tematu wezwania, choć pokusa wzięła górę – Jak będziesz odpowiadał na moje pytania i oprowadzisz mnie dokładnie po budynku, to kto wie. Może w nagrodę dostaniesz kolejną zagadkę. – Potraktował go z lekkością i pobłażliwością, jaką zwykle ma się dla dziecka; wciąż jednak mając w sobie pewne spięcie i gotowość, by w razie potrzeby zupełnie zmienić sposób wypowiedzi i przyoblec go w surowość oraz niecierpiący sprzeciwu zgrzyt poleceń. Chyba liczył na to, że Funi w ten sposób szybciej przytaknie i nie będzie mu robił problemów. Chciał sprawnie zabezpieczyć ewentualne poszlaki, zebrać dokładnie wszystkie informacje potrzebne do sporządzenia raportu i zwyczajnie odejść.
Ostrożnie nabrał powietrza w płuca, nie chcąc, by kolejna fala mdłości ogarnęła go swoją nagłością. Sam zapach przywodził na myśl same najgorsze skojarzenia, z którymi powinien się liczyć. Podejrzliwość zasiana zgłoszeniem nie miała jednak możliwości, by umościć się na dłużej, skarcona koniecznością profesjonalnego podejścia do sprawy. Nie miał, póki co, żadnych wskazówek świadczących o tym, że to jedynie kolejny wybryk ślepca.
Nie musiał czekać długo, by pacnięcie w głowę ocuciło Funiego, skłaniając do poderwania się z ziemi i wyrównania do Soelberga; zdawał się pozbawiony jakiejkolwiek urazy. Marszcząc nos Eitri przyjrzał się dokładnie jego fizjonomii – w barze dość rozmytej i przykrytej sporą warstwą dymu papierosowego oraz alkoholu szumiącego w żyłach. Kruczy musiał przyznać, że jego towarzysz prezentował się dość… wyjątkowo, zwłaszcza ze srebrem łyżki wystającym z kieszeni. Nie potrafił powstrzymać się przed rzuceniem mu pytającego spojrzenia, choć może powinien być bardziej opanowanym i milczeć na osobliwy obrazek, który mu ukazano. Dodatkowo anemiczność hilmirsonowej twarzy i ogólna bieda wylewająca się ze słabowitego ciała, wstrząsnęła lekko funkcjonariuszem, bo choć bywał paskudnie oziębły, nie był pozbawiony ludzkich odruchów.
– Wybacz, ale nie będę aż tak entuzjastyczny – powiedział, układając rękaw na powrót pod nosem. Słysząc ożywione wyjaśnienie snute przez Funiego, nie był w stanie wyobrazić sobie pomieszczenia przesiąkniętego przynajmniej zapachem standardowej stęchlizny i suchego kurzu (z całą pewnością przyjemniejszego niż bliżej niesprecyzowane wyziewy rozkładu). Parsknął cicho, nieintencjonalnie rozbawiony. – Mhm. Faktycznie, na plus masz to, że zgłosiłeś sprawę. Choć nie wiem, czy szczęśliwie, natrafiłeś akurat na mnie – przyznał w rzeczywistości wyrażając własne niechęci i niewygody związane z ponownym spotkaniem, bo przecież sam ślepiec nie wyglądał na szczególnie przejętego owym zrządzeniem losu.
Jak na komendę, odwrócił się od niego i podążył wzdłuż korytarza, choć wcale nie miał szczególnej ochoty na głębsze doznania zapachowe. Nie zaczął zadawać mu jeszcze żadnych pytań, najpierw chcąc pobieżnie zlustrować obdrapane wnętrze budowli, wyraźnie zaniedbane; z tych, gdzie właściciel szczędził pieniędzy i był gotów raczej łatać dziury złomem, niż faktycznie doprowadzić je do właściwego stanu. Choć Midgard ogólnie pysznił się pięknymi miejscami i odrestaurowanymi fasadami kamienic, to wciąż pojawiały się miejsca parszywe – straszące przechodniów wyglądem i obietnicą, że w sieni może czekać na nich jedynie porządne grzmotnięcie w twarz lub kosa między żebra. Powoli przesuwał swoją uwagę po wykwitach wilgoci, grzybowym nalocie, ubytkach tynku i szczerbatych poręczach schodów. Zatrzymał się natomiast, gdy usłyszał słowa wyrecytowane na jednym oddechu. Poczuł, że dreszcz podrażnia mu kark przypominając kolejną kliszę z tamtego wieczoru, przypadek, impuls, którym pokierowany chciał odstraszyć od siebie intruza, byle mógł dalej w samotności pogrążać się w rozkładzie i nieszczęściu. Jak na złość, niewiele to dało. Powoli obrócił twarz, ukazując mu swój profil. Ciemne kosmyki zafalowały delikatnie, gdy głowa pochyliła się najpierw w prawo, potem w lewo, z uznaniem, którego nie potrafił zamaskować i chyba nawet nie chciał, bo Hilmirson w pewien sposób go zaskoczył i zdobył strzępek uwagi, nieco wygładzając chropowatość dotychczasowej wymiany zdań.
– Sprawdziłeś? Specjalnie dla mnie? Chyba powinienem być speszony – tym razem to on postanowił zaatakować przekorą, uśmiechając się drapieżnie, z premedytacją taksując go powątpiewającym, lekko kpiącym spojrzeniem. – Przeczytałeś coś jeszcze? – zagadnął, po czym powrócił do niego, wyciągając w międzyczasie dokumenty, by w końcu skorzystać z nich we właściwy sposób. Przejrzał dokładnie zawartą w nich treść, zupełnie nie zważając na prośbę ślepca. Zamierzoną ignorancję przełamał dopiero w momencie, gdy przekartkował całość i westchnął przeciągle. – Kusząca propozycja, ale najpierw wolałbym skupić się na zgłoszeniu. Literaturą zajmuję się po godzinach, a jestem tu czysto służbowo. – Zawiesił głos i uniósł głowę znad kartek. Chciał przejść do rutynowego drążenia tematu wezwania, choć pokusa wzięła górę – Jak będziesz odpowiadał na moje pytania i oprowadzisz mnie dokładnie po budynku, to kto wie. Może w nagrodę dostaniesz kolejną zagadkę. – Potraktował go z lekkością i pobłażliwością, jaką zwykle ma się dla dziecka; wciąż jednak mając w sobie pewne spięcie i gotowość, by w razie potrzeby zupełnie zmienić sposób wypowiedzi i przyoblec go w surowość oraz niecierpiący sprzeciwu zgrzyt poleceń. Chyba liczył na to, że Funi w ten sposób szybciej przytaknie i nie będzie mu robił problemów. Chciał sprawnie zabezpieczyć ewentualne poszlaki, zebrać dokładnie wszystkie informacje potrzebne do sporządzenia raportu i zwyczajnie odejść.
Funi Hilmirson
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Nie 28 Lis - 14:27
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Czuł jakąś pokrętną mściwą satysfakcję, widząc jak Eitri, wyraźnie niepocieszony jego widokiem – co oczywiście nie przejmowało go wcale, paradoksalnie czyniąc przypadek spotkania tylko zabawniejszym – przyciska rękaw do podrażnionego paskudnym zapachem nosa; gdzieś na dnie krtani osiadały mu ostentacyjnie prowokacyjne słowa: przyjrzyj się, rozejrzyj, patrz, w jaki sposób żyję, przez wasze uprzedzenia, chociaż nie zasłużyłem, ja – porządny w końcu chłopak – w takim miejscu. Zalegając w gardle, prosiły się o perfidne wykrztuszenie, przełykał je jednak powściągliwie, świadomy, że w gruncie rzeczy nie musiał mówić wiele, bo stanu kamienicy nie dało się nie zauważyć, nie dało się nie dostrzec kwitnącego w kątach grzyba i stęchłej woni przegryzającej powietrze, kąsającego palce i policzki wyziębienia, odłażącej od ścian brudnej farby, wytartej, porysowanej podłogi, drewnianych schodów, których stopnie powyginała starość i obciążenie setek pokonujących je kroków, poszczerbionej poręczy, szczerzącej w wyłomach najeżone drzazgi. Gdzieś w głębi korytarza, za jednymi z obdrapanych drzwi, odzywał się ustawiczny, niepokojąco rzężący kaszel; żeby dopełnić obraz tej parszywej nędzy brakowało już tylko jazgotliwej, wulgarnej kłótni alkoholicznego małżeństwa spod numeru drugiego, pora była jednak dla nich zdecydowanie jeszcze zbyt wczesna, nieszczęśliwie. Pamiętał jeszcze, jak w pierwszych swoich dniach tutaj, nie potrafił zasnąć, w miejscu tak różnym od tego, w którym sypiał przez prawie całe swoje życie – nie dość, że sam, bez familiarnego, kojącego towarzystwa przyjaciół, zawsze chętnych pozostawić swoje łóżka, by wyłożyć się obok na wąskiej przestrzeni pod jedną, wyrywaną sobie przez sen kołdrą, to w dodatku w podobnych warunkach, co najmniej uwłaczających, dotkliwych nawet dla niego, zazwyczaj zupełnie beztroskiego wobec stawianych przed nim przeciwności losu. Pamiętał, że bał się, kiedy po raz pierwszy usłyszał trzask tłuczonego szkła i siarczystych krzyków gdzieś ponad sobą, głuchy dźwięk czyjegoś upadku, huk zatrzaskiwanych w gniewie drzwi; pamiętał, że kiedy pierwszy raz starszy, zaskakująco przyjazny, sąsiad wpuścił go do siebie, by się ogrzał i zjadł coś ciepłego, w oczy rzucił mu się szereg przezornych, zaklętych rygli nałożonych na drzwi. Aklimatyzował się jednak szybko; jak kameleon wtapiał w tło, przyzwyczajał, uczył nowych warunków, wierząc pobożnie, że wszystko to miało swój cel, miało go zahartować, sprawdzić, oszlifować w kruszec sługi, z którego bogowie mogli być dumni. Dziś nic z tego nie robiło na nim wrażenia; dzisiaj, podczas gdy Eitri zasłaniał nos i usta, a jego własny żołądek skręcał mu się z podobnego obrzydzenia, wydawał się wobec wszystkiego absolutnie swobodny i nieprzejęty, chociaż drzwi wynajmowanej przezeń sutereny przyozdobił własnym kompletem zabezpieczeń i malunkiem runy durisaz.
– Mógłbyś chociaż udawać z taktownej grzeczności, podarowałem ci w końcu przecież serce; mógłbyś się przynajmniej uśmiechnąć na mój widok, zamiast je tak zbywać – rzucił zaczepnie, odpowiadając mu wcześniej podobnym do jego parsknięciem, z zaskakującym, choć wyraźnie zagadkowo czujnym, ciepłem lustrując jego spoważniałą fizys, dopóki nie odwrócił się od niego, sztywno i kategorycznie, by ruszyć długością korytarza. Funi uśmiechnął się pod nosem ze złośliwą, zadowoloną przekorą, ochoczo za nim podążając, przyglądając się jego plecom z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni, pobieżnie zerkając ku wszelkim niedostatkom tego miejsca, ku którym Eitri zwracał spojrzenie, zadowolony, że oficer przeprowadza dokładną rewizję, zderza swoje wygrzane w ciepłym mieszkaniu i na dobrej posadce zmysły z jego nędzną rzeczywistością. Nie liczył w gruncie rzeczy na litość; ale nie potrafił odmówić sobie tego triumfu. – Ja się cieszę – dodał niewinnie, ciszej i niezobowiązująco, poniekąd, by się podrażnić, poniekąd w prostodusznej szczerości; ostatecznie Soelberg przypadł mu do gustu swoją uporczywą niedostępnością i błyskotliwą oschłością oraz echem pobudzającej wrogości, wiszącej wciąż pomiędzy nimi, między słowami i spojrzeniami, podźwiękiem wymiany zaszłej w barze.
Zatrzymał się w tym samym momencie, co Soelberg, w komfortowym dystansie, jakby sprzężony z nim niewidzialnymi linkami zależności; powiódł spojrzeniem po rysie profilu, czując pod dołkiem u nasady ciszy ciepłą, dziecinną radość z uzyskanej, niepodzielonej uwagi. Łagodny uśmiech igrał mu na ustach, dłużej już nie złośliwy, a zwyczajnie pocieszony, bezczelnie zadowolony z siebie, wciąż ciepły; z przyjemnością zauważał, że Eitri zanurzał się w prowadzonej grze, przywdziewając w odpowiedzi grymas drapieżnej kąśliwości, na jego słowa odpowiadając synonimiczną zgryźliwością. Mam cię, myślał radośnie, przykuty spojrzeniem do uniesienia kącika ust, błękitu krytycznego spojrzenia rzucanego mu ponad ramieniem.
– O nie, nie musisz się peszyć, jeszcze nie, to byłoby za łatwe – odparł z rozbawieniem, sztubacką nonszalancją zaklętą w postawie, kiedy tak za nim stał, z rękoma w kieszeniach, połami płaszcza rozchylonymi niedbale łokciami, srebrem łyżki dumnie lśniącej w kieszonce; przypominał sobie, natychmiast i z dyskretną niecierpliwością, jego nerwowość, kiedy dotknął jego palców, wyciągając mu z nich papierosa. – Poczęstujesz mnie później szlugiem? – spytał, nie oszczędzając go, wiedząc wprawdzie, że nie było potrzeby obchodzić się z nim delikatnie, trzeźwy wydawał się wprawdzie tylko trudniejszy do spłoszenia.
– Nie – odparł prosto na zadane mu pytanie – naczytałem się wystarczająco podczas nauk kapłańskich. Teraz nie mam na to czasu ani pieniędzy, a w bibliotece krzywo na mnie patrzą, nie wiem, czy zgodziliby się mi coś wypożyczyć – wyjaśnił lekko, jakby nie dbał o to szczególnie, przemykając po temacie bez większego przywiązania, spoglądając na wertowane papiery w jego dłoniach, ciekawsko próbując uchwycić cokolwiek, co było na nich spisane; uniósł się przy tym nieznacznie na palcach, nachylając naprzód.
– Ależ oczywiście, oficerze Soelberg – odparł na jego propozycję, krzyżując z nim spojrzenia, błyskając zębami w kordialności uśmiechu. Opadając z powrotem na pięty z infantylnym podrygiem ciała, wysupłał dłoń z kieszeni spodni, by ukłonić się teatralnie, wykonując nią zamaszysty, zapraszający gest. – Jestem do wszelkich usług, bez słowa protestu, nie śmiałbym odmawiać funkcjonariuszowi doskonale gorliwej współpracy. W ofercie mam oprowadzanie podstawowe lub, jeśli chcesz, wersję rozszerzoną o grzeszki moich paskudnych sąsiadów, ale za to koniecznie musisz poczęstować mnie fajką i ze mną zapalić, bo tanio znajomych nie sprzedaję.
– Mógłbyś chociaż udawać z taktownej grzeczności, podarowałem ci w końcu przecież serce; mógłbyś się przynajmniej uśmiechnąć na mój widok, zamiast je tak zbywać – rzucił zaczepnie, odpowiadając mu wcześniej podobnym do jego parsknięciem, z zaskakującym, choć wyraźnie zagadkowo czujnym, ciepłem lustrując jego spoważniałą fizys, dopóki nie odwrócił się od niego, sztywno i kategorycznie, by ruszyć długością korytarza. Funi uśmiechnął się pod nosem ze złośliwą, zadowoloną przekorą, ochoczo za nim podążając, przyglądając się jego plecom z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni, pobieżnie zerkając ku wszelkim niedostatkom tego miejsca, ku którym Eitri zwracał spojrzenie, zadowolony, że oficer przeprowadza dokładną rewizję, zderza swoje wygrzane w ciepłym mieszkaniu i na dobrej posadce zmysły z jego nędzną rzeczywistością. Nie liczył w gruncie rzeczy na litość; ale nie potrafił odmówić sobie tego triumfu. – Ja się cieszę – dodał niewinnie, ciszej i niezobowiązująco, poniekąd, by się podrażnić, poniekąd w prostodusznej szczerości; ostatecznie Soelberg przypadł mu do gustu swoją uporczywą niedostępnością i błyskotliwą oschłością oraz echem pobudzającej wrogości, wiszącej wciąż pomiędzy nimi, między słowami i spojrzeniami, podźwiękiem wymiany zaszłej w barze.
Zatrzymał się w tym samym momencie, co Soelberg, w komfortowym dystansie, jakby sprzężony z nim niewidzialnymi linkami zależności; powiódł spojrzeniem po rysie profilu, czując pod dołkiem u nasady ciszy ciepłą, dziecinną radość z uzyskanej, niepodzielonej uwagi. Łagodny uśmiech igrał mu na ustach, dłużej już nie złośliwy, a zwyczajnie pocieszony, bezczelnie zadowolony z siebie, wciąż ciepły; z przyjemnością zauważał, że Eitri zanurzał się w prowadzonej grze, przywdziewając w odpowiedzi grymas drapieżnej kąśliwości, na jego słowa odpowiadając synonimiczną zgryźliwością. Mam cię, myślał radośnie, przykuty spojrzeniem do uniesienia kącika ust, błękitu krytycznego spojrzenia rzucanego mu ponad ramieniem.
– O nie, nie musisz się peszyć, jeszcze nie, to byłoby za łatwe – odparł z rozbawieniem, sztubacką nonszalancją zaklętą w postawie, kiedy tak za nim stał, z rękoma w kieszeniach, połami płaszcza rozchylonymi niedbale łokciami, srebrem łyżki dumnie lśniącej w kieszonce; przypominał sobie, natychmiast i z dyskretną niecierpliwością, jego nerwowość, kiedy dotknął jego palców, wyciągając mu z nich papierosa. – Poczęstujesz mnie później szlugiem? – spytał, nie oszczędzając go, wiedząc wprawdzie, że nie było potrzeby obchodzić się z nim delikatnie, trzeźwy wydawał się wprawdzie tylko trudniejszy do spłoszenia.
– Nie – odparł prosto na zadane mu pytanie – naczytałem się wystarczająco podczas nauk kapłańskich. Teraz nie mam na to czasu ani pieniędzy, a w bibliotece krzywo na mnie patrzą, nie wiem, czy zgodziliby się mi coś wypożyczyć – wyjaśnił lekko, jakby nie dbał o to szczególnie, przemykając po temacie bez większego przywiązania, spoglądając na wertowane papiery w jego dłoniach, ciekawsko próbując uchwycić cokolwiek, co było na nich spisane; uniósł się przy tym nieznacznie na palcach, nachylając naprzód.
– Ależ oczywiście, oficerze Soelberg – odparł na jego propozycję, krzyżując z nim spojrzenia, błyskając zębami w kordialności uśmiechu. Opadając z powrotem na pięty z infantylnym podrygiem ciała, wysupłał dłoń z kieszeni spodni, by ukłonić się teatralnie, wykonując nią zamaszysty, zapraszający gest. – Jestem do wszelkich usług, bez słowa protestu, nie śmiałbym odmawiać funkcjonariuszowi doskonale gorliwej współpracy. W ofercie mam oprowadzanie podstawowe lub, jeśli chcesz, wersję rozszerzoną o grzeszki moich paskudnych sąsiadów, ale za to koniecznie musisz poczęstować mnie fajką i ze mną zapalić, bo tanio znajomych nie sprzedaję.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Eitri Soelberg
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Wto 30 Lis - 22:47
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Był o wiele bardziej opanowany, niż tamtego wieczoru. Zachowanie obojętności zdawało się prostsze, naturalne, póki jego towarzysz nie zacząłby wyraźnie przekraczać wyznaczonych granic, a to, pomimo subtelnej zadziorności, wciąż nie następowało. Faktycznie nie powitał go zbyt entuzjastycznie, kwasząc się raczej i przeklinając w duchu, że miał tak parszywe szczęście, jednak ostatecznie spotkanie to nie było mu tak zupełnie obmierzłe. Raczej niewygodne, gdyż miał świadomość swojego stanu sprzed kilku tygodni oraz tego, jak bardzo dał się podejść ślepcowi – choć obydwaj nie spodziewali się takiego obrotu zdarzeń, bo przecież Funi nie polował na Eitriego z powodu świadomości jaki zawód wykonuje, a raczej z rodzącej się w nim przekory i chęci testowania osobnika wyjątkowo niechętnego do jakichkolwiek interakcji społecznych. Przypominało mu to nieco obrazki z dzieciństwa, gdy ekstrawertyczne dzieci próbowały wyciągać go z osamotnienia, byle nie odstawał zbytnio. Kilkukrotnie próbował nawet dotrzymywać im kroku, jednak takie zabawy zwykle przypłacał skrajnym wycieńczeniem i całkowitą utratą koncentracji, rozdrażnieniem i nerwowymi tikami pojawiającymi się w skrajnych przypadkach. Czynił to zupełnie nieświadom własnej natury, nawet burzył się nieco, że nie potrafi wykrzesać z siebie choć krztyny więcej, dopiero po latach dochodząc do prawdy – nie dało się oszukać własnego systemu nerwowego i nie było w tym nic złego. Wciąż jednak świat oferował mu takie jednostki, które zupełnie nie chciały zrozumieć, lub próbowały niedbale, nachalnie przykładając do Soelberga własne standardy; z tym, że on nie był miękką plasteliną, którą można kształtować i wciskać w formy przeróżnej maści – a najlepiej w te idealne, tworzone niczym od maszyny (bo przecież nie można żyć inaczej, nie można wciąż chować się w sobie, a samotność jest zupełnie niezdrowa, lub dziwna… zdecydowanie dziwna i podejrzana wręcz). Funi więc, z grubsza i najbardziej ogólnie rzecz ujmując, rozbudzał w nim wspomnienia o tamtych kilkunastoletnich dzieciakach skaczących dookoła i pytających uciążliwie, czy aby na pewno nie potrzebuje towarzystwa, lub czy przypadkiem nie chce trochę porozmawiać. Co dziwne, o ile zwykle z łatwością przychodziło mu zbywanie takich jednostek – teraz nie potrafił tego uczynić, choć głównie usprawiedliwiał to sobie powinnością nałożoną przez Kruczą Straż. Wtedy jeszcze, gdy siedzieli przy barowym stoliku i sączyli whisky, mógł chwycić go za koszulę i szarpnąć, lub nakazać zupełnie grzecznie, by spieprzał i nie zawracał mu dupy. Mógł też straszyć w zupełnej bezsilności i irytacji. Teraz jednak zupełnie nie wchodziło to w grę, poprawił więc jedynie kołnierzyk koszuli i zrzucił z rękawa niewidzialny pył. Zobowiązany do stosowania zasady ograniczonego zaufania starał się z wystarczającą ostrożnością traktować Hilmirsona, kwasząc się jeszcze mocniej i śmiejąc tylko, przypominając sobie serce usypane z popiołu.
– Mówiłem ci, że preferuję wiersze – westchnął i zajął się swoją pracą, ignorując resztę jego słów. Nadal lustrował pobieżnie dokumenty i co jakiś czas rzucał spojrzeniem po brudnych, obdrapanych ścianach. Starał się wyczuć, gdzie dokładnie znajduje się źródło smrodu wiszącego w powietrzu. Nie było mowy choćby o uchyleniu okna na klatce, gdyż wszystkie wyglądały tak, że należało sądzić, iż rozsypią się przy pierwszej próbie dotknięcia ich palcem.
– Dobrze się składa, bo nie zamierzam ci niczego ułatwiać – stwierdził z przekąsem, będąc w pełni świadomym, że sam sprowokował niepotrzebną wymianę zdań, łasząc się na uszczypliwość i odbicie piłeczki. Zdarzało mu się to w ostatnich czasach niezwykle często – bierność coraz chętniej przeobrażał w jawną obronę, stawiając mury ze słów lub złośliwości ostrych wypowiedzi sączących się spomiędzy warg. Wstydził się również przyznać, że sam czerpał z tego procederu wyraźną satysfakcję podjudzając ślepca jego własną bronią. Zastanawiał się nad jego prośbą, jakby była to decyzja niezwykle trudna, nie zaś tak prozaiczna i niezobowiązująca. – Może, choć dziwię się twojej chęci, jak dobrze pamiętam, nie przepadasz za nałogowcami. Chcesz ryzykować, że sam popadniesz w uzależnienie? – zagadnął, odruchowo macając się po kieszeni, w której spoczywał miękki kartonik z papierosami oraz stara zapalniczka z odpryskami zielonej farby.
Cień rozczarowania padł na jego lico, gdy towarzysz tak oględnie wypowiedział się o czytaniu. Uzyskana uwaga stopniała nieco, funkcjonariusz westchnął, jakby ktoś upuścił z balonika powietrze. Wprawdzie czuł podskórnie, że potraktuje go podobnym stwierdzeniem, jednak gdzieś tam głębiej chyba tliła się jeszcze odrobina wiary w to, że być może Hilmirson zasmakował w twórczości śniących.
– No cóż, sporo tracisz. Czasami ludzie pozbywają się książek za darmo. – Wzruszył ramionami niedbale, od niechcenia, zupełnie nie mając ochoty na dalsze drążenie tematu.
Zapach, o ile na początku był ostry i niezwykle drażniący, teraz stawał się jednostajnie nużący, wywołujący niezmienne uczucie mdłości, płaskie, nieszczególnie szarpane mocniejszymi falami zmierzłej niemocy.
– Fajka ze mną to i tak dość niska cena, i wątpliwa przyjemność – stwierdził, unosząc jedną z brwi. – Cóż... – przerwał i wywrócił oczami – cokolwiek uważasz, byle sprawnie uzupełnić raport i dotrzeć do źródła tego smrodu. – Zwrócił głowę tam, gdzie miał jedynie mgliste poczucie zwiększonej natarczywości zapachów. Ruszył powoli przed siebie, zerkając i upewniając się, że Funi idzie za nim. – Potrafisz dokładnie powiedzieć, z którego z lokali pochodzi zapach? Jakieś podejrzenia? Wcześniejsze podobne sytuacje? Gdzie zapach był twoim zdaniem najsilniejszy?
– Mówiłem ci, że preferuję wiersze – westchnął i zajął się swoją pracą, ignorując resztę jego słów. Nadal lustrował pobieżnie dokumenty i co jakiś czas rzucał spojrzeniem po brudnych, obdrapanych ścianach. Starał się wyczuć, gdzie dokładnie znajduje się źródło smrodu wiszącego w powietrzu. Nie było mowy choćby o uchyleniu okna na klatce, gdyż wszystkie wyglądały tak, że należało sądzić, iż rozsypią się przy pierwszej próbie dotknięcia ich palcem.
– Dobrze się składa, bo nie zamierzam ci niczego ułatwiać – stwierdził z przekąsem, będąc w pełni świadomym, że sam sprowokował niepotrzebną wymianę zdań, łasząc się na uszczypliwość i odbicie piłeczki. Zdarzało mu się to w ostatnich czasach niezwykle często – bierność coraz chętniej przeobrażał w jawną obronę, stawiając mury ze słów lub złośliwości ostrych wypowiedzi sączących się spomiędzy warg. Wstydził się również przyznać, że sam czerpał z tego procederu wyraźną satysfakcję podjudzając ślepca jego własną bronią. Zastanawiał się nad jego prośbą, jakby była to decyzja niezwykle trudna, nie zaś tak prozaiczna i niezobowiązująca. – Może, choć dziwię się twojej chęci, jak dobrze pamiętam, nie przepadasz za nałogowcami. Chcesz ryzykować, że sam popadniesz w uzależnienie? – zagadnął, odruchowo macając się po kieszeni, w której spoczywał miękki kartonik z papierosami oraz stara zapalniczka z odpryskami zielonej farby.
Cień rozczarowania padł na jego lico, gdy towarzysz tak oględnie wypowiedział się o czytaniu. Uzyskana uwaga stopniała nieco, funkcjonariusz westchnął, jakby ktoś upuścił z balonika powietrze. Wprawdzie czuł podskórnie, że potraktuje go podobnym stwierdzeniem, jednak gdzieś tam głębiej chyba tliła się jeszcze odrobina wiary w to, że być może Hilmirson zasmakował w twórczości śniących.
– No cóż, sporo tracisz. Czasami ludzie pozbywają się książek za darmo. – Wzruszył ramionami niedbale, od niechcenia, zupełnie nie mając ochoty na dalsze drążenie tematu.
Zapach, o ile na początku był ostry i niezwykle drażniący, teraz stawał się jednostajnie nużący, wywołujący niezmienne uczucie mdłości, płaskie, nieszczególnie szarpane mocniejszymi falami zmierzłej niemocy.
– Fajka ze mną to i tak dość niska cena, i wątpliwa przyjemność – stwierdził, unosząc jedną z brwi. – Cóż... – przerwał i wywrócił oczami – cokolwiek uważasz, byle sprawnie uzupełnić raport i dotrzeć do źródła tego smrodu. – Zwrócił głowę tam, gdzie miał jedynie mgliste poczucie zwiększonej natarczywości zapachów. Ruszył powoli przed siebie, zerkając i upewniając się, że Funi idzie za nim. – Potrafisz dokładnie powiedzieć, z którego z lokali pochodzi zapach? Jakieś podejrzenia? Wcześniejsze podobne sytuacje? Gdzie zapach był twoim zdaniem najsilniejszy?
Funi Hilmirson
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Pią 10 Gru - 18:43
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie mógł powstrzymać błysku szczerego, poweselałego uśmiechu, odsłaniającego zauważalnie królicze jedynki spod pąsu rozciąganych warg na wspomnienie nigdy nie ułożonego dlań wiersza, o którym, prawdę mówiąc, zwyczajnie zapomniał – inaczej miałby być może przygotowaną już odpowiedź, pełną szczeniackich rymów i niezdarnych peanów dedykowanych przepastnym oceanom rozpalającego mrozu inkrustowanych w błękit nieprzystępnego spojrzenia. Parskając lekkim śmiechem, pochylił głowę i sięgnął dłonią do karku, jakby w przejawie jakiegoś nietypowego dlań zakłopotania; czy też niesubtelnego sygnału, że kierunek rozmowy podobał mu się bardziej niż przyznawał, z powodów innych niż najpowszedniejsza rozrywka słownych utarczek, choć podobnych bzdur nie zamierzał uznawać nawet przed samym sobą: gesty onieśmielenia mogłyby wskazywać na niedogodną poważność doznawanego zadowolenia, przed tym zaś gotów był się zapierać rękami i nogami, w desperacji zębami wgryzanymi stanowczo w miękisz wyparcia i odruchowej niechęci.
– Pracuję nad tym – oznajmił przy tym, przecierając szyję z manierą, jakby rozcierał tkwiący pod skórą kurcz fantomowego bólu, spoglądając na niego śmiało. – Wybitne dzieła potrzebują czasu, nie należy ich ponaglać – dodał z nawróconym animuszem, przekonującą pewnością siebie, jakby istotnie z determinacją nad czymś pracował, w rzeczywistości swój postęp prac mogąc zamknąć w spontanicznie układającej się w splotach wysilonych neuronów sekwencji: na górze róże, pod mundurem pióra, spośród kruków najwspanialsza z ciebie kura, za którymi podążały szeregi podobnie idiotycznych, niesatysfakcjonujących wariacji. Z jakiegoś powodu poczuwał się do tego, by się postarać – choćby dla zabicia czasu, choćby dla dalszego uskuteczniania prób przekonania Soelberga, że nie był jeszcze jednostką do reszty straconą, żadnym zupełnie pobłądzonym ślepcem pozbawionym skrupułów i duszy. Duszę wprawdzie chciał przed nim zachować przede wszystkim; przed nim i przed samym sobą, przed światem, przed którym mógł odjąć sobie dom, przyjaciół, rodzinę prawdziwą i przybraną, godność w każdym koniecznym stopniu, tylko nie ją – nie wybraną, ukochaną przez Odyna kruszkę złota wmieszaną w inaczej powszedni miał jego tożsamości. Poza nią nie miał wprawdzie nic wartościowego.
Eitri zdawał się uporczywie zajęty przede wszystkim swoimi przewracanymi pod bystrym spojrzeniem papierami, znajdując w tym wszystkim jednak energię i okazję, by odgryźć się mu jeszcze raz, stanowczo manifestując swoją opozycję przeciw ułatwianiu mu jakichkolwiek szturmów na jego doskonałe opanowanie – czym dorzucał drwa pod zdeterminowaną ambicję Funiego, wszak wszelkie stawiane mu mury na krzywiźnie jego sztubackiego spojrzenia zamieniały się w płotki stawiane po to tylko, by spróbować je zgrabnie – lub nie – przeskoczyć. Serwował mu trafną uwagę, ale Hilmirson nie pozwolił dać się znowu złapać na słowa precyzyjnie obrócone przeciw niemu, z dalszą nonszalancją i nieprzejednaną niedyskretną uciechą zakołysał się na piętach, chciwie przechwytując skrę podrzucanego mu spojrzenia, z podskórną frustracją jednak zauważając, że nie jest w stanie zatrzymać go na dłużej, tym większą jeszcze, kiedy później mina oficera widocznie przygasła w niewypowiedzianym rozczarowaniu.
– Proponujesz mi częstsze spotkania? – spytał w odpowiedzi na celną uwagę, nachylając się ponownie delikatnie naprzód, z kącikami ust łagodnie drżącymi w próbie powściągnięcia triumfalnego grymasu, który w końcu jednak, pomimo jego starań, rozrysował się na jego twarzy zupełnie bezczelnie. – Podobne ciągoty miewam z jakiegoś powodu tylko przy tobie. Ostatecznie mógłbym istotnie zaryzykować, wiesz, nie miałbym nic przeciwko, gdybyś chciał wypróbować w ten sposób moją siłę woli. Możesz mi wierzyć lub nie, ale temu opierałem się dość uparcie i długo – mówiąc to, łysnął swobodnie wnętrzem napiętnowanej dłoni, urywkowo spuszczając nań również własne spojrzenie; kłamiąc doprawdy zawstydzająco sprawnie. – Ostatecznie zgubiła mnie nie sama pokusa... – ale usta, które mi ją wykładały, słowa te zakołysały mu się na języku, faktycznie wybrzmiała jednak jedynie przypadkowa, nieplanowana pauza, po której przybrał na twarz pewien odcień zastanawiającego rozbawienia, wyrazu, jakby zaskoczony przyłapywał siebie samego na tej nierozsądnej wylewności i z opóźnionym refleksem się miarkował. – Nie przepadam za nałogowcami, ale przez złośliwość natury chyba mam do nich niewygodną słabość. Może zresztą właśnie dlatego was unikam. Nie umiem wam odmówić; to kłopotliwe.
Przez chwilę spoglądał na niego jakby przytomniej, uważniej, śledząc ostrożnie drgnienia jego mimiki, wodząc po rysach przyjemniej, choć niezmiennie chłodnej, fizjonomii. Próbował sobie przez moment wyobrazić Eitriego innego: cieplejszego, serdeczniejszego, zachęcającego – szybko odkrywał jednak, że w podobnej wizji traci wszystko to, co mu się w nim szczególnie podobało. Miał wrażenie, że nie wiedziałby, co zrobić z milszym słowem padającym z jego ust, jak się zachować wobec przyjaznego usposobienia, że nie potrafiłby znieść, gdyby błękit jego oczu miał się przed nim zachęcająco, kordialnie otwierać – uciekłby, zapewne, szybciej niż Soelberg zdążyłby wyartykułować coś na podobieństwo szczerze miłego słowa.
Pozostawiając w spokoju rozczarowujący temat książek, zgodnie przystąpił z Eitrim do właściwego powodu ich dzisiejszego spotkania. Zmarszczył się przy tym odruchowo, jak gdyby dopiero pytania oficera przypomniały mu o wciąż drażniącym węch smrodzie, o którym jakimś sposobem udawało mu się przez moment nie myśleć. Wywracając teatralnie oczami na jego autoofensywne stwierdzenie – ale dopiero wtedy, gdy Soelberg zostawił go za sobą – podążył za nim grzecznie korytarzem, nie próbując się z nim zrównać, naturalną tendencją dając się prowadzić.
– Raczej nie za mojego pobytu tutaj, choć, między nami, podejrzewam, że niejednego trupa w tutejszych szafach pochowano – mruknął, nie ograniczając rozwiązłości swojego języka wobec umundurowanego, spolegliwie chętny wejść w rolę gorliwie paplającego kapusia. – Zdaje się, że naszego znajdziemy za tymi drzwiami – powiadomił, wskazując dłonią kolejne drzwi do tych mijanych, te, naprzeciw których siedział, kiedy Soelberg bezceremonialnie go rozbudził. – Mieszka tutaj stary Gomóła; to znaczy Markus albo może Matias... albo Mooses, nie wiem, mówimy na niego Gomóła, bo ma co najwyżej dwa zęby; tylko nie przy nim, ma ciężką łapę, nie polecam... – zawiesił głos na chwilę, przystając przy wskazanych drzwiach, by po krótkim namyśle dodać wymownie: – Jak teraz o tym pomyślę, to dawno go w sumie nie widziałem.
– Pracuję nad tym – oznajmił przy tym, przecierając szyję z manierą, jakby rozcierał tkwiący pod skórą kurcz fantomowego bólu, spoglądając na niego śmiało. – Wybitne dzieła potrzebują czasu, nie należy ich ponaglać – dodał z nawróconym animuszem, przekonującą pewnością siebie, jakby istotnie z determinacją nad czymś pracował, w rzeczywistości swój postęp prac mogąc zamknąć w spontanicznie układającej się w splotach wysilonych neuronów sekwencji: na górze róże, pod mundurem pióra, spośród kruków najwspanialsza z ciebie kura, za którymi podążały szeregi podobnie idiotycznych, niesatysfakcjonujących wariacji. Z jakiegoś powodu poczuwał się do tego, by się postarać – choćby dla zabicia czasu, choćby dla dalszego uskuteczniania prób przekonania Soelberga, że nie był jeszcze jednostką do reszty straconą, żadnym zupełnie pobłądzonym ślepcem pozbawionym skrupułów i duszy. Duszę wprawdzie chciał przed nim zachować przede wszystkim; przed nim i przed samym sobą, przed światem, przed którym mógł odjąć sobie dom, przyjaciół, rodzinę prawdziwą i przybraną, godność w każdym koniecznym stopniu, tylko nie ją – nie wybraną, ukochaną przez Odyna kruszkę złota wmieszaną w inaczej powszedni miał jego tożsamości. Poza nią nie miał wprawdzie nic wartościowego.
Eitri zdawał się uporczywie zajęty przede wszystkim swoimi przewracanymi pod bystrym spojrzeniem papierami, znajdując w tym wszystkim jednak energię i okazję, by odgryźć się mu jeszcze raz, stanowczo manifestując swoją opozycję przeciw ułatwianiu mu jakichkolwiek szturmów na jego doskonałe opanowanie – czym dorzucał drwa pod zdeterminowaną ambicję Funiego, wszak wszelkie stawiane mu mury na krzywiźnie jego sztubackiego spojrzenia zamieniały się w płotki stawiane po to tylko, by spróbować je zgrabnie – lub nie – przeskoczyć. Serwował mu trafną uwagę, ale Hilmirson nie pozwolił dać się znowu złapać na słowa precyzyjnie obrócone przeciw niemu, z dalszą nonszalancją i nieprzejednaną niedyskretną uciechą zakołysał się na piętach, chciwie przechwytując skrę podrzucanego mu spojrzenia, z podskórną frustracją jednak zauważając, że nie jest w stanie zatrzymać go na dłużej, tym większą jeszcze, kiedy później mina oficera widocznie przygasła w niewypowiedzianym rozczarowaniu.
– Proponujesz mi częstsze spotkania? – spytał w odpowiedzi na celną uwagę, nachylając się ponownie delikatnie naprzód, z kącikami ust łagodnie drżącymi w próbie powściągnięcia triumfalnego grymasu, który w końcu jednak, pomimo jego starań, rozrysował się na jego twarzy zupełnie bezczelnie. – Podobne ciągoty miewam z jakiegoś powodu tylko przy tobie. Ostatecznie mógłbym istotnie zaryzykować, wiesz, nie miałbym nic przeciwko, gdybyś chciał wypróbować w ten sposób moją siłę woli. Możesz mi wierzyć lub nie, ale temu opierałem się dość uparcie i długo – mówiąc to, łysnął swobodnie wnętrzem napiętnowanej dłoni, urywkowo spuszczając nań również własne spojrzenie; kłamiąc doprawdy zawstydzająco sprawnie. – Ostatecznie zgubiła mnie nie sama pokusa... – ale usta, które mi ją wykładały, słowa te zakołysały mu się na języku, faktycznie wybrzmiała jednak jedynie przypadkowa, nieplanowana pauza, po której przybrał na twarz pewien odcień zastanawiającego rozbawienia, wyrazu, jakby zaskoczony przyłapywał siebie samego na tej nierozsądnej wylewności i z opóźnionym refleksem się miarkował. – Nie przepadam za nałogowcami, ale przez złośliwość natury chyba mam do nich niewygodną słabość. Może zresztą właśnie dlatego was unikam. Nie umiem wam odmówić; to kłopotliwe.
Przez chwilę spoglądał na niego jakby przytomniej, uważniej, śledząc ostrożnie drgnienia jego mimiki, wodząc po rysach przyjemniej, choć niezmiennie chłodnej, fizjonomii. Próbował sobie przez moment wyobrazić Eitriego innego: cieplejszego, serdeczniejszego, zachęcającego – szybko odkrywał jednak, że w podobnej wizji traci wszystko to, co mu się w nim szczególnie podobało. Miał wrażenie, że nie wiedziałby, co zrobić z milszym słowem padającym z jego ust, jak się zachować wobec przyjaznego usposobienia, że nie potrafiłby znieść, gdyby błękit jego oczu miał się przed nim zachęcająco, kordialnie otwierać – uciekłby, zapewne, szybciej niż Soelberg zdążyłby wyartykułować coś na podobieństwo szczerze miłego słowa.
Pozostawiając w spokoju rozczarowujący temat książek, zgodnie przystąpił z Eitrim do właściwego powodu ich dzisiejszego spotkania. Zmarszczył się przy tym odruchowo, jak gdyby dopiero pytania oficera przypomniały mu o wciąż drażniącym węch smrodzie, o którym jakimś sposobem udawało mu się przez moment nie myśleć. Wywracając teatralnie oczami na jego autoofensywne stwierdzenie – ale dopiero wtedy, gdy Soelberg zostawił go za sobą – podążył za nim grzecznie korytarzem, nie próbując się z nim zrównać, naturalną tendencją dając się prowadzić.
– Raczej nie za mojego pobytu tutaj, choć, między nami, podejrzewam, że niejednego trupa w tutejszych szafach pochowano – mruknął, nie ograniczając rozwiązłości swojego języka wobec umundurowanego, spolegliwie chętny wejść w rolę gorliwie paplającego kapusia. – Zdaje się, że naszego znajdziemy za tymi drzwiami – powiadomił, wskazując dłonią kolejne drzwi do tych mijanych, te, naprzeciw których siedział, kiedy Soelberg bezceremonialnie go rozbudził. – Mieszka tutaj stary Gomóła; to znaczy Markus albo może Matias... albo Mooses, nie wiem, mówimy na niego Gomóła, bo ma co najwyżej dwa zęby; tylko nie przy nim, ma ciężką łapę, nie polecam... – zawiesił głos na chwilę, przystając przy wskazanych drzwiach, by po krótkim namyśle dodać wymownie: – Jak teraz o tym pomyślę, to dawno go w sumie nie widziałem.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Eitri Soelberg
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Czw 16 Gru - 17:15
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Przytępiony w barze zdrowy rozsądek kierował go ku czynom, którym zwykle nie poddałby się z taką ochotą – pamiętając o konieczności zachowania pełnego profesjonalizmu nawet wtedy, gdy nie był na służbie. Choć złość zwykle wypływała z niego nadzwyczaj ochoczo, to w połączeniu z alkoholem przeobrażała się w bestię wymykającą się wszelakim schematom i pozbawioną zahamowań. Mur trzeźwości, którym dzisiaj się obudował, w żadnym wypadku nie pozwoliłby na pochopne wyciągnięcie dłoni w kierunku ślepca, by zahaczyć o łyżkę dyndającą w obwisłej kieszeni, schwytać rąbek przydużej koszuli i zmiętosić go w zaciskanej, gniewnej pięści. Być może tamtego wieczoru Funi miał rację – byłby gotów przyjąć role tego złego, surowego gliny z filmów przynoszonych ochoczo przez dziadka z pchlich targów śniących, i zrobiłby to nawet bez wyraźnego powodu. Głęboko zaszyte zamiary wyzierały ogromnymi, lśniącymi ślepiami i napawały go wstydem. Bo i nie miało zupełnie znaczenia, że trafił wtedy na ślepca, choć jego przypadłość byłaby doskonałym usprawiedliwieniem, wymówką; starczył byle szept, bez konieczności posiadania ni pół świadka. Tamtego wieczoru z rozkoszą rozkwasiłby nos komukolwiek – targany rozczarowaniem, goryczą i poczuciem, że okazał się skończonym głupcem w obliczu kobiety, z którą budował związek pozbawiony szczerości. Powoli dochodził do momentu, w którym potrafił o wiele bardziej dojrzale spojrzeć na przyczyny rozpadu czegoś, czego pragnął z całego serca, czemu chciał oddać się bez reszty, ostatecznie pozostawiony samemu sobie. W ustach jedynie żuł wciąż kamień wstydu za uciekanie się do najbardziej prymitywnych sposobów radzenia sobie z emocjami. Skrzywił się nieznacznie, gdyż ubodła go myśl o usprawiedliwianiu się przed jakąkolwiek obcą osobą, a zwłaszcza przed Hilmirsonem – człowiekiem, któremu prawdopodobnie wszystko to było skrajnie obojętne lub śmiechu warte. Łatwiej było uciec w nurt wartkiej, niezobowiązującej (a może wręcz przeciwnie, bo niebezpiecznie lawirującej przy niechcianej poufałości, coraz chętniej wdzierającej się w gęsto ścielące się utarczki i docinki słowne, tak zdradliwe, zwłaszcza gdy ktoś oglądał całą scenę jedynie z doskoku, przypadkiem, zza obdrapanego muru z wybitą dziurą w ściance działowej) rozmowy.
Wygrzebał z kieszeni długopis, jakby zamierzał coś zanotować, w istocie zatknął go za ucho, jak zwykł to robić z papierosem i rzucił towarzyszowi przelotne spojrzenie, sunące łagodnie przez kontur zapadniętych policzków, zatrzymujące się na moment na bliźniaczo błękitnych tęczówkach, aby w końcu zawiesić się na dłużej przy nacieku w rogu korytarza.
– Zdarza się, że bywam niezwykle niecierpliwy, ale w tym momencie chyba nie mam wyjścia i muszę się postarać – stwierdził, jakby faktycznie liczył na to, iż dzieło wypłynie kiedyś spod ręki Funiego, bądź zostanie wyrecytowane z odpowiednim namaszczeniem przy kolejnym spotkaniu. Zastanawiał się przez chwilę nad faktycznym powodem ciągnięcia jakiejkolwiek dyskusji, gdyż oprócz panicznej ucieczki przed obawami kotłującymi się w jego głowie, nie miał żadnego innego powodu, aby wchodzić w jakikolwiek dialog z niedoszłym kapłanem, prezentującym właściwie wszystkie te cechy, których Soleberg unikał, przy których grymasił okropnie i krzywił się jakby ktoś wkładał mu do ust gałązkę piołunu.
– Skoro liczę na dowód twej sympatii, to chyba niewykluczone – stwierdził lekko, nie zatrzymując się nad sensem wypowiedzi, uśmiechnął się nieszczególnie przyjemnie, raczej w ten złośliwy sposób towarzyszący podrzucaniu żaby do tornistra nieświadomej koleżanki. Obserwując teraz już nieco baczniej twarz Hilmirsona, dopatrywał się w niej rysów satysfakcji, jakie ten czerpał z ciągłego testowania granic funkcjonariusza. – Choć nie wiem, czy warunki będą równie sprzyjające, wiesz… różnie bywa, ale tu chyba wszystko zależy od ciebie, czy dalej będziesz przykładnym obywatelem – zaznaczył stanowczo. – Zaraz okaże się, że mam na ciebie bardzo zły wpływ i podsuwam ci pokusy pod sam nos – wymuszony śmiech przecisnął się przez wysuszone paskudnym zapachem gardło. Łypnął nań niepewnie, gdy niepozorna wylewność zagościła pomiędzy wypowiadanymi zdaniami. Miał podejrzenia, że znowu próbuje sobie z niego jedynie zażartować, wodzić za nos czymś, co wyartykułował z zupełną premedytacją, celowo wbijając kolejną szpilkę dyskomfortu w grzbiet. Pieczęć Lokiego zaczerniła się i zniknęła, gdy skupił całą uwagę na przemierzaniu korytarza i na zadaniu, które było sednem dzisiejszego spotkania.
Zapach faktycznie nieznacznie nasilił się, gdy stali pod wskazanymi drzwiami. Od niechcenia wyłapywał szmer Hilmirsonowej paplaniny, w sposób niezwykle skory wyjawiającej grzeszki tutejszych mieszkańców. Nie musiał się wyjątkowo siłować ze swoją wyobraźnią, by utkać obraz licznych trupów przetrzymywanych w szafach. Czy powinien martwić się o swoją wrażliwość?
Nachmurzył się i nachylił ucho ku drewnianemu masywowi. Po drugiej stronie nie świszczał nawet wiatr. Nieobecność sąsiada przez długie dni napawała go obawami, co do rozwiązania zagadki. Przyłożył dłoń w miejsce na samym środku drzwi i zastukał.
– Dzień dobry, czy jest pan w domu? – zapytał uprzejmie. Nadstawił ponownie ucha – nic. Uderzył nieco mocniej. – Halo, panie… Mati… Moo… Przyszliśmy sprawdzić, bo pańscy sąsiedzi niepokoją się pana nieobecnością. – Zająknął się, pomstując na dziury w pamięci swojego towarzysza, piorunując go przy tym ostrym spojrzeniem. – Jeśli coś się stało, niech pan powie. W przeciwnym razie, będę zmuszony wejść, jestem oficerem Kruczej Straży; Eitri Soelberg – wyjaśnił, jednak martwota i kolejne toksyczne wyziewy zmuszały do szybszej reakcji. Odszedł na dwa kroki.
– W najgorszym wypadku, zaraz zobaczysz bielącą się spod mięśni szczękę Gomóły i nawet policzysz jego zęby dokładnie – mruknął w kierunku Funiego. – Láta upp – zaintonował, po czym drzwi odskoczyły chętnie z głuchym jękiem. Gestem nakazał, by ślepiec trzymał się wciąż za jego plecami, po czym ostrożnie wsunął się do środka mieszkania. Zacharczał, krztusząc się i czerwieniejąc przy niekontrolowanym ataku mdłości, zbyt chętnie pociągając haust zgniłego powietrza. Przyłożył rękaw do ust, wzbraniając się przed spazmem szarpiącym ciałem. Jego cała uwaga skupiła się na górce szarej sierści pod oknem.
– Kurwa... – mruknął w materiał płaszcza i pociągnął nosem. Szamotał się przez chwilę przy jednej z kieszeni, by w końcu wydobyć łup w postaci miękkiego kartonika fajek. Obserwując wnętrze lokalu, wyciągnął nerwowo jeden biały zwitek i zacisnął pomiędzy zębami. Odpalił zaklęciem i wcisnął resztę w dłoń Hilmirsona, wyprany z wcześniejszej ostrożności i niechęci do jakiegokolwiek kontaktu. – Ja pierdolę... – przykucnął, choć wciąż w pewnej odległości, od rozkładającego się psiego ciała; wyraźnie umęczonego i pozbawionego życia od wielu dni, jeśli nie tygodni. Setka przekleństw łomotała o kościane sklepienie czaszki, intensywny smród przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Wpatrywał się tępo w powód całego zamieszania, zwieszając papierosa na dolnej wardze. Popiół opadł na wytarty, noszący ślady krwi parkiet. Wyraźny dygot szczęki okrył dłonią, chwytającą asekuracyjnie za podbródek. Odwrócił twarz ku Funiemu, wlepiając w wybiedzone oblicze dwa błękitne talary tęczówek przesiąkniętych złością. Długopis wysunął się zza ucha i opadł tuż obok mężczyzny.
Oto i rozwiązanie.
Wygrzebał z kieszeni długopis, jakby zamierzał coś zanotować, w istocie zatknął go za ucho, jak zwykł to robić z papierosem i rzucił towarzyszowi przelotne spojrzenie, sunące łagodnie przez kontur zapadniętych policzków, zatrzymujące się na moment na bliźniaczo błękitnych tęczówkach, aby w końcu zawiesić się na dłużej przy nacieku w rogu korytarza.
– Zdarza się, że bywam niezwykle niecierpliwy, ale w tym momencie chyba nie mam wyjścia i muszę się postarać – stwierdził, jakby faktycznie liczył na to, iż dzieło wypłynie kiedyś spod ręki Funiego, bądź zostanie wyrecytowane z odpowiednim namaszczeniem przy kolejnym spotkaniu. Zastanawiał się przez chwilę nad faktycznym powodem ciągnięcia jakiejkolwiek dyskusji, gdyż oprócz panicznej ucieczki przed obawami kotłującymi się w jego głowie, nie miał żadnego innego powodu, aby wchodzić w jakikolwiek dialog z niedoszłym kapłanem, prezentującym właściwie wszystkie te cechy, których Soleberg unikał, przy których grymasił okropnie i krzywił się jakby ktoś wkładał mu do ust gałązkę piołunu.
– Skoro liczę na dowód twej sympatii, to chyba niewykluczone – stwierdził lekko, nie zatrzymując się nad sensem wypowiedzi, uśmiechnął się nieszczególnie przyjemnie, raczej w ten złośliwy sposób towarzyszący podrzucaniu żaby do tornistra nieświadomej koleżanki. Obserwując teraz już nieco baczniej twarz Hilmirsona, dopatrywał się w niej rysów satysfakcji, jakie ten czerpał z ciągłego testowania granic funkcjonariusza. – Choć nie wiem, czy warunki będą równie sprzyjające, wiesz… różnie bywa, ale tu chyba wszystko zależy od ciebie, czy dalej będziesz przykładnym obywatelem – zaznaczył stanowczo. – Zaraz okaże się, że mam na ciebie bardzo zły wpływ i podsuwam ci pokusy pod sam nos – wymuszony śmiech przecisnął się przez wysuszone paskudnym zapachem gardło. Łypnął nań niepewnie, gdy niepozorna wylewność zagościła pomiędzy wypowiadanymi zdaniami. Miał podejrzenia, że znowu próbuje sobie z niego jedynie zażartować, wodzić za nos czymś, co wyartykułował z zupełną premedytacją, celowo wbijając kolejną szpilkę dyskomfortu w grzbiet. Pieczęć Lokiego zaczerniła się i zniknęła, gdy skupił całą uwagę na przemierzaniu korytarza i na zadaniu, które było sednem dzisiejszego spotkania.
Zapach faktycznie nieznacznie nasilił się, gdy stali pod wskazanymi drzwiami. Od niechcenia wyłapywał szmer Hilmirsonowej paplaniny, w sposób niezwykle skory wyjawiającej grzeszki tutejszych mieszkańców. Nie musiał się wyjątkowo siłować ze swoją wyobraźnią, by utkać obraz licznych trupów przetrzymywanych w szafach. Czy powinien martwić się o swoją wrażliwość?
Nachmurzył się i nachylił ucho ku drewnianemu masywowi. Po drugiej stronie nie świszczał nawet wiatr. Nieobecność sąsiada przez długie dni napawała go obawami, co do rozwiązania zagadki. Przyłożył dłoń w miejsce na samym środku drzwi i zastukał.
– Dzień dobry, czy jest pan w domu? – zapytał uprzejmie. Nadstawił ponownie ucha – nic. Uderzył nieco mocniej. – Halo, panie… Mati… Moo… Przyszliśmy sprawdzić, bo pańscy sąsiedzi niepokoją się pana nieobecnością. – Zająknął się, pomstując na dziury w pamięci swojego towarzysza, piorunując go przy tym ostrym spojrzeniem. – Jeśli coś się stało, niech pan powie. W przeciwnym razie, będę zmuszony wejść, jestem oficerem Kruczej Straży; Eitri Soelberg – wyjaśnił, jednak martwota i kolejne toksyczne wyziewy zmuszały do szybszej reakcji. Odszedł na dwa kroki.
– W najgorszym wypadku, zaraz zobaczysz bielącą się spod mięśni szczękę Gomóły i nawet policzysz jego zęby dokładnie – mruknął w kierunku Funiego. – Láta upp – zaintonował, po czym drzwi odskoczyły chętnie z głuchym jękiem. Gestem nakazał, by ślepiec trzymał się wciąż za jego plecami, po czym ostrożnie wsunął się do środka mieszkania. Zacharczał, krztusząc się i czerwieniejąc przy niekontrolowanym ataku mdłości, zbyt chętnie pociągając haust zgniłego powietrza. Przyłożył rękaw do ust, wzbraniając się przed spazmem szarpiącym ciałem. Jego cała uwaga skupiła się na górce szarej sierści pod oknem.
– Kurwa... – mruknął w materiał płaszcza i pociągnął nosem. Szamotał się przez chwilę przy jednej z kieszeni, by w końcu wydobyć łup w postaci miękkiego kartonika fajek. Obserwując wnętrze lokalu, wyciągnął nerwowo jeden biały zwitek i zacisnął pomiędzy zębami. Odpalił zaklęciem i wcisnął resztę w dłoń Hilmirsona, wyprany z wcześniejszej ostrożności i niechęci do jakiegokolwiek kontaktu. – Ja pierdolę... – przykucnął, choć wciąż w pewnej odległości, od rozkładającego się psiego ciała; wyraźnie umęczonego i pozbawionego życia od wielu dni, jeśli nie tygodni. Setka przekleństw łomotała o kościane sklepienie czaszki, intensywny smród przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Wpatrywał się tępo w powód całego zamieszania, zwieszając papierosa na dolnej wardze. Popiół opadł na wytarty, noszący ślady krwi parkiet. Wyraźny dygot szczęki okrył dłonią, chwytającą asekuracyjnie za podbródek. Odwrócił twarz ku Funiemu, wlepiając w wybiedzone oblicze dwa błękitne talary tęczówek przesiąkniętych złością. Długopis wysunął się zza ucha i opadł tuż obok mężczyzny.
Oto i rozwiązanie.
Funi Hilmirson
Re: 22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Czw 30 Gru - 16:58
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Porządny obywatel wracał w rozmowie po raz kolejny, chętnie wywoływany do tablicy przez przyglądającego mu się funkcjonariusza, a on przez ułamek chwili, w zaledwie przebłysku odruchowej myśli, miał ochotę wyjawić mu wszystko – nie przez słuszne szarpnięcie udręczonego sumienia (jak sobie uporczywie i z przekonaniem wmawiał), ale dla samej przekornej satysfakcji osobistego doświadczenia jego pierwszej, najbardziej autentycznej reakcji. Czy Soelberg plułby sobie w brodę, że nie zatłukł go już wtedy, pod wysokim, popękanym sufitem Noatuna, że nie skorzystał ze składanej mu propozycji, nie zachęcił go do prowokacji, dającej dobrą, niezbitą wymówkę? Czy winiłby siebie za to, że nie dostrzegł w nim kogoś zdolnego do takiego czynu, że nie rozpoznał w nim przyszłego mordercy? Czy w ogóle by mu uwierzył, gdyby się teraz przed nim przyznał, między wymienianymi docinkami i żartobliwościami, w chwili swego rodzaju rozejmu? Być może nie uważał nawet, że Funi byłby do tego zdolny. Nie uwierzyłby mu – nie przez wiarę w jego zuchwale deklarowaną porządność, ale przez niewiarę w jego zdolność do zła tak ostatecznego jak przerwanie pledu czyjegoś życia. Czy był zresztą wciąż winny, jeśli kierowało nim przeznaczenie? Norny wiedziały dobrze, co nastąpi; widziały go, zanim przekroczył próg chaty, widziały go z nożem w ręku i kainowym piętnem, zanim jeszcze pokalał krew piołunem magii zakazanej, więcej – Norny go ku temu poprowadziły, oplatając mu lata temu złotymi nićmi nadgarstki jak żyłkami jarzmiącymi poczynania posłusznej marionetki. Wiedział jednak, że Eitri nie potrafiłby tego zrozumieć – żaden z nich, oddanych wyłącznie przyziemnym prawom Midgardu, nie mógłby zrozumieć ważkości tego, czego się dopuścił. A jednak przez chwilę chciał mu powiedzieć. Przez chwilę zdawało mu się, że mógłby mu powiedzieć i przez chwilę pozwolił sobie wyobrażać, że Soelberg uśmiechnąłby się, położyłby mu dłoń na ramieniu i bez cienia wątpliwości zapewnił zrobiłeś to, co należało, Funi.
Słuchając jego zaskakująco ustępliwej odpowiedzi, choć okraszonej uśmiechem wyraźnie wymuszonym, pomyślał, że gdyby wszystko miało się wydać, w istocie chciałby, żeby Eitri przy tym był; żeby to on odkrył prawdę i żeby odprowadził go na pieniek, pomagając złożyć mu głowę pod topór stosownej według prawa kary. Mimo wszystko, potrafił być w końcu romantyczny.
– Oczywiście, że będę – odparł, nieomal obruszając się dziecinnie, że Soelberg mógłby podejrzewać odmienny scenariusz wydarzeń, wciąż niezmiennie rozbawiony zarazem dyskretną, kuluarową komicznością tych zapewnień wobec obecnego stanu jego niewinności. – Swoim bardzo złym wpływem mógłbyś mnie uchronić od zła jeszcze gorszego; w końcu, jak sam mówisz, różnie bywa. Wpisałbyś sobie mnie do tej swojej kruczej teczki między pozostałe myślniczki jako z sukcesem wypełniony obowiązek. Oficer Soelberg sumiennie troszczący się o znośny stan obywatelskiej moralności, tak możemy to nazywać, jeśli wstyd ci utrzymywać osobistą znajomość z napiętnowanym – sugerował, poniekąd tylko żartując, poniekąd próbując sprowokować i zaobserwować jego reakcję, wybadać jego nastrój w temacie, który zakończył ich ostatnie spotkanie pożegnaniem wyraźnie wrogim. Zasłużenie sobie na uwagę Eitriego niezmiennie pozostawało przy tym rzeczą wymagającą, szczególnie po tym jak błysnął perfidnie czarnym znakiem; Funi starał się powściągać wobec tego własną natarczywość, choć spojrzenie nieustannie uciekało mu ku jego fizjonomii, ciekawskie i czujne, niezmiennie wietrzące. – Papieros z Hilmirsonem, tak sobie wpiszesz w liście rzeczy do zrobienia. Zawodowy obowiązek, żadna przyjemność, gdyby pytali. A ja, porządny obywatel objęty kontrolą, zawsze chętnie potwierdzę, że nie ma w tym papierosie istotnie żadnej przyjemności – koślawy uśmieszek chybotał się w zadowolonym rozbawieniu; z wyrachowaną intencją poczynił krótką pauzę, kolejne słowa podejmując tonem jakby niższym, uważniejszym, sposobem jakim kapłani zwykli podkreślać niektóre z istotniejszych zdań, podczas próżnych prezentacji swojej erudycji: – tylko mniejsze zło chroniące przed gorszym.
Przystanął grzecznie z boku, dając oficerowi przestrzeń i – wreszcie – wymaganą przez okoliczności ciszę. Na podrzucone mu pełne wyrzutu spojrzenie poruszył ramionami, jakby z nonszalancją zrzucał z siebie odpowiedzialność za powstałą niedogodność nieznajomości właściwego imienia sąsiada; nie był z nim wprawdzie w na tyle bliskich stosunkach, by musieć kłopotać się takimi informacjami. Był tylko raz w bliskim stosunku z jego pięścią i łączyło ich, poza jedną kamienicą, całe nic więcej. Korciło go, żeby się do Soelberga przyłączyć i, korzystając z jego ochronnej, onieśmielającej obecności, podrażnić Gomółę jakimś niewyszukanym zawołaniem, które mogłoby się zresztą okazać znacznie skuteczniejszym sposobem na wyciągnięcie go zza drzwi, gdyby w istocie się za nimi chował. Oficerowi odpowiedziało tymczasem jedynie uporczywe milczenie podrapanego drewna, którego włókna porozłaziły się przez wilgoć i starość, otwierając w nim wąskie szczeliny. Cofając się odrobinę wraz z Eitrim, spodziewał się po prawdzie, że pod czarem rozlecą się zupełnie w pył, te odskoczyły jednak ze szczękiem posłusznie, z zadziwiającą wytrwałością pozostając w jednym kawałku. Czując mocne buchnięcie obrzydliwie ciepłego, przegniłego powietrza, Funi cofnął się jeszcze o krok, pozwalając Soelbergowi wejść przodem, być może nawet już nie z posłuszeństwa, ale żeby ukryć blednące prędko płótno swojej twarzy. Rozważał wycofanie się zupełne i wyjście czym prędzej na zewnątrz, a przynajmniej dotarcie do okna na korytarzu, ale na charczący kaszel mężczyzny zareagował odruchowo, wsuwając się czujnie za próg, żeby odnaleźć spojrzeniem najpierw jego, a potem źródło całego zamieszania, rozkładające się na podłodze na wydeptanym, przeświecającym miejscami dywanie. Jego palce zacisnęły się na framudze, kiedy żołądek, przewrócony na lewą stronę, podszedł mu gwałtownie do gardła; ślina zaczęła zbierać mu się pod tężejącym w nudnościach językiem. Nie wiedział sam, jakim sposobem udało mu się nie zwymiotować – podobne widoki wprawdzie nigdy nie kończyły się dla niego inaczej. Kiedy przymknął na chwilę powieki, starając się oddychać jak najpłycej przez podniesiony do ust rękaw, przed oczami przemknęły mu wspomnienia jeszcze z czasów, zanim jego źrenice trwale zbielały przez magiczne zatrucie: grupkę pijanych młodzieńców z szemranych uliczek przesmyku, błysk podawanych sobie buteleczek z używkami, skórzane obicie starej księgi, zlepioną krwią sierść przypadkowego zwierzęcia, w którego ciało wtłoczyli jej okrutną, zakazaną treść; upadł wtedy na kolana w krzaki, targany spazmami wywołanymi własną podłością.
Nie patrząc na Soelberga, pochwycił nerwowo w palce podawany mu kartonik, żeby, oparłszy się o drzwi ramieniem, dygoczącymi palcami wyciągnąć papierosa, prędko wsuwając go między wargi. Chciał już go odpalić zaklęciem, ale powstrzymał się, pochwycony błękitnym spojrzeniem, w którym kłębił się błyszczący złowrogo gniew; linia szczęki pokryta cieniem zarostu stężała wyraźnie, drgając niebezpiecznie pod skórą. Funi, pobladły, poczuł przyjemne szarpnięcie pod mostkiem, krótkie, rozlewające się ciepłem po przedsionkach, nim mdłości nie zrosiły go znowu zimnym potem.
– Nie patrz na mnie – powiedział blado, siląc się na słaby uśmiech, biorąc papierosa między palce. – Nie chcę, żebyś tak mnie kojarzył – dodał zaraz lakonicznie, nachylając się, by zwrócić mu kartonik. Prostując się, patrzył już znów w kierunku kupki sierści po drugiej stronie pokoju, zbladły, z niezdrowo lśniącym spojrzeniem. – Może powinienem pójść po to tanie piwo, które ci obiecałem. Prawdziwe, obrzydliwe szczyny, ale to chyba nie ma znaczenia, gorzej niż to już nie będzie – mówił, rozmiękczając głoski przez sztywniejący język; miał wrażenie, że trzyma w ustach miękki spłacheć obcego mięsa. – Mógłbym ci go wystawić. Zapytać najemcy o dane, umówić się z nim. Są chyba na to jakieś paragrafy, nie? – dodał nerwowo, w końcu, nie patrząc już czy Eitri faktycznie odwrócił wzrok, czy wciąż mu się przyglądał, wyrzucił z siebie zaklęcie jak zduszone przekleństwo. Czarne żyły zarysowały się płytko pod skórą, spojrzenie zaszło ślepą bielą, a papieros zachybotał się, wsunięty pośpiesznie między wargi.
Słuchając jego zaskakująco ustępliwej odpowiedzi, choć okraszonej uśmiechem wyraźnie wymuszonym, pomyślał, że gdyby wszystko miało się wydać, w istocie chciałby, żeby Eitri przy tym był; żeby to on odkrył prawdę i żeby odprowadził go na pieniek, pomagając złożyć mu głowę pod topór stosownej według prawa kary. Mimo wszystko, potrafił być w końcu romantyczny.
– Oczywiście, że będę – odparł, nieomal obruszając się dziecinnie, że Soelberg mógłby podejrzewać odmienny scenariusz wydarzeń, wciąż niezmiennie rozbawiony zarazem dyskretną, kuluarową komicznością tych zapewnień wobec obecnego stanu jego niewinności. – Swoim bardzo złym wpływem mógłbyś mnie uchronić od zła jeszcze gorszego; w końcu, jak sam mówisz, różnie bywa. Wpisałbyś sobie mnie do tej swojej kruczej teczki między pozostałe myślniczki jako z sukcesem wypełniony obowiązek. Oficer Soelberg sumiennie troszczący się o znośny stan obywatelskiej moralności, tak możemy to nazywać, jeśli wstyd ci utrzymywać osobistą znajomość z napiętnowanym – sugerował, poniekąd tylko żartując, poniekąd próbując sprowokować i zaobserwować jego reakcję, wybadać jego nastrój w temacie, który zakończył ich ostatnie spotkanie pożegnaniem wyraźnie wrogim. Zasłużenie sobie na uwagę Eitriego niezmiennie pozostawało przy tym rzeczą wymagającą, szczególnie po tym jak błysnął perfidnie czarnym znakiem; Funi starał się powściągać wobec tego własną natarczywość, choć spojrzenie nieustannie uciekało mu ku jego fizjonomii, ciekawskie i czujne, niezmiennie wietrzące. – Papieros z Hilmirsonem, tak sobie wpiszesz w liście rzeczy do zrobienia. Zawodowy obowiązek, żadna przyjemność, gdyby pytali. A ja, porządny obywatel objęty kontrolą, zawsze chętnie potwierdzę, że nie ma w tym papierosie istotnie żadnej przyjemności – koślawy uśmieszek chybotał się w zadowolonym rozbawieniu; z wyrachowaną intencją poczynił krótką pauzę, kolejne słowa podejmując tonem jakby niższym, uważniejszym, sposobem jakim kapłani zwykli podkreślać niektóre z istotniejszych zdań, podczas próżnych prezentacji swojej erudycji: – tylko mniejsze zło chroniące przed gorszym.
Przystanął grzecznie z boku, dając oficerowi przestrzeń i – wreszcie – wymaganą przez okoliczności ciszę. Na podrzucone mu pełne wyrzutu spojrzenie poruszył ramionami, jakby z nonszalancją zrzucał z siebie odpowiedzialność za powstałą niedogodność nieznajomości właściwego imienia sąsiada; nie był z nim wprawdzie w na tyle bliskich stosunkach, by musieć kłopotać się takimi informacjami. Był tylko raz w bliskim stosunku z jego pięścią i łączyło ich, poza jedną kamienicą, całe nic więcej. Korciło go, żeby się do Soelberga przyłączyć i, korzystając z jego ochronnej, onieśmielającej obecności, podrażnić Gomółę jakimś niewyszukanym zawołaniem, które mogłoby się zresztą okazać znacznie skuteczniejszym sposobem na wyciągnięcie go zza drzwi, gdyby w istocie się za nimi chował. Oficerowi odpowiedziało tymczasem jedynie uporczywe milczenie podrapanego drewna, którego włókna porozłaziły się przez wilgoć i starość, otwierając w nim wąskie szczeliny. Cofając się odrobinę wraz z Eitrim, spodziewał się po prawdzie, że pod czarem rozlecą się zupełnie w pył, te odskoczyły jednak ze szczękiem posłusznie, z zadziwiającą wytrwałością pozostając w jednym kawałku. Czując mocne buchnięcie obrzydliwie ciepłego, przegniłego powietrza, Funi cofnął się jeszcze o krok, pozwalając Soelbergowi wejść przodem, być może nawet już nie z posłuszeństwa, ale żeby ukryć blednące prędko płótno swojej twarzy. Rozważał wycofanie się zupełne i wyjście czym prędzej na zewnątrz, a przynajmniej dotarcie do okna na korytarzu, ale na charczący kaszel mężczyzny zareagował odruchowo, wsuwając się czujnie za próg, żeby odnaleźć spojrzeniem najpierw jego, a potem źródło całego zamieszania, rozkładające się na podłodze na wydeptanym, przeświecającym miejscami dywanie. Jego palce zacisnęły się na framudze, kiedy żołądek, przewrócony na lewą stronę, podszedł mu gwałtownie do gardła; ślina zaczęła zbierać mu się pod tężejącym w nudnościach językiem. Nie wiedział sam, jakim sposobem udało mu się nie zwymiotować – podobne widoki wprawdzie nigdy nie kończyły się dla niego inaczej. Kiedy przymknął na chwilę powieki, starając się oddychać jak najpłycej przez podniesiony do ust rękaw, przed oczami przemknęły mu wspomnienia jeszcze z czasów, zanim jego źrenice trwale zbielały przez magiczne zatrucie: grupkę pijanych młodzieńców z szemranych uliczek przesmyku, błysk podawanych sobie buteleczek z używkami, skórzane obicie starej księgi, zlepioną krwią sierść przypadkowego zwierzęcia, w którego ciało wtłoczyli jej okrutną, zakazaną treść; upadł wtedy na kolana w krzaki, targany spazmami wywołanymi własną podłością.
Nie patrząc na Soelberga, pochwycił nerwowo w palce podawany mu kartonik, żeby, oparłszy się o drzwi ramieniem, dygoczącymi palcami wyciągnąć papierosa, prędko wsuwając go między wargi. Chciał już go odpalić zaklęciem, ale powstrzymał się, pochwycony błękitnym spojrzeniem, w którym kłębił się błyszczący złowrogo gniew; linia szczęki pokryta cieniem zarostu stężała wyraźnie, drgając niebezpiecznie pod skórą. Funi, pobladły, poczuł przyjemne szarpnięcie pod mostkiem, krótkie, rozlewające się ciepłem po przedsionkach, nim mdłości nie zrosiły go znowu zimnym potem.
– Nie patrz na mnie – powiedział blado, siląc się na słaby uśmiech, biorąc papierosa między palce. – Nie chcę, żebyś tak mnie kojarzył – dodał zaraz lakonicznie, nachylając się, by zwrócić mu kartonik. Prostując się, patrzył już znów w kierunku kupki sierści po drugiej stronie pokoju, zbladły, z niezdrowo lśniącym spojrzeniem. – Może powinienem pójść po to tanie piwo, które ci obiecałem. Prawdziwe, obrzydliwe szczyny, ale to chyba nie ma znaczenia, gorzej niż to już nie będzie – mówił, rozmiękczając głoski przez sztywniejący język; miał wrażenie, że trzyma w ustach miękki spłacheć obcego mięsa. – Mógłbym ci go wystawić. Zapytać najemcy o dane, umówić się z nim. Są chyba na to jakieś paragrafy, nie? – dodał nerwowo, w końcu, nie patrząc już czy Eitri faktycznie odwrócił wzrok, czy wciąż mu się przyglądał, wyrzucił z siebie zaklęcie jak zduszone przekleństwo. Czarne żyły zarysowały się płytko pod skórą, spojrzenie zaszło ślepą bielą, a papieros zachybotał się, wsunięty pośpiesznie między wargi.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Eitri Soelberg
22.11.2000 – Tania suterena – F. Hilmirson & E. Soelberg Czw 6 Sty - 18:44
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ciche prychnięcie okrasiło rzuconą propozycję, zaraz za nim pojawił się uśmiech, który wyrażał powolne znużenie moszczące się w kruczej fizjonomii, niewiele mające wspólnego z radością wywołaną wizją pieczy sprawowanej nad ślepcem. Paradoks wypowiadanych przez Funiego słów leżał już u samych podwalin założenia – nie sądził bowiem, aby musiał silić się na służbowy charakter relacji, by nie wywoływać nią niepotrzebnego zamieszania. Mógłby być nawet wyjątkowo „szczery”, bez ogródek stwierdzając, że jest w stanie uszczknąć przyjemności z owych poufałych spotkań, a i tak nikt nie uwierzyłby mu w ani jedno ze słów. Nikt nie podejrzewałby bowiem Soelberga o zdolność do czystej woli spotykania się z kimkolwiek, podobnie nigdy według współtowarzyszy nie dałby złapać się w karcer obowiązku pełnienia dozoru zmuszającego go do jakiejkolwiek interakcji z obcymi mu ludźmi. Oczywiście wszystkie te wyobrażenia narosły z pewnym przesadyzmem hiperbolizującym cechy oficera, które w gruncie rzeczy nie aż tak bardzo dramatycznie odbiegały od ogólnie przyjmowanych norm – w zasadzie potrafił czerpać radość z przebywania wśród ludzi, choć na własnych, ściśle określonych warunkach. Ostatecznie, gdyby nawet wyszedł z Hilmirsonem na papierosa, po czym poinformował o tym swych współpracowników z żałością musiałby stwierdzić, że nikt nie potraktował go z należytą powagą. Rozważania te w momencie zdawały mu się niezwykle zabawne, nie czuł w związku z nimi choćby najmniejszego niepokoju; przywykł do łatki dziwaka, a umacnianie otoczenia w przekonaniu, że wszystkie wyolbrzymienia na jego temat są prawdziwe, było na swój sposób satysfakcjonujące.
– Zło to zło, Funi – stwierdził gładko, bez zająknienia, układając nagle spłowiałe tęczówki na młodej twarzy ślepca. Nie był bez skazy, nie potrafił wyplenić całej zgnilizny nawet z własnego życia i nigdy nie próbował startować do roli świętego, jednak kompas moralny potrafił wskazać mu dokładnie to, co było złem lub kompromisem korzystania z mniejszego zła. Gdyby miał tylko wybór, wolałby nie decydować się na żadne z nich, ni większe, ni mniejsze, oddzielone od siebie jedynie umownymi, zacierającymi się granicami. Zło jest złem, nie ważne w jakim opakowaniu i proporcji podane. Oderwał talary źrenic i nie próbował ponownie osadzić ich w błądzącym po ustach Hilmirsona uśmiechu, ładnym, choć wyraźnie zaczepnym.
Dalsze zdarzenia pokryły całunem chwilowej niepamięci potyczkę słowną czynioną od samego początku spotkania. Nawet zmęczony uśmiech odlepił się ostatecznie od jego twarzy na rzecz grymasu narastającej wewnętrznie złości. Jakikolwiek przejaw bestialskiej, nieuzasadnionej przemocy względem istot bezbronnych powodował w nim brak zgody. Jak bardzo Midgard był miastem upadłym, skrytym jedynie pod warstwą starannie nakładanego pudru, okrywającego paskudne, brudne plamy, zmurszałość zaniedbanej struktury, w której lęgło się najgorsze zło i najgorszy przejaw ludzkiego zepsucia? Ostatnie tragedie uwypukliły jedynie to, co działo się tu od dziesiątek lat, choć niemal zupełnie niezauważalne. Świadomość przychodziła najczęściej dopiero wtedy, gdy stawało się w obliczu sytuacji takich jak ta – wtedy brud był namacalny, realny, nie zaś odległy, obserwowany jedynie z okien zadbanych, drogich kamienic.
Wstał, by przejść kilka kroków, nie chciał więcej z uporczywością powracać spojrzeniem ku nieszczęsnej kupce sierści, zapewne kiedyś bardzo żywotnej, merdającej ogonem na widok życzliwego właściciela – miał nadzieję, że kiedyś choć przez chwilę pies doświadczył beztroskiej miłości i dobroci. Prośba Funiego początkowo nie dotarła w pełni świadomie do męskich uszu, musiał zatrzymać się nad myślą nieco, by przywołać z pamięci fakt, iż przebywał tu ze ślepcem, a każde użyte przez niego zaklęcie miało moc obnażenia czerni żył i mgły zakrywającej bielmem przejrzysty, wesoły błękit. Wzruszył ramionami, nieprzekonany, jednak ostatecznie zgodził się na podążenie w ślad za słowami, odsunął się jeszcze i oparł ramieniem o brudną ścianę taksując pomieszczeni z uwagą. Szukał śladów obecności Gomóły, czegokolwiek, co mogłoby naprowadzić go na trop wyrodnego pana odpowiadającego za skatowanie stworzenia. Brud na posadzce układał się niczym plamy Rorschacha przywodząc na myśl obrazy rodem z najpodlejszej makabreski, poruszające niewygodne uczucie szaleństwa czającego się tuż za rogiem. Gdyby nie był na służbie, prawdopodobnie wypiłby cokolwiek Hilmirson podetknąłby mu pod nos, byle choć na chwile przytępić zmysły chłonące każdy bodziec ze zdwojoną siłą.
– Coś się znajdzie – mruknął w odpowiedzi, podchodząc do starej meblościanki, by przemóc pokusę spojrzenia za siebie w momencie, gdy jego towarzysz odpalił papierosa. – Jeszcze trochę i naprawdę uznam, że robisz wszystko, żeby mnie rozmiękczyć – skwitował kuszącą propozycję. Nie był skory do pójścia na jakikolwiek układ z niedoszłym kapłanem, jednak ukłucie traconej wraz z ewentualną odmową szansy paliło go żywym ogniem. – Wiesz, że jeśli coś pójdzie nie tak, będę wiedział kogo szukać? Trochę się wystawiasz, Hilmirson. – Odwrócił nareszcie twarz i rzucił młodemu mężczyźnie wyzywające spojrzenie. Nie zamierzał mu ufać, jednak chciał dotrzeć do właściciela obskurnego mieszkania. Wciągnął dym papierosowy i zatrzymał przez chwilę w ustach, nim wypuścił gęsty kłąb otaczający przyćmionym nimbem całą jego głowę. Ignorując przez dłuższą chwilę swego towarzysza, ułożył w głowie kolej następnych zadań, które przed nim stały – musiał sporządzić dokumentację, zabezpieczyć dowody, wezwać techników i sprawdzić dokładnie mieszkanie, czy żadna inna paskudna prawda nie kryła się w jego zakamarkach. Błądził tak kilka minut, by w końcu zauważyć, z pewnym zaskoczeniem, że wciąż nie jest tu sam. Zrównał ze ślepcem, pierwszy raz od pamiętnego spotkania w barze, kurcząc dystans, spoglądając w jego oczy z zacięciem.
– Potrafię poradzić sobie sam – wyrzekł – ale mam dla ciebie zagadkę, być może prostszą, abyś zbyt długo nie szukał. I może... może oprócz rozwiązania, zupełnie przypadkowo przyniesiesz jeszcze jakieś ciekawe wieści – dodał sugestywnie. Włożył dłoń do kieszeni, drugą uniósł, by ująć w dwa palce papierosa i odjąć go na chwilę od ust. – Unikałem widoku ludzkich twarzy. Każda oznaka wesołości i zadowolenia była dla mnie torturą, jedyną pociechę niosła mi samotność - samotność głęboka, gnuśna, grobowa. – Następnie filtr odnalazł swoje pierwotne miejsce na skraju dolnej wargi. Inspektor odsunął się, wciąż spoglądając w kierunku kędzierzawej głowy ślepca. Miał jeszcze sporo pracy, choć dotarli do źródła.
Eitri i Funi z tematu
– Zło to zło, Funi – stwierdził gładko, bez zająknienia, układając nagle spłowiałe tęczówki na młodej twarzy ślepca. Nie był bez skazy, nie potrafił wyplenić całej zgnilizny nawet z własnego życia i nigdy nie próbował startować do roli świętego, jednak kompas moralny potrafił wskazać mu dokładnie to, co było złem lub kompromisem korzystania z mniejszego zła. Gdyby miał tylko wybór, wolałby nie decydować się na żadne z nich, ni większe, ni mniejsze, oddzielone od siebie jedynie umownymi, zacierającymi się granicami. Zło jest złem, nie ważne w jakim opakowaniu i proporcji podane. Oderwał talary źrenic i nie próbował ponownie osadzić ich w błądzącym po ustach Hilmirsona uśmiechu, ładnym, choć wyraźnie zaczepnym.
Dalsze zdarzenia pokryły całunem chwilowej niepamięci potyczkę słowną czynioną od samego początku spotkania. Nawet zmęczony uśmiech odlepił się ostatecznie od jego twarzy na rzecz grymasu narastającej wewnętrznie złości. Jakikolwiek przejaw bestialskiej, nieuzasadnionej przemocy względem istot bezbronnych powodował w nim brak zgody. Jak bardzo Midgard był miastem upadłym, skrytym jedynie pod warstwą starannie nakładanego pudru, okrywającego paskudne, brudne plamy, zmurszałość zaniedbanej struktury, w której lęgło się najgorsze zło i najgorszy przejaw ludzkiego zepsucia? Ostatnie tragedie uwypukliły jedynie to, co działo się tu od dziesiątek lat, choć niemal zupełnie niezauważalne. Świadomość przychodziła najczęściej dopiero wtedy, gdy stawało się w obliczu sytuacji takich jak ta – wtedy brud był namacalny, realny, nie zaś odległy, obserwowany jedynie z okien zadbanych, drogich kamienic.
Wstał, by przejść kilka kroków, nie chciał więcej z uporczywością powracać spojrzeniem ku nieszczęsnej kupce sierści, zapewne kiedyś bardzo żywotnej, merdającej ogonem na widok życzliwego właściciela – miał nadzieję, że kiedyś choć przez chwilę pies doświadczył beztroskiej miłości i dobroci. Prośba Funiego początkowo nie dotarła w pełni świadomie do męskich uszu, musiał zatrzymać się nad myślą nieco, by przywołać z pamięci fakt, iż przebywał tu ze ślepcem, a każde użyte przez niego zaklęcie miało moc obnażenia czerni żył i mgły zakrywającej bielmem przejrzysty, wesoły błękit. Wzruszył ramionami, nieprzekonany, jednak ostatecznie zgodził się na podążenie w ślad za słowami, odsunął się jeszcze i oparł ramieniem o brudną ścianę taksując pomieszczeni z uwagą. Szukał śladów obecności Gomóły, czegokolwiek, co mogłoby naprowadzić go na trop wyrodnego pana odpowiadającego za skatowanie stworzenia. Brud na posadzce układał się niczym plamy Rorschacha przywodząc na myśl obrazy rodem z najpodlejszej makabreski, poruszające niewygodne uczucie szaleństwa czającego się tuż za rogiem. Gdyby nie był na służbie, prawdopodobnie wypiłby cokolwiek Hilmirson podetknąłby mu pod nos, byle choć na chwile przytępić zmysły chłonące każdy bodziec ze zdwojoną siłą.
– Coś się znajdzie – mruknął w odpowiedzi, podchodząc do starej meblościanki, by przemóc pokusę spojrzenia za siebie w momencie, gdy jego towarzysz odpalił papierosa. – Jeszcze trochę i naprawdę uznam, że robisz wszystko, żeby mnie rozmiękczyć – skwitował kuszącą propozycję. Nie był skory do pójścia na jakikolwiek układ z niedoszłym kapłanem, jednak ukłucie traconej wraz z ewentualną odmową szansy paliło go żywym ogniem. – Wiesz, że jeśli coś pójdzie nie tak, będę wiedział kogo szukać? Trochę się wystawiasz, Hilmirson. – Odwrócił nareszcie twarz i rzucił młodemu mężczyźnie wyzywające spojrzenie. Nie zamierzał mu ufać, jednak chciał dotrzeć do właściciela obskurnego mieszkania. Wciągnął dym papierosowy i zatrzymał przez chwilę w ustach, nim wypuścił gęsty kłąb otaczający przyćmionym nimbem całą jego głowę. Ignorując przez dłuższą chwilę swego towarzysza, ułożył w głowie kolej następnych zadań, które przed nim stały – musiał sporządzić dokumentację, zabezpieczyć dowody, wezwać techników i sprawdzić dokładnie mieszkanie, czy żadna inna paskudna prawda nie kryła się w jego zakamarkach. Błądził tak kilka minut, by w końcu zauważyć, z pewnym zaskoczeniem, że wciąż nie jest tu sam. Zrównał ze ślepcem, pierwszy raz od pamiętnego spotkania w barze, kurcząc dystans, spoglądając w jego oczy z zacięciem.
– Potrafię poradzić sobie sam – wyrzekł – ale mam dla ciebie zagadkę, być może prostszą, abyś zbyt długo nie szukał. I może... może oprócz rozwiązania, zupełnie przypadkowo przyniesiesz jeszcze jakieś ciekawe wieści – dodał sugestywnie. Włożył dłoń do kieszeni, drugą uniósł, by ująć w dwa palce papierosa i odjąć go na chwilę od ust. – Unikałem widoku ludzkich twarzy. Każda oznaka wesołości i zadowolenia była dla mnie torturą, jedyną pociechę niosła mi samotność - samotność głęboka, gnuśna, grobowa. – Następnie filtr odnalazł swoje pierwotne miejsce na skraju dolnej wargi. Inspektor odsunął się, wciąż spoglądając w kierunku kędzierzawej głowy ślepca. Miał jeszcze sporo pracy, choć dotarli do źródła.
Eitri i Funi z tematu