Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    11.01.2001 – Świątynia nad jeziorem – F. Hilmirson & L. Vidgren

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    11.01.2001

    Powroty w ojcowskie ramiona świątynne – choć wprawdzie nie te same, które trzymały go w bezpieczeństwie swojej enklawy przez całe dzieciństwo i lwią część lat młodzieńczych – napawały go niezmiennie uspokajającym pokrzepieniem, choć okraszonym goryczą mimowiednej nostalgii za czasem przeszłym; za odległymi, pozostawionymi za sobą, dniami, w których życie rozciągające się jeszcze przed nim wydawało się drogą klarowną i piękną, oświetloną chwalebnym słońcem utkanego mu przez Norny przeznaczenia, sięgającą daleko poza horyzont rozpalony wschodem jego przyszłej kapłańskiej estymy. Nie miał odwagi pojawić się w murach przybytku Odyna w Forsteder czy tego znajdującego się w centrum miasta; choć minęło sporo czasu i choć wmawiał sobie, że pogodził się ze swoim wygnaniem już dawno, wiedząc, że był to upadek konieczny dla wypełnienia swojej prawdziwej predestynacji, nie mógł znieść myśli, że mógłby wpaść tam na któregoś z utraconych braci, którąś z utraconych sióstr, że musiałby spojrzeć w oczu któremuś z godarów, pod których pieczą się wychowywał. Wielokrotnie próbował wyobrazić sobie podobny moment konfrontacji – wyobrażał sobie, że potrafiłby trzymać czoło dumnie wzniesione, że zdołałby znieść ciężar utkwionego w nim wzroku, rozpoznającego jego zmienioną twarz (jego rysy przez ostatni rok wyostrzyły się i zapadły, źrenice nabrały trzeźwiejszej czujności; choć wciąż uśmiechał się tak samo, nie był już tym samym chłopcem, którego największym lękiem była kara rysująca mu na przedramionach bolesne pręgi uderzeń i rozczarowanie kapłanów, a największym pragnieniem ich powściągliwa pochwała), wzroku, który musiałby nieuchronnie ugodzić go palącą nienawiścią i obrzydzeniem. Nie wiedział nawet, czy gdyby go zauważono, pozwolonoby mu tam zostać – czy wyrzuconoby go za próg przed wszystkimi obecnymi ludzi i przed wzrokiem samych bogów.
    Świątynia na obrzeżach Ragnhildy była tymczasem zazwyczaj bezpiecznie opustoszała – Funi, przychodząc tutaj dość często, rozpoznawał twarze nielicznych regularnie odwiedzających ją wiernych: drobną, wysuszoną staruszkę, którą wiek skurczył i pomarszczył jak rodzynkę, mężczyznę noszącego zawsze przetarty brązowawy garnitur i muszkę, która musiała najpewniej go przyduszać, tak wysoko wpinała się w szyję, rudowłosą matkę o ciepłym spojrzeniu, która przyprowadzała ze sobą dwójkę małych dziewczynek i pozwalała im przysiadać na cokole boskich posągów. Czasami miał ochotę do nich podejść; czasami miał ochotę poczuć się znów tym, kim już nie był – nie prawie kapłanem, ale przyszłym, obiecującym kapłanem, do którego podobni ludzie przychodziliby po radę i pocieszenie. Czasami chciał do nich podejść i położyć im rękę na ramieniu, zapewnić ich o miłości i opatrzności bogów, poznać ich bolączki, odegrać rolę, do której przygotowywał się przez tak długi czas – choć wprawdzie zawsze brakowało mu empatii i ogłady, był przekonany, że potrafiłby dla tych obcych ludzi stać się godarem, do którego chcieliby wracać, za którego mogliby dziękować później bogom, wobec którego nie obawialiby się wyjawiać swoich tajemnic.
    Nie podchodził jednak nigdy. Być może wprawdzie się mylił. Być może oddalił się od tego chłopca, którym był, zbyt daleko – być może wszystko, czego się kiedyś nauczył, wypaczyło się w nim i bezpowrotnie sczezło; być może nikt by mu już nie zaufał, nikt by mu nie uwierzył i nikt nie chciałby go słuchać. Być może pieczęć odciśnięta mu na dłoni wyrugowała z niego wszystko, czemu mogliby zawierzyć. Nie był dla nich już przyszłym kapłanem, nie był prawie kapłanem, nie był nawet bratnim wiernym – był przede wszystkim naznaczonym ślepcem. Przysiadywał więc zazwyczaj w zakamarkach świątyni, z dala od spojrzeń ludzi i pojawiających się czasem kapłanów, lub – tak jak dzisiaj – bezceremonialne wdrapywał się na cokół stojącego w ciemnej niszy posągu Forsetiego, by usiąść w jego cieniu za nim, opierając się plecami o kamienne nogi. Wysoko w górze, na wysokości głowy posągu, tkwił mały świetlik, wpuszczający do wnętrza sine światło dnia; mógł więc swobodnie przerzucać karty, bawić się wylosowaną z maszyny na monety gumową łapką, przysypiać w poczuciu swoistego bezpieczeństwa. Lub – tak jak dzisiaj – siedzieć po turecku i wpatrywać się w leżący przed nim sygnet, zastanawiając się, jakim przekleństwem powinien go obarczyć.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Skandynawscy galdrowie wyróżniali się spośród innych narodów wciąż silną wiarą w Dziewięć Światów, w licznych bogów, którzy sprawowali pieczę nad żywiołami i poszczególnymi aspektami życia; osądzali śmiertelników, mimo że to Norny tkały nici ich losu i ponoć wszystko, każdy ludzki krok wyznaczony był im odgórnie. Niektórych miłowali ponad miarę, obdarzając dobrobytem i szczęściem, skąpili im kłód rzucanych pod nogi, rozkoszując się ich radością; inni mieli odgrywać tragiczne role w tym spektaklu, ku ich uciesze cierpiąc i poznając najmroczniejsze strony żywota na tym padole łez. Laudith nigdy nie była pewna planów jaką mieli wobec niej bogowie. Wszyscy powtarzali jej zawsze, że dar jaki otrzymała wraz z krwią, umiejętność porozumiewania się ze zmarłymi i bytami nadprzyrodzonymi, to wyraz miłości bogów wobec niej, ich błogosławieństwo; twierdzili tak wszyscy galdrowie wokół z jej rodzicami na czele, chełpiącymi się jak dumne pawie córką medium, pozostając - ironicznie - ślepcami na cierpienie Laudith obojętnymi; nawet kiedy mówiła wprost o tym, że się lęka, że nie może spać, a rówieśnicy odtrącają ją z pogardliwym śmiechem, kiwali głową i zapominali. Rzekome błogosławieństwo okazało się jej przekleństwem i może dlatego oddaliła się od bogów, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. W ich rodzinnym domu, odkąd pamiętała, pielęgnowano wiarę w Dziewięć Światów, zawsze miała jednak wrażenie, że to bardziej spektakl dla postronnych niż potrzeba ich serc. Nie zapominano o żadnych obrządku i uroczystości, pielęgnowano tradycję, lecz Laudith nigdy nie poczuła nic więcej, żadnego poruszenia. Do obchodów podchodziła niemal mechanicznie. Robiła to, co do niej należało. Nie mogła wątpić w ich istnienie, skoro sama była jego świadectwem i doświadczała go niemal każdego dnia, obcując ze zmarłymi i istotami, które nigdy nie były nawet ludźmi, lecz nie zwracała się do nich w chwili trwogi, przekonana, że może liczyć wyłącznie na siebie.
    Do czasu.
    Nieobecność Homera doskwierała jej coraz bardziej każdego dnia i każdej nocy. Mawiano, że czas leczył rany, ale to nieprawda; tydzień za tygodniem pogłębiał tę w sercu i duszy, jątrzyła się i piekła. Nocą, gdy wyciągała w bok rękę, trafiała na pustą przestrzeń w chłodnej pościeli. Nie tyle jego fizyczny brak tak ją bolał, o ile niewiedza co się z nim dzieje, gdzie jest i dlaczego zniknął. Wiedziała jedynie, że żyje. Zdążyła odprawić rytuał, próbując wezwać duszę męża, odnaleźć ją w zaświatach, napotykała jednak pustkę, odpowiadała jedynie cisza. Homer żył, lecz milczał z pełną premedytacją i budziło to w Laudith zarówno wściekłość, jak i żal.
    One powiodły ją ku świątyni nad jeziorem. Nawet nie zauważyła w którym momencie skręciła w wiodącą tu uliczkę; kierowała nią podświadomość, może nawet desperacja. Nigdy nie mogła liczyć na bogów i nie zwracała się ku nim w potrzebie, ale czy nie powinna spróbować wszystkiego? Powtarzała sobie, że go nie potrzebuje, że poradzi sobie doskonale sama, że jemu i sobie samej coś udowodni. Karciła się za to, że tak się do niego przywiązała, stała się niemal niewolnicą uczuć, podczas gdy magia, jaką poznała, napełniła ją pewnością i mocą. Nie miała czego się lękać. Nie musiała być niepewna.
    A mimo to stanęła w progu świątyni bledsza niż zazwyczaj, z niewyspaniem odbijającym się głębokim cieniem pod oczyma, od stóp do głów obleczona w czerń, jakby w żałobie. Nie chciała, aby inni byli świadkami tego spotkania, mało kto tu przychodził. Nawet teraz świątynia wydawała się niemalże pusta. Prawie. Może nawet znajoma twarz nie przekonałaby Laudith do zbliżenia się, gdyby nie to, że rozpoznawała w niej jedną z tych, które zebrały się przy stole Lauge Norgaarda z początkiem grudnia. Ślepcy świadomie oddalali się od bogów, cóż za ironia, że spotykali się właśnie w ich domu.
    Stukot obcasów odbijał się echem, gdy zdecydowała się podejść bliżej siedzącego po turecku młodzieńca; stanęła obok, lecz nie patrzyła na niego. Przynajmniej nie od razu. Wzrok ciemnych tęczówek utkwiony był w ołtarzu, jakby oczekiwała, że pojawi się przy nim sam Odyn.
    - Czekasz na błogosławieństwo? - spytała cicho, niemal kpiącym tonem.





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Pokrętnymi ścieżkami przetrąconej logiki w zakazanej magii poszukiwał właśnie bliskości bogów, wbrew wszystkiemu, co twierdził o niej współczesny, bojaźliwy świat, z godarami i najbardziej bogobojnymi na czele – doszukiwał się wyłącznie tchórzostwa w przeświadczeniu, że czerń wpuszczana w żyły odczytywanymi ze starych ksiąg inkantacjami miała swoje źródło gdzieś indziej niż w łaskawości tych samych bóstw, do których ludzie zanosili pokorne modlitwy; wydawało mu się zrozumiałym, że praktykowana przez ślepców dziedzina magii musiała być również odpowiedzią na którąś z potrzeb żywego, miękkiego serca człowieka, wyproszonym miłosierdziem wkładanym im w dłonie – czy ludzkości od wieków nie toczyło rozpaczliwe pragnienie przetrwania? Czy nie pragnęli nieskończoności życia, pozbawionej granic władzy, złotego biletu mającego wpuścić ich do nowego świata po Ragnaroku? Nie potrafili być tymczasem wdzięczni; nie mogli znieść faktu, że podobnej przepustki nie dało się wylosować z tabliczką czekolady, nie mogli znieść faktu, że podobną możliwość należało okupić we właściwy sposób: przetrwanie wymagało krwi i poświęcenia, gotowości poświęcenia jakiejś cząstki siebie (sumienia, serca, zmysłów) i cudzego życia – w nowym świecie nie było miejsca dla wszystkich, tak samo jak nie było miejsca dla wszystkich przy boskim stole w Valhalli. Nawet godarowie obawiali się tej prostej prawdy, kryjąc się za zgodnym potępieniem ślepczych praktyk, a jednak Hilmirson niejednokrotnie zastanawiał się, jak ogromny zbiór zakazanych ksiąg musiał znajdować się w ich posiadaniu – wydawało mu się to oczywiste w myśl prawidła najciemniej pod latarnią, wydawało mu się to zrozumiałe: odwieść zwykłych ludzi od rozwiązania śmiertelności, by wieczność zachować dla siebie. Co kryli pasterze w Wielkiej Bibliotece? Co znajdowało się w kryptach pod świątyniami? Gdzie kryła się pełnia zakazanej potęgi? Rozumiał, że to, co było im obecnie znane, jest zaledwie pierwiastkiem prawdziwej siły – drażniła go też świadomość, że ślepcy byli w większości przypadkową mieszaniną najgorszych szumowin niezdolnych do bystrzejszej myśli ani tym bardziej do współpracy; jak mieli osiągnąć potęgę w takich warunkach? Fakt istnienia magisterium – kogoś, kto próbował zjednoczyć ich i wspólnie sięgnąć dalej – objawiał mu nowe perspektywy i możliwości; i nic nie było przypadkiem: to, że pogoń za złodziejem doprowadziła go do Przesmyku, że jego dłoń natknęła się tam na księgę wypełnioną fascynacją badaniami Fältskoga i dziedziną zakazaną, że dopełnił rytuał w opuszczonym gospodarstwie własnymi dłońmi i że trafił, ostatecznie, do kamienicy, by zasiąść przy stole z innymi gotowymi do poświęceń – ani to, że jego ścieżki krzyżowały się z jedną z nich w prawie pustej świątyni.
    Podniósł ku niej błękitne spojrzenie, wywołany rytmicznym stukotem obcasów na zimnej posadzce, w jakiś sposób wyróżniających się pośród pozostałych stawianych w tym miejscu kroków; w przeciwieństwie do innych kobieta zdawała się nie wstydzić się swojej obecności w przybytku boskim, nie korzyć się pod spojrzeniami kamiennych posągów, nie umniejszać sobie wymuszoną pokornością. Podobał mu się sposób, w jaki przemierzała chłodne wnętrze świątyni – wyprostowana linia jej dumnych ramion, podniesione jasne czoło i pewne spojrzenie skierowane na ołtarz, nie w prośbie, ale w oczekiwaniu; pomyślał, że takim ludziom czyniono właśnie miejsce w pośmiertnym szczęściu.
    Jestem błogosławiony – odpowiedział, spoglądając nań z cokołu Forsetiego, nie kalając tych słów rozbawieniem czy urazą; mówił zupełnie poważnie, ze słodkim uśmiechem czającym się w kącikach ust naturalnym mu grymasem. – Jestem kapłanem, naznaczonym przez Odyna w trzech snach zesłanych mojej świętej pamięci matce. Zjadły ją gulony, mój ojciec próbował hodować je jak psy domowe, jego też zjadły – wyjaśnił jej, powtarzając jedno ze swoich ulubionych kłamstw z doskonałą powagą, śledząc uważnym spojrzeniem jej zmęczoną twarz odwróconą wciąż ku ołtarzowi. Pochylił się łagodnie naprzód, wspierając łokcie na swoich udach i biorąc w palce leżący przed nim sygnet, wciąż jeszcze nieobciążony żadną klątwą; zastukał srebrem o kamienny cokół trzykrotnie. – To znaczy prawie kapłanem, miałem nim zostać za trzy lata – uściślił, spuszczając wejrzenie na pierścień złożony na otwartym śródręczu dłoni. – Znasz się na klątwach? Widzisz, należy do kogoś, kto mi się, załóżmy, podoba i chciałbym go zwrócić, z właściwą wiadomością, rozumiesz... Myślałem o koszmarach, ale nie chcę, żeby pomyślała, że to coś poważnego, to nic poważnego, po prostu mi się podoba. Myślałem o klasycznym swędzeniu, ale to jak zostańmy przyjaciółmi, jakbym się nawet nie postarał, nie masz wrażenia? – mruczał, przechylając dłoń, by pierścień stoczył się w uchwyt palców; podniósł go wyżej, obracając zręcznie w łagodnym świetle dla wpadającym przez świetlik. – Co myślisz?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Nie potrzebowała bliskości bogów. Nie poszukiwała jej tak jak większość galdrów przekraczających próg świątyni. Doświadczyła jej już zbyt mocno, za dotkliwie, doświadczała za każdym razem, gdy znów przed oczyma stawało widmo człowieka, niematerialny strzęp jego duszy, widziany jedynie przez nią i inne medium. Sama była dowodem na ich istnienie, nie potrzebowała kolejnych. Sama była dowodem na ich łaskę i niełaskę, ironiczne poczucie humoru i okrucieństwo, choć powszechnie uznawano jej dar za błogosławieństwo. Wszystko zależało od punktu widzenia. Oddalała się od bogów jednak z innego powodu. Nie daru, o który nie prosiła, lecz ciemności, którą umiłowała - choć czy na pewno? Skąd mieli wiedzieć, że magia zakazana jest niemiła bogom? Gdyby tak było, to czy istniałaby w ogóle? Pozwoliliby używać jej zwykłym śmiertelnikom, jeśli pragnęliby zachować ją wyłącznie dla siebie? W końcu to ona była źródłem prawdziwej potęgi. Wmawiano im zaś, że sami sprowadzają na siebie przekleństwo.
    Parę lat temu jeszcze w to wierzyła. Klęczący na zimnej posadzce świątyni chłopiec najwyraźniej nigdy nie był tak naiwny. Pewność z jaką oświadczył, że jest błogosławiony niemal Laudith rozbawiła; zareagowała na nią uprzejmym zdziwieniem przejawiającym się w uniesionych brwiach i lekko przechylonej głowie, jakby miała zamiar zapytać o fundamenty tego przekonania. Nie musiała czynić tego werbalnie i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nawet gdyby zachowała kamienny wyraz twarzy, to z jego ust i tak popłynęłaby opowieść. Wyjawił nawet więcej, niż chciała i potrzebowała wiedzieć. Trwała w swoim miejscu, prawie nieruchomo, ze spojrzeniem zogniskowanym na słodkim uśmiechu, któremu nie ufała w najmniejszym stopniu. Nie tylko nie była naiwna; nieufność miała wpisaną w swoją naturę, a liczne zawody, jakich doświadczyła i nauki Homera, jedynie ją pogłębiły. - Cóż za barwna historia życia. Aż szkoda, że nie zapytałam - odparła cicho, tonem kąśliwym i cynicznym, uśmiechając się jednym jedynie kącikiem ust, opuszczając spojrzenie na sygnet; w pierwszej chwili pomyślała, że miał od związek z posługą kapłańską, lecz nie przypominała sobie, aby inni słudzy Odyna nosili podobne. A może coś jej umknęło? Od dawna nie przekraczała progu świątyni. Z pewnością nie uczyniłaby tego, jeśli miałaby zamiar rozprawiać o klątwach i wysłuchiwać opowieści nader wylewnego, obcego młodzieńca; w innej sytuacji oddaliłaby się po prostu bez słowa, pozostając na to obojętną jak posąg, z którego zdawała się wykuta - jak z chłodnego i twardego marmuru. Odeszłaby w stronę własnych spraw, pogrązona w swoich myślach, zapominając każde słowo. Nie wzruszyła Laudith ani historia zmarłych tragicznie rodziców, ani przerwanie nauk kapłańskich. Nie zastanawiała się nawet nad ich prawdziwością, nie czuła się na tyle zaintrygowana, by dociekać. Nie pozostawiła go bez odpowiedzi nie przez klątwy, nie przez prawdziwą ciekawość kolei jego losów, a stół, przy którym zasiedli wspólnie kilka tygodni wcześniej. O ile pamięć jej nie myliła, to był jednym z nielicznych, którzy zadeklarowali swoją chęć przyłączenia się do Nørgaarda już wtedy. Mieli więc działać wspólnie i poczucie, że powinna w związku z tym wiedzieć o nim więcej sprawiło, że została przy nim, że wciąż stała obok ze wzrokiem utkwionym w sygnecie.
    - Wyglądam na kogoś, kto ma pojęcie o klątwach? Nie wstyd ci? - spytała cicho, wplatając w te słowa oburzenie tak poważne, że można by uznać je za szczere. Ironia, od której nie mogła się powstrzymać, prędko odeszła w niepamięć. - Myślę, że spacer z gulonami tatusia zrobiłby na wybrance o wiele większe wrażenie - stwierdziła Laudith, przywołując na usta podobnie słodki, nieprawdziwy uśmiech, podobny jego własnemu. Historia gulonów zjadających matkę i ojca wydawała się dość nieprawdopodobna, nie musiała nawet być znawcą magicznych stworzeń, aby mieć tego świadomość. - Myślę też, że tak proste i banalne czary nie zrobią wrażenia nawet na Kruczej Straży, z którą najwyraźniej nie potrafisz się obchodzić. Właściwie to... - w tej chwili opuściła spojrzenie na pieczęć, którą go naznaczono - … nie powinno mnie już dziwić. Szkoda, że nie mówisz głośniej. Szkoda, że nie spróbujemy przekląć pierścienia na placu centralnym. To dopiero zrobiłoby wrażenie, chłopcze. Panny będą ustawiać się do ciebie w kolejce tak jak wyobraża to sobie twoja babcia - mówiła dalej, po raz wtóry zwracając się do niego jak do niegrzecznego dziecka, jak wtedy, w kamienicy Kärkkäinenów. Ostrożności za grosz. - Jeśli chcesz, aby zapamiętała cię na zawsze, byś był jej pierwszą myślą po przebudzeniu i ostatnią przed zaśnięciem, musisz postarać się naprawdę. Powinieneś rozpalić ją do czerwoności. Dosłownie. Niech spłonie z pożądania - wyrzekła cicho, rozbawiona własną wizją, w której jasnowłosa kobieta bez twarzy po wsunięciu na palec pierścionka zaczyna zrozpaczona uciekać przed destrukcyjną siłą ognia. - Chyba potrafisz, prawda?
    Rzucała mu wyzwanie? Może.





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Pobłażliwość w wyniosłym spojrzeniu chłodnych oczu nie była niczym nowym – znał dobrze drażniący sposób, w jaki wpijała się pod naskórek nerwów, paradoksalnie przywodząc go jedynie do tym gorszego animuszu w wygłaszanych absurdach, jakby w naznaczonych boskim błogosławieństwem przedsionkach nosił straceńczą potrzebę, by dowodzić przed zdziwionymi spojrzeniami, że zawsze stać go na więcej: w absurdalności, w kłamstwach, w modlitwie, w poświęceniu. W linii unoszonych lub ściąganych brwi dopatrywał się wyzwania, by tę linię przełamać, irytacją lub rozbawieniem, lub zaintrygowaniem, lub niechęcią – czymkolwiek, co nie graniczyło ze zdystansowanym lekceważeniem jak nieufne politowanie. Choć rozumiał wprawdzie, że nie mógł wydawać jej się nikim poważnym; miał wrażenie, że jej obecność eksponowała tylko bardziej, jak daleko mu było do człowieka, którego traktuje się poważnie, a to sprawiało, że czuł się usprawiedliwiony ze wszystkiego, co niepoważne. Odnajdywał w tym kontraście osobliwy komfort, jakby wbrew pozorom niezrównoważony balans sił trwał w punkcie w rzeczywistości najwłaściwszym, bo był człowiekiem wytresowanym do posłuchu, a ona zdawała się przysposobiona przez naturę – w manierze i ciemnym spojrzeniu, w barwie uszczypliwego głosu – do napomnień i stanowczości. Nie bulwersował się więc przeciw jej złośliwości, połowicznie dlatego, że mu to odpowiadało i połowicznie dlatego, że Nørgaard wyraźnie ją polubił – i gdyby przyszła jej ochota wygarbować mu skórę, wydawało się opłacalnym zdjąć ją z siebie dla niej własnoręcznie.
    Szkoda – powtórzył za nią z nienaruszonym cieniem sympatycznego uśmiechu, obejmując spojrzeniem jej zmęczoną, bladą twarz. – Powinniśmy się poznać – stwierdzał prosto, w nienapastliwej sugestii, zawieszając wzrok na czarnych oczach, w których odbijane światło mętniało i gasło, zgubione w dystansie, jaki między nimi stawiała. Nie mogli przecież udawać, że się nie znają i że nic ich nie łączy; nie mogli brnąć dalej w konspiracyjne intrygi igrające z życiem, nie wiedząc o sobie zupełnie nic – w rdzeniu serca rodziła sie w nim idealistyczna myśl, że ślepcy zgromadzeni w grudniu przy jednym stole mogli być zalążkiem faktycznej, choć popapranej i poskładanej z niepasujących do siebie elementów, wspólnoty. Więc, na dobry początek, opowiadał jej kłamstwa – to wydawało się właściwe, wprawdzie wspólnota, w której spędził większość życia, posiadała kłamstwo u samych swoich podstaw: poprzez wiarę nigdy nie będziesz sam.
    Refleks dziennego światła wpadającego przez świetlik prześlizgnął się gładko po okręgu podnoszonego sygnetu, Funi tymczasem pozwolił, by wymowne zrozumienie podciągnęło mu kąciki ust wyżej, w konfidencjonalnym porozumieniu, gdy traktowała go oburzonym, prawie przekonującym, pytaniem. Prychnął w rozbawieniu na jej uwagę, zbierając znów pierścień na śródręcze i opuszczając dłoń, by przewracać go z namysłem w palcach. Dopiero kiedy wspomniała kruczą straż, wyraz jego twarzy zmienił się odrobinę, brwi ściągnęły się łagodnie nad nosem, a on zadarł nieznacznie brodę, odwzajemniając pewnie jej spojrzenie.
    Mamy skomplikowaną relację – odpowiedział żartobliwie, przez chwilę pokuszony, by pochwalić jej się, że w gruncie rzeczy radził sobie z oficerami całkiem dobrze, że został nawet, na chwilę, wspólnikiem jednego, powściągnęła go jednak obawa, że mogłaby to wyciągnąć później przeciw niemu lub że w jakiś sposób konsekwencje tej niedyskrecji dosięgłyby Soelberga; wolał zachować go w tajemnicy przed ślepcami, tak samo jak ślepców przed nim, nie podobała mu się wprawdzie myśl, że musiałby między nimi wybierać i wmawiał sobie naiwnie, że nie będzie musiał. – Myślałem, że chcą sobie zrobić ze mną tatuaże przyjaźni, ale z jakiegoś powodu tylko ja wyciągnąłem rękę – mruknął jeszcze, nie potrafiąc zachować powagi, rozwierając palce lewej dłoni, by spojrzeć na czarny zwój węża, nie poświęcając mu jednak długo uwagi, bo w głosie kobiety pojawił się ton nagany, podrywając znów jego spojrzenie, wciąż pojaśniałe od wesołości, zdradzające w tak nieadekwatnym momencie iskrę zadowolonej sympatii, pomimo nonszalanckiego uśmiechu sugerującego, że nawet jeśli o tym pomyślał, lekkomyślnie nie traktował tej ostrożności poważnie.
    Nie poznałem nigdy babci. Podobno umarła na raka płuc, zaraziła się nim od śniącego, z którym uciekła do Kanady. Ugryzł ją w łydkę, nikt nie wie dlaczego. Matka zawsze mi powtarzała, żeby im nie ufać, bo są jak zwierzęta. Poznałaś kiedyś jakiegoś? Niektórzy mają całkiem inteligentne oczy, jak spaniele – pociągnął, ostentacyjnie omijając temat swojej ryzykownej nieostrożności, przechylając głowę, kiedy odbijał niedorzeczne pytanie. Uśmiech zdążył rozkwitnąć na jego twarzy na miarę perfidnej niepoważności, stawianej naprzeciw niej w prawie prowokacyjnej kontrze; jak różni musieli się zdawać z boku, jak zabawni w duecie: jej czarna powaga i brokat na jego powiekach. Jej dalsze słowa poruszyły w nim jednak wyraźnie coś, czego poruszać nie chciał, bo drgnął nerwowo, nachylając się naprzód i spuszczając znów wzrok na trzymany pierścionek, umykając przed nią wzrokiem, choć kiedy odpowiadał, wydawał się zupełnie pewny: – Nie potrzebuję do tego klątw – wymamrotał, prawie speszony; przemknęło mu jednocześnie przez myśl, że klątwa przydałaby się jednak, żeby przyciągnąć upragnioną uwagę na dłużej, przydałyby się koszmary, żeby móc znów przysunąć się bliżej i rano udawać, że niczego nie zauważył. Nazuł sygnet na koniuszek kciuka. – Pokaż mi. Te rzeczy, o których nie masz pojęcia. Szybko się uczę.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    - Właściwie masz rację. Źle zaczęłam, wybacz - zreflektowała się nagle, z innym rodzajem powagi; zdawało się, że słowa niedoszłego kapłana skłoniły kobietę do refleksji, przemyślenia własnych, nieszczególnie uprzejmych słów. Powinniśmy się poznać, tak, masz rację, przytaknęła mu w duchu Laudith. Jedynie połowicznie. Ona powinna poznać jego. W drugą stronę niekoniecznie. Właściwie byłoby to wręcz niewskazane. Może sądził, że znał jej największy sekret - oczy zachodzące bielą i czerniejące żyły w chwili, kiedy sięgała po magię; to błąd, choć dotychczas strzegła go z wyjątkową starannością, bardzo ostrożnie dobierając znajomych nawet podczas nierzadkich wizyt w przesmyku Lokiego. Nie zamierzała udawać, że do spotkania przy wspólnym stole w kamienicy Kärkkäinenów nigdy nie doszło, że nie ma pojęcia o co może mu chodzić, gdy spoglądał na sygnet i pytał o przekleństwa w starożytnych runach jakie mogli na nim wyryć. Lauge Nørgaard dał im wspólny cel, złączył ich nici ich losów na podobieństwo Norn, gdy oboje wyrazili chęć podjęcia się działania w imię nowego świata, który im obiecywał. Żadne nie wiedziało jeszcze jak wiele będą mieć ze sobą do czynienia, lecz nawet rzadkie spotkanie wymagało dużej dozy zaufania. Przynajmniej jego ułamka. Zaufanie było zaś najcenniejszym, czym mogła drugiego człowieka obdarzyć, nie szafowała nim na darmo. Potrzebowała wiedzieć więcej, lecz zamierzała pozostać przy prośbie, aby nie mówił jej na ulicy dzień dobry, pani Vidgren. - Zdradź mi zatem - jaki jest twój ulubiony kolor, Funi? - spytała konspiracyjnym szeptem, pochylając się ku niemu w spoufałym geście, jakby właśnie mieli szeptać sobie do ucha najbardziej wstydliwe tajemnice, ukrywane nawet przez bogami. Żartem, wypowiedzianym z nieprzewrotnym uśmiechem pod nosem, rozładowywała atmosferę, sądząc, że w ten właśnie sposób go do siebie przekona. Wydawał się mieć poczucie humoru, tę właściwą młodości ekstrawagancję, co dostrzegała na perłowych powiekach i słyszała w coraz bardziej absurdalnych historiach, którymi ją karmił. Ciekawiło Vidgren jedynie to, czy naprawdę sądził, że mu wierzy. Zamierzała udawać, że tak - w każde słowo. Kiwała więc głową, znów spoglądając na pieczęć, czarny zwój węża ze współczuciem i szacunkiem zarazem. Uważała, że powinien być powodem do wstydu, lecz z zupełnie innych powodów niż większość społeczeństwa. Nie znajomość zakazanych praktyk magicznych jest hańbiąca, jedynie to, że człowiek pozwolił się złapać i napiętnować Kruczej Straży. Tajniki tych czarów zgłębiała od długich lat, lecz na drobnych dłoniach próżno szukać podobnego symbolu. - Na twoim miejscu upomniałabym się o podobny gest ze strony drogiego przyjaciela. Tak łatwo odpuszczasz, Funi? Nie umiesz postawić na swoim? - pytała pozornie łagodnym tonem, wciąż jednak kpiła z młodzieńca, jego wyraźnego zatargu z prawem, które teraz kładło się długim cieniem na życiu niedoszłego kapłana. Ciemne tęczówki rzucały wyzwanie - potrafisz się zemścić, Funi? Może się boisz?
    Nie odpowiadał wprost na pytania, wił się w rozmowie niczym ten wąż z jego lewej dłoni, próbując zamydlić jej oczy; opowiadał znów niestworzone historie, używając nie do końca znanych Vidgren terminów, więc nie mogła mieć pewności tym razem, czy kłamał, czy mówił prawdę - czym był rak płuc i czy to rzeczywiście choroba zakaźna? Nie dała tego po sobie poznać, kiwnęła ze zrozumieniem znów głową, wykrzywiła usta w smutnym uśmiechu.
    - Myślę, że porównywać śniących do zwierząt jest ujmą dla zwierząt właśnie - odparła rozbawiona. Przeszła kilka kroków, zajęła miejsce na drewnianej, prostej ławie; dłoń w skórzanej rękawiczce kilkukrotnie poklepała miejsce obok siebie, jakby zapraszała dziecko, aby tu właśnie usiadło. Ściągnąwszy rękawiczki wyciągnęła prawą rękę w jego kierunku we władczym geście, niewerbalnie żądając podania jej sygnetu, w którym pragnął zakląć magię swoich uczuć. - Do czego zatem potrzebujesz klątw?
    Pytanie wyrzekła tonem tak lekkim i uprzejmym, jakby prowadzili właśnie rozmowę o jego planach na przyszłość. Co zamierzasz robić po szkole, Funi? Kim pragniesz zostać, gdy dorośniesz? Poniekąd w tę stronę właśnie, niespodziewanie, zaczęła zmierzać ta rozmowa, gdy wyraził chęć nauki w dość pokrętny sposób. Uniosła brwi, jakby zaskoczona, lecz nieświadomie popieścił jej ego. Dotychczas to ona, wciąż i wciąż, była stawiana w roli uczennicy. Homer stał się jej mężem i mentorem zarazem. Dopóki trwał obok nie myślała nawet o tym, że mogłaby komuś przekazać tę wiedzę - komuś więcej niż Irene, choć to było coś zupełnie innego. Pomagała jej jedynie zrozumieć zmarłych. Pomagała tak jak mogło tylko medium innemu medium. - Dlaczego miałabym to robić, Funi? Dzielić się z tobą swoimi sekretami? To bardzo drogocenna wiedza. Kosztowna i trudna, lecz warta każdego bólu i trudu - zastanawiała się z wyraźnymi wątpliwościami, gdy przyglądała się młodzieńcowi z przechyloną głową, jakby oceniała jego wartość i możliwości. - Mój czas jest bardzo cenny. Dlaczego miałabym ci go poświęcać? Co jesteś w stanie zaoferować mi w zamian? W podzięce za pomoc i przekazaną wiedzę? Mogę zakląć ten pierścień tak, że nie wyśniłbyś podobnego przekleństwa, jeszcze dzisiaj.
    Ja mogę zaoferować wiele, Funi. Co możesz dać mi ty poza opowieściami wyssanymi z palca i pełnym uroku uśmiechem?





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    W dźwięczącym cicho między nimi pytaniu tkwił pojednawczy gest, a on potrzebował jedynie krótkiej chwili, by bez roztropnych kalkulacji wziąć go za przejaw dobrej woli. W zupełnej prawdzie, nie znał na nie odpowiedzi; w zupełnej prawdzie przez większość czasu nie wiedział nawet, czego właściwie chciał. Jedynie czasem, kiedy podniebienie domagało się noszonej w kieszeni słodyczy i jedynie czasem, kiedy ciało ożywało w towarzystwie drugiego ciała, nagląc tętno do impulsywnej nerwowości. Wydawało mu się, że był właściwie żywy tylko raz, tylko przez chwilę, kiedy kosztował na języku złamane przysięgi czystości; przedtem i później był wyłącznie opustoszałym egzuwium pozostałym po przeszłej tożsamości akolity, czekającym na nową obcą wolę, która nada mu rytm tchu.
    Podobał mu się błękitny odcień szkiełka wstawionego w tęczówkę Odyna na witrażu, podświetlony porannym słońcem. Podobało mu się złoto farbki używanej przez godara Borge – używał drogiego surowca, farby gładkiej jak płynne złoto, podczas gdy jego zsychała na skórze i kruszyła się po czasie na rzęsy i policzki. Podobał mu się czarny marmur, w którym wykuto posążek Garma wyjącego u wrót Helheimu, podobała mu się feeryczna różnorodność szklanych kulek, którymi wymieniali się z chłopcami w akademii i podobała mu się subtelna lawenda w cieniu pod jej ciemnym, rozbawionym okiem. Jaki był jego ulubiony kolor? Gdyby wiedziała tylko, jakie spustoszenie czyniła w nim tym prostym pytaniem – uśmiechał się, również rozbawiony, jej żartem, swoim skołowaniem.
    To zależy – odparł w końcu, chwytając się kokieteryjnej zaczepności nasuwającej się na język w pierwszym odruchu; odchylił nieznacznie ciało do tyłu, wspierając się wolną dłonią za plecami, by spojrzeć na nią z uważną nonszalancją, mrużąc oczy, naśladując skupienie: – pod tym kątem to chyba czarny, ale jeśli podniesiesz trochę czoło – uniósł odrobinę brodę, mimowiednie prezentując ułożenie, jakie miał na myśli – o tutaj, gdzie wpada światło... wciąż czarny, z połyskiem. Chociaż najbardziej – mruknął, podrywając dłoń i prostując się nieco, wyciągając wskazujący palec w kierunku dalekiego sufitu, okręcając nim teatralnie, jakby szukał wiatru – kiedy spojrzysz tutaj – zgiął nadgarstek, wskazując na siebie z łobuzerskim, słodkim uśmiechem. – Ten czarny. Nie mów nikomu. To poufne.
    Używał tonu zuchwałego, ale na swoje szczęście zbyt szczeniackiego, by móc brać tę kokieterię za obraźliwą w swojej powadze – nie łudził się, że mógłby w podobny sposób zyskać sobie jej uwagę, nie wydawała się kobietą ciekawą tak drastycznych wrażeń. Opuścił zaraz dłoń, ale nie spuszczając wejrzenia, badając jej reakcje z bezczelnym brakiem wstydu, odwracając go dopiero na wspominane piętno wykwitłe na śródręczu, do którego zdążył się w dziwaczny sposób przywiązać, pomimo jego kłopotliwości. Pamiętał wciąż jeszcze twarz mężczyzny, który go naznaczył – Norny nie skrzyżowały później ich ścieżek, a on nie miał im tego za złe; nie potrafił przewidzieć, jak musiałby się przy nim zachować, chociaż w snach wyobrażał sobie, że wąż ześlizgiwał się z jego skóry, by zatopić zemstę w jego pobliźnionym policzku.
    Nie wiem jeszcze chyba – mruknął, w lekkim zamyśleniu – czy wolałbym go zabić, czy raczej ucałować. Nie pozostawił mi wyjścia, w jakiś sposób. Nie mógłbym teraz zostać dobrym, poprawnym chłopcem – wymawiał te słowa z cierpką prześmiewczością, infantylizując głos – nawet gdybym bardzo chciał. Pośrednio doprowadził mnie tutaj, pośrednio włożył mi w rękę adres właściwej kamienicy. Pośrednio to wszystko nie jest moją winą, tylko jego. Mam czyste sumienie – zauważył, z krzywym uśmiechem, odnajdując znów jej osobę, zadowolony i znów swobodny, kiedy zrzucał refleksyjny grymas jasnych brwi. Zdolność przekręcania logiki ułatwiała mu wiele rzeczy, ułatwiała mu wygodną, przekonaną szczerość: bo istotnie w słuszność tych przewrotnych słów przecież wierzył.
    Parsknął krótkim, zadowolonym śmiechem na komentarz o zwierzętach, podrzucając pierścień w dłoni, dopóki kolejne pytanie nie nadało sygnetowi niespodziewanego ciężaru, zalegającemu na śródręczu. Podniósł się posłusznie, kiedy wskazała mu miejsce obok siebie na ławce i bez cienia zawahania podszedł, by usiąść obok, spojrzeć przed siebie na daleki ołtarz, z cieniem tęsknoty ocierającym się o taflę błękitu.
    Nie kłamałem – zauważył konspiracyjnie, ściszając głos jak do modlitwy. – Jestem błogosławiony, jestem wychowankiem kapłanów. To znaczy byłem. Malowałem runy i recytowałem ich imiona, zanim nauczyłem się szczać na stojąco, wie pani, naudiz jest mi bliższa niż imię matki. Chociaż od niej bliższy jest mi choćby sprzedawca w piekarni na Ymira, rozpoznaje mnie przynajmniej, jak przychodzę go okraść. Chodzi o to, że, rozumie pani, nie jestem rynsztokowym matołem, ale za poświęcenie domu nikt mi już nie zapłaci – mówiąc to, podał trzymany sygnet na jej wyciągniętą dłoń, odwracając swoją, by jeszcze raz natknąć się spojrzeniem na tusz wgryziony w skórę. Spojrzał kątem oka na jej bladą twarz, chcąc sprawdzić, czy teraz traktowała go poważnie; wydawało mu się, ze odsłania przed nią żywą tkankę siebie, tkwiącą zazwyczaj pod powłoką pozorów i że nie zniósłby odrzucenia. Domyślał się, że wiedziała więcej od niego i że mogła go tego nauczyć, przynajmniej chciał w to wierzyć, słysząc jej pewność i dalsze, zrozumiałe, negocjacje, które przywiodły go do opuszczenia spojrzenia na ręce składane ze sobą i wsuwane między kolana, zanim nie zaczął skubać skóry na opuszce palca, nieoczekiwanie jakby skulony na swoim miejscu, z łagodnym rumieńcem wpływającym na policzek. Nie miał przecież wiele, a ona nie brzmiała jak ktoś, kto przyjmowałby rzeczy niekonkretne. Onieśmielało go chyba najbardziej to, że mu istotnie zależało – poderżnąłby sobie w końcu przypadkiem nadgarstki, gdyby musiał do końca życia już płatować zdechłe ryby na śliskich kutrach i słuchać szeleszczenia śmierdzącego brezentu.
    Część zysków, kiedy zacznę podejmować zlecenia – zaproponował w końcu ściszonym głosem, zwracając ku niej oblicze, poważne i skupione w prośbie zastygłej na dnie źrenic. – Żadnego sprzeciwu, kiedy będzie pani czegoś potrzebować. Czegokolwiek.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Nie miała dobrej woli.
    Straciła ją dawno temu, gdzieś pomiędzy pierwszym, a drugim stopniem nauki, kiedy poczuła się przez wszystkich, poza Einarem, odrzucona, włączając to własnych rodziców. Wiecznie zajęty, pochłonięty pracą bez reszty ojciec skupiał się wyłącznie na karierze, matka zaś na nim i własnym cierpieniu, na Laudith spoglądała krzywo, niezadowolona, że nie odpowiada jej wyobrażeniom o słodkiej, entuzjastycznej córeczce, która recytowałaby wiersze przed jej przyjaciółkami. Oboje mieli jej za złe, że nie cieszy się darem od bogów, którym oni przechwalali się w imieniu Laudith, powtarzając, że jest pobłogosławiona. Tak byli ślepi na koszmary, które musiała przez to przeżywać, że i ona oślepła na cudze cierpienie. Zaczęło Laudith wręcz cieszyć.
    Nie miała wobec Funiego dobrych zamiarów, lecz i nie podłych. Chodziło wyłącznie o jej interesy, jej dobro, jej bezpieczeństwo. Dopóki nie zamierzał wchodzić pani Vidgren w drogę, plątać jej planów i przeszkadzać, mógł skorzystać na tej znajomości. Wiedziała i potrafiła więcej, niż się spodziewał.
    - Czerń ma wiele odcieni - skomentowała jedynie, podążając za jego wzrokiem i gestem, pozornie obojętna na tę kokieteryjną zaczepność, którą mu wybaczała z racji wieku. Ile mógł być od niej młodszy? Dziesięć lat? Raczej nie więcej, wyglądał i brzmiał bardzo młodo, lecz był już dorosły i zdążył nauczyć się tego i owego. Miała jednak wrażenie, jakby dzieliło ich co najmniej trzydzieści, jeśli nie czterdzieści. Niektórzy powtarzali już przed laty, że urodziła się ze starą duszą. Dziś liczyła sobie nieco ponad trzydzieści, lecz nie odczuwała dużej różnicy pomiędzy sobą, a Homerem, ani nawet własnymi rodzicami. Lubiła myśleć, że była tu już wcześniej, dzięki szeptom zmarłych, opowiadających jej o dziesiątkach lat własnego życia. - Naturalnie, to pozostanie naszą tajemnicą. Możesz mi ufać.
    Mógł, lecz czy powinien? Sam musiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wciąż nie miała interesu w tym, aby mu zaszkodzić. Sam Lauge Nørgaard skrzyżował wszak ich ścieżki, a łącząca ich sprawa narzucała zaufanie. Przynajmniej odrobinę.
    - Byłeś kiedykolwiek dobrym, poprawnym chłopcem? - spytała uprzejmie zainteresowanym tonem, badając spojrzeniem jego twarz, drobne zmiany w mimice i krzywe śmiechy, jakby pragnęła go rozgryźć, przewiercić duszę na wskroś. Zorientować się, kiedy naprawdę kłamie, kiedy mówi prawdę, co go boli, co denerwuje i co frustruje. Dotąd nie była pewna istnienia tego przyjaciela, którego pragnął albo zabić, albo ucałować. - Był obecny... wtedy?
    Poczuła się lekko skonfundowana na wspomnienie odpowiedniego adresu kamienicy. Czy Funi miał na myśli kogoś, kto również spotkał się z Nørgaardem na początku grudnia? To jego pragnął przekląć? W tym momencie wiele mogło się skomplikować.
    - Wierzę ci - przynajmniej w to, dopowiedziała w myślach, ciekawa czy sam domyśli się drugiej części zdania, czy może wciąż będzie sądził, że chłonie każde jego kłamstwo bez cienia zawahania. Uśmiechała się pobłażliwie, patrząc na niego z coraz większą ciekawością, w głowie zaś zaczęła rodzić się pewna idea. - Potrafisz coś jeszcze? Która dziedzina magii jest ci najbliższą? - Poza oczywistością, Funi, podpowiadało spojrzenie czarnych oczu. Wierzyła, że zapamiętał pouczenie z przed kilku chwil. Lauge Nørgaard nie mógł sprowadzić do wspólnego stołu rynsztokowych matołów, w istocie. Rozbawiło Laudith jego nagłe zawstydzenie, spuszczony wzrok i ledwie dostrzegalny rumieniec na policzku; miała jednak wciąż odrobinę taktu, nie roześmiała się w głos, nie pozwoliła kącikom ust drgnąć mocniej niż dotychczas. W tej chwili nie chciała go spłoszyć, gdy już utkała wobec niego plan we własnej głowie. Przynajmniej na początek.
    - Zyskałeś moje zainteresowanie - odparła po chwili zastanowienia, pochylając się ku niemu, nieco bardziej poważna, lecz nie tak śmiertelnie jak on. - Na to mogę się zgodzić. Nauczę cię jak zakląć ten pierścień. Sam to zrobisz, pod moim okiem. Jeśli się spiszesz, przejdziemy do bardziej skomplikowanych... zaklęć i rytuałów - obiecała Laudith. Myśl o tym, że miałaby swojego szpiega w Przesmyku Lokiego, chłopca na posyłki, nie wahającego się przed niczym mile łechtała jej ego i przede wszystkim - otworzyłoby to i przed nią nowe możliwości. - Przyjdziesz do mnie na kolację. Wtedy omówimy wszystko... w bardziej sprzyjających okolicznościach - dokończyła szeptem.
    Zwróciła twarz i spojrzenie ku ołtarzowi, wzniesionemu ku czci Odyna, niezmiennie rozbawiona tym, że wszystko to działo się tuż pod okiem samych bogów.
    Tak jakby właśnie zagrali im na nosie.





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Mogła, oczywiście, kłamać. Nie spodziewał się, by obecność bogów miała ją przed tym powstrzymywać, nawet jeśli przyszła do świątyni zwrócić się ku nim z prośbą. Każde z nich miało sumienie wystarczająco sprężyste, by nie kaleczyć się miernymi grzechami, inaczej nie spotkaliby się w kamienicy z pozostałymi wyłuskanymi przez Sprzymierzeńca ślepcami. Zastanawiał się, czy Magisterium poddawało ich jakiejś wstępnej weryfikacji; czy śledziło ich już wcześniej? Musieli wiedzieć, kim są i jak ich znaleźć – jak wiele właściwie widzieli? Czy odsiewali w ogóle złe ziarno od dobrego, czy egzekwowali swoje plany grząską metodą prób i błędów? Myśl, że być może został wybrany – ponownie – kładła się na świadomości pieszczotą pysznej, choć bezgłośnej, dumy. Choć, przypominając sobie zgromadzone wtedy towarzystwo, łatwiej byłoby doszukiwać się między nimi różnic niż podobieństw. Może wspólna im była desperacja i to jedno wystarczało, choć trudno było mu wyobrazić sobie, by siedząca obok niego kobieta miała być zdesperowana; w każdym razie nie w widoczny czy zrozumiały dla niego sposób. Rozsądnym byłoby się zapewne zawahać przed tymi słowami: możesz mi zaufać, ale znacznie wygodniej było mu uważać, że rzeczywiście mogli zawrzeć jakiegoś rodzaju kuriozalne porozumienie, w rzeczach mniej błahych niż doniosły sekret faworyzowanego koloru, równie zresztą zmiennego, co kąt padania słonecznego światła na ciemność jej poważnego spojrzenia.
    Uśmiech miękł mu przyjemnie na ustach, rozweselony tonem zadawanego mu pytania, brzmiącego wprawdzie zaskakująco szczerze, jakby istotnie mogło ją to interesować. Nie pamiętał wprawdzie, jaki właściwie był przed szóstymi urodzinami i zgrzytem otwieranych przed nim świątynnych drzwi, wczesne dzieciństwo było dla niego białą plamą na mapie swojej tożsamości. Później próbował, w każdym razie, być dobrym, poprawnym chłopcem, choć opiekujący się nim kapłani mieliby zapewne odmienne zdanie w tym temacie, bo lubił zwracać na siebie uwagę i lubił sprawiać kłopoty; w gorliwości wiary nie ustępował jednak nikomu: recytował słowa Eddy z pamięci do snu, kształty run wpoił sobie w najbardziej podświadome odruchy kreślonych gestów, dzień i noc podporządkowywał wiernej myśli, że w przyszłości zostanie jednym ze świątobliwych, ale nawet to marzenie okazało się za małe, żeby pomieścić w sobie tę pobożną gorliwość. Jego wiara wymagała poświęcenia i krwi, nagięcia znanych zasad, przekroczenia niesłusznych granic stawianych przez tchórzliwe serca – jeśli to przeznaczenie tkwiło z nim od zawsze, przepowiedziane przez Norny, czy był kiedykolwiek właściwie dobry? Lub, przeciwnie, jeśli był mu od zawsze posłuszny, czy był kiedykolwiek niepoprawny?
    Jeśli pyta pani, czy byłem posłuszny – podjął więc przymilnie, próbując wyraźnie zaskarbić sobie jej sympatię, przyglądając jej się uważnie, jakby próbował badać ją tak samo, choć stanowczo mniej dyskretnie – odpowiedziałbym, że wciąż jestem. Wychowywali mnie godarowie, wie pani, jak mógłbym nie być? Powtarzam jedynie wszystko, czego mnie w swojej mądrości nauczyli, a myśli pani, że zdolni są do złego? Albo że mogliby przyznać się do błędu? – zauważył pewnie, nie kryjąc zuchwałej nonszalancji zakrawającej o drwinę, kiedy o nich wspominał; wciąż jeszcze jątrzyło się w rozgoryczone rozczarowanie, że mogli, tak po prostu, go porzucić. Jego opiekun, prawie ojciec, nie zawahał się przy tym wcale; nie odezwał się do niego słowem, nie spojrzał mu w oczy, choć wychowywał go przez piętnaście lat, ze szczególną, faworyzującą czułością. – Jestem po prostu w moim powołaniu odważniejszy i tego nie potrafią mi wybaczyć. Czy wiara może być niedobra?
    Zebrał brwi w podobnym zmieszaniu w odpowiedzi na jej pomieszanie; musieli się nie zrozumieć, a on nie był pewien, w którym momencie. Rozchylił palce dłoni, łyskając pieczęcią, próbując odnaleźć zgubioną nić tematu.
    Człowiek, który mi ją przybił? – spytał, naprowadzając ich oboje we wspólny moment rozmowy, zaraz pospiesznie wyjaśniając: – Nie, nie wtedy, nie pokazał mi tej magii, oczywiście. Miałem na myśli, że nie musiałbym tego wszystkiego robić, gdyby mi jej nie przybił, wie pani, pewnie spróbowałbym normalnie żyć, gdybym jej nie miał, ale nie mogę. Nie dadzą mi uczciwej pracy ani porządnego mieszkania. Większość nie poda mi nawet ręki, rozumie pani; to, że panią spotkałem w tamtej kamienicy, to trochę jego wina, bo nie mam, właściwie, innego wyjścia. Choć może poszedłbym tam nawet, gdyby mnie nie oznaczył, kto wie? Ale teraz mogę przynajmniej zrzucić to na niego – skwitował rozweselony, choć wspomnienie wypalania pieczęci drażniło nieprzyjemnie obrzeże myśli, wydawało mu się, że czuł echo doświadczonego żaru na nerwach dłoni, łagodne pulsowanie rykoszetującego we wspomnieniach bólu i przerażenia.
    Siedząc później obok niej w ławce, onieśmielony własną nadzieją, że mógłby rzeczywiście w jakiś sposób zasłużyć sobie na jej pieczę, składał dłonie na kolanach i skubał palcami skórę, zdradzając niecodzienną sobie nerwowość. Potrzebował lepszych perspektyw; potrzebował kogoś, kto mógłby wskazać mu właściwy kierunek, kogoś, kto mógłby dać mu poczucie, że nie da się w tym wszystkim w końcu pogrzebać, odarty z resztek duszy. Przesmyk był pełen sępów.
    Radzę sobie z użytkową całkiem dobrze, poza runami – odpowiedział, podnosząc łagodnie pochylone czoło, zachęcony jej zainteresowaniem. Nie było to wiele; użytkową wprawdzie większość posługiwała się w stopniu przynajmniej przyzwoitym, ale przynajmniej mógł zapewnić ją, że nie obawiał się przy tym sięgać po ryzykowniejsze zaklęcia. – Szybko się uczę, poza tym, naprawdę – dodał skwapliwie, jakby obawiał się, że mógłby zaraz jej zaciekawienie stracić. A potem już tylko słuchał uważnie, tłumiąc w sobie ożywione podekscytowanie, kiwając głową gorliwie; żałował, że nie mogli usiąść teraz do rzeczy, ale właściwie może to lepiej, miała rację, powinien być ostrożniejszy. Zaproszenie od jej domu tymczasem, na kolację w dodatku, brzmiało obiecująco: brzmiało tak, jakby istotnie brała go na poważnie i przede wszystkim brzmiało jak ciepły posiłek w ciepłym domu. Może udałoby mu się nawet wynegocjować kąpiel, choć nie powinien rozzuchwalać się przedwcześnie.
    Nie będzie pani zawiedziona – odpowiedział w końcu, miarkując swoją radość, choć kąciki ust podkasały mu się mimowolnie, kiedy ponosił spojrzenie przed siebie, na posągi bogów ustawione na przedzie świątyni, znajdując kamienną twarz Odyna. Wiedział, że go nie porzucili. – Umiem nawet używać sztućców.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Laudith Vidgren
    Laudith Vidgren
    https://midgard.forumpolish.com/t1289-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1322-laudith-vidgrenhttps://midgard.forumpolish.com/t1321-hel#10847https://midgard.forumpolish.com/f130-laudith-vidgren


    Obecność bogów nie powstrzymywała jej przed niczym, to prawda. Czuła ją od samego początku swego istnienia. Pierwsze wspomnienie Laudith to nie kołysanki matki, których nigdy nie nuciła z czułością nad uchem, a szepty zmarłych i innych istot, mających w głębokim poważaniu, że jest tylko dzieckiem. Bogów to nie obchodziło. Nie dbali o ich rodzinę, gdy demon zwiódł ojca na pokuszenie i Simonsen zniknął na dobrych kilka tygodni, raz na zawsze rujnując własne małżeństwo. Bogowie pozostawali ślepi, kiedy cierpiała jako dorastająca dziewczyna, byli ślepi na całe zło, które działo się wokół. Wciąż tam byli, jako medium stanowiła tego najlepsze świadectwo, lecz nie chcieli patrzeć. Po prostu nie chcieli. Dlaczego więc ona miałaby przejmować się tym, że patrzą?
    Ukarzą ją w zaświatach?
    Wciąż liczyła sobie zbyt niewiele lat, by móc przejmować się tym naprawdę. Wciąż łudziła się, że zdoła odnaleźć sposób na przechytrzenie bogów. Lauge Nørgaard jedynie podsycił tę nadzieje, zapraszając przed kilkoma tygodniami do kamienicy w Przesmyku, obiecując nowy i lepszy świat, gdzie nie będzie musiała ukrywać tego kim naprawdę jest.
    Przysięgała Homerowi wierność przed bogami, pozornie składała ręce do modlitwy, kiedy dosięgał ją cudzy wzrok, lecz arogancko potrafiła unieść wzrok na ich posągi i zaśmiać się w poczuciu bezkarności. Doskonale wiedzieli co czyniła, a pozostawali obojętni. Cóż więc za różnica, czy obiecywała Hilmirsonowi nauki magii zakazanej tutaj, w świątyni, czy może w mrocznym zaułku przesmyku?
    - Dobrze. Nie mam zamiaru trwonić czasu na kogoś, kto nie potrafi się zdyscyplinować. Jeśli pragniesz się uczyć, bądź pokorny. Nie jak pies. Jak uczeń - mówiła tonem cierpliwym i spokojnym. W jej oczach (przynajmniej na początku) mógł znaczyć niewiele więcej od psa, którego pozbędzie się, jeśli tylko będzie oporny naukom i uparty. Nie można takiego wykorzystać nawet po to, aby przyniósł gazetę. - Może. Może, gdy zasłaniają się nią dewoci i hipokryci. Tacy zazwyczaj o wierze mówią najwznioślej - stwierdziła kwaśno, a spojrzenie czarnych oczu zatoczyło krąg po świątyni, jakby szukała kapłana. Mawiano, że wiara to nie ludzie i nie mury świątyni, tylko więź z bogami, lecz trudno było im ufać, gdy szaty te nosili kolejni zwyrodnialcy.
    Spojrzawszy na Funiego nie potrafiła wówczas powstrzymać kpiącego uśmiechu.
    - Zniszczył ci życie - podsumowała Laudith. Kruczy strażnik, oficer - to była jego wina. To nie Funi niszczył sobie życie, gdy rzucał zakazane zaklęcia i łamał prawo. Utwierdzała go w przekonaniu, że to władzę należało winić. Co za tym szło... - Pewnego dnia mu się za to odpłacisz. Zostawisz ślad, który będzie przypominał mu o tobie  - zawyrokowała, jakby podjęła decyzję za niego.
    Ona nie potrafiłaby zapomnieć. Nie potrafiłaby przebaczyć. Prawo mówiło, że to sprawiedliwa kara, lecz pojęcie sprawiedliwości Rady pozostawiało zbyt wiele do życzenia, aby mogła mu w pełni zaufać. Gdyby tylko znalazła się na miejscu Funiego, jeśli straciłaby szansę na normalne życie jak to ujął, to wpadłaby w furię. Inna sprawa - zaczynała powątpiewać, aby ktoś taki jak on, nawet przez pieczęci Lokiego, mógł wieść normalne, ustatkowane życie.
    - Doskonale. Od ataku nie mniej istotna jest obrona, pamiętaj o tym - przypomniała mu, popisując się przy tym niemałą hipokryzją, bo sama zwykle kryła się za plecami Homera i czekała, aż będzie bezpiecznie. Nie czuła się pewnie w otwartej walce. Działała inaczej, działała z ukrycia. - Na to liczę, Funi. Nie zawiedziesz mnie. - Ostatnie słowa wypowiadała tonem niemal przyjaznym, gdy pochylała się ku niemu, aby bladymi wargami musnąć chłopięce czoło w niemal matczynym pocałunku. - Lepiej ubierz się porządnie, bo mój mąż nie wpuści pchlarza w swoje progi. Czekaj na list.
    Próg świątyni przekraczała z myślą o nim. I opuszczała je z podobnymi. To zawsze Homer był odpowiedzialny za tych wszystkich młodych ludzi, którzy pojawiali się w ich domu, spragnieni wiedzy i nauki, nie mający pojęcia, że staną się marionetkami w ich rękach. Co powiedziałby, gdyby ujrzał kogo wybrała Laudith?
    Czy to jeszcze miało znaczenie?

    Laudith i Funi z tematu





    Monsters don't sleep under your bed,
    they sleep inside your head


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.