A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990)
2 posters
Lasse Nørgaard
A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Wto 17 Maj - 19:49
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy w końcu się wyprostował, ściana, o którą się opierał zakołysała się niebezpiecznie i przez kilka sekund pewien był, że na jego oczach cegły zamieniają się miejscami. Na zewnątrz świat przypominał amalgamat ostrego światła późnego poranka i surowego zapachu miasta przetykanego resztkami wczesnowiosennego deszczu. Lasse wypuścił z siebie powietrze, a wraz z nim pourywane sylaby słów, których nie był w stanie wydusić przez ostatnie minuty – słyszał ich chrobotanie pod sklepieniem czaszki, ich ostre krawędzie przebijające się aż do wrażliwej skóry skroni, mściwie i na złość jego rozgoryczeniu, bo było ich za dużo, za dużo, a jednak przestrzeń wokół niego pozostawała cicha i napięta; tylko jego oddech, odlegle wołania uczniów i czyjeś kroki odbijające się od kamiennej posadzki w zdenerwowanym, nierównym takcie. Zauważył, że trzęsą mu się dłonie i skrzywił się na widok swoich rozchwianych palców, gdy sięgał do guzików granatowego płaszcza. Wystający spod rękawa mankiet koszuli był brudny od krwi i przez ułamek chwili Lasse pomyślał, że ta musiała należeć do niego – w tamtych czasach każda krew należała do niego, tak właśnie wyglądał świat gdy miało się piętnaście lat. Twoja krew i obce pięści; twoja krew i obce głosy. Obiecywał sobie, że będzie twardy, bo taki powinien być mężczyzna, ale zawsze miękł, gdy ktoś odsłaniał przed nim zęby.
To nie była jego krew.
Przyznanie się do słabości przychodziło mu z trudem, tak jakby duma była prawdziwym, żyjącym organem, tętniącym w rytm płynącej w nim krwi; czuł jak przymiera i próchnieje, gdy ktoś łapał go za kołnierz, gdy pary młodych, roziskrzonych oczu śledziły go z tym bezdusznym rodzajem rozbawienia, którego nie potrafił nazwać żadnym znanym mu z książek słowem – wymyślał wiec określenia, nadawał złośliwościom imiona swoich szkolnych kolegów, a potem pisał je w zeszytach i palił lub przebijał skuwką pióra. Słyszał wiele razy, jak dorośli mówią, że dzieci potrafią być okrutne, ale nawet później – nawet mając lat ponad dwadzieścia – wątpił, by ktokolwiek z nich rozumiał istotę tego okrucieństwa. Jego prawdziwa twarz była przecież tak trudna do dostrzeżenia, zawsze schowana pod liniami grzecznych uśmiechów, białych zębów, rumianych policzków synów z dobrych domów, ich gładkich włosów opadających beztrosko na czoło, ich popielatych swetrów i błękitnych kołnierzyków, głosów tak przykładnych, że ich brzmienie zdawało się rozszczepiać na słodycz powierzchownego wdzięku i chropowatość brzydkiej, zagęszczonej jadem kpiny. Dorośli - zbyt nierozumni i płytcy w myśleniu – nie potrafili zedrzeć z jego prześladowców ich ładnej, chłopięcej skóry; nie wiedzieli, że pod nią czekało na nich jedynie odpychające, czerniejące ciało, nagie i obłudne, zawsze głodne tego cierpkiego smaku wyższości, zawsze spragnione kontroli, której tak brakowało im wszystkim w rodzinnych domach. Przez pierwsze miesiące po porzuceniu indywidualnego nauczania, Lasse nie potrafił pojąć, dlaczego stał się ich ofiarą; czy nie powinien być jednym z nich? Miał podobnie dobre nazwisko i podobnie kontrolujących rodziców, ten sam grzeczny uśmiech i te same białe zęby, kaszmirowe swetry i lniane koszule; nie był gorszy, nie był niższy lub biedniejszy, nie jąkał się gdy mówił. Minęło sporo czasu, nim przekonał się, że to ten brak zewnętrznej odmienności kuł najbardziej. Okrucieństwo bowiem działało stadnie, a nie było rzeczy gorszej, niż zostanie zeżartym przez własne stado. Nie był w nim wcale równy – był wilkiem bez zębów, był chłopcem wyrocznią i nigdy nie przestał się tego wstydzić.
Nie umiałby powiedzieć rodzicom wprost o tym, jak trudno było tak naprawdę w Akademii. W zasadzie nigdy nie umiał mówić im wprost czegokolwiek – przebąkiwał sprawy wielkiej wagi i milczał w kwestiach drobnych, wiec oni mówili, że jest cichy i nieśmiały, choć żadna z tych charakterystyk nigdy nie pasowała do niego całkowicie. Zaprzysięgał im, że wszystko jest w porządku i chociaż matka przyglądała mu się czasem z bystrym powątpiewaniem, a ojciec prosił starszego syna, by miał na Lasse oko, długie lata udało mu się utrzymać ten obraz w całości. Sklejał podarte książki z typową sobie precyzją, udawał, że zgubił odebrane mu na znak władzy przedmioty, a gdy któregoś dnia jeden z nich zacisnął dłoń za mocno na jego przedramieniu, chował bury ślad siniaka pod długimi rękawami. Walczył twardo i po swojemu, ostrząc język w słownych przepychankach i znosząc każdy przejaw nastoletniej przemocy z uniesionym wysoko podbródkiem; pewnego popołudnia w przebłysku idiotycznego żartu zamknięto go w damskiej łazience, więc spędził trzy godziny na czytaniu podręczników. W końcu musiał zacząć się bronić.
Tego poranka nie przyśpieszył więc kroku, słysząc głosy za swoimi plecami – trzy znajome głosy wypowiadające jego nazwisko z irytującą lekkością, jakby wołali znajomego z drugiego końca korytarza. Pozwolił im zapędzić się w kozi róg, przycisnąć do ściany za budnikiem, niebezpiecznie blisko okna jednej z klas. Kątem oka dostrzegał tablicę pełną nazw okolicznych łańcuchów górskich i ostry profil szpakowatego nauczyciela, który, nawet gdyby zauważył podejrzaną scenę, nie uznałby jej prawdopodobnie za nic ponad koleżeńskie przekomarzanki. Lasse trzymał głowę wysoko, odpowiadał szybko, gdy do niego mówili i patrzył w oczy chłopakowi stojącemu naprzeciwko, gdy ten wyciągał papierosa ukradzionego bez wątpienia ojcu i wsuwał go między wyszczerzone w uśmiechu zęby. Sam nie wiedział, kiedy złośliwości zamieniły się w przepychanki, kiedy papieros wypadł z ust tamtego chłopaka, a on sam wbił łokieć w brzuch tego, który stal po jego lewej stronie. Adrenalina była pierwszym narkotykiem, którego udało mu się posmakować, rozlewała się w żyłach elektrycznym, kwaśnym strumieniem i sprawiała, ze jego ruchy stawały się szybsze i gwałtowniejsze, łagodziła ból, gdy opadał na kolana, przyciskając jednego ze swoich prześladowców do mokrej od deszczu ziemi. Nie krzyczał, gdy inny odciągał go do tyłu, wykręcając ręce za plecami, zamiast tego zaciskał tylko powieki i czekał na coś – na uderzenie, na wrzask nauczyciela, na śmiech. Sekundy zbiły się w nierówną masę pełną niewygodnych grudek: czyjeś kroki, kilka pospiesznych słów, których nie mógł pojąć, siarczyste przekleństwo, dźwięk pięści przecinającej powietrze. Dopiero wtedy uważny spokój stał się prawdziwym chaosem, a Lasse zdążył jeszcze wychwycić makową barwę krwi, popatrzeć w duże oczy starszego od niego chłopaka, który pojawił się w tej scenie zupełnie niespodziewanie, nim dotarł do niego odległy, zdenerwowany głos jednego z nauczycieli. Poderwał się na równe nogi i uciekł – nie umiał wyobrazić sobie, co takiego mógłby zrobić poza ucieczką. Płuca piekły żywym ogniem, bolało go gardło, bolały go kości; był zły i tragicznie zażenowany, a spojrzenie kogoś, kto był bezsprzecznie jego wybawicielem, wracało do niego raz po raz w gorących falach wstydu. Nie powinien potrzebować pomocy, nie takiej.
Wiec stał, próbując złapać oddech, zapomnieć o krwi ulatującej z nosa tamtego chłopaka z Akademii. Nie mógł już biec dalej, więc musiała wystarczyć mu ta mała kryjówka, zimne powietrze, jego serce rozbijające się gwałtownie o żebra. Nasłuchiwał oddalających się głosów i wzdrygnął się w końcu, gdy zza pleców dobiegł go dźwięk czyichś kroków.
- Dałbym sobie radę sam – wyrzucił z siebie, gdy znów spotkał w zasięgu wzroku jego twarz. Głos miał cieńszy, niżby sobie życzył, zachrypnięty od szaleńczego biegu i łamiący się groźnie przy końcówkach słów. – To ja zacząłem.
To nie była jego krew.
Przyznanie się do słabości przychodziło mu z trudem, tak jakby duma była prawdziwym, żyjącym organem, tętniącym w rytm płynącej w nim krwi; czuł jak przymiera i próchnieje, gdy ktoś łapał go za kołnierz, gdy pary młodych, roziskrzonych oczu śledziły go z tym bezdusznym rodzajem rozbawienia, którego nie potrafił nazwać żadnym znanym mu z książek słowem – wymyślał wiec określenia, nadawał złośliwościom imiona swoich szkolnych kolegów, a potem pisał je w zeszytach i palił lub przebijał skuwką pióra. Słyszał wiele razy, jak dorośli mówią, że dzieci potrafią być okrutne, ale nawet później – nawet mając lat ponad dwadzieścia – wątpił, by ktokolwiek z nich rozumiał istotę tego okrucieństwa. Jego prawdziwa twarz była przecież tak trudna do dostrzeżenia, zawsze schowana pod liniami grzecznych uśmiechów, białych zębów, rumianych policzków synów z dobrych domów, ich gładkich włosów opadających beztrosko na czoło, ich popielatych swetrów i błękitnych kołnierzyków, głosów tak przykładnych, że ich brzmienie zdawało się rozszczepiać na słodycz powierzchownego wdzięku i chropowatość brzydkiej, zagęszczonej jadem kpiny. Dorośli - zbyt nierozumni i płytcy w myśleniu – nie potrafili zedrzeć z jego prześladowców ich ładnej, chłopięcej skóry; nie wiedzieli, że pod nią czekało na nich jedynie odpychające, czerniejące ciało, nagie i obłudne, zawsze głodne tego cierpkiego smaku wyższości, zawsze spragnione kontroli, której tak brakowało im wszystkim w rodzinnych domach. Przez pierwsze miesiące po porzuceniu indywidualnego nauczania, Lasse nie potrafił pojąć, dlaczego stał się ich ofiarą; czy nie powinien być jednym z nich? Miał podobnie dobre nazwisko i podobnie kontrolujących rodziców, ten sam grzeczny uśmiech i te same białe zęby, kaszmirowe swetry i lniane koszule; nie był gorszy, nie był niższy lub biedniejszy, nie jąkał się gdy mówił. Minęło sporo czasu, nim przekonał się, że to ten brak zewnętrznej odmienności kuł najbardziej. Okrucieństwo bowiem działało stadnie, a nie było rzeczy gorszej, niż zostanie zeżartym przez własne stado. Nie był w nim wcale równy – był wilkiem bez zębów, był chłopcem wyrocznią i nigdy nie przestał się tego wstydzić.
Nie umiałby powiedzieć rodzicom wprost o tym, jak trudno było tak naprawdę w Akademii. W zasadzie nigdy nie umiał mówić im wprost czegokolwiek – przebąkiwał sprawy wielkiej wagi i milczał w kwestiach drobnych, wiec oni mówili, że jest cichy i nieśmiały, choć żadna z tych charakterystyk nigdy nie pasowała do niego całkowicie. Zaprzysięgał im, że wszystko jest w porządku i chociaż matka przyglądała mu się czasem z bystrym powątpiewaniem, a ojciec prosił starszego syna, by miał na Lasse oko, długie lata udało mu się utrzymać ten obraz w całości. Sklejał podarte książki z typową sobie precyzją, udawał, że zgubił odebrane mu na znak władzy przedmioty, a gdy któregoś dnia jeden z nich zacisnął dłoń za mocno na jego przedramieniu, chował bury ślad siniaka pod długimi rękawami. Walczył twardo i po swojemu, ostrząc język w słownych przepychankach i znosząc każdy przejaw nastoletniej przemocy z uniesionym wysoko podbródkiem; pewnego popołudnia w przebłysku idiotycznego żartu zamknięto go w damskiej łazience, więc spędził trzy godziny na czytaniu podręczników. W końcu musiał zacząć się bronić.
Tego poranka nie przyśpieszył więc kroku, słysząc głosy za swoimi plecami – trzy znajome głosy wypowiadające jego nazwisko z irytującą lekkością, jakby wołali znajomego z drugiego końca korytarza. Pozwolił im zapędzić się w kozi róg, przycisnąć do ściany za budnikiem, niebezpiecznie blisko okna jednej z klas. Kątem oka dostrzegał tablicę pełną nazw okolicznych łańcuchów górskich i ostry profil szpakowatego nauczyciela, który, nawet gdyby zauważył podejrzaną scenę, nie uznałby jej prawdopodobnie za nic ponad koleżeńskie przekomarzanki. Lasse trzymał głowę wysoko, odpowiadał szybko, gdy do niego mówili i patrzył w oczy chłopakowi stojącemu naprzeciwko, gdy ten wyciągał papierosa ukradzionego bez wątpienia ojcu i wsuwał go między wyszczerzone w uśmiechu zęby. Sam nie wiedział, kiedy złośliwości zamieniły się w przepychanki, kiedy papieros wypadł z ust tamtego chłopaka, a on sam wbił łokieć w brzuch tego, który stal po jego lewej stronie. Adrenalina była pierwszym narkotykiem, którego udało mu się posmakować, rozlewała się w żyłach elektrycznym, kwaśnym strumieniem i sprawiała, ze jego ruchy stawały się szybsze i gwałtowniejsze, łagodziła ból, gdy opadał na kolana, przyciskając jednego ze swoich prześladowców do mokrej od deszczu ziemi. Nie krzyczał, gdy inny odciągał go do tyłu, wykręcając ręce za plecami, zamiast tego zaciskał tylko powieki i czekał na coś – na uderzenie, na wrzask nauczyciela, na śmiech. Sekundy zbiły się w nierówną masę pełną niewygodnych grudek: czyjeś kroki, kilka pospiesznych słów, których nie mógł pojąć, siarczyste przekleństwo, dźwięk pięści przecinającej powietrze. Dopiero wtedy uważny spokój stał się prawdziwym chaosem, a Lasse zdążył jeszcze wychwycić makową barwę krwi, popatrzeć w duże oczy starszego od niego chłopaka, który pojawił się w tej scenie zupełnie niespodziewanie, nim dotarł do niego odległy, zdenerwowany głos jednego z nauczycieli. Poderwał się na równe nogi i uciekł – nie umiał wyobrazić sobie, co takiego mógłby zrobić poza ucieczką. Płuca piekły żywym ogniem, bolało go gardło, bolały go kości; był zły i tragicznie zażenowany, a spojrzenie kogoś, kto był bezsprzecznie jego wybawicielem, wracało do niego raz po raz w gorących falach wstydu. Nie powinien potrzebować pomocy, nie takiej.
Wiec stał, próbując złapać oddech, zapomnieć o krwi ulatującej z nosa tamtego chłopaka z Akademii. Nie mógł już biec dalej, więc musiała wystarczyć mu ta mała kryjówka, zimne powietrze, jego serce rozbijające się gwałtownie o żebra. Nasłuchiwał oddalających się głosów i wzdrygnął się w końcu, gdy zza pleców dobiegł go dźwięk czyichś kroków.
- Dałbym sobie radę sam – wyrzucił z siebie, gdy znów spotkał w zasięgu wzroku jego twarz. Głos miał cieńszy, niżby sobie życzył, zachrypnięty od szaleńczego biegu i łamiący się groźnie przy końcówkach słów. – To ja zacząłem.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Eitri Soelberg
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Sro 18 Maj - 13:44
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Impuls. Zawsze w takich chwilach działał pod wpływem impulsu. Nie myślał wiele, znajdując naturalny tor dla dłoni, która szybowała, by wymierzyć sprawiedliwość. Sprawiedliwość rozumianą przez niego jako konieczność siłowego wytłuczenia z głowy kolegów głupich zapędów do nękania słabszych. Nagonkę dostrzegł w momencie, gdy siedział na parapecie niskiego okna w trakcie przerwy i czytał zafascynowany książkę podkradzioną ze zbiorów dziadka. Literatura śniących zawsze powodowała, że na jego bladej twarzy pojawiały się nieśmiałe rumieńce ekscytacji. Zapewne nie zwróciłby uwagi na zamieszanie, gdyby nie przemknęło tuż pod jego nosem, zahaczając o trampek, którym machał odruchowo zbyt zajęty lekturą i fajką zwisającą z dolnej wargi. Okruchy popiołu opadły mu na pierś i odwrócił się, by sprawdzić, co się dzieje. Znajoma twarz jednego z chłopaków, który wprawdzie nie należał do jego klasy, ale zdołał zaleźć mu za skórę, wywołała lawinę.
Nigdy nie potrzebował zachęty do konfrontacji, siłując się z nadmiarem emocji, których w żaden inny sposób nie potrafił poukładać i wyrazić. Często też wprawdzie płakał, lecz nigdy nie czynił tego publicznie. Dla widowni zawsze miał jedno z dwóch: milczenie lub wściekłe ujadanie. Zeskoczył więc z parapetu i pognał za grupą szamoczących się wyrostków. Niewiele zwykle pamiętał z podobnych sytuacji; adrenalina szczodrze zalewała jego organizm i zamazywała rzeczywistość dookoła. Poczuł jedynie miękkość czyjegoś podbrzusza, zderzenie z ramieniem i cios wymierzony w nogę. Gdy sam dostał po głowie, nieco go zamroczyło, lecz wściekle odpychał ich od młodszego, skołowanego chłopaka. Na pewno polała się krew, widział ją, choć nie był pewien, do kogo należała. Nie ważne. Nigdy nie miało to znaczenia. Moja, jego? Nie ważne, póki mógł zadać kolejny cios i wcale nie czuł bólu. Wiązanka przekleństw świdrowała uszy, lecz sam nie pozostawał dłużny. Wiedział, że mógł tak dalej, póki nogi i ręce nie odmówią mu posłuszeństwa, póki… Głos nauczyciela sprowadził ich na ziemię. Spiął mięśnie; wiedział, że za wszelką cenę nie może się wystawić, nie teraz. Zaklął szpetnie, gdy dostrzegł kątem oka, że tamten młokos popędził, co sił w nogach, pozostawiając go samotnie na placu boju. To dobrze, pomyślał, gdyż nie chciał, by miał kłopoty, lecz również sam nie zamierzał być potulną owcą prowadzoną na rzeź. Reszta chłopców rozpierzchła się w momencie, a on schował się już za zakrętem, wciąż nie tracąc z pola widzenia nieznajomego dzieciaka. Biegł, biegł, póki głosy nie ucichły i póki nie odnalazł punktu, w którym tamten się zatrzymał. Słysząc piskliwy głos, parsknął pochylając się i dysząc.
— Gówno mnie to obchodzi — wychrypiał, ocierając pot skapujący z kosmyków rozrzuconych niedbale po wypukłości czoła. Wciągnął powietrze przez nos – raniło setką drobnych igiełek wrzynających się w stłuczoną strukturę śluzówki. Zagryzł wargę nie chcąc, by syk wydostał się przez szczelinę między zębami. Wcale nie chodziło o to, kto zaczął burdę; nie miało to najmniejszego znaczenia, gdy wbijał łokieć pod żebra Germunda. Patrzył na skulone plecy młodszego i drobniejszego chłopaka – choć przecież sam nie mógł pochwalić się aparycją szkolnego osiłka, to jednak jego postawa zdradzała zaciekłość rozdrażnionego psa zerwanego z przykrótkiej smyczy. Długie kończyny i chudy korpus przyobleczony w szeroką koszulę i rozpiętą kurtkę z ortalionu wydymającą się od podmuchów wciąż dość chłodnego powietrza – tylko te okoliczności mogły odstraszać z daleka, gdy niezbyt wprawne oko widziało, że zdecydowanym ruchem zbliża się ku uciekającemu dzieciakowi. W rzeczywistości drżał jednak nie z powodu chęci wyrządzenia mu krzywdy, lecz pamiętając wciąż pięść Germunda wciśniętą w policzek i kopniak, który wykonał na odlew czując, że zbliża się jeszcze jeden z jego bezmózgich towarzyszy. Nie pamiętał jego imienia; Vilo? Vilhelm? Villiam? Mało istotne, zwłaszcza, że poprawił mu jeszcze torbą przerzuconą przez ramię, a że niósł w niej książki, nie było to miłe zderzenie. Oddech wciąż grzązł mu w płucach, nie potrafił złapać na tyle powietrza, by zaraz nie dławić się i charczeć. Krew przedostała się do ust charakterystycznym posmakiem metalu, który już wcześniej zdołał doskonale zbadać zmysłem powonienia. Splunął różową pianą na duże chodnikowe płyty i przeszedł kilka kroków, oglądając się jeszcze przez ramię, czy nie będzie musiał jednak ponownie komuś przyłomotać. Wściekłość wciąż w nim buzowała i wcale nie zelżała, choć gdy wymierzał pierwszy cios, czuł spływającą po kościach ulgę, kiedy napięcie wreszcie miało możliwość ujścia. Nigdy nie potrafił radzić sobie z frustracją. Agresja i przemoc były łatwe i powszechnie dostępne, a gdy stosowało się je z wystarczającą ostrożnością, istniała szansa na to, że z czasem wszelkie głupie odzywki, będące źródłem złości i kipiącej nienawiści, wreszcie ustaną. Za wszelką cenę nie być ofiarą. Niestety, spokój ten był jedynie złudny, gdyż prędzej, czy później zdarzały się sytuacje takie jak ta, a on czuł się w obowiązku, by interweniować. Powód zawsze się znalazł. Pomacał się po kieszeniach, szukając kartonika z papierosami, gdyż gdzieś po drodze zgubił zwitek, który trwał niezmiennie przylepiony do jego dolnej wargi. Wciąż nic nie zrobił ze strugą krwi, znaczącą obecnie brodę i koszulę piaskowego koloru. Torba, którą miał przewieszoną przez ramię, dyndała na dwóch marnych nitkach, gdyż parciany pasek oberwał się podczas precyzyjnie wymierzonego ataku. Nie zauważył tego, jak i zbliżającej się katastrofy. Charakterystyczny odgłos prucia i uderzenie. Nie złapał jej, gdyż wciąż słyszał łomot w skroniach i stracił wyczucie.
— Kurwa — warknął, gdy zawartość wylała się z wnętrza. Butelka z wodą potoczyła się gdzieś pod stopy nieznajomego; kanapki, portfel, gumki recepturki, mała buteleczka z jakimiś medykamentami i stos batoników znaczyły chodnik dookoła nieregularnym deseniem. Książki wylądowały do góry grzbietami i dopiero ten widok sprawił, że Eitri poderwał się i upadł na kolana, panicznie zbierając woluminy. — Kurwa… — wściekłość rezonowała w głoskach, a on zupełnie przestał zwracać uwagę na towarzysza. Nie przejął się podręcznikami, za to nachylił się nad tomikiem poezji Jakobsena w twardej oprawie i drugim dziełem w miękkiej noszącej ślady intensywnego użytkowania. Złote koła zębate pyszniły się tandetą grafiki z 1974 roku, podobnie jak niepasujący napis w kolorze wściekłego cyjanu: ”Androidens drömmar”. Z drżącymi dłońmi zaczął rozprasowywać ośle uszy powstałe w trakcie upadku. Robił to pokracznie, wciąż zwieszając głowę nad kłębowiskiem porozrzucanych rzeczy. — Ja pierdole, kurwa, nie… — Dwie krople krwi uderzyły o pożółkły papier. Był gotów przysiąc, że usłyszał dźwięk grozy. Plask! Plask! Teraz mamrotał już tylko i wyłącznie do siebie, paznokciami chcąc zdrapać purpurę wykwitów, następnie pocierając książkę mankietem kurtki. — Nie, nie. Zabije mnie, dziadek mnie zabije. Pierdolony Germund. Pierdolony. Niech go szlag… Zatłukę sukinsyna — przekleństwa, niczym mantra, wypełniały przestrzeń dookoła niego. Oczy zaczynały go piec i wilgotnieć niebezpiecznie, lecz pocierał papier z niegasnącą wytrwałością, zbyt zamroczony, aby pomyśleć o jakimś zaklęciu, które mogłoby wybawić go z opresji. Kolejne krople krwi opadły na książkę, westchnął bardziej przeciągle, poddając się chyba, gdyż zamknął ją wreszcie ściskając opuszkami. Wściekły, do granic rozjuszony. Chętny, by powtórzyć starcie w imię torby, którą sam przecież uszkodził, lecz nie miałoby to miejsca, gdyby jakiś czas temu Germund Bruun nie zalazł mu za skórę. Jeśli nie uczyniłby tego, zapewne nie rzuciłby się tak ochoczo do pomocy młodszemu koledze. A może? Może to nie miało znaczenia. Pewnie i tak by pobiegł, byle tylko uderzyć. Uniósł spojrzenie, gdy przypomniał sobie, że wciąż tkwi w obecności niemego obserwatora. Pociągnął nosem i wytarł krew rękawem, rozmazując ją jeszcze bardziej.
— No i na co się gapisz? — rzucił i jakby nigdy nic zaczął zbierać swoje rzeczy, wciąż przyciskając nieszczęsną książkę do piersi. Oczy nadal miał szkliste, a podbródek rozedrgany. Był gotów rozszarpać Bruuna i jego paczkę.
Nigdy nie potrzebował zachęty do konfrontacji, siłując się z nadmiarem emocji, których w żaden inny sposób nie potrafił poukładać i wyrazić. Często też wprawdzie płakał, lecz nigdy nie czynił tego publicznie. Dla widowni zawsze miał jedno z dwóch: milczenie lub wściekłe ujadanie. Zeskoczył więc z parapetu i pognał za grupą szamoczących się wyrostków. Niewiele zwykle pamiętał z podobnych sytuacji; adrenalina szczodrze zalewała jego organizm i zamazywała rzeczywistość dookoła. Poczuł jedynie miękkość czyjegoś podbrzusza, zderzenie z ramieniem i cios wymierzony w nogę. Gdy sam dostał po głowie, nieco go zamroczyło, lecz wściekle odpychał ich od młodszego, skołowanego chłopaka. Na pewno polała się krew, widział ją, choć nie był pewien, do kogo należała. Nie ważne. Nigdy nie miało to znaczenia. Moja, jego? Nie ważne, póki mógł zadać kolejny cios i wcale nie czuł bólu. Wiązanka przekleństw świdrowała uszy, lecz sam nie pozostawał dłużny. Wiedział, że mógł tak dalej, póki nogi i ręce nie odmówią mu posłuszeństwa, póki… Głos nauczyciela sprowadził ich na ziemię. Spiął mięśnie; wiedział, że za wszelką cenę nie może się wystawić, nie teraz. Zaklął szpetnie, gdy dostrzegł kątem oka, że tamten młokos popędził, co sił w nogach, pozostawiając go samotnie na placu boju. To dobrze, pomyślał, gdyż nie chciał, by miał kłopoty, lecz również sam nie zamierzał być potulną owcą prowadzoną na rzeź. Reszta chłopców rozpierzchła się w momencie, a on schował się już za zakrętem, wciąż nie tracąc z pola widzenia nieznajomego dzieciaka. Biegł, biegł, póki głosy nie ucichły i póki nie odnalazł punktu, w którym tamten się zatrzymał. Słysząc piskliwy głos, parsknął pochylając się i dysząc.
— Gówno mnie to obchodzi — wychrypiał, ocierając pot skapujący z kosmyków rozrzuconych niedbale po wypukłości czoła. Wciągnął powietrze przez nos – raniło setką drobnych igiełek wrzynających się w stłuczoną strukturę śluzówki. Zagryzł wargę nie chcąc, by syk wydostał się przez szczelinę między zębami. Wcale nie chodziło o to, kto zaczął burdę; nie miało to najmniejszego znaczenia, gdy wbijał łokieć pod żebra Germunda. Patrzył na skulone plecy młodszego i drobniejszego chłopaka – choć przecież sam nie mógł pochwalić się aparycją szkolnego osiłka, to jednak jego postawa zdradzała zaciekłość rozdrażnionego psa zerwanego z przykrótkiej smyczy. Długie kończyny i chudy korpus przyobleczony w szeroką koszulę i rozpiętą kurtkę z ortalionu wydymającą się od podmuchów wciąż dość chłodnego powietrza – tylko te okoliczności mogły odstraszać z daleka, gdy niezbyt wprawne oko widziało, że zdecydowanym ruchem zbliża się ku uciekającemu dzieciakowi. W rzeczywistości drżał jednak nie z powodu chęci wyrządzenia mu krzywdy, lecz pamiętając wciąż pięść Germunda wciśniętą w policzek i kopniak, który wykonał na odlew czując, że zbliża się jeszcze jeden z jego bezmózgich towarzyszy. Nie pamiętał jego imienia; Vilo? Vilhelm? Villiam? Mało istotne, zwłaszcza, że poprawił mu jeszcze torbą przerzuconą przez ramię, a że niósł w niej książki, nie było to miłe zderzenie. Oddech wciąż grzązł mu w płucach, nie potrafił złapać na tyle powietrza, by zaraz nie dławić się i charczeć. Krew przedostała się do ust charakterystycznym posmakiem metalu, który już wcześniej zdołał doskonale zbadać zmysłem powonienia. Splunął różową pianą na duże chodnikowe płyty i przeszedł kilka kroków, oglądając się jeszcze przez ramię, czy nie będzie musiał jednak ponownie komuś przyłomotać. Wściekłość wciąż w nim buzowała i wcale nie zelżała, choć gdy wymierzał pierwszy cios, czuł spływającą po kościach ulgę, kiedy napięcie wreszcie miało możliwość ujścia. Nigdy nie potrafił radzić sobie z frustracją. Agresja i przemoc były łatwe i powszechnie dostępne, a gdy stosowało się je z wystarczającą ostrożnością, istniała szansa na to, że z czasem wszelkie głupie odzywki, będące źródłem złości i kipiącej nienawiści, wreszcie ustaną. Za wszelką cenę nie być ofiarą. Niestety, spokój ten był jedynie złudny, gdyż prędzej, czy później zdarzały się sytuacje takie jak ta, a on czuł się w obowiązku, by interweniować. Powód zawsze się znalazł. Pomacał się po kieszeniach, szukając kartonika z papierosami, gdyż gdzieś po drodze zgubił zwitek, który trwał niezmiennie przylepiony do jego dolnej wargi. Wciąż nic nie zrobił ze strugą krwi, znaczącą obecnie brodę i koszulę piaskowego koloru. Torba, którą miał przewieszoną przez ramię, dyndała na dwóch marnych nitkach, gdyż parciany pasek oberwał się podczas precyzyjnie wymierzonego ataku. Nie zauważył tego, jak i zbliżającej się katastrofy. Charakterystyczny odgłos prucia i uderzenie. Nie złapał jej, gdyż wciąż słyszał łomot w skroniach i stracił wyczucie.
— Kurwa — warknął, gdy zawartość wylała się z wnętrza. Butelka z wodą potoczyła się gdzieś pod stopy nieznajomego; kanapki, portfel, gumki recepturki, mała buteleczka z jakimiś medykamentami i stos batoników znaczyły chodnik dookoła nieregularnym deseniem. Książki wylądowały do góry grzbietami i dopiero ten widok sprawił, że Eitri poderwał się i upadł na kolana, panicznie zbierając woluminy. — Kurwa… — wściekłość rezonowała w głoskach, a on zupełnie przestał zwracać uwagę na towarzysza. Nie przejął się podręcznikami, za to nachylił się nad tomikiem poezji Jakobsena w twardej oprawie i drugim dziełem w miękkiej noszącej ślady intensywnego użytkowania. Złote koła zębate pyszniły się tandetą grafiki z 1974 roku, podobnie jak niepasujący napis w kolorze wściekłego cyjanu: ”Androidens drömmar”. Z drżącymi dłońmi zaczął rozprasowywać ośle uszy powstałe w trakcie upadku. Robił to pokracznie, wciąż zwieszając głowę nad kłębowiskiem porozrzucanych rzeczy. — Ja pierdole, kurwa, nie… — Dwie krople krwi uderzyły o pożółkły papier. Był gotów przysiąc, że usłyszał dźwięk grozy. Plask! Plask! Teraz mamrotał już tylko i wyłącznie do siebie, paznokciami chcąc zdrapać purpurę wykwitów, następnie pocierając książkę mankietem kurtki. — Nie, nie. Zabije mnie, dziadek mnie zabije. Pierdolony Germund. Pierdolony. Niech go szlag… Zatłukę sukinsyna — przekleństwa, niczym mantra, wypełniały przestrzeń dookoła niego. Oczy zaczynały go piec i wilgotnieć niebezpiecznie, lecz pocierał papier z niegasnącą wytrwałością, zbyt zamroczony, aby pomyśleć o jakimś zaklęciu, które mogłoby wybawić go z opresji. Kolejne krople krwi opadły na książkę, westchnął bardziej przeciągle, poddając się chyba, gdyż zamknął ją wreszcie ściskając opuszkami. Wściekły, do granic rozjuszony. Chętny, by powtórzyć starcie w imię torby, którą sam przecież uszkodził, lecz nie miałoby to miejsca, gdyby jakiś czas temu Germund Bruun nie zalazł mu za skórę. Jeśli nie uczyniłby tego, zapewne nie rzuciłby się tak ochoczo do pomocy młodszemu koledze. A może? Może to nie miało znaczenia. Pewnie i tak by pobiegł, byle tylko uderzyć. Uniósł spojrzenie, gdy przypomniał sobie, że wciąż tkwi w obecności niemego obserwatora. Pociągnął nosem i wytarł krew rękawem, rozmazując ją jeszcze bardziej.
— No i na co się gapisz? — rzucił i jakby nigdy nic zaczął zbierać swoje rzeczy, wciąż przyciskając nieszczęsną książkę do piersi. Oczy nadal miał szkliste, a podbródek rozedrgany. Był gotów rozszarpać Bruuna i jego paczkę.
Lasse Nørgaard
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Sob 9 Lip - 15:37
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Wszystko byle nie być ofiarą. Lasse zaciskał powieki i wbijał paznokcie w miękką skórę odsłoniętych przedramion, zawsze tak samo drapieżnie, zawsze z tym samym rodzajem desperacji, jakby wierzył, że jedynym ratunkiem przed bólem jest tylko jeszcze więcej bólu; jakby był dzieckiem, które zagryzało język na widok lekarskiej igły. Wszystko byle nie być ofiarą. Płakał nocami, wciśnięty pod kołdrę jak drobna, roztrzęsiona mysz – bał się świata, bo ten nadal był zbyt wielki na jego ducha i nadal płonął. Czasem przypominał w ogniu tym płonący las – pożar trwał i trwał, bezwzględnie trawiąc kolejne drzewa, nieprzerwany i wielki jak każde zniszczenie, które niesie za sobą natura. Pożar trwał i trwał, a on nadal widział jego tragedie jak na dłoni, gołe wizje ograbione z dymu. Czasem, w dni które wydawały mu się senniejsze i spokojniejsze, przymykał oczy na kilka chwil, opierał głowę o zagłówek obitego welurem fotela w rodzinnej bibliotece i próbował cieszyć się tym ogniem, tak jak ludzie cieszą się rozpalonymi kominkami; próbował być normalny z pasją tak chorobliwą, że począł pluć normalnością tą do umywalek. Miał piętnaście lat i koszmary nie ustępowały, miał piętnaście lat i wizje nadal pożerały go żywcem, otwierając nad nim wielkie paszcze i ciemne gardła, z wnętrza których niezrozumiana, chaotyczna przyszłość machała do niego ze złośliwą zażyłością. Miał piętnaście lat, a pożar nie gasł, świat się nie kurczył, on nadal był przeklęty i wszystko wokół niego wiedziało o tej klątwie, bo nie sposób zmazać z czoła trzeciego oka – było zbyt jaskrawe, za szeroko otwarte, przypominające w swoim skupieniu okrutną końcówkę rozpalonego papierosa. Wszytko byle nie być ofiarą – powtarzał nadal, ale im więcej widział i im mniej spał, tym trudniej było być czymś większym, tym trudnej było wydostać się z roli, którą wypalono w nim przy narodzinach. Minął niecały rok, od kiedy norny tak dobitnie pokazały mu, iż nie ma ucieczki przed losem, który mu utkały, nieważne jak żałosny miałby to być los — noga nadal rwała, gdy biegł za długo, wysokości nadal wydawały mu się śmiertelne, a własne łóżko śmierdziało lekarstwami i nieustępliwym bólem.
Myślał o tym, tym dłużej, im pewniejszy był tego, iż znał twarz chłopaka, który pojawił się za jego plecami, a którego obecność uratowała go od rozbitej głowy i całkowitej utraty honoru. Widział go już — świadomość ta odbijała się uciążliwym strumieniem światła na jego zarumienionych od wysiłku policzkach, wydobywając coraz to nowsze, drobne załamania w rysach jego twarzy i przywołując kolejne wspomnienia, ukryte do tej pory skrzętnie pod powieką trzeciego oka. Widział go już — nie takiego, innego zupełnie, starszego i mniej zdyszanego, dorosłego mężczyznę o jasnych oczach zasnutych troską, tym powłóczystym, zamglonym rodzajem smutku, który nosić mogli w sobie tylko ludzie o dobrym sercu i ciepłym śmiechu. I choć nie umiał przywołać do siebie ruchomych obrazów, niczego poza twarzą w mlecznej chmurze, trzymał przy sobie ciasno tamto echo jego obecności, bojąc kolejny raz postawić się szeptom norn. Chciały by go zapamiętał, a więc Lasse pamiętał i widok ten wgryzł się w skronie z siłą na tyle stanowczą, by wspomnienie wizji znów naruszyło granice teraźniejszości, rozpływając się w niej nierównymi plamami przypominającymi siniaki na kolanach. Przez moment profil tego chłopaka wydal mu się znów starszy, na tyle starszy, by zmusić go do kroku w tył i szybkiego złapania powietrza w płuca; wtem jednak odezwał się jego głos, a głos ten był głosem nastolatka i tak też twarz odmłodniała i świat znów był złożony z teraźniejszości, z ich zmęczonych oddechów, z oddalonych nawoływań i krwi pod nosem.
— Ja nic... Ja nie... — próbował się bronić, ale wszystkie zdania grzęzły w nim, zasnuwając gardło nalotem wstydu. Już wtedy nienawidził momentów, w których łamał mu się głos, ojciec zwykł wtedy unosić brwi i patrzeć na niego z powątpiewaniem ponad blatem jadalnianego stołu. Odchrząknął więc i wyprostował się w nagłym przypływie przekonania o własnej sprawczości. Powietrze wokół ciężkie było od wyrzutów sumienia. — Dzięki — nie to miał powiedzieć, a jednak dźwięk wypadł z niego nagle, wyrwany jednym szarpnięciem struny jak nierówna nuta improwizowanego utworu. Przypominał bardziej brzdęk nienastrojonych skrzypiec niż prawdziwe podziękowania — nierówny i stłumiony — a jednak Lasse widział doskonale, iż dawno nie dziękował tak, jak dziękował teraz — szczerze i spontanicznie, za coś, co miało w jego oczach więcej sensu niż sztywne wsparcie jego rodziców.
Kiedy torba runęła na ziemię, a wraz z nią cała jej zawartość, trzask rozdarł chwilę ciszy między nimi, a ptaki na dziedzińcu uniosły się złowieszczo ponad korony drzew. Zaraz po nich nadeszło przekleństwo, żałosne i przykre przekleństwo na granicy młodzieńczego płaczu. Lasse poczuł, jak wbrew własnej woli wydyga się lekko, a jego policzki zalewa nagła plama bladego rumieńca. Scena rozwiązywała się przed nim szybko, twarz jego wybawiciela zastygła w przestrachu i rozpaczy, a on w kilku krokach zjawił się obok i ignorując jeszcze przez kilka sekund jego uwagę, zaczął pomagać mu zbierać każdą zgubę z osobna. Nie mógł przestać myśleć o zakrwawionej książce, jakby i na nim strata ta wywołała podobne wrażenie.
— Nie znasz żadnego zaklęcia, żeby...no wiesz — odezwał się w końcu i szybko słów tych pożałował. Odkaszlnął krótko, podając mu upuszczony tomik poezji. Znał jej grzbiet doskonale i pochwycił nazwisko w pamięć, próbując sklecić naprędce jakiekolwiek zdanie, które mogłoby przerwać złowrogie, niewygodne milczenie. — Był kiedyś u nas w domu. Jakobsen, to znaczy... Matka bardzo lubi jego poezję i zaprosiła go na kolację. Jest cholernie dziwny, mówi od rzeczy i cuchnie papierosami — starał się brzmieć pewniej i głośniej, zdobył się nawet na cień pokrzepiającego uśmiechu. — Tego nie znam - dodał jeszcze, nieco ciszej, wskazując ruchem podbródka tamtą obcą, zakrwawioną książkę trzymaną kurczowo przy piersi. Tytuł miał kwasowo cyjanową barwę, a szwedzkie słowo było wystarczająco podobne do duńskiego odpowiednika, by Lasse szybko pojął jego znaczenie. — O czym śnią? Jeżeli o tym, żeby Brunn skoczył na główkę z siódmego piętra, to pewnie byśmy się dogadali.
Myślał o tym, tym dłużej, im pewniejszy był tego, iż znał twarz chłopaka, który pojawił się za jego plecami, a którego obecność uratowała go od rozbitej głowy i całkowitej utraty honoru. Widział go już — świadomość ta odbijała się uciążliwym strumieniem światła na jego zarumienionych od wysiłku policzkach, wydobywając coraz to nowsze, drobne załamania w rysach jego twarzy i przywołując kolejne wspomnienia, ukryte do tej pory skrzętnie pod powieką trzeciego oka. Widział go już — nie takiego, innego zupełnie, starszego i mniej zdyszanego, dorosłego mężczyznę o jasnych oczach zasnutych troską, tym powłóczystym, zamglonym rodzajem smutku, który nosić mogli w sobie tylko ludzie o dobrym sercu i ciepłym śmiechu. I choć nie umiał przywołać do siebie ruchomych obrazów, niczego poza twarzą w mlecznej chmurze, trzymał przy sobie ciasno tamto echo jego obecności, bojąc kolejny raz postawić się szeptom norn. Chciały by go zapamiętał, a więc Lasse pamiętał i widok ten wgryzł się w skronie z siłą na tyle stanowczą, by wspomnienie wizji znów naruszyło granice teraźniejszości, rozpływając się w niej nierównymi plamami przypominającymi siniaki na kolanach. Przez moment profil tego chłopaka wydal mu się znów starszy, na tyle starszy, by zmusić go do kroku w tył i szybkiego złapania powietrza w płuca; wtem jednak odezwał się jego głos, a głos ten był głosem nastolatka i tak też twarz odmłodniała i świat znów był złożony z teraźniejszości, z ich zmęczonych oddechów, z oddalonych nawoływań i krwi pod nosem.
— Ja nic... Ja nie... — próbował się bronić, ale wszystkie zdania grzęzły w nim, zasnuwając gardło nalotem wstydu. Już wtedy nienawidził momentów, w których łamał mu się głos, ojciec zwykł wtedy unosić brwi i patrzeć na niego z powątpiewaniem ponad blatem jadalnianego stołu. Odchrząknął więc i wyprostował się w nagłym przypływie przekonania o własnej sprawczości. Powietrze wokół ciężkie było od wyrzutów sumienia. — Dzięki — nie to miał powiedzieć, a jednak dźwięk wypadł z niego nagle, wyrwany jednym szarpnięciem struny jak nierówna nuta improwizowanego utworu. Przypominał bardziej brzdęk nienastrojonych skrzypiec niż prawdziwe podziękowania — nierówny i stłumiony — a jednak Lasse widział doskonale, iż dawno nie dziękował tak, jak dziękował teraz — szczerze i spontanicznie, za coś, co miało w jego oczach więcej sensu niż sztywne wsparcie jego rodziców.
Kiedy torba runęła na ziemię, a wraz z nią cała jej zawartość, trzask rozdarł chwilę ciszy między nimi, a ptaki na dziedzińcu uniosły się złowieszczo ponad korony drzew. Zaraz po nich nadeszło przekleństwo, żałosne i przykre przekleństwo na granicy młodzieńczego płaczu. Lasse poczuł, jak wbrew własnej woli wydyga się lekko, a jego policzki zalewa nagła plama bladego rumieńca. Scena rozwiązywała się przed nim szybko, twarz jego wybawiciela zastygła w przestrachu i rozpaczy, a on w kilku krokach zjawił się obok i ignorując jeszcze przez kilka sekund jego uwagę, zaczął pomagać mu zbierać każdą zgubę z osobna. Nie mógł przestać myśleć o zakrwawionej książce, jakby i na nim strata ta wywołała podobne wrażenie.
— Nie znasz żadnego zaklęcia, żeby...no wiesz — odezwał się w końcu i szybko słów tych pożałował. Odkaszlnął krótko, podając mu upuszczony tomik poezji. Znał jej grzbiet doskonale i pochwycił nazwisko w pamięć, próbując sklecić naprędce jakiekolwiek zdanie, które mogłoby przerwać złowrogie, niewygodne milczenie. — Był kiedyś u nas w domu. Jakobsen, to znaczy... Matka bardzo lubi jego poezję i zaprosiła go na kolację. Jest cholernie dziwny, mówi od rzeczy i cuchnie papierosami — starał się brzmieć pewniej i głośniej, zdobył się nawet na cień pokrzepiającego uśmiechu. — Tego nie znam - dodał jeszcze, nieco ciszej, wskazując ruchem podbródka tamtą obcą, zakrwawioną książkę trzymaną kurczowo przy piersi. Tytuł miał kwasowo cyjanową barwę, a szwedzkie słowo było wystarczająco podobne do duńskiego odpowiednika, by Lasse szybko pojął jego znaczenie. — O czym śnią? Jeżeli o tym, żeby Brunn skoczył na główkę z siódmego piętra, to pewnie byśmy się dogadali.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Eitri Soelberg
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Czw 21 Lip - 15:42
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wielokrotnie powtarzano mu, by nie mieszał się w podobne sytuacje, by nie prowokował i raczej kładł uszy po sobie, gdyż bójki przysparzały jedynie kłopotów i czyniły go bardziej podobnym do oprawców, niż mógłby sobie życzyć. Na szczęście, zwykle sprzyjał mu los i większe konsekwencje nie spadały na zgięty kark; jedynie chmurne spojrzenie ojca i dziadka wywoływały poczucie niesprawiedliwości, jakby mylili się zupełnie i nie znali świata, w którym przyszło mu się wychować. Niestety, mało kiedy bowiem liczyło się coś poza siłą, nie tu, nie wśród krnąbrnych nastolatków czujących wyższość tylko i wyłącznie dlatego, że potrafili bardzo dobrze wymierzać kolejne ciosy i miażdżyć tkanki tym, w których pozostał choć cień nadziei na jakąkolwiek sprawiedliwość w uczniowskiej społeczności. Sam nie pamiętał, czy miał podobny okres w swoim życiu, niektórzy śmiali się, że bazowo miał wbudowaną w siebie niechęć i niezwykle pesymistyczne spojrzenie na świat i może dlatego zderzenie z rzeczywistością nie było dlań aż tak bolesne.
Nie rozczarowali go – od samego początku próbując udowodnić, że faktycznie powinien stać w szeregu z ofiarami, z ludźmi podług ich miary wybrakowanymi, śmierdzącymi tchórzostwem i lękiem o własne życie, z ludźmi niezdolnymi bronić swego, jeśli ktoś tylko zamachnął się lub łysnął scyzorykiem schowanym w kieszeni. Nawet Odala, będąc w swym założeniu ostoją przyzwoitości, miała swoje problemy, z którymi nie radzili sobie nauczyciele, bo i też jak mogli sobie radzić, skoro większość niechlubnych wydarzeń spychano gdzieś w kąt, byle nie nadszarpnąć dobrego imienia akademii. W związku z tym, wielu słabszych obierało po prostu taktykę “na przetrwanie”, zbierając zwyczajowe manto kilka razy do roku i ogólnie schodząc z drogi tym bardziej groźnym. Soelberg nie miał podobnego zwyczaju i za każdą podłożoną nogę odwdzięczał się z ogromną chęcią, nawet jeśli kończyło się to ostatecznie zaangażowaniem w konflikt Ivara. Nie lubił tych momentów, pienił się wściekle i szarpał go za szkołą wyrzucając, że nie ma prawa się wtrącać, bo sam wie, co ma robić. Czuł ulgę za każdym razem, kiedy udawało mu się przyjść do domu z obitą głową, a starszy brat otwierał szeroko oczy i nie miał pojęcia, co tak właściwie się stało. W pewnym momencie zaczął liczyć, ile spraw załatwił sam, pusząc się niczym paw. Kolekcjonował wszystkie te siniaki, zadrapania i rany, by udowodnić mu, sobie, światu, że jest zdolny walczyć z zajadłością dzikiego zwierzęcia. Czasami ktoś wyzłośliwiał się, że gdyby nie pochodził z kruczej familii, inaczej skończyłyby się jego działania, inni zaś wykorzystywali argument rodzinnych konotacji i tym bardziej starali się szukać zaczepki, plując mu w twarz oraz na mundur by sprawdzić, jak daleko mogą przesunąć granice i jak daleko mogą zajść w prowokacjach. Nienawidził ich wszystkich szczerze, za każde krzywe spojrzenie i za słowa zadające ból większy niż kopniak wymierzony w miękkie podbrzusze.
Wykrzywił się nieprzyjemnie, słysząc podziękowanie. Nie oczekiwał go, nie chciał wdzięczności, ani słów uznania. Nie myślał o tym zupełnie, gdy bił tamtych dryblasów, nieszczególnie zwracał też uwagę, komu pomógł w desperackiej potrzebie ulżenia sobie, choć może akt ten wyglądał jak zbytek miłosierdzia. Nie zamierzał być bohaterem, czuł się w tej roli dość niezręcznie i kiepsko mu pasowała, zwłaszcza teraz, kiedy na twarzy krew zaczynała mu zasychać, a włosy pozlepiane od potu przywierały do skroni. Koszula mu się popruła; zobaczył dopiero teraz, że Germundowe szarpnięcie nadwyrężyło nie tylko pasek od torby, ale i włókna rękawa, postrzępionego na szwie przy ramieniu. Krwotok chyba powoli zaczynał się uspokajać, bo nie czuł dłużej metalicznego posmaku spływającego po gardle, a tępy ból powoli przygasał, oswojony i wrośnięty w jego osobę niczym stały element czy wierny towarzysz nieodstępujący na krok. Zresztą nie miał czasu zajmować się nim zbytnio, gdyż priorytetową sprawą okazało się pozbieranie całego dobytku, który rozsypał się po dużych płytach chodnika. Na szelest tuż nad swoją osobą nie zareagował w pierwszym momencie, nadal zbyt skupiony na myślach i przekleństwach ciskanych w kierunku oprawców. Zadarł głowę dopiero wtedy, gdy mignęła mu cudza dłoń zwieszona nisko w celu sięgnięcia po jeden z szeleszczących batoników. Miał pokusę, by go odepchnąć, wściekle odgrodzić się od oferowanej pomocy, bo czuł się jeszcze bardziej głupio, a wrażenie to niebezpiecznie zaczynało ewoluować w coś na kształt upokorzenia.
— Poradzę sobie — burknął i bez ogródek wyrwał mu przedmiot z dłoni, szarpiąc palcami, na których łuszczyła się już pociemniała krew. Nie miał siły, by szukać odpowiedniego zaklęcia, dlatego zupełnie intencjonalnie zignorował pytanie, czując pod powiekami zbierającą się wilgoć. Nie chciał, żeby uczeń na niego patrzył, odsunął się od niego i zaczął wciskać na oślep niektóre z przyborów i części drugiego śniadania do torby. Było to jednak bardzo trudne, kiedy wciąż przyciskał do piersi książkę. Szło mu dość mozolnie i niezdarnie, w tle słyszał próbę młodszego kolegi, by nawiązać z nim jakikolwiek kontakt i przerwać niezręczność całej sytuacji. Uniósł spojrzenie ku niebu i wydobył z siebie najbardziej poirytowane westchnienie, jakie miał w swoim repertuarze. Gadanina nie miała końca.
— Słuchaj, koleś — zaczął, wyrzucając z siebie ociężałe słowa — gówno mnie to obchodzi, nie rozumiesz? — wciął się w jego anegdotę dotyczącą Jakobsena, dopiero później zdając sobie sprawę, że nie każdy mógł pochwalić się podobną znajomością. Zepchnął to jednak na dalszy plan, odwracając twarz w kierunku nieproszonego towarzysza niedoli. Fakty łączyły się ze sobą dość mozolnie i nim wydobył z umysłu wspomnienie o dzieciaku oraz zasłyszane tuż przed bójką okrzyki, zdążył opaść bezwładnie do tyłu, wspierając się na jednej dłoni i usiąść na zimnym betonie, brudząc pyłem czarne spodnie. — Nørgaard — stwierdził beznamiętnie, godząc się z faktem, że oto właśnie uratował przed mantem członka klanu, lecz wcale nie żałował żadnego ze słów, które w jego kierunku rzucał poirytowany nachalnymi próbami pomocy. Wreszcie odważył się, by oderwać tomik od piersi i spojrzał na nakrapiane krwią strony. Zdusił wściekły jęk, przesuwając palcem po papierze. — Ja pierdolę, nie odczepisz się, co? — Następne pytania i następna fala irytacji na średni w jego odczuciu żart. Musiał zapalić, bo dłonie znów zaczynały mu drżeć. Odłożył książkę i wyciągnął z kieszeni zmaltretowany kartonik. Wysunął pokiereszowany zwitek i wcisnął między popękane wargi, odpalając przy pomocy starej zapalniczki. Zerknął na kucającego dalej chłopaka i nieoczekiwanie, pod wpływem wewnętrznej bezsilności rzucił w jego kierunku paczkę z włożonym weń wynalazkiem śniących. — Masz, może dzięki temu poczujesz się przez chwilę jak Jakobsen i dasz mi spokój — prychnął, nie spytał go czy pali, nie uważał tego za zasadne. Może, jak przystało na chłopca z dobrego domu, wzbraniał się przed używkami? Tym lepiej. Szybciej sobie pójdzie. — To literatura śniących. I tak nie zrozumiesz. — Jeśli podzielał podejście do niemagicznych zgodne z jego krewniakami, powinien odpuścić. Zerknął na cyjanowy napis i znów poczuł żałość obejmującą gardło. Przysłonił dłonią oczy, zaciskając wargi na filtrze, cierpkość tytoniu kleiła mu się do podniebienia. Łzy osiadły wilgocią na rzęsach.
Nie rozczarowali go – od samego początku próbując udowodnić, że faktycznie powinien stać w szeregu z ofiarami, z ludźmi podług ich miary wybrakowanymi, śmierdzącymi tchórzostwem i lękiem o własne życie, z ludźmi niezdolnymi bronić swego, jeśli ktoś tylko zamachnął się lub łysnął scyzorykiem schowanym w kieszeni. Nawet Odala, będąc w swym założeniu ostoją przyzwoitości, miała swoje problemy, z którymi nie radzili sobie nauczyciele, bo i też jak mogli sobie radzić, skoro większość niechlubnych wydarzeń spychano gdzieś w kąt, byle nie nadszarpnąć dobrego imienia akademii. W związku z tym, wielu słabszych obierało po prostu taktykę “na przetrwanie”, zbierając zwyczajowe manto kilka razy do roku i ogólnie schodząc z drogi tym bardziej groźnym. Soelberg nie miał podobnego zwyczaju i za każdą podłożoną nogę odwdzięczał się z ogromną chęcią, nawet jeśli kończyło się to ostatecznie zaangażowaniem w konflikt Ivara. Nie lubił tych momentów, pienił się wściekle i szarpał go za szkołą wyrzucając, że nie ma prawa się wtrącać, bo sam wie, co ma robić. Czuł ulgę za każdym razem, kiedy udawało mu się przyjść do domu z obitą głową, a starszy brat otwierał szeroko oczy i nie miał pojęcia, co tak właściwie się stało. W pewnym momencie zaczął liczyć, ile spraw załatwił sam, pusząc się niczym paw. Kolekcjonował wszystkie te siniaki, zadrapania i rany, by udowodnić mu, sobie, światu, że jest zdolny walczyć z zajadłością dzikiego zwierzęcia. Czasami ktoś wyzłośliwiał się, że gdyby nie pochodził z kruczej familii, inaczej skończyłyby się jego działania, inni zaś wykorzystywali argument rodzinnych konotacji i tym bardziej starali się szukać zaczepki, plując mu w twarz oraz na mundur by sprawdzić, jak daleko mogą przesunąć granice i jak daleko mogą zajść w prowokacjach. Nienawidził ich wszystkich szczerze, za każde krzywe spojrzenie i za słowa zadające ból większy niż kopniak wymierzony w miękkie podbrzusze.
Wykrzywił się nieprzyjemnie, słysząc podziękowanie. Nie oczekiwał go, nie chciał wdzięczności, ani słów uznania. Nie myślał o tym zupełnie, gdy bił tamtych dryblasów, nieszczególnie zwracał też uwagę, komu pomógł w desperackiej potrzebie ulżenia sobie, choć może akt ten wyglądał jak zbytek miłosierdzia. Nie zamierzał być bohaterem, czuł się w tej roli dość niezręcznie i kiepsko mu pasowała, zwłaszcza teraz, kiedy na twarzy krew zaczynała mu zasychać, a włosy pozlepiane od potu przywierały do skroni. Koszula mu się popruła; zobaczył dopiero teraz, że Germundowe szarpnięcie nadwyrężyło nie tylko pasek od torby, ale i włókna rękawa, postrzępionego na szwie przy ramieniu. Krwotok chyba powoli zaczynał się uspokajać, bo nie czuł dłużej metalicznego posmaku spływającego po gardle, a tępy ból powoli przygasał, oswojony i wrośnięty w jego osobę niczym stały element czy wierny towarzysz nieodstępujący na krok. Zresztą nie miał czasu zajmować się nim zbytnio, gdyż priorytetową sprawą okazało się pozbieranie całego dobytku, który rozsypał się po dużych płytach chodnika. Na szelest tuż nad swoją osobą nie zareagował w pierwszym momencie, nadal zbyt skupiony na myślach i przekleństwach ciskanych w kierunku oprawców. Zadarł głowę dopiero wtedy, gdy mignęła mu cudza dłoń zwieszona nisko w celu sięgnięcia po jeden z szeleszczących batoników. Miał pokusę, by go odepchnąć, wściekle odgrodzić się od oferowanej pomocy, bo czuł się jeszcze bardziej głupio, a wrażenie to niebezpiecznie zaczynało ewoluować w coś na kształt upokorzenia.
— Poradzę sobie — burknął i bez ogródek wyrwał mu przedmiot z dłoni, szarpiąc palcami, na których łuszczyła się już pociemniała krew. Nie miał siły, by szukać odpowiedniego zaklęcia, dlatego zupełnie intencjonalnie zignorował pytanie, czując pod powiekami zbierającą się wilgoć. Nie chciał, żeby uczeń na niego patrzył, odsunął się od niego i zaczął wciskać na oślep niektóre z przyborów i części drugiego śniadania do torby. Było to jednak bardzo trudne, kiedy wciąż przyciskał do piersi książkę. Szło mu dość mozolnie i niezdarnie, w tle słyszał próbę młodszego kolegi, by nawiązać z nim jakikolwiek kontakt i przerwać niezręczność całej sytuacji. Uniósł spojrzenie ku niebu i wydobył z siebie najbardziej poirytowane westchnienie, jakie miał w swoim repertuarze. Gadanina nie miała końca.
— Słuchaj, koleś — zaczął, wyrzucając z siebie ociężałe słowa — gówno mnie to obchodzi, nie rozumiesz? — wciął się w jego anegdotę dotyczącą Jakobsena, dopiero później zdając sobie sprawę, że nie każdy mógł pochwalić się podobną znajomością. Zepchnął to jednak na dalszy plan, odwracając twarz w kierunku nieproszonego towarzysza niedoli. Fakty łączyły się ze sobą dość mozolnie i nim wydobył z umysłu wspomnienie o dzieciaku oraz zasłyszane tuż przed bójką okrzyki, zdążył opaść bezwładnie do tyłu, wspierając się na jednej dłoni i usiąść na zimnym betonie, brudząc pyłem czarne spodnie. — Nørgaard — stwierdził beznamiętnie, godząc się z faktem, że oto właśnie uratował przed mantem członka klanu, lecz wcale nie żałował żadnego ze słów, które w jego kierunku rzucał poirytowany nachalnymi próbami pomocy. Wreszcie odważył się, by oderwać tomik od piersi i spojrzał na nakrapiane krwią strony. Zdusił wściekły jęk, przesuwając palcem po papierze. — Ja pierdolę, nie odczepisz się, co? — Następne pytania i następna fala irytacji na średni w jego odczuciu żart. Musiał zapalić, bo dłonie znów zaczynały mu drżeć. Odłożył książkę i wyciągnął z kieszeni zmaltretowany kartonik. Wysunął pokiereszowany zwitek i wcisnął między popękane wargi, odpalając przy pomocy starej zapalniczki. Zerknął na kucającego dalej chłopaka i nieoczekiwanie, pod wpływem wewnętrznej bezsilności rzucił w jego kierunku paczkę z włożonym weń wynalazkiem śniących. — Masz, może dzięki temu poczujesz się przez chwilę jak Jakobsen i dasz mi spokój — prychnął, nie spytał go czy pali, nie uważał tego za zasadne. Może, jak przystało na chłopca z dobrego domu, wzbraniał się przed używkami? Tym lepiej. Szybciej sobie pójdzie. — To literatura śniących. I tak nie zrozumiesz. — Jeśli podzielał podejście do niemagicznych zgodne z jego krewniakami, powinien odpuścić. Zerknął na cyjanowy napis i znów poczuł żałość obejmującą gardło. Przysłonił dłonią oczy, zaciskając wargi na filtrze, cierpkość tytoniu kleiła mu się do podniebienia. Łzy osiadły wilgocią na rzęsach.
Lasse Nørgaard
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Sro 24 Sie - 0:18
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nosił w sobie wiele lęków — już jako dziecko, już jako nastolatek; zbierał ich kształty, jak jego siostry zwykły zbierać kwiaty rosnące wokół posiadłości, więdnące bukiety dziesiątek kolorów, szorstkich liści i drobnych cierni wsuwających się płytkim nacięciem pod naskórek. Bał się koszmarów, które budziły go nocami w plamach zimnego potu, splątanego desperacko w zimnej pościeli zbyt dużego łóżka, na którego końcu strach przysiadał niczym czuwający rodzic; bał się przyszłości, która nawiedzała go na każdym kroku, łapiąc go za kark lepką dłonią i odbierając grunt pod stopami, bo świat przestawał być wtem dla niego miejscem stabilnym — stawał się bałaganem tego co było i będzie, tego co jest teraz, smrodu krwi i mrozu, obcych śmierci wplątanych w jego włosy jak śnieg. Wtedy, gdy miał lat kilkanaście i niewiele już wiary w to, że kiedykolwiek uda mu się uciec, obawiał się natomiast, iż nigdy nie będzie dorosły — nie dlatego, iż do dorosłości nie zdąży dotrzeć, ale dlatego, że ona nigdy nie zechce dotrzeć do niego. Wystawiał nos poza swoją klatkę — niezmiennie złotą i zimną — jak ciekawy świata szczeniak, ale nie potrafił postawić stopy pewnie na tej nowej ziemi. Akademia go przerażała, rówieśnicy byli okrutni, a uczony głos matki bez przerwy przypominał mu o jego słabości. Czasem łapała jego podbródek w czułym geście przypominający sposób, w jaki lwice łapią za szyje swoje młode i mówiła z troską, że się o niego martwi. Nigdzie na świecie, w żadnym innym miejscu nie będziesz tak szczęśliwy i bezpieczny jak przy mnie. Zaciskał powieki i zaciskał pięści, nocami wbijał paznokcie w miękką skórę przedramion i myślał o świecie, który miał go pożreć.
Teraz świat ten nachylał się nad nim wielką, czarną paszczą pełną mokrych zębów, a Lasse zadrżał, gdy chłopak sięgnął ku niemu i wyrwał książkę z jego dłoni. Nie wiedział co robić — nie umiał zareagować na cudzy smutek ani na cudzą złość, nie potrafił również pojąć choćby krzty tego, co tamten czuł. Nie miał pojęcia, dlaczego zareagował tak silnie i skąd ta opryskliwość w jego słowach. Coś zazgrzytało na dnie jego żołądka, pociągnęło za brzeg serca jak rybacki haczyk — było mu przykro. Próbował wszak być miły, choć to nigdy nie przychodziło mu naturalnie; podziękował, choć podziękowania zwykle brzmiały pusto i sztucznie w jego ustach. Przez ostatnie lata słyszał bez przerwy, że nie radzi sobie między kolegami (tak o nich mówiono, choć bliżej było im do oprawców); przypominano z przesłodzoną tkliwością, że musi dać im szansę i że będzie mu trudno — tak bardzo trudno — jeżeli w końcu nie spróbuje stać się częścią grupy. Nie znał imion swoich rówieśników, uciekał od nich spojrzeniem jak przestraszony dzieciak i chował się w katach i łazienkach, gdy słyszał ich kroki — byli dla niego równie groźni i obcy, co stado wilków w samym środku lasu. A tera, kiedy ten jeden raz próbował złapać się czyjegoś rękawa, wykorzystać wszystkie te techniki rozmów z ludźmi, których starano się go nauczyć, zrobił z siebie jedynie idiotę. Przyglądał się jego dziwnie znajomej, ładnej twarzy i wszystko w nim płonęło — stosy gniewu i wstydu, tlące się gdzieś w rytmie przyśpieszonego oddechu. Gówno go to obchodziło, więc Lasse od niechcenia wzruszył ramionami, udając usilnie, iż reakcja ta go nie rusza, choć w rzeczywistości zdawała się być siarczystym policzkiem wymierzonym w połowie słowa. Nagle przestał się dziwić tamtym idiotom — sam sobie z chęcią złamałby nos.
Na kilka sekund uniósł na niego wzork — oburzony, ostry wzrok pary przesadnie dociekliwych oczu — bo dźwięk jego nazwiska zawisło w powietrzu jak topór. Jak okrutnie brzmiało, gdy je wypowiadał, pusto i niedbale, jakby rzucał mu je pod nogi i mógł, że ma się nim zadławić. Nørgaard, oczywiście. Czasem przekonany był, iż nie istniał w nim choćby fragment, którego nie można było określić — od nazwiska, po przypadłość, cały był jedną wielką definicją.
— Skąd wiesz? — wyrzucił, pragnąc choć przez sekundę nie być określonym, być kimś innym zupełnie, niemal przezroczystym w cudzych oczach. Wiedział jednak, że kłamstwo nie miało sensu — nieważne skąd, chłopak wiedział. Niezdolny do tego, by się poprawiać, uciekł spojrzeniem w bok, jakby faktycznie w minionej sekundzie niezwykle zafascynowała go okoliczna, kamienna ściana. — Nieważne. Chciałem tylko — pomóc, porozmawiać, schować się na dłużej w twoim towarzystwie. Nie dokończył.
Odebrał wciśniętego mu papierosa i przyjrzał mu się z ledwie dostrzegalnym w rysach niedowierzaniem. Do tej pory próbował kilka razy chować się z ojcowską papierośnicą w ogrodzie, ale w domu wszędzie były czyjeś oczy, jakby okna łypały na niego źrenicami wykutymi w szkle, wiec zwykle powtarzał w eter słyszaną setki razy inkantacje i ze zrezygnowaniem chował zdobycz znów do szuflady. Teraz przeszło mu przez myśl, iż musi udawać nonszalanckiego — nie może dać po sobie poznać, że w rzeczywistości nigdy nie czuł dymu w gardle. Papieros pachniał tytoniem jak ojcowskie marynarki, nie tak jak Jakobsen i jego oddech, i choć jakaś część jego mięśni zesztywniała w lęku, zdołał odpalić ten złośliwy prezent i wsunąć między wargi. Dym sprawił, że oczy łzawiły, ale poza tym wszystko było zaskakująco naturalne.
— Śniących — powtórzył za nim powoli, przewracając słowo na języku, choć nie było przecież w żadnym stopniu obce. Wiedział doskonale, co powiedzieliby rodzice, jak spojrzałby na niego dziadek; wiedział, że powinien prychnąć ze zdegustowaniem i odejść, ale książka mieniła się do niego kolorowymi literami, obcą okładką i czymś zupełnie innym, nowym i nieznanym pod grzbietem. Zapragnął złapać ją w dłonie i przeczytać od deski do deski, poznać każde określenie, którego wcześniej nie miał szans usłyszeć. Próbując chować urazę w zarumienionej twarzy, przerzucał spojrzenie z okładki na twarz chłopaka, w tę i z powrotem, aż w końcu zdobył się na odwagę, by wypuścić z ust niezdarną chmurę dymu i kolejny raz wzruszyć ramionami. — Możesz mi — odkaszlnął krótko — wytłumaczyć.
Teraz świat ten nachylał się nad nim wielką, czarną paszczą pełną mokrych zębów, a Lasse zadrżał, gdy chłopak sięgnął ku niemu i wyrwał książkę z jego dłoni. Nie wiedział co robić — nie umiał zareagować na cudzy smutek ani na cudzą złość, nie potrafił również pojąć choćby krzty tego, co tamten czuł. Nie miał pojęcia, dlaczego zareagował tak silnie i skąd ta opryskliwość w jego słowach. Coś zazgrzytało na dnie jego żołądka, pociągnęło za brzeg serca jak rybacki haczyk — było mu przykro. Próbował wszak być miły, choć to nigdy nie przychodziło mu naturalnie; podziękował, choć podziękowania zwykle brzmiały pusto i sztucznie w jego ustach. Przez ostatnie lata słyszał bez przerwy, że nie radzi sobie między kolegami (tak o nich mówiono, choć bliżej było im do oprawców); przypominano z przesłodzoną tkliwością, że musi dać im szansę i że będzie mu trudno — tak bardzo trudno — jeżeli w końcu nie spróbuje stać się częścią grupy. Nie znał imion swoich rówieśników, uciekał od nich spojrzeniem jak przestraszony dzieciak i chował się w katach i łazienkach, gdy słyszał ich kroki — byli dla niego równie groźni i obcy, co stado wilków w samym środku lasu. A tera, kiedy ten jeden raz próbował złapać się czyjegoś rękawa, wykorzystać wszystkie te techniki rozmów z ludźmi, których starano się go nauczyć, zrobił z siebie jedynie idiotę. Przyglądał się jego dziwnie znajomej, ładnej twarzy i wszystko w nim płonęło — stosy gniewu i wstydu, tlące się gdzieś w rytmie przyśpieszonego oddechu. Gówno go to obchodziło, więc Lasse od niechcenia wzruszył ramionami, udając usilnie, iż reakcja ta go nie rusza, choć w rzeczywistości zdawała się być siarczystym policzkiem wymierzonym w połowie słowa. Nagle przestał się dziwić tamtym idiotom — sam sobie z chęcią złamałby nos.
Na kilka sekund uniósł na niego wzork — oburzony, ostry wzrok pary przesadnie dociekliwych oczu — bo dźwięk jego nazwiska zawisło w powietrzu jak topór. Jak okrutnie brzmiało, gdy je wypowiadał, pusto i niedbale, jakby rzucał mu je pod nogi i mógł, że ma się nim zadławić. Nørgaard, oczywiście. Czasem przekonany był, iż nie istniał w nim choćby fragment, którego nie można było określić — od nazwiska, po przypadłość, cały był jedną wielką definicją.
— Skąd wiesz? — wyrzucił, pragnąc choć przez sekundę nie być określonym, być kimś innym zupełnie, niemal przezroczystym w cudzych oczach. Wiedział jednak, że kłamstwo nie miało sensu — nieważne skąd, chłopak wiedział. Niezdolny do tego, by się poprawiać, uciekł spojrzeniem w bok, jakby faktycznie w minionej sekundzie niezwykle zafascynowała go okoliczna, kamienna ściana. — Nieważne. Chciałem tylko — pomóc, porozmawiać, schować się na dłużej w twoim towarzystwie. Nie dokończył.
Odebrał wciśniętego mu papierosa i przyjrzał mu się z ledwie dostrzegalnym w rysach niedowierzaniem. Do tej pory próbował kilka razy chować się z ojcowską papierośnicą w ogrodzie, ale w domu wszędzie były czyjeś oczy, jakby okna łypały na niego źrenicami wykutymi w szkle, wiec zwykle powtarzał w eter słyszaną setki razy inkantacje i ze zrezygnowaniem chował zdobycz znów do szuflady. Teraz przeszło mu przez myśl, iż musi udawać nonszalanckiego — nie może dać po sobie poznać, że w rzeczywistości nigdy nie czuł dymu w gardle. Papieros pachniał tytoniem jak ojcowskie marynarki, nie tak jak Jakobsen i jego oddech, i choć jakaś część jego mięśni zesztywniała w lęku, zdołał odpalić ten złośliwy prezent i wsunąć między wargi. Dym sprawił, że oczy łzawiły, ale poza tym wszystko było zaskakująco naturalne.
— Śniących — powtórzył za nim powoli, przewracając słowo na języku, choć nie było przecież w żadnym stopniu obce. Wiedział doskonale, co powiedzieliby rodzice, jak spojrzałby na niego dziadek; wiedział, że powinien prychnąć ze zdegustowaniem i odejść, ale książka mieniła się do niego kolorowymi literami, obcą okładką i czymś zupełnie innym, nowym i nieznanym pod grzbietem. Zapragnął złapać ją w dłonie i przeczytać od deski do deski, poznać każde określenie, którego wcześniej nie miał szans usłyszeć. Próbując chować urazę w zarumienionej twarzy, przerzucał spojrzenie z okładki na twarz chłopaka, w tę i z powrotem, aż w końcu zdobył się na odwagę, by wypuścić z ust niezdarną chmurę dymu i kolejny raz wzruszyć ramionami. — Możesz mi — odkaszlnął krótko — wytłumaczyć.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Eitri Soelberg
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Pią 23 Wrz - 15:28
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nie lubił, gdy ktoś widział jego bezsilność. Zawsze starał się ukrywać słabości, żeby nie dać pożywki czekającym na to wyrostkom. Tylko w taki sposób był w stanie osiągnąć jakąkolwiek przewagę. Szklistość w oczach była niechciana, podobnie jak szloch wyrywający się z głębin gardła. Takim jednak był w rzeczywistości, pod płaszczykiem obojętności i wściekle ściągniętych ku sobie brwi. Pod pozorem agresji zaciskającej palce w pięści. Chyba w żaden inny sposób nie potrafił sobie radzić z nadmiarem emocji, których nie zwykł nazywać na głos. Jestem zły, smutny, boję się, denerwuję, czuję niepewność, zmęczenie – niby o tym wiedział i niby nie miał problemów z określeniem własnego stanu, a jednak wolał sprowadzać wszystko do zerojedynkowego systemu, w którym odpowiedzią na mniej przyjemne afekty był atak, a to co pozostawało okrywał obojętnością, z rzadka ciesząc się w sytuacjach społecznych. A jednak, jednak teraz coś w nim pękło i z oczu spadały pojedyncze łzy przymglone tytoniową chmurą i chwytane w złożone na policzkach dłonie. Może świadomość, że chyba wcale nie jest mu tak daleko do Nørgaarda sprawiała, że nie wytrzymał? W gruncie rzeczy niewiele chyba ich różniło, prócz zajadłości z jaką Soelberg chciał za wszelką cenę udowadniać, że jest groźniejszy niż w rzeczywistości. Próbował za wszelką cenę przerwać jakiekolwiek nici, które mogłyby zawiązać lichą komitywę. Powoli jednak dochodzić zaczynało do niego, że w gruncie rzeczy jest niewiele lepszy od tamtych opryszków – spoglądających z pogardą na każdego słabszego kolegę. Że niewiele lepiej się zachowuje, usprawiedliwiając próbą pomocy i wtrąceniem w nie swoją potyczkę. Zaraz po niej przecież nastąpiła złość i chęć posunięcia się o krok dalej, by tylko obrzydzić i przestraszyć tamtego biednego chłopaka, któremu przecież uratował twarz, nadstawiając własny nos. Gdyby naprawdę wszystko to go gówno obchodziło, nie on a Nørgaard broczyłby obecnie od posoki cieknącej ze zmiażdżonych tkanek. Nie rozumiał wprawdzie jeszcze, że nie tyle chęć ulżenia sobie, ale wrodzona wrażliwość i troska o słabszego, kierowały nim w podobnych momentach. Musiał jeszcze dojrzeć, by uświadomić sobie własną motywację i pragnienie, które nieśmiało wskazywało na obranie jedynej, właściwej drogi życiowej. Obecnie jednak był jedynie dzieciakiem, ledwo przekraczającym dorosłość, zagubionym w świecie nie do końca przez niego rozumianym.
Rozchylił lekko palce, które trwały do tej pory przywarte ściśle do oczodołów. Śledził ruchy młodszego kolegi, choć nie dał po sobie poznać, że cokolwiek go obchodzą. Nadal miał pod palcami wilgoć, końcówka papierosa tliła się pomarańczowym blaskiem, spopielała się stopniowo, opadając w delikatnych płatkach na płyty chodnikowe.
Nørgaard zareagował zdziwieniem na słowa demaskujące jego pochodzenie. Eitri prychnął jedynie i wcale nie miał zamiaru nalegać na kontynuowanie tematu. Starczyło, że wiedział. Zresztą, nie trzeba było wiele – drobny przypadek, usłyszenie kilku słów, przebywanie w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, a jednak jednak coś w nim znów zaczęło pękać, jakby naprędce chciał się wytłumaczyć i pozwolić mu zrozumieć. Nie potrafił stwierdzić, co tak właściwie go do tego popchnęło: resztki naiwności czy pragnienie odwrócenia uwagi od mokrych wykwitów na koszuli, które zauważył na chwilę przed rozwarciem ust i odsunięciem dłoni od poczerwieniałych policzków? Zagryzł wargę raz jeszcze, nim ostatecznie zdecydował się coś powiedzieć.
— Kojarzę… kojarzę twojego dziadka, na runicznej opowiadali, trochę czytałem, bo… — zaciął się w momencie, nie chcąc powiedzieć zbyt wiele. Ze względu na swoje zdolności był uważany przez wielu za rasowe dziwadło, zwłaszcza gdy tracił kontakt z rzeczywistością i istoty duchowe przyćmiewały mu rozsądek. A runy? Runy coraz bardziej go pochłaniały, gdyż były jedynym gwarantem, że nie straci resztek zdrowych zmysłów. Znów sposępniał. — Krzyczeli przecież za tobą twoje imię, niewiele trzeba, żeby skojarzyć. Nie jesteś przeciętnym uczniem, daruj sobie zaskoczenie — wyburczał, jakby urażony, choć w rzeczywistości, to Lasse powinien czuć się dotknięty. Wciągnął w płuca kolejną dawkę smolistej zawiesiny i otarł brzegiem koszuli łzy, które zaczynały znaczyć skórę słonymi, stwardniałymi smugami.
Wyprostował się bardziej, gdy chłopak zainteresował się jeszcze książką. Przez chwilę próbował wywęszyć podstęp, zwłaszcza z uwagi na znajomość poglądów poszczególnych klanów. Po co miałby słuchać opowieści o rzeczach, na których poznanie zapewne żaden Nørgaard nie marnowałby energii? Zdziwiło go, że drąży temat. Może chciał przeczekać? Może wzbudzić sympatię w jakimś zupełnie nieznanym celu? Pociągnął nosem i splunął różowawą flegmą upatrzoną skrzepem krwi. Nos wciąż go bolał, choć na moment zdołał o nim zapomnieć. Syknął.
— Nie odczepisz się póki nie pogadamy, co? — pytanie nie było tym razem okraszone wcześniejszą wściekłością. Zdawał się być bardziej zmęczony i zrezygnowany. Odgarnął włosy z czoła i odjął papieros od ust. — To o… o sztucznych ludziach — zaczął powoli, ogólnikowo, choć nie był pewien, na ile go zrozumie. Sam miał trudności, dlatego książkę czytał dwa razy i musiał poszerzyć swoją wiedzę o sporo zagadnień ze świata śniących. — Ludzie, ludzie w części musieli opuścić Ziemię w wyniku wojny i… osiedlili się na Marsie, między innymi. Razem z nimi ruszyły tam androidy, które potem zaczęły ich zabijać, ale i zapragnęły powrócić na Ziemię, gdzie stanowiły potencjalne zagrożenie, choć niejasne. Tu właśnie chodzi o to, że podstawą rozróżnienia sztucznego człowieka od prawdziwego jest to, że androidy nie mają w sobie empatii. Łowcy, którzy próbują je wyłapać sprawdzają właśnie te “ludzkie” odruchy na przykład testem Vogitha-Kampffa. To całkiem zmyślone narzędzie, ale sęk w tym… sęk w tym, że w pewnym momencie zaczynasz mieć poważne wątpliwości. Bo dlaczego właściwie należy zabijać androidy i jak to jest, że przecież nawet niektórzy ludzie nie są w stanie przejść testu na empatię, bo zwyczajnie jej też nie mają, lub mają bardzo mało. To jak w końcu jest z tymi kryteriami, granicami. Jak to w ogóle jest z ludzkimi łowcami androidów, bo przecież wielu z nich lubi po prostu zabijać. Historia skupia się na postaci jednego z łowców właśnie – Ricka Deckarda — zawiesił nagle głos, bo uświadomił sobie, że wpadł w coś na kształt słowotoku, zbyt pochłonięty opowieścią o tworze, który zafascynował go niemal do granic i którym żył do tego stopnia, że za plamy krwi na papierze książki był gotów wyłupić Germundowi oczy. Nie dokończył wywodu, wetknął na powrót papieros w usta i poczerwieniał zawstydzony. Wzruszył ramionami. Nie sądził, że Nørgaard cokolwiek zrozumie.
Rozchylił lekko palce, które trwały do tej pory przywarte ściśle do oczodołów. Śledził ruchy młodszego kolegi, choć nie dał po sobie poznać, że cokolwiek go obchodzą. Nadal miał pod palcami wilgoć, końcówka papierosa tliła się pomarańczowym blaskiem, spopielała się stopniowo, opadając w delikatnych płatkach na płyty chodnikowe.
Nørgaard zareagował zdziwieniem na słowa demaskujące jego pochodzenie. Eitri prychnął jedynie i wcale nie miał zamiaru nalegać na kontynuowanie tematu. Starczyło, że wiedział. Zresztą, nie trzeba było wiele – drobny przypadek, usłyszenie kilku słów, przebywanie w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, a jednak jednak coś w nim znów zaczęło pękać, jakby naprędce chciał się wytłumaczyć i pozwolić mu zrozumieć. Nie potrafił stwierdzić, co tak właściwie go do tego popchnęło: resztki naiwności czy pragnienie odwrócenia uwagi od mokrych wykwitów na koszuli, które zauważył na chwilę przed rozwarciem ust i odsunięciem dłoni od poczerwieniałych policzków? Zagryzł wargę raz jeszcze, nim ostatecznie zdecydował się coś powiedzieć.
— Kojarzę… kojarzę twojego dziadka, na runicznej opowiadali, trochę czytałem, bo… — zaciął się w momencie, nie chcąc powiedzieć zbyt wiele. Ze względu na swoje zdolności był uważany przez wielu za rasowe dziwadło, zwłaszcza gdy tracił kontakt z rzeczywistością i istoty duchowe przyćmiewały mu rozsądek. A runy? Runy coraz bardziej go pochłaniały, gdyż były jedynym gwarantem, że nie straci resztek zdrowych zmysłów. Znów sposępniał. — Krzyczeli przecież za tobą twoje imię, niewiele trzeba, żeby skojarzyć. Nie jesteś przeciętnym uczniem, daruj sobie zaskoczenie — wyburczał, jakby urażony, choć w rzeczywistości, to Lasse powinien czuć się dotknięty. Wciągnął w płuca kolejną dawkę smolistej zawiesiny i otarł brzegiem koszuli łzy, które zaczynały znaczyć skórę słonymi, stwardniałymi smugami.
Wyprostował się bardziej, gdy chłopak zainteresował się jeszcze książką. Przez chwilę próbował wywęszyć podstęp, zwłaszcza z uwagi na znajomość poglądów poszczególnych klanów. Po co miałby słuchać opowieści o rzeczach, na których poznanie zapewne żaden Nørgaard nie marnowałby energii? Zdziwiło go, że drąży temat. Może chciał przeczekać? Może wzbudzić sympatię w jakimś zupełnie nieznanym celu? Pociągnął nosem i splunął różowawą flegmą upatrzoną skrzepem krwi. Nos wciąż go bolał, choć na moment zdołał o nim zapomnieć. Syknął.
— Nie odczepisz się póki nie pogadamy, co? — pytanie nie było tym razem okraszone wcześniejszą wściekłością. Zdawał się być bardziej zmęczony i zrezygnowany. Odgarnął włosy z czoła i odjął papieros od ust. — To o… o sztucznych ludziach — zaczął powoli, ogólnikowo, choć nie był pewien, na ile go zrozumie. Sam miał trudności, dlatego książkę czytał dwa razy i musiał poszerzyć swoją wiedzę o sporo zagadnień ze świata śniących. — Ludzie, ludzie w części musieli opuścić Ziemię w wyniku wojny i… osiedlili się na Marsie, między innymi. Razem z nimi ruszyły tam androidy, które potem zaczęły ich zabijać, ale i zapragnęły powrócić na Ziemię, gdzie stanowiły potencjalne zagrożenie, choć niejasne. Tu właśnie chodzi o to, że podstawą rozróżnienia sztucznego człowieka od prawdziwego jest to, że androidy nie mają w sobie empatii. Łowcy, którzy próbują je wyłapać sprawdzają właśnie te “ludzkie” odruchy na przykład testem Vogitha-Kampffa. To całkiem zmyślone narzędzie, ale sęk w tym… sęk w tym, że w pewnym momencie zaczynasz mieć poważne wątpliwości. Bo dlaczego właściwie należy zabijać androidy i jak to jest, że przecież nawet niektórzy ludzie nie są w stanie przejść testu na empatię, bo zwyczajnie jej też nie mają, lub mają bardzo mało. To jak w końcu jest z tymi kryteriami, granicami. Jak to w ogóle jest z ludzkimi łowcami androidów, bo przecież wielu z nich lubi po prostu zabijać. Historia skupia się na postaci jednego z łowców właśnie – Ricka Deckarda — zawiesił nagle głos, bo uświadomił sobie, że wpadł w coś na kształt słowotoku, zbyt pochłonięty opowieścią o tworze, który zafascynował go niemal do granic i którym żył do tego stopnia, że za plamy krwi na papierze książki był gotów wyłupić Germundowi oczy. Nie dokończył wywodu, wetknął na powrót papieros w usta i poczerwieniał zawstydzony. Wzruszył ramionami. Nie sądził, że Nørgaard cokolwiek zrozumie.
Lasse Nørgaard
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Nie 30 Paź - 3:08
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W tamtych latach lubił wyobrażać sobie, że pewnego dnia będzie idealny. Nie był pewien jeszcze, co takiego słowo to znaczyło ani jakie nosiło za sobą następstwa, widział jedynie jego sylwetkę na tle ścian rodzinnej rezydencji, wysoko pod sufitem i pragnął myśleć, iż jeżeli urośnie jeszcze kilka centymetrów, w końcu do niej sięgnie. Mógł sobie więc wyobrażać — siebie samego, starszego o dziesięć lat, wyższego i poważniejszego, o twarzy wykutej w marmurze jak ta jego ojca; mógł sobie wyobrażać — wielkie zasługi i przestronne gabinety zdobione złotymi ramami i grzbietami książek, jego uniesiony podbródek i nazwisko przetykane tytułami, cały świat złożony na karb rodzicielskiej dumy. Wmawiał sobie nadzieję w ich oczach i zapisywał w głowie daty, w których pochwalili jego starania; był tak przykładny, jak przykładne mogło być dziecko uwiezione w pozłacanej celi wielkich możliwości i wrodzonych przywilejów, nagradzane od pierwszego dnia za to, że zdołało urodzić się w odpowiednim pokoju. Nie kłócił się i nie wiercił, nie odchodził od stołu, dopóki mu nie pozwolono, płakał cicho i zawsze tylko w swojej sypialni, powtarzał babcie, że rozumie ogrom swojego daru i wdzięczny jest Nornom, choć w rzeczywistości chciał każdej z nich rozszarpać gardło i wydłubać wszystkie trzy pary oczu deserową łyżeczką. Potem gdy matka głaskała go po włosach i nazywała synkiem, chciał krzyczeć z rozpaczy, bo wiedział przecież, że oboje świadomi byli ciężaru, który nosiło za sobą to słowo — synkowie nie uciekają i zawsze robią to, o co się ich prosi. Prosiła go, żeby był tym, kogo wymarzyła sobie w nim ujrzeć, zanim jeszcze przyszedł na świat. Nie widział dla siebie innej drogi. Mógłby być perfekcyjny, gdyby tylko zdołał do tej perfekcji dorosnąć.
Być może dlatego dźwięk jego nazwiska tak zabolał, chwycił go za kark i uderzył głową o ścianę przed nim — bo jego brzmienie było zbyt blisko tego bałaganu, brudnego od krwi rękawa, kolan miękkich od biegu. Ju wtedy wiedział doskonale, iż nikt nie powinien go takim oglądać, choć wstyd w tamtych latach nie miał jeszcze imienia i wydawał mu się wystarczająco bezkształtny, by uchodzić za gniew i frustrację. Na kilka sekund złapał spojrzenie wielkich, błękitnych oczu tego chłopaka, który — jak się okazało — wiedział, kim był on i wiedział, kim był jego dziadek. Dumna twarz Lauge zawisła widmem ponad jego głową, jego mądre oczy wpatrujące się w matkę i pytające jak idzie wnukom w szkole. Wyśmienicie. Lasse zaciskał zęby i kiwał głową, ale nigdy nie mówił, że sama myśl o Akademii wywoływała w nim mdłości. I ten chłopak to wiedział — nie umiał jeszcze wytłumaczyć, skąd wie i jakim cudem, ale wiedział na pewno, bo kiedy wypominał mu, że nie jest przeciętnym uczniem, jego głos zadrżał nutą gorzkiego oburzenia, wwiercającego się w czaszkę. To nie była jego wina. Nawet bez nazwiska byłby dziwadłem.
— To dziwne — bąknął, ale nie chciał powiedzieć mu, co jest dziwne. Prawdę trzymał nadal kurczowo pod językiem. Dziwne było to, że ktoś mówił o jego dziadku, tak jak mówili o innych naukowcach i postaciach historycznych na nużących, popołudniowych zajęciach; dziwne było to, że ktoś, kto jadał z nim kolacje i siadał zawsze w tym samym fotelu salonu we wschodnim skrzydle, był kimś, o kim się uczono. To odbierało mu ludzkość, sprawiało poniekąd, iż jego własny wnuk widział go przez pryzmat portretu na obwolucie podręcznika. W tamtym momencie dziadek wydał mu się nieśmiertelny. — Po prostu czasem o tym zapominam. - Wzruszył ramionami i był w swoim wyznaniu całkowicie szczery. Nie umiał kłamać z wdziękiem, prawda przychodziła mu więc o wiele łatwiej. Zapominał, kim był, bo był tym kimś codziennie, a gdy się jest kimś codziennie i codziennie patrzy się w lustro na tego samego kogoś, ten ktoś staje się na tyle oczywisty, tak obrzydliwe prosty, że przestaje się o nim myśleć. Mógł nigdy nie pogodzić się z własnym dziwactwem, ale bez dwóch zdań zdołał się do jego istnienia przyzywczaić — przywykł do swojego życia tak płytko, iż czasem sam sobie wydawał się niewdzięczny. Ludzie mawiali, ze miał wielkie szczęście, a za szczęście codziennie powinno się dziękować.
Uśmiechnął się do niego, słysząc nutę zrezygnowania w jego zmęczonym głosie. Powinien być zły na to, że chłopak traktuje go jak niewygodnego, irytującego bachora, ale protekcjonalność nie miała znaczenia, gdy wygrywał. Dał mu papierosa i w końcu przystał na rozmowę, więc Lasse odbijał jego ruchy, gdy się zaciągał (dym był obrzydliwy, wszystko go gryzło, nie miał pojęcia, jak ktoś może palić dla przyjemności) i słuchał każdego słowa z taką uwagą, jakby książka, o której mu opowiadał, była jakąś wielką, skrywaną przed nim latami tajemnicą. Był zachwycony każdą sekundą tego monologu, snuł w głowie wyobrażenia o wszystkich tych sztucznych ludziach, ich imionach i wojnach, które prowadzili; chciał wiedzieć więcej o idei tego moralnego problemu, który dla jego młodej głowy był na tyle nowy i odkrywczy, że otworzył szerzej oczy, wypuszczając z ust dym i przyglądając się w szoku rozgadanemu chłopakowi. Przez chwilę czuł się dokładnie tak, jak czuć się powinien — był na swoim miejscu.
— Masz ich więcej? — zdołał w końcu spytać, przenosząc wzrok na trzymaną przez niego okładkę. Musiał wiedzieć, musiał przekartkować każdą z osobna, musiał zrobić coś, na co nigdy by mu nie pozwolono. — Książek śniących, to znaczy... Masz jeszcze jakieś?
Być może dlatego dźwięk jego nazwiska tak zabolał, chwycił go za kark i uderzył głową o ścianę przed nim — bo jego brzmienie było zbyt blisko tego bałaganu, brudnego od krwi rękawa, kolan miękkich od biegu. Ju wtedy wiedział doskonale, iż nikt nie powinien go takim oglądać, choć wstyd w tamtych latach nie miał jeszcze imienia i wydawał mu się wystarczająco bezkształtny, by uchodzić za gniew i frustrację. Na kilka sekund złapał spojrzenie wielkich, błękitnych oczu tego chłopaka, który — jak się okazało — wiedział, kim był on i wiedział, kim był jego dziadek. Dumna twarz Lauge zawisła widmem ponad jego głową, jego mądre oczy wpatrujące się w matkę i pytające jak idzie wnukom w szkole. Wyśmienicie. Lasse zaciskał zęby i kiwał głową, ale nigdy nie mówił, że sama myśl o Akademii wywoływała w nim mdłości. I ten chłopak to wiedział — nie umiał jeszcze wytłumaczyć, skąd wie i jakim cudem, ale wiedział na pewno, bo kiedy wypominał mu, że nie jest przeciętnym uczniem, jego głos zadrżał nutą gorzkiego oburzenia, wwiercającego się w czaszkę. To nie była jego wina. Nawet bez nazwiska byłby dziwadłem.
— To dziwne — bąknął, ale nie chciał powiedzieć mu, co jest dziwne. Prawdę trzymał nadal kurczowo pod językiem. Dziwne było to, że ktoś mówił o jego dziadku, tak jak mówili o innych naukowcach i postaciach historycznych na nużących, popołudniowych zajęciach; dziwne było to, że ktoś, kto jadał z nim kolacje i siadał zawsze w tym samym fotelu salonu we wschodnim skrzydle, był kimś, o kim się uczono. To odbierało mu ludzkość, sprawiało poniekąd, iż jego własny wnuk widział go przez pryzmat portretu na obwolucie podręcznika. W tamtym momencie dziadek wydał mu się nieśmiertelny. — Po prostu czasem o tym zapominam. - Wzruszył ramionami i był w swoim wyznaniu całkowicie szczery. Nie umiał kłamać z wdziękiem, prawda przychodziła mu więc o wiele łatwiej. Zapominał, kim był, bo był tym kimś codziennie, a gdy się jest kimś codziennie i codziennie patrzy się w lustro na tego samego kogoś, ten ktoś staje się na tyle oczywisty, tak obrzydliwe prosty, że przestaje się o nim myśleć. Mógł nigdy nie pogodzić się z własnym dziwactwem, ale bez dwóch zdań zdołał się do jego istnienia przyzywczaić — przywykł do swojego życia tak płytko, iż czasem sam sobie wydawał się niewdzięczny. Ludzie mawiali, ze miał wielkie szczęście, a za szczęście codziennie powinno się dziękować.
Uśmiechnął się do niego, słysząc nutę zrezygnowania w jego zmęczonym głosie. Powinien być zły na to, że chłopak traktuje go jak niewygodnego, irytującego bachora, ale protekcjonalność nie miała znaczenia, gdy wygrywał. Dał mu papierosa i w końcu przystał na rozmowę, więc Lasse odbijał jego ruchy, gdy się zaciągał (dym był obrzydliwy, wszystko go gryzło, nie miał pojęcia, jak ktoś może palić dla przyjemności) i słuchał każdego słowa z taką uwagą, jakby książka, o której mu opowiadał, była jakąś wielką, skrywaną przed nim latami tajemnicą. Był zachwycony każdą sekundą tego monologu, snuł w głowie wyobrażenia o wszystkich tych sztucznych ludziach, ich imionach i wojnach, które prowadzili; chciał wiedzieć więcej o idei tego moralnego problemu, który dla jego młodej głowy był na tyle nowy i odkrywczy, że otworzył szerzej oczy, wypuszczając z ust dym i przyglądając się w szoku rozgadanemu chłopakowi. Przez chwilę czuł się dokładnie tak, jak czuć się powinien — był na swoim miejscu.
— Masz ich więcej? — zdołał w końcu spytać, przenosząc wzrok na trzymaną przez niego okładkę. Musiał wiedzieć, musiał przekartkować każdą z osobna, musiał zrobić coś, na co nigdy by mu nie pozwolono. — Książek śniących, to znaczy... Masz jeszcze jakieś?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Eitri Soelberg
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Pią 9 Gru - 14:48
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nie zważał na zdziwienie chłopaka, na to, że ujawnienie tożsamości jakoś go zakłopotało. Że przecież był kimś z rodziny, której członków rozpoznawało się prędzej czy później, zwłaszcza w akademickim świecie, gdzie plotki i szepty dosięgały uszu nawet tak nieszczególnie przejmujących się otoczeniem ludzi jak Eitri. Nie bardzo miał ochotę rozwodzić się nad swoim obeznaniem z dziadkiem chłopaka, którego prace w jakiś sposób zajmowały jego myśli na długie godziny, gdy nie potrafił sobie inaczej poradzić z własnymi zdolnościami męczącymi w życiu codziennym na tyle, by czuł złość na przodków, których geny objawiły się w nim już we wczesnym dzieciństwie. Parsknął jednak gdzieś pomiędzy jego słowami.
— To dopiero dziwne — skwitował, bo nie sądził, aby z taką łatwością można było wyprzeć się dziedzictwa nazwiska i zapomnieć o nim, ot… w natłoku innych, ważnych myśli. Sam pochodził z rodziny, do której przylgnęła łatka kruczych. Pradziadek, dziadek, ojciec, brat… Bez wyjątku. Każdy podążający jasno wyznaczoną ścieżką, przed którą sam nie zamierzał się uchylać w przededniu wyboru własnego sposobu na spędzenie dorosłej części życia. Nie zawsze było mu jednak łatwo, zwłaszcza, że odbiegał znacznie od pozostałych przedstawicieli rodu, stabilnych, stanowiących doskonałą podporę dla społeczeństwa w pełnionych obowiązkach. Nie potrafił wtedy jeszcze utożsamić się w żaden sposób z Lasse siedzącym naprzeciw. Nie sądził, aby cokolwiek łączyło ich istnienia, a jednak wciąż poświęcał mu czas burcząc nieprzyjemnie na każde, zadane pytanie.
Nie rozumiał, dlaczego właściwie mu o tym wszystkim opowiada. Zważywszy na pochodzenie, Nørgaard powinien prychnąć tylko z niesmakiem i odwrócić się na sam widok książki pochodzącej ze świata jedynie pozornie odległego. Być może w tym tkwiła cała istota – ujął go swoim zaciekawieniem, wyostrzył zmysły na tyle, by zapałał chęcią do wyrzucenia z siebie plątaniny słów, których sensu może jego towarzysz nie do końca potrafił pojąć. Czuł się w tym jakoś przyjemnie ponad, jakby przekazywał mu wiedzę tajemną, był nauczycielem spraw, o których tamten nie miał prawa mieć pojęcia. Było to coś nowego, spychającego na dalszy plan przyziemne zamieszanie, krwawą bójkę i fakt, że jego nos wcale nie wyglądał najlepiej, bo siniak rozlał się na prawy policzek i pulsował gorącym bólem, przenoszącym się teraz na czoło w postaci migrenowego ćmienia. Nigdy wcześniej jednak nie miał okazji rozmawiać z rówieśnikami o tym, co naprawdę go pasjonowało. Zwykle rodzina była dość zajęta, a przyjaciół nie posiadał. Nie miał żadnego bliskiego kolegi, z którym mógłby dzielić się myślami, od których często puchła mu głowa. Samotność uwierała go czasami, bardzo nieznośnie, choć przecież towarzystwo również nie było mu miłe. Rzadko osiągał balans pomiędzy jednym, a drugim. Skapitulował więc tym razem, pochylając się nad uratowanym dzieciakiem, niewiele przecież młodszym, by przelać w przestrzeń wyznaczoną kilkoma kostkami brukowymi oddzielającymi ich od siebie, słowa zachwytu nad twórczością śniących. Ostatecznie, nie było to złe uczucie.
Wciągnął znów dym papierosowy, czuł ciepło zbliżające się do palców, w których ujmował zwitek, odrzucił go więc, by przydeptać podeszwą trampka. Popiół roztarł szarą smugą po chropowatej powierzchni betonu. Niewiele myśląc wyciągnął kolejnego, odpalił sprawnie i pomyślał, że piekielnie potrzebuje się napić. Czegokolwiek, byle mocnego, zagłuszającego goryczą ból. Tego już jednak nie miał odwagi artykułować.
— Mój dziadek ma — wyjaśnił bez ociągania, wyraźnie zajęty rozmową. Jego opór powoli ustępował, nawet jeśli w głosie wciąż można było wyczuć twarde drobiny i oschłość. — Kolekcjonuje różne rzeczy śniących, ale przede wszystkim książki i muzykę — dodał. Zawsze bardzo ciepło myślał o Haraldzie, chyba był mu najbliższy z całej familii, pomimo piastowanego w owych czasach stanowiska zastępcy komendanta. — Ta książka to z jego zbiorów. Nie będzie zadowolony, kiedy zobaczy, co się stało — nie mówił tego z przestrachem, bowiem nestor rodu nie jawił mu się jako ktoś zdolny go zganić za brak uważności. Chodziło mu o troskę i zmartwienie, którymi oblekłoby się jego lico w reakcji na świadomość, że wnuka wciąż trzymają się kłopoty. Nie chciał przysparzać mu zmartwień. — Nieważne, jakoś sobie z tym poradzę — zakończył sprawę, by powrócić spojrzeniem do towarzysza. Mrużąc oczy, wyraźnie długo się nad czymś zastanawiał, niepewny, czy powinien przejąć inicjatywę. Podał mu jednak przyniszczony tomik, by mógł go sam obejrzeć, wcześniej zaborczo ściskał go wszak w dłoniach. — Eitri. Na imię mi Eitri — dodał mimochodem; zupełnie przy okazji, udając, że wcale niewiele sobie robi z nagłego przypływu chęci, by się przedstawić. — Soelberg. — Nie był pewien, czy skojarzy, lecz stwierdził, że to całkiem w porządku, aby wiedział, z kim ma do czynienia. Coś za coś. Poczuwał się w obowiązku, choć imię i nazwisko również w jego przypadku ciągnęły za sobą masę niekoniecznie przyjemnych plotek.
— To dopiero dziwne — skwitował, bo nie sądził, aby z taką łatwością można było wyprzeć się dziedzictwa nazwiska i zapomnieć o nim, ot… w natłoku innych, ważnych myśli. Sam pochodził z rodziny, do której przylgnęła łatka kruczych. Pradziadek, dziadek, ojciec, brat… Bez wyjątku. Każdy podążający jasno wyznaczoną ścieżką, przed którą sam nie zamierzał się uchylać w przededniu wyboru własnego sposobu na spędzenie dorosłej części życia. Nie zawsze było mu jednak łatwo, zwłaszcza, że odbiegał znacznie od pozostałych przedstawicieli rodu, stabilnych, stanowiących doskonałą podporę dla społeczeństwa w pełnionych obowiązkach. Nie potrafił wtedy jeszcze utożsamić się w żaden sposób z Lasse siedzącym naprzeciw. Nie sądził, aby cokolwiek łączyło ich istnienia, a jednak wciąż poświęcał mu czas burcząc nieprzyjemnie na każde, zadane pytanie.
Nie rozumiał, dlaczego właściwie mu o tym wszystkim opowiada. Zważywszy na pochodzenie, Nørgaard powinien prychnąć tylko z niesmakiem i odwrócić się na sam widok książki pochodzącej ze świata jedynie pozornie odległego. Być może w tym tkwiła cała istota – ujął go swoim zaciekawieniem, wyostrzył zmysły na tyle, by zapałał chęcią do wyrzucenia z siebie plątaniny słów, których sensu może jego towarzysz nie do końca potrafił pojąć. Czuł się w tym jakoś przyjemnie ponad, jakby przekazywał mu wiedzę tajemną, był nauczycielem spraw, o których tamten nie miał prawa mieć pojęcia. Było to coś nowego, spychającego na dalszy plan przyziemne zamieszanie, krwawą bójkę i fakt, że jego nos wcale nie wyglądał najlepiej, bo siniak rozlał się na prawy policzek i pulsował gorącym bólem, przenoszącym się teraz na czoło w postaci migrenowego ćmienia. Nigdy wcześniej jednak nie miał okazji rozmawiać z rówieśnikami o tym, co naprawdę go pasjonowało. Zwykle rodzina była dość zajęta, a przyjaciół nie posiadał. Nie miał żadnego bliskiego kolegi, z którym mógłby dzielić się myślami, od których często puchła mu głowa. Samotność uwierała go czasami, bardzo nieznośnie, choć przecież towarzystwo również nie było mu miłe. Rzadko osiągał balans pomiędzy jednym, a drugim. Skapitulował więc tym razem, pochylając się nad uratowanym dzieciakiem, niewiele przecież młodszym, by przelać w przestrzeń wyznaczoną kilkoma kostkami brukowymi oddzielającymi ich od siebie, słowa zachwytu nad twórczością śniących. Ostatecznie, nie było to złe uczucie.
Wciągnął znów dym papierosowy, czuł ciepło zbliżające się do palców, w których ujmował zwitek, odrzucił go więc, by przydeptać podeszwą trampka. Popiół roztarł szarą smugą po chropowatej powierzchni betonu. Niewiele myśląc wyciągnął kolejnego, odpalił sprawnie i pomyślał, że piekielnie potrzebuje się napić. Czegokolwiek, byle mocnego, zagłuszającego goryczą ból. Tego już jednak nie miał odwagi artykułować.
— Mój dziadek ma — wyjaśnił bez ociągania, wyraźnie zajęty rozmową. Jego opór powoli ustępował, nawet jeśli w głosie wciąż można było wyczuć twarde drobiny i oschłość. — Kolekcjonuje różne rzeczy śniących, ale przede wszystkim książki i muzykę — dodał. Zawsze bardzo ciepło myślał o Haraldzie, chyba był mu najbliższy z całej familii, pomimo piastowanego w owych czasach stanowiska zastępcy komendanta. — Ta książka to z jego zbiorów. Nie będzie zadowolony, kiedy zobaczy, co się stało — nie mówił tego z przestrachem, bowiem nestor rodu nie jawił mu się jako ktoś zdolny go zganić za brak uważności. Chodziło mu o troskę i zmartwienie, którymi oblekłoby się jego lico w reakcji na świadomość, że wnuka wciąż trzymają się kłopoty. Nie chciał przysparzać mu zmartwień. — Nieważne, jakoś sobie z tym poradzę — zakończył sprawę, by powrócić spojrzeniem do towarzysza. Mrużąc oczy, wyraźnie długo się nad czymś zastanawiał, niepewny, czy powinien przejąć inicjatywę. Podał mu jednak przyniszczony tomik, by mógł go sam obejrzeć, wcześniej zaborczo ściskał go wszak w dłoniach. — Eitri. Na imię mi Eitri — dodał mimochodem; zupełnie przy okazji, udając, że wcale niewiele sobie robi z nagłego przypływu chęci, by się przedstawić. — Soelberg. — Nie był pewien, czy skojarzy, lecz stwierdził, że to całkiem w porządku, aby wiedział, z kim ma do czynienia. Coś za coś. Poczuwał się w obowiązku, choć imię i nazwisko również w jego przypadku ciągnęły za sobą masę niekoniecznie przyjemnych plotek.
Lasse Nørgaard
Re: A very childlike rage, a very childlike loneliness (E. Soelberg & L. Nørgaard, marzec 1990) Wto 17 Sty - 21:59
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Czul, jak bezwolnie ugina się pod spojrzeniem chłopaka – miał mądre, bladoniebieskie oczy i przyglądał mu się uważnie, a Lasse musiał zagryźć język i spuścić wzrok jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Przypominał bezbronnego ucznia ustawionego na samym środku szkolnej auli, wokół niego długie ściany pełne cudzych twarzy, pełne skupionej na nim uwagi i chrobotliwych szeptów rozbijających się o polerowaną podłogę jak drobne odłamki szkła. To dopiero dziwne. Niemal się uśmiechnął. Niektóre słowa żyją w nas jak choroby.
– Wszystko jest trochę dziwne – mruknął, jego głos ledwo słyszalny, mieszający się z szumem otaczającego szkołę wiatru. Chciał podnieść głowę, wyprostować się z dumą, której uczyła go matka, ale chłód gryz go w skórę, a piegowate policzki pokryły się mlecznym odcieniem różu. Był dziwny, bo takim się urodził i nie potrafił ujrzeć siebie w innym świetle, w innym lustrze niż w tym, które wisiało na ścianie jego dziecięcej sypialni – jego blada twarz dziecka wyrwanego ze snu, jego przerażone oczy, powieka trzeciego oka kryjąca się pod gładką skórą czoła. Próbował odnaleźć palcami szczelinę, w której się chowało, chciał wydrapać swój dar paznokciami, ułożyć je na zakrwawionej dłoni jak wygładzony przez wodę kamień. Bez niego byłby inny – myślał, chowając twarz w zgięciu łokcia, przemykając korytarzami jak duch w szkolnym mundurku. Nie byłby dziwny, przesypiałby noce, miałby być może szansę na inne życie – jedno z tych żyć, na które zwykło się czekać, nieprzydymione koszmarami i wizjami cudzych śmierci.
Chciał komuś o tym opowiedzieć. Od obrazów bolała go głowa, myśli było zawsze za dużo. Przypominały gromady robaków brzęczących pod skorą. Trzymał niepewność w sobie, trując nią własną krew, trzęsąc się pod ciężarem swojego nazwiska i dziedzictw, które było wszak zbyt wielkie, by objąć je spojrzeniem. Megalofobia zwykła łapać jego serce w zaciśniętą pięść, bo wszystko wokół było większe i ważniejsze niż on sam. Gdy w końcu podniósł wzrok, chłopak przed nim gasił papierosa pod podeszwą butów i wyciągał z paczki kolejnego. On nadal dławił się pierwszym, dym wgryzł się w podniebienie i drapał go w gardło, w jego zapachu było jednak coś kuriozalnie przyjemnego – był cierpki i gorzki, ale kojarzył mu się z domem, z garniturami dziadka, gabinetem ojca i smukłymi palcami matki. Odkaszlnął krótko, czując jak ciepło marchewkowego filtra odciska się po wewnętrznej stronie jego warg. Chciał słuchać dalej – być może miał nadzieję, że jego towarzysz znajdzie w pamięci kolejną historię, o której mógłby mu opowiedzieć, a on mógłby wpatrywać się w niego z roziskrzonym zaciekawieniem, łapiąc słowa w powietrzu i chowając je we wszystkich kieszeniach; każde imię i każda nazwa, której nigdy wcześniej nie słyszał poupychane w szczelinach marynarki jak znalezione na spacerze liście. Rzeczy nowe i nieznane niejednokrotnie wydawały mu się bezpieczniejsze niż te, które otaczały go na co dzień – mógł doszukiwać się w nich nowych wzorów i nowych zasad, mógł uczyć się ich na pamięć zupełnie od nowa, odnajdując w myślach kolejne kryjówki. Książka łypała na niego swoją obco wyglądającą okładką, zupełnie niezrażoną krwią, która rdzewiała właśnie na pierwszych stronach. Chciał wziąć ją w dłonie i spytać, czy mógłby ją pożyczyć, ale wiedział doskonale, że chłopak się nie zgodzi. Nie chciał też narazić się na złość rodziny – potrafił wyobrazić sobie twardy gniew na eleganckiej twarzy matki, gdyby ta dostrzegła choćby element literatury śniących w jego pokoju. Nie znosiła rzeczy, które nie należały do ich świata – twierdziła, że tak jest bezpieczniej, choć Lasse pewien był, iż przyświecało jej głównie umiłowanie do porządku.
– Moja matka twierdzi, że tego typu kolekcje są – przerwał, czując jak wstyd zaciska mu gardło – No wiesz, niepotrzebnym zajmowaniem czasu i przestrzeni – dokończył nieco ciszej, przeciągając głoski z manierą damy z dobrego domu. Czemu ktoś miałby chcieć zbierać podobne śmieci? Dagmar lubiła powtarzać, że nie ma sztuki i kultury wyższej niż ta galdrów, a on nigdy nie poddawał jej słów wątpliwościom. Od kiedy pamiętał, jej słowa nosiły miano słów właściwych – zawsze brzmiała pewnie, zawsze jak ktoś, kto nie wierzy we własne błędy. Lasse nie słyszał nigdy, by głos jej zadrżał, o zająknięciach nie było mowy. Dopytywał, ale ona była sztywna w swoich postanowieniach, a gdy zadawał zbyt wiele pytań i łapał ją za końcówki słów, irytowała się i z napiętą stanowczością kazała mu wracać do pokoju. Ojciec nie był lepszy, choć zdecydowanie częściej milczał. I choć w wieku kilkunastu lat nie dostrzegał jeszcze tych wad, dosyć oczywiste było, iż Isak nienawidził śniących z większa pasją niż jego żona. Zło powstaje tam, gdzie brakuje magii – zdawali się mówić, a ich dzieci kiwały głowami. Wątpliwości były wszak niebezpieczne. – Ja myślę, że to ciekawe. Ile światów można stworzyć, kiedy zna się tylko jeden. Nie wiedzą, że magia istnieje, a mimo to wciąż o niej piszą, jakby się domyślali – zażartował krótko, nagle zdziwiony własną śmiałością. Opuścił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Kilka sekund patrzył, jak żar blednie i umiera na brukowej kostce. – Hm? – Poderwał wzrok jakby wybudzony ze snu. Eitri Soelberg. Zamrugał. Imię wydało mu się zaskakująco znajome, nazwisko słyszał już wiele razy z ust dorosłych. Próbował dopasować jego twarz do snujących się za nim opowieści i musiał zamrugać z konsternacją, gdy doszło do niego, że w rzeczywistości wiedział, kim jest od samego początku. – Lasse. Nørgaard – odwdzięczył się więc, brzmiał jednak na rozkojarzonego, a nazwisko wypadło z niego cichym, osłabionym głosem. Wstydził się być może powtórzyć to, co Eitri doskonale już wiedział. – Nie powinieneś przejmować się plamami. Niektóre książki potrzebują trochę krwi.
Lasse i Eitri z tematu
– Wszystko jest trochę dziwne – mruknął, jego głos ledwo słyszalny, mieszający się z szumem otaczającego szkołę wiatru. Chciał podnieść głowę, wyprostować się z dumą, której uczyła go matka, ale chłód gryz go w skórę, a piegowate policzki pokryły się mlecznym odcieniem różu. Był dziwny, bo takim się urodził i nie potrafił ujrzeć siebie w innym świetle, w innym lustrze niż w tym, które wisiało na ścianie jego dziecięcej sypialni – jego blada twarz dziecka wyrwanego ze snu, jego przerażone oczy, powieka trzeciego oka kryjąca się pod gładką skórą czoła. Próbował odnaleźć palcami szczelinę, w której się chowało, chciał wydrapać swój dar paznokciami, ułożyć je na zakrwawionej dłoni jak wygładzony przez wodę kamień. Bez niego byłby inny – myślał, chowając twarz w zgięciu łokcia, przemykając korytarzami jak duch w szkolnym mundurku. Nie byłby dziwny, przesypiałby noce, miałby być może szansę na inne życie – jedno z tych żyć, na które zwykło się czekać, nieprzydymione koszmarami i wizjami cudzych śmierci.
Chciał komuś o tym opowiedzieć. Od obrazów bolała go głowa, myśli było zawsze za dużo. Przypominały gromady robaków brzęczących pod skorą. Trzymał niepewność w sobie, trując nią własną krew, trzęsąc się pod ciężarem swojego nazwiska i dziedzictw, które było wszak zbyt wielkie, by objąć je spojrzeniem. Megalofobia zwykła łapać jego serce w zaciśniętą pięść, bo wszystko wokół było większe i ważniejsze niż on sam. Gdy w końcu podniósł wzrok, chłopak przed nim gasił papierosa pod podeszwą butów i wyciągał z paczki kolejnego. On nadal dławił się pierwszym, dym wgryzł się w podniebienie i drapał go w gardło, w jego zapachu było jednak coś kuriozalnie przyjemnego – był cierpki i gorzki, ale kojarzył mu się z domem, z garniturami dziadka, gabinetem ojca i smukłymi palcami matki. Odkaszlnął krótko, czując jak ciepło marchewkowego filtra odciska się po wewnętrznej stronie jego warg. Chciał słuchać dalej – być może miał nadzieję, że jego towarzysz znajdzie w pamięci kolejną historię, o której mógłby mu opowiedzieć, a on mógłby wpatrywać się w niego z roziskrzonym zaciekawieniem, łapiąc słowa w powietrzu i chowając je we wszystkich kieszeniach; każde imię i każda nazwa, której nigdy wcześniej nie słyszał poupychane w szczelinach marynarki jak znalezione na spacerze liście. Rzeczy nowe i nieznane niejednokrotnie wydawały mu się bezpieczniejsze niż te, które otaczały go na co dzień – mógł doszukiwać się w nich nowych wzorów i nowych zasad, mógł uczyć się ich na pamięć zupełnie od nowa, odnajdując w myślach kolejne kryjówki. Książka łypała na niego swoją obco wyglądającą okładką, zupełnie niezrażoną krwią, która rdzewiała właśnie na pierwszych stronach. Chciał wziąć ją w dłonie i spytać, czy mógłby ją pożyczyć, ale wiedział doskonale, że chłopak się nie zgodzi. Nie chciał też narazić się na złość rodziny – potrafił wyobrazić sobie twardy gniew na eleganckiej twarzy matki, gdyby ta dostrzegła choćby element literatury śniących w jego pokoju. Nie znosiła rzeczy, które nie należały do ich świata – twierdziła, że tak jest bezpieczniej, choć Lasse pewien był, iż przyświecało jej głównie umiłowanie do porządku.
– Moja matka twierdzi, że tego typu kolekcje są – przerwał, czując jak wstyd zaciska mu gardło – No wiesz, niepotrzebnym zajmowaniem czasu i przestrzeni – dokończył nieco ciszej, przeciągając głoski z manierą damy z dobrego domu. Czemu ktoś miałby chcieć zbierać podobne śmieci? Dagmar lubiła powtarzać, że nie ma sztuki i kultury wyższej niż ta galdrów, a on nigdy nie poddawał jej słów wątpliwościom. Od kiedy pamiętał, jej słowa nosiły miano słów właściwych – zawsze brzmiała pewnie, zawsze jak ktoś, kto nie wierzy we własne błędy. Lasse nie słyszał nigdy, by głos jej zadrżał, o zająknięciach nie było mowy. Dopytywał, ale ona była sztywna w swoich postanowieniach, a gdy zadawał zbyt wiele pytań i łapał ją za końcówki słów, irytowała się i z napiętą stanowczością kazała mu wracać do pokoju. Ojciec nie był lepszy, choć zdecydowanie częściej milczał. I choć w wieku kilkunastu lat nie dostrzegał jeszcze tych wad, dosyć oczywiste było, iż Isak nienawidził śniących z większa pasją niż jego żona. Zło powstaje tam, gdzie brakuje magii – zdawali się mówić, a ich dzieci kiwały głowami. Wątpliwości były wszak niebezpieczne. – Ja myślę, że to ciekawe. Ile światów można stworzyć, kiedy zna się tylko jeden. Nie wiedzą, że magia istnieje, a mimo to wciąż o niej piszą, jakby się domyślali – zażartował krótko, nagle zdziwiony własną śmiałością. Opuścił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Kilka sekund patrzył, jak żar blednie i umiera na brukowej kostce. – Hm? – Poderwał wzrok jakby wybudzony ze snu. Eitri Soelberg. Zamrugał. Imię wydało mu się zaskakująco znajome, nazwisko słyszał już wiele razy z ust dorosłych. Próbował dopasować jego twarz do snujących się za nim opowieści i musiał zamrugać z konsternacją, gdy doszło do niego, że w rzeczywistości wiedział, kim jest od samego początku. – Lasse. Nørgaard – odwdzięczył się więc, brzmiał jednak na rozkojarzonego, a nazwisko wypadło z niego cichym, osłabionym głosem. Wstydził się być może powtórzyć to, co Eitri doskonale już wiedział. – Nie powinieneś przejmować się plamami. Niektóre książki potrzebują trochę krwi.
Lasse i Eitri z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round