02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola
2 posters
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Wto 9 Sty - 22:01
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
02.05.2001
Za dobrze mu poszło – za bardzo był z siebie zadowolony po ostatniej pochwale od Sarnai, z miękkim uśmiechem przyglądając się nieidealnemu opatrunkowi, by kosmos nie postanowił trochę go utemperować. Nagłe, głośne burczenie w brzuchu gwałtownie zalało twarz Esa czerwienią, wyrywając mu z gardła westchnienie, kiedy Eskola po prostu parsknęła w odpowiedzi na to średnio przyzwoite przedstawienie.
- Nie chciałem, żebyś dłużej czekała – tłumaczył się, wywracając nieco oczami na zarzuty o alkoholizm, których w ogóle nie brał na serio. Nawet gdyby ratowniczka była w tej kwestii całkowicie poważna, to ile wypił? Dwa łyki? Niewystarczająco, by przy jego masie nawet na pusty żołądek wpłynąć w jakiś znaczący sposób. Wspierając łokcie na kolanach, zerknął na podnoszącą się kobietę, pytająco unosząc brew na proste Chodź – kiedy nie otrzymał żadnego wyjaśnienia, stanął na nogi i niosąc w ręku swój wciąż niemal nietknięty kieliszek, przeszedł za medyczką do innego pomieszczenia. Wpadając przez drzwi wejściowe i opowiadając naprędce historię o parapetowych upominkach, Es w ogóle nie rozglądał się na boki, dlatego teraz pokierowany ku jednemu z krzeseł dostawionych do kuchennej wyspy, usiadł na nim bokiem, przerzucając rękę przez oparcie i po prostu zaczął się przyglądać.
Ścianom w neutralnym, ciepłym kolorze, miejscami ledwo widocznym przez donice oraz kwietniki. Błyszczącym liściom w różnych kształtach oraz odcieniach zieleni. Kanapie, która nawet z daleka wyglądała na wygodną. Puszystemu dywanowi, na którym przyjemnie byłoby stanąć bosymi stopami.
To było cholernie absurdalne, ale przebywając w mieszkaniu Sarnai może od godziny, czuł się w nim bardziej w domu niż w mieszkaniu wynajmowanym dla nich wszystkich przez Yamileth. Mógł tam mieć własny pokój, ale... To nie było to.
Obracając z powrotem wzrok ku Eskoli, przez chwilę obserwował jak jej kręcone włosy zabawnie podskakiwały przy każdym ruchu.
- Co ty, powinienem ci bić pokłony, że w ogóle chcesz mnie karmić – machnął lekko ręką. - W domu lodówka pusta, jak nie pójdę po zakupy – dodał z lekkim przekąsem, wspierając policzek na zwiniętej pięści. Badacze może i nauczyli się ostatnio, że Es potrzebował czasem dni wolnych, ale odkąd wyzdrowiał po fiasku w kromlechu, wszystko wróciło do normy w kontekście zostawiania mu listy zakupów wraz z funduszami. Niby rozumiał, mieli w końcu swoje obowiązki, ale nie zmieniało to faktu, że czasem irytował się, kiedy marudzili, że czegoś brakowało. Trochę jak dzieci.
- Z nimi w porządku – zaczął, słuchając pytań Sarnai z lekko uniesioną brwią. - Vicente i Yamileth w ogóle wyszli bez szwanku. Blankę długo bolała noga, nawet jak rana się zagoiła. Jej babcia coś na to poradziła – potarł policzek, przesiadając się całkiem przodem do Eskoli i wspierając przedramiona na blacie wyspy. - Ale nie mam pojęcia co, pogoniła mnie wtedy z domu – uśmiechnął się przelotnie na wspomnienie Guadalupe każącej mu się oddalić dokądkolwiek, gdzie nie przeszkadzałby w czynnościach mających przywrócić jej wnuczce pełnię zdrowia. - Jeśli Blanca cię nie lubi to raczej za to, że regularnie obijasz mi dupę, a nie dlatego że wyciągnęłaś ją z... – urwał, nagle nie mogąc się przemóc, by bezpośrednio wspomnieć o kromlechu. Jakby słowo zmieniło się w twardy kamień, którego nie mógł przecisnąć przez gardło. Pokręcił lekko głową, chcąc odpędzić od siebie te dziwne, chłodne wrażenie niebezpieczeństwa, stawiające mu włoski na karku, jakie w ogóle nie powinno się pojawiać w miejscu z założenia przytulnym.
- Nie wiem, ja tam nie zauważyłem, żeby coś do ciebie miała – wzruszył ramionami, siląc się z powrotem na nonszalancję. Nie dodawał, że zwykle w kontekście relacji międzyludzkich nie potrafił zauważać subtelnych sugestii i umykały mu rzeczy wręcz oczywiste, dopóki nie zostały wypowiedziane na głos i wprost.
- Chociaż… - podjął po chwili, marszcząc nieco brwi i bezwiednie zaczynając pukać palcami w blat. - Może masz takie wrażenie przez jej kota. Ocelota. Uczy się ode mnie przemieniać, a ty... Wilk i ocelot to prawie jak pies z kotem? – zasugerował, choć nie miał pewności, na ile rozsądna była to myśl. - Chociaż jak tak dalej pójdzie, to lekcje się skończą – spochmurniał wyraźnie, opanowując odruch sięgnięcia po kieliszek, który przyniósł ze sobą z biblioteczki. Zalewanie przykrości alkoholem byłoby co najmniej żałosne. A już na pewno takim słabym.
- Nie mogę się w pełni zmienić od czasu... Tego wszystkiego – wyjaśnił krótko, nie wchodząc w szczegóły. - A taki nauczyciel przemiany to dupa a nie nauczyciel.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sro 10 Sty - 19:18
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Nic nie powiedziała na kąśliwość w głosie Barrosa, ale przyjrzała się mężczyźnie nieco uważniej. Szczerze mówiąc, chyba podobnie jak zespół jego badaczy Sarnai przyjęła za rzecz oczywistą, że mężczyzna o nich... Cóż, dba. Załatwia im wszystko, jest na każde ich zawołanie. Wpadła w tę samą pułapkę, co oni, zakładając, że Esteban nie ma z obecnym stanem rzeczy żadnego problemu.
A jednak miał. I, co więcej, miało prawo mieć.
Podczas, gdy Barros opowiadał o badaczach, Eskola co i raz mieszała w garnku, upewniając się, że nie przypali makaronu. Na wzmiankę o babci Blanki uśmiechnęła się przelotnie.
- Medycyna ludowa, co? – Pokiwała głową. – Pewnie nawet, gdyby cię nie wygoniła, i tak nie wyjaśniłaby ci, co robi. Lokalni szamani czy zielarze rzadko zdradzają swoje sekrety. – Zawahała się. – A szkoda – przyznała wreszcie. – Bo pewnie moglibyśmy się sporo od nich nauczyć.
Gdy wreszcie postawiła przed Barrosem talerz z kopą makaronu w pomidorowym sosie, sama usiadła na krzesełku obok niego. Dolała sobie wina – nie robiąc tego samego z kieliszkiem Esa tylko dlatego, że jego naczynie wciąż było prawie pełne – i śmiało upiła kolejne łyki. Jej wilk mógł nie przepadać za alkoholem, ale sama Sarnai go lubiła. Ograniczenie się tylko do piwa i wina było jedynym kompromisem, na jaki mogła pójść ze swoim drapieżnikiem.
Na próby wytłumaczenia przez Barrosa niechęci jego kobiety Eskola uśmiechnęła się tylko z przelotnym rozmawieniem. Nie zauważyłem, żeby coś do ciebie miała. Mężczyźni rzadko kiedy widzieli takie rzeczy, a z pewnością nie tak wcześnie, gdy ich partnerka nie wściekała się jeszcze pod byle pretekstem, na prawo i lewo rzucając kąśliwe komentarze.
Zresztą, akurat w przypadku Blanki Sarnai wcale nie uważała, by Meksykanka miała reagować w ten sposób. Gdyby przyszło co do czego, dziewczyna powiedziałaby pewnie Barrosowi wszystko wprost... A może nie. Eskola przecież też mogła się mylić.
Wyraźnie zaciekawiła się też na wzmiankę o ocelocie.
- Też się przemienia? Nie wiedziałam, nic nie czułam – przyznała, z namysłem kołysząc kieliszkiem i bawiąc się grą światła na jego brzegach. – Ale to może dlatego, że jest jeszcze zbyt młoda. Jako zwierzak – uściśliła.
Na wizję o końcu lekcji zmarszczyła lekko brwi. Nie naciskała, gdy jednak Barros sam z siebie przyznał się do problemów, poczuła się usprawiedliwiona, by pytać – i przysunąć się trochę bliżej, w tym samym odruchu, który przejawiał jej wilk, szukając bliskości pobratymców ze stada i oferując im ją, jeśli tego potrzebowali.
- Co tam się właściwie stało? – zapytała powoli, cicho, gotowa przyjąć nie chcę o tym gadać jako odpowiedź zupełnie rozsądną, zupełnie w porządku. Jeśli jednak Barros chciałby mówić… Cóż, była. Słuchała.
Zawsze słuchała. Po prostu o sobie nigdy nie mówiła tyle samo.
O wydarzeniach z kromlecha nie wiedziała zbyt wiele – nic poza tym, co zdążyła dostrzec prąc przez ponure korytarze i, potem, dbając o to, by Barros wyszedł stamtąd w jednym kawałku. Widziała ślady krwi po drodze, zwierzęce truchła w Sali, w której Esteban w końcu się poddał – gdy już mógł. Gdy nikomu już nic nie zagrażało.
Zawahała się przez moment, finalnie wsparła jednak dłoń na ramieniu Barrosa i powoli, leniwie, przesunęła nią wzdłuż pleców mężczyzny w kojącym geście. Nie dotykali się dotąd inaczej, jak tylko szarpiąc na klubowej macie. Ale, cholera, Esteban był jej stadem, a w swojej watasze zawsze poprzez dotyk wyrażała więcej niż słowami.
Nie mogła wiedzieć, jak podobna była w tym do Blanki.
- Wróci do ciebie – dodała w którejś chwili z przekonaniem, cofając dłoń i wciskając ją pod jedno z ud. Upiła kolejny łyk wina, poprawiła na krzesełku. – Twój gad. One zawsze wracają, te nasze zwierzęta. – Uśmiechnęła się przelotnie.
- Ale też się boją – dodała miękko. – I też potrzebują czasu, by to przepracować – albo impulsu, by zrozumieć, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Twój kajman to raczej z tych upratych, co? – Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Może więc jego będziesz musiał namawiać dłużej. Bardziej. Coś mu udowodnić.
A jednak miał. I, co więcej, miało prawo mieć.
Podczas, gdy Barros opowiadał o badaczach, Eskola co i raz mieszała w garnku, upewniając się, że nie przypali makaronu. Na wzmiankę o babci Blanki uśmiechnęła się przelotnie.
- Medycyna ludowa, co? – Pokiwała głową. – Pewnie nawet, gdyby cię nie wygoniła, i tak nie wyjaśniłaby ci, co robi. Lokalni szamani czy zielarze rzadko zdradzają swoje sekrety. – Zawahała się. – A szkoda – przyznała wreszcie. – Bo pewnie moglibyśmy się sporo od nich nauczyć.
Gdy wreszcie postawiła przed Barrosem talerz z kopą makaronu w pomidorowym sosie, sama usiadła na krzesełku obok niego. Dolała sobie wina – nie robiąc tego samego z kieliszkiem Esa tylko dlatego, że jego naczynie wciąż było prawie pełne – i śmiało upiła kolejne łyki. Jej wilk mógł nie przepadać za alkoholem, ale sama Sarnai go lubiła. Ograniczenie się tylko do piwa i wina było jedynym kompromisem, na jaki mogła pójść ze swoim drapieżnikiem.
Na próby wytłumaczenia przez Barrosa niechęci jego kobiety Eskola uśmiechnęła się tylko z przelotnym rozmawieniem. Nie zauważyłem, żeby coś do ciebie miała. Mężczyźni rzadko kiedy widzieli takie rzeczy, a z pewnością nie tak wcześnie, gdy ich partnerka nie wściekała się jeszcze pod byle pretekstem, na prawo i lewo rzucając kąśliwe komentarze.
Zresztą, akurat w przypadku Blanki Sarnai wcale nie uważała, by Meksykanka miała reagować w ten sposób. Gdyby przyszło co do czego, dziewczyna powiedziałaby pewnie Barrosowi wszystko wprost... A może nie. Eskola przecież też mogła się mylić.
Wyraźnie zaciekawiła się też na wzmiankę o ocelocie.
- Też się przemienia? Nie wiedziałam, nic nie czułam – przyznała, z namysłem kołysząc kieliszkiem i bawiąc się grą światła na jego brzegach. – Ale to może dlatego, że jest jeszcze zbyt młoda. Jako zwierzak – uściśliła.
Na wizję o końcu lekcji zmarszczyła lekko brwi. Nie naciskała, gdy jednak Barros sam z siebie przyznał się do problemów, poczuła się usprawiedliwiona, by pytać – i przysunąć się trochę bliżej, w tym samym odruchu, który przejawiał jej wilk, szukając bliskości pobratymców ze stada i oferując im ją, jeśli tego potrzebowali.
- Co tam się właściwie stało? – zapytała powoli, cicho, gotowa przyjąć nie chcę o tym gadać jako odpowiedź zupełnie rozsądną, zupełnie w porządku. Jeśli jednak Barros chciałby mówić… Cóż, była. Słuchała.
Zawsze słuchała. Po prostu o sobie nigdy nie mówiła tyle samo.
O wydarzeniach z kromlecha nie wiedziała zbyt wiele – nic poza tym, co zdążyła dostrzec prąc przez ponure korytarze i, potem, dbając o to, by Barros wyszedł stamtąd w jednym kawałku. Widziała ślady krwi po drodze, zwierzęce truchła w Sali, w której Esteban w końcu się poddał – gdy już mógł. Gdy nikomu już nic nie zagrażało.
Zawahała się przez moment, finalnie wsparła jednak dłoń na ramieniu Barrosa i powoli, leniwie, przesunęła nią wzdłuż pleców mężczyzny w kojącym geście. Nie dotykali się dotąd inaczej, jak tylko szarpiąc na klubowej macie. Ale, cholera, Esteban był jej stadem, a w swojej watasze zawsze poprzez dotyk wyrażała więcej niż słowami.
Nie mogła wiedzieć, jak podobna była w tym do Blanki.
- Wróci do ciebie – dodała w którejś chwili z przekonaniem, cofając dłoń i wciskając ją pod jedno z ud. Upiła kolejny łyk wina, poprawiła na krzesełku. – Twój gad. One zawsze wracają, te nasze zwierzęta. – Uśmiechnęła się przelotnie.
- Ale też się boją – dodała miękko. – I też potrzebują czasu, by to przepracować – albo impulsu, by zrozumieć, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Twój kajman to raczej z tych upratych, co? – Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Może więc jego będziesz musiał namawiać dłużej. Bardziej. Coś mu udowodnić.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sro 10 Sty - 21:52
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Podziękował, gdy Sarnai postawiła przed nim talerz apetycznie pachnącego makaronu, już wcześniej czując, jak ciekła mu ślinka na samą myśl o ciepłym posiłku – wpychając do ust pierwszy kęs, odetchnął z błogością. Nie należał do tego dziwacznego grona ascetów, którzy lepiej czuli się jedząc dopiero obiad jako pierwszy posiłek i gdyby Eskola nie postanowiła go w swojej wspaniałomyślności nakarmić, wychodząc od niej, skierowałby się prosto do jakiejś piekarni albo innego miejsca, w którym szybko mógłby dostać coś do jedzenia. Po pierwszych przebojach z parapetowymi upominkami badacze pewnie zasiedli do normalnego posiłku i wysączyli kawę. Jak znał życie przypaloną – z jakiegoś powodu Nita była jedyną osobą poza nim, która parzyła ją w dużym dzbanku, a potem zapominała, ile minęło czasu. Ile razy musiał wylewać płyn cuchnący jak dno starej niewyszorowanej patelni...
Żuł kolejne kęsy między zdaniami, nie mówiąc z pełnymi ustami, kiwając lekko głową, gdy wypowiedzi Sarnai wymagały reakcji z jego strony.
- Jeszcze jej się nie udało, ale jest na dobrej drodze – dodał w kontekście przemiany Blanki, nie wchodząc dalej w szczegóły. Kobieta w końcu nie potrzebowała wiedzy o tym, jakie wykonywać ćwiczenia, by potencjalnie nauczyć się nowej umiejętności – jeśli jego przypuszczenia podparte rzucanymi gdzieniegdzie sugestiami i lekturą były poprawne, w ogóle tego nie potrzebowała, przemianę mając we krwi. Dosłownie.
Co tam się właściwie stało?
Skrzywił się, odrobinę mocniej wbijając widelec w makaron, nawijając go.
- Masz na myśli po jaki chuj tam wchodziliśmy? – spytał bezbarwnym tonem, intensywnie przyglądając się talerzowi. Pytanie było jak najbardziej zasadne. W końcu Sarnai i reszta medyków znalazła ich w tchnącej śmiercią jamie, poranionych i otoczonych truchłami zwierząt. Niespecjalnie składało się to z obrazem astronomów – oni zwykle patrzyli w górę, a nie schodzili pod ziemię. Pod ziemią nie dało się obserwować nieba.
- Wygrzebali w tych swoich papierach jakieś współrzędne. Miały prowadzić do mapy, czy czegoś takiego, a... Sama widziałaś. Rzeźnia – skrzywił się, wpychając do ust kolejną porcję makaronu, który nie smakował już tak dobrze. Mimo to żuł go uparcie, wzdrygając się lekko, kiedy poczuł ciężar dłoni Sarnai – najpierw na ramieniu, a potem zsuwający się powoli w dół po plecach. Ciepły i pewny. Przez materiał koszulki czuł jak jej palce zahaczały o linię kręgosłupa. Jednym prostym gestem zmiękczyła go skuteczniej, niż mogła się tego spodziewać. Odkładając widelec na opróżniony talerz, opuścił nieco ramiona, przez chwilę po prostu skupiając się na delikatnym mrowieniu, które po sobie zostawiła.
Wróci do ciebie.
Es przekręcił głowę w kierunku kobiety, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, do czego nawiązywała – chyba zobaczyła to w jego oczach, tłumacząc spokojnie, co miała na myśli. Może i nie przemieniała się w takim sam sposób, w jaki robił to on, ale doskonale rozumiała i świadomość ta, świadomość, że nie musiał komuś wyjaśniać rzeczy dla niego oczywistych w oparciu o abstrakcyjne koncepty, przynosiła ulgę. Czuł się widziany.
Zastanawiał się, czy znajomość z nim była dla Sarnai czymś podobnym. Czy też dawała jej ulgę.
Westchnął krótko, gdy skończyła, tym razem przesuwając się tak, by siedzieć do niej przodem – kolanami lekko szturchnął jej udo.
- Pewnie tak – zgodził się, przekrzywiając nieco głowę. - To uparty sukinsyn – dodał, czując jak uśmiech pociągnął w górę kącik jego ust mimo tego, z czym wiązał się temat, na który rozmawiali. - Był przerażony – pociągnął ciszej, opanowując odruch ucieknięcia wzrokiem w bok. – On... My. Uwierzyliśmy, że tam umrzemy – przyznał, pierwszy raz ubierając tę myśl w tak bezpośrednie słowa. Na pewno coś powiedział rozmawiając z Blanką na temat kromlechu, ale czy określił to w ten sposób? Chyba nie. Nie wydawało mu się. Gdyby to zrobił, pewnie wspomniałby jej też o koszmarach i o niedawnym ataku paniki, który wycisnął mu z płuc oddech.
Podniósł rękę, pocierając kark.
- Te zaklęcie na odwrócenie przemiany to też nic przyjemnego. Urwałbym temu twojemu koledze łeb, jakbym miał wtedy siłę – rzucił, próbując zażartować, ale zabrzmiało to raczej jak realna groźba.
- Wiem... Domyślam się, że u ciebie to nie jest dokładnie to samo – podjął po dłuższej chwili ciszy, nie nadając swoim przypuszczeniom konkretnego kształtu. Nie chciał zranić Sarnai, jeśli się mylił. - Ale czasem się zastanawiam... Czy u ciebie też czasem na przód wyrywają się zwierzęce odruchy? I myśli? Lepiej zapamiętujesz zapach niż czyjeś imię, albo... Łatwiej byłoby ci warczeć niż odpowiadać ludzkim językiem? Patrzysz na kogoś i wiesz, że mogłabyś rozerwać mu zębami gardło?
Może nie powinien wspominać akurat o tym ostatnim, ale... Ale chyba potrzebował usłyszeć od kogoś podobnego do siebie, że to normalne – nawet jeśli w uszach większości społeczeństwa zabrzmiałby jak psychopata.
Żuł kolejne kęsy między zdaniami, nie mówiąc z pełnymi ustami, kiwając lekko głową, gdy wypowiedzi Sarnai wymagały reakcji z jego strony.
- Jeszcze jej się nie udało, ale jest na dobrej drodze – dodał w kontekście przemiany Blanki, nie wchodząc dalej w szczegóły. Kobieta w końcu nie potrzebowała wiedzy o tym, jakie wykonywać ćwiczenia, by potencjalnie nauczyć się nowej umiejętności – jeśli jego przypuszczenia podparte rzucanymi gdzieniegdzie sugestiami i lekturą były poprawne, w ogóle tego nie potrzebowała, przemianę mając we krwi. Dosłownie.
Co tam się właściwie stało?
Skrzywił się, odrobinę mocniej wbijając widelec w makaron, nawijając go.
- Masz na myśli po jaki chuj tam wchodziliśmy? – spytał bezbarwnym tonem, intensywnie przyglądając się talerzowi. Pytanie było jak najbardziej zasadne. W końcu Sarnai i reszta medyków znalazła ich w tchnącej śmiercią jamie, poranionych i otoczonych truchłami zwierząt. Niespecjalnie składało się to z obrazem astronomów – oni zwykle patrzyli w górę, a nie schodzili pod ziemię. Pod ziemią nie dało się obserwować nieba.
- Wygrzebali w tych swoich papierach jakieś współrzędne. Miały prowadzić do mapy, czy czegoś takiego, a... Sama widziałaś. Rzeźnia – skrzywił się, wpychając do ust kolejną porcję makaronu, który nie smakował już tak dobrze. Mimo to żuł go uparcie, wzdrygając się lekko, kiedy poczuł ciężar dłoni Sarnai – najpierw na ramieniu, a potem zsuwający się powoli w dół po plecach. Ciepły i pewny. Przez materiał koszulki czuł jak jej palce zahaczały o linię kręgosłupa. Jednym prostym gestem zmiękczyła go skuteczniej, niż mogła się tego spodziewać. Odkładając widelec na opróżniony talerz, opuścił nieco ramiona, przez chwilę po prostu skupiając się na delikatnym mrowieniu, które po sobie zostawiła.
Wróci do ciebie.
Es przekręcił głowę w kierunku kobiety, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, do czego nawiązywała – chyba zobaczyła to w jego oczach, tłumacząc spokojnie, co miała na myśli. Może i nie przemieniała się w takim sam sposób, w jaki robił to on, ale doskonale rozumiała i świadomość ta, świadomość, że nie musiał komuś wyjaśniać rzeczy dla niego oczywistych w oparciu o abstrakcyjne koncepty, przynosiła ulgę. Czuł się widziany.
Zastanawiał się, czy znajomość z nim była dla Sarnai czymś podobnym. Czy też dawała jej ulgę.
Westchnął krótko, gdy skończyła, tym razem przesuwając się tak, by siedzieć do niej przodem – kolanami lekko szturchnął jej udo.
- Pewnie tak – zgodził się, przekrzywiając nieco głowę. - To uparty sukinsyn – dodał, czując jak uśmiech pociągnął w górę kącik jego ust mimo tego, z czym wiązał się temat, na który rozmawiali. - Był przerażony – pociągnął ciszej, opanowując odruch ucieknięcia wzrokiem w bok. – On... My. Uwierzyliśmy, że tam umrzemy – przyznał, pierwszy raz ubierając tę myśl w tak bezpośrednie słowa. Na pewno coś powiedział rozmawiając z Blanką na temat kromlechu, ale czy określił to w ten sposób? Chyba nie. Nie wydawało mu się. Gdyby to zrobił, pewnie wspomniałby jej też o koszmarach i o niedawnym ataku paniki, który wycisnął mu z płuc oddech.
Podniósł rękę, pocierając kark.
- Te zaklęcie na odwrócenie przemiany to też nic przyjemnego. Urwałbym temu twojemu koledze łeb, jakbym miał wtedy siłę – rzucił, próbując zażartować, ale zabrzmiało to raczej jak realna groźba.
- Wiem... Domyślam się, że u ciebie to nie jest dokładnie to samo – podjął po dłuższej chwili ciszy, nie nadając swoim przypuszczeniom konkretnego kształtu. Nie chciał zranić Sarnai, jeśli się mylił. - Ale czasem się zastanawiam... Czy u ciebie też czasem na przód wyrywają się zwierzęce odruchy? I myśli? Lepiej zapamiętujesz zapach niż czyjeś imię, albo... Łatwiej byłoby ci warczeć niż odpowiadać ludzkim językiem? Patrzysz na kogoś i wiesz, że mogłabyś rozerwać mu zębami gardło?
Może nie powinien wspominać akurat o tym ostatnim, ale... Ale chyba potrzebował usłyszeć od kogoś podobnego do siebie, że to normalne – nawet jeśli w uszach większości społeczeństwa zabrzmiałby jak psychopata.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Czw 11 Sty - 13:13
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Spoglądała na Barrosa uważnie, próbując sobie wyobrazić. Zawsze to robiła – zawsze starała się chociaż na chwilę postawić w miejscu drugiej osoby, zrozumieć. Teraz też. Chciała – w pewnym sensie – zobaczyć kromlech oczami Estebana nie dlatego, że miała jakieś masochistyczne ciągoty, co raczej by w pełni pojąć skalę problemu.
Skalę wyraźnie zbyt dużą, by poradzić sobie z problemem od tak.
Uwierzyliśmy, że tam umrzemy.
Powstrzymała potrzebę pogładzenia go znowu, muskania opuszkami palców jego pleców i karku, wsunięcia ich na chwilę we włosy mężczyzny. Był jej stadem, pragnęła postawić naprzeciw wspomnień Barrosa coś dobrego. Zawsze robili tak bliźniętami. Jeśli była zła, Timo zabierał ją do lasu, by mogli pooddychać, wykąpać w tamtejszej rzecze. Jeśli to Esa nie potrafił poradzić sobie z agresją, podsuwali mu pod nos misy pełne słodkości i spędzali wieczór oglądając jakieś durne filmy. A jeśli im wszystkim nie było dobrze, zasypiali wtuleni w siebie nawzajem, pozwalając, by wilcze ciepło wygnało ich lęki.
Z Barrosem było i nie było tak samo. W pewnym sensie był jak jej pobratymcy, ale z drugiej strony – wcale nie. Należał i nie należał do jej watahy. Nie powinno dziwić, że się gubiła. Nie powinno zaskakiwać, że czuła się skrępowana – tym, co czuje; tym, co najchętniej by zrobiła.
Zatrzymała ręce przy sobie. Kołysała kieliszek leniwie, wsłuchując się w słowa Barrosa. Jej milczenie nie było ignorancją – po prostu nie było słów, jakie mogłaby mu dać, by zrównoważyć wspomniany lęk przed śmiercią, tę przerażającą wiarę, że korytarze kromlechu będą ostatnimi, jakie zobaczy.
- Wiem – zgodziła się za to, gdy wspomniał o zaklęciu przemiany. Nie traktowała słów Barrosa jako żartu, przecież wcale nim nie były. – Sądzę, że Antero też to wie. – Zamyśliła się, zapatrzona w głębokie bordo wina. – My... – zawahała się. – My. Ratownicy. Robimy bardzo dużo rzeczy, których... Na które nikt nie zasługuje. Leczymy ból? Jasne, nierzadko jednak jego połowa to skutek naszych działań. – Mimowolnie zacisnęła wolną dłoń w pięść. – Mniejsze zło – rzuciła krótko i skrzywiła się przelotnie.
Rzadko się odsłaniała, ale gdy to robiła, uczucia wylewały się z niej jak długo wstrzymywany potok, gwałtowne, niemożliwe do powstrzymania. I ukazywały człowieka – kobietę dużo bardziej wrażliwą, znacznie mniej odporną niż się wydawało. Czy miała za złe, że jako ratownik trafiała z zespołem zawsze na najgorsze akcje? Nie, nadawała się przecież do tego. Jej późniejsze koszmary i gorzki smak żółci na języku to mała cena w stosunku dla dobra, które mogła komuś dać. Ratowała ludzi, była w tym dobra. Mogła przeżyć własny dyskomfort.
Podskórnie czuła, że Barros jest taki sam. Że potrafi cholernie dużo poświęcić dla innych – dla swoich.
Może po prostu oboje byli bezgranicznie naiwni i głupi.
Słuchając kolejnych słów mężczyzny zaśmiała się krótko, głucho, bez krzty faktycznego rozbawienia.
- Częściej niż bym chciała – przyznała cicho, z zaskakującą łatwością przechodząc nad stwierdzeniem Barrosa, że u niej nie jest dokładnie tak samo. Wiedział. Musiał wiedzieć. A jeśli jemu to nie przeszkadzało – jej też nie.
Milczała przez chwilę, dopiła wino, odstawiła kieliszek i odsunęła go od siebie. W zamyśleniu potarła nadgarstek, blizny po oparzeniu wyglądające spod założonego przez Barrosa bandaża.
Miała ich więcej, uświadomiła sobie. Więcej blizn. Więcej śladów świadczących o tym, kim była. A jednak żaden z nich nie był prawdopodobnie nawet w połowie tak głęboki, jak blizny, które miała w głowie. Przelotnie pomyślała, że może znów powinna wybrać się do Alricka – szybko jednak odepchnęła ten pomysł, nie poświęcając mu uwagi.
Nie chciała. Po prostu nie chciała.
- Każdą wolną chwilę spędzam w górach, bo tylko tam mój wilk uspokaja się – zaczęła mówić nagle. Nie spoglądała na Barrosa. Kreśliła palcem na blacie jakieś kształty, a zgarbione plecy bolały ją od nagle nadmiernego spięcia.
- W mieście? Nie ma dnia, żebym nie musiała go pilnować. Nie ma chwili, żebym nie musiała pilnować o czym myślę, co robię, jak się odzywam. Dlatego mówię mało. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pamiętam zapachy – i smak. Łatwiej mi przywołać wspomnienie czyjejś skóry na języku niż jego imię. Poluję. Idę do pubu i poluję, bo to jest to, co potrafię. Nikogo... – zawahała się. – Prawie nikogo nie trzymam blisko, bo boję się, że... Mam granice, Barros. Bardzo ciasne, bardzo określone granice, za którymi mój wilk czuje się zagrożony. Za którymi zaczyna się walka – o własny teren, o dominację. Nie chcę tego. Ja – Sarnai-człowiek, a nie Sarnai-drapieżnik – nie patrzę tak na ludzi. Nie widzę w nich rywali, zagrożenia. – Zaśmiała się krótko. – Ale mój wilk tak. A to on ma zazwyczaj więcej do powiedzenia.
Potarła czoło nerwowym gestem.
- W pełnie? Uciekam. - Nie próbowała już nawet udawać, że przemienia się tak, jak Barros. Nie była taka jak on i oboje o tym wiedzieli. – Znowu w góry. Do lasu. Jak najdalej. Robiłam tak w domu – wszyscy tam tak robimy – ale tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa. – Zacisnęła zęby. To były określenia jej wilka, wiecznie głodnego, wiecznie pragnącego więcej.
Odetchnęła powoli, potrząsnęła głową, uśmiechnęła się pod nosem, zmęczona.
- Więc tak. Też tak mam. Mam tak cholernie często – podsumowała.
Znów sięgnęła po wino, po chwili wahania ciągnąc łyk prosto z butelki. Wychyliła się nieco i sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na skraju blatu. Zapaliła jednego, zaciągnęła się dymem głęboko.
Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego było w jakiś sposób odświeżające – przyniosło jej ulgę, której nie czuła od bardzo dawna. Mimo tego nie chciałaby tego powtarzać. Nie w najbliższym czasie. Może nigdy.
Skalę wyraźnie zbyt dużą, by poradzić sobie z problemem od tak.
Uwierzyliśmy, że tam umrzemy.
Powstrzymała potrzebę pogładzenia go znowu, muskania opuszkami palców jego pleców i karku, wsunięcia ich na chwilę we włosy mężczyzny. Był jej stadem, pragnęła postawić naprzeciw wspomnień Barrosa coś dobrego. Zawsze robili tak bliźniętami. Jeśli była zła, Timo zabierał ją do lasu, by mogli pooddychać, wykąpać w tamtejszej rzecze. Jeśli to Esa nie potrafił poradzić sobie z agresją, podsuwali mu pod nos misy pełne słodkości i spędzali wieczór oglądając jakieś durne filmy. A jeśli im wszystkim nie było dobrze, zasypiali wtuleni w siebie nawzajem, pozwalając, by wilcze ciepło wygnało ich lęki.
Z Barrosem było i nie było tak samo. W pewnym sensie był jak jej pobratymcy, ale z drugiej strony – wcale nie. Należał i nie należał do jej watahy. Nie powinno dziwić, że się gubiła. Nie powinno zaskakiwać, że czuła się skrępowana – tym, co czuje; tym, co najchętniej by zrobiła.
Zatrzymała ręce przy sobie. Kołysała kieliszek leniwie, wsłuchując się w słowa Barrosa. Jej milczenie nie było ignorancją – po prostu nie było słów, jakie mogłaby mu dać, by zrównoważyć wspomniany lęk przed śmiercią, tę przerażającą wiarę, że korytarze kromlechu będą ostatnimi, jakie zobaczy.
- Wiem – zgodziła się za to, gdy wspomniał o zaklęciu przemiany. Nie traktowała słów Barrosa jako żartu, przecież wcale nim nie były. – Sądzę, że Antero też to wie. – Zamyśliła się, zapatrzona w głębokie bordo wina. – My... – zawahała się. – My. Ratownicy. Robimy bardzo dużo rzeczy, których... Na które nikt nie zasługuje. Leczymy ból? Jasne, nierzadko jednak jego połowa to skutek naszych działań. – Mimowolnie zacisnęła wolną dłoń w pięść. – Mniejsze zło – rzuciła krótko i skrzywiła się przelotnie.
Rzadko się odsłaniała, ale gdy to robiła, uczucia wylewały się z niej jak długo wstrzymywany potok, gwałtowne, niemożliwe do powstrzymania. I ukazywały człowieka – kobietę dużo bardziej wrażliwą, znacznie mniej odporną niż się wydawało. Czy miała za złe, że jako ratownik trafiała z zespołem zawsze na najgorsze akcje? Nie, nadawała się przecież do tego. Jej późniejsze koszmary i gorzki smak żółci na języku to mała cena w stosunku dla dobra, które mogła komuś dać. Ratowała ludzi, była w tym dobra. Mogła przeżyć własny dyskomfort.
Podskórnie czuła, że Barros jest taki sam. Że potrafi cholernie dużo poświęcić dla innych – dla swoich.
Może po prostu oboje byli bezgranicznie naiwni i głupi.
Słuchając kolejnych słów mężczyzny zaśmiała się krótko, głucho, bez krzty faktycznego rozbawienia.
- Częściej niż bym chciała – przyznała cicho, z zaskakującą łatwością przechodząc nad stwierdzeniem Barrosa, że u niej nie jest dokładnie tak samo. Wiedział. Musiał wiedzieć. A jeśli jemu to nie przeszkadzało – jej też nie.
Milczała przez chwilę, dopiła wino, odstawiła kieliszek i odsunęła go od siebie. W zamyśleniu potarła nadgarstek, blizny po oparzeniu wyglądające spod założonego przez Barrosa bandaża.
Miała ich więcej, uświadomiła sobie. Więcej blizn. Więcej śladów świadczących o tym, kim była. A jednak żaden z nich nie był prawdopodobnie nawet w połowie tak głęboki, jak blizny, które miała w głowie. Przelotnie pomyślała, że może znów powinna wybrać się do Alricka – szybko jednak odepchnęła ten pomysł, nie poświęcając mu uwagi.
Nie chciała. Po prostu nie chciała.
- Każdą wolną chwilę spędzam w górach, bo tylko tam mój wilk uspokaja się – zaczęła mówić nagle. Nie spoglądała na Barrosa. Kreśliła palcem na blacie jakieś kształty, a zgarbione plecy bolały ją od nagle nadmiernego spięcia.
- W mieście? Nie ma dnia, żebym nie musiała go pilnować. Nie ma chwili, żebym nie musiała pilnować o czym myślę, co robię, jak się odzywam. Dlatego mówię mało. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pamiętam zapachy – i smak. Łatwiej mi przywołać wspomnienie czyjejś skóry na języku niż jego imię. Poluję. Idę do pubu i poluję, bo to jest to, co potrafię. Nikogo... – zawahała się. – Prawie nikogo nie trzymam blisko, bo boję się, że... Mam granice, Barros. Bardzo ciasne, bardzo określone granice, za którymi mój wilk czuje się zagrożony. Za którymi zaczyna się walka – o własny teren, o dominację. Nie chcę tego. Ja – Sarnai-człowiek, a nie Sarnai-drapieżnik – nie patrzę tak na ludzi. Nie widzę w nich rywali, zagrożenia. – Zaśmiała się krótko. – Ale mój wilk tak. A to on ma zazwyczaj więcej do powiedzenia.
Potarła czoło nerwowym gestem.
- W pełnie? Uciekam. - Nie próbowała już nawet udawać, że przemienia się tak, jak Barros. Nie była taka jak on i oboje o tym wiedzieli. – Znowu w góry. Do lasu. Jak najdalej. Robiłam tak w domu – wszyscy tam tak robimy – ale tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa. – Zacisnęła zęby. To były określenia jej wilka, wiecznie głodnego, wiecznie pragnącego więcej.
Odetchnęła powoli, potrząsnęła głową, uśmiechnęła się pod nosem, zmęczona.
- Więc tak. Też tak mam. Mam tak cholernie często – podsumowała.
Znów sięgnęła po wino, po chwili wahania ciągnąc łyk prosto z butelki. Wychyliła się nieco i sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na skraju blatu. Zapaliła jednego, zaciągnęła się dymem głęboko.
Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego było w jakiś sposób odświeżające – przyniosło jej ulgę, której nie czuła od bardzo dawna. Mimo tego nie chciałaby tego powtarzać. Nie w najbliższym czasie. Może nigdy.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Czw 11 Sty - 19:02
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie chciał wracać myślami do wydarzeń w kromlechu, ale uważał, że Sarnai należała się odpowiedź – mimo że wykonywała tylko swoją pracę i z taką samą uwagą zajęłaby się każdym, kto potrzebował pomocy medyka. Tak sądził. Takie miał o niej zdanie.
Dokładnie takim wydawała mu się człowiekiem. Bardziej empatycznym, niż zapewne chciała po sobie pokazywać.
Kiedy zadał pytania o jej własne zwierzę, przysłuchiwał się krótkiemu śmiechowi pozbawionemu wesołości i słowom, które padły dopiero po chwili przerwy. Nie mrugał w jednym z gadzich odruchów, podążając tylko wzrokiem za każdym drgnieniem, grymasem, poprawieniem się na krześle, z początku porównując jedynie doświadczenia Sarnai z własnymi, odnajdując w nich dużo podobieństw. Kiwał lekko głową tam, gdzie się spotykali, a tam gdzie podobieństwa się kończyły, ograniczone nieposiadaniem we krwi genów warga, starał się podążać za jej tokiem myślenia.
Nie był pewien czy to dlatego, że doskonale znał sposób myślenia innego rodzaju drapieżnika, ale miało ono ogromny sens. Porażający wręcz. Było logiczne, przejrzyste i klarowne.
Mimo grymasu, który zdawał się nie znikać z twarzy Eskoli, Barros odetchnął powoli, zdając sobie sprawę, że w którymś momencie jego serce zaczęło mocniej bić. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto podzielał jego sposób myślenia – tej jego części pełnej kłów, której kształt nijak nie dopasowywał się do reszty społeczeństwa. Zawsze musiał się z czymś kryć, gryźć w język – nawet przy ciotce i wujku, którzy nauczyli go przemiany, ale byli tylko potencjalną zwierzyną. Nie posiadał się z radości, gdy dowiedział się, że totem Blanki też był drapieżnikiem, ale ona dopiero wkraczała na początek swojej ścieżki – może nigdy nie zrozumie.
Nie Sarnai. Ona pojmowała i nie mówiła, że było z nim coś nie tak.
W krótkim, wyjątkowo jasnym przebłysku pojął, że gdyby ktokolwiek chciał ją skrzywdzić, stanąłby mu na drodze.
Drgnął lekko, kiedy wspomniała o pełni, całkiem porzucając niedopowiedzenia i domysły, potwierdzając to, czego Es już się domyślał – i mimo wszystkich przerysowanych opisów w opracowaniach, które czytał, nie czuł strachu. Być może naiwnie. Może głupio. Na pewno nierozsądnie.
Tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa.
Wyciągnął dłoń, nakrywając ułożoną na blacie rękę Sarnai, kciukiem gładząc miękko jej palce – czuł spięcie jej mięśni, jak cała zesztywniała, jakby czekała na cios, który nie miał nadejść. Przysunął jej bez słowa swój kieliszek, kiedy zobaczył jak bierze łyk prosto z butelki, sięgając zaraz po papierosy. Bardziej z przyzwyczajenia niż wyraźnej potrzeby sam też wziął jednego, nie przestając gładzić dłoni kobiety i dopiero po chwili ostrożnie przesuwając palce dalej.
- To dlaczego Midgard? Czemu nie jakieś spokojne miasteczko albo wieś? – spytał, gdy wydmuchał spomiędzy ust pierwszy obłoczek dymu. - Nie musiałabyś uciekać w góry, bo byłyby za płotem – zmarszczył lekko brwi. - I mniej konkurencji do terenu. Nie rozumiem wszystkiego, ale te za dużo… Rozumiem doskonale – urwał na chwilę, nagle zapatrzony we własną dłoń sunącą powoli po ramieniu Sarnai. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby kazała mu przestać i wycofać się poza ciasną granicę, o której dopiero co wspominała – te nagle wyraźnie widoczne podobieństwo kazało mu się zbliżyć. Jeszcze. I jeszcze.
- Kiedy się pierwszy raz przemieniłem, przez jakieś dwa tygodnie zostałem w zwierzęcej postaci – zaczął nagle, kompletnie mijając się z tematem, o którym jeszcze przed chwilą myślał. - Miałem jaja do wysiedzenia, ale wcale nie chciałem znów być człowiekiem. Bo po co? Ludzie mają za dużo zasad, za dużo oczekiwań, za dużo brzęczy ci przez nich w głowie... Za dużo – uśmiechnął się samym kącikiem ust, strącając popiół do pustego kieliszka Sarnai.
Dokładnie takim wydawała mu się człowiekiem. Bardziej empatycznym, niż zapewne chciała po sobie pokazywać.
Kiedy zadał pytania o jej własne zwierzę, przysłuchiwał się krótkiemu śmiechowi pozbawionemu wesołości i słowom, które padły dopiero po chwili przerwy. Nie mrugał w jednym z gadzich odruchów, podążając tylko wzrokiem za każdym drgnieniem, grymasem, poprawieniem się na krześle, z początku porównując jedynie doświadczenia Sarnai z własnymi, odnajdując w nich dużo podobieństw. Kiwał lekko głową tam, gdzie się spotykali, a tam gdzie podobieństwa się kończyły, ograniczone nieposiadaniem we krwi genów warga, starał się podążać za jej tokiem myślenia.
Nie był pewien czy to dlatego, że doskonale znał sposób myślenia innego rodzaju drapieżnika, ale miało ono ogromny sens. Porażający wręcz. Było logiczne, przejrzyste i klarowne.
Mimo grymasu, który zdawał się nie znikać z twarzy Eskoli, Barros odetchnął powoli, zdając sobie sprawę, że w którymś momencie jego serce zaczęło mocniej bić. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto podzielał jego sposób myślenia – tej jego części pełnej kłów, której kształt nijak nie dopasowywał się do reszty społeczeństwa. Zawsze musiał się z czymś kryć, gryźć w język – nawet przy ciotce i wujku, którzy nauczyli go przemiany, ale byli tylko potencjalną zwierzyną. Nie posiadał się z radości, gdy dowiedział się, że totem Blanki też był drapieżnikiem, ale ona dopiero wkraczała na początek swojej ścieżki – może nigdy nie zrozumie.
Nie Sarnai. Ona pojmowała i nie mówiła, że było z nim coś nie tak.
W krótkim, wyjątkowo jasnym przebłysku pojął, że gdyby ktokolwiek chciał ją skrzywdzić, stanąłby mu na drodze.
Drgnął lekko, kiedy wspomniała o pełni, całkiem porzucając niedopowiedzenia i domysły, potwierdzając to, czego Es już się domyślał – i mimo wszystkich przerysowanych opisów w opracowaniach, które czytał, nie czuł strachu. Być może naiwnie. Może głupio. Na pewno nierozsądnie.
Tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa.
Wyciągnął dłoń, nakrywając ułożoną na blacie rękę Sarnai, kciukiem gładząc miękko jej palce – czuł spięcie jej mięśni, jak cała zesztywniała, jakby czekała na cios, który nie miał nadejść. Przysunął jej bez słowa swój kieliszek, kiedy zobaczył jak bierze łyk prosto z butelki, sięgając zaraz po papierosy. Bardziej z przyzwyczajenia niż wyraźnej potrzeby sam też wziął jednego, nie przestając gładzić dłoni kobiety i dopiero po chwili ostrożnie przesuwając palce dalej.
- To dlaczego Midgard? Czemu nie jakieś spokojne miasteczko albo wieś? – spytał, gdy wydmuchał spomiędzy ust pierwszy obłoczek dymu. - Nie musiałabyś uciekać w góry, bo byłyby za płotem – zmarszczył lekko brwi. - I mniej konkurencji do terenu. Nie rozumiem wszystkiego, ale te za dużo… Rozumiem doskonale – urwał na chwilę, nagle zapatrzony we własną dłoń sunącą powoli po ramieniu Sarnai. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby kazała mu przestać i wycofać się poza ciasną granicę, o której dopiero co wspominała – te nagle wyraźnie widoczne podobieństwo kazało mu się zbliżyć. Jeszcze. I jeszcze.
- Kiedy się pierwszy raz przemieniłem, przez jakieś dwa tygodnie zostałem w zwierzęcej postaci – zaczął nagle, kompletnie mijając się z tematem, o którym jeszcze przed chwilą myślał. - Miałem jaja do wysiedzenia, ale wcale nie chciałem znów być człowiekiem. Bo po co? Ludzie mają za dużo zasad, za dużo oczekiwań, za dużo brzęczy ci przez nich w głowie... Za dużo – uśmiechnął się samym kącikiem ust, strącając popiół do pustego kieliszka Sarnai.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Czw 11 Sty - 20:09
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Była spięta aż do chwili, gdy Barros ułożył dłoń na jej. Drgnęła w pierwszym odruchu, spojrzała bez słowa na rękę mężczyzny – ale nie cofnęła się. Miękki dotyk zaś, delikatne gładzenie palców powoli, leniwie rozluźniało ciasne węzły jej spiętych mięśni.
Naprawdę nie potrzebowała wiele.
Gdy mężczyzna podsunął jej swoją lampkę wina, zaśmiała się krótko i odstawiła butelkę. Sięgnęła po kieliszek i, z lekkim tylko wahaniem, uniosła go do ust – boleśnie świadoma, że jeszcze nie tak dawno tę samą powierzchnię ogrzewały wargi Barrosa. Wciągnęła powietrze nieco głębiej, nieco silniej zacisnęła dłoń na nóżce kieliszka.
Potrzeba bliskości była jedną z tych, z którymi Sarnai zwykle nie radziła sobie za dobrze. Przygodny seks pomagał tylko chwilowo, nie mógł zastąpić dużo bardziej pierwotnej potrzeby bycia rozumianą, akceptowaną, kochaną. Eskola nie pamiętała, by w ciągu ostatnich lat, odkąd wyjechała z Korretoji, czuła się… Cóż, dobrze. Dobrze w rozumieniu zapełnienia tej luki, którą pozostawiło po sobie stado. Dobrze – w kontekście posiadania własnego miejsca, własnej rodziny. Miała mieszkanie, znajomych w szpitalu, bliższych lub dalszych znajomych ze Straży.
Półśrodki.
To dlaczego Midgard?
Oddychała powoli, równomiernie, przy co którymś oddechu zastępując świeże powietrze papierosowym dymem. Nie chciało jej się wstać i otworzyć okna, salon szybko więc przesiągnął specyficzną wonią nikotyny. Nie przejmowała się tym.
- Bo spokojne miasteczka i wsie są dla mnie za ciasne – odpowiedziała powoli, starannie dobierając słowa. Przekrzywiając głowę lekko na bok, śledziła wędrówkę dłoni Barrosa wzdłuż jej ramienia, pod luźny rękaw za dużej koszulki. Nie odtrąciła go, nie kazała mu się cofnąć. Wilk stroszył się lekko, a jej mięśnie znów spięły się nieznacznie w odpowiedzi, ale... Nie zamierzała tego robić.
Nie chciała być sama. Skoro poruszyli już te tematy, skoro wywlekli z niej to, co najbardziej żałosne i słabe, mogła pozwolić sobie na to, by chcieć więcej. By pragnąć tego wszystkiego, czego tak cholernie jej brakowało, gdy nie miała przy sobie stada. Bliźniaków. Rodziny.
- Jestem drapieżnikiem, ale jestem też kimś znacznie więcej, Barros. Potrzebuję miasta, jego gwaru, tego... kontrolowanego zamętu. I ludzi. Nie jestem typem samotnika. – Zaśmiała się krótko, gorzko. – Nawet mój wilk nim nie jest. Po prostu rozumiemy to inaczej.
Zaciągnęła się papierosem, zatrzymała dym na chwilę.
- Wieś… Pewnie byłoby mi lżej. Wilk byłby spokojniejszy więc i ja bym była. My, cholera. To nie jest... – Skrzywiła się. – Tego się nie da tak rozdzielić. Nie do końca.
Myślała przez chwilę, znów zerknęła na dłoń Barrosa – ciepłą, kojącą.
- Może byłoby mi lżej, ale nie byłabym szczęśliwa – podsumowała wreszcie. Zawahała się. – Nie jestem pewna, czy tu jestem, ale wiem, że tam nie byłabym na pewno.
Poprawiła się na krzesełku, upiła kolejny łyk wina – kulturalnie, z kieliszka Barrosa – i strzepała popiół do pustego, własnego.
Ludzie mają za dużo.
Uśmiechnęła się przelotnie. Rozumiała. Oczywiście, że tak. Mogli trochę inaczej to postrzegać, mogli mieć inne pragnienia, inne zdanie na bardzo wiele tematów. Ale sporo też mieli wspólnego. Jak to, że świat przytłaczał. Że drapieżnik – jaki by on nie był – na dłuższą metę nie był przystosowany do ludzkiej społeczności, a zmuszanie go, by się nauczył, oswoił, było trudne. Cholernie wymagające. I w zasadzie nigdy się nie kończyło.
Sarnai nie była pewna, jak dokładnie wygląda to dla Barrosa – czy choć trochę lepiej niż dla niej, dla warga. Z drugiej strony, nie była też wcale pewna, czy było jakieś lepiej i gorzej. Oboje mieli zwierzę w głowie, w sercu. Oboje godzili dwa zupełnie różne stworzenia, to bardziej ucywilizowane i to wygłodniałe. Więc może oboje mieli dokładnie tak samo.
Odetchnęła powoli i uniosła wzrok na Barrosa. Spoglądała na niego uważnie, nie bała się wbić spojrzenia w jego ciemne tęczówki – i wytrzymać jego wzrok bez umykania pospiesznie po zaledwie chwili.
Myśl, że mogłaby go chcieć – nie, wróć, że chciała – była nagła, ale wcale nie aż tak zaskakująca.
- Barros, ja... – zaczęła powoli, wreszcie zaśmiała się krótko. – Być może powinieneś już iść – stwierdziła. Zawsze rozsądna. Zawsze odpowiedzialna.
Zawsze, cholera, nie taka, jaką faktycznie była. Jaką była jeszcze te parę lat temu, w domu.
- Bo jeśli zostaniesz – kontynuowała. – Jeśli zostaniesz, ja nie... – Słowa umykały jej. Znów zaśmiała się krótko, urywanie, bo tak naprawdę wcale nie było jej do śmiechu.
Naprawdę nie potrzebowała wiele.
Gdy mężczyzna podsunął jej swoją lampkę wina, zaśmiała się krótko i odstawiła butelkę. Sięgnęła po kieliszek i, z lekkim tylko wahaniem, uniosła go do ust – boleśnie świadoma, że jeszcze nie tak dawno tę samą powierzchnię ogrzewały wargi Barrosa. Wciągnęła powietrze nieco głębiej, nieco silniej zacisnęła dłoń na nóżce kieliszka.
Potrzeba bliskości była jedną z tych, z którymi Sarnai zwykle nie radziła sobie za dobrze. Przygodny seks pomagał tylko chwilowo, nie mógł zastąpić dużo bardziej pierwotnej potrzeby bycia rozumianą, akceptowaną, kochaną. Eskola nie pamiętała, by w ciągu ostatnich lat, odkąd wyjechała z Korretoji, czuła się… Cóż, dobrze. Dobrze w rozumieniu zapełnienia tej luki, którą pozostawiło po sobie stado. Dobrze – w kontekście posiadania własnego miejsca, własnej rodziny. Miała mieszkanie, znajomych w szpitalu, bliższych lub dalszych znajomych ze Straży.
Półśrodki.
To dlaczego Midgard?
Oddychała powoli, równomiernie, przy co którymś oddechu zastępując świeże powietrze papierosowym dymem. Nie chciało jej się wstać i otworzyć okna, salon szybko więc przesiągnął specyficzną wonią nikotyny. Nie przejmowała się tym.
- Bo spokojne miasteczka i wsie są dla mnie za ciasne – odpowiedziała powoli, starannie dobierając słowa. Przekrzywiając głowę lekko na bok, śledziła wędrówkę dłoni Barrosa wzdłuż jej ramienia, pod luźny rękaw za dużej koszulki. Nie odtrąciła go, nie kazała mu się cofnąć. Wilk stroszył się lekko, a jej mięśnie znów spięły się nieznacznie w odpowiedzi, ale... Nie zamierzała tego robić.
Nie chciała być sama. Skoro poruszyli już te tematy, skoro wywlekli z niej to, co najbardziej żałosne i słabe, mogła pozwolić sobie na to, by chcieć więcej. By pragnąć tego wszystkiego, czego tak cholernie jej brakowało, gdy nie miała przy sobie stada. Bliźniaków. Rodziny.
- Jestem drapieżnikiem, ale jestem też kimś znacznie więcej, Barros. Potrzebuję miasta, jego gwaru, tego... kontrolowanego zamętu. I ludzi. Nie jestem typem samotnika. – Zaśmiała się krótko, gorzko. – Nawet mój wilk nim nie jest. Po prostu rozumiemy to inaczej.
Zaciągnęła się papierosem, zatrzymała dym na chwilę.
- Wieś… Pewnie byłoby mi lżej. Wilk byłby spokojniejszy więc i ja bym była. My, cholera. To nie jest... – Skrzywiła się. – Tego się nie da tak rozdzielić. Nie do końca.
Myślała przez chwilę, znów zerknęła na dłoń Barrosa – ciepłą, kojącą.
- Może byłoby mi lżej, ale nie byłabym szczęśliwa – podsumowała wreszcie. Zawahała się. – Nie jestem pewna, czy tu jestem, ale wiem, że tam nie byłabym na pewno.
Poprawiła się na krzesełku, upiła kolejny łyk wina – kulturalnie, z kieliszka Barrosa – i strzepała popiół do pustego, własnego.
Ludzie mają za dużo.
Uśmiechnęła się przelotnie. Rozumiała. Oczywiście, że tak. Mogli trochę inaczej to postrzegać, mogli mieć inne pragnienia, inne zdanie na bardzo wiele tematów. Ale sporo też mieli wspólnego. Jak to, że świat przytłaczał. Że drapieżnik – jaki by on nie był – na dłuższą metę nie był przystosowany do ludzkiej społeczności, a zmuszanie go, by się nauczył, oswoił, było trudne. Cholernie wymagające. I w zasadzie nigdy się nie kończyło.
Sarnai nie była pewna, jak dokładnie wygląda to dla Barrosa – czy choć trochę lepiej niż dla niej, dla warga. Z drugiej strony, nie była też wcale pewna, czy było jakieś lepiej i gorzej. Oboje mieli zwierzę w głowie, w sercu. Oboje godzili dwa zupełnie różne stworzenia, to bardziej ucywilizowane i to wygłodniałe. Więc może oboje mieli dokładnie tak samo.
Odetchnęła powoli i uniosła wzrok na Barrosa. Spoglądała na niego uważnie, nie bała się wbić spojrzenia w jego ciemne tęczówki – i wytrzymać jego wzrok bez umykania pospiesznie po zaledwie chwili.
Myśl, że mogłaby go chcieć – nie, wróć, że chciała – była nagła, ale wcale nie aż tak zaskakująca.
- Barros, ja... – zaczęła powoli, wreszcie zaśmiała się krótko. – Być może powinieneś już iść – stwierdziła. Zawsze rozsądna. Zawsze odpowiedzialna.
Zawsze, cholera, nie taka, jaką faktycznie była. Jaką była jeszcze te parę lat temu, w domu.
- Bo jeśli zostaniesz – kontynuowała. – Jeśli zostaniesz, ja nie... – Słowa umykały jej. Znów zaśmiała się krótko, urywanie, bo tak naprawdę wcale nie było jej do śmiechu.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Czw 11 Sty - 21:50
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Słuchał jej, układając sobie w głowie te wszystkie nowe informacje obok sylwetki Sarnai, jaką stworzył przez kilka miesięcy znajomości – przykładał je do tego, co już wiedział, szukając odpowiednich miejsc. Jak puzzle. Wielowymiarowe, o nieznanej liczbie elementów, których finalnego kształtu nie znał, ale to co dotąd zobaczył, zachęcało tylko, by próbować dalej.
Es był bardzo ostrożny w dobieraniu sobie ludzi, jakimi się otaczał, ale ją chciał mieć blisko – wzbudzała w nim zaufanie mimo potencjalnego konfliktu, w jaki mogły wejść ich zębate jaźnie. Z jakiegoś powodu to jednak nie nastąpiło i miał nadzieję, że tak właśnie pozostanie.
Zaskoczyła go tak wyraźnym z początku rozgraniczaniem własnych potrzeb i potrzeb wilka, ale nie skomentował tego, po prostu przyjmując jej odmienne podejście za fakt, z którym się nie dyskutowało – taki sam jak na przykład to, że pijała tylko piwo lub wino i namawianie jej na mocniejsze alkohole było z góry skazane na porażkę. Nie mógł jej w tym momencie przytaknąć, bo sam żył ze swoim gadam czasem wręcz niepokojąco blisko, ale jeśli u niej wyglądało to inaczej, kim był by oceniać? Nawet jeśli przyznała, że nie dało się tych spraw do końca rozdzielić, może po prostu potrzebowała to robić.
- Brzmi jak patowa sytuacja – stwierdził powoli, z lekką zmarszczką między brwiami, zamotany w wyjaśnienia, które nie do końca miały dla niego sens. Dla Sarnai chyba też nie miały. Tak mu się wydawało.
Przygryzł na moment wnętrze policzka, gdy nasunęło mu się bardzo wyraźne skojarzenie z rozdrożami – Eskola brzmiała trochę tak, jak on kiedy zastanawiał się, co zrobić ze swoim życiem po wypadku brata i rozwodzie. Brak pewności, czy było się szczęśliwym tam, gdzie się było. Pewność, że gdzie indziej byłoby gorzej.
Nie podzielił się z nią tym myślą.
- Brzmi patowo – przyznał, nie owijając w bawełnę. - Ale może to nie miejsce ma cię uszczęśliwiać – przekrzywił nieco głowę, zaciągając się znajomym, kojącym w pewien sposób zapachem dymu. - Tylko to, co w nim robisz. Kogo spotykasz. Czy jesteś zadowolona z wyborów, które podejmujesz – dodał, wzdychając zaraz krótko. - Nie jestem w to najlepszy. Mam nadzieję, że znajdziesz tę pewność. Nieważne gdzie.
Miał wrażenie, że słowa kompletnie mu się poplątały i zatraciły swoje pierwotne znaczenie, gdy powiązał je w niezgrabne węzły - jak w motku włóczkowych ścinków, które nie nadawały się już do niczego innego, jak tylko do bycia chwilową zabawką leniwego kocura.
Ścisnął lekko ramię kobiety, kiedy podniosła na niego wzrok, wytrzymując spojrzenie. Nagle stał się bardzo świadom tego, jak blisko siebie siedzieli. Jak ciepła była skóra, którą objął palcami. Pragnienie, żeby znaleźć się bliżej powróciło w dwójnasób.
Uniósł pytająco brew, słysząc jej śmiech, a zaraz po nim niesubtelne polecenie, by już sobie poszedł – bardzo rozsądne, zduszające w zarodku coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Nawet się nie zorientował, że sapnął z cichą frustracją, czując się chyba podobnie do Blanki za każdym razem, gdy odmawiał jej szaleństwom jakimś odpowiedzialnym argumentem.
- Nie zrozum mnie źle – zaczął powoli, rozluźniając palce i znów po prostu sunąc nimi wzdłuż ramienia kobiety. W dół, mijając łokieć, gładząc przedramię oraz ujmując znowu jej dłoń. Nie był pewien, jak ująć to w słowa. Wreszcie odezwał się znowu dopiero, gdy wrzucił niedopałek papierosa do kieliszka. - Wrócę do Blanki, ale... Dała mi pozwolenie, gdybym chciał… – wzruszył lekko ramieniem, czując skrępowanie samym faktem, że się tłumaczył. - Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę… – zawiesił głos. Czemu to było takie cholernie trudne?
Potarł powoli środek mostka, odruchowo przesuwając spojrzenie po policzku i szyi Sarnai, zanim zmarszczył nieco brwi, ośmielając się mocniej objąć palcami jej dłoń i unieść ją do swojej twarzy. Krótko przytulił wargi do wnętrza jej dłoni, w miejscu, gdzie przecinały się dwie linie.
Es był bardzo ostrożny w dobieraniu sobie ludzi, jakimi się otaczał, ale ją chciał mieć blisko – wzbudzała w nim zaufanie mimo potencjalnego konfliktu, w jaki mogły wejść ich zębate jaźnie. Z jakiegoś powodu to jednak nie nastąpiło i miał nadzieję, że tak właśnie pozostanie.
Zaskoczyła go tak wyraźnym z początku rozgraniczaniem własnych potrzeb i potrzeb wilka, ale nie skomentował tego, po prostu przyjmując jej odmienne podejście za fakt, z którym się nie dyskutowało – taki sam jak na przykład to, że pijała tylko piwo lub wino i namawianie jej na mocniejsze alkohole było z góry skazane na porażkę. Nie mógł jej w tym momencie przytaknąć, bo sam żył ze swoim gadam czasem wręcz niepokojąco blisko, ale jeśli u niej wyglądało to inaczej, kim był by oceniać? Nawet jeśli przyznała, że nie dało się tych spraw do końca rozdzielić, może po prostu potrzebowała to robić.
- Brzmi jak patowa sytuacja – stwierdził powoli, z lekką zmarszczką między brwiami, zamotany w wyjaśnienia, które nie do końca miały dla niego sens. Dla Sarnai chyba też nie miały. Tak mu się wydawało.
Przygryzł na moment wnętrze policzka, gdy nasunęło mu się bardzo wyraźne skojarzenie z rozdrożami – Eskola brzmiała trochę tak, jak on kiedy zastanawiał się, co zrobić ze swoim życiem po wypadku brata i rozwodzie. Brak pewności, czy było się szczęśliwym tam, gdzie się było. Pewność, że gdzie indziej byłoby gorzej.
Nie podzielił się z nią tym myślą.
- Brzmi patowo – przyznał, nie owijając w bawełnę. - Ale może to nie miejsce ma cię uszczęśliwiać – przekrzywił nieco głowę, zaciągając się znajomym, kojącym w pewien sposób zapachem dymu. - Tylko to, co w nim robisz. Kogo spotykasz. Czy jesteś zadowolona z wyborów, które podejmujesz – dodał, wzdychając zaraz krótko. - Nie jestem w to najlepszy. Mam nadzieję, że znajdziesz tę pewność. Nieważne gdzie.
Miał wrażenie, że słowa kompletnie mu się poplątały i zatraciły swoje pierwotne znaczenie, gdy powiązał je w niezgrabne węzły - jak w motku włóczkowych ścinków, które nie nadawały się już do niczego innego, jak tylko do bycia chwilową zabawką leniwego kocura.
Ścisnął lekko ramię kobiety, kiedy podniosła na niego wzrok, wytrzymując spojrzenie. Nagle stał się bardzo świadom tego, jak blisko siebie siedzieli. Jak ciepła była skóra, którą objął palcami. Pragnienie, żeby znaleźć się bliżej powróciło w dwójnasób.
Uniósł pytająco brew, słysząc jej śmiech, a zaraz po nim niesubtelne polecenie, by już sobie poszedł – bardzo rozsądne, zduszające w zarodku coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Nawet się nie zorientował, że sapnął z cichą frustracją, czując się chyba podobnie do Blanki za każdym razem, gdy odmawiał jej szaleństwom jakimś odpowiedzialnym argumentem.
- Nie zrozum mnie źle – zaczął powoli, rozluźniając palce i znów po prostu sunąc nimi wzdłuż ramienia kobiety. W dół, mijając łokieć, gładząc przedramię oraz ujmując znowu jej dłoń. Nie był pewien, jak ująć to w słowa. Wreszcie odezwał się znowu dopiero, gdy wrzucił niedopałek papierosa do kieliszka. - Wrócę do Blanki, ale... Dała mi pozwolenie, gdybym chciał… – wzruszył lekko ramieniem, czując skrępowanie samym faktem, że się tłumaczył. - Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę… – zawiesił głos. Czemu to było takie cholernie trudne?
Potarł powoli środek mostka, odruchowo przesuwając spojrzenie po policzku i szyi Sarnai, zanim zmarszczył nieco brwi, ośmielając się mocniej objąć palcami jej dłoń i unieść ją do swojej twarzy. Krótko przytulił wargi do wnętrza jej dłoni, w miejscu, gdzie przecinały się dwie linie.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pią 12 Sty - 14:45
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Wiedziała, że nie powinna. Wiedziała, że to nie był dobry pomysł, niezależnie jak kuszący wydawał się teraz. Wiedziała, że dokładanie do jej relacji z Barrosem bliskości, której żadne nie planowało – i której żadne, jak dotąd, wcale nie szukało – nie może skończyć się dobrze. Nie, kiedy ona sama łaknęła... Czegoś. Czegoś, czego Barros nie mógł jej dać – czego wcale nie chciała od niego, tylko po prostu, od kogoś.
A jednak słuchała jego słów i pozwalała gładzić swoją skórę, zdobywając się tylko na średnio przekonującą sugestię, by poszedł i zostawił ją z całym tym syfem, jaki teraz sprawiał, że chciała za dużo. Tak na to patrzyła. Nawet, gdy sam Barros stwierdził, że to jest zupełnie w porządku – że mogą, że Blanka mu pozwoliła – Sarnai podskórnie czuła, że to wcale nie tak. Że partnerka Estebana raczej nie uwzględniała w swoim przyzwoleniu Eskoli, a sama wilczyca też pragnęła teraz czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego seks był co najwyżej wątłym zamiennikiem, jakimś nie do końca satysfakcjonującym substytutem.
A jednak – czy nie właśnie to robiła na co dzień? Chodziła do pubu, wracała – zazwyczaj – ze Strażniczką, kelnerką, inną medyczką. Tylko dlatego, że nie chciała być sama. Tylko dlatego, że nie była przyzwyczajona do pustki wokół siebie, do braku przyjaznych twarzy, braku kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć o swoim dniu, przytulić się, zwyczajnie schować przed światem.
Oczywiście, swoim poznanym przypadkowo kobietom – zwykle kobietom – też nie opowiadała i nie przytulała się, nawet, jeśli one same tego właśnie chciały. Nie pozwalała sobie na to, bo przecież żadna z nich nie miała przy Sarnai zostać. Jedna noc czy dwie a miesiące czy lata to subtelna różnica, którą Eskola dostrzegała bardzo wyraźnie. Substytut, dokładnie to. Tym dla niej były.
Teraz po prostu upadła jeszcze niżej, pragnąc atrakcyjnego i zajętego mężczyzny, który zupełnym przypadkiem był też jej przyjacielem.
Milczała, obracając te wszystkie myśli w głowie jak jakiś dziwaczny artefakt, po którym nie wiedziała jeszcze, czego się spodziewać. Wsłuchiwała się w bicie własnego serca – szybsze, gwałtowniejsze – i próbowała... Nie, w zasadzie nie próbowała. Wcale nie próbowała nic zrozumieć. Wcale nie próbowała wytłumaczyć sobie, że w tym akurat przypadku powinna sama sobie odmówić.
Nie chciała odmawiać.
Nie udawała, że rozumie układ, jaki Barros miał z Blanką – nawet, gdyby chciała, chyba nie potrafiłaby spojrzeć na to tak, jak oni, jak Vargas. Sarnai była zbyt zaborcza, zbyt terytorialna, by myśl o takim czy innym otwarciu związku wydawała jej się atrakcyjna. A jednak, skoro w dokładnie takiej relacji tkwił, jak się wydawało, Esteban, Sarnai nie poczuwała się do upewniania się, czy aby na pewno. Czy może i czy na pewno nic przez to nie straci.
Jedyna stratą, jaka w tej chwili ją obchodziła, była jej własna – ale z tą nauczyła się już żyć. Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę. Oczywiście, że przeszkadzało. Przeszkadzało już od bardzo dawna – nie w kontekście Barrosa, ale w zasadzie każdego, z kim się spotykała. Po prostu nauczyła się – z grubsza – wyłączać to z rachunku zysków i strat, plusów i minusów.
Nie odpowiedziała na rozczulająco poplątane tłumaczenia Barrosa ani od razu, ani w zasadzie w ogóle. Nie czuła się na rozmowę o różnicach między nią a Blanką, o tym co dla jednej i drugiej jest w porządku a co nie. To, czego w tej chwili chciała, niespecjalnie mieściło się w słowach.
Spokojnie znosiła spojrzenie Barrosa i nie opierała się, gdy objął jej dłoń. Wciągnęła powietrze głębiej, ale tylko po to, by nieco lepiej poczuć zapach mężczyzny. Znała go – spotykali się przecież w klubie tak często – ale zawsze pilnowała granic, pilnowała siebie i tego, co robiła w jego towarzystwie.
To były te same granice, które teraz rozmywały się i wyginały, rozciągane pragnieniami Sarnai. Pragnieniami ich obojga, jeśli wnioskować tylko po wyraźnie sfrustrowanym sapnięciu mężczyzny.
Jeśli potrzebowała dodatkowej zachęty, delikatne muśnięcie ust Barrosa we wnętrzu jej dłoni było dokładnie tym. Łagodny, kojący dotyk, odpowiadający na całe to jej łaknienie bliskości, uwagi, czułości. Nie była naiwna, by wierzyć, że stoi za tym coś więcej niż pożądanie, po prostu w tej łagodnej, miękkiej formie. Zresztą, przecież wcale nie chciała, by było za tym coś więcej – nie w przypadku Barrosa. Ceniła sobie to, co mieli – i przecież nie kochała go.
W tej chwili, pod tym względem, był substytutem jak wszyscy inni. Od przypadkowo poznanych kobiet czy mężczyzn różnił się jedynie tym, że nie był jej obcy. Że coś o nim wiedziała i on wiedział coś o niej, a to z kolei sprawiało, że... Było inaczej – Sarnai odbierała ich bliskość inaczej. Jak coś bliższego temu, czego tak naprawdę potrzebowała.
Wypalliła papierosa i wrzuciła go do tego samego kieliszka, którego użył przedtem Barros. Obróciła się nieznacznie na krzesełku i, po chwili ostatniego wahania, mocniej objęła dłonią policzek mężczyzny. Musnęła go kciukiem niespiesznie, pozwalając, by zarost Estebana podrapał ją lekko.
Dawno nie była z mężczyzną. Ostatni raz... Z Hringiem? Czy jeszcze potem z kimś innym? Nie była pewna. Hamre pamiętała, bo przy nim też się łudziła. Nie, że coś razem stworzą, a raczej, że to, co jej może dać, trochę lepiej zapełni tę lukę, którą odczuwała w sercu. Nie zapełniło, ale i tak nie żałowała tego krótkiego czasu, który razem spędzili.
A potem – potem miała kobiety. Na noc, na dwie. Z nimi było jej łatwiej. Przy nich jej wilk nie czuł się zagrożony, a ona nie musiała pilnować go aż tak bardzo.
Nie była pewna, czy będzie musiała pilnować go teraz przy Barrosie, ale chciała to sprawdzić. Po prostu – chciała.
Przesunęła dłoń dalej, niespiesznie sięgnęła na kark mężczyzny, wsunęła mu palce we włosy. Gładziła go przez chwilę tylko, spoglądając na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Kiedy zaś wreszcie pochyliła się, by musnąć usta Barrosa w łagodnym pocałunku, z pierwszego wahania prawie nic już nie zostało.
Nad tym, co się potem zmieni – czy cokolwiek – mogła się zastanawiać później.
A jednak słuchała jego słów i pozwalała gładzić swoją skórę, zdobywając się tylko na średnio przekonującą sugestię, by poszedł i zostawił ją z całym tym syfem, jaki teraz sprawiał, że chciała za dużo. Tak na to patrzyła. Nawet, gdy sam Barros stwierdził, że to jest zupełnie w porządku – że mogą, że Blanka mu pozwoliła – Sarnai podskórnie czuła, że to wcale nie tak. Że partnerka Estebana raczej nie uwzględniała w swoim przyzwoleniu Eskoli, a sama wilczyca też pragnęła teraz czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego seks był co najwyżej wątłym zamiennikiem, jakimś nie do końca satysfakcjonującym substytutem.
A jednak – czy nie właśnie to robiła na co dzień? Chodziła do pubu, wracała – zazwyczaj – ze Strażniczką, kelnerką, inną medyczką. Tylko dlatego, że nie chciała być sama. Tylko dlatego, że nie była przyzwyczajona do pustki wokół siebie, do braku przyjaznych twarzy, braku kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć o swoim dniu, przytulić się, zwyczajnie schować przed światem.
Oczywiście, swoim poznanym przypadkowo kobietom – zwykle kobietom – też nie opowiadała i nie przytulała się, nawet, jeśli one same tego właśnie chciały. Nie pozwalała sobie na to, bo przecież żadna z nich nie miała przy Sarnai zostać. Jedna noc czy dwie a miesiące czy lata to subtelna różnica, którą Eskola dostrzegała bardzo wyraźnie. Substytut, dokładnie to. Tym dla niej były.
Teraz po prostu upadła jeszcze niżej, pragnąc atrakcyjnego i zajętego mężczyzny, który zupełnym przypadkiem był też jej przyjacielem.
Milczała, obracając te wszystkie myśli w głowie jak jakiś dziwaczny artefakt, po którym nie wiedziała jeszcze, czego się spodziewać. Wsłuchiwała się w bicie własnego serca – szybsze, gwałtowniejsze – i próbowała... Nie, w zasadzie nie próbowała. Wcale nie próbowała nic zrozumieć. Wcale nie próbowała wytłumaczyć sobie, że w tym akurat przypadku powinna sama sobie odmówić.
Nie chciała odmawiać.
Nie udawała, że rozumie układ, jaki Barros miał z Blanką – nawet, gdyby chciała, chyba nie potrafiłaby spojrzeć na to tak, jak oni, jak Vargas. Sarnai była zbyt zaborcza, zbyt terytorialna, by myśl o takim czy innym otwarciu związku wydawała jej się atrakcyjna. A jednak, skoro w dokładnie takiej relacji tkwił, jak się wydawało, Esteban, Sarnai nie poczuwała się do upewniania się, czy aby na pewno. Czy może i czy na pewno nic przez to nie straci.
Jedyna stratą, jaka w tej chwili ją obchodziła, była jej własna – ale z tą nauczyła się już żyć. Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę. Oczywiście, że przeszkadzało. Przeszkadzało już od bardzo dawna – nie w kontekście Barrosa, ale w zasadzie każdego, z kim się spotykała. Po prostu nauczyła się – z grubsza – wyłączać to z rachunku zysków i strat, plusów i minusów.
Nie odpowiedziała na rozczulająco poplątane tłumaczenia Barrosa ani od razu, ani w zasadzie w ogóle. Nie czuła się na rozmowę o różnicach między nią a Blanką, o tym co dla jednej i drugiej jest w porządku a co nie. To, czego w tej chwili chciała, niespecjalnie mieściło się w słowach.
Spokojnie znosiła spojrzenie Barrosa i nie opierała się, gdy objął jej dłoń. Wciągnęła powietrze głębiej, ale tylko po to, by nieco lepiej poczuć zapach mężczyzny. Znała go – spotykali się przecież w klubie tak często – ale zawsze pilnowała granic, pilnowała siebie i tego, co robiła w jego towarzystwie.
To były te same granice, które teraz rozmywały się i wyginały, rozciągane pragnieniami Sarnai. Pragnieniami ich obojga, jeśli wnioskować tylko po wyraźnie sfrustrowanym sapnięciu mężczyzny.
Jeśli potrzebowała dodatkowej zachęty, delikatne muśnięcie ust Barrosa we wnętrzu jej dłoni było dokładnie tym. Łagodny, kojący dotyk, odpowiadający na całe to jej łaknienie bliskości, uwagi, czułości. Nie była naiwna, by wierzyć, że stoi za tym coś więcej niż pożądanie, po prostu w tej łagodnej, miękkiej formie. Zresztą, przecież wcale nie chciała, by było za tym coś więcej – nie w przypadku Barrosa. Ceniła sobie to, co mieli – i przecież nie kochała go.
W tej chwili, pod tym względem, był substytutem jak wszyscy inni. Od przypadkowo poznanych kobiet czy mężczyzn różnił się jedynie tym, że nie był jej obcy. Że coś o nim wiedziała i on wiedział coś o niej, a to z kolei sprawiało, że... Było inaczej – Sarnai odbierała ich bliskość inaczej. Jak coś bliższego temu, czego tak naprawdę potrzebowała.
Wypalliła papierosa i wrzuciła go do tego samego kieliszka, którego użył przedtem Barros. Obróciła się nieznacznie na krzesełku i, po chwili ostatniego wahania, mocniej objęła dłonią policzek mężczyzny. Musnęła go kciukiem niespiesznie, pozwalając, by zarost Estebana podrapał ją lekko.
Dawno nie była z mężczyzną. Ostatni raz... Z Hringiem? Czy jeszcze potem z kimś innym? Nie była pewna. Hamre pamiętała, bo przy nim też się łudziła. Nie, że coś razem stworzą, a raczej, że to, co jej może dać, trochę lepiej zapełni tę lukę, którą odczuwała w sercu. Nie zapełniło, ale i tak nie żałowała tego krótkiego czasu, który razem spędzili.
A potem – potem miała kobiety. Na noc, na dwie. Z nimi było jej łatwiej. Przy nich jej wilk nie czuł się zagrożony, a ona nie musiała pilnować go aż tak bardzo.
Nie była pewna, czy będzie musiała pilnować go teraz przy Barrosie, ale chciała to sprawdzić. Po prostu – chciała.
Przesunęła dłoń dalej, niespiesznie sięgnęła na kark mężczyzny, wsunęła mu palce we włosy. Gładziła go przez chwilę tylko, spoglądając na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Kiedy zaś wreszcie pochyliła się, by musnąć usta Barrosa w łagodnym pocałunku, z pierwszego wahania prawie nic już nie zostało.
Nad tym, co się potem zmieni – czy cokolwiek – mogła się zastanawiać później.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pią 12 Sty - 19:19
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pamiętał, że kręcił głową, kiedy Blanca dawała mu przyzwolenie na zabawę, jeśli tylko miałby na to ochotę – jak odmawiał, mówiąc, że jest mu to w ogóle niepotrzebne, że nie jest taki. Miał się za lojalnego. Za ten typ człowieka, który będzie patrzył tylko za osobą, którą kocha, ignorując innych. Za przykładnego partnera i męża, z jakim nie należało bać się o zdradę.
Bo tak było. Długo, bardzo długo. W cichości własnych myśli uważał się za lepszego od znajomych wartowników, kiedy słyszał czasem ich rozmowy na temat obcych kobiet na posterunku.
To, co wychodziło z niego teraz, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi... Było czymś dziwnym. Czymś rozpychającym się poza sztywne ramy, w których powinno pozostać. Tym, czym Esteban Barros jeszcze parę lat temu gardziłby bez najmniejszego zawahania.
A teraz?
Teraz chciał i obrzydzenie własnym zachowaniem oraz myślami znalazło się niebezpiecznie blisko dołu jego listy priorytetów, jakby nigdy nie miało większego znaczenia. Jakby to tylko on mu je nadawał, a gdy zacierać zaczęły się granice wyznaczające jego dotąd ułożone miejsce na świecie, wraz z nimi osłabiła się również wola.
Czuł jej zapach, przyciskając usta do wnętrza dłoni – piżmowy, kojarzący mu się jednoznacznie z rozgrzanym na słońcu futrem i czymś świeżym, jak dopiero rozcięty owoc papai wciąż cieknący od soku. Kombinacja, która w żaden sposób nie powinna działać. Przez chwilę kiedy Sarnai nic nie mówiła, bał się, że zaraz powtórzy sugestię, by wyszedł, ale tym razem zabrzmi to jak rozkaz – sądził, że nie próbowałby jej dalej przekonywać, ale... Powoli zaczynał uczyć się o sobie nowych rzeczy – głównie tych, jakimi nie należało się chwalić i nie był już taki pewien swojej zdolności do zdroworozsądkowej oceny sytuacji. Czy raczej umiejętności, by za tym rozsądkiem podążać.
Kątem oka podążył za ruchem dłoni Eskoli, gdy wrzucała swój niedopałek do kieliszka tak samo, jak zrobił to on, wzdychając krótko na pewniejszy dotyk na policzku. Mimowolnie przymknął oczy, skupiony na muśnięciu kciuka i cichym szeleście zarostu, powoli opuszczając dłoń, którą przytrzymywał nadgarstek Sarnai i wspierając ją lekko na jej kolanie. Znów westchnął, tym razem głębiej, bardziej przeciągle, kiedy smukłe palce kobiety zanurzyły się w jego włosach, musnęły kark, zostawiając po sobie przyjemne mrowienie.
Z Blanką nie brakowało mu ciepła i czułości, ale jakaś pustka, która otworzyła mu się w piersi i latami poszerzała, wsączając w kości trudne do nazwania zimno, nie dawała się zakopać z dnia na dzień – ostrożny dotyk medyczki wrzucał w jej głodne gardło ofiarę, dając nadzieję, że kiedyś umilknie.
Spotkał się z nią w pół drogi, po pierwszym łagodnym pocałunku znów przyciskając usta do jej, oddechem łaskocząc wargi, by po lekkim przekrzywieniu głowy musnąć je językiem. Wsunąć się do środka, kiedy mu pozwoliła i ostrożnie przesuwając dłoń z kolana Sarnai na jej udo, ugniatając i gładząc. Nie czuł tej samej palącej potrzeby, jaka często ryczała mu w głowie, kiedy był z Blanką, każąc się pospieszyć i wziąć wszystko, na co miał ochotę – tutaj wcale nie czuł się tak, jakby musiał za czymś gonić. Mógł zwolnić. Być ostrożny, mimo ciepła rozlewającego się sugestywnie w podbrzuszu.
Pochylony w przestrzeni między ich siedziskami, z dłonią medyczki wciąż wspartą na karku, całował ją niespiesznie, głęboko, czując na własnych wargach wilgoć, aż wreszcie przestało mu to wystarczać. Z cichym mruknięciem zsunął się z wysokiego, barowego stołka, stając przed zwróconą do niego Sarnai i bez pytania o pozwolenie wsuwając dłonie pod jej uda.
- Trzymaj się – wymamrotał jako jedyne ostrzeżenie, zanim zsunął ją z siedziska, pewnie przytrzymując przy sobie, wspierając jej ciężar na torsie. Była tak samo drobna jak Blanca i z jakiegoś powodu poczuł się tym faktem niezmiernie rozczulony, choć doskonale przecież pamiętał, że kruchość medyczki to tylko pozory. Nie był w stanie już zliczyć, ile razy posłała go na matę, ciskając nim z przerażającą wręcz łatwością.
Nie miał konkretnego planu – nawet jeśli jakbyś wcześniej kłębił mu się pod czaszką, rozpłynąłby się pod wpływem słodkiego naporu ciała Sarnai na jego własne. Poprawiając nieco uchwyt pod jednym z jej ud, kątem oka dojrzał kanapę i to właśnie tam się skierował, nie zastanawiając się nad tym specjalnie, tylko siadając ciężko z kobietą na meblu.
Bo tak było. Długo, bardzo długo. W cichości własnych myśli uważał się za lepszego od znajomych wartowników, kiedy słyszał czasem ich rozmowy na temat obcych kobiet na posterunku.
To, co wychodziło z niego teraz, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi... Było czymś dziwnym. Czymś rozpychającym się poza sztywne ramy, w których powinno pozostać. Tym, czym Esteban Barros jeszcze parę lat temu gardziłby bez najmniejszego zawahania.
A teraz?
Teraz chciał i obrzydzenie własnym zachowaniem oraz myślami znalazło się niebezpiecznie blisko dołu jego listy priorytetów, jakby nigdy nie miało większego znaczenia. Jakby to tylko on mu je nadawał, a gdy zacierać zaczęły się granice wyznaczające jego dotąd ułożone miejsce na świecie, wraz z nimi osłabiła się również wola.
Czuł jej zapach, przyciskając usta do wnętrza dłoni – piżmowy, kojarzący mu się jednoznacznie z rozgrzanym na słońcu futrem i czymś świeżym, jak dopiero rozcięty owoc papai wciąż cieknący od soku. Kombinacja, która w żaden sposób nie powinna działać. Przez chwilę kiedy Sarnai nic nie mówiła, bał się, że zaraz powtórzy sugestię, by wyszedł, ale tym razem zabrzmi to jak rozkaz – sądził, że nie próbowałby jej dalej przekonywać, ale... Powoli zaczynał uczyć się o sobie nowych rzeczy – głównie tych, jakimi nie należało się chwalić i nie był już taki pewien swojej zdolności do zdroworozsądkowej oceny sytuacji. Czy raczej umiejętności, by za tym rozsądkiem podążać.
Kątem oka podążył za ruchem dłoni Eskoli, gdy wrzucała swój niedopałek do kieliszka tak samo, jak zrobił to on, wzdychając krótko na pewniejszy dotyk na policzku. Mimowolnie przymknął oczy, skupiony na muśnięciu kciuka i cichym szeleście zarostu, powoli opuszczając dłoń, którą przytrzymywał nadgarstek Sarnai i wspierając ją lekko na jej kolanie. Znów westchnął, tym razem głębiej, bardziej przeciągle, kiedy smukłe palce kobiety zanurzyły się w jego włosach, musnęły kark, zostawiając po sobie przyjemne mrowienie.
Z Blanką nie brakowało mu ciepła i czułości, ale jakaś pustka, która otworzyła mu się w piersi i latami poszerzała, wsączając w kości trudne do nazwania zimno, nie dawała się zakopać z dnia na dzień – ostrożny dotyk medyczki wrzucał w jej głodne gardło ofiarę, dając nadzieję, że kiedyś umilknie.
Spotkał się z nią w pół drogi, po pierwszym łagodnym pocałunku znów przyciskając usta do jej, oddechem łaskocząc wargi, by po lekkim przekrzywieniu głowy musnąć je językiem. Wsunąć się do środka, kiedy mu pozwoliła i ostrożnie przesuwając dłoń z kolana Sarnai na jej udo, ugniatając i gładząc. Nie czuł tej samej palącej potrzeby, jaka często ryczała mu w głowie, kiedy był z Blanką, każąc się pospieszyć i wziąć wszystko, na co miał ochotę – tutaj wcale nie czuł się tak, jakby musiał za czymś gonić. Mógł zwolnić. Być ostrożny, mimo ciepła rozlewającego się sugestywnie w podbrzuszu.
Pochylony w przestrzeni między ich siedziskami, z dłonią medyczki wciąż wspartą na karku, całował ją niespiesznie, głęboko, czując na własnych wargach wilgoć, aż wreszcie przestało mu to wystarczać. Z cichym mruknięciem zsunął się z wysokiego, barowego stołka, stając przed zwróconą do niego Sarnai i bez pytania o pozwolenie wsuwając dłonie pod jej uda.
- Trzymaj się – wymamrotał jako jedyne ostrzeżenie, zanim zsunął ją z siedziska, pewnie przytrzymując przy sobie, wspierając jej ciężar na torsie. Była tak samo drobna jak Blanca i z jakiegoś powodu poczuł się tym faktem niezmiernie rozczulony, choć doskonale przecież pamiętał, że kruchość medyczki to tylko pozory. Nie był w stanie już zliczyć, ile razy posłała go na matę, ciskając nim z przerażającą wręcz łatwością.
Nie miał konkretnego planu – nawet jeśli jakbyś wcześniej kłębił mu się pod czaszką, rozpłynąłby się pod wpływem słodkiego naporu ciała Sarnai na jego własne. Poprawiając nieco uchwyt pod jednym z jej ud, kątem oka dojrzał kanapę i to właśnie tam się skierował, nie zastanawiając się nad tym specjalnie, tylko siadając ciężko z kobietą na meblu.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pią 12 Sty - 21:00
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Zawsze się spieszyła. W pracy – wiadomo. W domu – bo zwykle nie miała w nim aż tak dużo czasu. I w seksie – bo gdy się na niego zdecydowała, zwykle potrzebowała drugiego człowieka na już, teraz, tylko po to, by nasycić ten pierwotny, podstawowy głód.
Te pierwsze, leniwe pieszczoty, jakie wymieniała z Barrosem, nie były może zupełnie nowe, ale nie będzie przesadą stwierdzenie, że zdążyła zapomnieć, jak to jest. Nigdy nie przestała tęsknić za właśnie taką bliskością, taką formą czułości – ale wyobrażenie, które pozostało jej w głowie, już jakiś czas temu zaczęło odbiegać od tego, jak spełnienie tej tęsknoty wyglądałoby naprawdę.
Bo w rzeczywistości było lepiej, niż pamiętała. Dużo spokojniej, dużo bardziej słodko. Teraz, w tej jednej chwili, jakąś zupełną abstrakcją była myśl, że bliskość osoby faktycznie kochanej, kogoś, kto widziałby w Sarnai człowieka znacznie lepszego niż widziała w sobie ona sama – że to musiałoby być… Musiałoby być jeszcze bardziej. Bardziej miękkie, bardziej kojące.
Ciężko było jej w to uwierzyć, ale, z drugiej strony, jej serce potknęło się na myśl, jak wiele traci. Jak wiele straciła już przez ostatnie lata.
Oddawała pocałunki niespiesznie, bez trudu nadążając jednak za Barrosem, gdy pogłębił je, kradł kolejne jeden za drugim. Smakował chyba inaczej, niż się spodziewała, ale dobrze. Podobnie jak zazwyczaj, nie potrafiłaby tego opisać w ludzkich słowach, wystarczyło jej jednak, że wiedziała. Czuła. Że, jak wspomniała mężczyźnie wcześniej, przypomnienie sobie jego smaku będzie dla niej teraz banalnie proste.
Gdy on przesunął dłoń wzdłuż jej uda, sama przysunęła się jeszcze trochę, na ile pozwalało jej krzesłko, wsparła łokcie na jego ramionach, wplotła obie dłonie w jego włosy – chciała wierzyć, że wcale nie desperacko, a po prostu z pożądaniem.
Bo to ostatnie nie podlegało dyskusji.
Roześmiała się cicho, gdy podniósł ją z siedziska. Śmiało zaplotła nogi na jego biodrach i dłonie na karku. Wsparła czoło o jego, spoglądając mu w oczy, gdy zabrał ją na kanapę. Mebel był miękki i wygodny, choć Sarnai wcale nie była przekonana, czy nadawał się do ich obecnych planów.
Głupia myśl, która nie miała w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Została blisko Barrosa, poprawiając się tylko na tyle, by wygodniej rozsiąść się na jego kolanach, ochoczo wesprzeć się na jego piersi. Teraz, gdy pozbyła się resztek wahania, nie próbowała nawet udawać skrępowanej, nieśmiałej, niepewnej. Nie była taka – i nie była też przecież ślepa, by nie dostrzegać atrakcyjności Estebana. To, że nie próbowała zaprosić go do siebie wcześniej, było skutkiem bardzo wielu czynników – i pożądania prędko zduszonego całą gamą uczuć dużo głębszych, dużo cenniejszych.
Barros naprawdę był dla niej wart więcej jako przyjaciel niż jako kochanek. Gdyby musiała wybierać, wolałaby zatrzymać go w tej pierwszej roli i zrezygnować z drugiej. Gdy będzie musiała wybierać, nie miała wątpliwości, kim dla niej był.
To jednak nie był problem na teraz.
Wróciła do pocałunków, wyraźnie nie mając dosyć. Podobnie jak Esteban, wiedziała, czego chce, ale wcale nie była pewna, jak – poza tym, że naprawdę nie chciała się spieszyć. Skoro miała już stawiać na szali ich znajomość – mimo wszelkich chęci nie mogła opędzić się od myśli, że dzisiejszy wieczór ma całkiem spory potencjał, by coś popsuć; może popsuć bardzo wiele – chciała, by było warto.
A nie byłoby warto, gdyby było tak, jak z kimkolwiek, kogo mogłaby sobie przyprowadzić z pubu czy klubu sportowego.
Odsunęła się nieco, gdy zaczęlo jej brakować oddechu, a wargi podpuchły lekko od zachłannych pieszczot. Uśmiechnęła się nieznacznie, przez chwilę patrząc tylko na Esa. Wsparła dłonie na jego piersi, lekko - ledwie muskając opuszkami palców materiał koszulki – przewędrowała nimi niżej, przez mostek, brzuch, aż do granicy paska spodni. Ten ostatni jej nie interesował, jeszcze nie teraz, ochoczo za to wsunęła dłonie pod bluzkę mężczyzny, gładząc zaczepnie nagą, rozgrzaną skórę.
Cofnęła ręce tylko po to, by chwycić materiał pewniej i pociągnąć go znacząco w górę.
- Zdejmij – rzuciła cicho.
Nie spuszczała z Barrosa oka ani wtedy, gdy pozbywał się ubioru, ani potem, gdy mogła powtórzyć wędrówkę dłoni sprzed chwili – tym razem już na nagiej skórze mężczyzny. To nie był pierwszy raz, kiedy zdejmował przy niej koszulkę – klub sportowy sprzyjał przynajmniej częściowym negliżom we własnym towarzystwie – ale pierwszy, kiedy pozwoliła sobie na niego patrzeć tak, jak chciała i tak długo, jak chciała.
Pochyliła się i skubnęła jego dolną wargę lekko, chwilę potem znów zamykając mu usta miękkim pocałunkiem i jeszcze śmielej przylegając do mężczyzny.
Te pierwsze, leniwe pieszczoty, jakie wymieniała z Barrosem, nie były może zupełnie nowe, ale nie będzie przesadą stwierdzenie, że zdążyła zapomnieć, jak to jest. Nigdy nie przestała tęsknić za właśnie taką bliskością, taką formą czułości – ale wyobrażenie, które pozostało jej w głowie, już jakiś czas temu zaczęło odbiegać od tego, jak spełnienie tej tęsknoty wyglądałoby naprawdę.
Bo w rzeczywistości było lepiej, niż pamiętała. Dużo spokojniej, dużo bardziej słodko. Teraz, w tej jednej chwili, jakąś zupełną abstrakcją była myśl, że bliskość osoby faktycznie kochanej, kogoś, kto widziałby w Sarnai człowieka znacznie lepszego niż widziała w sobie ona sama – że to musiałoby być… Musiałoby być jeszcze bardziej. Bardziej miękkie, bardziej kojące.
Ciężko było jej w to uwierzyć, ale, z drugiej strony, jej serce potknęło się na myśl, jak wiele traci. Jak wiele straciła już przez ostatnie lata.
Oddawała pocałunki niespiesznie, bez trudu nadążając jednak za Barrosem, gdy pogłębił je, kradł kolejne jeden za drugim. Smakował chyba inaczej, niż się spodziewała, ale dobrze. Podobnie jak zazwyczaj, nie potrafiłaby tego opisać w ludzkich słowach, wystarczyło jej jednak, że wiedziała. Czuła. Że, jak wspomniała mężczyźnie wcześniej, przypomnienie sobie jego smaku będzie dla niej teraz banalnie proste.
Gdy on przesunął dłoń wzdłuż jej uda, sama przysunęła się jeszcze trochę, na ile pozwalało jej krzesłko, wsparła łokcie na jego ramionach, wplotła obie dłonie w jego włosy – chciała wierzyć, że wcale nie desperacko, a po prostu z pożądaniem.
Bo to ostatnie nie podlegało dyskusji.
Roześmiała się cicho, gdy podniósł ją z siedziska. Śmiało zaplotła nogi na jego biodrach i dłonie na karku. Wsparła czoło o jego, spoglądając mu w oczy, gdy zabrał ją na kanapę. Mebel był miękki i wygodny, choć Sarnai wcale nie była przekonana, czy nadawał się do ich obecnych planów.
Głupia myśl, która nie miała w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Została blisko Barrosa, poprawiając się tylko na tyle, by wygodniej rozsiąść się na jego kolanach, ochoczo wesprzeć się na jego piersi. Teraz, gdy pozbyła się resztek wahania, nie próbowała nawet udawać skrępowanej, nieśmiałej, niepewnej. Nie była taka – i nie była też przecież ślepa, by nie dostrzegać atrakcyjności Estebana. To, że nie próbowała zaprosić go do siebie wcześniej, było skutkiem bardzo wielu czynników – i pożądania prędko zduszonego całą gamą uczuć dużo głębszych, dużo cenniejszych.
Barros naprawdę był dla niej wart więcej jako przyjaciel niż jako kochanek. Gdyby musiała wybierać, wolałaby zatrzymać go w tej pierwszej roli i zrezygnować z drugiej. Gdy będzie musiała wybierać, nie miała wątpliwości, kim dla niej był.
To jednak nie był problem na teraz.
Wróciła do pocałunków, wyraźnie nie mając dosyć. Podobnie jak Esteban, wiedziała, czego chce, ale wcale nie była pewna, jak – poza tym, że naprawdę nie chciała się spieszyć. Skoro miała już stawiać na szali ich znajomość – mimo wszelkich chęci nie mogła opędzić się od myśli, że dzisiejszy wieczór ma całkiem spory potencjał, by coś popsuć; może popsuć bardzo wiele – chciała, by było warto.
A nie byłoby warto, gdyby było tak, jak z kimkolwiek, kogo mogłaby sobie przyprowadzić z pubu czy klubu sportowego.
Odsunęła się nieco, gdy zaczęlo jej brakować oddechu, a wargi podpuchły lekko od zachłannych pieszczot. Uśmiechnęła się nieznacznie, przez chwilę patrząc tylko na Esa. Wsparła dłonie na jego piersi, lekko - ledwie muskając opuszkami palców materiał koszulki – przewędrowała nimi niżej, przez mostek, brzuch, aż do granicy paska spodni. Ten ostatni jej nie interesował, jeszcze nie teraz, ochoczo za to wsunęła dłonie pod bluzkę mężczyzny, gładząc zaczepnie nagą, rozgrzaną skórę.
Cofnęła ręce tylko po to, by chwycić materiał pewniej i pociągnąć go znacząco w górę.
- Zdejmij – rzuciła cicho.
Nie spuszczała z Barrosa oka ani wtedy, gdy pozbywał się ubioru, ani potem, gdy mogła powtórzyć wędrówkę dłoni sprzed chwili – tym razem już na nagiej skórze mężczyzny. To nie był pierwszy raz, kiedy zdejmował przy niej koszulkę – klub sportowy sprzyjał przynajmniej częściowym negliżom we własnym towarzystwie – ale pierwszy, kiedy pozwoliła sobie na niego patrzeć tak, jak chciała i tak długo, jak chciała.
Pochyliła się i skubnęła jego dolną wargę lekko, chwilę potem znów zamykając mu usta miękkim pocałunkiem i jeszcze śmielej przylegając do mężczyzny.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sob 13 Sty - 19:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Uśmiechnął się mimowolnie na dźwięk jej śmiechu, czując jak jakaś niedookreślona struktura wywinęła mu koziołka w dole brzucha – chociaż spędzał z Sarnai zaskakująco dużo czasu przy napiętym pracą grafiku, momenty gdy całkiem się rozluźniała, Es wciąż uważał za stosunkowo rzadkie. Potrafili rozmawiać, żartować, docinać sobie, a jednak maska za jaką chowała się na co dzień nie zsuwała się wtedy w pełni. Rozumiał to – sam był przecież niemal taki sam – ale wciąż czuł triumf, kiedy zapominała trzymać ją przyciśniętą do twarzy. Teraz wcale nie było inaczej i myśli Barrosa zamiast kierować się ku potencjalnym konsekwencjom decyzji, by się do siebie zbliżyć bardziej niż powinni, biegły w kierunku tego, jak daleko pozwoli mu zajrzeć.
Czy te zwierzęce podobieństwa, których tak długo w kimś szukał, w ogóle zagrają jakąkolwiek rolę poza wyraźnym rozbudzeniem zainteresowania. Choć to nie tak, że stanowiły jedyny czynnik, jaki kazał mu spojrzeć na Sarnai nieco przychylniejszym okiem, miały w tym swój duży udział.
Usadzony na wygodnej kanapie, z ciężarem medyczki rozłożonym rozkosznie na kolanach, nie czuł potrzeby, żeby być gdzie indziej – wciąż z lekkim uśmiechem błądzącym mu po wargach, przekrzywił głowę, by lepiej dopasować się do leniwych pocałunków. Dłonie, którymi wcześniej podtrzymywał uda Eskoli, przesunął na ich wierzch, sunąc palcami po miękkim materiale jej spodni, od czasu do czasu wbijając w niego paznokcie. Kiedy wreszcie zawędrował nimi wyżej, pod długą, luźną bluzkę i musnął nagą skórę na boku, Sarnai przerwała pocałunek, oddychając ciężko – jej podpuchnięte wargi były wyraźnie zaczerwienione. Aż się prosiły, by je ukąsić.
Czy te zwierzęce podobieństwa, których tak długo w kimś szukał, w ogóle zagrają jakąkolwiek rolę poza wyraźnym rozbudzeniem zainteresowania. Choć to nie tak, że stanowiły jedyny czynnik, jaki kazał mu spojrzeć na Sarnai nieco przychylniejszym okiem, miały w tym swój duży udział.
Usadzony na wygodnej kanapie, z ciężarem medyczki rozłożonym rozkosznie na kolanach, nie czuł potrzeby, żeby być gdzie indziej – wciąż z lekkim uśmiechem błądzącym mu po wargach, przekrzywił głowę, by lepiej dopasować się do leniwych pocałunków. Dłonie, którymi wcześniej podtrzymywał uda Eskoli, przesunął na ich wierzch, sunąc palcami po miękkim materiale jej spodni, od czasu do czasu wbijając w niego paznokcie. Kiedy wreszcie zawędrował nimi wyżej, pod długą, luźną bluzkę i musnął nagą skórę na boku, Sarnai przerwała pocałunek, oddychając ciężko – jej podpuchnięte wargi były wyraźnie zaczerwienione. Aż się prosiły, by je ukąsić.
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sob 13 Sty - 21:34
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Wsłuchiwała się w każdy oddech Barrosa, dopatrując się w nich wskazówek. Świadoma każdego dotyku mężczyzny, wsłuchiwała się też w siebie – nie w swojego wilka, ale siebie – rejestrując każde drgnienie mięśni, każdy dreszcz, każde uderzenie ciepła. Mogła niemal dokładnie wskazać, kiedy i gdzie rozplątywały jej się kolejne węzły – efekt ciągłego napięcia i ciągłych, podstawowych braków w kontekście relacji społecznych – gdy Barros sunął dłońmi wzdłuż jej ud, sięgał pod koszulkę, błądził wzdłuż krzywizn kręgosłupa.
Na jego syknięcie, gdy nie poświęciła spodniom wystarczającej uwagi, uśmiechnęła się tylko przelotnie, nie przerywając pocałunków.
Na jego syknięcie, gdy nie poświęciła spodniom wystarczającej uwagi, uśmiechnęła się tylko przelotnie, nie przerywając pocałunków.
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Nie 14 Sty - 15:39
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Nie 14 Sty - 17:31
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pon 15 Sty - 21:43
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Wto 16 Sty - 18:00
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Czw 18 Sty - 21:44
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pią 19 Sty - 10:09
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Esteban Barros
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Pią 19 Sty - 21:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sarnai Eskola
Re: 02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sob 20 Sty - 10:23
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Wstała z gracją i, po chwili wahania, sięgnęła po koszulkę i narzuciła ją na siebie. Długi, za duży t-shirt zasłaniał ją aż po pośladki, tworząc pozory jakiejś przyzwoitości. Wprowadzenia na nowo granic, które dzisiaj tak bez zastanowienia przekroczyli.
Wiedziała, że to głupota. Cienka warstwa materiału zasłaniająca ją przed wzrokiem Barrosa teraz, gdy mężczyzna widział już absolutnie wszystko – miał absolutnie wszystko – niczego nie mogła zmienić.
- Za każdą lekcję zamierzasz mi się tak odwdzięczać? – rzuciła z przekąsem, czując silną potrzebę, by coś powiedzieć – coś, co znów odciągnie ich od tego wszystkiego, czego nie powinno między nimi być. Bezczelny żart był tak samo dobry jak cokolwiek innego, co mogłaby wymyślić.
Zgarnęła z wyspy papierosy i wróciła do Esa. Nie miała dość siły woli, by usiąść z dala od niego, znów więc opadła na dywan, kolanem ocierając się o Barrosa. Zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, spojrzała na mężczyznę z zamyśleniem.
Nie miała siły woli nawet na tyle, by odmówić sobie pochylenia się i rozchylenia jego warg swoimi tak, by oddać mu swoje smużki papierosowego dymu. Chwilę potem odpaliła mu drugą porcję używki i bez pytania wsunęła mu ją w usta.
Jeśli byli do siebie aż tak podobni – a byli – wiedziała, że będzie potrzebował nikotyny nie mniej niż ona.
Z westchnieniem wyłożyła się z powrotem obok Barrosa, raz i drugi niespiesznie wydmuchała dym w kierunku sufitu. Przekręcając głowę, przyjrzała się mężczyźnie bez słowa.
Mogłabym tak częściej, cisnęło jej się na usta. Chciałabym tak częściej.
Na powrót sprawny rozsądek nie pozwolił jej powiedzieć żadnego z tych stwierdzeń – choć zdławienie ich w sobie było zaskakująco gorzkie i bolesne.
Esteban Barros
02.05.2001 – Salon z aneksem – E. Barros & S. Eskola Sob 20 Sty - 22:14
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Podążając za Sarnai wzrokiem, kiedy stanęła i narzuciła na siebie koszulkę, chociaż nie miało to najmniejszego sensu w sytuacji, w której widział wszystko, poza ocaleniem resztek jej godności, stanowczo odpychał od siebie myśli, że gdyby nie Blanca... Gdyby nie uczucie, jakie rozbudziło się w nim wbrew jego woli, a wręcz początkowemu zdumieniu, to po przyjeździe do Midgardu przyjaźń z Sarnai mogła nabrać zupełnie innego kształtu i kolorytu. Dorównywała mu siłą, wiedziała, co oznaczało posiadanie zwierzęcia pod skórą, była kompetentna i ładna. O co więcej mógłby prosić?
Za każdą lekcję zamierzasz mi się tak odwdzięczać?
Skrzywił się mimowolnie na jej cierpki ton, chociaż zrozumiał, że miała to być próba dywersji i odwrócenia myśli od przemyśleń, które zapewne zaczęły też już męczyć Eskolę.
- Nie – odparł, siląc się na lekkość, choć wyraźnie przezierało spod niej zmęczenie. - Ale więcej wina nie przyniosę – dodał, zamykając oczy i po prostu leżąc na miękkim dywanie. Nie widział sensu w gorączkowym szukaniu ubrań – Sarnai mogła wytrzymać jeszcze parę chwil jego nagości, zanim znajdzie w sobie siłę, by wstać.
Nie był zaskoczony, że wróciła z papierosem, a gdy ręka drgnęła mu, by objąć kolano, którym otarła się o jego biodro, położył ją zamiast tego na swoim brzuchu, nie chcąc... Nie mogąc tego ciągnąć. Dawać jej jakichś fałszywych nadziei w postaci większej czułości, niż ta jaka powinna istnieć między dwójką przyjaciół. Jakby już nie przekroczyli tej granicy, depcząc jej wyraźną linę.
W zaskakującej ciszy wypalili po papierosie, zanim Es podniósł się powoli z dywanu, czując jak zadrapania na plecach pulsowały przy każdym ruchu. Mógł poprosić medyczkę o pomoc z paroma zaklęciami, ale... W jakiś sposób wydawało się to nieodpowiednie – jakby chciał natychmiast zacierać ślady tego, co zaszło. Jak złodziej uciekający z łupem.
Jakaś jego część czuła się winna wszystkiego, co zaszło mimo wyraźnego pozwolenia.
Kiedy żegnał się, na powrót przyzwoicie ubrany, z plecakiem zarzuconym na niepogryzione ramię, być może złożył krótki pocałunek na skroni Sarnai, chociaż nie powinien.
Sarnai i Esteban z tematu