Portowe życie dogasało na jego oczach.
Przechodnie powoli znikali, oddając we władcze ramiona nocy każdy skrawek miejsca, do którego skierował własne kroki kilka godzin po dramatycznych, jakby nie patrzeć, wydarzeniach rozegranych w ogrodzie botanicznym; niespiesznie, z dozą spodziewanej ostrożności manewrował pośród nieuczęszczanych dzielnic i ze spokojem wkomponowanym pod nieprzeniknioną maskę człowieka uosabiającego niebezpieczeństwo przemieszczał się pomiędzy zaślepionymi, na dłoniach których niekiedy dostrzegał charakterystyczne znamiona Pieczęci. Jego własna mimowolnie zaswędziała — bardziej z przyzwyczajenia bądź dla podkreślenia wieloletniej obecności niżeli czegokolwiek innego. Za to niedawno odniesione rany bolały, piekły, szczypały, wgryzały się przy każdym kroku głębiej w poranioną tkankę, atakowały wygłodniałymi zębiskami poparzoną skórę, przenikały wreszcie czysto ludzką boleścią nerwowe zakończenia i doprowadzały do niebezpiecznego wrzenia gniew pulsujący w naprężonym ciele, w uformowanych podświadomością pięściach, w niewyraźnych pomrukach posyłanych przed siebie. Poparzeniom daleko było do czegoś poważnego, czym rzeczywiście mężczyzna by się przejął, jednak była to kurewsko irytująca pamiątka niedawnych komplikacji, przez które niemal wpadł w ręce Kruczych Strażników.
Splunął na samo wspomnienie czarnych płaszczy o charakterystycznym łoskocie rozlewającym się we wspomnieniach Magnusa niczym trzeszczący dźwięk raniący uszy, jednak szybko przeskoczył myślami o krok dalej, nawet o dwa. Po pierwsze obrysował grubym konturem dawno zasłyszane słowo aberracje i wreszcie pozwolił nabrać kształtu czemuś, co wcześniej chybotało we wszystkie kierunku w bezcielesnej formie skonstruowanej strzępami różnorodnych opowieści, przesądów, wreszcie starodawnych podań wątpliwej reputacji, i z niejakim zadowoleniem przyjął nowe spojrzenie na zjawisko, którego nigdy wcześniej ani nie spotkał, ani nie doświadczył na własnej skórze; ta wciąż boleśnie piekła w wyniku konsekwencji.
Kolejne blizny, jakie niewątpliwie przyozdobią go po rozległych poparzeniach będących ledwie rykoszetem rzuconego przez nieznajomą dziewczynę zaklęcia, przechowywały we własnych konturach nasiąkłych krwią wspomnienie, którym zamierzał podzielić się z Nią.
( Asterin, potrzebuję Cię. Port Nyhavn, Kopenhaga. Teraz. )
List wysłany pospiesznie na pogiętej, zmiętej w kieszeni kartce niewątpliwie nasiąkł wonią spalenizny zatrzymaną wciąż we włosach mężczyzny, który niezaważenie pozostawił na papierze odcisk papilarnych linii umazanych szkarłatnymi kroplami i chociaż wiedział, że ukochana siostra nie będzie tym jakkolwiek zaniepokojona — po przeżyciu wspólnie tak wielu lat wyczuwała na odległość, kiedy rzeczywistość załamywały się pod ciężarem komplikacji; ten dzień niewiele różnił się od pozostałych, podczas których Magnus posyłał jej wiadomości, jakie niejednego wprawiłyby w osłupienie, dlatego cierpliwie czekał — to wyczekiwał jej pojawienia się.
Masywna sylwetka słońca zdążyła pochylić się nieśmiało nad horyzontem.
Pierwsze migotliwe gwiazdy zawisły na błękicie nieboskłonu.
Za to on
c z e k a ł.
Czas — wyjątkowo niestała we własnych uczuciach istota, która raz upływała człowiekowi wolniej w tempie ślimaczym, raz o wiele szybciej gnała przed siebie z prędkością galopujących koni — przemijał niespiesznie. Pozwolił własnemu ciału skryć się przed światem w cieniu budynków górujących nad okolicą będącą miejscem bardziej obcym niżeli znajomym, chociaż wciąż wyjątkowo prostym w ułożeniu ulic przylegających bezpośrednio do samego portu, o którym słyszał wiele opowieści; prawdopodobnie wciąż mniej niż krążyło o samym Magnusie w dzielnicach Midgardu, jednak kopenhaski Nyhavn wydawał się miejscem wyjątkowo uroczym dla oczu. Pamiętał z czasów własnej młodości, kiedy stawiał pierwsze kroki w świecie przestępczym, legendarne wręcz historie o wszystkich zbrodniach mających tu miejsce i z bólem serca obserwował scenerię skrajnie odległą od tego, do czego nawykł.
Nie potrafił, a może nie chciał pasować pomiędzy ludzi, których było mniej, im bardziej słońce zachodziło, jednak wciąż drażnili mężczyznę obecnością, irytującymi uszy chichotami, sposobem mówienia czy nawet poruszania i wreszcie odwrócił wzrok, poświęcając okruch uwagi zacumowanej niedaleko łodzi.
I wówczas szczery uśmiech, którego doświadczyła garstka osób, wpełznął mu na usta.
— Nie spieszyłaś się — powiedział zamiast powitania, jednak mrukliwy ton głosu wybrzmiał o wiele czyściej, mniej pretensjonalnie, s z c z e r z e; słowa pomimo powierzchownego oskarżenia okraszało ciepło zachowywane jedynie dla najbliższych mu osób, które policzyłby na palcach dłoni. Asterin, wkomponowana niedaleko w miejski krajobraz, stała na piedestale ponad wszystkimi innymi.
Powoli obrócił do niej twarz, przygotowany na kalejdoskop emocji oraz uczuć wymalowanych pod chłodnymi taflami jasnych, przenikliwych oczu kontrastujących z niemalże czarną otchłanią jego spojrzenia obrysowującego smukłą, niemalże filigranową sylwetkę blondynki. Tu uśmiech poszerzył się delikatnie, bowiem pozory delikatności kruszały momentalnie, kiedy jasnowłosa sięgała językiem zakazanych inkantacji i pozwalała wtłoczonej podskórnie agresji przejmować kontrolę nad każdym milimetrem własnego ciała, i Magnus odczuwał niepokojącą dumę, widząc kim się stała; jak podobna do niego była.
— Co wiesz o aberracjach? — spytał niespodziewanie.
Wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował Asterin jako pierwszą, nim samemu wetknął jednego między zęby, a oddech później ogień z zapalniczki błysnął w ciemności nabiegłej nad portem.
— Ledwie zjawiłem się w tym parszywym mieście, a już wpadłem na Kruczych. Do tego jakiś skurwiel próbował mnie zabić, ale najwyraźniej przecenił możliwości i to ja pozbawiłem go życia — wyzute ze szczególnej emocjonalności słowa wybrzmiewały tak, jakby opowiadał jej o prostej codzienności, której nawet nie posmakowali koniuszkiem języka, chociaż w rzeczywistości nic nie było tutaj proste ani przyjemne, ani łatwe. Wreszcie wskazał na poparzenia. — Pomożesz mi z tym? Samemu ciężko będzie to opatrzeć…
Podobno proszenie o pomoc było jednym z najtrudniej wypowiadanych zdań, dlatego Magnus wypowiadał je jedynie w obecności Asterin.
Układający się do snu port Nyhavn musiał wytępić podobne widoki. Niespiesznym, swobodnym krokiem zmierzała ku oszczędnie nakreślonemu punktowi spotkania, kopcąc przy tym papierosa, i śledziła wzrokiem pejzaż otoczenia, nigdzie jednak nie dostrzegła biedoty podobnej mieszkańcom Ymira albo gnid rodem z Przesmyku. Żadnego ulicznego dziecka, żadnej kobiety o kusząco odsłoniętym kolanie i wyrysowanym udzie pod materiałem spranej spódnicy, żadnych naganiaczy do klubów i szemranych kasyn, nawet dźwięki spływające z restauracji i pubów były za grzeczne, za nudne. Szukała Magnusa pośród kolorowych kamieniczek i szumu wody, bez lęku. Nie czuła pod skórą, by stała mu się poważna krzywda, wielokrotnie wysyłał jej podobne wiadomości i choć czasem była to jego krew, równie często jucha należała do ludzi mających wątpliwe szczęście doprowadzić go do szału. Która z możliwości miała dziś okazać się prawdą?
Bez trudu dostrzegła wreszcie jego masywną posturę - wzrost, którym piął się do nieboskłonu, mięśnie przebijające się przez woal ubrań, zmierzwioną brodę, rozwiane krucze pukle, niesfornie opadające mu na czoło. Stał o własnych siłach, lecz szybko rozszyfrowała, że gnębił go dyskomfort, a wieczorowi daleko było do świetnego. Znając go tak dokładnie, jak znała siebie samą, wiedziała, co mu doskwierało i gdzie lokalizował się ból już po samym kącie nachylenia jego ciała, a mimo to nigdy nie odmawiał jej uśmiechu, zarezerwowanego wyłącznie dla ich dwójki. Żył i tylko to się liczyło, żył i cokolwiek go spotkało, znów okazał się od tego silniejszy. Asterin dopaliła papierosa i niedbale wyrzuciła jego resztkę za siebie, na słowa brata w pierwszej kolejności odpowiadając buńczucznym uśmiechem.
- Spierdalaj - prychnęła, jej oczy jednak pałały siostrzaną czułością, bo wiedziała, wiedziała od zawsze, że był jedynym człowiekiem, który nigdy by jej nie skrzywdził ani nie zdradził. Kiedyś o to samo podejrzewała jeszcze Vernera, dopóki czerń wypalonej przez niego Pieczęci umościła się w gnieździe jej dłoni, a naiwność została wydarta spod kopuły jasnych włosów. - Nie musiałeś się dla mnie tak stroić - dodała, wskazując jego tu i ówdzie osmolone ubranie, po czym przybrała zszokowany wyraz twarzy i nachyliła się ku niemu teatralnie, z opuszkami palców opartymi na swoim sercu. - Nie mów, że nawet gacie zmieniłeś - szepnęła, by po chwili zmyć z siebie nieudolne aktorstwo parsknięciem, cichym, ostrym, a przy tym wciąż - ciepłym. Cały czas przeciągała także spojrzeniem po jego ciele, widziała mapę poparzeń kaleczących naskórek wściekłym czerwonym całunem, widziała pył przylegający do kolorytu jego karnacji, przekonała się również, że nie byłoby to niczym dziwnym, jeśli krew brocząca papier dostarczony wiewiórczym posłańcem miałaby należeć do niego.
Krew nie była powodem do zmartwień, spajała ich ze sobą, krew ich rodziny, krew ich walk, krew ich ofiar, krew ich własnych ran, a on wciąż stał na własnych nogach i potrafiłby cisnąć gromem ze sczerniałych żył, więc nie miała, przynajmniej póki co, powodów do obaw.
- Wiem, że jak się umyjesz, to to jest aberracja - mruknęła wyzywająco, lecz tym razem szybko spoważniała i przeszukała zakamarki pamięci, tropiąc skojarzenia związane z tym słowem - ogólnikowe, nigdy nie zgłębione, nigdy też nie dostatecznie dla niej interesujące, by zapragnęła dowiedzieć się więcej. Magnus jednak nie zaczął mówić o tym bez powodu, pytanie ciśnięte zaraz po powitaniu, gdy wyglądał w ten sposób, sugerowało, że cokolwiek mu się przytrafiło, miało to związek z rzeczonym zagadnieniem, zmarszczyła więc brwi i wzruszyła ramionami. - Niedużo, a co? - spytała, pewna, że i bez tego wyjawiłby powód, dla którego właśnie ten temat był pierwszym prawdziwym, jaki zdecydował się poruszyć.
Amatora krótkiego życia, który połasił się na zdarcie z Magnusa skóry, skwitowała zaledwie pokiwaniem głową, to kwestia Kruczych przykuła jej uwagę na dłużej i Asterin instynktownie rozejrzała się dokoła, jakby zza ocienionego winkla w każdym momencie mieli wyskoczyć funkcjonariusze węszący za jego śladem. Mimo to Nyhavn nie zdradził niepożądanej obecności, więc wróciła wzrokiem do brata, przeciskającym się przez zmrużone powieki.
- Ile ptaszysk zabiłeś? - zapytała konkretnie, mając nadzieję, że liczba ofiar jego nienawistnego gniewu okaże się imponująca. Przecież nie mogło chodzić o pojedynek z jednym tylko człowiekiem, bo kim musiałby być ów nieznajomy, by pozostawić Magnusa w takim stanie? Ciekawość rozlewała się w siateczce jej żył, była spragniona jego opowieści jak ośmiolatka, wyprowadzana z Trondheim pod osłoną nocy przez zbyt spiętego nastolatka, milczącego, zdecydowanego i zaradnego, uliczną znajdę prowadzącą za sobą drepczącą mu po piętach dziewczynkę. - Aha, a ja ci wyglądam na darmowego felczera. Nie chce ci się wyłożyć talarów, więc biegniesz do siostry? - burknęła, krzywo uśmiechnięta, unosząc dłoń do jednego z najrozleglejszych poparzeń. Nie wydawało się zbyt poważne, ale nie miała wątpliwości, że szczypało jak cholera, szczególnie - gdy lekko przycisnęła do niego półksiężyc paznokcia. Jej oczy błysnęły przy tym butnie, tylko na chwilę, zanim cofnęła dłoń i zatrzymała palce nieopodal jego ciała, już go nie podrażaniając. - Sótthreinsa - zainkantowała. Pajęczyna czarnych żył odznaczyła się pod płachtą skóry, oczy zamgliły się bielą, ale tym razem na jej wezwanie nie odpowiedziała związana z tym procesem magia zakazana, a lecznicza: zaklęcie odkażające, pierwszy rozsądny stopień w jej repertuarze radzenia sobie z pokłosiem zarobionych na ulicy sińców, ran, otarć i rozcięć.
11 + 5 = 16 uff
'k100' : 11
We wszystkim
— w gorejącym gniewie, w obezwładniającym zmysły szaleństwie, w nieugaszonym pragnieniu śmierci pragnącej więcej i więcej, nieważne jak wiele żywotów odebrali, tych było wiecznie za mało —
tkwili
r a z e m.
Wspólnie dźwigali na ramionach brzemiona przeszłości, akceptując własną naturę wraz ze wszelkimi niedoskonałościami, które odważnie przekuwali w oręż zniszczenia, w narzędzia służące później do odnoszenia zwycięstw, dostrzegając w tych pęknięciach, skazach czy wyraźnych znamionach zarysowanych ostrym konturem na porcelanowych policzkach, ukryte piękno. Dorastające w zatęchłych zaułkach człowieczych serc strawionych przedwcześnie pierwotnymi instynktami przetrwania, wyrastające na najbardziej jałowej ziemi zroszonej miernym deszczem raz na wiele miesięcy, napiętnowane od najwcześniejszych lat mianem abominacji, bowiem tak byli traktowani od samego początku; dwójka sierot odartych w godności, która zaprowadziła wprost do Przesmyku, skąd nikt nie mógł się wydostać, nieważne jak zaciekle próbował. Oni nie próbowali, nie walczyli o lepsze,
(Lepsze? Czyli jakie… zastanowił się.)
wręcz przeciwnie, przyjęli zakrzywiony obraz nowej egzystencji, by uczynić własną i mimowolnie spuścili ze smyczy najbardziej nieokiełznane demony zasiadające pod sklepieniem wypaczonych umysłów, pozwalając całej furii, gniewnym bestiom, złaknionym terroru marom zawisłym na skraju ust, wyruszyć na wieczne łowy; niekończące się polowanie, którego słodką konsekwencją był chaos.
Pożoga trawiąca zbolałe serca rozprzestrzeniała się zachłannie, wspinała przez korzenie wieloletnich drzew ku rozłożystym gałęziom, zagryzała z lubością oznaki jakiegokolwiek życia, spopielała młodsze odnogi rachitycznych patyków, odbierała kształt zazielenionym liściom układającym w kompozycję korony, wreszcie sięgała rozkwitających pąków roztaczających w eterze mdławą woń ulotnej nadziei na nowy początek, który nigdy nie nadchodził. Wszystko sprowadzało się do błędnego koła, gdzie każdy element następował jeden po drugim w namacalnej powtarzalności, w doskonale znanym cyklu, kontrolowanym przez rodzeństwo z niebywałą precyzją, dlatego rzadko martwili się o siebie nawzajem — przerażenie, jako słowo, dla Magnusa zdążyło utracić wartość dekady wcześniej, zacierając się wraz z cząstkami zamierającego człowieczeństwa. Pozwolił sobie na milczenie, podczas którego obserwował z przenikliwością drapieżnika każdy, nawet najsubtelniejszy ruch smukłej sylwetki wyłaniającej się z przestrzeni niczym mglista fantasmagoria wychylająca zza kontuaru snu, odnajdując bunt migoczący w zaciętości oczu i rozjuszenie wkomponowane we wszystkie kroki niczym agresywny ornament melodii nadpisanej na oryginalny utwór cenionego kompozytora, i delikatny uśmiech zaległ mężczyźnie w kącikach oczu.
Była szczera oraz bezkompromisowa, jak zawsze.
Bezwzględna w wydawanych osądach, pogardzająca słowami pocieszenia, co — najprawdopodobniej — przejęła od niego, jednocześnie ze wszystkich osób przemykających ulicami Midgardu łypiącego nań nieprzychylnie, Asterin jako jedyna posiadała przywileje nieosiągalne dla kogokolwiek innego, nieważne jak blisko byliby z mężczyzną nazywanym przez niektórych samym diabłem. Była jego siostrą.
Jego
k r w i ą.
Jego światłem w obezwładniających ciemnościach, nawet jeśli od dzieciństwa przeżarta bezdennym mrokiem, to wciąż niczym morska latarnia utrzymywała Magnusa ponad powierzchnią otchłannych, zimnych głębin zatracenia usiłującego wciągnąć do królestwa splatającego złudnie uroczą frenezję z obłędem wgryzającym się opiłkami w firmament czaszki. Sięgnięty jej szorstkim powitaniem parsknął śmiechem, szczerym i krótkotrwałym, jednak przeznaczonym tylko dla niej, bo przynajmniej tyle mógł ofiarować.
— Jesteś urocza jak zawsze — odpowiedział cicho. Wywrócenie oczami, iście teatralne, machinalnie podążyło za wyraźnym westchnieniem będącym ironiczną reakcją na wypowiedziane słowa rozrysowujące pomiędzy nimi obraz prawdziwego rodzeństwa, którego w innych okolicznościach, może nawet w innym wszechświecie, prawdopodobnie nikt nie podejrzewałby o niekończące się zbrodnie oraz złe uczynki rozrzucone gdzieś za plecami. — Tylko nie opowiadaj o tym pozostałym, muszę zachować nieskazitelny wizerunek — wymruczał ze wtłoczonym w głoski zmęczeniem starego człowieka twierdzącego, że zdążył przeżyć wszystko, co powinno zostać doświadczone na całej rozciągłości życia.
Pozwolił jej przesunąć palcem przez wyraźne rany, rozrysować poglądowy szkic każdego obrażenia odniesionego niejako wbrew sobie, zarazem na własne życzenie, zachowując przy tym nieludzki spokój rozlewający się przyjemnie kojącym nektarem przez korytarze żył; przestał interesować się własnym stanem, poparzenia zostały gwałtownie zredukowane do wspomnienia wepchniętego w gardziel przeszłości tak dawnej, iż niemalże przeżartej rdzą, chociaż ciało wciąż reagowało instynktowym napięciem i skurczami przy każdym, znajomym dotyku naznaczającym zranioną tkankę, to myślami dryfował daleko stąd, oplatając potężnym uściskiem niezwykłe zjawisko doświadczone pierwszy raz na własnej skórze.
Rozpierzchnięte w różnorodne kierunki myśli niczym przyciągnięte magnesem naraz powróciły na poprzedni tor, krążąc po orbicie pytań nieposiadających wszak jeszcze żadnej odpowiedzi, jednak to wcale nie sprawiało, że zainteresowanie Magnusa miałoby jakkolwiek osiąść na dnie. Rodzice zawsze powtarzali dzieciom, jakoby ciekawość prowadziła wprost w ramiona piekielnych czeluści i niewiele się pomylili.
Przekrzywił lekko głowę, pogrążony w charakterystycznym milczeniu.
Co gdyby…
— To właśnie aberracje tak mnie urządziły — głos wreszcie zburzył ciszę zaległą pomiędzy rodzeństwem. — Nigdy nie spodziewałem się, jakie zaskakujące konsekwencje mogą przynieść takie wypaczenia magiczne. Naturalnie, że słyszałem o tym w przeszłości, jednak ujrzeć na własne oczy i jeszcze doświadczyć tej niezwykłej siły… — Spojrzenie instynktownie prześlizgnęło się przez przestrzeń dookoła, kiedy Asterin pozbawiona dyskretności rozejrzała się w poszukiwaniu funkcjonariuszy, chociaż mężczyzna wiedział, że wypowiedziana na odchodne inkantacja, za sprawą której zdołał wydostać się z botanicznych ogrodów, skutecznie wstrzymała pościg Kruczych Strażników, nim ten zdążył się zacząć. Mgliste obłoki zatruwające człowieka były wyjątkowo uciążliwe, przy odpowiednim natężeniu wręcz niebezpieczne i grożące potężnymi obciążeniami organizmu, tym bardziej jeśli nieszczęśliwe targi nawiedziło widmo zaburzające każde z zaklęć. — Jestem ciekawy, skąd aberracje wzięły się w tym miejscu… Dobrze byłoby się temu przyjrzeć. — Spojrzenie zaskrzyło głodem niedającym się łatwo rozszyfrować ani zdefiniować, pozwalając jedynie na sferę domysłów, bowiem tylko Magnus rozumiał, dokąd zaprowadziły go niewypowiedziane dywagacje.
Co gdyby sięgnąć takiej potęgi…
Jej głos momentalnie wyszarpnął ze splecionych macek niebezpiecznych przedsięwzięć.
— Na ptaszyka przyjdzie jeszcze kolej, Asterin. — Spoważniał momentalnie, spoglądając jej głęboko w oczu. — Nie zapominaj, że jesteśmy na cudzym terytorium. Głupotą byłoby jawne mordowanie Kruczych, kiedy dookoła roiło się od świadków; zresztą aberracje z łatwością wypaczyłyby każdą inkantację, wszystko przypominało loterię, gdzie zyski i straty rozkładały się w niebezpiecznych proporcjach. Niewiele brakowało, bym skończył ze znacznie poważniejszymi obrażeniami — na szczęście oberwałem rykoszetem. — Przywołał przed oczami wspomnienie rudowłosej dziewczyny, przez którą wszystko przybrało nieciekawy dla Magnusa obrót wydarzeń, pomimo wcześniejszego uratowania życia właśnie przez nieznajomą.
Już zamierzał odwrócić wzrok, kiedy siostra pochwyciła go własnymi słowami i jedna brew Norwega powędrowała ku górze, chociaż na twarzy ponownie błąkało się szczere rozbawienie.
— Och, potraktuj to jako darmową praktykę. — Lekceważąco wzruszył ramionami, wreszcie przenosząc spojrzenie na portowe zabudowania rozciągające się przed oczami, wciąż pogrążone w marazmie będącym sojusznikiem zaślepionego rodzeństwa; przyciąganie niechcianej uwagi byłoby teraz niepotrzebną komplikacją, która mogłaby błyskawicznie doprowadzić do konfrontacji, a tę — w obecnym stanie — mógłby zakończyć z poważniejszymi ranami. Nie rozpatrywał tego w kategorii przegrać bądź wygrać, ponieważ jakiejkolwiek porażki nie dopuszczał do siebie, jednak wdawanie się w pojedynki przy świeżych ranach naznaczających skórę tak wyraźnie, iż praktycznie wyczuwał swąd poparzonej tkanki nawet teraz, zakrawało o głupotę.
Była również Ona — jedyna słabość, którą Magnus posiadał i zarazem jedyna osoba, dla której spopieliłby calutki świat, jeśli to pozwoliłoby zachować jej rzeczywistość w sferze namacalnego bezpieczeństwa, chociaż (o czym obydwoje wiedzieli) na to było za późno; o całe dekady za późno, czego niekiedy nie potrafił sobie wybaczyć.
Niewiele więc pozostało.
Niewiele mógł uczynić, co nie zmieniało faktu, że zamierzał spróbować.
Przyrzeczenie, które tamtego dnia wyszeptał jej we włosy, wciąż obowiązywało; wiło się ze złowrogim pomrukiem w podskórnych impulsach zaczynających się i kończących na człowieku zarysowanym pod sklepieniem czaszki czarnym konturem zawołania, jakim wciąż się doń zwracali, i chociaż wiele zawdzięczali mężczyźnie odpowiedzialnemu za kompletną defenestracją własnego człowieczeństwa oraz wyparcie większości uczuć okazywanych światu na zewnątrz, to wciąż było ujemne w zetknięciu z krzywdą, którą Jej wyrządził.
Ostrzegałem cię, głupcze…
Usłyszał sarkastyczny chichot własnych myśli.
— Asterin — sięgnął siostrę imieniem w sposób, który należał do rzadkości; wkładając w jedno słowo niespotykany ogrom czułości ograniczonej do pojedynczych momentów, prawdopodobnie policzalnych na palcach jednej ręki, może dwóch; teraz było to bez znaczenia. — Pamiętasz, co mówiłem przed wyjazdem do Kopenhagi? Pamiętasz, że obiecałem ci zemstę, prawda? — Obydwoje wiedzieli, czego dotyczy wspomniana vendetta oraz czyje życie wkrótce planował zakończyć.
Ponownie powrócił do niej spojrzeniem.
— Nadszedł czas, bym wreszcie ci ją dał.
I pomógł w jej osiągnięciu — bez względu na wszystko.
- A ty znowu, kurwa, urosłeś - stwierdziła z przekąsem, spoglądając na niego z dołu - jak na giganta, olbrzyma górującego nad nią masywnością sylwetki, plątaniną mięśni, filarami stanowczo zbyt długich nóg. Można by pomyśleć, że rodzice poświęcili na niego najlepsze geny, na nią zaś niewiele już starczyło. Na tle społeczeństwa jego wzrost nie musiał wydawać się zbyt imponujący, ale ją od zawsze wprawiał w konsternację; gdy była mniejsza, wspinała się na niego jak na wieżę i nakazywała mu nosić się na barana, żeby wreszcie ujrzeć świat z jego perspektywy, dopóki sama nie stała się na to zbyt duża. - Aha. Nie łudź się, myślę, że nikt nie nazwałby twojego wizerunku nieskazitelnym - prychnęła z szerokim uśmiechem, dzikim i złośliwym. Mimo iż martwiło ją niedopowiedzenie przesłane wiewiórczą wiadomością, ciężar przelewający się z atramentowych słów i śladów posoki wypitej przez papier, maskowała je za chmurą pozornie dobrego humoru, nie potrafiła przecież inaczej. Nie umiała troszczyć się w otwarty i ciepły sposób, nie umiała ubierać napięcia w ekspresję twarzy, nie umiała łagodnym dotykiem zmazywać z ciał oznak bólu i udręki.
Nie po to na pewno do niej napisał.
Jej dotyk był chropowaty, surowy, wręcz metodyczny, gdy zapoznawała się z mapą obrażeń odniesionych przez Magnusa, świeżych i barwionych wściekłą czerwienią. Czuła otulający go zapach pyłu i zwęglonej skóry, widziała w jego oczach zmęczenie; cokolwiek go spotkało, było świeże, a wspomnienia nie zdążyły ostygnąć. A potem zaczął mówić - o magicznych anomaliach, zakrzywieniach arkan, z jakich galdrowie czerpali swoją moc; każde jego słowo, poza powagą, dźwięczało przy tym półnutami oczarowania. Zachwytu, którego doznał, poznając na własnej skórze wagę nowej magii, zbuntowanej, kapryśnej i władczej jak samoświadomy żywioł. Oczy Asterin mrużyły się coraz bardziej, milimetr po milimetrze, gdy poznawała jego historię, w międzyczasie inkantując niemal bezgłośne fetill, żeby opatrzyć jego rany uwitym czarami bandażem.
- A może by tak jakiś kontekst? Jestem urocza, pamiętaj, a nie jasnowidząca, żeby się domyślić, o jakim miejscu, jakich aberracjach i jakich okolicznościach dokładnie mówisz - wytknęła srogo, pragnąwszy przyzwać go z powrotem z krainy rozmarzenia, w której utknął, opowiadając jej o zjawisku. W układance wciąż brakowało więcej niż zaledwie kilku puzzli, nie nadążała za biegiem rozwichrzonych, wybrakowanych wątków i obraz w jej głowie zdawał się powykręcany, jak gdyby usiłując stworzyć z niego coś zrozumiałego, sama ulepiła aberrację. Jego następne słowa zmroziły ją jednak; Asterin zastygła, niby oblana żelazem zastygającym na jej kończynach, i wwierciła w niego niedowierzające, pełne nagłego gniewu spojrzenie. - Chcesz powiedzieć, że pozwoliłeś im spadać w spokoju? Ptaszyskom? Bo tak ci akurat było na rękę? - podjęła warkliwie, znał skalę jej nienawiści do Kruczych Strażników, znał czarne ślady wypalone na wnętrzu jej dłoni, nosił przecież takie same. Słyszał o wnętrzu zatęchłej izolatki na komisariacie, w którym trzymano ją jak niebezpieczne zwierzę po tym, jak wykryto u niej znajomość magii zakazanej, widział ślady siniaków i blizn pozostawionych na niej przy przesłuchaniach, gdy świat wygodnie odwracał głowę, a funkcjonariusze przechodzili do bardziej bezpośrednich metod. Wiedział, co to z nią zrobiło. Jak ją zniszczyło. I mimo to - pozwolił im żyć? Wrócić do rodzin, cieszyć się kolejnym słonecznym dniem, pozwolić maltretować innych ślepców? Może i miał rację, podchodząc do okoliczności racjonalnie, ale ona tego nie potrafiła, nie miała w sobie łaskawej litości, bo gdyby mogła, zrównałaby z ziemią całą instytucję. - O tym też mam nie mówić? Żeby zachować twój nieskazitelny wizerunek, nie powinnam wspominać, że stchórzyłeś, mając szansę na wyciągnięcie ręki? - syknęła. Emocje zwykle trzymane na wodzy przechodziły do wrzenia, bo obok niego, przed wyłącznie jego oczyma, mogła sobie na nie pozwolić w skali, która zdawała się teraz pożogą przetaczającą się przez żyły. Dłoń, na której czarny tusz nigdy nie wyblaknie, zacisnęła się w pięść tak mocno, że pod materiałem rękawiczki pobielały jej knykcie, a skóra tkaniny zazgrzytała, napinając sploty do granic wytrzymałości.
Dlaczego nie wymierzył przedawnionej sprawiedliwości? Nieważne, że najpewniej nie byli to ci sami oficerowie, nieważne, że położenie temu nie sprzyjało; jej umysł nie przyjmował logicznych argumentów, dopóki oburzenie tkwiło w niej jak toksyczna, chorobowa masa, zgorzel infekujący narządy jeden po drugim. Miała ochotę coś roztrzaskać, coś zniszczyć, coś uderzyć - ale miała przed sobą wyłącznie poobijanego Magnusa, na którego nie zdołała podnieść ręki. Może naprawdę miał inny plan? Może jednak, mimo wszystko, nie zgnuśniał, nie poddawał bitwy walkowerem? Zazgrzytała zębami i już otwierała usta, żeby zaszczycić go kolejną tyradą, gdy jego słowa skutecznie zasznurowały jej wargi z powrotem.
Pamiętała. Pamiętała, nie mogłaby zapomnieć. Po to sprowadziła go do siebie z powrotem, po to pragnęła, by stał się silniejszy i nasiąknął marzeniami o stanięciu na czele ich organizacji, pozwolił idei kiełkować we własnym tempie. Powietrze, do tej pory przytrzymywane w płucach, opuściło je nagle w arii głośnego wydechu, wypędzającego z jej ciała nagromadzoną złość; w ciszy skinęła głową, oczekując ciągu dalszego, który musiał, tym razem musiał za tym podążyć. I podążył.
Nadszedł czas, bym wreszcie ci ją dał. Jej broda zadrżała ledwo dostrzegalnie, dłonie sięgnęły jego dłoni, palce splotły się z jego palcami; krew z mojej krwi, dusza z mojej duszy, przyciągnęła go do siebie lekko, ale stanowczo, nakazując mu się zbliżyć - choć wciąż górował nad nią niczym wierch odległego szczytu. Zadarła więc głowę, by na niego spojrzeć: oczyma połyskującymi z podniecenia, ekscytacji i głodu zemsty, na którą tak długo ostrzyła sobie zęby. Pomszczę cię, Leif. Przyrzekła to jego rozerwanemu na strzępy ciału i mogile, której miejsca nie znała, przyrzekła to wspomnieniom o nim i nigdy niezrealizowanym planom.
- Tak - szepnęła żarliwie, jakby nagle, po latach bezdechu, zdołała prawdziwie odetchnąć. - Oboje jesteśmy już gotowi. Ty jesteś na to gotowy - mówiła miękko, głosem nagle pełnym emocji, nieposkromionych, pokazanych mu jak na dłoni. Dojrzał do roli, którą dla niego przewidziała, był na tyle silny, odważny, zdeterminowany i rozsądny (dopiero teraz to pojęła), by im przewodzić, zanim truchło Wujka w ogóle ostygnie. Myśli pomknęły także w kierunku Vernera; to nie była jego walka ani jego zemsta, ale zrozumiała, że kiedy rozpęta się piekło, wolała mieć go u swojego boku. Nie popełni drugi raz tego samego błędu, nie pozwoli Wujkowi zwęszyć tropu i wykorzystać go przeciwko niej. - Musimy dokładnie to zaplanować. Nic nie może pójść nie tak - zastrzegła, czując jak jej żyły pieką ją od wewnątrz, rozgrzane potrzebą i zapałem. Król umrze, a wtedy: niech żyje król.
Fetill (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała.
15 | 94 + 5 = 99, akurat jak potrzebowałam zaledwie wyniku 10, jasne
'k100' : 94
Wypowiedział te słowa do Asterin dekadę wcześniej, może nawet dwie, niekiedy przywoływanie konkretnych momentów czy wyciąganie z otchłani przeszłości żarliwie poszukiwanych wspomnień, rozrzuconych niedbale przez kurhany pamięci, bywało trudne do umiejscowienia w czasie bądź przestrzeni, jednak wydźwięk pozostawał wiecznie żywy, zarysowany smugą pod sklepieniem czaszki — podobnie, jak obietnice, których zawsze dotrzymywał; sylwetki wszystkich przyrzeczeń skrzyły intensywnością czerwieni, bowiem niemal każde zawsze wymagało jednego, mdławej oraz oblepiającej palce mężczyzny szkarłatem życiodajności, którą wydzierał z ludzkich trzewi brutalnie i gwałtownie, pozwalając krwistym kroplom zalegać pod paznokciami brudem dokonywanych zbrodni.
Nigdy się nie cofał.
Nigdy się nie wahał.
Wymagał jedynie niepodważalnego posłuszeństwa od każdego, kto podążał jego krokiem, bezdusznie wymierzając definiowaną własnoręcznie sprawiedliwość ludziom zbyt miękkim, by poddać się oraz siebie złowrogiemu duchowi wypełzającemu z czeluści Przesmyku. Wcześniej niż później zamordował pierwszego człowieka, który lekkomyślnie odmówił wykonania prostego rozkazu, i wówczas pośród zacienionych zaułków i nabiegłych zgęstniałym eterem przesyconym wonią niebezpieczeństwa uliczek ktoś zaczął rozpowiadać historie o niepokojącej treści, przyprawiające o zawrót głowy czy nawet wymioty co wrażliwszych, o miękkość kolan wraz z drżeniem ramion, o (niemal na pewno) szczere przerażenie, które Magnusowi poniekąd schlebiało. Tym bardziej, że przekazywane z ust do ust opowieści były doskonałym odbiciem prawdy, nawet niegroźne dopowiedzenia urywanych faktów zakradające się do wyobraźni niektórych, zaślepionych bajarzy niewiele szkodziły, bowiem okrucieństwo wychylające niespokojnie spomiędzy słów krążących dookoła niczym weneryczna choroba miejscowych prostytutek, było rzeczywistością.
Wciąż pamiętał, jak rozpieczętowywał ciało zdrajcy — nigdy inkantacjami,
z a w s z e
własnymi dłońmi, ostrzami noży, różnorodnymi instrumentami wystarczająco finezyjnymi, by przy pozornie minimalnych obrażeniach rozrysowujących przez skórę zawiłe ornamenty skaleczeń, zadawać możliwe największy ból wykraczający daleko poza ludzkie zrozumienie; częściowo chodziło o bezcielesne upokorzenie, o przełamanie psychicznej bariery niewzruszenia. Wielokrotnie powracał myślami do tamtego tygodnia, bowiem gehenna powinna być adekwatna do popełnionej zbrodni, jak zasłyszał gdzieś jeszcze za nastoletnich, szczeniackich lat, dlatego pozwolił sobie na wyznaczenie siedmiu dni cierpienia, po których nadeszła śmierć uosabiająca wówczas wybawienie, wyrwanie okaleczonej, zamęczanej własnym egoizmem zwierzyny ze śmiertelnego świata i wepchnięcie jej w ramiona powolnego umierania. Musiał upodlić oraz rozkruszyć calutką nadzieję tamtego mężczyzny do ostatnich sekund rozciągniętych przez poczerniałe, spopielone płaszczyzny wewnętrznego zepsucia, jednak we wszystkim ktoś mu towarzyszył — Asterin.
Jedyna osoba, która prawdziwie rozumiała Magnusa.
Jedyna, której oczy pozostawały nieruchome na każdą brutalność, na eksplozję przemocy, na agresywną ekspresję krwawego malarza rozsmarowującego wzdłuż chodników kolejne mozaiki parujących wnętrzności wyprutych z podbrzuszy i pobielałych kręgosłupów wyszarpniętych zaklęciem z przygarbionych pleców, jakby odnajdywała w paskudnie drastycznych amalgamatach coś fascynującego. Jakby rzeczywiście zaczynała się tam, gdzie Magnus się kończył, niczym krwiożercza roślina wyrastała z jego szaleństwa oraz niezaprzeczalnych obłędów na ziemi zroszonej krwistą posoką skapującą z podrzynanych gardeł, rozorywanych nadgarstków, haratanych policzków, ciał kaleczonych niekończącą się różnorodnością form i kształtów kreowanych pod firmamentem zepsutego, wyraźnie przeżartego zezwierzęceniem, może poniekąd sadyzmem; dzisiaj nie potrafił rozpoznawać poszczególnych składników będących mu podstawowymi budulcami, nieco bardziej wyszukanymi komponentami, wreszcie bezcennymi kruszcami uchodzącymi za najrzadsze, może to właśnie one niczym diamentowe ogniwa spajały segmenty wzbierającego wraz z upływającym czasem okrucieństwa z brutalizmem prowadzącymi do ostatecznej dewastacji. Takiej, której nikt nie mógłby przetrwać i rzeczywiście nikomu jeszcze się nie udało.
Na długość oddechu zawiesił czarne, nieprzeniknione spojrzenie na delikatności siostrzanych policzków i policzył wszystkie piegi rozsypane na alabastrze skóry, chociaż znał ich rozmieszczenie na pamięć, z arcymistrzowską precyzją wskazałby każdą plamkę niczym rozpaloną gwiazdę na granatowym nieboskłonie usianym konstelacjami, których nazwy wciąż lśniły we wspomnieniach; Ulrik wielokrotnie opowiadał mu o ciałach niebieskich zawieszonych ponad głowami, ilekroć wspólnie wyruszali na polowanie, co niespodziewanie rozlało się ciepłem reminiscencji w rdzeniu Magnusowego jestestwa. Nie pozwolił jednak na rozproszenie koncentracji, dlatego machinalnie powrócił do teraźniejszości, strzepując popioły przeszłości z własnych ramion trochę jak kurz, trochę jak strawione ogniem szczątki minionych, ulotnych przebłysków szczęścia, które niegdyś posiadało kształt oraz imię, i kojącą barwę ciepłego głosu będącego przeciwwagą dla ochrypłego, niskiego tembru Norwega.
Potrząśnięcie głową odcięło od zamierzchłości, zwracając mu
tu i teraz.
Bezpańskie rodzeństwo od zawsze było swoistym dopełnieniem.
Byli mieczem oraz tarczą, rozumem i emocjami, spontanicznością splecioną z chłodną kalkulacją, nawet działając osobno, egzystując gdzieś daleko od siebie na krańcach przeciwległych biegunów, tworzyli misternie utkany gobelin przedstawiający jedno i to samo; byli całością, wypełnieni jednakowo ciemnością, przez którą nieśmiało przebijały pojedyncze pobłyski wciąż krystalicznego światła, okruchów człowieczeństwa ostałego w nich czystym przypadkiem — głównie za sprawą siebie oraz nieprzełamanej więzi cenionej ponad wszystko, ponad własne życie, ale też tych pojedynczych jednostek oblepionych szczerością uczuć, do których wcześniej wydawali się niezdolni.
Chociaż wrośnięci korzeniami w obskurność Przesmyku, to jednocześnie zakotwiczeni w swoich sercach pokrytych pajęczynami blizn, wygojonych zeszpeceń oraz wciąż krwawiących sznyt niepozwalających posoce zaschnąć kruchym strupem. Chciwi w pragnieniach rozrastających się niespiesznie do niebotycznych rozmiarów niemieszczących się dłużej we wnętrzu drapieżników, w których przemianowało tak życie, co wielobarwne okoliczności; dzisiaj chcieli czegoś więcej.
Chcieli upomnieć się o coś, co zostało odebrane.
Czerń zakazanej magii przepływającej smołą nabrzmiałymi żyłami i arteriami była potężniejsza niż kiedykolwiek, stąd wiedział, zinterpretował niczym przeznaczoną ścieżkę; piasek w klepsydrze przesypał się w całości, skończył bieg, zarazem wyznaczając nowy początek dla mężczyzny wyginającego kąciki ust ku górze na dźwięk niegroźnego szyderstwa wkomponowanego w wypowiedziane słowa.
— Jestem wielki, więc możesz mnie traktować niczym tarczę. Jeśli naprawdę będziesz tego potrzebować albo postanowisz schować się przed światem — odparł ze spokojem, chociaż cień uśmiechu nie zniknął, nie rozpłynął się, nie zelżał. Przyzwyczajenie, tak określiłby amikoszonerię między rodzeństwem, bowiem nieliczni dzielili niezachwianą wiarę w siebie. Teatralnie ulokował dłoń na wysokości mostka, zduszając parsknięcie. — Ranisz moje serce, droga siostro. — Oczywiście miała rację — nikt nie nazwałby Magnusa człowiekiem nieskazitelnym; było to ostatnie słowo mogące posłużyć do opisania kogoś takiego, jak on. — Harowaliśmy niestrudzenie, by nasza reputacja wzbudzała tylko i wyłącznie jedną reakcję wśród galdrów… Dobrze wiedzieć, że cały ten trud włożony w kreowanie wizerunku przyniósł owoce. — Posłał siostrze zawadiackie spojrzenie, ponieważ wspomniany
t r u d
był wyjątkowo nieodpowiednim słowem dla określenia niezliczonych, ostygłych dawno trupów, które zostały porzucone gdzieś na drodze do wielkości, wprost na wierzchołek wysokiej góry, skąd zaczynali obserwować kolejny szczyty do zdobycia. Przeważnie nie rozmawiali o tym, co minione, patrzeli przed siebie i kroczyli naprzód z podniesionym czołem, obleczeni amoralnością przemieszaną z dumą, jednak dzisiaj zamierzał porzucić niepewność daleko za plecami.
Czy w szorstkim tonie oraz chropowatości palców sunących przez poranioną skórę wyczuwał jakąkolwiek czułość? Czy rozpoznawał skrywane w głębinach emocje, przed którymi Asterin zawzięcie się broniła, przywdziewając jedną z dziesiątek, setek, może tysięcy masek pozwalających odgradzać prawdziwe Ja od zewnętrznego świata tak obrzydliwego oraz sponiewieranego, żerującego na wszelkich słabościach i wypychającego ludzi
n i e d o p a s o w a n y c h
nieprzystosowanych
i n n y c h
za społeczny margines?
Czy widział w jasnowłosej odbicie samego siebie, tylko nieco młodszego?
Widział — boleśnie wyraźnie.
Własne tryumfy oraz porażki; popełnione błędy, niechciane nawyki, ale przede wszystkim szczere oddanie wraz z miłością, której hektolitry przelewał w jej drobne ciałko praktycznie od początku, od dnia narodzin. Wychowywanie Asterin uderzyło w przeszłości obuchem w potylicę, zmuszając do przyjęcia na ramiona kolejnej roli, o której praktycznie nic nie wiedział, bowiem pozbawiony namiastki rodzinnego ciepła nieumiejętnie rozgryzał zawiłości prawdziwego dzieciństwa, którego w konsekwencji urodzenia i tak nie zdołał ofiarować, chęci okazały się niewystarczające; pomimo to oddał wszystko, co miał. I spoglądając wprost we wzburzony błękit siostrzanych tęczówek wielokrotnie uświadamiał sobie, że zrobiłby to ponownie, bez zastanowienia.
Pozwalał jej na prześlizgiwanie przez poparzoną powierzchnię skóry, nieszczególnie przejmując potencjalnymi bliznami kolekcjonowanych z zatrważającą namiętnością, wyrobiwszy jeszcze w młodości niechlubny nawyk ignorowania odniesionych spustoszeń — zarówno tych fizycznych, jak i psychicznych — czym wielokrotnie doprowadzał siostrę do furii, odpoczywając jedynie przy wyraźnie wypowiedzianych groźbach, co niewątpliwie nastąpi po powrocie do Midgardu.
— Targi im. Erlinga Ovensena odbywające się w Pałacu Botanicznym, sponsorowane przez jedną z wielkich, poważanych dynastii magicznych — wyjaśnił pokrótce. — To był jeden z celów mojego wyjazdu, postanowiłem się, jakbyś to ujęła, r o z e j r z e ć — niestety przeprowadzanie rekonesansu pośród nowinek galdryjskiego świata przerwały właśnie aberracje. Nie wiem, co dokładnie się tam wydarzyło, ale jeden z eksponatów wartych niemałą fortunę narobił sporego zamieszania; sytuacja się skomplikowała, stąd to wszystko — słowa płynęły w oddzielające milimetry, wtłaczając w czaszkę Asterin większą ilość szczegółów, które powinny były nieco rozjaśnić zdarzenia odpowiedzialne za dzisiejsze zranienie. — Zastanawiam się, czy ktokolwiek byłby zdolny do zawładnięcia nad aberracją. Szaleńców nie brakuje, szczęśliwie dogaduję się z takowymi najlepiej… Na wszelki wypadek, dobrze będzie podpytać. Po powrocie — doprecyzował stanowczym głosem, momentalnie ukracając cugle interpretacji, co do miejsca oraz czasu pociągnięcia za języki informatorów, ale również zwyczajnych, szarych obywateli pozornie niewyróżniających się w tłumie.
Chciał kontynuować, kiedy dotarła do niego drastyczność zmiany i momentalnie odszukał we własnych słowach powód, dla którego kobieta zatraciła calutką beztroskę, przekuwając niedawno ciepłą emocję w monstrualną kreaturę napędzaną nienawiścią niedającą się załagodzić, wciąż rozgrzaną do czerwoności nieustającym afektem poszukującym ujścia dla wściekłości gromadzącej się bardziej i bardziej, rozrastającej gdzieś w poranionym, dożywotnio okaleczonym schronieniu duszy, jednak nie zamierzał ani przepraszać, ani cofać wyrzuconej w eter prawdy. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby skłamał — niepisana zasada górująca ponad pozostałymi nie pozwalała pomiędzy rodzeństwem na fałszywe opowieści, na przemilczane elementy wydarzeń, na zachowywanie w sobie trudnych fragmentów całości; o ile wielokrotnie okłamywał innych, nie odważyłby się uczynić tego Asterin. Od zawsze dzielili się wszystkim, nawet najbardziej bolesnymi treściami wpędzającymi w łamiące poczucie winy, którą oczywiście odczuwał każdą cząstką ciała zwróconego częściowo plecami do niej, ale wyczuwał intensywność zimnego spojrzenia żłobiącego bezdenną otchłań w okraszonej pierwszymi pęcherzami poparzeń skórze, na co jej pozwolił.
Jak zawsze, ilekroć Krucza Straż zawisała wspomnieniem w powietrzu.
Machinalnie zacisnął palce w pięści, bowiem cofanie się o kilkanaście kroków do pokrzywionych obrazów przeszłości oscylującej wokoło
t a m t e g o
konkretnego wydarzenia zawsze wybudzało ze snu niekontrolowane zachłanności domagające się krwi oraz ofiary odzianej w charakterystyczny mundur i chociaż panował nad napięciami twarzy, oddechami unoszącymi klatkę piersiową, a nawet tonem głosu, nie pozwalając uczuciowości przeniknąć przez półprzymknięte wrota do teraźniejszości, w rzeczywistości konał. Kiedy wszystko się wydarzyło wciąż podążał ścieżkami wytyczonymi przez Węzeł, jednak wystarczyło porzucić łowców kilka tygodni wcześniej, wystąpić przed szereg zgodnie ze swoimi przeczuciami, jakoby nadchodziła przeraźliwie gwałtowna burza zdolna pochłonąć świat, nikogo nie oszczędzająca katastrofa, niestety spóźnił się i nie potrafił sobie wybaczyć. Jeśli szczere czegokolwiek żałował, to właśnie tego — przeklętej nieobecności; smakującej piołunem absencji. Nie było go tutaj, by osłonić własnym ciałem, by roztrzaskać czaszkę każdemu, kto zapragnął ją dorwać, by zębami ostrością dorównującymi wilczym kłom wgryzać się w gardła, rozrywając szyjne tętnice, by wykrzykiwać śmiertelne inkantacje po ostatni oddech, bowiem niczego bardziej nie pragnął, jak oddać życie
za Asterin
i dla Asterin.
Jednak zawiódł.
Tamtego chłodnego, ponurego dnia ukazującego mu przebrzydłą prawdę o niewybaczalnym błędzie, ostatkiem wpojonej katorżniczymi treningami samokontroli powstrzymywał słonawe krople od wydostania się na bladość policzków, kiedy opuszką palca wodził przez kruczoczarny tusz wkomponowany w dłoń siostry, wsłuchując się w opowiadany dramat, którego doświadczyła, a którego on nie zdołał nigdy zapomnieć, chociaż oglądał wszystko jej oczami. Tatuaż wciąż zuchwale łypał nań prostotą pieczęci, którą najchętniej wydarłby siłą, jeśli tylko bogowie pozwoliliby na to. Teraz również cierpiał i ponownie niewiele mógł zrobić, by załagodzić ból wypełniający kobietę od środka; tej trucizny prawdopodobnie nigdy się nie pozbędzie, dlatego w milczeniu wysłuchiwał wybuchu, obserwował ognie rozpalające pożogę pochłaniającą jasnowłosą nieposkromionym obłędem, bezdźwięcznie znosił każde poparzenie prawdy, ponieważ wyrzucane z filigranowego ciała oskarżenia były więcej niż słuszne.
Dlatego milczał, kiedy ona warczała.
Nie poruszył się o milimetr, zadusił każdą myśl wysnutą rozsądkiem, nie pozwalał poczuciu winy zelżeć nawet na sekundę, zamiast tego złakniony cudzego cierpienia tkwił w pustce niedopuszczającej do wewnątrz niczego poza bezgłośną pretensją wyzierającą z błękitnego spojrzenia, ze zranionych oczu rzucających wymowne wyzwanie, z zaciśniętych w wąską kreskę ust hamujących zgęstniałe, nabrzmiałe uczucia uformowane w słowa zalegające po drugiej stronie spękanych warg, jednak obydwoje wielokrotnie wstydzili się własnych emocji i traktowali machnięciem ręki, nienawidzili ukazywania jakichkolwiek słabości, zamykali się wówczas na świat dookoła, by ponownie otworzyć po przeminięciu burzy. Zawsze tacy byli, on wystrugał ten felerny mechanizm własnoręcznie, ona nauczyła się od starszego brata na podstawie dyskretnej obserwacji.
Kiedy wszystko wydawało się skumulowane w zbyt małej przestrzeni i groziło śmiertelnym wybuchem, pozostawało mu tylko jedno; ostateczność, jakiej przez dwadzieścia lat sięgnął tylko parokrotnie, jednak prowadzony instynktownie podświadomością traktował ten element za konieczność, nieważne czy groziło odniesienie obrażeń, czy ostrość paznokci zanurkuje w skórze, czy małe piąstki odnajdą ujście duszącego rankoru w uderzeniach na oślep, czy nasączone rozjuszeniem wyrazy wślizgną się do ucha, doprowadzając do urazu sięgającego głęboko pod powierzchnię serce, którego rudymenty istniały teraz głównie dzięki Niej.
O s t a t e c z n o ś ć.
Chwycił ją.
I pochwycił także Ją.
…
— Asterin — wyszeptał jej imię w sposób, który znała tylko ona. Niespodziewanie, aczkolwiek wciąż niezwykle naturalnym gestem, przyciągnął jej delikatne ciało do siebie, opierając podbródek o jasne kosmyki włosy przesiąknięte wonią ziół, wywarów, trucizn oraz śmierci i odważnie trzymał w ramionach będących nie klatką, a schronieniem, bezpieczną przystanią odzyskaną wraz z dniem, kiedy porzucił Gleipnir i powrócił do niej. Nie mógł cofnąć przeszłości, jednak przyszłość zamierzał podporządkować krzywdom, których doświadczyła, a za które on własnoręcznie wymierzy sprawiedliwość. — Obiecuję, że we właściwym czasie oddam ci tylu Kruczych, ile tylko zapragniesz. Chociaż żadna liczba nie wystarczy, by załagodzić to, co czujesz… — Subtelnie pogładził po plecach. — Zabiłem dla ciebie wielu i obiecuję zabić jeszcze więcej, dopóki nie powiesz mi, żebym przestał. — Nigdy nie przestanie, bowiem ona nigdy nie poprosi, by się zatrzymał.
Magnus zawsze dotrzymywał obietnic i właśnie to czyniło go niebezpiecznym. Dla dochowania ofiarowanego słowa, skrzącego nadzieją przyrzeczenia ułożonego właśnie u siostrzanych stóp będzie gotowy spopielić calutki świat po ostatnie źdźbło trawy, dopóki nie pozostanie jedynie jałowa ziemia zbyt słaba na wydawanie kolejnych owoców krzywdzących przekonań, które zaślepionych, ludzi takich jak oni, i d e n t y c z n y c h, jak oni, zamykały w klatkach i nakazywały traktować ze wszelką wrogością. Tym razem zamierzał towarzyszyć Asterin do samego końca, nieważne dokąd zaprowadzi ich obrana ścieżka; zresztą, było zbyt późno na zmianę.
Jedno spojrzenie w jej błękitne oczy wystarczyło.
Mieszanina brudnego brązu z diabelską czernią zawierała każdą odpowiedź na niewypowiedziane pytania, których węzeł zalegał w pokiereszowanym sercu powoli powracającym z gwałtownej gonitwy do harmonijnej melodii następujących po sobie uderzeń, a drugi i prawdopodobnie bardziej skręcony oraz zacieśniony ostrymi sznurami oplatał okaleczony umysł pochłaniany ogniem.
Wreszcie odsunął kobietę na bezpieczną odległość ramienia, wciąż zatrzymując w najbardziej intymnym kręgu zarezerwowanym dla najbliższych sobie osób, do policzenia których wystarczyłyby palce jednej dłoni, wypowiadając kolejne ze słów natychmiast osiadających w zgęstniałym eterze, karmiących wydźwiękiem jednoznacznej treści agresywnie kłapiącą zębami wściekłość tym, czego w rzeczywistości pragnęła przez wszystkie te lata i co właśnie zamierzał oddać tak siostrze, co samemu sobie. Osobista vendetta, której wyglądali nieprzerwanie przez dekady, nabrała cielistości zdolnej rozrosnąć się w coś większego, coś przerastającego ludzkie pojęcia, szczególnie to należące do Wujka, mężczyzny będącego opiekunem oraz katem; człowiekiem mającym się wkrótce przekonać, iż wychowywanie bestii i potworów było zajęciem wyjątkowo niebezpiecznym, a ponadto niewdzięcznym, szczególnie kiedy niegdyś zaszczute stworzenia zyskiwały własną świadomość wybijającą ponad wpajane rozkazy czy posłuszeństwo.
Uśmiechnął się delikatnie na widok zmiany, namacalnego ożywienia malującego jasność policzków akwarelą błyszczącą w księżycowym świetle spływającym właśnie wzdłuż męskich ramion wyzbytych znamion poparzeń, których pojękiwania przygasły, bowiem rodzeństwo myślami lewitowało daleko stąd.
— Jesteśmy już gotowi — powtórzył za nią szeptem, akcentując każde słowo.
J e s t e ś m y
I nikt ani nic nie zdoła im przeszkodzić, cokolwiek się wydarzy.
W kolejnym oddechu napełniła go świadomość niemożliwej radości, może odrobinę nieodpowiedniej w tych okolicznościach, może niewłaściwej w zetknięciu z piekłem, jakie niedługo pochłonie znany rodzeństwu świat, może przedwczesnej, ponieważ chaos jeszcze nie nadszedł — na ten moment wypełniał tylko rozpalone wspólnie hartowaną nienawiścią serca, których ścianki zaczynały pękać, uwalniając cały skonsolidowany żal wraz ze złością, ale Magnus nauczył się jednego, że wystarczyła pojedyncza iskra do rozpłomienienia każdej idei, większej oraz mniejszej, do rozetlenia niepozornego żaru mogącego początkowo co najwyżej poparzyć opuszkę, jednak wraz ze wzrostem płomieni nabierającego niebezpiecznego, apokaliptycznego wydźwięku.
— Tym razem pozwolimy, by Przesmyk zapłonął i spłynął krwią z gardeł poderżniętych na nasze rozkazy — szaleństwo zatańczyło na krańcu języka, kiedy wypowiadał słowa bez zawahania, ściskając smukłe palce szorstkością własnych. Pokiwał głową na słuszność tego, co miała do powiedzenia, a ekscytacja rozlewała się wzdłuż całego ciała. — Nic nie może pójść nie tak — powtórzył za nią.
Port Nyhavn był milczącym świadkiem konstruowanego planu.
— Będziemy potrzebowali pomocy tych, którym możemy realnie zaufać — podjął po kilku sekundach. — Ponadto wypadałoby odezwać się do starych znajomych winnych nam przysługi, no i nie zapominajmy o tych, co zaciągnęli dożywotnie długi wdzięczności; powinni być zadowoleni ze zmian, jakie możemy zaoferować. Wszystko rozłożymy w czasie, by Wujek niczego się nie domyślił i zaatakujemy we właściwym momencie. — Jego spojrzenie błyszczało głodem oraz pożądliwością przemocy zmieszanej z terrorem, który może nawet wstrząśnie całym Midgardem. — I kiedy wreszcie zagonimy skurwysyna do ślepej uliczki, wspólnie oddzielimy jego parszywą głowę od tułowia. Obiecuję ci, że zapłaci za wszystko.
I za wszystkich.
Żyć obok siebie od pierwszych sekund budzącej się świadomości, razem uczyć się chodzić, razem po raz pierwszy spoglądać na fresk dziwnego świata roztoczony przed ich oczyma, w końcu zawsze uważała to za niesprawiedliwość, że on to wszystko przeżył bez niej. Podczas gdy ona zaczynała raczkować, on już biegał, poznawał, chłonął, zdobywał - nieważne czy prawdziwe skarby, czy kolorowe naklejki sportowców dołączane do czasami kupowanych gum w pachnących słodyczą opakowaniach. Ledwo nauczyła się chodzić, a już musiała się spieszyć, żeby za nim nadążyć, chociaż nigdy celowo nie wzmagał kroku, gdy widział ją na horyzoncie, wręcz przeciwnie. Inni bracia mieli w sobie tę podłą przypadłość, że swoje siostry najchętniej okładaliby kijami, ale Magnus zdawał się ją akceptować już od samego początku. Irytowała go, brzęczała przy jego uchu jak namolna, spragniona uwagi mucha, a mimo to jej nie odtrącił. Obijał nosy swoim kolegom, którzy psioczyli, że znów domagała się możliwości spędzenia przy nich trochę czasu (była przecież dziewczyną, bachorem), a potem przypominał im, że jeśli ktoś mógł na nią narzekać, to to prawo przypadało tylko jemu.
Gdy później zabrakło przy nich rodziców, wziął za nią odpowiedzialność. Dopuszczał się rzeczy, po których wracał odmieniony, nieswój, ale nigdy nie obcy; rzeczy, których ciężar chciała ponieść razem z nim, żeby lepiej go zrozumieć i uniezależnić się od bezsilności wpitej w drobne dziecięce ciało. Wreszcie nauczyła się przy nim przekuwać wściekłość w broń, doprowadzać gniew do wrzącego bulgotu, którym można było kogoś poparzyć, zamiast samodzielnie i samotnie spalać się pod zbłąkanym płomieniem emocji. Wtulała się w niego, kiedy skandynawska zima oszraniała ulice Midgardu i stawało się niemal zbyt zimno na sen, bo budził ją szczęk własnych zębów. Bez niego zdechłaby na stosie ymirskich uliczek, żebrząca o monetę u przechodniów, którzy często nie mieli ich nawet dla własnych dzieci, o sierotach zapomnianych przez bogów nie wspominając.
- Powinnam teraz zrewanżować się podobnym tekstem, ale oboje dobrze wiemy, że jeśli spróbowałbyś się za mną schować, wyglądałbyś jak niedźwiedź za krzakiem jeżyny. I ani mi się waż przytaknąć, cholero - przestrzegła go z dzikim uśmiechem, szerokim, gadzim, złośliwym, zdradzającym, że byłaby gotowa kopnąć go w piszczel albo potraktować stosunkowo łagodną inkantacją zakazaną, jeśliby jej nie posłuchał. Wiedziała, że zawsze będzie jej strzegł; że mając go u swojego boku może czuć się bezpiecznie, że przybędzie, gdy będzie go potrzebowała. Już zresztą to zrobił. Prosiła, żeby wracał, po tym, co spotkało Leifa, a on nie zawahał się ani sekundy, przedzierając się przez szeroką gardziel mil, żeby powstrzymać ją przed rozsypką. W pewnym momencie był przecież jedynym spoiwem istnienia, które jeszcze jej pozostało, jedynym znajomym ciepłem, jedynym silnym ramieniem, na którym mogła się oprzeć, gdy rozpacz z wolna przeistaczała się w żądną krwi bestię skandującą o zemście. - I oby tak pozostało - zgodziła się z nim z krótkim skinieniem głową, bo choć wrodzona zadziorność pragnęła pociągnąć dalej narrację o jego wątpliwie jakościowym aromacie, oboje wiedzieli, że czekały na nich tematy znacznie ważniejsze, tematy, których była ciekawsza.
Jego rany opowiadały historię. Gniewną, bezlitosną, ale historię, którą w jakiś sposób przechytrzył, znów pozostawiwszy w tyle niezaspokojone żądze trzech prządek, które od lat próbowały wieszczyć im śmierć. Jej brwi poszybowały ku górze, gdy wspomniał, gdzie miało miejsce to wydarzenie, ale nie zdążyła zapytać, czy popieprzyło go do reszty, by szukał wrażeń na targach, bo Magnus już pędził naprzód z dalszym ciągniem opowieści, a Asterin absorbowała każde jego słowo. Próbowała wyobrazić sobie przy tym eksponat, o którym opowiadał, ale nic dostatecznie kreatywnego nie przychodziło jej do głowy, nic w swoim skojarzeniu krzyczącego “aberracje”. Było w tym coś wyjątkowo niepokojącego - w myśli, że w ten sposób urządziła go magia, nie zaś ludzka wola, zahartowana do radzenia sobie z rynsztokiem ich pokroju; w końcu arkana magiczne były przeciwnikiem, którego nie sposób zniszczyć. Mogliby spróbować jakoś je ujarzmić, obłaskawić, ale nie przezwyciężyć.
- Wyobraź sobie przewagę, jaką by to dało. Wyobraź sobie, co by było, gdyby rozpętać dwie aberracje, jednocześnie, nad którymi panujesz tylko ty - zastanowiła się, do jej głosu zakradł się trudny do strząśnięcia gorąc, odbity w czerwieni wymalowanej na policzkach. Uwielbiała potęgę, karmiła się nią, oddałaby wiele za kolejny aspekt dołączony do swojego arsenału, ale oboje musieli pozostać przy tym realistami. - Założę się, że takich świrów najprędzej znajdziesz w Magisterium. Znając życie, napisali na ten temat przynajmniej jedenaście rozpraw, każdą z nich popierając jakimś doświadczeniem; i badają je od lat. Tam szukaj. Jeśli chce ci się z nimi babrać - wzruszyła ramionami z ukłuciem goryczy. Hermetyczne środowisko ślepców, łączące w sobie podobno najtęższe umysły, mogłoby rzucić światło na rozwiązanie zagadki, którego poszukiwał Magnus, ale nie miała wątpliwości, że zanim dopuszczono by go do tych informacji, musiałby stać się ogarem na ich posyłki. Musiałby latami udowadniać swoją wartość i szczerość przekonań, aż stałby się zbyt stary, by zrobić użytek z nagromadzonych przez nich odkryć. Nie bez powodów powiadano, że im więcej przechowywało się sekretów, tym ciężej przychodziło się z nimi rozstawać.
Tak jak Kruczy ciężko rozstawali się ze swoim życiem.
Między innymi przez jego nieudolność. Przez jego tchórzostwo. Przez jego wygodę. Przez strach, być może, że nie pokona kilku rozgniewanych ptaszysk, naznaczony poparzeniami? W jej oczach płonęła złość tak silna, że niemal obserwowała jego twarz przez czerwoną soczewkę obiektywu. Wnętrzności Asterin zdawały się wrzeć, jej twarz pokryła się szkarłatem, dłonie świerzbiły, żeby uwolniła z nich skumulowaną intencję i trzasnęła w niego za rozczarowanie, które jej podarował. Złość wymykająca się jej władaniu była zgubna i toksyczna, żrąca jak kwas zbyt długo pozostawiony bez uwagi, wzbierała w kilka uderzeń dwóch serc, aż przerodziła się w sztorm. Jej płuca zdawały się zbyt małe na przyjmowane przezeń powietrze. Jej ciało - zbyt drobne, by pomieścić tak intensywne emocje.
Jeszcze przez chwilę miotała się w jego uścisku, gotowa wydrapać sobie drogę na wolność przez gałęzie braterskich ramion, ale potem jego słowa przedarły się przez aurę szarpiącą za jej rozum i część uczuć przygasła, sykliwa jak ogień, na który wylano wiadro wody. Zastygła więc. Zastygła i pozwoliła mu siebie trzymać, szeptać do siebie, łagodzić ranę, której bliznę na nowo rozdarły wspomnienia.
- Nie chcę kiedykolwiek przestać - wychrypiała, zacisnąwszy powieki, bo z wciąż otwartymi oczyma nie potrafiłaby wyrzucić z siebie gorzkiej prawdy. - Dopóki oni wszyscy nie sczezną, rozdarci na strzępy. Ale nie chcę też, żebyś to ty zabił ich wszystkich. Część należy do mnie, tylko do mnie. I zrobię z nimi to, co akurat uznam za słuszne - zniżyła głos do złowróżbnego szeptu. Magnus również miał prawo do tej zemsty, za to, co go spotkało. Mógł wyegzekwować swoją należność, przekuć wymarzone sposoby w rzeczywistość, złamać Kruczych tak, jak oni próbowali złamać jego. Mógł stworzyć z ich ciał symbol Pieczęci Lokiego i pozostawić ich do zgnicia, aż kruki posilą się ich padliną i ogołocą kości z ostatków mięsa. Jak chciałby to zrobić? Jak widział ich rzeź, co im przygotował?
Zresztą - nie myślała o tym zbyt długo, nie pozwolił jej na to. Przykrył kwestię strażników tak grubą warstwą lukru, że po chwili Asterin niemalże zapomniała, że w ogóle o nich rozmawiali. Jej zmysły wiły się w ekscytacji, usta ułożyły w zachłannym uśmiechu; już niebawem ich służalcze uzależnienie dobiegnie końca. Nastąpi pierwsza z długiego pasma zemsty, którą zamierzali wyryć w swojej przyszłości stanowczymi pchnięciami dłuta. Sięgnęła do szyi brata, o którą oparła dłoń, a potem sięgnęła wyżej: oparła palce na jego karku i zmusiła, by się schylił i przyłożył czoło do jej czoła, podrażniwszy jej nozdrza coraz cięższym zapachem ognia i palonej skóry. Jesteśmy już gotowi.
- Mam wokół siebie osoby, co do których jestem pewna - odparła na gorącym, krótkim wydechu. Choć pracowali dla jednego człowieka, nie obracali się z Magnusem w tych samych ciasnych kręgach, nie na tyle, żeby musieli teraz okroić się do jednej listy. Nie, oni mogli stworzyć ją z dwóch światów, dwóch pęków relacji, a to otwierało przed nimi potencjał znacznie szerszego spektrum. - Osoby, które na takie zmiany czekają. Które zaczynają wyłamywać się spod wujowskich dłoni i takie, które nigdy pod tą dłonią nie były, a które chcą dokądś należeć, jakoś zarabiać, w coś się zaangażować. Nie jako popychadła czy pionki, tylko po prostu - i aż - ludzie - i o to nich pomyślała w pierwszej kolejności, o bliższych towarzyszach, przyjaciołach, sprawdzonych kompanach, którym, ponad wygodę i dobre zarobki, chciała przede wszystkim zaoferować… cóż, wspólnota byłaby za dużym słowem, w dodatku dość górnolotnym, ale towarzystwo. Królestwo dobrych interesów i dobrych układów, niekoniecznie równe, ale satysfakcjonujące, działające na zupełnie innych zasadach niż krwawa hegemonia Wujka. Partnerstwo pod odpowiednim przywódcą, hołdujące podobnym zasadom i motywacjom, napędzane podobnymi wartościami. Miejsce, z którego będą mogli odejść, jeśli zapragną, i zostać, bo będzie warto. - Na starych znajomych powinniśmy uważać. Wybadać ich, zanim padnie jakakolwiek oferta. Niewiele już o nich wiemy, o tym, kim są teraz - zastrzegła, po czym uśmiechnęła się szeroko, z tą samą żarłoczną dzikością, co na samym początku ich rozmowy, ale tym razem sięgającą głębiej, do zakamarków duszy czekających jedynie na sprawiedliwość. - Wspólnie - szepnęła napęczniałym od emocji głosem, tak rzadkim brzmieniem, równie intymnym, co wcześniejsze zamknięcie jej przez niego w ramionach. - To nie będzie tylko Wujek, musimy o tym pamiętać. Za nim staną inni. Jego wierne, pierdolone małpy - dodała po chwili, wyprostowawszy plecy, żeby móc zmierzyć go uważnym i pogrążonym w kontemplacji spojrzeniem, planującym. - Przed tym, jak ostatecznie w niego uderzymy, powinniśmy ich wyeliminować. Nie wszystkich, żeby nie budzić podejrzeń, ale co najmniej jednego czy dwóch najsilniejszych.
We wszystkim dostrzegali siebie
w s p ó l n i e,
rozłąka była słowem trudnym, czasem koniecznym, jednak o określonym terminie ważności, po którym wracali we własne ramiona ze szczerą miłością oraz utęsknionym poczuciem bezpieczeństwa i wreszcie życiową stabilność definiowało imię — Asterin dla niego, Magnus dla niej. Wiedział, gdzieś w zawiłych korytarzach wyrzezanych pod sklepieniem czaszki, że nadejdzie dzień wyswobodzenia się siostry spod wszelakiej kontroli, ponieważ zasługiwała na poznanie wszystkiego, co było po drugiej stronie i przed czym namiętnie zatrzaskiwał drzwi, i moment ten nadszedł zdecydowanie za szybko, jednak od pierwszych sekund zrozumiał, że cokolwiek się wydarzy, jasnowłosa sobie poradzi. We wspomnieniach wciąż widział wygłodniałe ogniki wymalowane jasnymi plamkami na błękitnych taflach jej oczu, którymi chłonęła wszystko dookoła i niespiesznie oswajał ze swoją codziennością, dopóki ta nie stała się wspólną; n a s z ą, jak mawiali w ciemnościach chłodnych, grudniowych nocy, kiedy przytuleni do siebie zasypiali w milczących zakamarkach Przesmyku.
Nie dotarłby tutaj bez Niej.
Nie osiągnąłby tego samotnie.
Nie odnalazłby wewnętrznej siły do przetrwania, gdyby nie Ona.
Chociaż nie rozmawiali ckliwymi treściami, to w rzeczywistości wszystko zawdzięczał Asterin — szczególnie własne (prze)życie — i siostra doskonale o tym wiedziała, w milczeniu przyjmując niewypowiedzianą ustami wdzięczność majaczącą w kąciku uniesionych do góry ust, które uśmiechały się w ten charakterystyczny, niewymuszony sposób tylko w jej obecności, i dlatego mogła żądać więcej od innych, bo pozwoliłby na wszystko.
Zgodnie z wypowiedzianym życzeniem nie przytaknął słowom, skrywając widmową sylwetkę rozbawienia na załamaniu rzęs, delikatnie przymykając powieki przy subtelnych drganiach opuszków opatrujących poranioną, poparzona skórę, której swąd wciąż podrażniał nozdrza, będąc wonią odmienną od charakterystycznego zapachu krwi, z jakim był oswojony. Jednocześnie poczuł wdzięczność względem samego siebie, że wyjątkowo Danię odwiedził w pojedynkę, powracając myślami ku niematerialnym drobinkom aberracji unoszących się w przestrzeni pod przeszklonym niebem ogrodów, gdzie najprawdopodobniej rozpuszczono list gończy za mężczyzną, którego właśnie obwiniali o wszystko; niesłusznie, jak zawsze, jednak dla Kruczej Straży było to najwygodniejsze rozwiązanie i machinalnie zagiął paliczki do wnętrza dłoni, paznokciami wgryzając się nieznacznym zagłębieniem w powłokę naskórka, by zaraz ponownie rozprostować palce. Jeśli cokolwiek powinien świętować, to tylko świadomość wyswobodzenia się z ciasnych kajdan upodlenia zarysowanego w przesłuchaniu, do którego musiałoby dojść.
Ucieczka wypełniła usta słodko-gorzkim posmakiem mieszającym miód z piołunem osiadającym goryczą na krańcu języka zdecydowanie dłużej, nabierającym intensywności przy każdej kolejnej głosce opowiadanej historii ozdobionej w szczegóły wraz z własnymi przemyśleniami, może wręcz planami pozwalającymi właśnie teraz wysnuwać założenia, sięgającymi prostego co by było, gdyby… za którym w szeregu ustawiały się wielokolorowe możliwości, jakich wkrótce sięgną, bo ilekroć Magnus coś postanawiał, musiał spróbować.
Szczególnie
t e r a z.
I szczególnie tego, co niemalże wyrwało ostatni oddech płucom, ponownie językiem prześlizgnął się przez wyraz układający się jeszcze trochę niewygodnie, wciąż obco w spierzchniętych wargach, ale mogący zagwarantować przewagę w konflikcie, który przecież własnoręcznie wkrótce wywoła, nie przejmując się ani ofiarami, ani zamordowaniem człowieka darującemu mu niegdyś życie, chociaż to finalnie przywłaszczył sobie niczym nagrodę czy bardziej spłatę za zaciągnięty dług. Idę po ciebie, skurwysynie — oczy mężczyzny zapłonęły szczerym gniewem.
— O ile ta kontrola nas nie zabije, warto będzie się jej przyjrzeć — powiedział ostrożnie, lekko przekrzywiając głowę pod takim kątem, by skrzyżowali spojrzenia. — Magisterium jest właściwym miejscem, masz rację, byłoby cudownie zawiązać… współpracę. Musisz pamiętać o jednym, Asterin — każdego można kupić, niektórych pieniędzmi, innych obietnicami, wyjątkowe jednostki propozycją władzy bądź znaczącym wpływem na przyszłość. Jestem pewien, że znajdziemy nić porozumienia, choćby bardzo cienką. — Uśmiech, niepokojący oraz nabiegły przebiegłością szaleńca wpełznął niespodziewanie na twarz. — Poza tym mamy wspólnego wroga… — ostatnie słowo przypominało szept. — Świat.
Wzrokiem ponownie prześlizgnął się przez port.
— Potrzebujemy kogoś, kto przekaże nasz zainteresowanie dalej. Później będziemy wypatrywać propozycji spotkania, bo ono nadejdzie — dodał, by nie posłała w eter wątpliwości. — W tych niepewnych czasach wszystkim zależy na przetrwaniu oraz silnych sojusznikach. Założę się, że Magisterium nie pogardzi kimś, kto nie boi się ubrudzić własnych dłoni.
To było największą siłą rodzeństwa, brak zahamowań kiedy dyskusję należało potraktować przemocą, ponieważ piękne słowa prędzej czy później się kończyły, traciły swą moc, bledły w zetknięciu ze strachem zrodzonym agresją i wymierzanymi ciosami, i chociaż w porywczości Magnusowi daleko dzisiaj było do gniewnego, nastoletniego chłopca rzucającego się wściekle na przeciwników, to jego charakter pozostawał niezmienny. Teraz potrafił kalkulować, konstruować dalekosiężne plany, jednocześnie obalając je na wszystkie możliwe sposoby dla ujrzenia całości wybudowanej kondygnacji — porażki były częścią życia na równi ze zwycięstwami, dlatego przewidywał przyszłość własnym rozumem, przygotowując się również na przegraną. Wielokrotnie sięgał wzrokiem ponad linię horyzontu, chcąc być kilka kroków przed pozostałymi i, tuląc do siebie delikatne ciało siostry, uświadomił sobie odniesiony sukces.
W istocie wyprzedził myśli Asterin; spojrzał dalej niż kiedykolwiek.
— Wojna, którą wywołamy będzie miała poważne konsekwencje, jednak wystarczająco długo żyliśmy w cieniu. Wybijaliśmy ludzi na cudze rozkazy, ale to wreszcie przeszłość. — P r z e s z ł o ś ć. Zaakcentował to słowo. — Wyrównamy rachunki oraz wszelkie zatargi zarówno z Kruczymi, jak i Wujkiem.
Jesteśmy gotowi
wciąż wisiało w powietrzu echem wypowiedzianej groźby.
Zetknął jeszcze rozgrzaną, nasiąkłą wonią spalenizny skórę z chłodnym czołem siostry, przymykając na długość oddechu oczy i wyobrażając sobie wszystko to, co wkrótce nadejdzie, świat pochłaniany ogniem na tyle potężnym, że pożerającym do gołej ziemi, szkarłat krwistych kropel oblepiających dłonie, ramiona, podeszwy ciężkich butów, którymi wydeptają ścieżkę na szczyt, nieważne jak wielu zginie po drodze, przyszłość czekającą zdecydowanie zbyt długo w niepewnym oczekiwaniu na pierwszy krok, jednak ten został postawiony i teraz nie było odwrotu. Gdzieś w odgłosie słów wypowiadanych z żarliwością modlitwy, szczerość uśmiechu przemieszała się z namacalnym zarysem dumy i delikatnie zakradła w spojrzenie mężczyzny wsłuchującego się w dźwięki kolejnych zdań wyrzucanych naprędce w akompaniamencie ekscytacji zawoalowanej w każdym oddechu, którego ciepło wyczuwał na okrytych kilkudniowym zarostem policzkach.
— I właśnie dlatego jesteś moją prawą ręką — odparł cicho, czułym gestem przeciągnąwszy kciukiem przez kontury Pieczęci wtłoczonej czernią atramentu w kobiecą skórę, sekundę później światło księżyca objęło identyczny znak wgryziony bezwzględnie w męskie ciało. Może to tamtego dnia złowrogie ziarno zakiełkowało, może to tamtego dnia skierował stopy w kierunku zarośniętej, nieodkrytej jeszcze ścieżki wiodącej nad wieloma przepaściami, jednak — czego nauczył się dawno — najtrudniejsza droga obdarowywała najpiękniejszym widokiem. — Będziemy potrzebować wszystkich, którzy wspomogą nas umiejętnościami czy zdolnościami własnych genetyk oraz pewnością, że to właśnie z nami planują trwać w przyszłości, jako równi sobie — Wujek jest krótkowzroczny i przestarzały, nie rozumie zmieniającego się świata ani nowych zasad, na których wybudujemy własne królestwo. — Skinął głową z pełnią aprobaty. — Każdy, kto przyjdzie ci do głowy, może się przydać. Czekają nas trudne tygodnie… Nie, prędzej miesiące prawdziwej walki, ale też tej ukrytej w cieniu — przerwał na sekundę. — Kiedy wyeliminujemy największe zagrożenie oraz podburzymy autorytet Wujka, dopiero wówczas będziemy mogli uderzyć bezpośrednio, rzucając do wojny wszystkie posiadane siły.
Skupiwszy wzrok na uśpionym porcie, ze spokojem odkrywał przed Asterin pierwsze rozdziały misternie tkanego planu.
— Na początek pozwolimy naszym informatorom się rozejrzeć, niech obserwują i wyszukają najsłabsze punkty, co już na starcie będzie przewagą dla nas. My w tym czasie zaczniemy niezauważalnie przejmować kolejne ulice, zajmiemy najbardziej strategiczne punkty; mogę spróbować wynegocjować z Wujkiem oddanie pod moje skrzydła kilku gałęzi przynoszących mu średnie zyski, i tak winien jest zapłatę za ostatnie miesiące. — Był wyjątkowo wiernym psem wykonującym rozkazy z morderczą doskonałością wypracowaną na przestrzeni długich lat, a jego żądanie o subtelne poszerzenie wpływu niewątpliwie zostanie zaakceptowane. Był też doskonałym aktorem, potrafił ukazywać fałszywą służalczość i mówić dokładnie to, co stary mężczyzna pragnął usłyszeć, dlatego mianował Magnusa jednym ze swych zaufanych kundli.
Właśnie to miało doprowadzić do zguby.
— Niedawno znalazłem lokal, który mógłby posłużyć za nasz własny bastion.
Jak zawsze — o krok przed innymi.
Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju, element niezależny od samego rodzeństwa.
— No i musimy pamiętać o Kruczych… Mogą udawać tymczasowo niewielkie zainteresowanie Przesmykiem, jednak prędzej czy później usłyszą o naszym wyrzynaniu się oraz walce o władzę w półświatku. Musimy wówczas być gotowi na odepchnięcie potencjalnego ataku, prawdopodobnie nie przepuszczą takiej okazji, ale — głos nabierał szaleńczej ekscytacji. — Może zdołalibyśmy ich opóźnić wywołaniem chaosu gdzieś indziej? — Spojrzał na Asterin ze świadomością, że będzie doskonałą osobą do poprowadzenia ślepców przeciwko strażnikom.
- Aha, a ty zamierzasz kupić Magisterium, czy być kupionym? - wymamrotała niemal wyzywająco. Żadne z nich nie posiadało nawet w połowie tak rozległych funduszy, jakie wyobrażała sobie jako konieczne do tego typu ruchu, z kolei kupować Magnusa stowarzyszenie nie miało powodu. Tylko czy na pewno? Dotychczas uważała, że organizacja to zbieranina stetryczałych teoretyków magii, skrupulatnych naukowców i zapalczywie broniących swoich sekretów lwów o zaśniedziałych od nieużytku kłach, a raz utartego przekonania nawet nie weryfikowała. W jej mniemaniu żadne z nich nie mogło zatem niczego zaproponować bestii tak głodnej i tak ociężałej, jak Magisterium. - Jeśli zamierzasz do nich iść i oferować układy, daruj sobie takie poetyckie pierdolenie, żeby nie potraktowali cię jak zgorzkniałego smutasa. Świat. Zacznij od czegoś mniejszego i prostszego do zniszczenia - parsknęła, mimo że bez trudu mógł dostrzec w jej oku błysk zrozumienia. To ich łączyło. Ten, kto nie jest z nami, jest naszym wrogiem. Dlatego od zawsze tkwili w tym razem, tarcza przy tarczy, dwa silne wobec siebie ogniwa, jedno osłaniające drugie przed naporem wrogich ostrzy. Bez niego poddałaby się na długo przed ich ucieczką z Trondheim, bez niego nigdy też nie nauczyłaby się walczyć tak dobrze, jak potrafiła to dzisiaj; od maleńkości podpatrywała jego zapalczywość, aż ta przerodziła się w jej własną zbroję, dziką, zimną i bezduszną, ochraniającą zdecydowanie zbyt miękkie czasem serce. - Zaraz, zaraz. My? - podchwyciła i zmrużyła powieki, do kwestii zwerbowania nie podchodziła tak optymistycznie, nie uważała przecież, że mogłaby stać się w szeregach organizacji cennym nabytkiem. Nigdy też nie zastanawiała się nad tym, kto ochrania owych stetryczałych teoretyków i naukowców, kto nie pozwala Kruczym zwietrzyć ich tropu i nękać ich badań. Magnus wiedział już, czego szuka w odpowiedzi na swoją lojalność, ale ona? Co mogliby jej dać, czego nie wyszarpałaby sobie sama? Nie wiedziała tego. Ruszyłaby za nim chyba tylko po to, by mieć na niego oko i upewnić się, że brat nie pakuje się w kłopoty, bo i do tego miał talent, jak widać po ornamencie poparzeń pnących się wzdłuż jego skóry.
Chociaż - może miał rację. Może naprawdę właśnie takich sojuszników między innymi potrzebowali. Nic nie wiedziała o tym, żeby Wujek dołączył do ich szeregów ani hołdował wyznawanym przez Magisterium zasadom, istniała więc szansa, że nie wyśledziłby tego tropu ich zainteresowań; nic jednak na ten temat nie powiedziała. Rozmyślania musiały mieć chwilę na to, by stały się dojrzałe, słodkie i pełne miąższu; musieli być ostrożni, zważyć wszystkie za i przeciw, przewidzieć, co najgorszego może się wydarzyć i temu zapobiec. Nikomu nie pozwoliłaby skrzywdzić brata, nikomu. Nawet samej sobie, która byłaby zbyt impulsywna, by nie zastanowić się, jakie skutki odniosą podjęte przez nią ryzykowne decyzje.
Wyrównamy rachunki, jak abstrakcyjnie i pięknie to brzmiało. Jak wizja, której nauczyła się przestać wypatrywać z niecierpliwością, dając Magnusowi czas na to, by dojrzał do jej spełnienia. Kiedy gniew po jego poprzednim wyzwaniu zbladł, poczuła, że na miejscu tamtego oczekiwania pojawia się pustka - pewna cisza wyrosła na zgorzelu i pozwalająca mu zacząć się goić. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno wciska palce w skórę brata; nie zastanawiała się, czy przysparza mu bólu, jeśli tu i ówdzie drasnęła tkankę podrażnioną przez powidok płomieni. W tej chwili niemal się w nim chowała, tak jak w dzieciństwie, gdy udawała, że nosi jego skórę i dzięki temu może stać się tak silna i nieustraszona jak on.
- Muszę zabić go trzykrotnie - wyznała ciężko i chropawo, czując się tak, jak gdyby stali na rozstaju poprzedzającym pierwsze grzmoty nadchodzącej wojny; w tej ostatniej chwili przed burzą, gdy na niebie widać już czarne, smoliste chmury toksycznych oparów. - Za ciebie, za mnie. I za Leifa - nie musiała mu tego wyjaśniać, a jednak wyjaśniła. Wiedział, kim był Leif - to po jego śmierci nakreśliła do brata list, po którym zakończył to, co robił, i natychmiast wrócił do Midgardu, zastając siostrę, która, mimo że na pozór stała się beznamiętna i pogodzona z wymierzoną jej karą, rozpadła się dopiero w jego ramionach. Były bezpieczniejsze niż mury jej własnych ścian, otworzyły ranę i wylały na zewnątrz zropiałą krew, której ból tłumiła, gdy nie było go obok. Cierpiała przy nim, a on złożył ją na nowo, gdy była na to gotowa.
Ponownie przymknęła oczy, czując na swoim czole dotyk jego opartej o nią głowy; ten gest zawsze kojarzył się jej z dwoma niedźwiedziami stojącymi na tylnych łapach i splecionych w dziwnym porozumieniu, nie do końca człowieczym. I tym razem pozwoliła więc wybrzmieć temu podobieństwu, budzącym ledwo dostrzegalny uśmiech w kącikach jej ust. Cieszyła się zapachem jego ciała, przebijającym się przez odór dymu i sadzy, a kiedy ciężar niedawnej straty cofnął się w głąb niej jak wracająca do morza fala, na nabrzeżu została już jedynie satysfakcja. Euforia skandująca wspomnienie jego wciąż świeżych słów, na które tak długo czekała, słów, jakie zapowiadały zrzucenie kajdan.
Dwie identyczne pieczęci, dwa symbole wykluczenia przez świat, który bał się tego, co niekonwencjonalne i trudne do kontrolowania. Tym razem uśmiech mocniej już wyostrzył jej wargi, bo zawsze znacznie łatwiej przychodziło jej zaakceptowanie posiadania tego symbolu na dłoni, gdy widziała na własne oczy, że nie była w tym sama. Nienawidziła faktu, że Magnus został naznaczony w ten sposób, rozszarpałaby każdego odpowiedzialnego za to Kruczego, pewnego dnia zresztą ich rozszarpie, ale przynajmniej i w tym byli razem.
- Ludzie czasem zaczynają widzieć upływ lat na jego twarzy i jego decyzjach - zgodziła się i krótko skinęła głową. - Po prostu nie mówią tego na głos, bo ci, którzy odważyli się go zakwestionować, nie wychodzili z tego żywo. Słabnie. Staje się wolniejszy, łatwiej go zdekoncentrować. To prawie niedostrzegalna zmiana i wielu z jego dalszych kręgów by ją przegapiło, ale mam nadzieję, że zadziała na naszą korzyść - dywagowała. Wujek zawsze inaczej obdzielał ich sympatią; Magnusa trzymał na dłuższej smyczy, lecz ją w swej perwersji trzymał blisko i ciasno, jak kocię wychowane na jego kolanach, któremu przestał obcinać pazury tylko po to, żeby łatwiej mogła znosić mu tłuste myszy i pokrwawione ptaki. Istniała tylko jedna granica, której nigdy nie przekroczył, choć Asterin miała wrażenie, niejednokrotnie, że ją również sforsował: jeśli nie bliskością, to wzrokiem, rozżarzonym szeptem i pozornie niepozornym dotykiem. - Pewnie się zgodzi - odparła na pomysł przekazania Magnusowi odnóg kilku biznesów. - Udowodniłeś mu, że można na tobie polegać. A przy okazji sprawdzisz, jak to jest - uśmiechnęła się, uznając to za doskonałą możliwość nabrania przez niego doświadczeń w zarządzaniu lokalami i ludzką tkanką. To przecież coś zupełnie innego niż polowanie na wargów albo mordowanie na zlecenie, dobrze więc, że będzie mógł popraktykować, zanim berło przejdzie z rąk do rąk. - Opowiedz - zachęciła, kiedy wspomniał o interesie, który przykuł jego uwagę, po czym niewyraźnie zamruczała w kontemplacji. Zasłona dymna przed Kruczymi musiałaby być tak rozciągnięta w czasie, by sukcesywnie osłaniać ich plan przed nadmierną uwagą, wobec czego tylko skinęła głową. Parę pomysłów zatliło się już pod kopułą czaszki, ale Asterin zdecydowała się jeszcze nimi nie szafować; musieli mieć również na uwadze, że zbytnie rozrzedzenie sił może osłabić ich na obu frontach.
Czy istniała cena, której nie mógłby zapłacić?
Czy istniało miejsce, w które bałby się zapuścić?
Prawdopodobnie na każde pytanie odpowiedziałby i tak, i nie — życie było zmienną, każdej sekundzie wystarczył byle odłamek nieprzewidywalności rozorujący delikatne powłoki utkanych pieczołowicie planów, dlatego nie posiadali namacalnej bezawaryjności, nie wkraczali do legowiska bestii ze stuprocentową pewnością zwycięstwa, jakiej nawet bogowie nie odważyliby się ofiarować rodzeństwu zmierzającemu na wojnę, jednak owa zmienność działała we wszystkie strony. Przechylała się zadziornie raz w jednym kierunku, raz w przeciwnym i bezwstydnie drażniła każdego okrytego jej cieniem, dlatego szanse rozkładały się zawsze pół na pół czy to w magii, czy w ujarzmianiu aberracji, czy wbijaniu naostrzonego, srebrnego sztyletu wprost w klatkę piersiową mężczyzny, którego ciepło krwistej posoki zamierzał poczuć na własnej skórze, aczkolwiek to marzenie zostało zepchnięte do tyłu; pierw należało rozłożyć na szachownicy pozostałe pionki, dopiero później dobierać się do króla.
Nie spodziewał się jakiejkolwiek aprobaty ze strony Asterin, ponieważ obydwoje sprzedali własne ciała, dusze oraz umiejętności ludziom wykorzystującym do budowania cudzego świata, w którym miejsca zaczynało brakować wraz z powietrzem i nie dziwił go sceptycyzm zmieszany ze zgorzkniałą drwiną, chociaż gdzieś w wypowiadanych słowach pobrzmiewała naturalna namiastka zrozumienia. Magisterium także było zmienną, jednak w przeciwieństwie do niepoznanych, nieujarzmionych zjawisk magicznych, organizacja tkwiła na wyciągnięcie opuszków palców, co samo w sobie kusiło bardziej niż dekadę wcześniej, dlatego odpowiedział ze wstępem do pierwszego kroku, który wkrótce postawią przed siebie w galdryjskiej społeczności. — Zamierzam pokazać Magisterium, że jesteśmy potrzebni. Niewielka dywersja wymierzona w prawo i porządek tego przeklętego społeczeństwa powinna zaciekawić, zadziałać niczym iskra podpalająca połacie lasu i pożerająca wszystko na swej drodze. — Pstryknął palcami. — O tak, tyle wystarczy. — Demonstracja skończyła się równie gwałtownie, co się zaczęła, bowiem Magnus myślami wybiegał w przyszłość.
Asterin była jego kluczowym elementem, jej wściekłość oraz gniew.
R e w o l u c j ą.
Spojrzał na jej wciąż młodą, jeszcze trochę delikatną twarz zatrzymaną we wspomnieniach, i spróbował odpowiedzieć na pytanie — kiedy właściwie się taka stała? T a k a, czyli jaka? Dążąca do otwartych konfrontacji? Spragniona zwycięstw skąpanych we krwi? Niecofająca się przez nikim? Z zaciętością przycupniętą w kącikach oczu, skąd niezwykle rzadko wypływały łzy? Chociaż częściowo upodobniła się do starszego brata, upatrując w dzieciństwie wzoru do naśladowania właśnie w Magnusie, w rzeczywistości była dalece odległa od człowieka stojącego obok, stanowiąc dopełnienie jego wybrakowań oraz wszelkich pustych korytarzy, którymi kroczenie w pojedynkę byłoby niemożliwe.
— Magisterium to jeden z elementów, a przeprowadzenie niewielkich zamachów w kilku bądź i wszystkich nordyckich stolicach dotrze także do ludzi, którzy wypatrują czegoś lepszego od zaszczanych i zarzyganych chodników w rynsztoku. Wiesz, co rodzi chaos? — spytał retorycznie, bo wiedziała doskonale. — Jeszcze większy chaos. — Uśmiechnął się szczerze na ulotność kilku sekund, odnajdując w wytrwale obserwującym go niebezpieczeństwie coś ekscytującego, czego nie odczuwał od dawna; pragnienie zwycięstwa to jedno, możliwość stracenia życia na własnych warunkach — drugie — a Magnus rozumiał i akceptował z zaskakującą prostotą świadomość utraty życia, ponieważ obrana ścieżka wcale nie zmierzała w górę, tylko w dół, w głębokie otchłanie, w kurhany usypanych kości, w rwące potoki przelewanej krwi, w bezdenną studnię, w której można nauczyć się pływać bądź utonąć.
Ryzykował potwornie dużo.
Ryzykował każdym i wszystkim, co posiadał.
A l e.
Posmak wolności, której tak pragnął dla Asterin, a dopiero potem dla siebie, zmieszał się ze słodkim nektarem zemsty układanej na języku niewypowiedzianą obietnicą, groźbą, przepowiednią, i nie miało znaczenia, że słowo nie zostało posłane w przestrzeń oddzielającą od siostry.
Wiedziała.
Znała jego myśli skoncentrowane na Wujku, jej były niemal identyczne.
— T r z y k r o t n i e.
Za ciebie, za mnie. I za Leifa.
Wciąż odbijało się echem pod sklepieniem czaszki, powracało z zatrważającym zwielokrotnieniem wdzierającym się podskórnie w poranioną tkankę, jak wtłoczona w ciało trucizna jadowitego węża kąsającego raz po raz, byle ofiarować przerażająco śmiertelne krople toksykantu wywołujące ból inny od wszystkich, taki, którego nikt nie wyleczy ani nic nie pozwoli zapomnieć. Jedynie w milczeniu skinął głową na jej słowa, co musiała poczuć delikatnym szturchnięciem podbródka przeciągniętego po jasnych włosach i mimowolnie uśmiechnął się w rozpaczliwie smutnym (bo musiała czekać tak długo) odruchu kącików ust szarpniętych ku górze, zamierzając ofiarować siostrze Wujka w ofierze niczym sakralne stworzenie wyłowione z tłumu, by posłużyło w rytuale wewnętrznego oczyszczenia; bez względu na to, czy rzeczywiście jakikolwiek ciężar czy brud zostanie z jej drżących ramion zmyty.
— Zaczynasz się tam, gdzie ja się kończę, Asterin — wyszeptał subtelnie w eter. — Będziemy w tym syfie razem do samego końca — zapewnił, chociaż nie musiał, ale chciał i pozwolił wyszeptanej obietnicy zagęścić powietrze, zawoalować wtulone w siebie sylwetki prawdziwym oddaniem utkanym ze szczerej miłości zrodzonej trzydzieści lat wcześniej wśród zimnych, nieprzyjemnych, norweskich krajobrazków, z których wyrwali się wspólnie, porzuciwszy pierwsze napotkane demony daleko za plecami. Tamto zdarzenie wystarczyło, by zostali zahartowani cierpieniem wymykającym się śmiertelnikom wiodącym obrzydliwie monotonne, szczęśliwe egzystencje ciągnące się utartymi schematami pomiędzy poniedziałkiem a piątkiem, nabierające nieznacznego wyzwolenia jedynie weekendy, właśnie to stanowiło najcięższy oręż we władaniu rodzeństwa Eggen.
Odsunął ją wreszcie na wyciągnięcie ramienia, zgadzając się ze snutymi dywagacjami.
— Czas nikogo nie oszczędza, a im starszy staje się Wujek, tym słabszy będzie również fizycznie, dlatego musimy uderzyć, zanim pozostali dostrzegą pierwsze słabości. Jesteśmy przy jego boku niemalże od początku, to daje niewielką, ale wciąż przewagę — głos pobrzmiewał zdrowym podekscytowaniem myśliwego, dostrzegającego w zaroślach sylwetkę potężnej zwierzyny łownej. — Po powrocie do Midgardu będziemy zachowywali ostrożność, planując kolejne kroki na bieżąco — będziemy obserwować sytuację i dostosowywać plany do tego, co na zewnątrz, na ulicach, na ludzkich językach, w międzyczasie spróbujemy zaznaczyć naszą obecność poza miastem. Nikt stąd nie powiąże nas z małymi zamieszkami w Szwecji czy Finlandii. Jeśli napotkamy Kruczych… — przerwał na sekundę, posyłając jej znaczące spojrzenie. — Żadnej litości. Żadnych świadków po drugiej stronie.
Nie musiał dodawać więcej, nie w tym. Nie w mordowaniu Straży.
— Zaczniemy działać za jakiś miesiąc bądź dwa, więc najprawdopodobniej ostateczna próba przejęcia władzy przypadnie na koniec tego roku, dlatego wykorzystamy święto Jul — powoli otwierał przed nią wrota do tego, co rozrysowywał wielokrotnie na wszystkie sposoby przez niemalże siedem lat od powrotu na Przesmyk i do Niej. — W zeszłym roku dynastie magiczne i ważne osobistości bawiły się w towarzystwie Tordenskioldów. Co przygotują w tym? — Przekrzywił lekko głowę. — Tego jeszcze nie wiemy, jednak możemy założyć, że nie pożegnają 2001 roku w milczeniu, oni tego nie potrafią, muszą pokazywać własne bogactwo i podkreślać ja na każdym kroku, może nawet zorganizują coś dla prostych mieszkańców. Teraz pomyśl — co może być ważniejsze dla Kruczej Straży od nalotu na Przesmyk, jeśli nie bezpośrednie zagrożenie wymierzone w cywili oraz w klany? Gdzie wówczas skoncentrują swoje siły? Kogo wybiorą, nas czy ich? — Tylko jego oczy mówiły to, czego usta nie wypowiedziały.
Żadnej litości.
Ż a d n e j.
Ani dla Kruczych, ani dla zaślepionych agentów i żołnierzy, którzy niewątpliwie stracą życie podczas wojny wywołanej z jakże prozaicznych, ludzkich pobudek, wtłoczonych w jedno słowo — zemsta.
Znała go na tyle, by wiedzieć, że kiedy Wujek przerodzi się w starte dłonią czasu wspomnienie, jej brat nie wyruszy na poszukiwanie kolejnego przegniłego okrucieństwem generała, za którym nie stanie z własnej woli i własnej wiary. Jeśli osiągnąłby to, co zamierzał, niewykluczone, że Magisterium zastanowiłoby się dwa razy, zanim poświęciłoby tego pionka w wielkiej partii gry, którego wyniosłoby do noszącego koronę paladyna, kosztem innych, mniej znaczących figur. Potrafili bronić. Potrafili wycinać sobie drogę przez pnie ludzkich ciał, potrafili otoczyć się strachem jak pledem i za jego pomocą wyciskać z innych to, czego potrzebowali. Byliby nabytkiem, który udowodniłby swoją wartość i przydatność, a zatem takim, z którego głupotą byłoby rezygnować. Znali smak lojalności, odpłacali się zaangażowaniem za szacunek, pieniądze, charyzmę i silne przewodnictwo, oboje.
- Weź, kurwa, na mnie nie pstrykaj - zapyskowała chmurnie, w ten sposób wyrażając zarazem niechętną zgodę względem jego słów - oraz znajome od lat zirytowanie, ciągnące się jeszcze z dzieciństwa, bo nigdy, wbrew zwinnym i giętkim dłoniom, nie nauczyła się pstrykać palcami. Cudem jedynie potrafiła gwizdać, a i to nie zawsze jej wychodziło, dlatego kiedy była znacznie młodsza, uważała noszony przy sobie gwizdek, alarmujący włóczących się po ulicach ludzi Wujka pilnujących porządku jego dziewczątek, za największe upokorzenie. Nie mogła jednak się z nim rozstać, bo chociaż tolerowała ból, tolerowała gwałtowność i tolerowała poniżenie za wyznaczoną przez Wujka kwotę, to zdarzali się i tacy klienci, którzy przeciskali się przez te nikłe, wątłe granice, narażając jej życie na szwank. Wtedy musiała podnieść raban, mimo iż kilkakrotnie nie zdążyła tego zrobić. Nie zdążyła sięgnąć po gwizdek, a dowód własnej nieudolności przerodził się w jedną z wielu blizn noszonych na ciele. - Niech będzie, że mówisz z sensem. Informuj mnie o postępach - poprosiła, ciekawa dokąd zaprowadzą Magnusa jego plany. - I o tym, gdybym mogła do czegoś się przydać - dorzuciła pozornie beznamiętnie, z płaskim wzruszeniem ramion, ale wiedział, że myśli o chaosie zawsze były jej szczególnie miłe, nawet jeśli nie prowadziły do żadnego jasno określonego celu.
Podobnie miłe były jego ramiona, silne, zbudowane z żylastego budulca mięśni, przypominające zamykającą się wokół niej zbroję. Osnuwająca go woń dymu podbijała naturalny zapach Magnusa, kojarzący się jej przede wszystkim z domem; z domem, który pogrzebali, spopielili, unieważnili: bo to nie budynek, a oni dla siebie nawzajem byli ekwiwalentem poczucia bezpieczeństwa i ukojenia. Pokiwała głową, słysząc jego zapewnienie. Razem byli jak wąż połykający swój własny ogon, bez początku i bez końca, a myśl o tym zawsze sprawiała, że gdzieś za mostkiem Asterin czuła rozkwitające ciepło. Ufała mu bezgranicznie i jeśli istniała osoba, u boku której chciałaby obalić tyrana obleczonego wujowską skórą, zawsze byłby to on.
Również dlatego, że był paliwem podsycającym jej dzikość. Uśmiechnęła się szeroko, ostro, zadowolona z podsumowania potencjalnego spotkania z Kruczymi. Wyczekiwała tego od długiego czasu, ostrzyła sobie zęby i pazury, budowała silny arsenał magii, bez którego stanięcie naprzeciw mundurowej potęgi byłoby zwyczajną głupotą. Teraz jednak nadszedł czas na krew i wyrównanie zamierzchłych rachunków; mogli o nich już nie pamiętać, ale ona nie zapomniała. Ani swoich krzywd, ani krzywd Magnusa.
- Nie musisz dwa razy mnie zachęcać - wymruczała ukontentowana, szczęśliwa jakby właśnie podarował jej prezent pod girlandami świerkowych stroików i czerwonej jarzębiny. Gdyby zależało to od niej, już teraz mogliby wyzwać na pojedynek mały, dwuosobowy patrol, ot, w ramach miłego spędzenia wieczoru, ale stan Magnusa cały czas nie zachęcał do przeistaczania planów w życie, nie, dopóki wyglądał jak przemielona kupa spalonego mięsa pokrytego czyrakiem osocza wypluwanego przez poparzenia. Najpierw musiał się zregenerować, odzyskać siły, odespać akcję, a później świat stanie przed nimi otworem…
Aczkolwiek nie spodziewała się, że o takie później mu chodziło. W swoim wyobrażeniu zaplanowała zemstę na kilka najbliższych miesięcy, trzy, maksymalnie cztery, ale ponad pół roku? Brwi Asterin ściągnęły się ponuro, skóra na czole zmarszczyła. - Zaczniemy działać szybciej, niż za miesiąc lub dwa - uparła się głosem, który nie pozostawiał miejsca na jałowe dyskusje. Owszem, Magnus miał im przewodzić, ale to ona zasiała w jego głowie pierwsze ziarno idei o zemście i przejęciu władzy, o tym, że mógłby wejść w buty Wujka i wypełnić je własnymi stopami. - Zaczniemy działać za tydzień - dodała stanowczo. Zamierzali na początku podjąć się małych kroków, prawie niedostrzegalnych, więc w jej mniemaniu nie istniały przesłanki opowiadające się za tym, żeby odsunąć je w czasie tak mocno. - A co, chcesz go jeszcze wyściskać pod jemiołą, dać mały upominek i życzyć wszystkiego dobrego, zanim odrąbiemy mu łeb? Zapomnij - syknęła, rozjuszona postawioną przez niego perspektywą, którą zrozumiała dopiero w momencie, kiedy Magnus wspomniał o noworocznych obrzędach.
Tak przedstawiony plan rzeczywiście miał sens, ale dzielący ich od wybranej daty dystans mrowił jej skórę tak nieprzyjemnie, że póki co nie wydała z siebie żadnego konkretnego słowa, a jedynie niewyraźne warknięcie spomiędzy zaciśniętych zębów. Nie podobało się jej to. Ba, niesamowicie wtrąciła ją z równowagi wizja odwlekanego wyrównania długów, ale póki co zabrakło jej alternatywy dla przedstawionej przez Magnusa chronologii - a nie zamierzała przekrzykiwać go dla samego przekrzyczenia, nigdy tak nie robiła. Dlatego też bez entuzjazmu potaknęła, mimo że była pewna, że spędzi najbliższy czas na uknuciu innego planu, bliższego, szybszego i bardziej namacalnego. - Idź do felczera - poleciła i wskazała lekkim ruchem głowy na jego rany. Ktoś wciąż musiał je opatrzyć, nie tyle po to, by zapobiec bliznom, co po to, by szybko stanął na nogi. - A potem wpadnij do mnie na piwo i naleśniki - westchnęła i poklepała brata po policzku, gestem mało delikatnym, za to konkretnym, prawdziwym. Kiedy była mniejsza, zawsze robiła mu naleśniki po tym, jak wracał do niej poobijany; czasem smakowały jak karton, bo składniki zwietrzały i traciły ważność, ale nie zmieniało to faktu, że rytuał pozostawał niezmienny. I taki pozostanie.
Asterin i Magnus z tematu