:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia)
2 posters
Blanca Vargas
it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Nie 10 Mar - 18:24
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
4 VI 2001 r.
rodzinny dom Barrosów w Vitorii, Brazylia
rodzinny dom Barrosów w Vitorii, Brazylia
Potrzebowała trzech dni, by ochłonąć; czterech, by pojąć, że Es naprawdę nie zamierza wrócić; sześciu, by tęsknota, żal i ból stały się nie do zniesienia; i jeszcze jednego, by spakować się i po nie do końca przemyślanej podróży znów znaleźć się w rodzinnych stronach Barrosów.
To Nita powiedziała jej, że Es wrócił do domu. Gdy szalejąca złość Blanki ustąpiła wreszcie miejsca skrajnemu wyczerpaniu i przerażeniu, Rabago przyszła do pokoju Vargas i nie wyszła od niej, dopóki Vargas nie wypłakała się na jej ramieniu, łkając tak gwałtownie, że w którymś momencie niemal dosłownie brakowało jej tchu.
Nawet teraz, będąc już w ciepłej, dusznej Brazylii, Blanca wcale nie była pewna, czy robi dobrze.
Odwiedziła dom rodzinny Barrosów zaraz po przyjeździe, nie odwiedzając nawet swojego mieszkania, by zostawić rzeczy. Nie zamierzała nocować w Vitorii – nie sądziła też, by ktokolwiek ją tu chciał; do tej pory z pewnością wiedzieli już, co się stało – ale musiała zobaczyć się z Esem. Porozmawiać. Przeprosić. Co dalej – nie była pewna. Może nic. Może zupełnie nic.
Nie chciała o tym myśleć. Nie potrafiła.
Esa jednak w domu nie było, podobnie jak Paulo – poszli razem w góry, jak wyjaśniła jej Alessandra, i nie bardzo było wiadomo, kiedy wrócą. Blanca potraktowała tę odpowiedź jako jednoznaczny sygnał, że nie jest tu mile widziana i zawracała już do wyjścia, gdy kobieta – po wyraźnej chwili wahania – złapała ją za rękę i zapytała, czy Vargas nie zjadłaby z nimi obiadu.
Myśl o spędzaniu czasu z rodziną Barrosa budzila w Blance cholernie mieszane uczucia, ale została, bo... Po prostu została. Nie była pewna czemu.
Od tego czasu odwiedziła dom w Vitorii jeszcze dwa razy, za każdym razem słysząc dokładnie to samo – Esa wciąż nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie z powrotem.
Wreszcie dała sobie spokój. Sam przyjazd do Brazylii kosztował ją cholernie wiele – pojawianie się dzień w dzień na progu rodzinnego domu Esa tylko po to, by odejść z niczym, przerastało ją. Musiała złapać oddech – choć bogowie jedni wiedzieli, jak miałaby to zrobić. Bez Barrosa, za to z jego ostatnimi słowami brzmiącymi jej głośno w głowie, wszystko było cholernie źle.
Jedną noc spędziła u Sam, tylko dlatego, że nie chciała być sama. Zanim zdążyła się zorientować, opowiedziała przyjaciółce wszystko – wszystko – i nie rozszlochała jej się podobnie jak Nicie chyba tylko dlatego, że nie miała już czego wypłakiwać. Brakowało jej łez, które mogłaby wylać i z pewnością nie miała już w sobie dość złości, by ta mogła podsycić jej ból.
Była tak cholernie zmęczona.
Gdy siedzenie w pustym mieszkaniu w Rio okazało się jeszcze gorszym rozwiązaniem niż codzienne wyprawy do Vitorii, Blanca poddała się i znów teleportowała nieopodal rodzinnego domu Barrosa. To, że mimo wycieńczenia – niedospania, niedojadania i nerwów trawiących ją jak wygłodniała bestia – wciąż potrafiła teleportować się w zgrubsza dobre miejsce, nie wpadając jednocześnie za granice posiadłości Barrosów i nie wzniecając alarmów, uważała za swój sukces. Sukces, którym nie potrafiła się cieszyć.
Gdy tego dnia szła z ociąganiem w kierunku aż nazbyt dobrze znanego już teraz domu, ciężkie chmury już od dobrej godziny wisiały nisko nad Vitorią, grożąc ulewą. Blanca mimowolnie zerknęła na pierścionek, ten od Barrosa. Odkąd Es wyniósł się z Midgardu wzrok uciekał jej do niego wielokrotnie i Vargas niemal oczekiwała, że błyskotka w którejś chwili zalśni czerwienią – a ona znów nie będzie mogła nic zrobić. A nawet, gdyby mogła – nie miałaby do tego absolutnie żadnego prawa.
Teraz, obracając lekko pierścionek na palcu, mogła myśleć tylko o tym, że góry podczas deszczu potrafią być cholernie zdradliwe.
Była już niemal przy bramie posiadłości, pogrążona w rozmyślaniach ciemnych jak zasnuwające niebo chmury, gdy z oddali dobiegło ją coś jakby podniesione głosy. Bardzo podniesione, alarmujące, pełne czegoś, czego nie potrafiła nazwać inaczej, jak złością – i przerażeniem, jednym i drugim przemieszanym we względnie równych proporcjach.
Potrzebowala ledwie chwili, by zorientować się, że głosy te docierają od strony posiadłości Barrosów i że tylko jeden czy dwa z nich należą do Barrosów – to rozpoznała tylko dzięki totemowi, który ostatnimi czasy zaskakująco łatwo bawił się jej zmysłami i uwrażliwiał je wedle własnego uznania. Nie powinno cię tu być, zaalarmował ją zaraz głos we własnej głowie.
Blanca zacisnęła zęby i przyspieszyła kroku, nie po raz pierwszy nie słuchając instynktu samozachowawczego, lecz raczej intuicji – teraz już w dużej mierze zwierzęcej, drapieżnej, bardziej śmiałej niż ostrożnej.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Nie 10 Mar - 21:58
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Niewiele mówił, odkąd wrócił do domu rodzinnego – byli zaskoczeni kiedy pojawił się na progu bez żadnego uprzedzenia nachmurzony i wyraźnie zmęczony, ale nie pytali, a on wcale nie czekał na moment, w którym wyjaśni dlaczego. Dlaczego. Ha. Sam do końca nie wiedział.
Wróć. Wiedział - częściowo. Kiedy odpoczął, w paru zwięzłych słowach streścił, że został zwolniony z powodu kosztów i że nie został w Midgardzie, bo nie miał po co. Że Blanca przyznała się do pomyłki względem niego. Tylko tyle, same konkrety, których nie próbował łagodzić czy koloryzować, wyłożone bezbarwnym tonem, na jaki jasne brwi jego matki ściągnęły się wyraźnie. Nie chciał się im tłumaczyć. Nie chciał o tym wszystkim nawet myśleć, czując widmo przygniatającego ciężaru za każdym razem, gdy myśli pozbawione konkretnego kierunku dryfowały w kierunku Vargas i słów, jakie powiedział jej na odchodne. Żałował ich. Żałował złości, której pozwolił przyćmić rozum, choć egoistycznie powtarzał sobie, że miał do niej pełne prawo – że może chociaż raz dobrze było postawić się komuś, kogo kochał, zamiast dawać mu po sobie deptać.
Teraz nie miało to już jednak żadnego znaczenia, bo Blanca była tam, w Midgardzie, a on był tu – znów w czterech ścianach rodzinnego domu, znów na zakręcie, z którym nie wiedział jeszcze, co począć. Nie mógł wrócić. Nie, kiedy Vargas z takim hukiem wyrzuciła go ze swojego życia, przyznając Camili rację. To te słowa bolały najbardziej, to one wyduszały mu samym wspomnieniem powietrze z płuc – gdy nie mógł oddychać, zostawiał to, co właśnie robił i szedł nad rzekę. Czasem sam, częściej z którymś z Barrosów kilka kroków za nim, jakby bali się, że jeśli pozwolą mu uciec w toń na zbyt długo, już go więcej nie zobaczą.
Nie mylili się. Przyciąganie rzeki i spokój jaki czuł w gadziej skórze, potrafiły przysłaniać racjonalny, ludzki rozum. To Paulo był z nim nad brzegiem trzy dni po przyjeździe, kiedy wychylił łeb nad wodę, rozważając porzucenie ludzkiego życia na rzecz tego, prostszego i to on w jakiś sposób wyczuł zmianę, bo najzwyczajniej w świecie zaczął do Esa mówić. Opowiadał o jakichś kompletnie nieistotnych pierdołach - o tym co ugotował dla swojego partnera w zeszłym tygodniu i że przepis był do bani, o tym że Carmelita kłóciła się ostatnio z Francisco, że zamiast na balet chce pójść na zajęcia z jazdy konnej, o tym jak ich ojciec puścił ostatnio przy obiedzie tak głośnego bąka, że prawie doświadczył samozapłonu. A Es słuchał, czując jak jego serce robiło się nieco lżejsze – kiedy wyczołgał się powoli na trawę, ułożył się na niej tak, by mokry, szorstki bok dociskać do nogi brata. Przemienił się z powrotem dopiero, gdy Paulo przestał mówić, ale nie odsunął się od niego, potrzebując dotyku bardziej niż sądził.
To jego poprosił, by towarzyszył mu w wyprawie w góry i to jemu opowiedział o wszystkim przy ognisku, usilnie powstrzymując wilgoć zbierającą się w kącikach oczu, gdy młodszy brat przyznał, że cokolwiek nie postanowi, nie musi się martwić, bo zawsze będzie miał ich wsparcie. I że chyba powinien popracować nad zdrowym egoizmem, bo ten kompleks wycieraczki był w chuj przereklamowany.
To niczego nie rozwiązywało, ale Es czuł się potem lepiej. Bardziej jak człowiek.
Ubłoceni i zmęczeni byli w drodze powrotnej do domu, kiedy poczuli szarpnięcie z tyłu głowy. Jedno, a potem drugie, jeszcze więcej, kiedy ktoś nieproszony przekraczał magiczną linię wyznaczającą granice rodzinnego domu oraz przyległej do niego ziemi. Wystarczyło, że tylko spojrzeli po sobie, zaraz zgodnie zrzucając plecaki i pędząc w dół zbocza ostatnie kilkaset metrów jakby goniło ich stado wygłodniałych zwierząt. Świst zaklęć i wrzaski niosły się w powietrzu jak trzaski z bicza, stawiając na ciele drobne włoski, zalewając rozum strachem. Strachem i wściekłością.
Ktoś ośmielił się podnieść rękę na jego rodzinę i był to ostatni raz, kiedy te ręce miał.
- Schowaj się – rzucił do brata, odruchowo próbując go chronić, zanim zanurkował w wysoką trawę na czterech łapach, prześlizgnął się po niej z sykiem wibrującym w tyle gardła. Zaszedł od tyłu najbliższego nieznajomego który ciskał zaklęciami w jednego z jego wujów, wyrywając się do przodu i zaciskając potężne szczęki na udzie mężczyzny. Wrzask, który z siebie wydał, był tak cholernie satysfakcjonujący, podobnie jak smak jego krwi tryskającej z przegryzionej tętnicy. Es szarpnął łbem, powalając go na ziemię i wystawiając do ciskanego zaklęcia, za chwilę znikając z powrotem w zaroślach, zachodząc następnego nieproszonego gościa.
Wróć. Wiedział - częściowo. Kiedy odpoczął, w paru zwięzłych słowach streścił, że został zwolniony z powodu kosztów i że nie został w Midgardzie, bo nie miał po co. Że Blanca przyznała się do pomyłki względem niego. Tylko tyle, same konkrety, których nie próbował łagodzić czy koloryzować, wyłożone bezbarwnym tonem, na jaki jasne brwi jego matki ściągnęły się wyraźnie. Nie chciał się im tłumaczyć. Nie chciał o tym wszystkim nawet myśleć, czując widmo przygniatającego ciężaru za każdym razem, gdy myśli pozbawione konkretnego kierunku dryfowały w kierunku Vargas i słów, jakie powiedział jej na odchodne. Żałował ich. Żałował złości, której pozwolił przyćmić rozum, choć egoistycznie powtarzał sobie, że miał do niej pełne prawo – że może chociaż raz dobrze było postawić się komuś, kogo kochał, zamiast dawać mu po sobie deptać.
Teraz nie miało to już jednak żadnego znaczenia, bo Blanca była tam, w Midgardzie, a on był tu – znów w czterech ścianach rodzinnego domu, znów na zakręcie, z którym nie wiedział jeszcze, co począć. Nie mógł wrócić. Nie, kiedy Vargas z takim hukiem wyrzuciła go ze swojego życia, przyznając Camili rację. To te słowa bolały najbardziej, to one wyduszały mu samym wspomnieniem powietrze z płuc – gdy nie mógł oddychać, zostawiał to, co właśnie robił i szedł nad rzekę. Czasem sam, częściej z którymś z Barrosów kilka kroków za nim, jakby bali się, że jeśli pozwolą mu uciec w toń na zbyt długo, już go więcej nie zobaczą.
Nie mylili się. Przyciąganie rzeki i spokój jaki czuł w gadziej skórze, potrafiły przysłaniać racjonalny, ludzki rozum. To Paulo był z nim nad brzegiem trzy dni po przyjeździe, kiedy wychylił łeb nad wodę, rozważając porzucenie ludzkiego życia na rzecz tego, prostszego i to on w jakiś sposób wyczuł zmianę, bo najzwyczajniej w świecie zaczął do Esa mówić. Opowiadał o jakichś kompletnie nieistotnych pierdołach - o tym co ugotował dla swojego partnera w zeszłym tygodniu i że przepis był do bani, o tym że Carmelita kłóciła się ostatnio z Francisco, że zamiast na balet chce pójść na zajęcia z jazdy konnej, o tym jak ich ojciec puścił ostatnio przy obiedzie tak głośnego bąka, że prawie doświadczył samozapłonu. A Es słuchał, czując jak jego serce robiło się nieco lżejsze – kiedy wyczołgał się powoli na trawę, ułożył się na niej tak, by mokry, szorstki bok dociskać do nogi brata. Przemienił się z powrotem dopiero, gdy Paulo przestał mówić, ale nie odsunął się od niego, potrzebując dotyku bardziej niż sądził.
To jego poprosił, by towarzyszył mu w wyprawie w góry i to jemu opowiedział o wszystkim przy ognisku, usilnie powstrzymując wilgoć zbierającą się w kącikach oczu, gdy młodszy brat przyznał, że cokolwiek nie postanowi, nie musi się martwić, bo zawsze będzie miał ich wsparcie. I że chyba powinien popracować nad zdrowym egoizmem, bo ten kompleks wycieraczki był w chuj przereklamowany.
To niczego nie rozwiązywało, ale Es czuł się potem lepiej. Bardziej jak człowiek.
Ubłoceni i zmęczeni byli w drodze powrotnej do domu, kiedy poczuli szarpnięcie z tyłu głowy. Jedno, a potem drugie, jeszcze więcej, kiedy ktoś nieproszony przekraczał magiczną linię wyznaczającą granice rodzinnego domu oraz przyległej do niego ziemi. Wystarczyło, że tylko spojrzeli po sobie, zaraz zgodnie zrzucając plecaki i pędząc w dół zbocza ostatnie kilkaset metrów jakby goniło ich stado wygłodniałych zwierząt. Świst zaklęć i wrzaski niosły się w powietrzu jak trzaski z bicza, stawiając na ciele drobne włoski, zalewając rozum strachem. Strachem i wściekłością.
Ktoś ośmielił się podnieść rękę na jego rodzinę i był to ostatni raz, kiedy te ręce miał.
- Schowaj się – rzucił do brata, odruchowo próbując go chronić, zanim zanurkował w wysoką trawę na czterech łapach, prześlizgnął się po niej z sykiem wibrującym w tyle gardła. Zaszedł od tyłu najbliższego nieznajomego który ciskał zaklęciami w jednego z jego wujów, wyrywając się do przodu i zaciskając potężne szczęki na udzie mężczyzny. Wrzask, który z siebie wydał, był tak cholernie satysfakcjonujący, podobnie jak smak jego krwi tryskającej z przegryzionej tętnicy. Es szarpnął łbem, powalając go na ziemię i wystawiając do ciskanego zaklęcia, za chwilę znikając z powrotem w zaroślach, zachodząc następnego nieproszonego gościa.
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Pon 11 Mar - 11:48
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nim dotarła do bramy, nie musiała się już specjalnie przysłuchiwać, by słyszeć przekrzykujące się głosy. Kolorowe smugi zaklęć błyskały gdzieś tam, gdzie stał dom Barrosów, a do doskonale zrozumiałych słów prędko dołączyły mniej jasne krzyki, czasem jęki – pewnie wtedy, gdy rzucone czary trafiały swoich celów.
Docierając do ogrodzenia, Blanca biegła już tak szybko, jak mogła, a ciało zaczął przeszywać jej ból rozlewający się od stóp po czubek głowy.
Odkąd Meksykanka zaczęła uczyć się przemiany, nigdy nie udało jej się zmienić kształtu. Rozciąganie magii na całe ciało nie sprawiało jej już większego problemu, podobnie jak wyczucie własnego totemu – odbierała obecność ocelota jako kipiące pierwotnymi instynktami ciepło przyczajone gdzieś w głębi jej serca. Mimo opanowania tych podstaw, nigdy jednak nie udało jej się przywołać swego zwierzęcia, oddać mu swego ciała, skorzystać z możliwości, jakie dawało kocie ciało i zmysły.
Nie udało jej się – aż do teraz.
Potem, za jakiś czas, miała dojść do wniosku, że może od początku źle do tego podchodziła. Próbowała o wszystkim decydować, traktowała przemianę jako konkretne zadanie, które może podzielić na określone kroki – i jeśli wykona je w odpowiedniej kolejności, wszystko się uda. Teraz, tuż przed posiadłością Barrosów, nagle jasnym stało się, że to działało inaczej. Zupełnie inaczej.
Głuche skamlenie bólu wyrwało jej się z gardła tuż przed tym, gdy mięśnie zaczęły się jej kurczyć a kości przebudowywać, by dopasować się do nowej formy. Z nosa chyba poszła jej krew, bo czuła jakąś wilgoć spływającą jej po twarzy tuż przed tym, gdy ta zniekształciła się, na jedną chwilę upodabniając do koszmarnej maski, jednej z tych, które aktorzy zwykli nosić w domach strachów. Całe ciało paliło ją, trawione bólem, na który nie była gotowa – ale nie zatrzymała się, ogrodzenie posiadłości przesadziła już długim, pełnym gracji kocim susem.
Nie mogła się zatrzymać. Słyszała przecież dziecięce głosy dobiegające od strony wody i widziała kogoś – z pewnością nikogo z Barrosów – przekradających się właśnie w tamtym kierunku.
Nie umiałaby potem wyjaśnić, jakim cudem dała sobie radę. Jakim cudem nie zaplątała się we własne łapy, skoro nigdy wcześniej nie poruszała się w ten sposób. Jakim cudem nie zataczała się, lecz gnała przed siebie po prostej linii, długimi susami przesadzając kolejne metry, szybko zmniejszając odległość dzielącą ją od napastników.
Jakim cudem nie zawahała się, gdy pierwszy zmężczyzn był już tuż obok, na długość jednego skoku – nie zawahała się, lecz skoczyła mu prosto na plecy, nie poprzedzając swojego ataku najmniejszym nawet warkotem lecz w upiornej ciszy zbijając go z nóg.
Była szybka, nie dość szybka jednak, by dogonić mężczyzn zanim dotarli do nadrzecznego placu zabaw. Gdy skakała jednemu z napastników na plecy, wbijając go z impetem w piach, dzieciaki były już w zasięgu wzroku – i głosu. Kiedy z drugi mężczyzn uniósł rękę, mamrocząc pod nosem zaklęcia, pierwsze zaskoczenie szybko ustąpiło i wrażliwe, kocie zmysły zalała fala przerażenia. Blanca słyszała dziecięcy lęk w ich krzykach, czuła go w zapachach ich ciał.
Nie miała czasu się zastanawiać, jak dziwne to było.
Ból palił ją, gdy odskakiwała od obalonego mężczyzny, gdy ten próbował sięgnąć po jej futro. Palił, gdy doskakiwała do napastnika z powrotem zaraz potem, gdy ten przeturlał się, chcąc wymierzyć w nią zaklęciem. Palił, gdy drugi z mężczyzn na biegu smagnął ją czarem, chcąc odwrócić ją uwagę – i wtedy, gdy nie dała się odciągnąć, zamiast tego bez wahania drapiąc twarz rozciągniętego pod nią oponenta, drąc jego koszulkę, znacząc jego skórę kolejnymi krwawymi pręgami.
Jakieś zaklęcie śmignęło tuż obok niej, zaraz po nim drugi z oponentów padł z głuchym tąpnięciem na piach, związany ciasnymi splotami liny – i bezgranicznie zaskoczony.
Blanca cofnęła się od swojego przeciwnika gdy jedno z jego oczu tonęło, zalane gorącą krwią, a rwący się, chrapliwy oddech mężczyzny i bolesne, paniczne jęki sugerowały, że ten tutaj nie będzie już zagrożeniem. Gdy na miękkich łapach odsunęła się, kolejne zaklęcie powiązało rannego w ten sam sposób, co drugiego mężczyzn.
Dopiero teraz, nie słysząc żadnych kolejnych napastników, Vargas zatoczyła się na łapach i uzmysłowiła sobie, jak ciężko oddycha – i jak ostro pachnie krew plamiąca jej łapy. Nieprzytomnym spojrzeniem obejrzała się na dzieciaki. Poznawała wszystkie – ich zapachy jednak, tak różne, podobne tylko w kontekście gorzkiej woni lęku, były dla niej czymś zupełnie nowym. Na jedną chwilę zawiesiła spojrzenie na jednym ze starszych chłopców, który, wysunięty przed całą zgraję młodszych podrostków, musiałbyć tym rzucającym zaklęcia. Antonio, przypomniała sobie. Syn Francisco.
Nastolatek uśmiechnął się niepewnie i Blanca odpowiedziałaby tym samym, gdyby tylko mogła. Gdyby nie była w kocim cielel – i gdyby tak cholernie jej nie bolało.
Przemiana z powrotem w ludzkie ciało była nie mniej gwałtowna i nie mniej bolesna niż poprzednia zmiana kształtu. W przeciwieństwie do wcześniejszego przeistoczenia się w kota, teraz Blanca nie była w stanie ustać na nogach – i nie potrafiła tak łatwo zignorować protestów własnego ciała na szarpiącą nim magię.
Zostając na czterech, zwymiotowała gwałtownie zanim przyszło jej do głowy, by może odczołgać się dalej, zejść z oczu i tak przerażonym już dzieciakom.
Docierając do ogrodzenia, Blanca biegła już tak szybko, jak mogła, a ciało zaczął przeszywać jej ból rozlewający się od stóp po czubek głowy.
Odkąd Meksykanka zaczęła uczyć się przemiany, nigdy nie udało jej się zmienić kształtu. Rozciąganie magii na całe ciało nie sprawiało jej już większego problemu, podobnie jak wyczucie własnego totemu – odbierała obecność ocelota jako kipiące pierwotnymi instynktami ciepło przyczajone gdzieś w głębi jej serca. Mimo opanowania tych podstaw, nigdy jednak nie udało jej się przywołać swego zwierzęcia, oddać mu swego ciała, skorzystać z możliwości, jakie dawało kocie ciało i zmysły.
Nie udało jej się – aż do teraz.
Potem, za jakiś czas, miała dojść do wniosku, że może od początku źle do tego podchodziła. Próbowała o wszystkim decydować, traktowała przemianę jako konkretne zadanie, które może podzielić na określone kroki – i jeśli wykona je w odpowiedniej kolejności, wszystko się uda. Teraz, tuż przed posiadłością Barrosów, nagle jasnym stało się, że to działało inaczej. Zupełnie inaczej.
Głuche skamlenie bólu wyrwało jej się z gardła tuż przed tym, gdy mięśnie zaczęły się jej kurczyć a kości przebudowywać, by dopasować się do nowej formy. Z nosa chyba poszła jej krew, bo czuła jakąś wilgoć spływającą jej po twarzy tuż przed tym, gdy ta zniekształciła się, na jedną chwilę upodabniając do koszmarnej maski, jednej z tych, które aktorzy zwykli nosić w domach strachów. Całe ciało paliło ją, trawione bólem, na który nie była gotowa – ale nie zatrzymała się, ogrodzenie posiadłości przesadziła już długim, pełnym gracji kocim susem.
Nie mogła się zatrzymać. Słyszała przecież dziecięce głosy dobiegające od strony wody i widziała kogoś – z pewnością nikogo z Barrosów – przekradających się właśnie w tamtym kierunku.
Nie umiałaby potem wyjaśnić, jakim cudem dała sobie radę. Jakim cudem nie zaplątała się we własne łapy, skoro nigdy wcześniej nie poruszała się w ten sposób. Jakim cudem nie zataczała się, lecz gnała przed siebie po prostej linii, długimi susami przesadzając kolejne metry, szybko zmniejszając odległość dzielącą ją od napastników.
Jakim cudem nie zawahała się, gdy pierwszy zmężczyzn był już tuż obok, na długość jednego skoku – nie zawahała się, lecz skoczyła mu prosto na plecy, nie poprzedzając swojego ataku najmniejszym nawet warkotem lecz w upiornej ciszy zbijając go z nóg.
Była szybka, nie dość szybka jednak, by dogonić mężczyzn zanim dotarli do nadrzecznego placu zabaw. Gdy skakała jednemu z napastników na plecy, wbijając go z impetem w piach, dzieciaki były już w zasięgu wzroku – i głosu. Kiedy z drugi mężczyzn uniósł rękę, mamrocząc pod nosem zaklęcia, pierwsze zaskoczenie szybko ustąpiło i wrażliwe, kocie zmysły zalała fala przerażenia. Blanca słyszała dziecięcy lęk w ich krzykach, czuła go w zapachach ich ciał.
Nie miała czasu się zastanawiać, jak dziwne to było.
Ból palił ją, gdy odskakiwała od obalonego mężczyzny, gdy ten próbował sięgnąć po jej futro. Palił, gdy doskakiwała do napastnika z powrotem zaraz potem, gdy ten przeturlał się, chcąc wymierzyć w nią zaklęciem. Palił, gdy drugi z mężczyzn na biegu smagnął ją czarem, chcąc odwrócić ją uwagę – i wtedy, gdy nie dała się odciągnąć, zamiast tego bez wahania drapiąc twarz rozciągniętego pod nią oponenta, drąc jego koszulkę, znacząc jego skórę kolejnymi krwawymi pręgami.
Jakieś zaklęcie śmignęło tuż obok niej, zaraz po nim drugi z oponentów padł z głuchym tąpnięciem na piach, związany ciasnymi splotami liny – i bezgranicznie zaskoczony.
Blanca cofnęła się od swojego przeciwnika gdy jedno z jego oczu tonęło, zalane gorącą krwią, a rwący się, chrapliwy oddech mężczyzny i bolesne, paniczne jęki sugerowały, że ten tutaj nie będzie już zagrożeniem. Gdy na miękkich łapach odsunęła się, kolejne zaklęcie powiązało rannego w ten sam sposób, co drugiego mężczyzn.
Dopiero teraz, nie słysząc żadnych kolejnych napastników, Vargas zatoczyła się na łapach i uzmysłowiła sobie, jak ciężko oddycha – i jak ostro pachnie krew plamiąca jej łapy. Nieprzytomnym spojrzeniem obejrzała się na dzieciaki. Poznawała wszystkie – ich zapachy jednak, tak różne, podobne tylko w kontekście gorzkiej woni lęku, były dla niej czymś zupełnie nowym. Na jedną chwilę zawiesiła spojrzenie na jednym ze starszych chłopców, który, wysunięty przed całą zgraję młodszych podrostków, musiałbyć tym rzucającym zaklęcia. Antonio, przypomniała sobie. Syn Francisco.
Nastolatek uśmiechnął się niepewnie i Blanca odpowiedziałaby tym samym, gdyby tylko mogła. Gdyby nie była w kocim cielel – i gdyby tak cholernie jej nie bolało.
Przemiana z powrotem w ludzkie ciało była nie mniej gwałtowna i nie mniej bolesna niż poprzednia zmiana kształtu. W przeciwieństwie do wcześniejszego przeistoczenia się w kota, teraz Blanca nie była w stanie ustać na nogach – i nie potrafiła tak łatwo zignorować protestów własnego ciała na szarpiącą nim magię.
Zostając na czterech, zwymiotowała gwałtownie zanim przyszło jej do głowy, by może odczołgać się dalej, zejść z oczu i tak przerażonym już dzieciakom.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Pon 11 Mar - 16:32
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Z elementem zaskoczenia było niestety tak, że w którymś momencie przestawał działać – kiedy wrzeszcząc do siebie, śmierdzący zakazaną magią nieproszeni gości ostrzegli się nawzajem, że coś czyha w zaroślach i by trzymali się od nich z daleka. Zanim to zrobili, Es zdążył wygryźć kawał łydki jednego z nich, połamać parę kości, powalić na ziemię smagnięciem ciężkiego ogona. Gdy stało się jasnym, że więcej nie ugra, że dotarł do granicy, przy której jego przerażająca sztuczka nie była już tak przydatna, płynnie wrócił do ludzkiej postaci, ciskając zaklęciami.
Nie myślał nad tym, co robił, polegając na odruchach, by niosły go przez plac i ogród, które nagle stały się polem regularnej bitwy. Krew lała się na jego rodzinnej ziemi. Ktoś przyniósł ze sobą śmierć, nie dając wcześniej żadnego ostrzeżenia. To nie miała być nauczka, oko za oko, ani próba zastraszenia tylko eksterminacja. Ktoś wreszcie podjął decyzję, że stojący pod rękę z prawem Barrosowie powinni zniknąć.
Esa nie obchodziło dlaczego i czy powody te były w jakiś pokręcony sposób słuszne – bez litości atakował każdego, kogo nie poznawał, podnosił z ziemi swoich i odciągał ich na bok lub zostawiał w innych rękach. Nie umiał wystarczająco dużo, by leczyć najcięższe obrażenia, a inne mogły zaczekać.
Wśród pobojowiska, po którym niosły się jęki spacyfikowanych napastników, stawiał właśnie na nogi oszołomionego zaklęciem ojca, który ciasno trzymał przy sobie poparzoną rękę, kiedy od strony dziecięcego placu zabaw rozległo się wołanie. To Antonio wołał go po imieniu. Klnąc cicho pod nosem, Es pomógł ojcu dojść powoli do jednej z ławek przed domem, gdzie zaczęto zbierać rannych i unikając zbytniego zainteresowania wuja szybkim zapewnieniem, że nie oberwał, ruszył na plac zabaw. Czuł jak zasychająca krew ciągnie nieprzyjemnie skórę, ale tylko niedbale otarł przedramieniem policzek, rozmazując jej część. Wszyscy potrzebowali solidnej kąpieli, gdy to wszystko się skończy. Kiedy warta dotrze na miejsce zabrać i przesłuchać napastników, kiedy ratownicy zajmą się ranami tam, gdzie nie wystarczała wiedza oraz umiejętności Barrosów.
Dwie młodsze kuzynki Esa zajmowały się dziećmi, które nie wyglądały jakby ucierpiały – tylko stojący nieco na uboczu Antonio pocierał nerwowo dłonie, na jego widok ożywiając się wyraźnie.
- Ciocia – rzucił tylko krótko, ruchem głowy wskazując kierunek.
Zaklął, zanim zdążył się powstrzymać, na widok brudnej, zalanej krwią Blanki czując jak serce potyka mu się w piersi. To, że był na nią wściekły nie miało żadnego znaczenia, podobnie jak to, że Vargas zasadniczo kazała mu wypierdalać ze swojego życia. Była tutaj z jakiegoś niezrozumiałego powodu, uczestniczyła w ich bólu i strachu, zamiast siedzieć bezpieczna w Midgardzie.
Co jej strzeliło do głowy?!
Przypadł do niej klękając na ziemi i bez słowa objął jej nadgarstek, obracając rękę, szukając ran, złamań, czegokolwiek. Węszył jeszcze zanim zorientował się, co robi, szybciej próbując wyczuć, czy krew, którą była uwalana, należała do Blanki czy do kogoś innego. Niestety znał jej zapach. Nie był pewien, czy potrafił go zapomnieć. Mały Javier wtulony w bok kobiety przyglądał się tylko jego metodycznym ruchom, w którymś momencie pociągając nosem. Dźwięk ten wyrwał Esa na chwilę z transu, zmuszając by poświęcił chłopcu chwilę.
- W porządku, młody? – spytał, szukając wzrokiem ran lub zadrapań, ale poza nieco spłoszonym spojrzeniem nie zauważył niczego niepokojącego. Musnął dłonią jego ciemną czuprynę, zanim już nieco spokojniej wrócił do upewniania się, że milczącej Vargas również nic nie jest. Nie było. To skąd ta krew?
- Jest kotem, wiesz?
Zerknął z powrotem na chłopca, nie cofając ręki tam, gdzie oparł ją na kolanie Blanki.
- Coś słyszałem – kąt ust drgnął mu słabo, zanim z powrotem opadł. - Pomogła wam?
Javi pokiwał twierdząco głową.
- Zrobiła tak pach! - uniósł rączkę, a potem opuścił ją szybko. - I leżał.
- Pach – powtórzył, powoli przenosząc spojrzenie znów na Vargas. Uparcie wbijała wzrok w ziemię, nie unosząc głowy – nie był tylko pewien, czy bardziej z powodu szoku, czy dlatego że nie chciała z nim rozmawiać. Powoli wciągnął powietrze i wypuścił je przez usta, zanim wyciągnął dłoń, ostrożnie dotykając jej policzka, odruchowo próbując zetrzeć kciukiem kroplę zaschniętej krwi.
- W porządku? – spytał po prostu, nie wiedząc co innego mógł powiedzieć poza dziękuję. - Boli gdzieś?
Nie myślał nad tym, co robił, polegając na odruchach, by niosły go przez plac i ogród, które nagle stały się polem regularnej bitwy. Krew lała się na jego rodzinnej ziemi. Ktoś przyniósł ze sobą śmierć, nie dając wcześniej żadnego ostrzeżenia. To nie miała być nauczka, oko za oko, ani próba zastraszenia tylko eksterminacja. Ktoś wreszcie podjął decyzję, że stojący pod rękę z prawem Barrosowie powinni zniknąć.
Esa nie obchodziło dlaczego i czy powody te były w jakiś pokręcony sposób słuszne – bez litości atakował każdego, kogo nie poznawał, podnosił z ziemi swoich i odciągał ich na bok lub zostawiał w innych rękach. Nie umiał wystarczająco dużo, by leczyć najcięższe obrażenia, a inne mogły zaczekać.
Wśród pobojowiska, po którym niosły się jęki spacyfikowanych napastników, stawiał właśnie na nogi oszołomionego zaklęciem ojca, który ciasno trzymał przy sobie poparzoną rękę, kiedy od strony dziecięcego placu zabaw rozległo się wołanie. To Antonio wołał go po imieniu. Klnąc cicho pod nosem, Es pomógł ojcu dojść powoli do jednej z ławek przed domem, gdzie zaczęto zbierać rannych i unikając zbytniego zainteresowania wuja szybkim zapewnieniem, że nie oberwał, ruszył na plac zabaw. Czuł jak zasychająca krew ciągnie nieprzyjemnie skórę, ale tylko niedbale otarł przedramieniem policzek, rozmazując jej część. Wszyscy potrzebowali solidnej kąpieli, gdy to wszystko się skończy. Kiedy warta dotrze na miejsce zabrać i przesłuchać napastników, kiedy ratownicy zajmą się ranami tam, gdzie nie wystarczała wiedza oraz umiejętności Barrosów.
Dwie młodsze kuzynki Esa zajmowały się dziećmi, które nie wyglądały jakby ucierpiały – tylko stojący nieco na uboczu Antonio pocierał nerwowo dłonie, na jego widok ożywiając się wyraźnie.
- Ciocia – rzucił tylko krótko, ruchem głowy wskazując kierunek.
Zaklął, zanim zdążył się powstrzymać, na widok brudnej, zalanej krwią Blanki czując jak serce potyka mu się w piersi. To, że był na nią wściekły nie miało żadnego znaczenia, podobnie jak to, że Vargas zasadniczo kazała mu wypierdalać ze swojego życia. Była tutaj z jakiegoś niezrozumiałego powodu, uczestniczyła w ich bólu i strachu, zamiast siedzieć bezpieczna w Midgardzie.
Co jej strzeliło do głowy?!
Przypadł do niej klękając na ziemi i bez słowa objął jej nadgarstek, obracając rękę, szukając ran, złamań, czegokolwiek. Węszył jeszcze zanim zorientował się, co robi, szybciej próbując wyczuć, czy krew, którą była uwalana, należała do Blanki czy do kogoś innego. Niestety znał jej zapach. Nie był pewien, czy potrafił go zapomnieć. Mały Javier wtulony w bok kobiety przyglądał się tylko jego metodycznym ruchom, w którymś momencie pociągając nosem. Dźwięk ten wyrwał Esa na chwilę z transu, zmuszając by poświęcił chłopcu chwilę.
- W porządku, młody? – spytał, szukając wzrokiem ran lub zadrapań, ale poza nieco spłoszonym spojrzeniem nie zauważył niczego niepokojącego. Musnął dłonią jego ciemną czuprynę, zanim już nieco spokojniej wrócił do upewniania się, że milczącej Vargas również nic nie jest. Nie było. To skąd ta krew?
- Jest kotem, wiesz?
Zerknął z powrotem na chłopca, nie cofając ręki tam, gdzie oparł ją na kolanie Blanki.
- Coś słyszałem – kąt ust drgnął mu słabo, zanim z powrotem opadł. - Pomogła wam?
Javi pokiwał twierdząco głową.
- Zrobiła tak pach! - uniósł rączkę, a potem opuścił ją szybko. - I leżał.
- Pach – powtórzył, powoli przenosząc spojrzenie znów na Vargas. Uparcie wbijała wzrok w ziemię, nie unosząc głowy – nie był tylko pewien, czy bardziej z powodu szoku, czy dlatego że nie chciała z nim rozmawiać. Powoli wciągnął powietrze i wypuścił je przez usta, zanim wyciągnął dłoń, ostrożnie dotykając jej policzka, odruchowo próbując zetrzeć kciukiem kroplę zaschniętej krwi.
- W porządku? – spytał po prostu, nie wiedząc co innego mógł powiedzieć poza dziękuję. - Boli gdzieś?
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Pon 11 Mar - 18:05
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie była pewna, ile czasu potrzebowała, by wreszcie podnieść się z kolan, nie miała jednak wątpliwości, że gdy wreszcie to zrobiła, w jej żołądku nie pozostało zupełnie nic. Gorzka żółć paliła jej gardło, jej obrzydliwy smak mieszał się z nie lepszym, metalicznym smakiem krwi, którą zdążyła mimowolnie zlizać z własnych ust. Siadając na tyłku w ziemi, tylko trochę odczołgała się od związanych napastników, nie próbowała jednak nawet myśleć o wstawaniu na nogi. Była tylko połowicznie świadoma tego, że Antonio coś wołał, że dwie starsze dziewczynki zajęły się młodszymi malcami, i że jeden z chłopców nieoczekiwanie przytulił się do jej boku, wspierając ostrożnie policzek na jej ramieniu.
Podobnie nie od razu zrozumiała, że ten, kogo wołał Antonio, był dokładnie tam, z którym chciała się widzieć – i na obecność którego nie była w tej chwili ani trochę gotowa.
Drgnęła pod jego dotykiem. Rozsądek podpowiadał, że powinna się cofnąć – po wszystkim, co sobie powiedzieli, nie sądziła, że Es powinien ją dotykać, nie sądziła, by ona mogła dotykać jego. Nie zrobiła tego jednak, bo dłoń na jej kolanie była tak cholernie dobra – ciepła, w znajomy sposób ciężka, kojąca jej największe lęki.
Słyszała, o czym Barros rozmawiał z chłopcem i jak Javi opisywał ostatnie wydarzenia – i było coś abstrakcyjnego w świadomości, że mówią o niej. Że to ona była kotem, i że to ona zrobiła tak pach!
Oddychając ciężko, starała się nie przywiązywać do tego, jak brzmi głos Esa, jak pachnie sam mężczyzna, i jak bardzo chciałaby wtulić się w niego tak, jak Javi wtulał się w nią. Czując na sobie spojrzenie Barrosa, sama uparcie wbijała wzrok w ziemię, nagle niepewna, co tu robi i na co liczyła.
Wciągnęła powietrze głośniej gdy Es dotknął jej policzka i, nim zdążyła się obejrzeć, oczy podeszły jej gorącymi łzami.
W porządku?
Próbowała odpowiedzieć, głos jednak odmówił jej posłuszeństwa. Kaszlnęła cicho i spróbowała jeszcze raz.
- Tak – wychrypiała cicho, wciąż jeszcze nie decydując się na Esa spojrzeć. Gdy zapytał o ból, wszystko wyło w niej, by powiedzieć prawdę, zamiast tego jednak pokręciła głową przecząco. – Nie. Jest w porządku. – Nie potrafiła zapanować nad głosem na tyle, by nie drżał, mogła jednak przynajmniej zmusić się, by formułować słowa, które – jej zdaniem – powinna, a nie te, które tak bardzo chciała.
Jeszcze przez dobrą chwilę unikając wzroku Barrosa, mimowolnie sięgnęła do przytulonego do niej chłopca i objęła go miękko – nie zrobiła tego wcześniej chyba tylko dlatego, że była zajęta desperackimi próbami zachowania przytomności i zorientowania się, co właściwie się stało.
Gdy wreszcie powoli uniosła głowę, gładząc teraz lekko Javiego po plecach, jej wzrok padł najpierw nie na Esa, lecz za niego, na mężczyzn rozciągniętych w trawie. Jednemu nic nie było, gdyby nie obecność Barrosa być może nawet zacząłby w końcu pyskować – więzy założone mu przez Antonia go przeciez nie kneblowały – ale drugi...
To była ze strony Blanki jakaś forma masochizmu, patrzeć spokojnie na okrwawione ciało. Napastnik zalany był krwią od głowy po pierś, a z jednego oka – chyba – zupełnie nic nie zostało. Nie jęczał już, oddychał tylko szybko, chrapliwie, podrygując czasem w ciasnych splotach sznura.
- Antonio był bardzo dzielny – wychrypiała nagle, choć w głowie nagle pojawiła jej się myśl, że Es przecież nie powinien z nią tu siedzieć. Powinien być z innymi, albo... Albo po prostu zabrać dzieciaki, wrócić do rodziny.
Przecież dla niej, dla Blanki, nie było warto nic robić.
- Wszyscy byli – kontynuowała cicho, kolejne słowa kaleczyły jej wysuszone gardło, ale z jakiegoś powodu uważała to za szalenie istotne, by pochwalić zebrane kawałek dalej w gromadkę dzieciaki.
Co to było?, chciała zapytać, ale na to nie starczyło jej już siły – i chyba też odwagi.
Kiedy wreszcie zdecydowała się spojrzeć w ciemne oczy Esa, bez trudu dostrzegła w nich cień kajmaniego głodu i, chyba, satysfakcji ze stoczonej walki. To z kolei kazało jej się zastanowić, co widać w jej własnych oczach. Czym teraz jaśniały, poza tym, że zwyczajowym złotem?
Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że nie tylko ona umazana jest krwią i, zanim zdążyła się zastanowić, sięgnęła dłonią do Barrosa, by zetrzeć rozmazaną czerwień. Zreflektowała się dopiero, gdy zarost mężczyzny niemal drapał już jej dłoń – i cofnęła rękę, jednocześnie znów umykając wzrokiem.
- Poradzę sobie – zapewniła wreszcie cicho. – A ty powinieneś pewnie zabrać dzieci. Ich rodzice... – chrząknęła cicho. – Ich rodzice na pewno się niepokoją.
Jakby w odpowiedzi na jej słowa chłopiec wtulił się w nią tylko mocniej i nie była pewna, jak powinna to rozumieć.
Podobnie nie od razu zrozumiała, że ten, kogo wołał Antonio, był dokładnie tam, z którym chciała się widzieć – i na obecność którego nie była w tej chwili ani trochę gotowa.
Drgnęła pod jego dotykiem. Rozsądek podpowiadał, że powinna się cofnąć – po wszystkim, co sobie powiedzieli, nie sądziła, że Es powinien ją dotykać, nie sądziła, by ona mogła dotykać jego. Nie zrobiła tego jednak, bo dłoń na jej kolanie była tak cholernie dobra – ciepła, w znajomy sposób ciężka, kojąca jej największe lęki.
Słyszała, o czym Barros rozmawiał z chłopcem i jak Javi opisywał ostatnie wydarzenia – i było coś abstrakcyjnego w świadomości, że mówią o niej. Że to ona była kotem, i że to ona zrobiła tak pach!
Oddychając ciężko, starała się nie przywiązywać do tego, jak brzmi głos Esa, jak pachnie sam mężczyzna, i jak bardzo chciałaby wtulić się w niego tak, jak Javi wtulał się w nią. Czując na sobie spojrzenie Barrosa, sama uparcie wbijała wzrok w ziemię, nagle niepewna, co tu robi i na co liczyła.
Wciągnęła powietrze głośniej gdy Es dotknął jej policzka i, nim zdążyła się obejrzeć, oczy podeszły jej gorącymi łzami.
W porządku?
Próbowała odpowiedzieć, głos jednak odmówił jej posłuszeństwa. Kaszlnęła cicho i spróbowała jeszcze raz.
- Tak – wychrypiała cicho, wciąż jeszcze nie decydując się na Esa spojrzeć. Gdy zapytał o ból, wszystko wyło w niej, by powiedzieć prawdę, zamiast tego jednak pokręciła głową przecząco. – Nie. Jest w porządku. – Nie potrafiła zapanować nad głosem na tyle, by nie drżał, mogła jednak przynajmniej zmusić się, by formułować słowa, które – jej zdaniem – powinna, a nie te, które tak bardzo chciała.
Jeszcze przez dobrą chwilę unikając wzroku Barrosa, mimowolnie sięgnęła do przytulonego do niej chłopca i objęła go miękko – nie zrobiła tego wcześniej chyba tylko dlatego, że była zajęta desperackimi próbami zachowania przytomności i zorientowania się, co właściwie się stało.
Gdy wreszcie powoli uniosła głowę, gładząc teraz lekko Javiego po plecach, jej wzrok padł najpierw nie na Esa, lecz za niego, na mężczyzn rozciągniętych w trawie. Jednemu nic nie było, gdyby nie obecność Barrosa być może nawet zacząłby w końcu pyskować – więzy założone mu przez Antonia go przeciez nie kneblowały – ale drugi...
To była ze strony Blanki jakaś forma masochizmu, patrzeć spokojnie na okrwawione ciało. Napastnik zalany był krwią od głowy po pierś, a z jednego oka – chyba – zupełnie nic nie zostało. Nie jęczał już, oddychał tylko szybko, chrapliwie, podrygując czasem w ciasnych splotach sznura.
- Antonio był bardzo dzielny – wychrypiała nagle, choć w głowie nagle pojawiła jej się myśl, że Es przecież nie powinien z nią tu siedzieć. Powinien być z innymi, albo... Albo po prostu zabrać dzieciaki, wrócić do rodziny.
Przecież dla niej, dla Blanki, nie było warto nic robić.
- Wszyscy byli – kontynuowała cicho, kolejne słowa kaleczyły jej wysuszone gardło, ale z jakiegoś powodu uważała to za szalenie istotne, by pochwalić zebrane kawałek dalej w gromadkę dzieciaki.
Co to było?, chciała zapytać, ale na to nie starczyło jej już siły – i chyba też odwagi.
Kiedy wreszcie zdecydowała się spojrzeć w ciemne oczy Esa, bez trudu dostrzegła w nich cień kajmaniego głodu i, chyba, satysfakcji ze stoczonej walki. To z kolei kazało jej się zastanowić, co widać w jej własnych oczach. Czym teraz jaśniały, poza tym, że zwyczajowym złotem?
Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że nie tylko ona umazana jest krwią i, zanim zdążyła się zastanowić, sięgnęła dłonią do Barrosa, by zetrzeć rozmazaną czerwień. Zreflektowała się dopiero, gdy zarost mężczyzny niemal drapał już jej dłoń – i cofnęła rękę, jednocześnie znów umykając wzrokiem.
- Poradzę sobie – zapewniła wreszcie cicho. – A ty powinieneś pewnie zabrać dzieci. Ich rodzice... – chrząknęła cicho. – Ich rodzice na pewno się niepokoją.
Jakby w odpowiedzi na jej słowa chłopiec wtulił się w nią tylko mocniej i nie była pewna, jak powinna to rozumieć.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Pon 11 Mar - 21:03
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W jego reakcji na widok Blanki nie było nic z rozsądku – nie zatrzymał się nawet na chwilę przy skrępowanych, zalanych krwią napastnikach, nie dopytywał się, co dokładnie zaszło. Zobaczył na niej śmierdzącą żelaziście plamę czerwieni i po prostu... Nie powinien tak robić. Nieważne, jak później miał to sobie tłumaczyć odruchowym ustawianiem priorytetów na tych, którzy zostali potencjalnie zranieni, wiedział, że to wcale tak nie było. Że wszystko zakotłowało się w nim dziko i przypadło do Vargas, bo prawie nie przestawał o niej myśleć, odkąd wyjechał, a teraz nagle była tutaj i...
Nie mógł udawać, że wszystko było w porządku, ale powinien się chociaż upewnić, że nie odniosła żadnych ran broniąc dzieci – tak sobie wmawiał, sunąc dłońmi wzdłuż jej rąk, szukając rys i gdy dotknął umazanego krwią policzka. Prawie cofnął dłoń, słysząc jak ostro wciągnęła powietrze i zacisnął zęby na widok łez wypełniających jej oczy. Oczywiście, że nie mogło być dobrze, dopiero co przeszła swoją pierwszą przemianę i zaraz rzuciła się na ofiarę.
Chciał jej powiedzieć, że teraz może być roztrzęsiona, ale to minie. Że przyzwyczai się do innej postaci. Że przemiany w którymś momencie przestają boleć i nie każda wiąże się z walką. Że bywa też pięknie i spokojnie, kiedy czujesz nagle nowe warstwy w znanych już woniach, a kolory nabierają ostrości. Chciał powiedzieć, że jest z niej dumny, bo ochroniła to, co było dla nich najważniejsze.
Nie uwierzył w zapewnienia Blanki, ale nie miał prawa dociekać prawdy – już nie. Chociaż wszystko w nim rwało się, by zaopiekować się kobietą, powstrzymywał się, wpychał odruchy w ciasne ramy rozsądku. Cofnął dłoń, nie znajdując dalszego usprawiedliwienia na to, by jej dotykać. Kiedy uniosła nieco głowę, odruchowo podążył wzrokiem do miejsc, w które spoglądała, uważniej obrzucając spojrzeniem spacyfikowanych mężczyzn – nie potrafił nie czuć dumy, nie słyszeć pod czaszką zadowolonego pomruku kajmana na tak jawny pokaz zwierzęcej agresji w obronie czegoś ważnego. Jeszcze niedawno, w Meksyku gdzie Blanca pierwszy raz odczuła głębsze szarpnięcie więzi z ocelotem i zapolowała, cały aż drżał od wszystkich tych emocji. Od dumy, pożądania do gęstej, lepkiej satysfakcji, że pomógł to z niej wyciągnąć i że dała się poprowadzić. Teraz, kiedy wiedział, że się przemieniła, a jego ani nie było obok, ani nie miał prawa wspierać Blanki w tych dezorientujących, chwiejnych chwilach tak jak powinien...
Czuł się z tym cholernie źle.
Kiwnął lekko głową, kiedy chwaliła Antonia i resztę dzieci, spoglądając na nią jeszcze raz – napotkanie jej jaśniejszego, pobłyskującego złotem spojrzenia było słodko-gorzką nagrodą. Nie chciał próbować podjąć się interpretacji tego, co w nich błyszczało, bo wiedział, że nie da rady. Być może znów się pomyli, popełni następny karygodny błąd, którego już nie odkręci – tak jak ostrych słów wypowiedzianych w złości.
Drgnął, kiedy dłoń Blanki zawisła na moment tuż obok jego policzka, by zaraz opaść z powrotem – zwinął palce, czując jak dłoń mu lekko drży. Bił się przez moment z myślami, zanim wstał, prostując się.
- Tonio – rzucił do bratanka. - Pomożesz mi zaciągnąć tych dwóch przed dom? – spytał, krótkim ruchem głowy wskazując na skrępowanych mężczyzn. Dopiero uzyskując potwierdzenie, zwrócił się do młodszych kuzynek, nakazując im zebrać wszystkich w pary i pójść do domu.
- Wszyscy idą, nikt nie zostaje – dodał, podkreślając to na wypadek, gdyby Vargas uznała to za swój znak do odejścia. Wyglądała na nietkniętą, ale wolał, by obejrzał ją ktoś jeszcze. Ktoś, kto miałby prawo jej dotknąć. Tylko tyle mógł zrobić.
Obserwował nieco chwiejną kolumnę sunącą w kierunku wejściowych drzwi i wpadającą w ręce kilkorga starszych Barrosów, gdy wraz z Antoniem ciągnęli dwa obezwładnione ciała do w jakiś sposób makabrycznego, równego rzędu, w którym spoczywało już paru innych. Przytomnych lub nie, co do kilku Es nie był pewien czy w ogóle żyli. Tknięty przeczuciem, podszedł do jednego z ciał, wsuwając dłoń najpierw do jednej, a potem drugiej kieszeni spodni, wywracając je na wierzch i wreszcie sięgając za poszarpaną koszulę – to tam, na grubym, czarnym rzemyku wisiała złota moneta kartelu.
Zaklął pod nosem, wpychając znalezisko do własnej kieszeni, gdy od strony bramy dosłyszał podniesione głosy – niektóre znajome. Mundurowi dotarli odebrać prezenty.
Minęło parę godzin, nim większość oznak, że na podwórzu Barrosów stoczyła się regularne bitwa, zostało uprzątniętych – tylko połamane gdzieniegdzie krzewy i krew na piasku mówiły, że dzień ten wcale nie wyglądał normalnie. Es pomagał w domu, nosił rozlokowanym w sypialniach i na kanapach krewniakom wodę, upewniał się, że nikt kto potrzebował opieki szpitalnej nie wywinął się ratownikom i w duchu dziękował wszystkim siłom wyższym, że nie musieli szykować żadnego pogrzebu. To matka zatrzymała go w którejś chwili, kazała iść przebrać przesiąkniętą, a teraz już sztywną od krwi koszulkę oraz umyć twarz, a potem wyjść i wziąć parę oddechów. Nie był pewien, co widziała w jego twarzy, ale dopiero wciągając na siebie coś czystego i obserwując jak zabarwiona brązem i czerwienią woda spływa leniwie do umywalki, poczuł głębokie zmęczenie. Jakby tylko czekało, aż je zauważy, by zwalić się na głowę z mocą kowadła.
Na werandę domu wyszedł z papierosem w ustach, jeszcze ignorując swoje niedawne znalezisko. Przyjdzie na nie czas. Po kolei. Nie wszystko naraz.
Kątem oka widział Blankę siedzącą na jednej z długich ław stojących przy ścianie domu pod daszkiem, ale przez dłuższą chwilę nie odzywał się, zaciągając się dymem i powoli wypuszczając go spomiędzy ust. Dotarł tak niemal do filtra, zanim zapytał po prostu:
- Dlaczego przyjechałaś?
Nie mógł udawać, że wszystko było w porządku, ale powinien się chociaż upewnić, że nie odniosła żadnych ran broniąc dzieci – tak sobie wmawiał, sunąc dłońmi wzdłuż jej rąk, szukając rys i gdy dotknął umazanego krwią policzka. Prawie cofnął dłoń, słysząc jak ostro wciągnęła powietrze i zacisnął zęby na widok łez wypełniających jej oczy. Oczywiście, że nie mogło być dobrze, dopiero co przeszła swoją pierwszą przemianę i zaraz rzuciła się na ofiarę.
Chciał jej powiedzieć, że teraz może być roztrzęsiona, ale to minie. Że przyzwyczai się do innej postaci. Że przemiany w którymś momencie przestają boleć i nie każda wiąże się z walką. Że bywa też pięknie i spokojnie, kiedy czujesz nagle nowe warstwy w znanych już woniach, a kolory nabierają ostrości. Chciał powiedzieć, że jest z niej dumny, bo ochroniła to, co było dla nich najważniejsze.
Nie uwierzył w zapewnienia Blanki, ale nie miał prawa dociekać prawdy – już nie. Chociaż wszystko w nim rwało się, by zaopiekować się kobietą, powstrzymywał się, wpychał odruchy w ciasne ramy rozsądku. Cofnął dłoń, nie znajdując dalszego usprawiedliwienia na to, by jej dotykać. Kiedy uniosła nieco głowę, odruchowo podążył wzrokiem do miejsc, w które spoglądała, uważniej obrzucając spojrzeniem spacyfikowanych mężczyzn – nie potrafił nie czuć dumy, nie słyszeć pod czaszką zadowolonego pomruku kajmana na tak jawny pokaz zwierzęcej agresji w obronie czegoś ważnego. Jeszcze niedawno, w Meksyku gdzie Blanca pierwszy raz odczuła głębsze szarpnięcie więzi z ocelotem i zapolowała, cały aż drżał od wszystkich tych emocji. Od dumy, pożądania do gęstej, lepkiej satysfakcji, że pomógł to z niej wyciągnąć i że dała się poprowadzić. Teraz, kiedy wiedział, że się przemieniła, a jego ani nie było obok, ani nie miał prawa wspierać Blanki w tych dezorientujących, chwiejnych chwilach tak jak powinien...
Czuł się z tym cholernie źle.
Kiwnął lekko głową, kiedy chwaliła Antonia i resztę dzieci, spoglądając na nią jeszcze raz – napotkanie jej jaśniejszego, pobłyskującego złotem spojrzenia było słodko-gorzką nagrodą. Nie chciał próbować podjąć się interpretacji tego, co w nich błyszczało, bo wiedział, że nie da rady. Być może znów się pomyli, popełni następny karygodny błąd, którego już nie odkręci – tak jak ostrych słów wypowiedzianych w złości.
Drgnął, kiedy dłoń Blanki zawisła na moment tuż obok jego policzka, by zaraz opaść z powrotem – zwinął palce, czując jak dłoń mu lekko drży. Bił się przez moment z myślami, zanim wstał, prostując się.
- Tonio – rzucił do bratanka. - Pomożesz mi zaciągnąć tych dwóch przed dom? – spytał, krótkim ruchem głowy wskazując na skrępowanych mężczyzn. Dopiero uzyskując potwierdzenie, zwrócił się do młodszych kuzynek, nakazując im zebrać wszystkich w pary i pójść do domu.
- Wszyscy idą, nikt nie zostaje – dodał, podkreślając to na wypadek, gdyby Vargas uznała to za swój znak do odejścia. Wyglądała na nietkniętą, ale wolał, by obejrzał ją ktoś jeszcze. Ktoś, kto miałby prawo jej dotknąć. Tylko tyle mógł zrobić.
Obserwował nieco chwiejną kolumnę sunącą w kierunku wejściowych drzwi i wpadającą w ręce kilkorga starszych Barrosów, gdy wraz z Antoniem ciągnęli dwa obezwładnione ciała do w jakiś sposób makabrycznego, równego rzędu, w którym spoczywało już paru innych. Przytomnych lub nie, co do kilku Es nie był pewien czy w ogóle żyli. Tknięty przeczuciem, podszedł do jednego z ciał, wsuwając dłoń najpierw do jednej, a potem drugiej kieszeni spodni, wywracając je na wierzch i wreszcie sięgając za poszarpaną koszulę – to tam, na grubym, czarnym rzemyku wisiała złota moneta kartelu.
Zaklął pod nosem, wpychając znalezisko do własnej kieszeni, gdy od strony bramy dosłyszał podniesione głosy – niektóre znajome. Mundurowi dotarli odebrać prezenty.
Minęło parę godzin, nim większość oznak, że na podwórzu Barrosów stoczyła się regularne bitwa, zostało uprzątniętych – tylko połamane gdzieniegdzie krzewy i krew na piasku mówiły, że dzień ten wcale nie wyglądał normalnie. Es pomagał w domu, nosił rozlokowanym w sypialniach i na kanapach krewniakom wodę, upewniał się, że nikt kto potrzebował opieki szpitalnej nie wywinął się ratownikom i w duchu dziękował wszystkim siłom wyższym, że nie musieli szykować żadnego pogrzebu. To matka zatrzymała go w którejś chwili, kazała iść przebrać przesiąkniętą, a teraz już sztywną od krwi koszulkę oraz umyć twarz, a potem wyjść i wziąć parę oddechów. Nie był pewien, co widziała w jego twarzy, ale dopiero wciągając na siebie coś czystego i obserwując jak zabarwiona brązem i czerwienią woda spływa leniwie do umywalki, poczuł głębokie zmęczenie. Jakby tylko czekało, aż je zauważy, by zwalić się na głowę z mocą kowadła.
Na werandę domu wyszedł z papierosem w ustach, jeszcze ignorując swoje niedawne znalezisko. Przyjdzie na nie czas. Po kolei. Nie wszystko naraz.
Kątem oka widział Blankę siedzącą na jednej z długich ław stojących przy ścianie domu pod daszkiem, ale przez dłuższą chwilę nie odzywał się, zaciągając się dymem i powoli wypuszczając go spomiędzy ust. Dotarł tak niemal do filtra, zanim zapytał po prostu:
- Dlaczego przyjechałaś?
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Pon 11 Mar - 21:39
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Te parę chwil, kiedy patrzyła na Esa, wydawały się wiecznością – i to taką, w której Blanca wcale nie chciała tkwić. Chciała wierzyć, że troska, którą widziała, czuła w gestach Barrosa, jest faktyczną troską wobec niej – a nie czymś, co okazałby każdemu, bo po prostu robił tak zawsze, gdy ktoś potrzebował pomocy. Chciała wierzyć, że w wahaniu Esa dostrzega czułość, i że mężczyzna walczy z nią tak samo, jak Blanca walczyła ze swoją – bo to oznaczałoby, że może, tylko może, było jeszcze o co walczyć. Chciała wreszcie wierzyć, że gdy zabrał rękę, gdy wreszcie odsunął się od niej, wstał, zajął się dzieciakami – że było mu chociaż trochę żal.
Wcale nie była pewna, czy tak było.
Apatycznie patrzyła, jak Barros wprawnie opanowuje zamieszanie. Nie poczuła się ani do tego, by mu pomóc – zupełnie tego nie potrzebował, radził sobie z małolatami doskonale; ani choćby do tego, by zetrzeć z twarzy krew, wytrzeć dłonie w kępy trawy. Siedziała i patrzyła, i chyba... Chyba chciała wrócić do domu.
Problem polegał na tym, że bez Esa, nie bardzo wiedziała, gdzie jest ten dom.
Wszyscy idą, nikt nie zostaje.
Nie była pewna, czy rzeczywiście zaśmiała się krótko, czy tylko tak jej się wydawało, gdy wróciły do niej wspomnienia sprzed paru dni. Radzę sobie, mówiła wtedy, a złość paliła jej policzki. Radzę sobie, podkreślała z zapamiętaniem, choć bogowie jedni wiedzieli, z czym dokładnie sobie radziła, skoro tak wyraźnie było widać, że wszystko, czego ostatnio się dotykała, rozsypywało jej się w dłoniach.
Radzę sobie.
Gówno prawda. Nic niewarte gówno.
Podniosła się i poszła z ociąganiem za resztą chyba tylko dlatego, że nie bardzo wiedziała, co innego mogłaby zrobić. Teleportować się do Rio, do mieszkania – tak, ale nie wierzyła, że potrafiłaby to zrobić. Jeszcze nie teraz, nie z krwią zasychającą jej na rękach, smakiem żółci i żelaza na języku.
Javi nie odstępował jej nawet na krok. Był przy niej, gdy szli do domu; gdy Blanca zatrzymała się na uboczu, czując się jak cholerny intruz – którym w gruncie rzeczy była – w tym rodzinnym zbiegowisku; gdy pojawiła się Warta i medycy, i gdy jeden z tych ostatnich dotarł wreszcie także do niej, do Vargas, wprawnie zajmując się jej poparzonym zaklęciem bokiem i kilkoma drobniejszymi otarciami, których Meksykanka aż dotąd w ogóle nie była świadoma.
Chłopiec został z nią także wtedy, gdy cała reszta zebrała się już w domu, i tylko Blanca została na werandzie. Nie uciekła do domu tylko dlatego, że Javi wciąż był obok. Że jego drobna dłoń wciąż szukała jej ręki, i że ściskał jej palce mocniej za każdym razem, gdy jej własna dłoń zaczynała drżeć wyraźniej.
W efekcie siedzieli tak we dwoje, Blanca i Javi, wsparci plecami o ścianę domu i zapatrzeni na zdewastowany ogród. Chłopiec ze trzy razy podnosił się i znikał w domu – Vargas za każdym razem była przekonana, że malec wrócił do rodziców, że ostatecznie została sama, ale dzieciak wciąż wracał. Najpierw z butelką wody i wilgotnym ręcznikiem, by mogła przepłukać usta, napić się, wytrzeć krew z rąk, twarzy i szyi. Potem – z batonem o smaku pomarańczy i paczką słodkich, mięciutkich pianek, które, Blanca była pewna, wyciągnął z własnych zapasów, może skrupulatnie schowanych dotąd przed rodzicami. I wreszcie – z dosyć sporą, pluszową żabą o komicznie wyłupiastych oczach, którą podsunął jej ostrożnie, z niepewnym uśmiechem. Pluszak wyraźnie miał już swoje lata, jasna zieleń była przykurzona, gdzieniegdzie przeszyta łatami.
- Nazywa się Pikka – powiedział Javi i posadził zabawkę na kolanach Blanki. – Zawsze mi pomaga.
Blanca po chwili wahania przytuliła pluszaka do piersi, puchatym ciałkiem zdławiła rwący się jej z gardła szloch, prędko otarła twarz przedramieniem, rozmazując tylko wilgoć na policzkach.
I znów tak siedzieli, nie była pewna, jak długo. Najpierw w ciszy, potem – w towarzystwie opowieści szkolnych Javiego. Chłopiec niespecjalnie przejmował się tym, że Blanca nic nie mówi – sam gadał za nich dwoje, cicho, pierwszą historię zastępując zaraz kolejnymi, wspominając szkolne wygłupy, wycieczki, ostatnie przedstawienia i mniej lub bardziej lubianych nauczycieli.
Vargas słuchała i, jak potem miało się okazać, zapamiętywała całkiem sporo.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy w domu rozległy się kroki – doskonale znajome i coraz głośniejsze. Cichy szum otwieranych drzwi, jeszcze kilka kroków po deskach werandy, znajomy oddech i zapach papierosów.
Gdy Es do nich dołączył, Javi umilkł, spoglądając niepewnie to na Blancę, to na wujka.
- Idź do rodziców, kochanie, dobrze? – rzuciła wreszcie Vargas miękko i zmusiła się, by uśmiechnąć do chłopca blado.
Malec zawahał się jeszcze, wreszcie pokiwał jednak głową i zeskoczył z ławy.
- Hej – zatrzymała go jeszcze, wyciągając pluszową żabe w jego kierunku. – To chyba twoje.
Javi uśmiechnął się promiennie i pokręcił głową.
- Na razie twoje. – Zamyślił się. – Pomaga – powtórzyl wreszcie z przekonaniem i zaraz zniknął w domu.
Blanca odetchnęła powoli i znów usadziła żabę na swoich kolanach.
Nie patrzyła na Esa, gdy palił, nie wprost – nie potrafiła jednak nie zerkać czasem kątem oka. I żałowała, że to robi, bo każde takie ukradkowe spojrzenie odzywało się bolesnym echem w jej sercu, przywołując ostre słowa – te, które rzuciła ona, i te, które usłyszała od Barrosa.
Dlaczego przyjechałaś?
Wiedziała, że to pytanie padnie. Za każdym razem, gdy zastanawiała się – próbowała planować – jak to będzie wyglądało, gdy Es w końcu wróci z tych gór, gdy faktycznie się spotkają, wszystko zaczynało się właśnie od tego pytania. I jeszcze te kilka godzin temu miała na nie doskonałą odpowiedź – niejedną, tak naprawdę mogłaby wybierać w kilku przygotowanych wariantach. Ale teraz? Teraz słowa rozsypywały jej się w dłoniach tak samo, jak rozsypywało się wszystko inne.
- Myślałam... Chciałam... – zaśmiała się krótko, żałośnie. Boleśnie zagryzła wargę, jakby to mogło w czymś pomóc.
Nie mogło.
Milczała jeszcze przez chwilę, wreszcie odetchnęła powoli.
- Przepraszam – rzuciła cicho, wciąż bojąc się na Esa spojrzeć. – Tak cholernie cię przepraszam, Es.
Krew szumiała jej w skroniach razem ze wszystkim, co usłyszała na odchodne od Barrosa te parę dni temu.
Wcale nie była pewna, czy tak było.
Apatycznie patrzyła, jak Barros wprawnie opanowuje zamieszanie. Nie poczuła się ani do tego, by mu pomóc – zupełnie tego nie potrzebował, radził sobie z małolatami doskonale; ani choćby do tego, by zetrzeć z twarzy krew, wytrzeć dłonie w kępy trawy. Siedziała i patrzyła, i chyba... Chyba chciała wrócić do domu.
Problem polegał na tym, że bez Esa, nie bardzo wiedziała, gdzie jest ten dom.
Wszyscy idą, nikt nie zostaje.
Nie była pewna, czy rzeczywiście zaśmiała się krótko, czy tylko tak jej się wydawało, gdy wróciły do niej wspomnienia sprzed paru dni. Radzę sobie, mówiła wtedy, a złość paliła jej policzki. Radzę sobie, podkreślała z zapamiętaniem, choć bogowie jedni wiedzieli, z czym dokładnie sobie radziła, skoro tak wyraźnie było widać, że wszystko, czego ostatnio się dotykała, rozsypywało jej się w dłoniach.
Radzę sobie.
Gówno prawda. Nic niewarte gówno.
Podniosła się i poszła z ociąganiem za resztą chyba tylko dlatego, że nie bardzo wiedziała, co innego mogłaby zrobić. Teleportować się do Rio, do mieszkania – tak, ale nie wierzyła, że potrafiłaby to zrobić. Jeszcze nie teraz, nie z krwią zasychającą jej na rękach, smakiem żółci i żelaza na języku.
Javi nie odstępował jej nawet na krok. Był przy niej, gdy szli do domu; gdy Blanca zatrzymała się na uboczu, czując się jak cholerny intruz – którym w gruncie rzeczy była – w tym rodzinnym zbiegowisku; gdy pojawiła się Warta i medycy, i gdy jeden z tych ostatnich dotarł wreszcie także do niej, do Vargas, wprawnie zajmując się jej poparzonym zaklęciem bokiem i kilkoma drobniejszymi otarciami, których Meksykanka aż dotąd w ogóle nie była świadoma.
Chłopiec został z nią także wtedy, gdy cała reszta zebrała się już w domu, i tylko Blanca została na werandzie. Nie uciekła do domu tylko dlatego, że Javi wciąż był obok. Że jego drobna dłoń wciąż szukała jej ręki, i że ściskał jej palce mocniej za każdym razem, gdy jej własna dłoń zaczynała drżeć wyraźniej.
W efekcie siedzieli tak we dwoje, Blanca i Javi, wsparci plecami o ścianę domu i zapatrzeni na zdewastowany ogród. Chłopiec ze trzy razy podnosił się i znikał w domu – Vargas za każdym razem była przekonana, że malec wrócił do rodziców, że ostatecznie została sama, ale dzieciak wciąż wracał. Najpierw z butelką wody i wilgotnym ręcznikiem, by mogła przepłukać usta, napić się, wytrzeć krew z rąk, twarzy i szyi. Potem – z batonem o smaku pomarańczy i paczką słodkich, mięciutkich pianek, które, Blanca była pewna, wyciągnął z własnych zapasów, może skrupulatnie schowanych dotąd przed rodzicami. I wreszcie – z dosyć sporą, pluszową żabą o komicznie wyłupiastych oczach, którą podsunął jej ostrożnie, z niepewnym uśmiechem. Pluszak wyraźnie miał już swoje lata, jasna zieleń była przykurzona, gdzieniegdzie przeszyta łatami.
- Nazywa się Pikka – powiedział Javi i posadził zabawkę na kolanach Blanki. – Zawsze mi pomaga.
Blanca po chwili wahania przytuliła pluszaka do piersi, puchatym ciałkiem zdławiła rwący się jej z gardła szloch, prędko otarła twarz przedramieniem, rozmazując tylko wilgoć na policzkach.
I znów tak siedzieli, nie była pewna, jak długo. Najpierw w ciszy, potem – w towarzystwie opowieści szkolnych Javiego. Chłopiec niespecjalnie przejmował się tym, że Blanca nic nie mówi – sam gadał za nich dwoje, cicho, pierwszą historię zastępując zaraz kolejnymi, wspominając szkolne wygłupy, wycieczki, ostatnie przedstawienia i mniej lub bardziej lubianych nauczycieli.
Vargas słuchała i, jak potem miało się okazać, zapamiętywała całkiem sporo.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy w domu rozległy się kroki – doskonale znajome i coraz głośniejsze. Cichy szum otwieranych drzwi, jeszcze kilka kroków po deskach werandy, znajomy oddech i zapach papierosów.
Gdy Es do nich dołączył, Javi umilkł, spoglądając niepewnie to na Blancę, to na wujka.
- Idź do rodziców, kochanie, dobrze? – rzuciła wreszcie Vargas miękko i zmusiła się, by uśmiechnąć do chłopca blado.
Malec zawahał się jeszcze, wreszcie pokiwał jednak głową i zeskoczył z ławy.
- Hej – zatrzymała go jeszcze, wyciągając pluszową żabe w jego kierunku. – To chyba twoje.
Javi uśmiechnął się promiennie i pokręcił głową.
- Na razie twoje. – Zamyślił się. – Pomaga – powtórzyl wreszcie z przekonaniem i zaraz zniknął w domu.
Blanca odetchnęła powoli i znów usadziła żabę na swoich kolanach.
Nie patrzyła na Esa, gdy palił, nie wprost – nie potrafiła jednak nie zerkać czasem kątem oka. I żałowała, że to robi, bo każde takie ukradkowe spojrzenie odzywało się bolesnym echem w jej sercu, przywołując ostre słowa – te, które rzuciła ona, i te, które usłyszała od Barrosa.
Dlaczego przyjechałaś?
Wiedziała, że to pytanie padnie. Za każdym razem, gdy zastanawiała się – próbowała planować – jak to będzie wyglądało, gdy Es w końcu wróci z tych gór, gdy faktycznie się spotkają, wszystko zaczynało się właśnie od tego pytania. I jeszcze te kilka godzin temu miała na nie doskonałą odpowiedź – niejedną, tak naprawdę mogłaby wybierać w kilku przygotowanych wariantach. Ale teraz? Teraz słowa rozsypywały jej się w dłoniach tak samo, jak rozsypywało się wszystko inne.
- Myślałam... Chciałam... – zaśmiała się krótko, żałośnie. Boleśnie zagryzła wargę, jakby to mogło w czymś pomóc.
Nie mogło.
Milczała jeszcze przez chwilę, wreszcie odetchnęła powoli.
- Przepraszam – rzuciła cicho, wciąż bojąc się na Esa spojrzeć. – Tak cholernie cię przepraszam, Es.
Krew szumiała jej w skroniach razem ze wszystkim, co usłyszała na odchodne od Barrosa te parę dni temu.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Wto 12 Mar - 12:00
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie był pewien, czy w ogóle oczekiwał czegoś konkretnego po zadaniu pytania – po prostu musiało ono paść. Po tym, co powiedzieli sobie, gdy widzieli się ostatnio, przyjazd Blanki do Brazylii, do jego rodzinnego domu, w którym była raptem raz był najdelikatniej mówiąc zaskakujący.
Może roztrząsałby możliwe powody, próbował odczytać zawiłe ścieżki, jakimi jak wiedział podążały czasem myśli Vargas, rozkładał ją na czynniki pierwsze i rwał się do tego, by wszystko naprawić, bo zależało mu trochę za bardzo – tak jak starał się robić to zawsze. Nie licząc się w większości z własnymi uczuciami i potrzebami, bo zawsze jakoś udawało mu się nad nimi przejść do porządku dziennego. Dawał sobie radę.
Nie tym razem. Nie po tych paru dniach, które spędził po cichu zastanawiając się, czy nie uciec na zawsze w kajmanią skórę, bo wszystkiego było za dużo. Nie po rozmowie z Paulem, w której zrozumiał, że nie potrafił przypisać sobie wartości, ani nie po tym jak ktoś beztrosko wkroczył do ich domu, grożąc im wszystkim śmiercią. W obliczu tego wszystkiego, problemy z którymi wyjechał z Midgardu stawały się śmiesznie małe. Skala priorytetów pozmieniała się w ciągu zaledwie paru godzin, wpłynęła na chemię mózgu.
Wychodząc na werandę, poza zmęczeniem czuł się też przede wszystkim cholernie pusty – a tam, gdzie nie sięgała pustka, leżał gniew.
Zadał Blance pytanie dlaczego przyjechała, bo musiał. Musiał rozwiązać chociaż jeden z supłów, którymi pozwolił się skrępować – musiał spytać, żeby nie oszaleć, kiedy coś w nim rwało się, by usiąść blisko i zapomnieć na chwilę słowa, którymi się obrzucili.
Camila miała rację.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, rzucając niedopałek na werandę, zduszając go czubkiem buta i zrzucając między deski. Słuchał niepewnego głosu Blanki, jej rwanego śmiechu i wreszcie milczenia, ale nie obrócił się, by na nią spojrzeć, obawiając się, że nie będzie potrafił utrzymać przy sobie żalu. Że zgodzi się na wszystko i zapomni, byle tylko wszystko znów było tak jak wcześniej.
Zamiast przynieść mu ulgę, przeprosiny szturchnęły w nim jedno z wrażliwych miejsc, grożąc otwarciem przyschniętej rany. Pokręcił lekko głową, odruchowo zaplatając ręce na piersi.
- Za co? – spytał, czując jakąś ponurą satysfakcję z faktu, że jego głos nie zadrżał, a wybrzmiał pewnie, bez większych emocji. - Za co mnie przepraszasz, Blanca? Wiesz to w ogóle? – ciągnął, mimowolnie przypominając sobie wszystkie te sytuacje, w których Camila kierowała do niego podobne pytanie. Zawsze wtedy, gdy przepraszał ją niemal na zapas, widząc, że z czegoś była niezadowolona, ale nie potrafił rozgryźć dlaczego, a ona twierdziła, że powinien się dawno domyślić.
- Za to że zostawiłaś mnie samego z tym całym syfem? Że się tylko wściekałaś, zamiast pomóc? – rzucił z rozdrażnieniem, daleki od spokoju jaki zawsze próbował zachować w nieprzyjemnych dyskusjach z bliskimi, by nie eskalować sytuacji. - Czy że przyznałaś rację komuś, kto zrobił sobie ze mnie swój worek do okładania? A może jeszcze coś innego? – pytał, nagle masochistycznie potrzebując usłyszeć to z jej ust. To potwierdzenie, że miał rację uważając się za niewiele wartego, chociaż w chwilach podszytych czułością próbowała z tym przekonaniem walczyć – a może tylko udawała, po prostu okręcając go sobie wokół małego palca.
Może roztrząsałby możliwe powody, próbował odczytać zawiłe ścieżki, jakimi jak wiedział podążały czasem myśli Vargas, rozkładał ją na czynniki pierwsze i rwał się do tego, by wszystko naprawić, bo zależało mu trochę za bardzo – tak jak starał się robić to zawsze. Nie licząc się w większości z własnymi uczuciami i potrzebami, bo zawsze jakoś udawało mu się nad nimi przejść do porządku dziennego. Dawał sobie radę.
Nie tym razem. Nie po tych paru dniach, które spędził po cichu zastanawiając się, czy nie uciec na zawsze w kajmanią skórę, bo wszystkiego było za dużo. Nie po rozmowie z Paulem, w której zrozumiał, że nie potrafił przypisać sobie wartości, ani nie po tym jak ktoś beztrosko wkroczył do ich domu, grożąc im wszystkim śmiercią. W obliczu tego wszystkiego, problemy z którymi wyjechał z Midgardu stawały się śmiesznie małe. Skala priorytetów pozmieniała się w ciągu zaledwie paru godzin, wpłynęła na chemię mózgu.
Wychodząc na werandę, poza zmęczeniem czuł się też przede wszystkim cholernie pusty – a tam, gdzie nie sięgała pustka, leżał gniew.
Zadał Blance pytanie dlaczego przyjechała, bo musiał. Musiał rozwiązać chociaż jeden z supłów, którymi pozwolił się skrępować – musiał spytać, żeby nie oszaleć, kiedy coś w nim rwało się, by usiąść blisko i zapomnieć na chwilę słowa, którymi się obrzucili.
Camila miała rację.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, rzucając niedopałek na werandę, zduszając go czubkiem buta i zrzucając między deski. Słuchał niepewnego głosu Blanki, jej rwanego śmiechu i wreszcie milczenia, ale nie obrócił się, by na nią spojrzeć, obawiając się, że nie będzie potrafił utrzymać przy sobie żalu. Że zgodzi się na wszystko i zapomni, byle tylko wszystko znów było tak jak wcześniej.
Zamiast przynieść mu ulgę, przeprosiny szturchnęły w nim jedno z wrażliwych miejsc, grożąc otwarciem przyschniętej rany. Pokręcił lekko głową, odruchowo zaplatając ręce na piersi.
- Za co? – spytał, czując jakąś ponurą satysfakcję z faktu, że jego głos nie zadrżał, a wybrzmiał pewnie, bez większych emocji. - Za co mnie przepraszasz, Blanca? Wiesz to w ogóle? – ciągnął, mimowolnie przypominając sobie wszystkie te sytuacje, w których Camila kierowała do niego podobne pytanie. Zawsze wtedy, gdy przepraszał ją niemal na zapas, widząc, że z czegoś była niezadowolona, ale nie potrafił rozgryźć dlaczego, a ona twierdziła, że powinien się dawno domyślić.
- Za to że zostawiłaś mnie samego z tym całym syfem? Że się tylko wściekałaś, zamiast pomóc? – rzucił z rozdrażnieniem, daleki od spokoju jaki zawsze próbował zachować w nieprzyjemnych dyskusjach z bliskimi, by nie eskalować sytuacji. - Czy że przyznałaś rację komuś, kto zrobił sobie ze mnie swój worek do okładania? A może jeszcze coś innego? – pytał, nagle masochistycznie potrzebując usłyszeć to z jej ust. To potwierdzenie, że miał rację uważając się za niewiele wartego, chociaż w chwilach podszytych czułością próbowała z tym przekonaniem walczyć – a może tylko udawała, po prostu okręcając go sobie wokół małego palca.
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Wto 12 Mar - 13:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie sądziła, że zwykłe przepraszam wystarczy. Wyrosła już z przekonania, że wszystko da się załatwić tak prosto, że konsekwencje są tylko legendą, z którą tak naprawdę wcale nie trzeba było się mierzyć. Trzeba było. Wiedziała, że będzie musiała je udźwignąć tak samo, jak wiedziała, że będzie musiała wyjaśnić.
Nie, nie wyjaśnić. Pokajać się. Bez prób tłumaczenia, usprawiedliwiania się, bez żadnego ale. Chociaż tyle była Esowi winna.
Nawet jednak wiedząc to wszystko, nie czuła się wcale bardziej gotowa – i słowa Barrosa wcale nie bolały mniej. Ani te wcześniejsze, ani te teraz – jedne i drugie darły jej serce na strzępy, pozostawiając po sobie pustkę, której Blanca nie była pewna, czy będzie umiała wypełnić. Zaleczyć. Czy naprawdę wystarczy, by wszystko sobie wyjaśnili, by minęło trochę czasu – i znów będzie dobrze.
Bo może nie. Może wcale nie. Może echa tego wszystkiego miały do niej wracać znienacka miesiąc, dwa, pół roku, sześć lat później. Może.
Z drugiej strony, o jakim później w ogóle mówimy? Teraz, tutaj, Blanca nie sądziła, by mieli mieć jakieś później. Nie sądziła, by Es chciał mieć z nią jakieś później. Świadomość, że przyjechała do Brazylii w zasadzie głównie po to, by przeprosić, zanim zupełnie zniknie z jego życia, uderzyła ją ze zdwojoną siłą i zaparła dech w piersi. Bo rzeczywiście – tak właśnie było. Chcąc być szczerą z samą sobą – Vargas była niemal pewna, że do Midgardu wróci sama, i że...
Nie chciała kończyć tej myśli. Nie potrafiła.
Za każdym pytaniem Esa kurczyła się w sobie coraz bardziej, nie znajdując siły choćby na to, by trzymać się prosto. Z drugiej strony, po co miałaby to robić? W tej sytuacji w jakiś sposób zaskakujące było, że nad odpowiedzią nie musiała się w ogóle zastanawiać – nie dlatego, że te wyjaśnienia też miała już przygotowane, co raczej dlatego, że doskonale czuła, za co chce przeprosić. Wiedziała.
- Za to wszystko – zgodziła się bez wahania, przerażona, jak pusto brzmiał jej głos. To nie była obojętność ani nie ignorancja, Blanca mówiła zupełnie szczerze, z głębi serca i z pełnym przekonaniem, ale...
Było tak, jakby cały ten żal, ból, wszystkie lęki – jakby to wszystko coś w niej przepaliło i nie potrafiło już w pełni wybrzmieć w jej słowach.
- Za to, że byłam – jestem – ostatnią suką. Że nie byłam obok, kiedy powinnam, a gdy ty próbowałeś robić to za nas oboje, ja... – Odetchnęła powoli. – Miałam dla ciebie tylko złość. Że gdy tylko zaczęły się problemy, wolałam uciec, zaszyć się ze swoimi papierami, samobiczować się i użalać tylko, jak cholernie jest źle – i nie zrobiłam nic, by cokolwiek zmienić. – Wciągnęła kolejny, chrapliwy oddech. Każde kolejne słowo było cichsze, bardziej przytłumione. – Za to, że zaczęłam robić to samo co Camila – kontynuowała jednak z uporem, bo musiała. Musiała, do cholery. – Że byłam obok, kiedy to było dla mnie wygodne i nic poza tym. Że przez te ostatnie miesiące brałam cię za pewnik, twoją bliskość – za gwarancję, coś, co nie miało prawa się skończyć. – Przygryzła policzek mocno i potrzebowała raptem chwili by poczuć na języku krew – tym razem, dla odmiany, swoją własną.
W którymś momencie ręce zaciśnięte kurczowo na pluszowej żabie drżały jej już zbyt mocno, by pluszak mógł sobie z tym poradzić. Posadziła zabawkę na ławce i wstała.
- Przepraszam, Es – powtórzyła cicho. – Naprawdę. Nie zasługiwałeś na nic z tego, co... – Potrząsnęła głową. – Camila nie miała racji. Nigdy – dodała ciszej, z wyraźnie wyczuwalną jednak stanowczością.
Odetchnęła powoli i wreszcie – wreszcie – spojrzała na Barrosa, zmuszając się, by nie cofnąć wzroku nawet wtedy, gdy widok kochanego mężczyzny szarpał ją boleśnie, podsycając wszystkie obawy – całą pewność – że to koniec.
Jeden krok, drugi, trzeci – tylko tyle było trzeba, by stanęła na schodkach werandy. Jeszcze cztery kolejne i byłaby już na ścieżce, krętej linii prowadzącej do bramy posiadłości. Zacisnęła dłoń kurczowo na barierce schodów.
- Nie będę już… – urwała, dławiąc się niemal słowami, których nie potrafiła wypowiedzieć. – Nie musisz... – zaczęła znowu z nie lepszym skutkiem.
Nie potrafiła. Po prostu nie potrafiła tego skończyć – choć wcześniej, planując rozmowę, była tak naiwnie pewna, że sobie poradzi. To przecież nie pierwszy raz, kiedy kogoś traciła. Kiedy sama wszystko psuła. Powinna wiedzieć, jak to zrobić. Nie żałowałam ani dnia spędzonego z tobą. Przepraszam. Zasługujesz na więcej. Nie będę już cię nachodzić. Przecież to takie proste.
Zdusiła w piersi zdławiony szloch, gwałtownie otarła przedramieniem podbiegające łzami oczy.
- Javi chciał, żebym została – dodała cicho, żałośnie, czując potrzebę się wytłumaczyć. – Nie miałam serca zostawić go tak tylko dlatego, że... – znów urwała, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
Czuła się tak cholernie źle – przez to, co powiedziała i przez to, czego nie powiedziała. Przez to, że chciała przeprosić – że to zrobiła – i przez to, że czuła się teraz jak ostatnia szmata. I że, mimo absolutnego przekonania, że te przeprosiny się po prosu Esowi należały – że nadal miała z tyłu głowy jakąś gorycz, złość, jakiś bunt. Że słowa Barrosa brzmiały jej w głowie głośno, jak dzwony wybijające rytm jej protestom, że nie tylko ona była winna, że nie powinna się tak płaszczyć, że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej.
Nie, nie wyjaśnić. Pokajać się. Bez prób tłumaczenia, usprawiedliwiania się, bez żadnego ale. Chociaż tyle była Esowi winna.
Nawet jednak wiedząc to wszystko, nie czuła się wcale bardziej gotowa – i słowa Barrosa wcale nie bolały mniej. Ani te wcześniejsze, ani te teraz – jedne i drugie darły jej serce na strzępy, pozostawiając po sobie pustkę, której Blanca nie była pewna, czy będzie umiała wypełnić. Zaleczyć. Czy naprawdę wystarczy, by wszystko sobie wyjaśnili, by minęło trochę czasu – i znów będzie dobrze.
Bo może nie. Może wcale nie. Może echa tego wszystkiego miały do niej wracać znienacka miesiąc, dwa, pół roku, sześć lat później. Może.
Z drugiej strony, o jakim później w ogóle mówimy? Teraz, tutaj, Blanca nie sądziła, by mieli mieć jakieś później. Nie sądziła, by Es chciał mieć z nią jakieś później. Świadomość, że przyjechała do Brazylii w zasadzie głównie po to, by przeprosić, zanim zupełnie zniknie z jego życia, uderzyła ją ze zdwojoną siłą i zaparła dech w piersi. Bo rzeczywiście – tak właśnie było. Chcąc być szczerą z samą sobą – Vargas była niemal pewna, że do Midgardu wróci sama, i że...
Nie chciała kończyć tej myśli. Nie potrafiła.
Za każdym pytaniem Esa kurczyła się w sobie coraz bardziej, nie znajdując siły choćby na to, by trzymać się prosto. Z drugiej strony, po co miałaby to robić? W tej sytuacji w jakiś sposób zaskakujące było, że nad odpowiedzią nie musiała się w ogóle zastanawiać – nie dlatego, że te wyjaśnienia też miała już przygotowane, co raczej dlatego, że doskonale czuła, za co chce przeprosić. Wiedziała.
- Za to wszystko – zgodziła się bez wahania, przerażona, jak pusto brzmiał jej głos. To nie była obojętność ani nie ignorancja, Blanca mówiła zupełnie szczerze, z głębi serca i z pełnym przekonaniem, ale...
Było tak, jakby cały ten żal, ból, wszystkie lęki – jakby to wszystko coś w niej przepaliło i nie potrafiło już w pełni wybrzmieć w jej słowach.
- Za to, że byłam – jestem – ostatnią suką. Że nie byłam obok, kiedy powinnam, a gdy ty próbowałeś robić to za nas oboje, ja... – Odetchnęła powoli. – Miałam dla ciebie tylko złość. Że gdy tylko zaczęły się problemy, wolałam uciec, zaszyć się ze swoimi papierami, samobiczować się i użalać tylko, jak cholernie jest źle – i nie zrobiłam nic, by cokolwiek zmienić. – Wciągnęła kolejny, chrapliwy oddech. Każde kolejne słowo było cichsze, bardziej przytłumione. – Za to, że zaczęłam robić to samo co Camila – kontynuowała jednak z uporem, bo musiała. Musiała, do cholery. – Że byłam obok, kiedy to było dla mnie wygodne i nic poza tym. Że przez te ostatnie miesiące brałam cię za pewnik, twoją bliskość – za gwarancję, coś, co nie miało prawa się skończyć. – Przygryzła policzek mocno i potrzebowała raptem chwili by poczuć na języku krew – tym razem, dla odmiany, swoją własną.
W którymś momencie ręce zaciśnięte kurczowo na pluszowej żabie drżały jej już zbyt mocno, by pluszak mógł sobie z tym poradzić. Posadziła zabawkę na ławce i wstała.
- Przepraszam, Es – powtórzyła cicho. – Naprawdę. Nie zasługiwałeś na nic z tego, co... – Potrząsnęła głową. – Camila nie miała racji. Nigdy – dodała ciszej, z wyraźnie wyczuwalną jednak stanowczością.
Odetchnęła powoli i wreszcie – wreszcie – spojrzała na Barrosa, zmuszając się, by nie cofnąć wzroku nawet wtedy, gdy widok kochanego mężczyzny szarpał ją boleśnie, podsycając wszystkie obawy – całą pewność – że to koniec.
Jeden krok, drugi, trzeci – tylko tyle było trzeba, by stanęła na schodkach werandy. Jeszcze cztery kolejne i byłaby już na ścieżce, krętej linii prowadzącej do bramy posiadłości. Zacisnęła dłoń kurczowo na barierce schodów.
- Nie będę już… – urwała, dławiąc się niemal słowami, których nie potrafiła wypowiedzieć. – Nie musisz... – zaczęła znowu z nie lepszym skutkiem.
Nie potrafiła. Po prostu nie potrafiła tego skończyć – choć wcześniej, planując rozmowę, była tak naiwnie pewna, że sobie poradzi. To przecież nie pierwszy raz, kiedy kogoś traciła. Kiedy sama wszystko psuła. Powinna wiedzieć, jak to zrobić. Nie żałowałam ani dnia spędzonego z tobą. Przepraszam. Zasługujesz na więcej. Nie będę już cię nachodzić. Przecież to takie proste.
Zdusiła w piersi zdławiony szloch, gwałtownie otarła przedramieniem podbiegające łzami oczy.
- Javi chciał, żebym została – dodała cicho, żałośnie, czując potrzebę się wytłumaczyć. – Nie miałam serca zostawić go tak tylko dlatego, że... – znów urwała, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
Czuła się tak cholernie źle – przez to, co powiedziała i przez to, czego nie powiedziała. Przez to, że chciała przeprosić – że to zrobiła – i przez to, że czuła się teraz jak ostatnia szmata. I że, mimo absolutnego przekonania, że te przeprosiny się po prosu Esowi należały – że nadal miała z tyłu głowy jakąś gorycz, złość, jakiś bunt. Że słowa Barrosa brzmiały jej w głowie głośno, jak dzwony wybijające rytm jej protestom, że nie tylko ona była winna, że nie powinna się tak płaszczyć, że to wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Wto 12 Mar - 20:06
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Cała ta rozmowa wydawała mu się cholernie surrealistyczna, kompletnie oderwana od wszystkiego, w czym uczestniczyli tego dnia – z jednej strony atak, którego konsekwencje miały nie przeminąć tylko dlatego, że napastnicy zostali osadzeni, z drugiej kobieta uparcie nawiedzająca jego myśli. Nie wiedział, jak złapać balans między dwoma priorytetami o tak różnej skali, zrobił więc to, co zawsze pomagało mu zmienić perspektywę – potraktował tę sytuację jak osobny kryzys. Jak sytuację, w której wciąż nosił mundur, a którą musiał doprowadzić do szczęśliwego końca, by nikt postronny nie ucierpiał. Dostrzegał poszczególne elementy, natychmiast decydując, czy były istotne czy nie i skupiał się tylko na tych mających największy wpływ na wynik zajścia. Camila zwykła twierdzić… Nie. Nie mógł już dawać jej wspomnieniu mieć nad nim mocy.
Nieważne co mówiła. Teraz był tu i teraz i w ten sposób dobrze radził sobie z kryzysami – efektywnie.
Nie patrzył na Blankę, kiedy zadawał jej pytania będące odbiciem tego, co nosił w sercu w ostatnim czasie i co próbował zrozumieć, jakoś wytłumaczyć. To nie mogło być przecież tak, że robiła to z pełną premedytacją? Nie była chyba aż tak okrutna?
Westchnął cicho, gdy bez wahania zgodziła się z jego wszystkimi zarzutami, cholernie przypominając mu w tym momencie siebie sprzed ledwie kilku lat wstecz. Miał na końcu języka ciętą uwagę, że to nie jest wystarczająco dobra odpowiedź, ale zanim zdążył na nią warknąć, mówiła dalej. Chociaż jej słowa nie były miłe ani kojące, szczerość która w nich przebrzmiewała, ugłaskiwała nieco nastroszone kolce. Przyznawała się do błędów, jakich nie miał odwagi jej wcześniej wytknąć i dopiero teraz, słysząc je ubrane w konkretne zdania, pojmował jak bardzo potrzebował to usłyszeć. Potwierdzenie, że nie oczekiwał czegoś niemożliwego do otrzymania, że też miał prawo czuć się z tym źle – słaby przebłysk słusznego egoizmu bił się z niskim poczuciem własnej wartości i na razie wygrywał.
Odruchowo potarł lekko ramię, nie obracając się, gdy ławka skrzypnęła cicho, a Blanca nie przestawała mówić – jakby tylko potrzebowała, by ktoś ją szturchnął. Zbierał słowa, jeszcze nieco niepewnie trzymał je przy sobie, nie wiedząc, czy zaraz nie okażą się fałszem. Kątem oka zauważył, jak postawiła kilka kroków, przecięła całą szerokość werandy i stanęła na schodkach. Dopiero wtedy wyraźnie zmarszczył brwi, obracając ku niej głowę, z cieniem niedowierzania w ciemnych oczach przyglądając się gotowej do ucieczki Blance. Po tym wszystkim co powiedziała?
Zmęczenie i pustka ustąpiły miejsca gorącej, gwałtownej złości.
- Dopiero przepraszałaś mnie, że uciekłaś, kiedy było ciężko – zaczął stanowczo, nieco podniesionym głosem, zanim wsparł się na barierce werandy, oddzielony od Blanki tylko słupkiem podtrzymującym daszek. - A teraz chcesz zrobić to samo – wytknął bez wahania, przyglądając się jej wymizerowanej twarzy i szukając wzrokiem jej spojrzenia.
- Przyjechałaś tutaj z własnej woli... Po co? Przeprosić, a potem zrobić dokładnie tak samo? Chciałaś mi drugi raz udowodnić, że nie jestem warty żadnego wysiłku? – pytał, czując smagnięcie gorąca rozlewającego się od karku w dół po całym ciele. Mocniej zacisnął dłonie na balustradzie, maskując ich drżenie. - Kurwa, ty się w ogóle umiesz zachować jak dorosła, czy to zawsze ja muszę być ten rozsądny? Ja pierdolę – syknął, zaciskając zęby, aż poczuł ból w szczęce. - To nie jest jakaś pierdolona bajka dla dzieci, Blanca. Jesteś naiwna, jeśli myślisz, że jedna kłótnia przekreśla wszystko.
Pokręcił głową i odepchnął się od balustrady, podnosząc zaraz dłoń i przeczesując nią nerwowo włosy, mimowolnie ciągnąc gdzieniegdzie skręcone kosmyki.
Nieważne co mówiła. Teraz był tu i teraz i w ten sposób dobrze radził sobie z kryzysami – efektywnie.
Nie patrzył na Blankę, kiedy zadawał jej pytania będące odbiciem tego, co nosił w sercu w ostatnim czasie i co próbował zrozumieć, jakoś wytłumaczyć. To nie mogło być przecież tak, że robiła to z pełną premedytacją? Nie była chyba aż tak okrutna?
Westchnął cicho, gdy bez wahania zgodziła się z jego wszystkimi zarzutami, cholernie przypominając mu w tym momencie siebie sprzed ledwie kilku lat wstecz. Miał na końcu języka ciętą uwagę, że to nie jest wystarczająco dobra odpowiedź, ale zanim zdążył na nią warknąć, mówiła dalej. Chociaż jej słowa nie były miłe ani kojące, szczerość która w nich przebrzmiewała, ugłaskiwała nieco nastroszone kolce. Przyznawała się do błędów, jakich nie miał odwagi jej wcześniej wytknąć i dopiero teraz, słysząc je ubrane w konkretne zdania, pojmował jak bardzo potrzebował to usłyszeć. Potwierdzenie, że nie oczekiwał czegoś niemożliwego do otrzymania, że też miał prawo czuć się z tym źle – słaby przebłysk słusznego egoizmu bił się z niskim poczuciem własnej wartości i na razie wygrywał.
Odruchowo potarł lekko ramię, nie obracając się, gdy ławka skrzypnęła cicho, a Blanca nie przestawała mówić – jakby tylko potrzebowała, by ktoś ją szturchnął. Zbierał słowa, jeszcze nieco niepewnie trzymał je przy sobie, nie wiedząc, czy zaraz nie okażą się fałszem. Kątem oka zauważył, jak postawiła kilka kroków, przecięła całą szerokość werandy i stanęła na schodkach. Dopiero wtedy wyraźnie zmarszczył brwi, obracając ku niej głowę, z cieniem niedowierzania w ciemnych oczach przyglądając się gotowej do ucieczki Blance. Po tym wszystkim co powiedziała?
Zmęczenie i pustka ustąpiły miejsca gorącej, gwałtownej złości.
- Dopiero przepraszałaś mnie, że uciekłaś, kiedy było ciężko – zaczął stanowczo, nieco podniesionym głosem, zanim wsparł się na barierce werandy, oddzielony od Blanki tylko słupkiem podtrzymującym daszek. - A teraz chcesz zrobić to samo – wytknął bez wahania, przyglądając się jej wymizerowanej twarzy i szukając wzrokiem jej spojrzenia.
- Przyjechałaś tutaj z własnej woli... Po co? Przeprosić, a potem zrobić dokładnie tak samo? Chciałaś mi drugi raz udowodnić, że nie jestem warty żadnego wysiłku? – pytał, czując smagnięcie gorąca rozlewającego się od karku w dół po całym ciele. Mocniej zacisnął dłonie na balustradzie, maskując ich drżenie. - Kurwa, ty się w ogóle umiesz zachować jak dorosła, czy to zawsze ja muszę być ten rozsądny? Ja pierdolę – syknął, zaciskając zęby, aż poczuł ból w szczęce. - To nie jest jakaś pierdolona bajka dla dzieci, Blanca. Jesteś naiwna, jeśli myślisz, że jedna kłótnia przekreśla wszystko.
Pokręcił głową i odepchnął się od balustrady, podnosząc zaraz dłoń i przeczesując nią nerwowo włosy, mimowolnie ciągnąc gdzieniegdzie skręcone kosmyki.
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Wto 12 Mar - 21:35
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Teraz, po pierwszej udanej przemianie, chętnie zrzuciłaby swoje reakcje na kota. Chętnie powiedziałaby, że to on kazał jej uciekać. To on sprawiał, że słowa Blanki nie współgrały z jej czynami. To przez niego gubiła się – i wciąż nic nie naprawiała, co najwyżej jeszcze bardziej psuła. Ale to przecież nie tak. To nie był ocelot – to zawsze była ona. Tylko ona. Ona uciekała. Ona nie była dość dojrzała, by jak człowiek dorosły ogarnąć własne życie. Ona wściekała się o głupoty i ona – zawsze tylko ona – nie potrafiła potem niczego naprawić. Wiedziała to, znała siebie przecież, ale dopiero słysząc to wszystko z ust Esa cała ta świadomość jakby nabrała materialnych kształtów – i wyrąbała ją prosto w ryj.
W innych okolicznościach zaśmiałaby się pewnie na ten myśl, bo obrazek – trzeba to przyznać – był w jakimś sensie zabawny.
Teraz jednak mogła tylko słuchać. Słowo za słowem, jak szpila za szpilą, wżynały się w nią, darły wrażliwe ciało, rozbijały na setki okruchów to, co do niedawna było jeszcze jako taką, niezbyt stabilną, ale przynajmniej zwartą budowlą emocji Blanki. Podniesiony ton Esa jak taran rozbijał wszystko, co jeszcze parę dni temu było poczuciem bezpieczeństwa, albo może sympatią do samej siebie. Ostre słowa darły na strzępy ufność Vargas – nie wobec innych, ale chyba przede wszystkim zaufanie do niej samej – i jej poczucie własnej wartości. Meksykanka logicznie wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu, że za bardzo to wszystko uogólnia, zbyt lekką ręką przekłada słowa Esa na znacznie większy format, niż Barros miał na myśli – ale logika nie miała w tej chwili zbyt wiele do powiedzenia.
Szczególnie, że mężczyzna się przecież nie mylił. Miał cholerną rację.
Wciąż zaciskała kurczowo dłoń na barierce schodów i stała w miejscu jak słup soli, nie potrafiąc ani faktycznie odejść, ani odwrócić się i stawić Esowi czoła... Nie, nie Esowi. Problemom.
Uciekała. Znowu. I, gdyby miała zgadywać, zrobiłaby tak za każdym kolejnym razem. Słowa Barrosa trzymały ją jednak w miejscu, jak jakieś cholerne łańcuchy, i Blanca czuła... Nie wiedziała, co czuje. Czym było to gorąco na policzkach, zaciśnięta pięść, czym były łapane spazmatycznie oddechy, czym był ból, o którym poeci pisali tak pięknie – a który był niczym więcej jak cholernie jednym z tych doświadczeń, których Vargas nie życzyłaby nawet najgorszemu wrogowi.
Wbrew temu, co Es mógł o niej myśleć czy mówić, nie była aż tak złym człowiekiem. Bo z kolei w to, że nie była w ogóle zła, że miała dobre serce – w to chyba akurat sama nie potrafiłaby do końca uwierzyć.
- Es. – Gdy odezwała się wreszcie, oddechy uciekały jej już szybciej niż potrafiła brać kolejne, a gorące łzy wezbrały wreszcie dość, by kilka pierwszych spłynęło Blance po policzkach.
- Wiem. Wiem, Es – wyrzucała z siebie krótkie zwroty, czując jak ciężar dławi jej pierś, zaciska gardło jakby chcąc uwięzić wszystkie słowa. – Masz rację. Masz cholerną rację. Ale przestań – zawahała się i, wreszcie, z rezygnacją usiadła na schodku. – Przestań. Proszę – na koniec szeptała już, jej słowa były niewiele głośniejsze od ulotnych westchnień.
Skuliła się w sobie i objęła ciasno ramionami. Czuła, jak drży, i jak nieprzyjemne mrowienie rozlewa jej się od stóp i dłoni wyżej, sięgając kostek i nadgarstków, odzywając się echem w kolanach i ramionach.
Ocelot chciał, by walczyła, ale, bogowie, nie umiała. Naprawdę nie potrafiła.
Oddychała szybko przez rozchylone wargi, starała się jednak, by przynajmniej co któryś wdech był głęboki. Nigdy nie miała ataków faktycznej paniki i nie sądziła też, by to bylo właśnie to – raczej przebodźcowanie, wyczerpanie przemianą, spóźniony szok – ale trochę tak się czuła. Jakby świat uciekał jej spod nóg, gnał na złamanie karku w dół i w dół – a ona za nim nie nadążała.
Schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się.
- Nie potrafię – wyrzuciła nagle głucho, niemal dławiąc się duszonym za wszelką cenę szlochem. – Nie potrafię być dorosła i tak, naprawdę sądziłam, że... – Wciągnęła powietrze głęboko.
Już raz spierdoliłaś w ten sposób. Nie powtarzaj znowu tego samego. Nie tym razem.
- Przepraszam, Es. Wiem, jak to wygląda, ale ja... Staram się. Naprawdę się staram – powtórzyła z naciskiem, w głuchy szloch wkradł się cień irytacji – niewystarczającej, by odpędzić łzy i podnieść Blancę znów na nogi, dość wyraźnej jednak, by dało się ją dosłyszeć w dławionych łkaniach.
- Myślałam, że właśnie tego będziesz chciał – rzuciła na przydechu. – Przekreślić wszystko. Myślisz, że naprawdę nie wiem, jak się zachowuję? Jak nielogiczne jest to, co robię i jak... Jak kurewsko żałosne? Wiem, Es. Tak samo jak wiem, jak często zawodzę pokładane we mnie zaufanie. Twoje zaufanie. Jak łatwo przychodzi mi spychać cię na margines, kiedy tak mi jest wygodniej. I sądziłam... Myślałam...
Brakowało jej tchu. Gwałtownie uniosła głowę, nie patrzyła jednak na Barrosa, ale raczej na ogród – na zdewastowane krzewy przed domem, wyraźne wgłębienia w ziemi tam, gdzie jeszcze do niedawna leżeli spacyfikowani w taki czy inny sposób napastnicy.
- Przechodziłeś już przez to raz. Nie chcę, żebyś przechodził znowu – wyrzuciła wreszcie krótko.
Jeśli nawet w którejś chwili pomyślała, że może trochę wyolbrzymia i za bardzo generalizuje – że sama hoduje swoje lęki do zupełnie niepotrzebnych, gargantuicznych rozmiarów, że na własne życzenie popada w skrajności – nie poświęciła tej myśli dość dużo uwagi, by cokolwiek z niej wyciągnąć. By zauważyć, jak sama się nakręca i tłamsi.
Gorące łzy spływały jej w ciszy po policzkach i Blanca otarła je dłonią z roztargnieniem.
- Daj mi żabę. Została na ławce – rzuciła nagle, wciąż jeszcze na Esa nie patrząc. Zaśmiała się krótko, żałośnie, orientując się, jak to brzmi. – Daj mi – powtórzyła jednak z naciskiem. – Proszę.
W innych okolicznościach zaśmiałaby się pewnie na ten myśl, bo obrazek – trzeba to przyznać – był w jakimś sensie zabawny.
Teraz jednak mogła tylko słuchać. Słowo za słowem, jak szpila za szpilą, wżynały się w nią, darły wrażliwe ciało, rozbijały na setki okruchów to, co do niedawna było jeszcze jako taką, niezbyt stabilną, ale przynajmniej zwartą budowlą emocji Blanki. Podniesiony ton Esa jak taran rozbijał wszystko, co jeszcze parę dni temu było poczuciem bezpieczeństwa, albo może sympatią do samej siebie. Ostre słowa darły na strzępy ufność Vargas – nie wobec innych, ale chyba przede wszystkim zaufanie do niej samej – i jej poczucie własnej wartości. Meksykanka logicznie wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu, że za bardzo to wszystko uogólnia, zbyt lekką ręką przekłada słowa Esa na znacznie większy format, niż Barros miał na myśli – ale logika nie miała w tej chwili zbyt wiele do powiedzenia.
Szczególnie, że mężczyzna się przecież nie mylił. Miał cholerną rację.
Wciąż zaciskała kurczowo dłoń na barierce schodów i stała w miejscu jak słup soli, nie potrafiąc ani faktycznie odejść, ani odwrócić się i stawić Esowi czoła... Nie, nie Esowi. Problemom.
Uciekała. Znowu. I, gdyby miała zgadywać, zrobiłaby tak za każdym kolejnym razem. Słowa Barrosa trzymały ją jednak w miejscu, jak jakieś cholerne łańcuchy, i Blanca czuła... Nie wiedziała, co czuje. Czym było to gorąco na policzkach, zaciśnięta pięść, czym były łapane spazmatycznie oddechy, czym był ból, o którym poeci pisali tak pięknie – a który był niczym więcej jak cholernie jednym z tych doświadczeń, których Vargas nie życzyłaby nawet najgorszemu wrogowi.
Wbrew temu, co Es mógł o niej myśleć czy mówić, nie była aż tak złym człowiekiem. Bo z kolei w to, że nie była w ogóle zła, że miała dobre serce – w to chyba akurat sama nie potrafiłaby do końca uwierzyć.
- Es. – Gdy odezwała się wreszcie, oddechy uciekały jej już szybciej niż potrafiła brać kolejne, a gorące łzy wezbrały wreszcie dość, by kilka pierwszych spłynęło Blance po policzkach.
- Wiem. Wiem, Es – wyrzucała z siebie krótkie zwroty, czując jak ciężar dławi jej pierś, zaciska gardło jakby chcąc uwięzić wszystkie słowa. – Masz rację. Masz cholerną rację. Ale przestań – zawahała się i, wreszcie, z rezygnacją usiadła na schodku. – Przestań. Proszę – na koniec szeptała już, jej słowa były niewiele głośniejsze od ulotnych westchnień.
Skuliła się w sobie i objęła ciasno ramionami. Czuła, jak drży, i jak nieprzyjemne mrowienie rozlewa jej się od stóp i dłoni wyżej, sięgając kostek i nadgarstków, odzywając się echem w kolanach i ramionach.
Ocelot chciał, by walczyła, ale, bogowie, nie umiała. Naprawdę nie potrafiła.
Oddychała szybko przez rozchylone wargi, starała się jednak, by przynajmniej co któryś wdech był głęboki. Nigdy nie miała ataków faktycznej paniki i nie sądziła też, by to bylo właśnie to – raczej przebodźcowanie, wyczerpanie przemianą, spóźniony szok – ale trochę tak się czuła. Jakby świat uciekał jej spod nóg, gnał na złamanie karku w dół i w dół – a ona za nim nie nadążała.
Schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się.
- Nie potrafię – wyrzuciła nagle głucho, niemal dławiąc się duszonym za wszelką cenę szlochem. – Nie potrafię być dorosła i tak, naprawdę sądziłam, że... – Wciągnęła powietrze głęboko.
Już raz spierdoliłaś w ten sposób. Nie powtarzaj znowu tego samego. Nie tym razem.
- Przepraszam, Es. Wiem, jak to wygląda, ale ja... Staram się. Naprawdę się staram – powtórzyła z naciskiem, w głuchy szloch wkradł się cień irytacji – niewystarczającej, by odpędzić łzy i podnieść Blancę znów na nogi, dość wyraźnej jednak, by dało się ją dosłyszeć w dławionych łkaniach.
- Myślałam, że właśnie tego będziesz chciał – rzuciła na przydechu. – Przekreślić wszystko. Myślisz, że naprawdę nie wiem, jak się zachowuję? Jak nielogiczne jest to, co robię i jak... Jak kurewsko żałosne? Wiem, Es. Tak samo jak wiem, jak często zawodzę pokładane we mnie zaufanie. Twoje zaufanie. Jak łatwo przychodzi mi spychać cię na margines, kiedy tak mi jest wygodniej. I sądziłam... Myślałam...
Brakowało jej tchu. Gwałtownie uniosła głowę, nie patrzyła jednak na Barrosa, ale raczej na ogród – na zdewastowane krzewy przed domem, wyraźne wgłębienia w ziemi tam, gdzie jeszcze do niedawna leżeli spacyfikowani w taki czy inny sposób napastnicy.
- Przechodziłeś już przez to raz. Nie chcę, żebyś przechodził znowu – wyrzuciła wreszcie krótko.
Jeśli nawet w którejś chwili pomyślała, że może trochę wyolbrzymia i za bardzo generalizuje – że sama hoduje swoje lęki do zupełnie niepotrzebnych, gargantuicznych rozmiarów, że na własne życzenie popada w skrajności – nie poświęciła tej myśli dość dużo uwagi, by cokolwiek z niej wyciągnąć. By zauważyć, jak sama się nakręca i tłamsi.
Gorące łzy spływały jej w ciszy po policzkach i Blanca otarła je dłonią z roztargnieniem.
- Daj mi żabę. Została na ławce – rzuciła nagle, wciąż jeszcze na Esa nie patrząc. Zaśmiała się krótko, żałośnie, orientując się, jak to brzmi. – Daj mi – powtórzyła jednak z naciskiem. – Proszę.
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Sro 13 Mar - 12:34
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Cała ta rozmowa była nie na miejscu w kontekście tego, co zdążyło przydarzyć się Barrosom – miała zupełnie inną wagę, inny priorytet, ale paradoksalnie ten dysonans sprawiał, że Esowi łatwiej było składać słowa. W drodze z jego głowy do gardła nie napotykały zwyczajowych przeszkód usuniętych przez wcześniejszy wyrzut adrenaliny. Skoro potrafił w biegu wskoczyć w kajmanią skórę i znaleźć się w środku regularnej bitwy, to czym była jedna rozmowa? Dlaczego powiedzenie na głos zarzutów, które tak intensywnie kuły go w miękkie, miałoby sprawiać jakąkolwiek trudność?
Być może był okrutny w doborze słów, może powinien je jakoś załagodzić, stępić ich ostre brzegi, ale nie miał na to siły – mógł albo pozwolić im płynąć bez filtra, albo przełknąć je tak jak zwykle. To drugie nie wchodziło w grę, kiedy widział, że Blanca zamierzała uciec bez najmniejszej próby zmiany poprawienia swojego podejścia. Był za to na nią wściekły jak jeszcze nigdy wcześniej – o wiele bardziej i goręcej niż przy każdym jej głupim zachowaniu, gdy narażała bezpieczeństwo swoje lub grupy nieprzemyślanymi decyzjami.
Widząc, jak jego słowa na nią wpłynęły, jak oddechy uciekały jej szybciej i płycej, czuł jakąś chorą satysfakcję, że odegrał się za ból, którego mu przysporzyła, że teraz może byli kwita. Przyznanie mu racji smakowało słodko tylko przez chwilę, zanim zamieniło się na języku w popiół, zostawiając tylko ból, zmęczenie i frustrację. I mocną potrzebę, żeby objąć tę niemożliwą, upartą kobietę i pozwolić jej się wypłakać na swoim ramieniu, bo cokolwiek nie zrobiła, wierzył, że da się to naprawić. Jeśli tylko znów nie spróbuje uciekać. Jeśli zdecyduje się zostać i stawić czoła wszystkiemu, co między nimi narosło, a dotąd było ignorowane.
Odruchowo zaczął wsłuchiwać się w przyspieszony oddech Blanki, uważając, czy nie zacznie w którymś momencie tracić tchu, ale nie przestawała mówić, robiąc sobie tylko krótkie przerwy. Słysząc nagły wybuch płaczu przygryzł wargę, ponownie wspierając dłonie na balustradzie tylko po to, by mieć co z nimi zrobić. Uwierzył, kiedy powiedziała, że się stara – przecież wiedział, że potrafiła, gdy na czymś jej zależało. Jak wiele pracy wkładała w rzeczy, które uznawała za ważne i jak wcale nie tak inaczej od niego samego, potrafiła je przedkładać nad własne dobro. Pytanie tylko, czy naprawdę chciała nadać im razem tak wysoki priorytet. Nie wątpił w szczerość Blanki, chociaż może powinien – wątpił, czy będzie w stanie przeorganizować swoje życie tak, by praca nie odbierała jej wszystkich sił i nie przyćmiewała innych ważnych kwestii.
Przechodziłeś już przez to raz. Nie chcę, żebyś przechodził znowu.
Zmarszczył wyraźnie brwi, wciągając powietrze przez zęby z cichym sykiem.
- Nie ty decydujesz, co zniosę, a czego nie – odparł natychmiast, wzięty pod włos samą sugestią, że ktoś mógłby aspirować do układania mu życia. - Bądź lepsza, jeśli nie chcesz, żeby to się powtórzyło – dodał, bo przecież rozwiązanie tej konkretnej bolączki było banalnie proste. Przynajmniej w teorii.
Zamrugał, zaskoczony prośbą o żabę, dopiero po chwili orientując się, o co chodziło, gdy spojrzał w kierunku ławki – zielony pluszak jak gdyby nigdy nic zajmował na niej miejsce, wyłupiastymi oczami spoglądając na dwójkę głupiutkich, kłócących się bez sensu ludzi. Widział wcześniej jak Javi ciągał za sobą żabę po całym domu i sadzał ze sobą do posiłków, to on musiał ją wręczyć Vargas w ramach wsparcia. Odetchnął, kręcąc lekko głową, zanim odepchnął się od barierki, wziął pluszaka do rąk i przyniósł go Blance. Stał tak nad nią przez dłuższą chwilę, zanim powoli zszedł na niższy schodek, siadając obok tak, by zostało między nimi nieco przestrzeni.
Dłonie mrowiły go nieznośnie, rwąc się do dotknięcia kobiety w próbie ukojenia choć odrobiny jej żalu.
- Broniłaś ich – zaczął nagle, o wiele cichszym, spokojniejszym głosem niż jeszcze parę chwil wcześniej. - Naszych dzieciaków. Dziękuję.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, mając wrażenie, że to o wiele za mało, by wyrazić całą wdzięczność, jaką czuł. Powoli, z wyraźnym wahaniem uniósł rękę, ostrożnie muskając ramię Blanki.
- To... To naprawdę wiele znaczy. Nie umiem opisać jak dużo.
Być może był okrutny w doborze słów, może powinien je jakoś załagodzić, stępić ich ostre brzegi, ale nie miał na to siły – mógł albo pozwolić im płynąć bez filtra, albo przełknąć je tak jak zwykle. To drugie nie wchodziło w grę, kiedy widział, że Blanca zamierzała uciec bez najmniejszej próby zmiany poprawienia swojego podejścia. Był za to na nią wściekły jak jeszcze nigdy wcześniej – o wiele bardziej i goręcej niż przy każdym jej głupim zachowaniu, gdy narażała bezpieczeństwo swoje lub grupy nieprzemyślanymi decyzjami.
Widząc, jak jego słowa na nią wpłynęły, jak oddechy uciekały jej szybciej i płycej, czuł jakąś chorą satysfakcję, że odegrał się za ból, którego mu przysporzyła, że teraz może byli kwita. Przyznanie mu racji smakowało słodko tylko przez chwilę, zanim zamieniło się na języku w popiół, zostawiając tylko ból, zmęczenie i frustrację. I mocną potrzebę, żeby objąć tę niemożliwą, upartą kobietę i pozwolić jej się wypłakać na swoim ramieniu, bo cokolwiek nie zrobiła, wierzył, że da się to naprawić. Jeśli tylko znów nie spróbuje uciekać. Jeśli zdecyduje się zostać i stawić czoła wszystkiemu, co między nimi narosło, a dotąd było ignorowane.
Odruchowo zaczął wsłuchiwać się w przyspieszony oddech Blanki, uważając, czy nie zacznie w którymś momencie tracić tchu, ale nie przestawała mówić, robiąc sobie tylko krótkie przerwy. Słysząc nagły wybuch płaczu przygryzł wargę, ponownie wspierając dłonie na balustradzie tylko po to, by mieć co z nimi zrobić. Uwierzył, kiedy powiedziała, że się stara – przecież wiedział, że potrafiła, gdy na czymś jej zależało. Jak wiele pracy wkładała w rzeczy, które uznawała za ważne i jak wcale nie tak inaczej od niego samego, potrafiła je przedkładać nad własne dobro. Pytanie tylko, czy naprawdę chciała nadać im razem tak wysoki priorytet. Nie wątpił w szczerość Blanki, chociaż może powinien – wątpił, czy będzie w stanie przeorganizować swoje życie tak, by praca nie odbierała jej wszystkich sił i nie przyćmiewała innych ważnych kwestii.
Przechodziłeś już przez to raz. Nie chcę, żebyś przechodził znowu.
Zmarszczył wyraźnie brwi, wciągając powietrze przez zęby z cichym sykiem.
- Nie ty decydujesz, co zniosę, a czego nie – odparł natychmiast, wzięty pod włos samą sugestią, że ktoś mógłby aspirować do układania mu życia. - Bądź lepsza, jeśli nie chcesz, żeby to się powtórzyło – dodał, bo przecież rozwiązanie tej konkretnej bolączki było banalnie proste. Przynajmniej w teorii.
Zamrugał, zaskoczony prośbą o żabę, dopiero po chwili orientując się, o co chodziło, gdy spojrzał w kierunku ławki – zielony pluszak jak gdyby nigdy nic zajmował na niej miejsce, wyłupiastymi oczami spoglądając na dwójkę głupiutkich, kłócących się bez sensu ludzi. Widział wcześniej jak Javi ciągał za sobą żabę po całym domu i sadzał ze sobą do posiłków, to on musiał ją wręczyć Vargas w ramach wsparcia. Odetchnął, kręcąc lekko głową, zanim odepchnął się od barierki, wziął pluszaka do rąk i przyniósł go Blance. Stał tak nad nią przez dłuższą chwilę, zanim powoli zszedł na niższy schodek, siadając obok tak, by zostało między nimi nieco przestrzeni.
Dłonie mrowiły go nieznośnie, rwąc się do dotknięcia kobiety w próbie ukojenia choć odrobiny jej żalu.
- Broniłaś ich – zaczął nagle, o wiele cichszym, spokojniejszym głosem niż jeszcze parę chwil wcześniej. - Naszych dzieciaków. Dziękuję.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, mając wrażenie, że to o wiele za mało, by wyrazić całą wdzięczność, jaką czuł. Powoli, z wyraźnym wahaniem uniósł rękę, ostrożnie muskając ramię Blanki.
- To... To naprawdę wiele znaczy. Nie umiem opisać jak dużo.
Blanca Vargas
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Sro 13 Mar - 13:06
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie sądziła, by było to możliwe – by nawet zwierzęce zmysły mogły być aż tak czułe – ale nie mogła opędzić się od wrażenia, że fizycznie czuje, jak złość Esa wlewa się przez pory jej skóry, rozpycha się i szarpie, boleśnie kłując wszędzie tam, gdzie kotłowały się lęki, wątpliwości i błędne przekonania Blanki. Meksykanka pamiętała, jak nie tak dawno temu, gdy Barros kłócił się z Camilą, myślała tylko o tym, by nigdy nie musiał tak krzyczeć na nią. By nigdy nie musiała stawić czoła tej samej furii, z jaką musiała się zmierzyć była żona Esa, gdy mężczyźnie wreszcie puściły tamy.
Teraz Barros na nią nie krzyczał, a jednak Blanca wcale nie była pewna, czy tak jest lepiej. Czy ta dławiona jeszcze, kipiąca na granicy eksplozji złość Esa jest lepsza od faktycznego wybuchu.
Doceniała to, że się nie wcinał. Nie powinna być zdziwiona, Barros przecież zwykle dawał jej się wygadać, jeśli tylko tego chciała, ale teraz chyba podskórnie obawiała się, że nie da jej do kończyć, że obali każde jej zdanie jeszcze zanim uda się jej je dokończyć, że na każdą jej próbę znajdzie własny argument – solidniejszy, bardziej prawdziwy, a przez to również cholernie bolesny. Gdy więc nic takiego nie zrobił, Blanca mimowolnie odetchnęła cicho, niemal bezgłośnie. Nie było lepiej, ale przynajmniej nie było – znowu – gorzej.
W efekcie zaprotestował tylko raz i Vargas mimowolnie zaśmiała się krótko.
Bądź lepsza.
Uśmiech spełzł jej z ust tak szybko, jak się pojawił – głównie dlatego, że Blanca nie była przecież tak naprawdę rozbawiona – a sama astronkomka odetchnęła powoli.
- Spróbuję – powiedziała po prostu, bo gdyby teraz cokolwiek obiecała, żadne z nich by w te obietnice nie uwierzyło.
Gdy Es przyniósł jej pluszaka, bez wahania przycisnęła żabę mocno do piersi i schowała w niej twarz na chwilę. Łagodny, domowy zapach zabawki uspokajał – nie dość, by Blanca poczuła się wymiernie lepiej, wystarczająco jednak, by dłonie przestały jej aż tak strasznie drżeć. Gorące łzy jeszcze przez chwilę wsiąkały w miękki materiał tak, że gdy Vargas podniosła wreszcie głowę, na zielonym, żabim ciałku wyraźnie odznaczały się mokre plamy.
Będzie ją trzeba wyprać, pomyślała odruchowo i zaraz uzmysłowiła sobie, jak surrealistyczna była tak prosta, zupełnie zwyczajna myśl.
Westchnęła bezgłośnie, gdy Es po chwili wahania usiadł obok, boleśnie świadoma przestrzeni, jaką między nimi zostawił. Wiele by dała, by się jej pozbyć. By sięgnąć do mężczyzny, dać się utulić jego ciepłem, spędzić parę minut – może godzin – w jego ramionach i znów poczuć się… lepiej. Chyba po prostu bezpiecznie – nawet jeśli, we własnej opinii, niespecjalnie na to zasługiwała.
Broniłaś ich.
Drgnęła lekko. Nagle cichy, spokojniejszy ton Esa – zupełnie inny od tego, jaki ranił ją jeszcze chwilę temu – tylko dodatkowo podsycił potrzebę, by przysunąć się bliżej, zaciągnąć znajomym zapachem, upewnić się, że wszystko jest w porządku. Przynajmniej z grubsza, przynajmniej na tyle, by wciąż było jakieś razem, o którym mogliby rozmawiać.
Bo Blanca przecież wciąż nie wierzyła, nie do końca.
Jej ramię mrowiło tam, gdzie musnął je Es – niepewnie, jakby pytająco, albo po prostu z wahaniem, jakby sam nie był pewien czy powinien, czy chce. Vargas zacisnęła zęby na delikatnym wnętrzu policzka.
- Wiem – przyznała cicho. Bo rzeczywiście – wiedziała, jak cholernie ważna jest dla Esa rodzina i, co więcej, przecież doskonale to rozumiała. Pod tym względem nie była wcale inna. – Chociaż tego akurat nie robiłam dla ciebie – dodała miękko i uśmiechnęła się przelotnie.
Nie mówiła tego, by cokolwiek mu wytkać, wbijać jakąś szpilę, mądralować się czy w jakikolwiek inny sposób kreślić nowe rysy na tafli ich związku. W tym przypadku poprostu naprawdę nie chodziło o Esa. Blanca zrobiłaby dokładnie to samo, gdyby miała już nigdy więcej nie mieć nic wspólnego z Barrosem. Zrobiłaby to dla tych dzieciaków i dla każdych innych, które potrzebowałyby pomocy.
Mimowolnie powędrowała wzrokiem za dłonią Esa, spoglądała na jego palce, muskające ostrożnie jej ramię jakby analizowała jakiś eksponat, którego nigdy przedtem nie widziała na oczy.
- Jak one się czują? – spytała cicho. – Dzieciaki.
Gdy uniosła wzrok na Esa, jej złote tęczówki wciąż skrzyły się wilgocią, wciąż kotłowało się w nich strasznie dużo – nie płakała już jednak, a jej oddech, głębszy, spokojniejszy, nie groził już nagłą utratą tchu.
Nie spuszczając oka z Barrosa, ostrożnie, z wahaniem, musnęła opuszkami palców jego zarośnięty policzek.
Mogę?
Teraz Barros na nią nie krzyczał, a jednak Blanca wcale nie była pewna, czy tak jest lepiej. Czy ta dławiona jeszcze, kipiąca na granicy eksplozji złość Esa jest lepsza od faktycznego wybuchu.
Doceniała to, że się nie wcinał. Nie powinna być zdziwiona, Barros przecież zwykle dawał jej się wygadać, jeśli tylko tego chciała, ale teraz chyba podskórnie obawiała się, że nie da jej do kończyć, że obali każde jej zdanie jeszcze zanim uda się jej je dokończyć, że na każdą jej próbę znajdzie własny argument – solidniejszy, bardziej prawdziwy, a przez to również cholernie bolesny. Gdy więc nic takiego nie zrobił, Blanca mimowolnie odetchnęła cicho, niemal bezgłośnie. Nie było lepiej, ale przynajmniej nie było – znowu – gorzej.
W efekcie zaprotestował tylko raz i Vargas mimowolnie zaśmiała się krótko.
Bądź lepsza.
Uśmiech spełzł jej z ust tak szybko, jak się pojawił – głównie dlatego, że Blanca nie była przecież tak naprawdę rozbawiona – a sama astronkomka odetchnęła powoli.
- Spróbuję – powiedziała po prostu, bo gdyby teraz cokolwiek obiecała, żadne z nich by w te obietnice nie uwierzyło.
Gdy Es przyniósł jej pluszaka, bez wahania przycisnęła żabę mocno do piersi i schowała w niej twarz na chwilę. Łagodny, domowy zapach zabawki uspokajał – nie dość, by Blanca poczuła się wymiernie lepiej, wystarczająco jednak, by dłonie przestały jej aż tak strasznie drżeć. Gorące łzy jeszcze przez chwilę wsiąkały w miękki materiał tak, że gdy Vargas podniosła wreszcie głowę, na zielonym, żabim ciałku wyraźnie odznaczały się mokre plamy.
Będzie ją trzeba wyprać, pomyślała odruchowo i zaraz uzmysłowiła sobie, jak surrealistyczna była tak prosta, zupełnie zwyczajna myśl.
Westchnęła bezgłośnie, gdy Es po chwili wahania usiadł obok, boleśnie świadoma przestrzeni, jaką między nimi zostawił. Wiele by dała, by się jej pozbyć. By sięgnąć do mężczyzny, dać się utulić jego ciepłem, spędzić parę minut – może godzin – w jego ramionach i znów poczuć się… lepiej. Chyba po prostu bezpiecznie – nawet jeśli, we własnej opinii, niespecjalnie na to zasługiwała.
Broniłaś ich.
Drgnęła lekko. Nagle cichy, spokojniejszy ton Esa – zupełnie inny od tego, jaki ranił ją jeszcze chwilę temu – tylko dodatkowo podsycił potrzebę, by przysunąć się bliżej, zaciągnąć znajomym zapachem, upewnić się, że wszystko jest w porządku. Przynajmniej z grubsza, przynajmniej na tyle, by wciąż było jakieś razem, o którym mogliby rozmawiać.
Bo Blanca przecież wciąż nie wierzyła, nie do końca.
Jej ramię mrowiło tam, gdzie musnął je Es – niepewnie, jakby pytająco, albo po prostu z wahaniem, jakby sam nie był pewien czy powinien, czy chce. Vargas zacisnęła zęby na delikatnym wnętrzu policzka.
- Wiem – przyznała cicho. Bo rzeczywiście – wiedziała, jak cholernie ważna jest dla Esa rodzina i, co więcej, przecież doskonale to rozumiała. Pod tym względem nie była wcale inna. – Chociaż tego akurat nie robiłam dla ciebie – dodała miękko i uśmiechnęła się przelotnie.
Nie mówiła tego, by cokolwiek mu wytkać, wbijać jakąś szpilę, mądralować się czy w jakikolwiek inny sposób kreślić nowe rysy na tafli ich związku. W tym przypadku poprostu naprawdę nie chodziło o Esa. Blanca zrobiłaby dokładnie to samo, gdyby miała już nigdy więcej nie mieć nic wspólnego z Barrosem. Zrobiłaby to dla tych dzieciaków i dla każdych innych, które potrzebowałyby pomocy.
Mimowolnie powędrowała wzrokiem za dłonią Esa, spoglądała na jego palce, muskające ostrożnie jej ramię jakby analizowała jakiś eksponat, którego nigdy przedtem nie widziała na oczy.
- Jak one się czują? – spytała cicho. – Dzieciaki.
Gdy uniosła wzrok na Esa, jej złote tęczówki wciąż skrzyły się wilgocią, wciąż kotłowało się w nich strasznie dużo – nie płakała już jednak, a jej oddech, głębszy, spokojniejszy, nie groził już nagłą utratą tchu.
Nie spuszczając oka z Barrosa, ostrożnie, z wahaniem, musnęła opuszkami palców jego zarośnięty policzek.
Mogę?
Esteban Barros
Re: it’s dangerous to fall in love, but I want to burn with you tonight (B. Vargas i E. Barros, 4 VI 2001 r.; Vitoria, Brazylia) Sro 13 Mar - 17:55
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wcale nie uważał, że to będzie proste – nawet jeśli po cichu życzyłby sobie, by takim właśnie było. Wytykał Blance naiwne podejście, patrzenie na nich jak na parę wyjętą z bajki, gdzie jedna kłótnia jest w stanie dramatycznie pogrzebać wszystkie uczucia, ale czasami tęsknił za podobną niewinnością, bo sam nie był już w stanie w ten sposób patrzeć na świat. W trakcie długiej służby w Warcie doświadczył zbyt wielu rzeczy, świadomie lub nie bywał świadkiem wydarzeń oraz słów garstka po garstce grzebiących wiarę w to, że ludzie byli z natury dobrzy. Rejonem Esa była część dzielnicy biedy oraz jej okolica, bo komendant rzucił na niego okiem i w hardym spojrzeniu zobaczył, że go nie złamią – tak mu przynajmniej kiedyś powiedział w chwili zaskakującej szczerości. Fakt, nie złamali go - podsycili za to cynizm, wyostrzyli czujność, odebrali część tej miękkości, którą w sobie miał. Nie każdy chciał żyć z takim człowiekiem.
Zastanawiał się, czy koniec końców Blanca będzie potrafiła.
Gdy usiadł obok, nie wiedział, co zrobić z mrowiącymi dłońmi i koniec końców zaczął pocierać ich wnętrze, zanim wraz z podziękowaniem odważył się unieść jedną z nich oraz musnąć ramię kobiety. To nie wystarczyło, ale chociaż na chwilę łagodziło potrzebę, by zamknąć powstałą między nimi przerwę. Kiwnął nieznacznie głową, kiedy przyznała, że obrona dzieci nie była podyktowana potrzebą wykazania się przed nim – cieszył się, że to powiedziała, bo gdyby było inaczej, zastanawiałby się, czy aż tak bardzo pomylił się w ocenie charakteru Vargas. Przy wszystkich swoich przywarach miała ogromne, ciepłe serce, a z dziećmi dogadywała się wręcz wyśmienicie.
- Są wstrząśnięte, chociaż te najmłodsze już biegają po domu. My... Wszyscy jesteśmy od małego przyzwyczajeni, że czasem trzeba się bić o swoje i nie ma innej drogi – odparł, zastanawiając się przez chwilę. - Odbiją się. Chociaż mam nadzieję, że nie do końca rozumieją, co się mogło stać – skrzywił się mimowolnie, odpychając natrętne podszepty mózgu, że być może gdyby nie Blanca, musieliby złożyć do ziemi kilka małych trumien. Zrobiło mu się zimno na samą myśl. Nie chciał myśleć, jak wielka i wszechogarniająca byłaby następująca rozpacz.
Drgnął lekko, zwracając na Vargas spojrzenie, kiedy pytająco musnęła jego policzek.
- Chodź – mruknął cicho, nie pozostawiając pola do nieporozumienia i powoli objął Blankę w pasie, gdy przysunęła się ostrożnie do jego boku robiąc dokładnie to samo. W słabym świetle wieczora dojrzał, że miała na palcu pierścionek, który jej dał.
Nie był pewien, jak długo siedzieli w ciszy, po prostu chłonąc nawzajem swoje ciepło, ale zapytał ją w którymś momencie, czy nie chce zostać. Odpocząć i potem ze świeżą głową wrócić do rozmowy, którą powinni odbyć, jeśli chcieli próbować dalej. Odmówiła, ale powiedziała, gdzie się zatrzymała, przypomniała adres i dopiero później, jakby z wyraźną niechęcią podniosła się ze schodka, oddając Esowi wymęczoną, pluszową żabę z przykazaniem, by porządnie ją uprali i zwrócili Javiemu.
Obserwując, jak powoli odchodzi krętą żwirową ścieżką, tknięty cichym lękiem wywołanym ciężarem złotej monety, którą miał w kieszeni, Barros zawołał za nią tylko:
- Uważaj na siebie.
[koniec]
Zastanawiał się, czy koniec końców Blanca będzie potrafiła.
Gdy usiadł obok, nie wiedział, co zrobić z mrowiącymi dłońmi i koniec końców zaczął pocierać ich wnętrze, zanim wraz z podziękowaniem odważył się unieść jedną z nich oraz musnąć ramię kobiety. To nie wystarczyło, ale chociaż na chwilę łagodziło potrzebę, by zamknąć powstałą między nimi przerwę. Kiwnął nieznacznie głową, kiedy przyznała, że obrona dzieci nie była podyktowana potrzebą wykazania się przed nim – cieszył się, że to powiedziała, bo gdyby było inaczej, zastanawiałby się, czy aż tak bardzo pomylił się w ocenie charakteru Vargas. Przy wszystkich swoich przywarach miała ogromne, ciepłe serce, a z dziećmi dogadywała się wręcz wyśmienicie.
- Są wstrząśnięte, chociaż te najmłodsze już biegają po domu. My... Wszyscy jesteśmy od małego przyzwyczajeni, że czasem trzeba się bić o swoje i nie ma innej drogi – odparł, zastanawiając się przez chwilę. - Odbiją się. Chociaż mam nadzieję, że nie do końca rozumieją, co się mogło stać – skrzywił się mimowolnie, odpychając natrętne podszepty mózgu, że być może gdyby nie Blanca, musieliby złożyć do ziemi kilka małych trumien. Zrobiło mu się zimno na samą myśl. Nie chciał myśleć, jak wielka i wszechogarniająca byłaby następująca rozpacz.
Drgnął lekko, zwracając na Vargas spojrzenie, kiedy pytająco musnęła jego policzek.
- Chodź – mruknął cicho, nie pozostawiając pola do nieporozumienia i powoli objął Blankę w pasie, gdy przysunęła się ostrożnie do jego boku robiąc dokładnie to samo. W słabym świetle wieczora dojrzał, że miała na palcu pierścionek, który jej dał.
Nie był pewien, jak długo siedzieli w ciszy, po prostu chłonąc nawzajem swoje ciepło, ale zapytał ją w którymś momencie, czy nie chce zostać. Odpocząć i potem ze świeżą głową wrócić do rozmowy, którą powinni odbyć, jeśli chcieli próbować dalej. Odmówiła, ale powiedziała, gdzie się zatrzymała, przypomniała adres i dopiero później, jakby z wyraźną niechęcią podniosła się ze schodka, oddając Esowi wymęczoną, pluszową żabę z przykazaniem, by porządnie ją uprali i zwrócili Javiemu.
Obserwując, jak powoli odchodzi krętą żwirową ścieżką, tknięty cichym lękiem wywołanym ciężarem złotej monety, którą miał w kieszeni, Barros zawołał za nią tylko:
- Uważaj na siebie.
[koniec]