Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997)
2 posters
Safír Fenrisson
Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Czw 28 Paź - 0:21
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Skostniałe palce chłodu wdzierały się pod materiał ubrań, pozostawiając pąsowe plamy jesiennych oddechów na bladym płótnie twarzy, nieudolnie przysłanianym podniesionym kołnierzem płaszcza, przesiąkniętą wilgocią fortyfikacją, co i raz gnącą się i opadającą pod siłą kolejnego podmuchu wiatru. Wykrochmalone niebo, suszone nad lasem jak rozwieszony na sznurku obrus, rozciągało się swą atramentową tkaniną ponad jego głową, rzucając śreżogę srebrnego światła na korytarz splątanej gęstwiny, wąskie koryto ścieżki ciągnącej się wstęgą u brzegu kniei. Postępował dziecinnie, wchodząc za nim do rozwartego gardła nocy, skradając się, w bezpiecznej odległości, przez otaczające Midgard łęgi, na skraju miasta wciąż jeszcze przerzedzone, jak gdyby nieśmiałe wobec odległych iskier latarni, szumu, który zdawał się nie opuszczać ulic, nawet kiedy okna kamienic gasły, a nad budynkami rozciągała się pierzyna opieszałej senności; były to podejrzenia wysnute z nieufności, jaką do niego żywił, zarzutów, które kiełkowały na żyznym poletku umysłu, wciąż jeszcze ograniczonego, nieświadomego ogromu magii, jaka go otaczała, niezdolnego dostrzec zaułków i mysich dziur, wnyków, które tylko czekały, aby zacisnąć swe żelazne zęby na jego nieuważnej stopie.
Wprawdzie zawsze obawiał się Ragnara – animalistycznego gniewu, który czyhał przyczajony w jego zesztywniałych ramionach, surowego grymasu lekko wygiętych ust, charakterystycznego błysku w spojrzeniu, który tak bardzo upodabniał go do ojca, groźnego i bezwzględnego demiurga, przed którego zawieszoną w powietrzu dłonią zawsze się kajał, oczekując, że ciężar pięści legnie mu na karku jak jarzmo zarzucone na barki spolegliwego wołu. Wciąż czuł się obcy w Midgardzie, wiedział jednak wystarczająco, by dorzucić chrustu do tlącego się z wolna ogniska swej niechęci, ponurych przypuszczeń, które w ostatnich tygodniach podążały za sylwetką starszego brata jak wysłużone, myśliwskie ogary, węszące uparcie wokół jego nogawek. W płomieniu rozjątrzonym infantylnym pragnieniem pozyskania satysfakcji z triumfu swych presumpcji, w sercu tliła się jednak również pochodnia opasanej troską obawy, lęku przed tym, jak głęboko w ciemność tego, co zakazane Ragnar mógł zanurzyć swoje dłonie, jak bardzo mógł okazać się łapczywy i poskromiony, jak bezmyślny w swym ustawicznym dążeniu do czegoś więcej. Zadygotał, gdy atmosfera listopadowej nocy ścisnęła mu płuca w żelaznym gorsecie chłodnego powietrza, przeklinał w myślach impulsywność swojego oddania, podskórnie przeświadczony, że nie robił tego dla siebie, że gdyby matka wciąż żyła, chciałaby, żeby za nim podążył, w orfeuszowym geście chwycił go za nadgarstek i szarpnął z powrotem ku światłej jasności rozsądku. Nigdy nie rozumiał, dlaczego była dla niego tak dobra, dlaczego nieustannie potrafiła mu wybaczać i dlaczego on nie był w stanie.
Niekiedy rzeczywiście zdawało mu się, że tracił rozum – szedł wzdłuż linii lasu, którego ciemne, przerażające wnętrze zdawało się szeptać głosami dzikich zwierząt, mar dopiero teraz, w srebrzącej się łunie okrągłej tarczy księżyca, wypełzały na powierzchnię. Zgarbione plecy Ragnara dawno już zniknęły mu z pola widzenia, im bardziej oddalał się tymczasem od bezpiecznej ciepłoty mieszkania, tym bardziej zaczynał żałować, że nie podzielił się z siostrą swoimi planami, nie pozwolił, by zestrzeliła furiacki miraż jego pomysłów gniewnym szrapnelem swej wyważonej logiki – mimo wszystko, nie był już jednak dzieckiem, nie miał powodów obawiać się ciemności, wsłuchiwać się w kroki ojca na skrzypiących deskach podłogi i płakać, kiedy rozpędzony powóz życia staczał się na inną drogę niż ta, którą wcześniej sobie wymarzył. Tchnięty animuszem sztubackiej determinacji, skręcił w prawo, ku ciemnej zieleni chruśniaka, gdzie mech ugiął się wyraźnie pod ciężarem jego stóp, samemu nie wiedząc jeszcze, czego tak naprawdę oczekiwał – bieli zrozpaczonego spojrzenia? Czarnego wężowiska żył syczącego jadowicie pod cienkim suknem twarzy? Zakapturzonych postaci zebranych w czarcim kręgu, obrazu podobnego tym, które widywał w książkach? Wszystko byłby zapewne w stanie przełknąć z większą łatwością niż to, co gwałtownym uderzeniem powaliło go na plecy.
Czarne podniebienie rozciągnęło się bezgwiezdnym firmamentem przed jego oczami, błyskając bielą zakrzywionych kłów, śliną, która przecięła powietrze, zalegając cienką szarfą wśród nakłutych kolcami zarośli. Krzyknął chyba, chociaż głos zaraz uwiązł mu w gardle, stłumiony uderzeniem, które rozlało się gorącem po potylicy, bólem, który, gdy tylko ostygła pierwsza fala zaskoczenia, szarpnął w okolicy żeber, jakby ktoś – coś – próbowało wyrwać łukowatość kości zza kurtyny skóry. Próbował się wierzgnąć, w lękliwej panice zdzierając wnętrze dłoni o nierówne podszycie gruntu, potężne cielsko zwierzęcia przygniotło go jednak do ziemi, napierając na grzbiet mostka, zaszywając chłód kłów w ciele, które żgnęło kurczliwym spazmem, rozpaczliwą próbą odroczenia omdlenia, które skradało się czerwoną otoczką wokół pola widzenia. Była w tym działaniu pewna osobliwość, nienaturalna rozmyślność, o jaką nie posądziłby dzikiego zwierzęcia – krępego wilka o krótkim, zmarszczonym pysku, samym ciężarem własnego ciała nadłamującego trzon mostka, grzechoczącego klatką żeber, jakby z jej wnętrza próbował wydostać się zlękniony turbulencją ptak. Najdziwniejsze były jednak oczy – dwa karminowe kryształy inkrustowane w rozwichrzone futro, błysk, który zachował w przesączonej kliszy pamięci, kiedy ten nachylił się nad nim, warcząc gardłowo; pozbawiona obłędu intencjonalność jego ataku wydała mu się wyjątkowo okrutna. Niespodziewanie, w roztrzęsionej histerii lęku, zdało mu się, że za głową usłyszał szelest czyjejś obecności, a wówczas wilczur wyszczerzył się groźnie, po czym wycofał do tyłu, z pyskiem wciąż zbrukanym posoką, rubinami spojrzenia przez chwilę tylko zawieszonymi na obcej postaci, zanim zniknął w mroku kniei, ulatniając się jak kamfora – gdyby nie skaza drapieżnego uścisku szczęk, być może uwierzyłby, że nigdy w istocie go tu nie było.
Cisza, która nastała, wydała mu się lodowata i posępna, przerywana jedynie przez galop rozjuszonego serca, przypominający raczej przeraźliwe dudnienie; ciepło krwi przesączyło się przez ubranie, wypływając z otwartej rany na boku i rozcięcia, które powstało, gdy uderzył głową w wypukłość ukrytego pod liśćmi kamienia – na ciemnym, atramentowym tle mchu, jucha była prawie niewidoczna, ale jej metaliczny zapach wżynał się w nozdrza z intensywnością oparów siarki. Nic ci nie jest; naiwne oszustwo – ile razy wcześniej to powtarzał? Nic ci nie jest, oddychaj, gdy kładł dłoń na ramieniu jednego z podopiecznych, gdy pogrążona w chorobie matka skaleczyła się krańcem rozbitej porcelany, gdy nos przyjaciela zachrzęścił pod pięścią szkolnego osiłka. Oddychaj – polecenie nigdy wcześniej nie wydawało mu się trudniejsze.
Wprawdzie zawsze obawiał się Ragnara – animalistycznego gniewu, który czyhał przyczajony w jego zesztywniałych ramionach, surowego grymasu lekko wygiętych ust, charakterystycznego błysku w spojrzeniu, który tak bardzo upodabniał go do ojca, groźnego i bezwzględnego demiurga, przed którego zawieszoną w powietrzu dłonią zawsze się kajał, oczekując, że ciężar pięści legnie mu na karku jak jarzmo zarzucone na barki spolegliwego wołu. Wciąż czuł się obcy w Midgardzie, wiedział jednak wystarczająco, by dorzucić chrustu do tlącego się z wolna ogniska swej niechęci, ponurych przypuszczeń, które w ostatnich tygodniach podążały za sylwetką starszego brata jak wysłużone, myśliwskie ogary, węszące uparcie wokół jego nogawek. W płomieniu rozjątrzonym infantylnym pragnieniem pozyskania satysfakcji z triumfu swych presumpcji, w sercu tliła się jednak również pochodnia opasanej troską obawy, lęku przed tym, jak głęboko w ciemność tego, co zakazane Ragnar mógł zanurzyć swoje dłonie, jak bardzo mógł okazać się łapczywy i poskromiony, jak bezmyślny w swym ustawicznym dążeniu do czegoś więcej. Zadygotał, gdy atmosfera listopadowej nocy ścisnęła mu płuca w żelaznym gorsecie chłodnego powietrza, przeklinał w myślach impulsywność swojego oddania, podskórnie przeświadczony, że nie robił tego dla siebie, że gdyby matka wciąż żyła, chciałaby, żeby za nim podążył, w orfeuszowym geście chwycił go za nadgarstek i szarpnął z powrotem ku światłej jasności rozsądku. Nigdy nie rozumiał, dlaczego była dla niego tak dobra, dlaczego nieustannie potrafiła mu wybaczać i dlaczego on nie był w stanie.
Niekiedy rzeczywiście zdawało mu się, że tracił rozum – szedł wzdłuż linii lasu, którego ciemne, przerażające wnętrze zdawało się szeptać głosami dzikich zwierząt, mar dopiero teraz, w srebrzącej się łunie okrągłej tarczy księżyca, wypełzały na powierzchnię. Zgarbione plecy Ragnara dawno już zniknęły mu z pola widzenia, im bardziej oddalał się tymczasem od bezpiecznej ciepłoty mieszkania, tym bardziej zaczynał żałować, że nie podzielił się z siostrą swoimi planami, nie pozwolił, by zestrzeliła furiacki miraż jego pomysłów gniewnym szrapnelem swej wyważonej logiki – mimo wszystko, nie był już jednak dzieckiem, nie miał powodów obawiać się ciemności, wsłuchiwać się w kroki ojca na skrzypiących deskach podłogi i płakać, kiedy rozpędzony powóz życia staczał się na inną drogę niż ta, którą wcześniej sobie wymarzył. Tchnięty animuszem sztubackiej determinacji, skręcił w prawo, ku ciemnej zieleni chruśniaka, gdzie mech ugiął się wyraźnie pod ciężarem jego stóp, samemu nie wiedząc jeszcze, czego tak naprawdę oczekiwał – bieli zrozpaczonego spojrzenia? Czarnego wężowiska żył syczącego jadowicie pod cienkim suknem twarzy? Zakapturzonych postaci zebranych w czarcim kręgu, obrazu podobnego tym, które widywał w książkach? Wszystko byłby zapewne w stanie przełknąć z większą łatwością niż to, co gwałtownym uderzeniem powaliło go na plecy.
Czarne podniebienie rozciągnęło się bezgwiezdnym firmamentem przed jego oczami, błyskając bielą zakrzywionych kłów, śliną, która przecięła powietrze, zalegając cienką szarfą wśród nakłutych kolcami zarośli. Krzyknął chyba, chociaż głos zaraz uwiązł mu w gardle, stłumiony uderzeniem, które rozlało się gorącem po potylicy, bólem, który, gdy tylko ostygła pierwsza fala zaskoczenia, szarpnął w okolicy żeber, jakby ktoś – coś – próbowało wyrwać łukowatość kości zza kurtyny skóry. Próbował się wierzgnąć, w lękliwej panice zdzierając wnętrze dłoni o nierówne podszycie gruntu, potężne cielsko zwierzęcia przygniotło go jednak do ziemi, napierając na grzbiet mostka, zaszywając chłód kłów w ciele, które żgnęło kurczliwym spazmem, rozpaczliwą próbą odroczenia omdlenia, które skradało się czerwoną otoczką wokół pola widzenia. Była w tym działaniu pewna osobliwość, nienaturalna rozmyślność, o jaką nie posądziłby dzikiego zwierzęcia – krępego wilka o krótkim, zmarszczonym pysku, samym ciężarem własnego ciała nadłamującego trzon mostka, grzechoczącego klatką żeber, jakby z jej wnętrza próbował wydostać się zlękniony turbulencją ptak. Najdziwniejsze były jednak oczy – dwa karminowe kryształy inkrustowane w rozwichrzone futro, błysk, który zachował w przesączonej kliszy pamięci, kiedy ten nachylił się nad nim, warcząc gardłowo; pozbawiona obłędu intencjonalność jego ataku wydała mu się wyjątkowo okrutna. Niespodziewanie, w roztrzęsionej histerii lęku, zdało mu się, że za głową usłyszał szelest czyjejś obecności, a wówczas wilczur wyszczerzył się groźnie, po czym wycofał do tyłu, z pyskiem wciąż zbrukanym posoką, rubinami spojrzenia przez chwilę tylko zawieszonymi na obcej postaci, zanim zniknął w mroku kniei, ulatniając się jak kamfora – gdyby nie skaza drapieżnego uścisku szczęk, być może uwierzyłby, że nigdy w istocie go tu nie było.
Cisza, która nastała, wydała mu się lodowata i posępna, przerywana jedynie przez galop rozjuszonego serca, przypominający raczej przeraźliwe dudnienie; ciepło krwi przesączyło się przez ubranie, wypływając z otwartej rany na boku i rozcięcia, które powstało, gdy uderzył głową w wypukłość ukrytego pod liśćmi kamienia – na ciemnym, atramentowym tle mchu, jucha była prawie niewidoczna, ale jej metaliczny zapach wżynał się w nozdrza z intensywnością oparów siarki. Nic ci nie jest; naiwne oszustwo – ile razy wcześniej to powtarzał? Nic ci nie jest, oddychaj, gdy kładł dłoń na ramieniu jednego z podopiecznych, gdy pogrążona w chorobie matka skaleczyła się krańcem rozbitej porcelany, gdy nos przyjaciela zachrzęścił pod pięścią szkolnego osiłka. Oddychaj – polecenie nigdy wcześniej nie wydawało mu się trudniejsze.
Eitri Soelberg
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Sob 30 Paź - 20:11
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
To nie była jedna z tych nocy, gdy posowa nisko zawieszonych chmur płynęła po niebie, spękana makabrycznie, łuszcząca się niczym farba, przez którą przebijał już tylko mur nieboskłonu i ubytki gwiazd grożące zawaleniem się na głowę ogromu wszechświata. To nie była jedna z tych nocy, gdy nieprzejednany nów nie pozwalał widzieć dalej niż na wyciągniecie ręki. Była to noc o wiele bardziej podstępna: pozornie spokojna, zacierająca obecność chimery trwogi, usypiająca czujność i zdrowy rozsądek, kołysząca ciało w takt wiatru muskającego ostatnie liście zwisające z drzew i zielone igły sosen. W noce takie jak ta samotność zdawała się największą zgubą i ryzykiem. Las przyjmował łapczywie każdą zaszytą w głowie niepewność, podwajał ją, nasycał szelestem i odgłosami nocnych zwierząt, choć ścieżka była prosta i wyraźnie wydeptana, choć w oddali tliły się oznaki życia, mamiące ciepłotą wyzierającą z okien. Wiele razy przemierzał tę drogę samotnie, a obraz okolicy zdawał się być identyczny z tym, który zapamiętał: złamane w charakterystyczny sposób gałązki, kamień wywleczony na sam środek traktu, uskok wykwitły po ostatnich opadach deszczu. Paradoksalnie jednak wszystko było odmienne, skąpane w srebrzystości księżyca budzącego najgorsze wyobrażenia. Szedł wyjątkowo szybko, wlewając w rytm kroków jakiś rodzaj niepewności i dyskomfortu, jakby każda sekunda spędzona przy ścianie drzew wywoływała podrażnienie nerwów i dojmujący ból. W zaciśniętym szczelnie płaszczu chronił się przed podmuchami listopadowego powietrza – ostrymi i niosącymi ze sobą charakterystyczny swąd dymu z kominów. Czasami miał wrażenie, że każda jego komórka przesiąka tym zapachem i w żaden sposób odór nie chce odkleić się od ciała po powrocie do domu.
Domu.
Wolał wmawiać sobie, że spieszy się tak nie dla tego, że czuje dziwną niespokojność płynącą z gęstwiny, a dlatego, że w ostatnich miesiącach żyło mu się lepiej niż zwykle i powroty do domu napawały go przedziwną radością, a zachłanność, by żadna z tych chwil mu nie umknęła, dyktowała wyraźną dynamiczność kroków. Chmury złych myśli o wiele rzadziej przysłaniały mu rzeczywistość, co przyjmował z wdzięcznością i dotąd nieznaną ulgą. Pamiętał, że przebłyski podobnego stanu miewał jeszcze w czasach szkolnych, gdy twarze grupki znajomych były wyraźniejsze i nie rozmywały się na kliszach pamięci. Przyzwyczajony do samotności czasami tęsknił mimo wszystko. Być może dlatego w ostatnich miesiącach wieczorne zmiany zdawały mu się tak uciążliwe i pomstował na nie w duchu, wszak odcinały go od możliwości spokojnego pogrążania się w miękkości obecności Signe.
Signe.
Nie wiedział kiedy rozgościła się na dobre w jego umyśle, kiedy zaczęła wyzierać ze wszystkich myśli i stała się centrum dążeń.
Kolejny powiew uderzył go prosto w twarz sprowadzając trzeźwość. Zmrużył lekko oczy, wychwytując nieznaczny ruch przy samej krawędzi lasu. Mięśnie odruchowo spięły się w gotowości do działania – tak jak został nauczony. Słyszał coś jeszcze, choć nie był pewien, choć chciał myśleć, że to jedynie skowyt zwierzęcia, lub wiatr przecinający przestrzeń pomiędzy pniami drzew. W noce takie jak ta samotność zdawała się największą zgubą i ryzykiem.
Poruszał się najciszej jak tylko potrafił, ostrożnie stawiając stopy i zmniejszając dystans, zupełnie nie wiedząc, czego mógłby się spodziewać. Wydobył dłonie z kieszeni, przesuwając się wytrwale wzdłuż ścieżki, obserwując kształt leżący przy skołtunionej masie zarośli broniących zawzięcie głębin lasu. Zbliżył się, bo w tej chwili w ogóle nie brał pod uwagę konsekwencji, wiedziony dziwnym przeczuciem, że powinien wszystko dokładnie sprawdzić.
A co jeśli?
Zimny dreszcz podążył stopniowo wzdłuż kręgosłupa, by ostatecznie rozlać się falą gorąca w klatce piersiowej. Widok ludzkiej postaci przywierającej do mchu spowodował, że nie myślał wciąż o tym, co mogło się stać i że niebezpieczeństwo, które sprowadziło nieszczęśnika właśnie tutaj, prawdopodobnie czaiło się w cieniu. Opadł na kolana, te miękko wbiły się w podłoże, które zachrzęściło wyraźnie, okryte listopadową zmarzliną. Nie powiedział nic, głos ugrzązł mu w gardle, chwycił więc niepewnie za ramię postaci, chcąc dokładniej przyjrzeć się jej obliczu. Bladolica trwoga ostatecznie rozgościła się w jego fizjonomii, wstrząsając całym ciałem, gdy zapach krwi podążył ku nozdrzom, a twarz ofiary okazała się mu doskonale znana. Gęsta ślina ugrzęzła kulą w krtani, więc rozwarł usta i wypuścił z nich obłoczek ciepłej pary. Kiedy przerzucił uwagę na ranę, instynktownie uniósł spojrzenie i powiódł nim po okolicy, opadł do tyłu, jednak w ostatniej chwili podparł się na rękach, biorąc przewagę nad przestrachem wgryzającym się wizgiem we wszystkie nerwy. Poderwał się ponownie, gdy adrenalina doszła do głosu i nie liczyło się nic więcej poza udzieleniem pomocy.
– Fenrisson – jęknął i znów ułożył dłoń na jego ramieniu, drugą wsuwając ostrożnie pod potylicę, widząc, że z przecięć obficie sączyła się krew. – Lifandi. – Odetchnął z ulgą, gdy wyczuł puls w słabym, pokiereszowanym ciele. Próbował odgadnąć, odtworzyć cały przebieg zdarzenia, jednak to zdawało się teraz najmniej istotne, gdyż każda chwila mogła ostatecznie przynieść tragiczne zakończenie. – Jestem tutaj, już dobrze – dodał w nadziei, że chociaż część słów przebije się przez mur nieprzytomności i otuli Fenrissona bezpieczeństwem. Był zimny, choć gdy przykładał opuszki do jego skóry, ta zdawała się parzyć. – Oddychaj. – Instynktownie wyszeptał, choć nie mógł wiedzieć o tym, co działo się teraz w podświadomości mężczyzny. Przyjrzał się rzeczowo obrażeniom i ocenił je na tyle, na ile mógł to zrobić w swym braku fachowości. Lepka krew wykwitła na ubraniu, świadczyła o głębokości i rozległości uszkodzenia, a on był pewien, że nie poradzi sobie z takim urazem. Powinien zabrać go jak najszybciej do szpitala, by tam uzyskał pełnię opieki. Sam Soelberg mógł uczynić niewiele, jednak i to zdawało się teraz mieć moc decydowania o tym, czy życie Safíra zostanie ocalone. Uniósł lekko płachtę materiału, odsłaniając krwawą miazgę tkanki. Kąciki jego ust wykrzywiły się nieznacznie na widok charakterystycznego wzoru na ciele.
Kurwa...
– Sótthreinsa. Już dobrze... – Powtórzył w zapętleniu i wysunął dłoń, by ułożyć ją na czole mężczyzny. Resztkami pamięci z kursów i lat szkolnych łatał sytuację jak mógł, mając nadzieję, że wyjdą z niej obydwoje, że nie skaże go na marny koniec, że podoła i że go uratuje.
Domu.
Wolał wmawiać sobie, że spieszy się tak nie dla tego, że czuje dziwną niespokojność płynącą z gęstwiny, a dlatego, że w ostatnich miesiącach żyło mu się lepiej niż zwykle i powroty do domu napawały go przedziwną radością, a zachłanność, by żadna z tych chwil mu nie umknęła, dyktowała wyraźną dynamiczność kroków. Chmury złych myśli o wiele rzadziej przysłaniały mu rzeczywistość, co przyjmował z wdzięcznością i dotąd nieznaną ulgą. Pamiętał, że przebłyski podobnego stanu miewał jeszcze w czasach szkolnych, gdy twarze grupki znajomych były wyraźniejsze i nie rozmywały się na kliszach pamięci. Przyzwyczajony do samotności czasami tęsknił mimo wszystko. Być może dlatego w ostatnich miesiącach wieczorne zmiany zdawały mu się tak uciążliwe i pomstował na nie w duchu, wszak odcinały go od możliwości spokojnego pogrążania się w miękkości obecności Signe.
Signe.
Nie wiedział kiedy rozgościła się na dobre w jego umyśle, kiedy zaczęła wyzierać ze wszystkich myśli i stała się centrum dążeń.
Kolejny powiew uderzył go prosto w twarz sprowadzając trzeźwość. Zmrużył lekko oczy, wychwytując nieznaczny ruch przy samej krawędzi lasu. Mięśnie odruchowo spięły się w gotowości do działania – tak jak został nauczony. Słyszał coś jeszcze, choć nie był pewien, choć chciał myśleć, że to jedynie skowyt zwierzęcia, lub wiatr przecinający przestrzeń pomiędzy pniami drzew. W noce takie jak ta samotność zdawała się największą zgubą i ryzykiem.
Poruszał się najciszej jak tylko potrafił, ostrożnie stawiając stopy i zmniejszając dystans, zupełnie nie wiedząc, czego mógłby się spodziewać. Wydobył dłonie z kieszeni, przesuwając się wytrwale wzdłuż ścieżki, obserwując kształt leżący przy skołtunionej masie zarośli broniących zawzięcie głębin lasu. Zbliżył się, bo w tej chwili w ogóle nie brał pod uwagę konsekwencji, wiedziony dziwnym przeczuciem, że powinien wszystko dokładnie sprawdzić.
A co jeśli?
Zimny dreszcz podążył stopniowo wzdłuż kręgosłupa, by ostatecznie rozlać się falą gorąca w klatce piersiowej. Widok ludzkiej postaci przywierającej do mchu spowodował, że nie myślał wciąż o tym, co mogło się stać i że niebezpieczeństwo, które sprowadziło nieszczęśnika właśnie tutaj, prawdopodobnie czaiło się w cieniu. Opadł na kolana, te miękko wbiły się w podłoże, które zachrzęściło wyraźnie, okryte listopadową zmarzliną. Nie powiedział nic, głos ugrzązł mu w gardle, chwycił więc niepewnie za ramię postaci, chcąc dokładniej przyjrzeć się jej obliczu. Bladolica trwoga ostatecznie rozgościła się w jego fizjonomii, wstrząsając całym ciałem, gdy zapach krwi podążył ku nozdrzom, a twarz ofiary okazała się mu doskonale znana. Gęsta ślina ugrzęzła kulą w krtani, więc rozwarł usta i wypuścił z nich obłoczek ciepłej pary. Kiedy przerzucił uwagę na ranę, instynktownie uniósł spojrzenie i powiódł nim po okolicy, opadł do tyłu, jednak w ostatniej chwili podparł się na rękach, biorąc przewagę nad przestrachem wgryzającym się wizgiem we wszystkie nerwy. Poderwał się ponownie, gdy adrenalina doszła do głosu i nie liczyło się nic więcej poza udzieleniem pomocy.
– Fenrisson – jęknął i znów ułożył dłoń na jego ramieniu, drugą wsuwając ostrożnie pod potylicę, widząc, że z przecięć obficie sączyła się krew. – Lifandi. – Odetchnął z ulgą, gdy wyczuł puls w słabym, pokiereszowanym ciele. Próbował odgadnąć, odtworzyć cały przebieg zdarzenia, jednak to zdawało się teraz najmniej istotne, gdyż każda chwila mogła ostatecznie przynieść tragiczne zakończenie. – Jestem tutaj, już dobrze – dodał w nadziei, że chociaż część słów przebije się przez mur nieprzytomności i otuli Fenrissona bezpieczeństwem. Był zimny, choć gdy przykładał opuszki do jego skóry, ta zdawała się parzyć. – Oddychaj. – Instynktownie wyszeptał, choć nie mógł wiedzieć o tym, co działo się teraz w podświadomości mężczyzny. Przyjrzał się rzeczowo obrażeniom i ocenił je na tyle, na ile mógł to zrobić w swym braku fachowości. Lepka krew wykwitła na ubraniu, świadczyła o głębokości i rozległości uszkodzenia, a on był pewien, że nie poradzi sobie z takim urazem. Powinien zabrać go jak najszybciej do szpitala, by tam uzyskał pełnię opieki. Sam Soelberg mógł uczynić niewiele, jednak i to zdawało się teraz mieć moc decydowania o tym, czy życie Safíra zostanie ocalone. Uniósł lekko płachtę materiału, odsłaniając krwawą miazgę tkanki. Kąciki jego ust wykrzywiły się nieznacznie na widok charakterystycznego wzoru na ciele.
Kurwa...
– Sótthreinsa. Już dobrze... – Powtórzył w zapętleniu i wysunął dłoń, by ułożyć ją na czole mężczyzny. Resztkami pamięci z kursów i lat szkolnych łatał sytuację jak mógł, mając nadzieję, że wyjdą z niej obydwoje, że nie skaże go na marny koniec, że podoła i że go uratuje.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Chłód ziemi, zmrożonej grymasem jesiennych temperatur, zdawał się przenikać go aż po same kości, wyziębiać ciało, które – pobladłe i nakryte dropiatością gęsiej skórki – dygotało wyraźnie, czy to ze względu na zimno, czy też raczej przez utratę krwi, która sączyła się z rany ciemnym, karminowym strumieniem, lepiąc ubrania i kontrastując osobliwością swego nieprzyjemnego, tęchnącego ciepła, wżynając się w śluzówkę nosa metaliczną wonią, która przyprawiała go o mdłości. Rana w boku wciąż rwała boleśnie, jakby wilcze kły pozostawały zaczepione o kraty żeber, próbując wyszarpnąć je – jedno po drugim – z oków piersi, chociaż zwierzę dawno już zniknęło pomiędzy drzewami, na kliszy jego pamięci odbijając jedynie błysk rubinowych ślepi, tak przerażająco rozumnych, tak tajemniczo znajomych. Przesunął ręką po ziemi, podnosząc głowę ostrożnie, w małodusznej próbie oszacowania powagi obrażeń, ledwie oderwał jednak potylicę od miękkiego, obrośniętego mchem podłoża, świat wokół zakołysał się leniwie, wypuszczając przed jego oczami czarne pąki migocących zmaz, ciemność winiety, nakazującej odchylić się z powrotem do tyłu, wpatrywać w atramentową czerń nieba, na bokach struganą gałęziami nachylających się nad nim sosen, dopóki rzeczywistość nie przestała wirować, a w uszach pozostał już tylko cichy, przeciągły szum, jak gdyby obolały umysł nucił riff starej, migrenowej piosenki.
Próbował przypomnieć sobie wszystkie, naiwnie odrzucane słowa przestrogi, surowe, ojcowskie zapewnienia, że nie przystawał do tej scenerii, całe życie odsuwany na margines, odpychany w progu, znoszący lżące słowa pogardy wobec zaklinowanej w genach ułomności, podczas gdy rozpaczliwie pragnął tylko zrozumienia, łagodnego uśmiechu, dłoni zawieszonej swobodnie na ramieniu, palców, których wspierający uchwyt nie wynikałby z litości ani cynicznej pogardy, na jaką zwyczajowo skazywano go w towarzystwie; nieważne jednak, jak usilnie próbował przystawać, zawsze w jakiś sposób się wyróżniał, zawsze odnajdywano w nim jakieś wrażliwe okolice, w które można by wepchnąć długi puginał szyderstwa i zajadłej drwiny. Mógł oczywiście udawać – odwracać wzrok od urodnych sylwetek swych rówieśników, chyboczących się nerwowo na skraju dojrzewania, w dusznej przestrzeni szkolnej szatni, uśmiechać się spolegliwie w obliczu kolejnych przytyków i niepowodzeń, przemierzać ulice Midgardu, jak gdyby nie odróżniał się niczym od zamieszkujących go galdrów, stąpający po tych samych, chodnikowych płytach, naciskający dłonią klamki tych samych lokali, spoglądający w ten sam błękit firmamentu, rozciągający się ponad miastem jak barokowe sklepienie, ale w chwilach takich, jak te, chwilach, w których zostawał podparty do muru przez szorstkie dłonie rzeczywistości, nie miał już żadnych pretekstów na swoją obronę; w obliczu prawdy zawsze pozostawał nagi i gorsząco bezbronny.
Ciszę leśnej gęstwiny przerwał szelest nieodległego poruszenia, chrzęst gałęzi, który napełnił go desperacką paniką, nagłym drgnieniem, które przesączyło się ichorem strachu przez labirynt krwioobiegu – czy drapieżnik postanowił wrócić? Zatoczył wokół niego koło, ofiarował chwilę wytchnienia, by teraz naprzeć ciężarem na rozdygotane barki, utorować kłom drogę do miękkiej, odsłoniętej skóry na szyi, delikatnego płótna, zza którego można by wyrwać koślawą wieżę tchawicy? Coś opadło niespodziewanie na nierówny grunt po jego lewej stronie, a Safír drgnął odruchowo, jak gdyby pamięć mięśniowa pobudzała go do ucieczki, lecz rozległość krwawiących ran przyciągała ciało do ziemi, rozlewając się gwałtownym, bolesnym spazmem, gdy w pierwszej chwili spróbował się odsunąć, by zaraz z cichym jękiem opaść z powrotem na plecy, chorobliwie blady, z piersią falującą nerwowo pod wełnianą okrywą płaszcza, którego poły rozsunęły się na boki, zbrukane plamami lepkiej, pokrywającej runo posoki. Źrenice rozszerzyły mu się wyraźnie, kiedy przekrzywił głowę; tym razem to nie było zwierzę.
– Ragnar? – nie, to nie on, twarz Ragnara była inna, bardziej surowa, zawsze ściągnięta w paroksyzmie niezadowolonego grymasu; Ragnar nie klękałby przy nim w ten sposób. – Eitri. – imię przyjaciela wydarło się ze ściśniętego gardła prawie jak westchnienie, wypowiedziane z rozżaloną ulgą, chociaż serce wciąż dudniło mu w piersi, oddech wciąż miał płytki i nierówny; co do niego powiedział? Lifandi? Brwi opadły nieznacznie, wymuszając na czole pojedynczą zmarszczkę. To nieistotne, nieważne. Poruszył się nerwowo, kiedy dłoń przyjaciela sięgnęła ku tkaninie płaszcza, czarnej wełnie, która, przesiąknięta krwią, przypominała przemokłe na słocie zwierzę o zmierzwionym, szorstkim w dotyku futrze – najpierw poczuł pulsację szarpiącego bólu, dopiero później zauważył ślad czerwieni na jego palcach oraz drgnienie mięśni twarzy, kąciki ust wykrzywione w niezadowolonym, zbolałym grymasie. Eitri opuścił wzrok, a jego lico, pozbawione blasku błękitnych oczu, nagle poszarzało – napotykając znajome spojrzenie, mimowolnie przypomniał sobie kolor z zestawu farb, który miał w dzieciństwie: bladoniebieski.
– Będzie mi potrzebny plasterek? – wysilił się na słabość żartu, niewiarygodny cień uśmiechu, szybko stłumiony przez wyraźne drżenie ust, szklistą wilgoć, która nakryła zwierciadłem jego oczy, zaczerwienione, dotąd niezdolne zatrzymać się w jednym miejscu, a teraz skupione na twarzy Soelberga. Po raz pierwszy, odkąd przybył do Midgardu, odczuł rzeczywisty, prymitywny strach – bał się, że nie zdąży, że nagle okaże się, że wszystko się skończyło; czy rzeczywiście miał umrzeć w ten sposób? Raniony własną bezmyślnością, naiwnym, butnym przekonaniem, że mógł stać się częścią świata, do którego nigdy nie było mu dane przynależeć? Niespodziewanie napełnił go mdlący niepokój, że przyjaciel zaraz wstanie z klęczek i zniknie, wycofa się w mrok kniei w ten sam sposób, w jaki zaledwie chwilę temu (ile czasu minęło? sekundy, minuty, godziny?) pomiędzy krzewami zniknęła sobacza sylwetka, na pożegnanie błyskając mu lśnieniem ostatniego, rzuconego przez ramię spojrzenia. Być może w innych okolicznościach uznałby to za romantyczne.
– Nie idź nigdzie. – zapobiegawczy, niewyraźny szept z trudem wyartykułowanej prośby; zrobiło mu się słabo, chociaż dłoń Eitriego była chłodna i trzeźwiąca w porównaniu z ciepłem jego rozgrzanego gorączką czoła. Znów czuł się jak dziecko, chłopiec z rozdartą kurtką i kolanami przetartymi o żwir, dwunastolatek uciekający przed ostracyzmem rówieśników w ciepło matczynego objęcia. Nie bój się, pamiętał jej głos, troskliwy i melodyjny, nie bój się, Piesku, tata tu nie przyjdzie, ale nie potrafił słuchać teraz ani tamtych wspomnień, ani zapewnień przyjaciela, bo w głowie układał mu się już dyskomfort silnego i rozsądnego przecież przeświadczenia, że umrze – jeżeli Eitri go zostawi, umrze, o ile nie umarł już wcześniej, o ile nie umierał w tej chwili właśnie, ze słabym, roztrzęsionym ciałem i strachem, który rozwijał się w piersi. – N-nie zostawiaj mnie tutaj. – głos drżał mu żałośnie, pękając jak sucha gałąź pod naciskiem twardej podeszwy – uniósł dłoń, chyba w jakimś niepewnym wyrazie sprzeciwu, ale nim zdążył sięgnąć w jego kierunku, dostrzegł szkarłat zasychającej na palcach posoki i poczuł, jak ślina staje mu w gardle obmierzłą, uciskającą na grdykę gulą, a mdłości zakradają się do żołądka przebrzydłym chichotem losu – więc ojciec jednak miał rację? Ledwo się obejrzysz, a świat pożre cię żywcem.
Próbował przypomnieć sobie wszystkie, naiwnie odrzucane słowa przestrogi, surowe, ojcowskie zapewnienia, że nie przystawał do tej scenerii, całe życie odsuwany na margines, odpychany w progu, znoszący lżące słowa pogardy wobec zaklinowanej w genach ułomności, podczas gdy rozpaczliwie pragnął tylko zrozumienia, łagodnego uśmiechu, dłoni zawieszonej swobodnie na ramieniu, palców, których wspierający uchwyt nie wynikałby z litości ani cynicznej pogardy, na jaką zwyczajowo skazywano go w towarzystwie; nieważne jednak, jak usilnie próbował przystawać, zawsze w jakiś sposób się wyróżniał, zawsze odnajdywano w nim jakieś wrażliwe okolice, w które można by wepchnąć długi puginał szyderstwa i zajadłej drwiny. Mógł oczywiście udawać – odwracać wzrok od urodnych sylwetek swych rówieśników, chyboczących się nerwowo na skraju dojrzewania, w dusznej przestrzeni szkolnej szatni, uśmiechać się spolegliwie w obliczu kolejnych przytyków i niepowodzeń, przemierzać ulice Midgardu, jak gdyby nie odróżniał się niczym od zamieszkujących go galdrów, stąpający po tych samych, chodnikowych płytach, naciskający dłonią klamki tych samych lokali, spoglądający w ten sam błękit firmamentu, rozciągający się ponad miastem jak barokowe sklepienie, ale w chwilach takich, jak te, chwilach, w których zostawał podparty do muru przez szorstkie dłonie rzeczywistości, nie miał już żadnych pretekstów na swoją obronę; w obliczu prawdy zawsze pozostawał nagi i gorsząco bezbronny.
Ciszę leśnej gęstwiny przerwał szelest nieodległego poruszenia, chrzęst gałęzi, który napełnił go desperacką paniką, nagłym drgnieniem, które przesączyło się ichorem strachu przez labirynt krwioobiegu – czy drapieżnik postanowił wrócić? Zatoczył wokół niego koło, ofiarował chwilę wytchnienia, by teraz naprzeć ciężarem na rozdygotane barki, utorować kłom drogę do miękkiej, odsłoniętej skóry na szyi, delikatnego płótna, zza którego można by wyrwać koślawą wieżę tchawicy? Coś opadło niespodziewanie na nierówny grunt po jego lewej stronie, a Safír drgnął odruchowo, jak gdyby pamięć mięśniowa pobudzała go do ucieczki, lecz rozległość krwawiących ran przyciągała ciało do ziemi, rozlewając się gwałtownym, bolesnym spazmem, gdy w pierwszej chwili spróbował się odsunąć, by zaraz z cichym jękiem opaść z powrotem na plecy, chorobliwie blady, z piersią falującą nerwowo pod wełnianą okrywą płaszcza, którego poły rozsunęły się na boki, zbrukane plamami lepkiej, pokrywającej runo posoki. Źrenice rozszerzyły mu się wyraźnie, kiedy przekrzywił głowę; tym razem to nie było zwierzę.
– Ragnar? – nie, to nie on, twarz Ragnara była inna, bardziej surowa, zawsze ściągnięta w paroksyzmie niezadowolonego grymasu; Ragnar nie klękałby przy nim w ten sposób. – Eitri. – imię przyjaciela wydarło się ze ściśniętego gardła prawie jak westchnienie, wypowiedziane z rozżaloną ulgą, chociaż serce wciąż dudniło mu w piersi, oddech wciąż miał płytki i nierówny; co do niego powiedział? Lifandi? Brwi opadły nieznacznie, wymuszając na czole pojedynczą zmarszczkę. To nieistotne, nieważne. Poruszył się nerwowo, kiedy dłoń przyjaciela sięgnęła ku tkaninie płaszcza, czarnej wełnie, która, przesiąknięta krwią, przypominała przemokłe na słocie zwierzę o zmierzwionym, szorstkim w dotyku futrze – najpierw poczuł pulsację szarpiącego bólu, dopiero później zauważył ślad czerwieni na jego palcach oraz drgnienie mięśni twarzy, kąciki ust wykrzywione w niezadowolonym, zbolałym grymasie. Eitri opuścił wzrok, a jego lico, pozbawione blasku błękitnych oczu, nagle poszarzało – napotykając znajome spojrzenie, mimowolnie przypomniał sobie kolor z zestawu farb, który miał w dzieciństwie: bladoniebieski.
– Będzie mi potrzebny plasterek? – wysilił się na słabość żartu, niewiarygodny cień uśmiechu, szybko stłumiony przez wyraźne drżenie ust, szklistą wilgoć, która nakryła zwierciadłem jego oczy, zaczerwienione, dotąd niezdolne zatrzymać się w jednym miejscu, a teraz skupione na twarzy Soelberga. Po raz pierwszy, odkąd przybył do Midgardu, odczuł rzeczywisty, prymitywny strach – bał się, że nie zdąży, że nagle okaże się, że wszystko się skończyło; czy rzeczywiście miał umrzeć w ten sposób? Raniony własną bezmyślnością, naiwnym, butnym przekonaniem, że mógł stać się częścią świata, do którego nigdy nie było mu dane przynależeć? Niespodziewanie napełnił go mdlący niepokój, że przyjaciel zaraz wstanie z klęczek i zniknie, wycofa się w mrok kniei w ten sam sposób, w jaki zaledwie chwilę temu (ile czasu minęło? sekundy, minuty, godziny?) pomiędzy krzewami zniknęła sobacza sylwetka, na pożegnanie błyskając mu lśnieniem ostatniego, rzuconego przez ramię spojrzenia. Być może w innych okolicznościach uznałby to za romantyczne.
– Nie idź nigdzie. – zapobiegawczy, niewyraźny szept z trudem wyartykułowanej prośby; zrobiło mu się słabo, chociaż dłoń Eitriego była chłodna i trzeźwiąca w porównaniu z ciepłem jego rozgrzanego gorączką czoła. Znów czuł się jak dziecko, chłopiec z rozdartą kurtką i kolanami przetartymi o żwir, dwunastolatek uciekający przed ostracyzmem rówieśników w ciepło matczynego objęcia. Nie bój się, pamiętał jej głos, troskliwy i melodyjny, nie bój się, Piesku, tata tu nie przyjdzie, ale nie potrafił słuchać teraz ani tamtych wspomnień, ani zapewnień przyjaciela, bo w głowie układał mu się już dyskomfort silnego i rozsądnego przecież przeświadczenia, że umrze – jeżeli Eitri go zostawi, umrze, o ile nie umarł już wcześniej, o ile nie umierał w tej chwili właśnie, ze słabym, roztrzęsionym ciałem i strachem, który rozwijał się w piersi. – N-nie zostawiaj mnie tutaj. – głos drżał mu żałośnie, pękając jak sucha gałąź pod naciskiem twardej podeszwy – uniósł dłoń, chyba w jakimś niepewnym wyrazie sprzeciwu, ale nim zdążył sięgnąć w jego kierunku, dostrzegł szkarłat zasychającej na palcach posoki i poczuł, jak ślina staje mu w gardle obmierzłą, uciskającą na grdykę gulą, a mdłości zakradają się do żołądka przebrzydłym chichotem losu – więc ojciec jednak miał rację? Ledwo się obejrzysz, a świat pożre cię żywcem.
Eitri Soelberg
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Nie 7 Lis - 19:21
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wszystko dookoła płynęło spokojnie, znacząc czas ścieżką leniwie przesuwającego się po nieboskłonie księżyca. Midgard układał się do snu, błyszcząc jeszcze ostatkiem świateł w oknach skazanych na bezsenność, trawionych niepokojem, tych pracujących, oraz dzieci ostatkiem sił bawiących się w teatr cieni na gładkich powierzchniach ścian.
Królik. Sokół. Wilk.
Zadarł głowę, by zerknąć na niebo, następnie powiódł na miękką wykładzinę mchu: ściana lasu, ścieżka, zmarznięta ziemia, dwie ludzkie postacie – niczym kadr z zatrzymanego w trakcie seansu filmu.
W błękitne spojrzenie przesączała się trucizna powątpiewania powoli paraliżująca wizję o szczęśliwym powrocie do miasta. Zacisnął skostniałe palce na brzegu warstw ubrań, którymi okryty był Safír. Największym przerażeniem napawało go poczucie, że krew już dawno poczęła tężeć: chłód listopadowej nocy powoli zawłaszczał każde przesycone posoką włókno i zmieniał je w ściągnięte struktury pokrywające się czernią. Miał coraz mniej czasu. Ponownie podążył wzrokiem tam, gdzie rana ziała zmiażdżonymi tkankami i roztaczała zapach śmierci. W przeciwieństwie do ciemniejących wykwitów na wierzchnim odzieniu, miejsce to szkliło się czerwienią w srebrzystym blasku księżyca. Nie mógł wiele zrobić – nie potrafił uleczyć tak rozległego urazu, ledwie radząc sobie z podstawowymi zaklęciami. Ponownie skarcił się w duchu, uniósł jednak kąciki w anemicznym uśmiechu, słysząc przebijające się przez plątaninę myśli słowa Fenrissona. Zupełnie nie złapał sensu pierwszego imienia, które wypowiedział, choć zapamiętał je dokładnie, w każdej z chropowatych głosek, wyciekających spomiędzy pożeranych gorączką warg przyjaciela.
– Tak, to ja, Eitri – szepnął, by go zapewnić, nie zdobył się na głośniejsze oznajmienie, jakby wciąż obawiał się zagrożenia czyhającego pomiędzy omszałymi pniami i zwisającymi bezwładnie konarami, przyozdobionymi ściętą w gęstwinie wilgocią. Zacisnął krótko usta, czując lepkość przywierającą do opuszek palców ułożonych na mechatym materiale płaszcza. Nie miał choćby cienia pojęcia o tym, za czym Fenrisson faktycznie tu przyszedł, by ostatecznie skończyć w potrzasku zwierzęcych szczęk, wyszarpujących delikatną skórę, miażdżących mięśnie, gruchoczących kości. Podobnie nie potrafił zrozumieć, w jak przedziwnych zabiegach musiały prześcigać się Norny, by układać tak pokrętnie koleje ludzkiego losu; sprowadzając go tutaj, by był świadkiem agonii przyjaciela, by rozpaczliwie próbował nieść ratunek ograniczony własnymi brakami i niewiedzą. Był gotów stwierdzić, że wszystko to działo się ku sadystycznej uciesze niewidzialnego obserwatora, śledzącego poczynania marnych, śmiertelnych istot próbujących walczyć o coś, co istotnie przesmykiwało się im pomiędzy palcami. Bo niemal namacalnie czuł jak życie przyjaciela umyka, pierzcha we wszystkie strony, osuwając się po czerni jego własnego płaszcza, po zmarzniętej skórze, i wsiąka w mech, ulatuje w chłodne, jesienne powietrze i staje się niemożliwe do ponownego złożenia w całość. Prawdopodobnie ta myśl wzbudziła w nim jakieś dodatkowe pokłady determinacji, zaszytej dotąd pod warstwami paraliżującego przerażenia. Wypuścił wymuszone parsknięcie rozbawienia, które w rzeczywistości było oznaką niezręczności.
– Obawiam, się, że potrzebnych będzie kilka plasterków. – Okrył tęczówki firaną ciemnych rzęs, spoglądając na Ferissona stłumionym zatroskaniem. Nie chciał w żaden sposób dodatkowo go przerazić. Zdobył się więc na największą miękkość w głosie, odchrząkując chrypę wyziębienia i nikotynowego nałogu. Przesunął palcami wciąż utkwionymi na rozpalonym czole i odgarnął zlepione kosmyki włosów, zwykle swobodnie okalających twarz przyjaciela.
– Spokojnie. Zabiorę cię stąd – obiecał, łagodząc niespokojne ruchy Safíra. Dostrzegał ulotność spojrzenia; gorączka trawiąca jego ciało zdawała się wżynać we wszystko to, co doskonale znał – mącąc dokładnie przestudiowane rysy twarzy, które tak charakterystyczne, zdawały się teraz niemal przezroczyste, pozbawione wyrazistości. Nawet jego głos brzmiał jak odległe, obce echo. – Nie zostawię cię. – Teraz pozwolił sobie na nieco bardziej zdecydowane wyartykułowanie swoich zamiarów. – Wyjdziemy z tego razem – zapewnił kolejny raz, odsuwając dłoń do jego skóry, spoglądając w stronę skąpanej w smugach krwi ręki, którą uniósł. Chwycił ją pewnie, skrywając szkarłat pomiędzy własnymi palcami, by dłużej nie wbijał weń spojrzenia z taką uporczywością i zapewne z przerażeniem. Eitri potrzebował, by był spokojny.
– To nic takiego. Nie martw się, mam wszystko pod kontrolą – skłamał gładko, sam potrzebował uwierzyć w tę ułudę, więc wspierał się nią jak mógł, pompując w umysł wizje szczęśliwości i dobrego zakończenia, by trucizna trwogi została zupełnie zneutralizowana. Ilość krwi, którą ciągle tracił, nie napawała optymizmem i zatamowanie sączenia było priorytetem. Obawiał się również o ulotność przytomności Fenrissona, upatrując za zerwaniem kontaktu z nim kolejnego, niepotrzebnego ryzyka. Spojrzał na przyjaciela przelotnie i zawiesił rękę nad ugryzieniem. Wciąż miał wrażenie, że w zaroślach czai się ich zguba.
– Rzucę teraz zaklęcie, które ci pomoże. – Czuł potrzebę mówienia do niego ciągle, sprzeniewierzając się własnym zwyczajom, stawiając konieczność chwili ponad własnym komfortem. – Dreyri létta. – Ambitnie uznał, że podoła, składając usta do wypowiedzenia zaklęcia, czując z ulgą, że coś się dzieje, że krew tężeje i być może kupił wystarczająco dużo czasu, by mogli udać się do szpitala. Szczęście, cholerne szczęście, którego nigdy by się nie spodziewał. Balansował na niebezpiecznej linii i jedynie drobne wychylenie mogło sprawić, że runie, że upadną obydwoje, że cała nadzieja zostanie zaprzepaszczona. Osunął koszulkę na dygocącą klatkę piersiową, czując, że niemal zupełnie przemokła od febry trawiącej organizm.
– Heitr. – Miał nadzieję, że Safír poczuje się dzięki temu nieco lepiej, że ciało okryte suchymi ubraniami nie będzie paliło go tak nieznośnie, że przywróci mu tym kolejny skrawek, utraconego w potyczce z dzikim zwierzęciem, człowieczeństwa. Dopiero teraz zrozumiał, że prawie nie czuje nóg, przywierających ciasno do wyziębionego podłoża. Otarł czoło dłonią, dostrzegając ponownie na opuszkach kilka rdzawych smug. Instynktownie obrócił się, by spojrzeć w oczy przepastnej gęstwinie, trwającej niewzruszenie, chłodno obojętnej na to, co teraz przeżywał. Zaczynało dochodzić do niego, że to nie szmer drapieżnika, a szaleńczy pęd własnego serca szumiał pogłosem w jego uszach i wprawiał w paniczną podejrzliwość. Pozwolił sobie w końcu na komfort głębokiego oddechu, wypuszczając w powietrze kłąb rozgrzanej pary. Musiał sam zebrać się w sobie, by uczynić następny krok. Łapczywie pochwycił kolejną porcję powietrza. Zacisnął delikatnie palce na trzymanej wciąż dłoni przyjaciela.
Będzie dobrze, będzie dobrze...
Królik. Sokół. Wilk.
Zadarł głowę, by zerknąć na niebo, następnie powiódł na miękką wykładzinę mchu: ściana lasu, ścieżka, zmarznięta ziemia, dwie ludzkie postacie – niczym kadr z zatrzymanego w trakcie seansu filmu.
W błękitne spojrzenie przesączała się trucizna powątpiewania powoli paraliżująca wizję o szczęśliwym powrocie do miasta. Zacisnął skostniałe palce na brzegu warstw ubrań, którymi okryty był Safír. Największym przerażeniem napawało go poczucie, że krew już dawno poczęła tężeć: chłód listopadowej nocy powoli zawłaszczał każde przesycone posoką włókno i zmieniał je w ściągnięte struktury pokrywające się czernią. Miał coraz mniej czasu. Ponownie podążył wzrokiem tam, gdzie rana ziała zmiażdżonymi tkankami i roztaczała zapach śmierci. W przeciwieństwie do ciemniejących wykwitów na wierzchnim odzieniu, miejsce to szkliło się czerwienią w srebrzystym blasku księżyca. Nie mógł wiele zrobić – nie potrafił uleczyć tak rozległego urazu, ledwie radząc sobie z podstawowymi zaklęciami. Ponownie skarcił się w duchu, uniósł jednak kąciki w anemicznym uśmiechu, słysząc przebijające się przez plątaninę myśli słowa Fenrissona. Zupełnie nie złapał sensu pierwszego imienia, które wypowiedział, choć zapamiętał je dokładnie, w każdej z chropowatych głosek, wyciekających spomiędzy pożeranych gorączką warg przyjaciela.
– Tak, to ja, Eitri – szepnął, by go zapewnić, nie zdobył się na głośniejsze oznajmienie, jakby wciąż obawiał się zagrożenia czyhającego pomiędzy omszałymi pniami i zwisającymi bezwładnie konarami, przyozdobionymi ściętą w gęstwinie wilgocią. Zacisnął krótko usta, czując lepkość przywierającą do opuszek palców ułożonych na mechatym materiale płaszcza. Nie miał choćby cienia pojęcia o tym, za czym Fenrisson faktycznie tu przyszedł, by ostatecznie skończyć w potrzasku zwierzęcych szczęk, wyszarpujących delikatną skórę, miażdżących mięśnie, gruchoczących kości. Podobnie nie potrafił zrozumieć, w jak przedziwnych zabiegach musiały prześcigać się Norny, by układać tak pokrętnie koleje ludzkiego losu; sprowadzając go tutaj, by był świadkiem agonii przyjaciela, by rozpaczliwie próbował nieść ratunek ograniczony własnymi brakami i niewiedzą. Był gotów stwierdzić, że wszystko to działo się ku sadystycznej uciesze niewidzialnego obserwatora, śledzącego poczynania marnych, śmiertelnych istot próbujących walczyć o coś, co istotnie przesmykiwało się im pomiędzy palcami. Bo niemal namacalnie czuł jak życie przyjaciela umyka, pierzcha we wszystkie strony, osuwając się po czerni jego własnego płaszcza, po zmarzniętej skórze, i wsiąka w mech, ulatuje w chłodne, jesienne powietrze i staje się niemożliwe do ponownego złożenia w całość. Prawdopodobnie ta myśl wzbudziła w nim jakieś dodatkowe pokłady determinacji, zaszytej dotąd pod warstwami paraliżującego przerażenia. Wypuścił wymuszone parsknięcie rozbawienia, które w rzeczywistości było oznaką niezręczności.
– Obawiam, się, że potrzebnych będzie kilka plasterków. – Okrył tęczówki firaną ciemnych rzęs, spoglądając na Ferissona stłumionym zatroskaniem. Nie chciał w żaden sposób dodatkowo go przerazić. Zdobył się więc na największą miękkość w głosie, odchrząkując chrypę wyziębienia i nikotynowego nałogu. Przesunął palcami wciąż utkwionymi na rozpalonym czole i odgarnął zlepione kosmyki włosów, zwykle swobodnie okalających twarz przyjaciela.
– Spokojnie. Zabiorę cię stąd – obiecał, łagodząc niespokojne ruchy Safíra. Dostrzegał ulotność spojrzenia; gorączka trawiąca jego ciało zdawała się wżynać we wszystko to, co doskonale znał – mącąc dokładnie przestudiowane rysy twarzy, które tak charakterystyczne, zdawały się teraz niemal przezroczyste, pozbawione wyrazistości. Nawet jego głos brzmiał jak odległe, obce echo. – Nie zostawię cię. – Teraz pozwolił sobie na nieco bardziej zdecydowane wyartykułowanie swoich zamiarów. – Wyjdziemy z tego razem – zapewnił kolejny raz, odsuwając dłoń do jego skóry, spoglądając w stronę skąpanej w smugach krwi ręki, którą uniósł. Chwycił ją pewnie, skrywając szkarłat pomiędzy własnymi palcami, by dłużej nie wbijał weń spojrzenia z taką uporczywością i zapewne z przerażeniem. Eitri potrzebował, by był spokojny.
– To nic takiego. Nie martw się, mam wszystko pod kontrolą – skłamał gładko, sam potrzebował uwierzyć w tę ułudę, więc wspierał się nią jak mógł, pompując w umysł wizje szczęśliwości i dobrego zakończenia, by trucizna trwogi została zupełnie zneutralizowana. Ilość krwi, którą ciągle tracił, nie napawała optymizmem i zatamowanie sączenia było priorytetem. Obawiał się również o ulotność przytomności Fenrissona, upatrując za zerwaniem kontaktu z nim kolejnego, niepotrzebnego ryzyka. Spojrzał na przyjaciela przelotnie i zawiesił rękę nad ugryzieniem. Wciąż miał wrażenie, że w zaroślach czai się ich zguba.
– Rzucę teraz zaklęcie, które ci pomoże. – Czuł potrzebę mówienia do niego ciągle, sprzeniewierzając się własnym zwyczajom, stawiając konieczność chwili ponad własnym komfortem. – Dreyri létta. – Ambitnie uznał, że podoła, składając usta do wypowiedzenia zaklęcia, czując z ulgą, że coś się dzieje, że krew tężeje i być może kupił wystarczająco dużo czasu, by mogli udać się do szpitala. Szczęście, cholerne szczęście, którego nigdy by się nie spodziewał. Balansował na niebezpiecznej linii i jedynie drobne wychylenie mogło sprawić, że runie, że upadną obydwoje, że cała nadzieja zostanie zaprzepaszczona. Osunął koszulkę na dygocącą klatkę piersiową, czując, że niemal zupełnie przemokła od febry trawiącej organizm.
– Heitr. – Miał nadzieję, że Safír poczuje się dzięki temu nieco lepiej, że ciało okryte suchymi ubraniami nie będzie paliło go tak nieznośnie, że przywróci mu tym kolejny skrawek, utraconego w potyczce z dzikim zwierzęciem, człowieczeństwa. Dopiero teraz zrozumiał, że prawie nie czuje nóg, przywierających ciasno do wyziębionego podłoża. Otarł czoło dłonią, dostrzegając ponownie na opuszkach kilka rdzawych smug. Instynktownie obrócił się, by spojrzeć w oczy przepastnej gęstwinie, trwającej niewzruszenie, chłodno obojętnej na to, co teraz przeżywał. Zaczynało dochodzić do niego, że to nie szmer drapieżnika, a szaleńczy pęd własnego serca szumiał pogłosem w jego uszach i wprawiał w paniczną podejrzliwość. Pozwolił sobie w końcu na komfort głębokiego oddechu, wypuszczając w powietrze kłąb rozgrzanej pary. Musiał sam zebrać się w sobie, by uczynić następny krok. Łapczywie pochwycił kolejną porcję powietrza. Zacisnął delikatnie palce na trzymanej wciąż dłoni przyjaciela.
Będzie dobrze, będzie dobrze...
Safír Fenrisson
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Sro 10 Lis - 22:43
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czuł, jak ciężar sytuacji opadał mu na barki przeraźliwą pieszczotą lęku, narastającą paniką, którą naiwnie próbował stłumić, usilnie wpatrując się w atramentowy błękit nieba i srebrzącą im się nad głowami tarczę księżyca, biorąc głęboki, pozornie tylko opanowany oddech, którego pożałował już z chwilą, w której chłód powietrza wdarł się do łapczywie rozszerzonych płuc – połamana klatka żeber zdawała się grzechotać pod siłą tego gwałtownego uniesienia piersi, napierać na trzewia, grożąc przebiciem wrażliwej błony narządów, rozlewając się rwącym bólem aż po rękojeść mostka. Z każdym kolejnym, głębszym wdechem dolegliwy ucisk w boku dawał więc o sobie znać intensywniej, stając w oczach zwierciadłem łez, mimo to nie potrafił się powstrzymać, nie chciał, żeby spłynęły mu po twarzy i nie chciał – przede wszystkim, na Boga – żeby w wymuszoną regularność oddechów wdarło się to nerwowe drżenie, które łaskotało go w piersi, zakradając się do gardła stromą wieżą tchawicy. Serce biło mu za szybko, zbroczone krwią dłonie trzęsły się wyraźnie, chociaż próbował chować je w fałdach ubrania, powietrze grzęzło w krtani, nagle duszne i ciepłe, torując drogę dla przerażenia, które rozpychało się łokciami, szukając sobie przestrzeni.
– Najwyżej będę musiał cię nawiedzać, jak… jak... – uśmiechnął się krzywo, siląc się na żartobliwość, ale uśmiech ten zadygotał nerwowo na jego twarzy, gdy urwał wpół zdania, lśniąc wilgocią w lustrzanej powierzchni spojrzenia, zielonymi okręgami wokół talarów źrenic, które – ciemne i rozszerzone – spoczęły teraz na twarzy przyjaciela. – Nie chciałem nigdy traumatyzować cię swoją śmiercią. – teatralna powaga i chrobotliwe widmo śmiechu, niepewne i gardłowe, naznaczone piętnem wieloletniego nałogu, ale przede wszystkim strachem; bał się i lęk ten, mimo wysiłku, był w jego oczach widoczny, zastygły na podrygującej niewiarygodnie linii ust, bladych wargach rozsuniętych w niemrawym grymasie rozbawienia, próby przekonania mężczyzny, ale przede wszystkim siebie samego, że wierzył w jego słowa, że podświadomie nie dostrzegał bolesnej niepewności w jego zapewnieniach, tych samych kłamstw, którymi pocieszał podopiecznych tylekroć wcześniej, kładąc dłoń na miękkiej kaskadzie ich włosów, dopóki wstęgi łez nie zastygły na policzkach, a oddech nie nabierał miarowej regularności.
Czuł, jak widmo omdlenia obciążało mu powieki, przyćmiewając umysł – mrugał nerwowo, próbując wyszarpnąć się ze stuporu tej nagłej senności, chwycić się rzeczywistości niczym brzytwy, jej fragmenty migały mu jednak przed oczami niby filmowe klisze, gdy gorączkowo próbował zatrzymać się w przytomności, wiedziony obawą, że gdyby odchylił głowę do tyłu, pozwalając, by porwała go fala, mógłby nie obudzić się już nigdy; a przecież chciał żyć – ponad wszystko i wbrew wszystkiemu, chciał żyć choćby na kolanach, tylko na kolanach, przeklęczeć całe życie, byle nie opuszczało go tak pośpieszną gwałtownością. Poczuł, jak palce Eitriego zaciskają się na jego wyciągniętej dłoni, śródręczu zbroczonym rozlewającym się pomiędzy liniami papilarnymi karminem posoki – wyrwał go tym na chwilę z ociężałej inercji, bo powieki, dotąd co i raz przysłaniające zmętniały szmaragd spojrzenia, uniosły się wyraźnie, pozwalając, by wzrok nabrał ostrości i przez krótką chwilę rzeczywiście pozwolił sobie wierzyć, że mogli wyjść z tego razem; nieważne już, że ciepła wstęga juchy sączyła się z przetrąconego boku, zlepiając mech lepkością czerwieni, nieważne, że kręciło mu się w głowie, że z miejsca, gdzie uderzył potylicą o podłoże rezonował głuchy ból, nieważne, że niedobrze, że słabo, bo to wszystko nie było przecież kategoryczne. Nie mogło być.
Nieznajome brzmienie zaklęcia przemknęło nieuchwytnie po jego świadomości, zatrzymując nurt sączącej się krwi, lecz nie sprawiając wcale, że poczuł się lepiej – stracił jej wystarczająco dużo, by klarowny obraz rzeczywistości uciekał mu sprzed oczu, nakrywając się dropiatością pociemniałych zmaz, a usta wyschły zupełnie, pozostawiając wargi posiniałe i spierzchnięte; kiedy przechylił głowę, jego twarz wydawała się o trzy odcienie bledsza, skropiona zimnym potem jak topniejącym na świeczce woskiem, połyskującym słabo w srebrnej poświacie księżyca. Nie rozumiał, co się z nim działo i płochliwie rozglądał się dookoła, wzrokiem próbując odnaleźć karminową czerwień rozjątrzonych triumfem ślepi, dwóch, przenikliwych rubinów inkrustowanych w zmierzwioną futrem kufę – las był jednak cichy i spokojny, pogrążony w nocnym letargu, zupełnie obojętny na jego tragedię. Czuł, jak dłoń Soelberga sięga do jego ubrania, odsłaniając czerwień otwartej rany, jątrzących się, skancerowanych zębami tkanek, obrażeń, których sam nie był w stanie zobaczyć, sparaliżowany na chłodnej glebie bólem lub przerażeniem, fantomowym ciężarem napierającym mu na pierś, utrudniając przełykanie powietrza, spłycając oddechy do pojedynczych, nerwowych haustów.
– Jak źle to wygląda? – spytał w końcu, a głos miał słaby i drżący, niknący pośród szemrania jesiennego wiatru. – Powiedz mi. – wciąż dygotał, trawiony zimnem lub gorączką, tym razem z uporem zatrzymał jednak spojrzenie na twarzy Eitriego, która wydała mu się zakłopotana i zmizerniała, jak gdyby przez te kilka minut nabrał lat i ponurej powagi. – Powiedz mi cokolwiek. – przełknął ślinę, czując, jak ta staje mu w gardle napierającą na grdykę pecyną – musiał się podnieść, musiał próbować oddychać głębiej, musiał zaciskać zęby, kiedy wokół żeber krzepła fala rwącego bólu, drapieżna i nieubłagana. Kolejne zaklęcie rozlało się po wychłodzonym ciele przyjemnym ciepłem, jakby ktoś zanurzył go w wannie, przyłożył do czoła gorąc paliatywnego kompresu – chciał mu podziękować, ale spomiędzy ust wydarło się tylko ciche westchnięcie, subtelna oznaka życia na chwilę przed tym, jak dłoń wsparła się bez ostrzeżenia o nierówny, mokry od krwi grunt leśnego runa, poświęcając strzępki zalegającej w nim determinacji, by dźwignąć ciało ku górze, do pozycji siedzącej i wesprzeć się plecami o chropowaty pień drzewa, zanim ból tej gwałtownej zmiany pozycji nie przeszył go na wskroś impulsem rozpłomienionej błyskawicy, nagłym skurczem mięśni, który wydarł zza zagrody zębów cichy syk, odruchowo kierując dłoń ku przyżeganej magią ranie, ukrytej pod płaszczem osuszonych ubrań. Odchylił głowę do tyłu, zaciskając powieki, spod których przesączyły się nareszcie wstęgi moczących rzęsy łez, pod wpływem bólu spływających mu po policzkach, zastygając w kącikach ust – nie pamiętał, kiedy ostatnio płakał i w innym wypadku być może by się zawstydził, jak gdyby podobna rzewliwość była czymś zarezerwowanym dla dzieciństwa, przeszłości, którą tak usilnie próbował pozostawić za plecami. Teraz oddychał jednak ciężko, po chwili dopiero zauważając, że jego palce odruchowo zacisnęły się kurczowo na dłoni przyjaciela, a jego śródręcze spąsowiało, kiedy nareszcie je rozluźnił.
– Przepraszam. P-przepraszam, powinniśmy… – poczuł się słabo, kiedy krajobraz zakołysał mu się przed oczami i kiedy w końcu zakołysał się on sam, bezwiednie osuwając się po pniu drzewa i na Eitriego, który siedział obok, przemarznięty i zesztywniały.
– Najwyżej będę musiał cię nawiedzać, jak… jak... – uśmiechnął się krzywo, siląc się na żartobliwość, ale uśmiech ten zadygotał nerwowo na jego twarzy, gdy urwał wpół zdania, lśniąc wilgocią w lustrzanej powierzchni spojrzenia, zielonymi okręgami wokół talarów źrenic, które – ciemne i rozszerzone – spoczęły teraz na twarzy przyjaciela. – Nie chciałem nigdy traumatyzować cię swoją śmiercią. – teatralna powaga i chrobotliwe widmo śmiechu, niepewne i gardłowe, naznaczone piętnem wieloletniego nałogu, ale przede wszystkim strachem; bał się i lęk ten, mimo wysiłku, był w jego oczach widoczny, zastygły na podrygującej niewiarygodnie linii ust, bladych wargach rozsuniętych w niemrawym grymasie rozbawienia, próby przekonania mężczyzny, ale przede wszystkim siebie samego, że wierzył w jego słowa, że podświadomie nie dostrzegał bolesnej niepewności w jego zapewnieniach, tych samych kłamstw, którymi pocieszał podopiecznych tylekroć wcześniej, kładąc dłoń na miękkiej kaskadzie ich włosów, dopóki wstęgi łez nie zastygły na policzkach, a oddech nie nabierał miarowej regularności.
Czuł, jak widmo omdlenia obciążało mu powieki, przyćmiewając umysł – mrugał nerwowo, próbując wyszarpnąć się ze stuporu tej nagłej senności, chwycić się rzeczywistości niczym brzytwy, jej fragmenty migały mu jednak przed oczami niby filmowe klisze, gdy gorączkowo próbował zatrzymać się w przytomności, wiedziony obawą, że gdyby odchylił głowę do tyłu, pozwalając, by porwała go fala, mógłby nie obudzić się już nigdy; a przecież chciał żyć – ponad wszystko i wbrew wszystkiemu, chciał żyć choćby na kolanach, tylko na kolanach, przeklęczeć całe życie, byle nie opuszczało go tak pośpieszną gwałtownością. Poczuł, jak palce Eitriego zaciskają się na jego wyciągniętej dłoni, śródręczu zbroczonym rozlewającym się pomiędzy liniami papilarnymi karminem posoki – wyrwał go tym na chwilę z ociężałej inercji, bo powieki, dotąd co i raz przysłaniające zmętniały szmaragd spojrzenia, uniosły się wyraźnie, pozwalając, by wzrok nabrał ostrości i przez krótką chwilę rzeczywiście pozwolił sobie wierzyć, że mogli wyjść z tego razem; nieważne już, że ciepła wstęga juchy sączyła się z przetrąconego boku, zlepiając mech lepkością czerwieni, nieważne, że kręciło mu się w głowie, że z miejsca, gdzie uderzył potylicą o podłoże rezonował głuchy ból, nieważne, że niedobrze, że słabo, bo to wszystko nie było przecież kategoryczne. Nie mogło być.
Nieznajome brzmienie zaklęcia przemknęło nieuchwytnie po jego świadomości, zatrzymując nurt sączącej się krwi, lecz nie sprawiając wcale, że poczuł się lepiej – stracił jej wystarczająco dużo, by klarowny obraz rzeczywistości uciekał mu sprzed oczu, nakrywając się dropiatością pociemniałych zmaz, a usta wyschły zupełnie, pozostawiając wargi posiniałe i spierzchnięte; kiedy przechylił głowę, jego twarz wydawała się o trzy odcienie bledsza, skropiona zimnym potem jak topniejącym na świeczce woskiem, połyskującym słabo w srebrnej poświacie księżyca. Nie rozumiał, co się z nim działo i płochliwie rozglądał się dookoła, wzrokiem próbując odnaleźć karminową czerwień rozjątrzonych triumfem ślepi, dwóch, przenikliwych rubinów inkrustowanych w zmierzwioną futrem kufę – las był jednak cichy i spokojny, pogrążony w nocnym letargu, zupełnie obojętny na jego tragedię. Czuł, jak dłoń Soelberga sięga do jego ubrania, odsłaniając czerwień otwartej rany, jątrzących się, skancerowanych zębami tkanek, obrażeń, których sam nie był w stanie zobaczyć, sparaliżowany na chłodnej glebie bólem lub przerażeniem, fantomowym ciężarem napierającym mu na pierś, utrudniając przełykanie powietrza, spłycając oddechy do pojedynczych, nerwowych haustów.
– Jak źle to wygląda? – spytał w końcu, a głos miał słaby i drżący, niknący pośród szemrania jesiennego wiatru. – Powiedz mi. – wciąż dygotał, trawiony zimnem lub gorączką, tym razem z uporem zatrzymał jednak spojrzenie na twarzy Eitriego, która wydała mu się zakłopotana i zmizerniała, jak gdyby przez te kilka minut nabrał lat i ponurej powagi. – Powiedz mi cokolwiek. – przełknął ślinę, czując, jak ta staje mu w gardle napierającą na grdykę pecyną – musiał się podnieść, musiał próbować oddychać głębiej, musiał zaciskać zęby, kiedy wokół żeber krzepła fala rwącego bólu, drapieżna i nieubłagana. Kolejne zaklęcie rozlało się po wychłodzonym ciele przyjemnym ciepłem, jakby ktoś zanurzył go w wannie, przyłożył do czoła gorąc paliatywnego kompresu – chciał mu podziękować, ale spomiędzy ust wydarło się tylko ciche westchnięcie, subtelna oznaka życia na chwilę przed tym, jak dłoń wsparła się bez ostrzeżenia o nierówny, mokry od krwi grunt leśnego runa, poświęcając strzępki zalegającej w nim determinacji, by dźwignąć ciało ku górze, do pozycji siedzącej i wesprzeć się plecami o chropowaty pień drzewa, zanim ból tej gwałtownej zmiany pozycji nie przeszył go na wskroś impulsem rozpłomienionej błyskawicy, nagłym skurczem mięśni, który wydarł zza zagrody zębów cichy syk, odruchowo kierując dłoń ku przyżeganej magią ranie, ukrytej pod płaszczem osuszonych ubrań. Odchylił głowę do tyłu, zaciskając powieki, spod których przesączyły się nareszcie wstęgi moczących rzęsy łez, pod wpływem bólu spływających mu po policzkach, zastygając w kącikach ust – nie pamiętał, kiedy ostatnio płakał i w innym wypadku być może by się zawstydził, jak gdyby podobna rzewliwość była czymś zarezerwowanym dla dzieciństwa, przeszłości, którą tak usilnie próbował pozostawić za plecami. Teraz oddychał jednak ciężko, po chwili dopiero zauważając, że jego palce odruchowo zacisnęły się kurczowo na dłoni przyjaciela, a jego śródręcze spąsowiało, kiedy nareszcie je rozluźnił.
– Przepraszam. P-przepraszam, powinniśmy… – poczuł się słabo, kiedy krajobraz zakołysał mu się przed oczami i kiedy w końcu zakołysał się on sam, bezwiednie osuwając się po pniu drzewa i na Eitriego, który siedział obok, przemarznięty i zesztywniały.
Eitri Soelberg
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Nie 14 Lis - 12:19
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Chciał warknąć w automatycznej odpowiedzi, gdy ciężar żartu opadł na jego ramiona i wywołał spazm paniki, poruszając za jedne z wrażliwszych strun duszy. Kakofonia wściekłych wspomnień przetoczyła się przez podświadomość, pozostawiając zgliszcza traumatycznych, pierwszych spotkań z bytami nadnaturalnymi. Nie potrafił zaśmiać się gładko, jak uczynił to ledwo kilka chwil temu, podejmując ton przyjaciela, byle oderwać go choć odrobinę od zgrozy sytuacji. Szczęka zacisnęła się boleśnie, subtelnie uwypuklając się pod cieniutką skórą.
– Nie. Przestań – wychrypiał przez zaciśnięte gardło, a każda z głosek raniła, przeciskając się przez wąski prześwit zesztywniałego w przerażeniu aparatu mowy. Kąciki ust trwały niewzruszenie, rozciągnięte w najbardziej neutralny grymas, na jaki mógł sobie teraz pozwolić. Ostatnim, czego teraz potrzebował, były własne lęki rozdzierające go od wewnątrz, kuszące, by zepchnąć na dalszy plan to, co teraz najistotniejsze – jasno określone działanie, któremu powinien się w zupełności oddać.
Jeśli faktycznie odziedziczyłeś dar po prababce Åström, przynajmniej będę miała poczucie, że tam po drugiej stronie nie zostanę zupełnie sama – zwykła żartować stara ciotka Maud, za którą ciągnął się zapach naftaliny. Robiła to tak często, że jej słowa przylepiły się do Eitriego, zbierając żniwo w postaci bezsennych nocy przygniatających dziesięcioletnie, anemiczne dziecko, pogrążone i tak starczająco mocno w lękach. Czuł się wtedy winny, panicznie przeświadczony, że może mógł coś zrobić, a zesłane wizje były w istocie karą niezadowolonej krewniaczki.
Pierwotna łagodność ustępowała zajadłej wściekłości. Ponownie czując własną niemoc, nie umiał utrzymać w ryzach swojego głosu, drżącego coraz mocniej, chociaż krew przestała sączyć się z rany, a Fenrisson wyglądał nieco lepiej w zupełnie suchych ubraniach. Pulsująca pod przymkniętymi powiekami makabreska i powidoki zamierzchłych lat paliły żywym ogniem. Śmierć: śmierć, która nie zamykała ust, nie uciszała głosów wyjących w głowie i błagających o coś zupełnie niemożliwego.
Pomóż mi dziecko, pomóż. Chyba zapomniałam okularów. Nie widzę cię zbyt dobrze. Nie umiał powiedzieć jej, że to nie okulary, że to nie kwestia słabnącego wzroku, a przejścia na drugą stronę, za powłóczysty całun oddzielający ją od świata materialnego. Trząsł się wtedy jak osika, a w kącikach oczu zbierała się szklistość słonych łez.
Eitri. Słyszysz mnie? Niedobry chłopak, dlaczego nie chcesz pomóc ciotce? Tyle, że ciotki nie mogło już nic uratować, a jej słowa, wypowiedziane na kilka dni przed śmiercią, okazały się prorocze, bo faktycznie nie potrafiła zostawić wnuka swego brata, folgując pragnieniu bycia w ciągłym kontakcie z żywymi. I ten zapach naftaliny… choć nikt poza nim go nie czuł.
– Na bogów, nie umrzesz, słyszysz? – Chciał skruszyć mur, nieustępliwość zasianej paniki, zmyć czarną rozpacz i pejzaż beznadziejności. Widział jego strach, kładący się rozwodnionymi plamami na powierzchni zielonych tęczówek. Poczuł jak klatka piersiowa porusza się szybciej, a on sam łapie haust lodowatego powietrza przeszywającego płuca miliardem igiełek. Płytko umieszczone pod skórą naczynka przybrały pąsowy kolor, gdy wysilił się na głośniejszy ton. Już niemal zapomniał, że być może coś czeka tylko, by odkryć ich obecność i dopaść ostatecznie, rozszarpując na miękkim posłaniu leśnego mchu. Oddając doczesne szczątki naturze, chętnie pochłaniającej swoją własność. Piękny koniec, sarknął w myślach, jednak zamiast uśmiechnąć się krzywo, wbijał uporczywie oczy w twarz przyjaciela – sam Eitri zdawał się bardziej trzeźwy, niż do tej pory. Nie mógł i nie chciał dać mu zginąć. Nie tylko z powodu zwykłego, ludzkiego odruchu, ale w główniej mierze z uwagi na coś, czego nigdy by nie przewidział. Widmo pustej ławki w parku, brak kartonika z papierosami, zachęcająco otworzonego i oczekującego, aż sięgnie po jeden z białych zwitków, cisza tam, gdzie do tej pory były rozmowy, które z oszczędnych i najeżonych niechęcią, zmieniły się w przyjemny rytuał – wszystko to było tak nierealnie i niedopuszczalne, pozostawiające w sercu bolesną zadrę. Męskie czoło przeorała głęboka zmarszczka; potrząsnął energicznie głową, rozsypując ułożone kosmyki. Wygładził materiał koszulki, swetra i płaszcza, pozwalając, by rana skryła się przed światem, przynajmniej do czasu wizyty w szpitalu. Czuł, że chce uciec od pytania Fenrissona.
– Nie jestem medykiem, ale… widywałem różne rany i z większych udawało się ludziom wylizać – odparł zupełnie wymijająco, bezsensownie, byle zmarnować powietrze i przyklepać poczucie winy. Miał go chwycić za drugą rękę, jednak nie zdążył. Obserwował zupełnie bezwładnie, jak mężczyzna dźwiga się chwiejnie, opiera plecy o drzewo i zgina z bólu. Widok ten wywołał w nim mimowolny dreszcz i wyrwał go do przodu, by pomóc. Zamarł, gdy na policzkach zamigotały nierówne smugi łez, niczym płynne srebro znaczące bladą, trawioną gorączką skórę Safíra. Bał się ich.
– Już... – Wysunął dłonie w ostatniej chwili, w momencie, gdy ciało przyjaciela bezwładnie opadło, nie mając w sobie więcej siły, by przylegać do pnia drzewa. – Już stąd idziemy. – Pochwycił go w objęcia ramion, czując nierówność szarpanego bólem oddechu. Nie dał się tym razem poruszyć ani o milimetr, przyjmując ciężar Fenrissona, z uporem powstrzymując go przed zupełnym osunięciem na mech. – Pomogę ci wstać – stwierdził, jednak nie spieszył się. Dał mu moment na strząśnięcie boleści, nim kolejny ruch wznieci w pokiereszowanym ciele skurcz. Powoli przełożył prawą rękę przyjaciela przez swoje ramię, zerkając na piętno łez przecinających policzki. – Oprzyj się o mnie. Jeśli będzie trzeba, wyniosę cię na rękach z tego pieprzonego lasu, ale nie waż się wątpić w to, że wszystko się ułoży i że nie umrzesz przy mnie. Nie dam ci. – Pociągnął dłuższy niż dotychczas wywód. – Nie myśl sobie, że zamierzam siedzieć na ławce w parku przez kolejne lata bez twojej paplaniny. – Szmer złości wyraźnie towarzyszył wypowiadanym przez Soelberga słowom. Chyba nigdy wcześniej nie mówił mu o tym, że w istocie oswoił się z jego obecnością i traktował jako jedną ze stałych w swym życiu – upragnionych i gwarantujących spokój oraz poczucie bezpieczeństwa. Niewidzialne ziarna piasku wgryzły się w kąciki oczu i zaszyły pod powiekami; zacisnął je mocno, by wilgoć nie uciekła, a szklistość nie ujawniła się w nocnym blasku. Pociągnął nosem i uśmiechnął łagodnie. – Na trzy wstaniemy. Zaboli, ale dasz radę. Potem będziesz mógł mnie wyklinać za to, że nigdy nie uważałem zbytnio na lekcjach magii leczniczej i znam tylko podstawy, lub że zamiast mnie nie trafiłeś po prostu na jakiegoś lekarza. – Otworzył oczy i pochwycił spojrzenie Safíra doszukując się w nim iskry świadczącej o woli życia. Objął go drugą ręką, przywiązując uwagę, by nie urazić miejsca rany.
– Gotów? – Zapytał jeszcze, choć pozbierałby go nawet wtedy, gdyby protestował i zapierał się rękami i nogami. Byle oddalić się jeszcze trochę od lasu, a następnie przenieść spokojnie do szpitala.
– Nie. Przestań – wychrypiał przez zaciśnięte gardło, a każda z głosek raniła, przeciskając się przez wąski prześwit zesztywniałego w przerażeniu aparatu mowy. Kąciki ust trwały niewzruszenie, rozciągnięte w najbardziej neutralny grymas, na jaki mógł sobie teraz pozwolić. Ostatnim, czego teraz potrzebował, były własne lęki rozdzierające go od wewnątrz, kuszące, by zepchnąć na dalszy plan to, co teraz najistotniejsze – jasno określone działanie, któremu powinien się w zupełności oddać.
Jeśli faktycznie odziedziczyłeś dar po prababce Åström, przynajmniej będę miała poczucie, że tam po drugiej stronie nie zostanę zupełnie sama – zwykła żartować stara ciotka Maud, za którą ciągnął się zapach naftaliny. Robiła to tak często, że jej słowa przylepiły się do Eitriego, zbierając żniwo w postaci bezsennych nocy przygniatających dziesięcioletnie, anemiczne dziecko, pogrążone i tak starczająco mocno w lękach. Czuł się wtedy winny, panicznie przeświadczony, że może mógł coś zrobić, a zesłane wizje były w istocie karą niezadowolonej krewniaczki.
Pierwotna łagodność ustępowała zajadłej wściekłości. Ponownie czując własną niemoc, nie umiał utrzymać w ryzach swojego głosu, drżącego coraz mocniej, chociaż krew przestała sączyć się z rany, a Fenrisson wyglądał nieco lepiej w zupełnie suchych ubraniach. Pulsująca pod przymkniętymi powiekami makabreska i powidoki zamierzchłych lat paliły żywym ogniem. Śmierć: śmierć, która nie zamykała ust, nie uciszała głosów wyjących w głowie i błagających o coś zupełnie niemożliwego.
Pomóż mi dziecko, pomóż. Chyba zapomniałam okularów. Nie widzę cię zbyt dobrze. Nie umiał powiedzieć jej, że to nie okulary, że to nie kwestia słabnącego wzroku, a przejścia na drugą stronę, za powłóczysty całun oddzielający ją od świata materialnego. Trząsł się wtedy jak osika, a w kącikach oczu zbierała się szklistość słonych łez.
Eitri. Słyszysz mnie? Niedobry chłopak, dlaczego nie chcesz pomóc ciotce? Tyle, że ciotki nie mogło już nic uratować, a jej słowa, wypowiedziane na kilka dni przed śmiercią, okazały się prorocze, bo faktycznie nie potrafiła zostawić wnuka swego brata, folgując pragnieniu bycia w ciągłym kontakcie z żywymi. I ten zapach naftaliny… choć nikt poza nim go nie czuł.
– Na bogów, nie umrzesz, słyszysz? – Chciał skruszyć mur, nieustępliwość zasianej paniki, zmyć czarną rozpacz i pejzaż beznadziejności. Widział jego strach, kładący się rozwodnionymi plamami na powierzchni zielonych tęczówek. Poczuł jak klatka piersiowa porusza się szybciej, a on sam łapie haust lodowatego powietrza przeszywającego płuca miliardem igiełek. Płytko umieszczone pod skórą naczynka przybrały pąsowy kolor, gdy wysilił się na głośniejszy ton. Już niemal zapomniał, że być może coś czeka tylko, by odkryć ich obecność i dopaść ostatecznie, rozszarpując na miękkim posłaniu leśnego mchu. Oddając doczesne szczątki naturze, chętnie pochłaniającej swoją własność. Piękny koniec, sarknął w myślach, jednak zamiast uśmiechnąć się krzywo, wbijał uporczywie oczy w twarz przyjaciela – sam Eitri zdawał się bardziej trzeźwy, niż do tej pory. Nie mógł i nie chciał dać mu zginąć. Nie tylko z powodu zwykłego, ludzkiego odruchu, ale w główniej mierze z uwagi na coś, czego nigdy by nie przewidział. Widmo pustej ławki w parku, brak kartonika z papierosami, zachęcająco otworzonego i oczekującego, aż sięgnie po jeden z białych zwitków, cisza tam, gdzie do tej pory były rozmowy, które z oszczędnych i najeżonych niechęcią, zmieniły się w przyjemny rytuał – wszystko to było tak nierealnie i niedopuszczalne, pozostawiające w sercu bolesną zadrę. Męskie czoło przeorała głęboka zmarszczka; potrząsnął energicznie głową, rozsypując ułożone kosmyki. Wygładził materiał koszulki, swetra i płaszcza, pozwalając, by rana skryła się przed światem, przynajmniej do czasu wizyty w szpitalu. Czuł, że chce uciec od pytania Fenrissona.
– Nie jestem medykiem, ale… widywałem różne rany i z większych udawało się ludziom wylizać – odparł zupełnie wymijająco, bezsensownie, byle zmarnować powietrze i przyklepać poczucie winy. Miał go chwycić za drugą rękę, jednak nie zdążył. Obserwował zupełnie bezwładnie, jak mężczyzna dźwiga się chwiejnie, opiera plecy o drzewo i zgina z bólu. Widok ten wywołał w nim mimowolny dreszcz i wyrwał go do przodu, by pomóc. Zamarł, gdy na policzkach zamigotały nierówne smugi łez, niczym płynne srebro znaczące bladą, trawioną gorączką skórę Safíra. Bał się ich.
– Już... – Wysunął dłonie w ostatniej chwili, w momencie, gdy ciało przyjaciela bezwładnie opadło, nie mając w sobie więcej siły, by przylegać do pnia drzewa. – Już stąd idziemy. – Pochwycił go w objęcia ramion, czując nierówność szarpanego bólem oddechu. Nie dał się tym razem poruszyć ani o milimetr, przyjmując ciężar Fenrissona, z uporem powstrzymując go przed zupełnym osunięciem na mech. – Pomogę ci wstać – stwierdził, jednak nie spieszył się. Dał mu moment na strząśnięcie boleści, nim kolejny ruch wznieci w pokiereszowanym ciele skurcz. Powoli przełożył prawą rękę przyjaciela przez swoje ramię, zerkając na piętno łez przecinających policzki. – Oprzyj się o mnie. Jeśli będzie trzeba, wyniosę cię na rękach z tego pieprzonego lasu, ale nie waż się wątpić w to, że wszystko się ułoży i że nie umrzesz przy mnie. Nie dam ci. – Pociągnął dłuższy niż dotychczas wywód. – Nie myśl sobie, że zamierzam siedzieć na ławce w parku przez kolejne lata bez twojej paplaniny. – Szmer złości wyraźnie towarzyszył wypowiadanym przez Soelberga słowom. Chyba nigdy wcześniej nie mówił mu o tym, że w istocie oswoił się z jego obecnością i traktował jako jedną ze stałych w swym życiu – upragnionych i gwarantujących spokój oraz poczucie bezpieczeństwa. Niewidzialne ziarna piasku wgryzły się w kąciki oczu i zaszyły pod powiekami; zacisnął je mocno, by wilgoć nie uciekła, a szklistość nie ujawniła się w nocnym blasku. Pociągnął nosem i uśmiechnął łagodnie. – Na trzy wstaniemy. Zaboli, ale dasz radę. Potem będziesz mógł mnie wyklinać za to, że nigdy nie uważałem zbytnio na lekcjach magii leczniczej i znam tylko podstawy, lub że zamiast mnie nie trafiłeś po prostu na jakiegoś lekarza. – Otworzył oczy i pochwycił spojrzenie Safíra doszukując się w nim iskry świadczącej o woli życia. Objął go drugą ręką, przywiązując uwagę, by nie urazić miejsca rany.
– Gotów? – Zapytał jeszcze, choć pozbierałby go nawet wtedy, gdyby protestował i zapierał się rękami i nogami. Byle oddalić się jeszcze trochę od lasu, a następnie przenieść spokojnie do szpitala.
Safír Fenrisson
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Sob 20 Lis - 1:12
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Przestań zabrzmiało jak huk rozbitego naczynia, porcelana roztrzaskana na podłodze, raptem nakryta ciężką, wymowną ciszą, nerwowym oczekiwaniem na reprymendę i sprawiło, że uśmiech, który kołysał się na jego wargach, zbladł nagle, spełzając z linii drżących ust jak zalana farbą akwarela – widmo śmiechu, za którym jeszcze chwilę temu próbował ukrywać dojrzewające w piersi przerażenie, ugrzęzło mu teraz w gardle, niezdolne wydostać się na zewnątrz, szarpnąć za struny krtani, by unieść kąciki w wątłej próbie rozrzedzenia atmosfery, zgęstniałej jak melasa, powodującej, że, mimo chłodu listopadowego powietrza, zrobiło mu się duszno. W pierwszej chwili zapragnął go przeprosić – za te pochopne słowa, niepowstrzymane za zagrodą zębów, za krew, która pozostawiła piętno na jego dłoniach, rozlewając się pośród arabeski linii papilarnych, za chłód temperatury, który sprawiał, że mięśnie sztywniały, a ugięte w klęczkach kolana przymarzały do twardego, leśnego podłoża, nie potrafił jednak wykrzesać z siebie żadnego słowa, bał się, że jeśli zacznie mówić, nigdy nie przestanie i będzie przepraszał już zawsze – za smród papierosów, który przesiąkł go aż do kości, za blizny po oczkach rozżarzonych cygaretek, gaszonych na wrażliwym płótnie przedramion, za tchórzliwe nadstawianie karku pod gniewną gwałtowność ojcowskiego rygoru, za nieobecność przy łożu matczynej śmierci, za naiwność i głupotę, za małoduszne przeświadczenie, że mógłby zmienić ten świat na lepsze, podążyć za Ragnarem i chwycić go za nadgarstek, zaprowadzić z powrotem do domu.
Odurzenie nieprzytomności wdzierało się pod powieki mgłą zamroczenia, z którego uparcie próbował się wyrwać, czując, jak mdłości podnosiły się do gardła nagłą, krótkotrwałą falą, ilekroć wzrok wyostrzał się na chwilę, z upartą determinacją próbując zaczepić się o coś, co utwierdziłoby go na stałe w strukturze rzeczywistości. Czuł na sobie wzrok Eitriego, jego przenikliwe spojrzenie, od którego nie potrafił uciec, a w którym dostrzegał coś, co napawało go strachem – chłodną powagę nakazującą sądzić, że rana wyglądała gorzej, niż go zapewniał, że on sam musiał jawić mu się przed oczami niczym duch, ulotny i chorobliwie blady, z przeszklonym spojrzeniem i kurzymi łapkami wybroczyn, które rozciągnęły się topografią po płótnie spąsowiałych chłodem policzków; mimo to, z infantylną naiwnością chwytał się uparcie jego zapewnień, próbując w ten sposób poluzować obręcz paniki, która zaciskała mu się na skroniach, wprawiając osłabione ciało w nerwowy dygot pochwyconego we wnyki zwierzęcia; bezskutecznie.
Ból wdarł się rwącym uciskiem w ranę pulsującego boku, jak szpada torreadora przebijająca szorstkie ciało byka, rozlewając się dolegliwym paraliżem zamroczenia aż po oczodoły, sprawiając, że zrobiło mu się słabo, a winieta cienia, która dotąd zacieśniała się niebezpiecznie na polu jego widzenia, nakryła teraz krajobraz kliszą całkowitej ciemności, na krótką chwilę, zanim zdążyłby odetchnąć ciężko i oprzeć się dłonią o ziemię, odbierając mu świadomość – mięśnie, dotąd skurczone w bolesnym spazmie, zwiotczały wyraźnie, sprawiając, że materiał płaszcza zaszeleścił, ocierając się o chropowatą korę drzewa, a ciało przechyliło się w prawą stronę, opierając się bezwładnie o pierś przyjaciela, w zetknięciu z którą przytomność na nowo rozpaliła umysł siłą napadowej migreny. Pieszczota zakłopotania wdarła się pod kopułę czaszki, napływając do oczu szklistością dziecięcych łez, których pojedyncza, srebrna struga zsunęła się po lewym policzku, zatrzymując się w kąciku ust, po czym spływając powoli po brodzie, by wsiąknąć w materiał ubrania, gdy odchylił lekko głowę, próbując nabrać powietrza, stłumić intensywność bolesnej sztywności, ale oddech miał urywany, gardło zawężone do cieśniny, niezdolnej przepuścić tlenu, chociaż płuca wydawały mu się czerstwe i wyschnięte. Znowu poczuł się jak dziecko, w ułomnym żalu własnej słabości poszukujące oparcia w objęciach rodzicielskiego ciepła, uprawnione do lamentu i tupania nogą, do chowania twarzy w poduszkę, zdzierającego gardło krzyku i płaczu, chociaż ten, nieustępliwie rugany przez ojca, zawsze przychodził mu z trudem, zawsze w pewien sposób się go wstydził, podświadomie przełykając łzy ilekroć gromadziły się pod grdyką uciskiem kurczliwego napięcia – pamiętał, jak kładł głowę na matczynych kolanach, jak jej palce przeczesywały miękkość jego włosów, jak ojciec spoglądał na niego wówczas z niesmakiem, wyginając usta w paroksyzmie pogardliwej dezaprobaty. Nie możesz wciąż mu na to pozwalać, mawiał, chwytając syna za przegub i podnosząc siłą do pozycji stojącej, niewzruszony jego szlochem.
– Nie, nie… nie mogę, Eitri, przepraszam… przepraszam, nie dam… nie dam rady, nie wstanę już. – wydzierał z siebie te słowa jak w torsjach, próbując panować nad głosem, który drżał mu widocznie, w każdej chwili gotowy pęknąć jak sucha, przydepnięta podeszwą gałąź. Podtrzymywany asekuracyjną siłą jego ramion, wpatrywał się w ziemię nieobecnym wzrokiem, przyglądając się plamom szkarłatnej czerwieni, która rozmywała się na tle ciemnego mchu, wsiąkając głęboko w jego włochate, zielone wiechcie – zrobiło mu się niedobrze i odruchowo pomyślał, że mógłby się już przed tym nie bronić, mógłby skapitulować, zamknąć oczy i odpłynąć wraz z falą; w malignie rozgrzanego ciała był jakoby pijany słabością, której zapragnął się poddać, upaść jeszcze niżej niż na samo dno, lecz trwał w bezruchu, jakby stracił władzę nad własnymi mięśniami, nad kośćmi nadłamanego stelaża swego wnętrza. Przyjaciel go nie słuchał – mimo sprzeciwu przełożył jego bezwładną rękę ponad swoje ramię, gotowy do rozprostowania nóg i podniesienia się o wspólnych siłach do pozycji stojącej; w pierwszej chwili, wciąż pochwycony w karcer dziecięcej małoduszności, miał ochotę go odepchnąć, przycisnąć twarz do wilgoci mchu i krzyczeć, dopóki świat na nowo nie zaszedłby kurtyną ciemności, uwalniając ciało od bólu, który wciąż szarpał wilczymi zębami za lewy bok, odsłaniając jątrzącą się biel kości, bólu, który uciskał na mostek, rozlewając się po klatce piersiowej aż po splot słoneczny, bólu, który pulsował z tyłu głowy, przyprawiając go o zawroty i echo nawracających nudności. Zamiast tego skinął jednak ostrożnie głową, płaczliwie pociągając nosem – pierś zafalowała nierówno pod wpływem zimnego powietrza, uderzającego niespodziewanie w wieżę tchawicy, kącik ust drgnął tymczasem słabo w odpowiedzi na swobodę przekornej wzmianki; chciał zapewnić, że nie mógłby spotkać dziś nikogo lepszego, ale nie miał siły mu odpowiedzieć.
Błyskawica udręki po raz kolejny przedarła się przez przetrącone trzewia, kiedy Eitri wyprostował się powoli, a on, wsparty o jego barki, zwiesił się niepewnie obok, zaciskając zęby i z uporem ignorując zmazy ciemnych plam, które wykwitły mu przed oczami, przysłaniając krętość ciągnącej się lasem ścieżki. Pierwszy krok okazał się chwiejny i niepewny, oblewając kark chłodem gwałtownej bezsilności – w obliczu dolegliwości obrażeń, nawet teraz, gdy krew nie sączyła się już wartkim strumieniem, odległość, jaka dzieliła ich od rozchylonego oka osrebrzonej księżycowym światłem polany, wydawała się nieubłaganie długa, niemożliwa do pokonania; po kilku krokach, które zlały się w pojedynczy ton mechanicznych ruchów obolałego ciała, owinęła go kołdra nagłego zmęczenia, letargu ściągającego powieki na zielonkawe zwierciadła oczu i spowalniającego ruchy, które, i tak już opieszałe, wydawały się teraz zastałe i paralityczne, jakby coś rzeczywiście ograniczało jego mobilność.
– Zaczekaj. – protest cichego westchnienia, zanim nie zatrzymał się w końcu, mimowolnie przenosząc ciężar swojego ciała na zesztywniałą sylwetkę przyjaciela. – Przepraszam… potrzebuję tylko… chwili. – czy rzeczywiście stałoby się coś złego, gdyby osunął się sennie na miękką kołdrę leśnego runa? Jutro rano, kiedy obudzi się z tego koszmaru, będą mogli odpalić papierosa, obejrzeć turniej magicznego hokeja, zjeść obiad w najdroższej restauracji w mieście; jutro, uczepił się tego słowa jak tratwy, jutro wszystko będzie dobrze.
Odurzenie nieprzytomności wdzierało się pod powieki mgłą zamroczenia, z którego uparcie próbował się wyrwać, czując, jak mdłości podnosiły się do gardła nagłą, krótkotrwałą falą, ilekroć wzrok wyostrzał się na chwilę, z upartą determinacją próbując zaczepić się o coś, co utwierdziłoby go na stałe w strukturze rzeczywistości. Czuł na sobie wzrok Eitriego, jego przenikliwe spojrzenie, od którego nie potrafił uciec, a w którym dostrzegał coś, co napawało go strachem – chłodną powagę nakazującą sądzić, że rana wyglądała gorzej, niż go zapewniał, że on sam musiał jawić mu się przed oczami niczym duch, ulotny i chorobliwie blady, z przeszklonym spojrzeniem i kurzymi łapkami wybroczyn, które rozciągnęły się topografią po płótnie spąsowiałych chłodem policzków; mimo to, z infantylną naiwnością chwytał się uparcie jego zapewnień, próbując w ten sposób poluzować obręcz paniki, która zaciskała mu się na skroniach, wprawiając osłabione ciało w nerwowy dygot pochwyconego we wnyki zwierzęcia; bezskutecznie.
Ból wdarł się rwącym uciskiem w ranę pulsującego boku, jak szpada torreadora przebijająca szorstkie ciało byka, rozlewając się dolegliwym paraliżem zamroczenia aż po oczodoły, sprawiając, że zrobiło mu się słabo, a winieta cienia, która dotąd zacieśniała się niebezpiecznie na polu jego widzenia, nakryła teraz krajobraz kliszą całkowitej ciemności, na krótką chwilę, zanim zdążyłby odetchnąć ciężko i oprzeć się dłonią o ziemię, odbierając mu świadomość – mięśnie, dotąd skurczone w bolesnym spazmie, zwiotczały wyraźnie, sprawiając, że materiał płaszcza zaszeleścił, ocierając się o chropowatą korę drzewa, a ciało przechyliło się w prawą stronę, opierając się bezwładnie o pierś przyjaciela, w zetknięciu z którą przytomność na nowo rozpaliła umysł siłą napadowej migreny. Pieszczota zakłopotania wdarła się pod kopułę czaszki, napływając do oczu szklistością dziecięcych łez, których pojedyncza, srebrna struga zsunęła się po lewym policzku, zatrzymując się w kąciku ust, po czym spływając powoli po brodzie, by wsiąknąć w materiał ubrania, gdy odchylił lekko głowę, próbując nabrać powietrza, stłumić intensywność bolesnej sztywności, ale oddech miał urywany, gardło zawężone do cieśniny, niezdolnej przepuścić tlenu, chociaż płuca wydawały mu się czerstwe i wyschnięte. Znowu poczuł się jak dziecko, w ułomnym żalu własnej słabości poszukujące oparcia w objęciach rodzicielskiego ciepła, uprawnione do lamentu i tupania nogą, do chowania twarzy w poduszkę, zdzierającego gardło krzyku i płaczu, chociaż ten, nieustępliwie rugany przez ojca, zawsze przychodził mu z trudem, zawsze w pewien sposób się go wstydził, podświadomie przełykając łzy ilekroć gromadziły się pod grdyką uciskiem kurczliwego napięcia – pamiętał, jak kładł głowę na matczynych kolanach, jak jej palce przeczesywały miękkość jego włosów, jak ojciec spoglądał na niego wówczas z niesmakiem, wyginając usta w paroksyzmie pogardliwej dezaprobaty. Nie możesz wciąż mu na to pozwalać, mawiał, chwytając syna za przegub i podnosząc siłą do pozycji stojącej, niewzruszony jego szlochem.
– Nie, nie… nie mogę, Eitri, przepraszam… przepraszam, nie dam… nie dam rady, nie wstanę już. – wydzierał z siebie te słowa jak w torsjach, próbując panować nad głosem, który drżał mu widocznie, w każdej chwili gotowy pęknąć jak sucha, przydepnięta podeszwą gałąź. Podtrzymywany asekuracyjną siłą jego ramion, wpatrywał się w ziemię nieobecnym wzrokiem, przyglądając się plamom szkarłatnej czerwieni, która rozmywała się na tle ciemnego mchu, wsiąkając głęboko w jego włochate, zielone wiechcie – zrobiło mu się niedobrze i odruchowo pomyślał, że mógłby się już przed tym nie bronić, mógłby skapitulować, zamknąć oczy i odpłynąć wraz z falą; w malignie rozgrzanego ciała był jakoby pijany słabością, której zapragnął się poddać, upaść jeszcze niżej niż na samo dno, lecz trwał w bezruchu, jakby stracił władzę nad własnymi mięśniami, nad kośćmi nadłamanego stelaża swego wnętrza. Przyjaciel go nie słuchał – mimo sprzeciwu przełożył jego bezwładną rękę ponad swoje ramię, gotowy do rozprostowania nóg i podniesienia się o wspólnych siłach do pozycji stojącej; w pierwszej chwili, wciąż pochwycony w karcer dziecięcej małoduszności, miał ochotę go odepchnąć, przycisnąć twarz do wilgoci mchu i krzyczeć, dopóki świat na nowo nie zaszedłby kurtyną ciemności, uwalniając ciało od bólu, który wciąż szarpał wilczymi zębami za lewy bok, odsłaniając jątrzącą się biel kości, bólu, który uciskał na mostek, rozlewając się po klatce piersiowej aż po splot słoneczny, bólu, który pulsował z tyłu głowy, przyprawiając go o zawroty i echo nawracających nudności. Zamiast tego skinął jednak ostrożnie głową, płaczliwie pociągając nosem – pierś zafalowała nierówno pod wpływem zimnego powietrza, uderzającego niespodziewanie w wieżę tchawicy, kącik ust drgnął tymczasem słabo w odpowiedzi na swobodę przekornej wzmianki; chciał zapewnić, że nie mógłby spotkać dziś nikogo lepszego, ale nie miał siły mu odpowiedzieć.
Błyskawica udręki po raz kolejny przedarła się przez przetrącone trzewia, kiedy Eitri wyprostował się powoli, a on, wsparty o jego barki, zwiesił się niepewnie obok, zaciskając zęby i z uporem ignorując zmazy ciemnych plam, które wykwitły mu przed oczami, przysłaniając krętość ciągnącej się lasem ścieżki. Pierwszy krok okazał się chwiejny i niepewny, oblewając kark chłodem gwałtownej bezsilności – w obliczu dolegliwości obrażeń, nawet teraz, gdy krew nie sączyła się już wartkim strumieniem, odległość, jaka dzieliła ich od rozchylonego oka osrebrzonej księżycowym światłem polany, wydawała się nieubłaganie długa, niemożliwa do pokonania; po kilku krokach, które zlały się w pojedynczy ton mechanicznych ruchów obolałego ciała, owinęła go kołdra nagłego zmęczenia, letargu ściągającego powieki na zielonkawe zwierciadła oczu i spowalniającego ruchy, które, i tak już opieszałe, wydawały się teraz zastałe i paralityczne, jakby coś rzeczywiście ograniczało jego mobilność.
– Zaczekaj. – protest cichego westchnienia, zanim nie zatrzymał się w końcu, mimowolnie przenosząc ciężar swojego ciała na zesztywniałą sylwetkę przyjaciela. – Przepraszam… potrzebuję tylko… chwili. – czy rzeczywiście stałoby się coś złego, gdyby osunął się sennie na miękką kołdrę leśnego runa? Jutro rano, kiedy obudzi się z tego koszmaru, będą mogli odpalić papierosa, obejrzeć turniej magicznego hokeja, zjeść obiad w najdroższej restauracji w mieście; jutro, uczepił się tego słowa jak tratwy, jutro wszystko będzie dobrze.
Eitri Soelberg
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Wto 23 Lis - 23:47
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Jeszcze pół godziny temu zdawał się zupełnie szczęśliwy i przesiąknięty marzeniem o tym, co czekało na niego za przymkniętymi drzwiami mieszkania. Myśli okalało wrażenie ciepła i bezpieczeństwa, którego nie potrafił w sobie wskrzesić na nowo. Teraz, gdy było mu niezmiernie potrzebne. Zamilkł, w natłoku słów cisnących się do ust, w kolejnych zapewnieniach piekących i krzyczących, by wyrzucić je z siebie, byle nie pozwolić ciszy oplatać ich ciał w zgrozie nieuniknionego końca, którego wizję tak usilnie odpychał. Jak grom spadła na niego świadomość, że chociaż mógł się starać, nie potrafił wymazać z siebie całkowicie szorstkości i niedostępności, którą tak chętnie szafował na prawo i lewo, jeżąc się i nie pozwalając, by ktokolwiek uzyskał do niego dostęp. Z niezwykłą łatwością starł resztki dobrego, burząc się na coś, na co w gruncie rzeczy nie powinien, bombardując niewinne rozbawienie chmurnością i odbierającą nadzieję złością. Bo nie mógł zapomnieć o własnych ranach, nawet teraz, gdy to nie on się wykrwawiał, a jego przyjaciel: namacalnie, lepko, ciepło, w sposób drażniący zmysł powonienia metalicznością przebijającą się przez zapach runa leśnego i listopadowego chłodu. Nawet teraz nie potrafił zapomnieć, jak bardzo niewdzięczny i wyrachowany zdawał się w chwilach ostatecznych. Wstydził się i niemal czuł jak jego myśli uciekają i wnikają w świadomość Fenrissona. Był gotów przysiąc, że mężczyzna wie wszystko, że zdaje sobie sprawę z jego słabości i ułomności, taksując zielenią wyzierającą spod opadających w niemocy powiek. Czuł, że stoi przed nim zupełnie odsłonięty, nagi, obdarty z resztek pozorów z głową pełną wspomnień o naftalinie, duchu ciotki Maud i własnych, gorących łzach zraszających powierzchnię śnieżnobiałej pościeli, wykrochmalonej i nałożonej dzień wcześniej przez matkę. Czerwień wysyciła się na powierzchni jego policzków, tym razem nie od pocałunków mrozu, a od uderzenia gorącego zawstydzenia, roszczącego sobie prawo do każdego skrawka skóry na twarzy. Zacisnął usta i oczy, chcąc odciąć się od absurdalności roztaczanych przez umysł wizji. Nie mógł wiedzieć, nie mógł się domyślać (zapewniał się panicznie), to jak zwykle jedynie podryg neurotyzmu, zbytniego skupienia na sobie, reakcji obronnej organizmu i psychiki przygniecionej powagą zaistniałej sytuacji. Zmiażdżonej świadomością, że może sobie nie poradzić, więc należy rozmyć uwagę, lub utopić ją w rzeczach drobnych, niewłaściwych, błahych, głupich, śmierdzących środkiem na mole.
Chciał jęknąć, osunąć się pod słodką niemocą, lecz zdusił w sobie niemrawe zapędy, chwytając jeszcze pewniej ramię przyjaciela, zwisające w sposób słabowity ponad jego karkiem. Objął szczupły nadgarstek, chwilę później przesuwając dłoń nieco wyżej, by bardziej wyważyć siłę i nie sprawić mu dodatkowego bólu. Nie odezwał się kolejny raz, zważając na to, ile złego mógł jeszcze wyrządzić swoją niefrasobliwością i brakiem delikatności, choć głos, który zastygł w piersi Safíra był niemiłosierną katorgą, piekącym grzechem, którego się na nim dopuścił rugając za coś, czemu nie był przecież sam winien.
– Dasz radę. Ze mną, dasz radę – wdarł się na chwilę zachrypłym głosem, odklejającym się skwapliwie od zaschniętego podniebienia i języka pokrytego gorzkim nalotem tytoniu oraz rozczarowania samym sobą. Potem cisza ponownie uniosła się znad zasnutej lodową mgiełką ziemi, przerywana wybojami urywanych oddechów, spięć bólu i narastającego w ciele Soelberga panicznego pośpiechu, któremu nie dał upustu, uginając się pod ciężarem Fenrissona, by następnie stopniowo powstawać i prostować zastygłe w bezruchu stawy. Poczuł, że kości w kolanach strzeliły nagle, gdy zrobił nieprzemyślany ruch, który błyskawicznie skorygował, tym razem rozkładając ciężar w sposób prawidłowy, tak jak uczono go podczas szkoleń, tak jak wtłaczał mu to do głowy Ivar podczas wspólnych treningów sprawnościowych. W takich chwilach był mu wdzięczny za poświęcone lata nauki i cierpliwość, którą w sobie miał, by naginać słabowite ciało młodszego brata do wysiłków przechodzących jego możliwości, byle przesunął granice, wzniósł się i stanął ponad dyktowanymi dziedzictwem ułomnościami.
Tym razem był precyzyjny, choć wiedział, że jego przyjaciel odczuwa ból z każdym drgnieniem mięśni. Nie mieli innego wyjścia, by wyrwać się z zaszytej w lesie matni, rozstawionej ochoczo przez kostuchę. Był już niemal zupełnie wyprostowany, choć kark uginał się lekko pod naciskiem ramienia. Równy wzrost ułatwiał jednak zadanie i nie zmuszał Safíra do nadmiernego, niepotrzebnego nadwyrężania się i wyginania ciała w nienaturalny łuk – nie taki, który mógłby powodować dodatkowe rozciągnięcie ziejącej w boku wyrwy rany. Spojrzał na miejsce, które było ich celem, po czym kątem oka wychwycił skurcz na twarzy przyjaciela. Wstęgi łez wciąż odbijały księżycową poświatę; te zaszyte w kącikach oczu Soelberga drgały niebezpiecznie jeszcze przez kilka chwil, nim przełknął gęstą ślinę i oprzytomniał zupełnie. Opadł spojrzeniem na ziemię, próbując wychwycić w blasku nocnego nieba wszelakie przeszkody, na które potencjalnie mogliby napotkać. Każdy najmniejszy kamyk, czy wystające z gleby kłącze, mogło spowodować potknięcie, którego musiał unikać.
Fenrisson wciąż milczał, choć już teraz Eitri mógł domyślać się jedynie zmęczenia powstającego w skatowanym ciele, nie zaś zadry spowodowanej kolejnymi, zbyt ochoczo wyrzucanymi słowami. Pierwsze korki, choć niemrawe i naznaczone boleścią, płynęły kolejno bez jakiegokolwiek protestu; czuł, że ciężar, który opierał się na nim minimalnie zelżał, choć tylko na ułudną chwilę, by po przejściu kilku metrów, ponownie zwiesić się na nim tak, iż musiał złapać go pewniej, w panice przed upadkiem i ostatecznym pogrzebaniem nadziei. Wyraźnie zwrócił się w kierunku przyjaciela, chwytając twarz w objęcia błękitnych, połyskujących tęczówek, wciąż nie potrafiących zmatowieć w geście ostatecznego poddania się. Wstrzymał pośpiech, nogi zastygły w bezruchu i napiętym oczekiwaniu. Nie mógł wymagać zupełnego zapanowania nad niemocą w ciele trawionym gorączką i agresywną chorobą, której powagi wciąż nie chciał dotykać. Ujął go pod drugie ramię, prognozując, że być może osunie się teraz, gdy jego spojrzenie wyraźnie się rozmywało, a twarz była biała niczym zalegający w wysokogórskich partiach śnieg z jedną, jedyną szkarłatną smugą okrytą strupem, gdzieś ponad linią łagodnie opadających brwi, w gąszczu ciemnych kosmyków okalających skronie.
– To naprawdę niedaleko, odetchnij, ale musimy brnąć dalej – nie chciał ponaglać, uśmiechnął się więc blado, pozwalając, by Safír oparł się na nim zupełnie, gdyż wysiłek, którego pierwotnie się spodziewał, zniknął rozpuszczony w strugach adrenaliny wypełniającej ciało. Był jednak zdecydowany, by w razie konieczności ukrócić przeciągający się zastój i posuwać się dalej do przodu. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, a skupione w minuty urastały do rangi godzin. Tam, gdzie gotów był przysiąc, że powinno dawno wschodzić słońce, czernił się nieboskłon upstrzony gwiazdami, a na nim zaś odcinał się kontur drapieżnie ostrej linii drzew, od której musieli oddalić się jeszcze bardziej. – Safír – cały entuzjazm, który w sobie jeszcze posiadał, zaklął w ostatnich słowach, wyrzucając lekko, chyba pierwszy raz tej pechowej nocy, dźwięczność jego imienia. Dziecięca ufność nie pasowała do tragicznego obrazka, jednak chętnie zastygł z nią na twarzy, do tej pory wykrzywionej w nieprzejednanym grymasie zimnej determinacji. – Jeszcze kilka kroków, dobrze sobie radzisz. – Ile czasu jeszcze im zostało, jak wiele do zimnej pustki i braku przytomności? Nadwyrężał możliwości Fenrissona, zapewne nieco nierozważnie, wbrew naturalnej kolei, wbrew Nornom tkającym coraz cieńszą nić żywota, jednak jedynie w tym upatrywał jakiejkolwiek szansy – w uporze, braku zgody i zajadłości.
Chciał jęknąć, osunąć się pod słodką niemocą, lecz zdusił w sobie niemrawe zapędy, chwytając jeszcze pewniej ramię przyjaciela, zwisające w sposób słabowity ponad jego karkiem. Objął szczupły nadgarstek, chwilę później przesuwając dłoń nieco wyżej, by bardziej wyważyć siłę i nie sprawić mu dodatkowego bólu. Nie odezwał się kolejny raz, zważając na to, ile złego mógł jeszcze wyrządzić swoją niefrasobliwością i brakiem delikatności, choć głos, który zastygł w piersi Safíra był niemiłosierną katorgą, piekącym grzechem, którego się na nim dopuścił rugając za coś, czemu nie był przecież sam winien.
– Dasz radę. Ze mną, dasz radę – wdarł się na chwilę zachrypłym głosem, odklejającym się skwapliwie od zaschniętego podniebienia i języka pokrytego gorzkim nalotem tytoniu oraz rozczarowania samym sobą. Potem cisza ponownie uniosła się znad zasnutej lodową mgiełką ziemi, przerywana wybojami urywanych oddechów, spięć bólu i narastającego w ciele Soelberga panicznego pośpiechu, któremu nie dał upustu, uginając się pod ciężarem Fenrissona, by następnie stopniowo powstawać i prostować zastygłe w bezruchu stawy. Poczuł, że kości w kolanach strzeliły nagle, gdy zrobił nieprzemyślany ruch, który błyskawicznie skorygował, tym razem rozkładając ciężar w sposób prawidłowy, tak jak uczono go podczas szkoleń, tak jak wtłaczał mu to do głowy Ivar podczas wspólnych treningów sprawnościowych. W takich chwilach był mu wdzięczny za poświęcone lata nauki i cierpliwość, którą w sobie miał, by naginać słabowite ciało młodszego brata do wysiłków przechodzących jego możliwości, byle przesunął granice, wzniósł się i stanął ponad dyktowanymi dziedzictwem ułomnościami.
Tym razem był precyzyjny, choć wiedział, że jego przyjaciel odczuwa ból z każdym drgnieniem mięśni. Nie mieli innego wyjścia, by wyrwać się z zaszytej w lesie matni, rozstawionej ochoczo przez kostuchę. Był już niemal zupełnie wyprostowany, choć kark uginał się lekko pod naciskiem ramienia. Równy wzrost ułatwiał jednak zadanie i nie zmuszał Safíra do nadmiernego, niepotrzebnego nadwyrężania się i wyginania ciała w nienaturalny łuk – nie taki, który mógłby powodować dodatkowe rozciągnięcie ziejącej w boku wyrwy rany. Spojrzał na miejsce, które było ich celem, po czym kątem oka wychwycił skurcz na twarzy przyjaciela. Wstęgi łez wciąż odbijały księżycową poświatę; te zaszyte w kącikach oczu Soelberga drgały niebezpiecznie jeszcze przez kilka chwil, nim przełknął gęstą ślinę i oprzytomniał zupełnie. Opadł spojrzeniem na ziemię, próbując wychwycić w blasku nocnego nieba wszelakie przeszkody, na które potencjalnie mogliby napotkać. Każdy najmniejszy kamyk, czy wystające z gleby kłącze, mogło spowodować potknięcie, którego musiał unikać.
Fenrisson wciąż milczał, choć już teraz Eitri mógł domyślać się jedynie zmęczenia powstającego w skatowanym ciele, nie zaś zadry spowodowanej kolejnymi, zbyt ochoczo wyrzucanymi słowami. Pierwsze korki, choć niemrawe i naznaczone boleścią, płynęły kolejno bez jakiegokolwiek protestu; czuł, że ciężar, który opierał się na nim minimalnie zelżał, choć tylko na ułudną chwilę, by po przejściu kilku metrów, ponownie zwiesić się na nim tak, iż musiał złapać go pewniej, w panice przed upadkiem i ostatecznym pogrzebaniem nadziei. Wyraźnie zwrócił się w kierunku przyjaciela, chwytając twarz w objęcia błękitnych, połyskujących tęczówek, wciąż nie potrafiących zmatowieć w geście ostatecznego poddania się. Wstrzymał pośpiech, nogi zastygły w bezruchu i napiętym oczekiwaniu. Nie mógł wymagać zupełnego zapanowania nad niemocą w ciele trawionym gorączką i agresywną chorobą, której powagi wciąż nie chciał dotykać. Ujął go pod drugie ramię, prognozując, że być może osunie się teraz, gdy jego spojrzenie wyraźnie się rozmywało, a twarz była biała niczym zalegający w wysokogórskich partiach śnieg z jedną, jedyną szkarłatną smugą okrytą strupem, gdzieś ponad linią łagodnie opadających brwi, w gąszczu ciemnych kosmyków okalających skronie.
– To naprawdę niedaleko, odetchnij, ale musimy brnąć dalej – nie chciał ponaglać, uśmiechnął się więc blado, pozwalając, by Safír oparł się na nim zupełnie, gdyż wysiłek, którego pierwotnie się spodziewał, zniknął rozpuszczony w strugach adrenaliny wypełniającej ciało. Był jednak zdecydowany, by w razie konieczności ukrócić przeciągający się zastój i posuwać się dalej do przodu. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, a skupione w minuty urastały do rangi godzin. Tam, gdzie gotów był przysiąc, że powinno dawno wschodzić słońce, czernił się nieboskłon upstrzony gwiazdami, a na nim zaś odcinał się kontur drapieżnie ostrej linii drzew, od której musieli oddalić się jeszcze bardziej. – Safír – cały entuzjazm, który w sobie jeszcze posiadał, zaklął w ostatnich słowach, wyrzucając lekko, chyba pierwszy raz tej pechowej nocy, dźwięczność jego imienia. Dziecięca ufność nie pasowała do tragicznego obrazka, jednak chętnie zastygł z nią na twarzy, do tej pory wykrzywionej w nieprzejednanym grymasie zimnej determinacji. – Jeszcze kilka kroków, dobrze sobie radzisz. – Ile czasu jeszcze im zostało, jak wiele do zimnej pustki i braku przytomności? Nadwyrężał możliwości Fenrissona, zapewne nieco nierozważnie, wbrew naturalnej kolei, wbrew Nornom tkającym coraz cieńszą nić żywota, jednak jedynie w tym upatrywał jakiejkolwiek szansy – w uporze, braku zgody i zajadłości.
Safír Fenrisson
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Czw 2 Gru - 10:22
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Rozpędzone w galopie przeraźliwego dudnienia serce spowolniło nagle, wybrzmiewając miarowymi uderzeniami, jakby kurczliwość mięśni nadwyrężyła się znacząco, ściągając w opieszałym spazmie również ten najważniejszy, przetaczający rozgrzaną krew ku nienasyconym tkankom osłabionego hemoragią organizmu. Nogi, przesuwane powoli po szeleszczącym gruncie leśnego runa, potykały się natomiast, zapuszczały korzenie, wrastały w wilgotny mech, który pod naciskiem podeszwy uginał się jak gąbka – ze wzrokiem uparcie próbującym pozostać na odległej linii horyzontu, pokonywał wydłużającą się odległość, wbrew własnym słowom, cichym, wydzieranym spomiędzy zębów westchnieniom i zakrywanym nieudolnie, płaczliwym stęknięciom, gdy but zahaczał czubkiem o wystające z ziemi pnącza, sprawiając, że ciało przechylało się lekko, szarpiąc skancerowany bok rwącym bólem, rozlewającym się aż po oczodoły, kwitnącym przed oczami czarnymi zmazami plam, które sprawiały, że zawroty głowy chwiały rozciągającym się wokoło krajobrazem jak niestabilną łodzią, porzuconą wśród fal wzburzonego oceanu. Chociaż wydawało mu się, że szedł już długie godziny, srebrzące się światło polany wydawało się wciąż przeraźliwie odległe, uciekające przed nim jak złudny miraż wśród szemrających piasków pustynnej kanikuły – powolne były kroki, które stawiał, wsparty o stabilną kariatydę sylwetki przyjaciela, powolne były reakcje, jakimi odpowiadał na jego słowa, przekrzywiając ostrożnie głowę w nadziei, że uda mu się pochwycić kojący błysk jego spojrzenia, w półmroku nocy mętnego i poszarzałego huraganem wzbierających w piersi emocji, powolne były oddechy, wydzierane ze ściśniętych płuc pobielałymi obłokami pary, powolne były słowa, które wyszarpywał niepewnie spomiędzy sinych, uchylonych ust; jak gdyby cały świat rzeczywiście próbował scalić się w pojedynczą plamę barw, umysł wypowiadał nieskromne życzenie oddalenia się od rzeczywistości, która zaciskała się cierniową obręczą wokół skroni, rezonując bólem pragnącym pochwycić całe ciało w bezsilność zdrętwiałego paraliżu.
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim… – uniósł wzrok z podłoża, ulegając jego prośbom, ruszając powoli do przodu, tym razem na nowo podejmując jednak próbę zakotwiczenia swej świadomości w rzeczywistości, chwycenie się jej jak brzytwy, choćby miał pokaleczyć sobie palce aż po biel cienkich, rozdygotanych mrozem kości. – To ważne, posłuchaj. – szept szorstkiego sprostowania, słowa skierowane raczej do siebie, niż do Eitriego. – Chciałem ci powiedzieć wcześniej, żebyś wiedział, bo może… – urwał znowu, czując, jak znów robi mu się słabo, jakby ucisk bolesnego napięcia próbował rozsadzić mu czaszkę od środka, rozłupać ją na poł niczym dojrzały orzech; brodę zadarł zaraz ku górze, zatrzymując rozszerzone strachem źrenice na pobladłej twarzy przyjaciela, przyglądając mu się nienachalnie, w niemym wytchnieniu, nagle dolegliwie świadom jego obecności, bliskości, która rezonowała spod ubrań bijącym ciepłem, chwilową, ogarniającą umysł ulgą, że był tuż obok, że nie zostawił go na zbroczonym karminową kałużą podszyciu. Chłodne powietrze wbijało się igłami w rozszerzone lękiem płuca, wciąż niezdolne pochwycić pełnego haustu powietrza, kurczące się przenikliwie, gdy jego wizg wdzierał się rwaną strugą ku wieży tchawicy, sprawiając, że oddech miał nierówny i płytki, a pierś falowała z wysiłku pod okrywą ubrań, które, choć wysuszone zaklęciem, wydawały mu się sztywne, jakby wymoczone w krochmalu, przylegające do rozerwanej zębami skóry dyskomfortem silnego pieczenia; miał mu coś powiedzieć, ale co? Nie pamiętał, nie potrafił skupić myśli w jednym punkcie, pochwycić ich siecią wymuszonej koncentracji, więc zacisnął tylko palce nieco mocniej na jego przedramieniu, w niewypowiedzianej obawie, że mógłby odpłynąć zupełnie, zrzednąć jak zalana wodą akwarela.
Umilkł na chwilę, skupiając się na szumie, który przesączał się jednostajnym riffem przez kanały uszu, mdłościach unoszących się w górę przełyku, równowadze zachowywaną tylko dzięki asekuracyjnemu wsparciu cudzego ramienia. Czuł, jak fakty dzisiejszego wieczoru przeciekają mu pomiędzy palcami, sączą się wąskim, wartkim strumykiem z przetrąconego upadkiem umysłu – zmrużył oczy, gdy oboje wydostali się z uchylonej paszczy nakłutego szpiczastymi sosnami lasu, zaskoczony jasnością srebrzącej się w księżycowym świetle polany, gdzie w pewnej odległości wznosiły się bure zabudowania miasta, niewysokie budynki o spadzistych, pokrytych pecyną dachach, miejscowo nakrytych obrusem listopadowego śniegu, rozświetlonych iskierkami pojedynczych okien, za którymi w pomieszczeniach wciąż paliło się światło. Westchnął ciężko, ochładzając płuca rześkim, bolesnym haustem powietrza, po czym przełknął ostrożnie ślinę, nagle zaniepokojony jej smakiem, nieco osobliwym, obmierzle metalicznym, wprawiającym go w dygot dziecinnego strachu, obłaskawionego przerażenia, które powracało teraz falą gardłowego warkotu, jak pies, który bez ostrzeżenia odsłania wargi, ukazując ostrą biel inkrustowanych w dziąsła kłów – zrobiło mu się niedobrze i odruchowo sięgnął w prawą stronę, opierając dłoń o chropowatą fakturę drzewa, które wyrastało na samym skraju kniei, przedzierając się przez powierzchnię gruntu stwardniałymi mackami swych łukowato wygiętych korzeni.
– Przepraszam, naprawdę mi słabo. – wysunął się ostrożnie spod wspierającego uchwytu Eitriego, przenosząc ciężar ciała na przeciwną stronę, opierając się o gruby pień, po czym zbaczając rozstrojonym spojrzeniem ku pobladłej twarzy oficera, kierując ku niemu rozszerzone źrenice, wyzierające zza jasnych półksiężyców bielma, nakropionego miejscami przez czerwone pajęczyny pękniętych naczynek, wolną ręką odruchowo sięgnął tymczasem ku sztywności mokrego od potu karku, na który opadały pojedyncze, zlepione posoką wiechcie, lepkie i wciąż wilgotne w dotyku, lecz za sprawą zaklęcia pozostawiające na jego palcach ledwie bladą skazę zaschniętej, karminowej juchy. Sięgnął wzrokiem niżej, ku ukrytej za połą płaszcza, rozjątrzonej czerwieni otwartej rany, bielącej się w jej zagłębieniu kością, o którą zahaczyły wcześniej wnyki wilczych szczęk – zauważył, że na powierzchni koszuli wykwitują pojedyncze, blade plamy wyciekającej spod osłabionej bariery czaru krwi, zdobiąc materiał wybroczynami ciemniejszych, bordowych kleksów. W jednej chwili uderzył go dramatyzm sytuacji, w której się znajdował, wciąż tak daleko od bezpieczeństwa, z powiekami ściąganymi na oczy widmem kolejnego omdlenia, potylicą rozbitą twardym brzegiem ukrytego wśród wiechliny kamienia, bokiem pochwyconym jak zdobyczne mięso przez zęby dzikiego zwierzęcia o tak osobliwym, przerażająco ludzkim spojrzeniu – drżał wyraźnie pod okrywą ubrania, choć nawet uwięziony w paroksyzmie bolesnego spazmu nadszarpniętych agresją mięśni, próbował tę słabość ukrywać, w tym jednym aspekcie wciąż dziecinnie zakłopotany, rozcierający zaczerwienione smugi po łzach wierzchem dłoni, chociaż wiedział, że Eitri już go widział, że było za późno; twarz miał prawie białą, nakrytą woskowymi kroplami zimnego potu, z kącikiem ust drgającym lekko, jakby miał się zaraz rozpłakać lub zasnąć, zamiast tego przechylił się tylko tylko, ocierając policzek o chropowatą powierzchnię nakrytej szronem kory.
– Po co tu przyszedłem? – zwrócił się do niego w końcu, zatrzymując dłoń ponad pulsującą raną, chociaż palce ślizgały mu się na sztywnym materiale – w jego głosie przebrzmiała nuta rzeczywistej dezorientacji, zakłopotania, które już wcześniej spowalniało gesty, nakazywało zaczynać zdania, nie kończąc ich puentą, ani nawet nie ucinając w połowie bezbarwnymi słowami przeprosin, kiedy uniósł wzrok, w przeszklonej tarczy spojrzenia lśniło jednak przede wszystkim ponure niedowierzanie, jakaś nieprzyjemna, uwydatniona zbolałym paroksyzmem zgroza, która wydawała się na siłę przyklejona do jego twarzy, niedopasowana kanciastym kształtem, wyróżniająca się rażącym kontrastem, jak gdyby jakiś obcy, zwierzęcy pierwiastek utkwił w jego fizjonomii kawałkiem ostrego szkła; wprawdzie jak mógłby sądzić, że kiedykolwiek uda mu się wyrwać z karceru ojcowskiej woli? Udowodnić, jak bardzo wszyscy się co do niego mylili? – Nie dam rady tu zostać. – tu; czyli gdzie dokładnie?
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim… – uniósł wzrok z podłoża, ulegając jego prośbom, ruszając powoli do przodu, tym razem na nowo podejmując jednak próbę zakotwiczenia swej świadomości w rzeczywistości, chwycenie się jej jak brzytwy, choćby miał pokaleczyć sobie palce aż po biel cienkich, rozdygotanych mrozem kości. – To ważne, posłuchaj. – szept szorstkiego sprostowania, słowa skierowane raczej do siebie, niż do Eitriego. – Chciałem ci powiedzieć wcześniej, żebyś wiedział, bo może… – urwał znowu, czując, jak znów robi mu się słabo, jakby ucisk bolesnego napięcia próbował rozsadzić mu czaszkę od środka, rozłupać ją na poł niczym dojrzały orzech; brodę zadarł zaraz ku górze, zatrzymując rozszerzone strachem źrenice na pobladłej twarzy przyjaciela, przyglądając mu się nienachalnie, w niemym wytchnieniu, nagle dolegliwie świadom jego obecności, bliskości, która rezonowała spod ubrań bijącym ciepłem, chwilową, ogarniającą umysł ulgą, że był tuż obok, że nie zostawił go na zbroczonym karminową kałużą podszyciu. Chłodne powietrze wbijało się igłami w rozszerzone lękiem płuca, wciąż niezdolne pochwycić pełnego haustu powietrza, kurczące się przenikliwie, gdy jego wizg wdzierał się rwaną strugą ku wieży tchawicy, sprawiając, że oddech miał nierówny i płytki, a pierś falowała z wysiłku pod okrywą ubrań, które, choć wysuszone zaklęciem, wydawały mu się sztywne, jakby wymoczone w krochmalu, przylegające do rozerwanej zębami skóry dyskomfortem silnego pieczenia; miał mu coś powiedzieć, ale co? Nie pamiętał, nie potrafił skupić myśli w jednym punkcie, pochwycić ich siecią wymuszonej koncentracji, więc zacisnął tylko palce nieco mocniej na jego przedramieniu, w niewypowiedzianej obawie, że mógłby odpłynąć zupełnie, zrzednąć jak zalana wodą akwarela.
Umilkł na chwilę, skupiając się na szumie, który przesączał się jednostajnym riffem przez kanały uszu, mdłościach unoszących się w górę przełyku, równowadze zachowywaną tylko dzięki asekuracyjnemu wsparciu cudzego ramienia. Czuł, jak fakty dzisiejszego wieczoru przeciekają mu pomiędzy palcami, sączą się wąskim, wartkim strumykiem z przetrąconego upadkiem umysłu – zmrużył oczy, gdy oboje wydostali się z uchylonej paszczy nakłutego szpiczastymi sosnami lasu, zaskoczony jasnością srebrzącej się w księżycowym świetle polany, gdzie w pewnej odległości wznosiły się bure zabudowania miasta, niewysokie budynki o spadzistych, pokrytych pecyną dachach, miejscowo nakrytych obrusem listopadowego śniegu, rozświetlonych iskierkami pojedynczych okien, za którymi w pomieszczeniach wciąż paliło się światło. Westchnął ciężko, ochładzając płuca rześkim, bolesnym haustem powietrza, po czym przełknął ostrożnie ślinę, nagle zaniepokojony jej smakiem, nieco osobliwym, obmierzle metalicznym, wprawiającym go w dygot dziecinnego strachu, obłaskawionego przerażenia, które powracało teraz falą gardłowego warkotu, jak pies, który bez ostrzeżenia odsłania wargi, ukazując ostrą biel inkrustowanych w dziąsła kłów – zrobiło mu się niedobrze i odruchowo sięgnął w prawą stronę, opierając dłoń o chropowatą fakturę drzewa, które wyrastało na samym skraju kniei, przedzierając się przez powierzchnię gruntu stwardniałymi mackami swych łukowato wygiętych korzeni.
– Przepraszam, naprawdę mi słabo. – wysunął się ostrożnie spod wspierającego uchwytu Eitriego, przenosząc ciężar ciała na przeciwną stronę, opierając się o gruby pień, po czym zbaczając rozstrojonym spojrzeniem ku pobladłej twarzy oficera, kierując ku niemu rozszerzone źrenice, wyzierające zza jasnych półksiężyców bielma, nakropionego miejscami przez czerwone pajęczyny pękniętych naczynek, wolną ręką odruchowo sięgnął tymczasem ku sztywności mokrego od potu karku, na który opadały pojedyncze, zlepione posoką wiechcie, lepkie i wciąż wilgotne w dotyku, lecz za sprawą zaklęcia pozostawiające na jego palcach ledwie bladą skazę zaschniętej, karminowej juchy. Sięgnął wzrokiem niżej, ku ukrytej za połą płaszcza, rozjątrzonej czerwieni otwartej rany, bielącej się w jej zagłębieniu kością, o którą zahaczyły wcześniej wnyki wilczych szczęk – zauważył, że na powierzchni koszuli wykwitują pojedyncze, blade plamy wyciekającej spod osłabionej bariery czaru krwi, zdobiąc materiał wybroczynami ciemniejszych, bordowych kleksów. W jednej chwili uderzył go dramatyzm sytuacji, w której się znajdował, wciąż tak daleko od bezpieczeństwa, z powiekami ściąganymi na oczy widmem kolejnego omdlenia, potylicą rozbitą twardym brzegiem ukrytego wśród wiechliny kamienia, bokiem pochwyconym jak zdobyczne mięso przez zęby dzikiego zwierzęcia o tak osobliwym, przerażająco ludzkim spojrzeniu – drżał wyraźnie pod okrywą ubrania, choć nawet uwięziony w paroksyzmie bolesnego spazmu nadszarpniętych agresją mięśni, próbował tę słabość ukrywać, w tym jednym aspekcie wciąż dziecinnie zakłopotany, rozcierający zaczerwienione smugi po łzach wierzchem dłoni, chociaż wiedział, że Eitri już go widział, że było za późno; twarz miał prawie białą, nakrytą woskowymi kroplami zimnego potu, z kącikiem ust drgającym lekko, jakby miał się zaraz rozpłakać lub zasnąć, zamiast tego przechylił się tylko tylko, ocierając policzek o chropowatą powierzchnię nakrytej szronem kory.
– Po co tu przyszedłem? – zwrócił się do niego w końcu, zatrzymując dłoń ponad pulsującą raną, chociaż palce ślizgały mu się na sztywnym materiale – w jego głosie przebrzmiała nuta rzeczywistej dezorientacji, zakłopotania, które już wcześniej spowalniało gesty, nakazywało zaczynać zdania, nie kończąc ich puentą, ani nawet nie ucinając w połowie bezbarwnymi słowami przeprosin, kiedy uniósł wzrok, w przeszklonej tarczy spojrzenia lśniło jednak przede wszystkim ponure niedowierzanie, jakaś nieprzyjemna, uwydatniona zbolałym paroksyzmem zgroza, która wydawała się na siłę przyklejona do jego twarzy, niedopasowana kanciastym kształtem, wyróżniająca się rażącym kontrastem, jak gdyby jakiś obcy, zwierzęcy pierwiastek utkwił w jego fizjonomii kawałkiem ostrego szkła; wprawdzie jak mógłby sądzić, że kiedykolwiek uda mu się wyrwać z karceru ojcowskiej woli? Udowodnić, jak bardzo wszyscy się co do niego mylili? – Nie dam rady tu zostać. – tu; czyli gdzie dokładnie?
Eitri Soelberg
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Sro 8 Gru - 15:47
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
– Hm? – zawiesił spojrzenie na Fenrissonie, wciąż jednak nie zatrzymując ociężałych, mozolnych korków. – Słucham cię cały czas, możesz mówić – zachęcił, pragnąc utrzymać ciągły kontakt, by przypadkiem świadomość towarzysza nie wysmyknęła mu się spod kontroli. Nie miał pojęcia, co było tak ważne, jednak doskonale widział, że wzbiera w nim niepohamowana potrzeba wyrzucenia z siebie tych kilku słów. Zamilkł więc wyrozumiale i cierpliwie, oczekując na coś, co umknęło nagle, zatarło się w głowie przyjaciela i rozbrzmiało jedynie ciszą, której nie potrafił rozszyfrować; nie nalegał dalej, łudząc się, że nagle pamięć mężczyzny wyostrzy się na tyle, by naprowadzić go na pierwotny tok myślowy. Zrzucił winę na utratę krwi, na pogarszający się stan i gorączkę pochłaniająca coraz bardziej łapczywie zdrowe tkanki. Poczuł mocniejszy nacisk na ramię, wzdrygnął się więc na moment, niepewnie, w obawie, że coś jest nie tak. – To nic, jeszcze mi powiesz.
Posiadał w sobie nadzwyczaj wiele siły (w to chciał wierzyć, nie dopuszczając, by ciało zastrajkowało nagle). Prąc wciąż ku obietnicy pomocy, zupełnie zatracił pierwotną spokojność korków wymuszoną stanem przyjaciela. Nogi same sunęły dość nerwowo, pospiesznie, z każdą chwilą coraz dłuższe, pozbawione wyważenia i ostrożności. Ciało zwieszające się po jego boku początkowo znacznie wpływało na ruchy, jednak teraz zdawał się go zupełnie nie odczuwać, jakby szedł sam, pędząc w kierunku domu, do którego tęsknił; teraz ten budynek jednak zdawał mu się nieistotny, bardziej pożądał wysokich murów szpitala i pachnącej środkami do dezynfekcji sali, skąpanej w nieprzyjemnym, jałowym świetle zimnych jarzeniówek. Zerkał co jakiś czas przed siebie, kurczowo wciskając palce w rękę Fenrissona, nadwyrężając chropowaty materiał wełnianego płaszcza, samemu czując, że wolałby własny zgubić, zwłaszcza, gdy po plecach przesuwały się strużki zimnego, gęstego potu wyciskanego za sprawą utrzymującego się stresu. Chłód listopadowego wieczoru jedynie pobieżnie zdawał się muskać jego ciało, lecz kości schowane w głębi delikatnych tkanek powoli nabierały ciężkości – zupełnie tak, jakby szpik w nich skostniał i przeistoczył się w twardą bryłę ołowiu. Zacisnął szczęki, spomiędzy zębów dobył się nieprzyjemny impuls nerwowy przeszywający czaszkę u nasady, chciał powstrzymać dzwonienie ścierającego się szkliwa, które uciekało ze spierzchniętych warg, z których dolna pękła boleśnie, ociekając jasną strużką krwi. Wysunął język, by schwytać metaliczny posmak, nie mogąc sięgnąć do ust dłonią. Skupienie na wykonywanej czynności zamazało mu możliwość odbierania sygnałów pochodzących z otoczenia. Oprzytomnienie przyszło dopiero w chwili, gdy słaby głos dobył się z ust przyjaciela, odwrócił twarz, dostrzegając, że powoli doprowadza go na sam kraniec wytrzymałości, bezdusznie zmuszając do stawiania kolejnych, bolesnych korków.
Poczuł, że wspierane z całych sił ciało, spłynęło z jego ramienia, niebezpiecznie przechylając się ku zgrubiałej korze drzewa. Chciał jak najszybciej go powstrzymać, jednak skapitulował widząc jak zgina się w niemocy i obłapia placami pień. Zatrzymał się, wpierw zupełnie niechętnie, tłumacząc sobie po chwili, że nie może poddawać się własnej panice i przede wszystkim, powinien brać pod uwagę możliwości i siły, którymi dysponował jeszcze Safír. Sam złapał pospiesznie oddech, łapczywie napełniając płuca ostrym powietrzem przesyconym wilgotną wonią drzew iglastych. Kiedy był mały, uwielbiał nocne spacery, zwłaszcza w towarzystwie dziadka i brata, nie zdając sobie sprawy, że teraz każda najbliższa noc nieść będzie echo dzisiejszych wydarzeń, zrywając nim ilekroć zobaczy nienaturalny kształt na skraju lasu, bądź szmer w gardzieli ciemnej drogi prowadzącej pomiędzy drzewami.
– To nieistotne – nie teraz. Może za tydzień, czy za dwa, może nigdy… Przykryte mgłą niepamięci zdarzenia czasami powinny takimi pozostać, zwłaszcza, gdy organizm sam odgradzał się od nich murem obronnym. Groza prawdy mogła pogruchotać bardziej, niż zapadlisko niewiedzy, które pochłaniało i przyprawiało o panikę, zwłaszcza gdy cały świat rozpadał się na drobne kawałki. Nie miał ani krztyny siły, by teraz dociekać, przyjął więc dezorientację Fenrissona z łagodną wyrozumiałością, przebijającą się przez ścięte determinacją oblicze, tak chętnie podążające za myślami rodzącymi się w głowie. Przestąpił z nogi na nogę, samemu przybliżając się do drzewa, równając z przyjacielem. Powoli wysunął obydwa ramiona, opierając go plecami o stabilność pnia. Nie zdecydował się, by zupełnie zrzucić z siebie ciężar ciała, jednak wykorzystał nadarzającą się okazję, by rozprostować sztywniejące stawy. Czując zawrót głowy, sam oparł się o korę, przykładając do niej policzek. Drobna kasza gwiazd rozsypanych po niebie zasnuła się warstwą chmur nacierających zza horyzontu. Zadarł głowę ku górze, gdy na jego policzek opadł pierwszy płatek śniegu – suchy, choć momentalnie topniejący pod wpływem ciepłoty ciała. Kolejne zderzył się z ramionami, pokrywając ciemny materiał białymi okruchami, których kształtu nie potrafił rozczytać w niknącym blasku księżyca. Uśmiech wywołany niespodziewanym zjawiskiem pojawił się tak samo nagle, jednak umknął szybko wraz z otwarciem ledwo zakrzepłej rany biegnącej wzdłuż dolnej wargi. Przełknął zaróżowioną ślinę. Przywarł do drzewa jeszcze bardziej, układając na nim swoje czoło, zacisnął mocno oczy, uciekając od spojrzenia Fenrissona. Nagle czuł zmęczenie, któremu do tej pory odmawiał uwagi, stawiając twardo stopy na chrzęszczącej trawie. Rozsupłał węzeł szala, zsuwając rękę bezwładnie wzdłuż ciała. Drugie z ramion wciąż wyciągało się nienaturalnie podtrzymując Safíra. Potrząsnął lekko głową, jakby chciał zupełnie powierzchownie potraktować stwierdzenie padające z ust przyjaciela. Nie zamierzał myśleć o czymkolwiek innym, o żadnym ukrytym przesłaniu słów. Ofiarował mu popielaty, grubo pleciony skrawek ciepłego materiału, okręcając z troską dookoła szyi.
– Zaczyna padać śnieg – faktycznie, nie dasz rady tutaj siedzieć w taką pogodę... – chciał zaśmiać się z pobłażliwością, jakby był to faktyczny powód, dla którego nie mogli pozostać w lesie. Oderwał się w końcu od pnia, zmuszając Fenrissona, by zrobił to samo. – Zaniosę cię, dobrze? – w głosie wybrzmiała prośba, choć nie czekał na odpowiedź. Chwycił ostrożnie za dłoń, którą wciąż trzymał na korze i zarzucił ją sobie na ramię. – Złap się za moje ramiona lub za szyję – zachęcił, pochwyciwszy zieleń pokrytego mgłą łez spojrzenia. Objął go za plecy, następnie ugiął się lekko na nogach, wsuwając drugą z rąk pod kolana. Przechylił się i w końcu oderwał stopy Safíra, te zachwiały się w powietrzu, podobnie jak jego własna sylwetka tracąca równowagę. Wilgotna masa rany, na którą siłą przeczy natrafił pulsowała gorączką; nabrzmiała, jedynie prowizorycznie zaleczona zaklęciem, którego działanie w każdej chwili mogło się skończyć.
Wyraźnie przyspieszył, tym razem samemu sobie dawkując wysiłek w nadmiarze. Światła Midgardu majaczyły coraz wyraźniej, odbijając się od szaleńczo wirujących w powietrzu płatków śniegu, wyglądających raczej jak błyszczące konfetti rozrzucane przez dzieci w trakcie świętowania urodzin, ulotne piękno okazywało się jednak niezwykle bolesne.
Posiadał w sobie nadzwyczaj wiele siły (w to chciał wierzyć, nie dopuszczając, by ciało zastrajkowało nagle). Prąc wciąż ku obietnicy pomocy, zupełnie zatracił pierwotną spokojność korków wymuszoną stanem przyjaciela. Nogi same sunęły dość nerwowo, pospiesznie, z każdą chwilą coraz dłuższe, pozbawione wyważenia i ostrożności. Ciało zwieszające się po jego boku początkowo znacznie wpływało na ruchy, jednak teraz zdawał się go zupełnie nie odczuwać, jakby szedł sam, pędząc w kierunku domu, do którego tęsknił; teraz ten budynek jednak zdawał mu się nieistotny, bardziej pożądał wysokich murów szpitala i pachnącej środkami do dezynfekcji sali, skąpanej w nieprzyjemnym, jałowym świetle zimnych jarzeniówek. Zerkał co jakiś czas przed siebie, kurczowo wciskając palce w rękę Fenrissona, nadwyrężając chropowaty materiał wełnianego płaszcza, samemu czując, że wolałby własny zgubić, zwłaszcza, gdy po plecach przesuwały się strużki zimnego, gęstego potu wyciskanego za sprawą utrzymującego się stresu. Chłód listopadowego wieczoru jedynie pobieżnie zdawał się muskać jego ciało, lecz kości schowane w głębi delikatnych tkanek powoli nabierały ciężkości – zupełnie tak, jakby szpik w nich skostniał i przeistoczył się w twardą bryłę ołowiu. Zacisnął szczęki, spomiędzy zębów dobył się nieprzyjemny impuls nerwowy przeszywający czaszkę u nasady, chciał powstrzymać dzwonienie ścierającego się szkliwa, które uciekało ze spierzchniętych warg, z których dolna pękła boleśnie, ociekając jasną strużką krwi. Wysunął język, by schwytać metaliczny posmak, nie mogąc sięgnąć do ust dłonią. Skupienie na wykonywanej czynności zamazało mu możliwość odbierania sygnałów pochodzących z otoczenia. Oprzytomnienie przyszło dopiero w chwili, gdy słaby głos dobył się z ust przyjaciela, odwrócił twarz, dostrzegając, że powoli doprowadza go na sam kraniec wytrzymałości, bezdusznie zmuszając do stawiania kolejnych, bolesnych korków.
Poczuł, że wspierane z całych sił ciało, spłynęło z jego ramienia, niebezpiecznie przechylając się ku zgrubiałej korze drzewa. Chciał jak najszybciej go powstrzymać, jednak skapitulował widząc jak zgina się w niemocy i obłapia placami pień. Zatrzymał się, wpierw zupełnie niechętnie, tłumacząc sobie po chwili, że nie może poddawać się własnej panice i przede wszystkim, powinien brać pod uwagę możliwości i siły, którymi dysponował jeszcze Safír. Sam złapał pospiesznie oddech, łapczywie napełniając płuca ostrym powietrzem przesyconym wilgotną wonią drzew iglastych. Kiedy był mały, uwielbiał nocne spacery, zwłaszcza w towarzystwie dziadka i brata, nie zdając sobie sprawy, że teraz każda najbliższa noc nieść będzie echo dzisiejszych wydarzeń, zrywając nim ilekroć zobaczy nienaturalny kształt na skraju lasu, bądź szmer w gardzieli ciemnej drogi prowadzącej pomiędzy drzewami.
– To nieistotne – nie teraz. Może za tydzień, czy za dwa, może nigdy… Przykryte mgłą niepamięci zdarzenia czasami powinny takimi pozostać, zwłaszcza, gdy organizm sam odgradzał się od nich murem obronnym. Groza prawdy mogła pogruchotać bardziej, niż zapadlisko niewiedzy, które pochłaniało i przyprawiało o panikę, zwłaszcza gdy cały świat rozpadał się na drobne kawałki. Nie miał ani krztyny siły, by teraz dociekać, przyjął więc dezorientację Fenrissona z łagodną wyrozumiałością, przebijającą się przez ścięte determinacją oblicze, tak chętnie podążające za myślami rodzącymi się w głowie. Przestąpił z nogi na nogę, samemu przybliżając się do drzewa, równając z przyjacielem. Powoli wysunął obydwa ramiona, opierając go plecami o stabilność pnia. Nie zdecydował się, by zupełnie zrzucić z siebie ciężar ciała, jednak wykorzystał nadarzającą się okazję, by rozprostować sztywniejące stawy. Czując zawrót głowy, sam oparł się o korę, przykładając do niej policzek. Drobna kasza gwiazd rozsypanych po niebie zasnuła się warstwą chmur nacierających zza horyzontu. Zadarł głowę ku górze, gdy na jego policzek opadł pierwszy płatek śniegu – suchy, choć momentalnie topniejący pod wpływem ciepłoty ciała. Kolejne zderzył się z ramionami, pokrywając ciemny materiał białymi okruchami, których kształtu nie potrafił rozczytać w niknącym blasku księżyca. Uśmiech wywołany niespodziewanym zjawiskiem pojawił się tak samo nagle, jednak umknął szybko wraz z otwarciem ledwo zakrzepłej rany biegnącej wzdłuż dolnej wargi. Przełknął zaróżowioną ślinę. Przywarł do drzewa jeszcze bardziej, układając na nim swoje czoło, zacisnął mocno oczy, uciekając od spojrzenia Fenrissona. Nagle czuł zmęczenie, któremu do tej pory odmawiał uwagi, stawiając twardo stopy na chrzęszczącej trawie. Rozsupłał węzeł szala, zsuwając rękę bezwładnie wzdłuż ciała. Drugie z ramion wciąż wyciągało się nienaturalnie podtrzymując Safíra. Potrząsnął lekko głową, jakby chciał zupełnie powierzchownie potraktować stwierdzenie padające z ust przyjaciela. Nie zamierzał myśleć o czymkolwiek innym, o żadnym ukrytym przesłaniu słów. Ofiarował mu popielaty, grubo pleciony skrawek ciepłego materiału, okręcając z troską dookoła szyi.
– Zaczyna padać śnieg – faktycznie, nie dasz rady tutaj siedzieć w taką pogodę... – chciał zaśmiać się z pobłażliwością, jakby był to faktyczny powód, dla którego nie mogli pozostać w lesie. Oderwał się w końcu od pnia, zmuszając Fenrissona, by zrobił to samo. – Zaniosę cię, dobrze? – w głosie wybrzmiała prośba, choć nie czekał na odpowiedź. Chwycił ostrożnie za dłoń, którą wciąż trzymał na korze i zarzucił ją sobie na ramię. – Złap się za moje ramiona lub za szyję – zachęcił, pochwyciwszy zieleń pokrytego mgłą łez spojrzenia. Objął go za plecy, następnie ugiął się lekko na nogach, wsuwając drugą z rąk pod kolana. Przechylił się i w końcu oderwał stopy Safíra, te zachwiały się w powietrzu, podobnie jak jego własna sylwetka tracąca równowagę. Wilgotna masa rany, na którą siłą przeczy natrafił pulsowała gorączką; nabrzmiała, jedynie prowizorycznie zaleczona zaklęciem, którego działanie w każdej chwili mogło się skończyć.
Wyraźnie przyspieszył, tym razem samemu sobie dawkując wysiłek w nadmiarze. Światła Midgardu majaczyły coraz wyraźniej, odbijając się od szaleńczo wirujących w powietrzu płatków śniegu, wyglądających raczej jak błyszczące konfetti rozrzucane przez dzieci w trakcie świętowania urodzin, ulotne piękno okazywało się jednak niezwykle bolesne.
Safír Fenrisson
Re: Someone to watch me die (S. Fenrisson & E. Soelberg, listopad 1997) Pią 17 Gru - 2:06
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Kora drzewa była chropowata i twarda, ocierająca się boleśnie o spąsowiały chłodem policzek, pozostawiająca czerwone odgniecenia na płótnie twarzy, pojedyncze rysy w miejscach, gdzie wyżyny zrogowaciałego pnia otarły się o wrażliwą skórę – wspierał się o drzewo asekuracyjnie, osuwając się lekko, gdy warstwa zalegającego na nim śniegu poruszyła się pod wełnianym materiałem płaszcza, wolną dłoń dociskając do zamkniętych powiek, jakby próbował w ten sposób stłumić nieprzyjemny dyskomfort, który sprawiał, że rzeczywistość wokół pulsowała, marszcząc się i wybrzuszając, przechylając jak na targanym huraganem statku. Próbował zawekować ból głowy, rozlewający się ku skroniom i wypełniający tkliwe zagłębienia oczodołów, ciało drżało jednak pod okrywą ubioru, chorobliwie, nieco spazmatycznie – z zimna lub ze strachu, który wciąż próbował uparcie tłumić, zdeterminowany, by zachować świadomość, nawet jeśli ta rozmywała się pod uchwytem jego dłoni, dygotała przed oczami jak ułudna, pustynna fatamorgana; była to wysłużona doświadczeniem potrzeba kontroli, niechęć wobec utraty przytomności umysłu, tej ostatniej brzytwy, której chwytał się rękami, jak tonącemu przystało, nie bacząc na pogłębiające się nacięcia, broczące skórę na zgięciu stawów, rozlewające się pomiędzy liniami papilarnymi jak wyjątkowo przeraźliwa, obmierzła arabeska. W obliczu bólu, który szarpał za nadłamanym mostkiem za każdym razem, gdy wypełniał powietrze chłodnym, zimowym powietrzem, rwaniem na nowo otwierającej się rany i ciężkim ołowiem, jaki zdawał się wylewać pomiędzy zwoje mózgu, stracić przytomność byłoby istotnie łatwiej – a jednak, wzbraniał się przed tym z obawy, na siłę pocierając palcami oczy, próbując zatrzymać uwagę źrenic na twarzy Eitriego, który lustrzanym gestem wsparł się o konar starego dębu, lecz wzrok miał równie nieobecny, jak nieobecne wydawało się połączenie ciała z umysłem.
Nie pamiętał, co chciał mu powiedzieć i to rodziło w sercu dodatkową frustrację, wzbierającą pobielałymi falami panikę, że zapomniał już na zawsze lub – co gorsza – że nie będzie miał więcej okazji, by wyartykułować słowa, które jeszcze kilkanaście minut temu wydawały mu się tak istotne; nie miał zresztą siły na szarpanie palcami za napięte struny krtani, składanie głosek w wyrazy zdobiące treść jego obleczonego mgłą wyznania, błądzącego na oślep w gęstej bieli nieświadomości, wymachującego nerwowo rękami, lecz nie natrafiającego na nic, czego mogłoby się pochwycić, w czym zdołałoby odnaleźć punkt odniesienia.
– Po… powinie… powinienem… – coś było nie w porządku; słowa roztapiały mu się na języku, niewyraźne i urywane, poszatkowane koślawo, jakby wypowiedzenie ich na głos wymagało nie tylko wysiłku, ale przede wszystkim skupienia, na które nie mógł sobie teraz pozwolić, samemu gubiąc się w tym, co błysnęło tylko nieuchwytnym przemyśleniem, a co rzeczywiście zdołał wypowiedzieć, oddychając ciężko i nierówno, rozpruwając materiał słów by nabrać powietrza pomiędzy sylabami. Paliatywne zaszyta zaklęciem rana otwierała się powoli, jak zalepione sennością oko, rozwierające się opieszale i niechętnie, zrażone pożółkłą jaskrawością światła, żebra rozsuwały się tymczasem boleśnie przy kolejnych wdechach, sprawiając, że kark pokrył się lepką wilgocią zimnego potu, którego pojedyncze krople zastygły na czole jak wosk z wypalającej się powoli świeczki; przetarł wiechcie brzegiem rękawa, polegając na asekuracyjnie wyciągniętym ramieniu przyjaciela, próbując zmusić się, by oderwać ciało od stabilności drzewa, zrobić jeszcze kilka kroków naprzód, w stronę odległych świateł miasta, które skrzyły się w ciemności, do złudzenia przypominając gwiazdy umieszczone nisko na granatowym firmamencie, ilekroć poruszał się jednak, trzewia przeszywał zaostrzony grot bólu, który rozlewał się po podbrzuszu i sunął wzdłuż rękojeści mostka, sprawiając, że robiło mu się niedobrze i musiał odchylić głowę do tyłu, by wpuścić do ściśniętych skurczem płuc rześkość listopadowego powietrza, kłującego paliatywnie w wieżę tchawicy.
Przełknął ślinę, przenosząc wzrok na twarz Eitriego z otępiałym opóźnieniem, kiedy coś miękkiego owinęło się wokół jego odsłoniętej szyi, zalegając na skórze ciepłem grubo plecionego materiału – przymusił się do skupienia, spoglądając mu w oczy, odnajdując metalowy hak kotwicy w ich bladobłękitnym odmęcie, nakrytym szronem niepokoju i zmęczenia, które ciążyło na powiekach i zalegało na zesztywniałych barkach, opadających teraz nieznacznie poniżej linię obojczyków. Był mu wdzięczny w sposób, którego nie potrafił wyrazić, zbyt zdezorientowany, by spleść myśli w warkocz zrozumiałych słów, a wdzięczność ta – dziecięca, przewrażliwiona, nakrywająca zwierciadło spojrzenia wilgotną tarczą łez – rozrysowała się bladą kalką na fizjonomii jego twarzy, prześwitując pojedynczym drgnieniem kącika ust przez spowijającą umysł duchotę. Rzeczywiście – padał śnieg, jak biały kurz rozświetlający spowite atramentem niebo, szkliste drobinki osuwające się na wiechcie trawy, plączące się we włosy, zastygające na ramionach, gdzie roztapiały się powoli, wnikając w szorstki materiał wełnianego płaszcza. W taki wieczór mógłby umrzeć i byłoby to nawet w dobrym tonie.
– Dam… dam sobie… sobie radę. – wymruczał cicho, gdy ruch przyjaciela zmusił go do odsunięcia się od bezpiecznej ostoi dotychczasowego oparcia, ledwo trzymał się jednak na nogach i na przekór swoim zapewnieniom niemal mechanicznie podążył za jego prośbą, pozwalając, by zarzucił sobie jego bezwładne ramię na kark i wsunął drugą rękę pod lekko ugięte kolana, odrywając go od gruntu, który był i tak bliski wysunięciu się spod stóp; był zbyt zmęczony by czuć upokorzenie i żal, chociaż wiedział, że te uczucia nadejdą, położą się na umyśle obrusem poczucia winy, wyrzutów sumienia, że jego własna słabość zmusiła Eitriego do podobnego wysiłku, że sam nie zachował się wystarczająco dojrzale, by pozwolić mu oddalić się po pomoc, że uchwycił się jego rękawa jak bezradne dziecko, które ponad wszystko najbardziej obawiało się samotności. Krajobraz przesuwał się tymczasem w rytm kolejnych kroków, a pojedyncze płatki śniegu roztapiały się na jego twarzy, na rozgrzanym gorączką czole, na nosie, na policzkach, na przymkniętych powiekach, spod których uparcie wyglądała jeszcze zielona obręcz tęczówek. Czuł, jak rana na boku otwiera się leniwie, jak ciepło krwi znów rozlewa się pod ubraniem, brocząc je lepką, karminową plamą, sprawiając, że coraz trudniej było mu utrzymywać głowę na powierzchni, zaciskać palce wokół smukłej kibici świadomości – w pewnym momencie musiał rzeczywiście odpłynąć, bo kiedy znów otworzył oczy, nie słyszał już przyjemnego chrupania śniegu pod naciskiem cudzych podeszw ani miarowego, nieco przyśpieszonego oddechu, przy którym spomiędzy ust wydzierały się obłoki pobielałej pary, zamiast tego coś szurało tylko w tle, czyjś głos roznosił się głuchym echem pomiędzy ścianami ciasnego pomieszczenia, ale to wszystko było już nieważne, bo sen, który nastał, był ciężki jak wykrochmalona pierzyna i nakrył umysł pozbawionym marzeń letargiem.
koniec
Nie pamiętał, co chciał mu powiedzieć i to rodziło w sercu dodatkową frustrację, wzbierającą pobielałymi falami panikę, że zapomniał już na zawsze lub – co gorsza – że nie będzie miał więcej okazji, by wyartykułować słowa, które jeszcze kilkanaście minut temu wydawały mu się tak istotne; nie miał zresztą siły na szarpanie palcami za napięte struny krtani, składanie głosek w wyrazy zdobiące treść jego obleczonego mgłą wyznania, błądzącego na oślep w gęstej bieli nieświadomości, wymachującego nerwowo rękami, lecz nie natrafiającego na nic, czego mogłoby się pochwycić, w czym zdołałoby odnaleźć punkt odniesienia.
– Po… powinie… powinienem… – coś było nie w porządku; słowa roztapiały mu się na języku, niewyraźne i urywane, poszatkowane koślawo, jakby wypowiedzenie ich na głos wymagało nie tylko wysiłku, ale przede wszystkim skupienia, na które nie mógł sobie teraz pozwolić, samemu gubiąc się w tym, co błysnęło tylko nieuchwytnym przemyśleniem, a co rzeczywiście zdołał wypowiedzieć, oddychając ciężko i nierówno, rozpruwając materiał słów by nabrać powietrza pomiędzy sylabami. Paliatywne zaszyta zaklęciem rana otwierała się powoli, jak zalepione sennością oko, rozwierające się opieszale i niechętnie, zrażone pożółkłą jaskrawością światła, żebra rozsuwały się tymczasem boleśnie przy kolejnych wdechach, sprawiając, że kark pokrył się lepką wilgocią zimnego potu, którego pojedyncze krople zastygły na czole jak wosk z wypalającej się powoli świeczki; przetarł wiechcie brzegiem rękawa, polegając na asekuracyjnie wyciągniętym ramieniu przyjaciela, próbując zmusić się, by oderwać ciało od stabilności drzewa, zrobić jeszcze kilka kroków naprzód, w stronę odległych świateł miasta, które skrzyły się w ciemności, do złudzenia przypominając gwiazdy umieszczone nisko na granatowym firmamencie, ilekroć poruszał się jednak, trzewia przeszywał zaostrzony grot bólu, który rozlewał się po podbrzuszu i sunął wzdłuż rękojeści mostka, sprawiając, że robiło mu się niedobrze i musiał odchylić głowę do tyłu, by wpuścić do ściśniętych skurczem płuc rześkość listopadowego powietrza, kłującego paliatywnie w wieżę tchawicy.
Przełknął ślinę, przenosząc wzrok na twarz Eitriego z otępiałym opóźnieniem, kiedy coś miękkiego owinęło się wokół jego odsłoniętej szyi, zalegając na skórze ciepłem grubo plecionego materiału – przymusił się do skupienia, spoglądając mu w oczy, odnajdując metalowy hak kotwicy w ich bladobłękitnym odmęcie, nakrytym szronem niepokoju i zmęczenia, które ciążyło na powiekach i zalegało na zesztywniałych barkach, opadających teraz nieznacznie poniżej linię obojczyków. Był mu wdzięczny w sposób, którego nie potrafił wyrazić, zbyt zdezorientowany, by spleść myśli w warkocz zrozumiałych słów, a wdzięczność ta – dziecięca, przewrażliwiona, nakrywająca zwierciadło spojrzenia wilgotną tarczą łez – rozrysowała się bladą kalką na fizjonomii jego twarzy, prześwitując pojedynczym drgnieniem kącika ust przez spowijającą umysł duchotę. Rzeczywiście – padał śnieg, jak biały kurz rozświetlający spowite atramentem niebo, szkliste drobinki osuwające się na wiechcie trawy, plączące się we włosy, zastygające na ramionach, gdzie roztapiały się powoli, wnikając w szorstki materiał wełnianego płaszcza. W taki wieczór mógłby umrzeć i byłoby to nawet w dobrym tonie.
– Dam… dam sobie… sobie radę. – wymruczał cicho, gdy ruch przyjaciela zmusił go do odsunięcia się od bezpiecznej ostoi dotychczasowego oparcia, ledwo trzymał się jednak na nogach i na przekór swoim zapewnieniom niemal mechanicznie podążył za jego prośbą, pozwalając, by zarzucił sobie jego bezwładne ramię na kark i wsunął drugą rękę pod lekko ugięte kolana, odrywając go od gruntu, który był i tak bliski wysunięciu się spod stóp; był zbyt zmęczony by czuć upokorzenie i żal, chociaż wiedział, że te uczucia nadejdą, położą się na umyśle obrusem poczucia winy, wyrzutów sumienia, że jego własna słabość zmusiła Eitriego do podobnego wysiłku, że sam nie zachował się wystarczająco dojrzale, by pozwolić mu oddalić się po pomoc, że uchwycił się jego rękawa jak bezradne dziecko, które ponad wszystko najbardziej obawiało się samotności. Krajobraz przesuwał się tymczasem w rytm kolejnych kroków, a pojedyncze płatki śniegu roztapiały się na jego twarzy, na rozgrzanym gorączką czole, na nosie, na policzkach, na przymkniętych powiekach, spod których uparcie wyglądała jeszcze zielona obręcz tęczówek. Czuł, jak rana na boku otwiera się leniwie, jak ciepło krwi znów rozlewa się pod ubraniem, brocząc je lepką, karminową plamą, sprawiając, że coraz trudniej było mu utrzymywać głowę na powierzchni, zaciskać palce wokół smukłej kibici świadomości – w pewnym momencie musiał rzeczywiście odpłynąć, bo kiedy znów otworzył oczy, nie słyszał już przyjemnego chrupania śniegu pod naciskiem cudzych podeszw ani miarowego, nieco przyśpieszonego oddechu, przy którym spomiędzy ust wydzierały się obłoki pobielałej pary, zamiast tego coś szurało tylko w tle, czyjś głos roznosił się głuchym echem pomiędzy ścianami ciasnego pomieszczenia, ale to wszystko było już nieważne, bo sen, który nastał, był ciężki jak wykrochmalona pierzyna i nakrył umysł pozbawionym marzeń letargiem.
koniec