:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria)
2 posters
Esteban Barros
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
11 V 2001
rodzinny dom Barrosów w Vitorii, Brazylia
rodzinny dom Barrosów w Vitorii, Brazylia
Nie był w domu od paru miesięcy, ale nie zapomniał jakie to było uczucie przebywać w jego znajomym, opiekuńczym cieniu, zewsząd otoczony ludźmi, których kochał. Spokój. Bezpieczeństwo. Ukojenie sięgające wszystkich głębokich tkanek, rozluźniające napięte mięśnie i uwalniające musującą w klatce piersiowej radość.
- Esteban, pomóż matce!
I dyrygowanie. Nigdy nie mógł zapominać o rodzicielskim dyrygowaniu, chociaż dawno wyszedł z wieku, w którym słuchał każdego polecenia wypowiadanego stanowczym głosem ojca. Odetchnął, spoglądając na równie zmęczoną tańcem Blankę siedzącą obok i pochylił się, składając krótkiego całusa na jej ciepłym policzku.
- Zaraz wrócę. Nie daj się zjeść – rzucił, ściskając jeszcze jej ramię, zanim całkiem wyplątał się zza długiej ławki. Urodziny ciotki Juliany zawsze były jedną z tych okazji, gdy cała rodzina zbierała się w Vitorii – po zeszłorocznym fiasku z imprezą w wersji piknikowej i braku zabezpieczenia przed wściekłymi mrówkami, tym razem spotkali się w ogrodzie pod magicznym namiotem, który zgodnie z zapewnieniami producenta został zaklęty tak, by odpędzać wszelkie robactwo. Jak zawsze w zbyt dużej grupie, zbyt rozradowani i zbyt żądni rodzinnych plotek – a tym razem złożyło się tak, że największą z nich była nowa kobieta Esa, którego podejrzewano raczej o to, że zostanie samotny. Zdaniem jednych ciotek otrząsnął się po rozwodzie z Camilą zbyt szybko, innych zbyt wolno, ale z takim samym zainteresowaniem wypytywały Blankę o jej karierę, plany, jak się poznali...
Współczuł jej trochę tej nagłej atencji, szczególnie po pierwszym, wyraźnie stresującym spotkaniu z jego rodzicami, gdy Bruno Barros przyglądał się Blance z tą samą kamienną miną co zazwyczaj, a Alessandra zapewniała, że przemiło ją poznać i czy nie chciałaby zobaczyć później jej teleskopu? Es był pod wrażeniem, że Vargas jeszcze nie uciekła – a teraz, po chwilowym oddechu podczas tańców, została sama przy stole, jak na świeczniku. Zaglądając do przestronnej kuchni na parterze, gdzie Alessandra i Paula krzątały się przy potężnym urodzinowym torcie, zastanawiał się, czy kiedy wróci, będzie musiał ratować Blankę kolejną ucieczką na prowizoryczny parkiet. Cóż, plus był taki, że jeśli przeżyje podobną rodzinną imprezę raz, przeżyje też każdą kolejną. W końcu ile razy wszystkie ciotki, wujkowie i kuzyni mogli się skupiać na niej jednej, szukając sensacji?
Oddelegowany do wymiany stosu brudnych talerzy ze stołu na czyste – kiedy wspomniał coś o zaklęciach, został zapytany, czy w trakcie swojej nieobecności wyuczył się jakichś cudownych czarów gospodarskich, bo jeśli nie to eksperci mieli zbyt dużo roboty na takie pierdoły – wykonał kilka kursów między kuchnią w ogrodem, wspaniałomyślnie zostając zwolnionym jeszcze zanim nastąpił czas na tort.
Problem w tym, że gdy wrócił do stołu, Blanki tam nie było – nie widział jej też na parkiecie, gdy uniósł głowę, rozglądając się powoli, ani w towarzystwie Juliany opowiadającej coś żywo kuzynce Niki czy obok Paula i jego partnera, którzy chyba jako jedyni zachowali się normalnie wymieniając z nią pierwsze uprzejmości. Miał tylko nadzieję, że nie uciekła gdzieś przed wszystkimi zbyt daleko od domu – któryś z Barrosów musiałby z powrotem wprowadzić ją za magiczną linię oplatającą teren, by nie wywołać alarmu. Niby ją o tym uprzedzał, ale...
Odpychając się od stołu, ruszył na poszukiwanie Blanki, zaglądając najpierw do mocniej zarośniętych części ogromnego ogrodu, który z roku na rok bardziej przypominał oswojoną dżunglę, obszedł teren wytyczony niskim, zaklętym płotkiem w którym ćwiczono magię, przystanął na szerokiej, żwirowej ścieżce prowadzącej od zjazdu z miasta aż na ich teren, rozglądając się powoli. Kiedy usłyszał echo dziecięcych głosów, prawie pacnął się ręką w czoło, nie mogąc uwierzyć, że nie zajrzał po drodze do kolorowego namiotu rozstawionego dla młodszych – bo to faktycznie tam, przygniecioną przez stado roześmianych dzieciaków atakujących ją łaskotkami, znalazł swoją zgubę.
- Pomóc wam? – spytał z rozbawieniem, chwilowo nie wchodząc dalej niż za próg. Wszędzie walały się kolorowe, piankowe piłki, klocki, pluszowe zwierzaki, papier, kredki... Chaos. Najlepszy jego rodzaj.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Wto 23 Sty - 21:47
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Urodziny Juliany były dla Blanki prawdopodobnie większym wydarzeniem niż dla samej jubilatki, bo, jakby nie patrzeć, to nie Juliana miała być po raz pierwszy przedstawiana rodzinie, to nie Juliana znajdzie się pod ostrzałem miliona pytań, i to nie Juliana będzie obserwowana na każdym kroku tyleż samo z ciekawością, co z podejrzliwością.
Powiedzieć, że świadoma tego wszystkiego Vargas się denerwowała to naprawdę duże niedopowiedzenie.
Niepokoiła się tym przyjęciem jeszcze zanim wyjechali z Midgardu a potem, już w Brazylii, zaczęła niemal odchodzić od zmysłów. Logicznie wiedziała, że to głupie, że cała ta rodzinna inicjacja to naprawdę nic strasznego, i że skoro Es nie tak dawno przeżył podobną próbę z jej rodziną, to teraz przeżyje ją i ona. Sama obecność Barrosa też, co jasne, trochę koiła rozedrgane nerwy – niewystarczająco jednak, by Blanca faktycznie się odprężyła.
Była spięta, gdy pojawili się pod rodzinnym domem Esa, gdy jedli wspólnie obiad, i gdy razem z Barrosem kładła się spać w jego starym pokoju. Była spięta, gdy następnego dnia wciskała się w – jak na nią zupełnie przyzwoitą – kolorową sukienkę do kolan, malowała się i układała włosy. I wreszcie, wciąż była spięta, gdy reszta rodziny Barrosa zaczęła coraz gęściej zapełniać ogrodowy namiot.
Blanca zwykle brylowała w towarzystwie, teraz była jednak na to zbyt niepewna, zbyt stremowana. Podświadomie mogła dojść już do wniosku, że Alessandra jest bardzo sympatyczna, a Bruno, mimo swojej gburowatości – ewidentnie genetycznej u Barrosów – cholernie atrakcyjny, nie potrafiła jednak nic w związku z tymi obserwacjami zrobić.
Za dużo ludzi, których nie znała, a dla których była główną atrakcją. Za dużo zamieszania, za dużo spojrzeń, za dużo pytań.
Odkąd przyjęcie się rozpoczęło, Blanca przez niemal pełne dwie godziny trzymała się Esa, nie znajdując w sobie dość odwagi, by gdzieś odejść. Najlepiej czuła się z Barrosem na parkiecie, nie mogli jednak być tam w nieskończoność. Gdy więc wracali do stołu, Vargas uśmiechała się sympatycznie, uprzejmie odpowiadała na pytania i rzucała nawet czasem jakimś żartem – i tylko spięcie odsłoniętych pleców i zimne ze zdenerwowania dłonie co i raz szukające ręki Barrosa wskazywały, jak bardzo nie czuła się dobrze.
Blanca czuła się przy tym źle także z tym, że czuje się źle. Głupie. Żałosne. Jeden wielki dramat.
Do chwili, gdy Es musiał ją zostawić, odwołany do pomocy Alessandrze, było lepiej o tyle, że Blanca z grubsza wiedziała już, kto jest czyją ciotką, kuzynką, synem, wujkiem czy bratem i choć niespecjalnie pamiętała imiona, kojarzyła już, kto wydaje się być bardziej a kto mniej sympatyczny. Wciąż westchnęła ciężko, gdy Es podniósł się od stołu i wciąż obejrzała się za nim tęsknie, gdy odchodził, ale przynajmniej nie planowała uciec w panice do najbliższego lasu gdy tylko zostanie sama.
Nie planowała. Raczej. Chyba.
Wystawiona rodzinie jak na talerzu, znów uśmiechała się, znów odpowiadała na pytania, znów żartowała. Była w tym dobra – w zjednywaniu sobie obcych, w udowadnianiu, że ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko atrakcyjne ciało. Rezolutna, bystra, diablo inteligentna i ambitna – taka przecież była. Nie musiała kłamać, chcąc się taką właśnie pokazać.
I tylko szklankę z drinkiem trzymała trochę zbyt mocno, trochę zbyt często tarła nerwowo nadgarstek, trochę zbyt zarumienione miała policzki.
Jednak musiała odejść. Nie do lasu, ale po prostu... Gdzieś. Gdzieś, gdzie będzie mogła złapać oddech. Nie paliła, odpadał więc najwygodniejszy pretekst wyjścia na szluga, ale... Kolorowy namiot przykuł jej uwagę od razu, gdy tylko wyszła do ogrodu. Pstrokatość barw i chór mniej lub bardziej piskliwych głosów nie dawały się z niczym pomylić.
Bez zastanowienia ruszyła w tamtą stronę, zdecydowana chociaż na chwilę dołączyć do mniej wścibskiej, a zwykle bardziej sympatycznej części przyjęcia.
Choć z dzieciakami zwykle dogadywała się świetnie, na progu namiotu mimo wszystko zawahała się jeszcze na moment – i, być może, zmieniłaby zdanie, wycofała się chyłkiem i finalnie poszła jednak w okoliczne zarośla, gdyby nie piankowa piłka, która poturlała jej się pod nogi. Blanca schyliła się po nią odruchowo, podrzuciła kilka razy w dłoni i wreszcie z w pełni szczerym, radosnym uśmiechem wracającym na swoje miejsce posłała niespodziewany pocisk w przebiegającego najbliżej chłopca. Oburzone ej! poprzedziło bojowe sapnięcie – i chichot pozostałych dzieciaków, gdy zorientowały się, co się stało. Nim się obejrzała, Blanca była już częścią chaotycznej wojny, w której pociskiem było wszystko, co nawinęło się pod ręce – piłki, pluszaki, kolorowe klocki, a w którejś chwili także pastelowe kredki zgarnięte przez jednego z malców. Vargas nie była pewna, w którym momencie zaczęła śmiać się w głos razem z podrostkami, w której chwili przystąpiła do łaskotkowych rękoczynów – i w którym dokładnie momencie sama stała się ich ofiarą, gdy dzieciaki zawiązały sojusz przeciwko niej. Zarumieniona tym razem z radości, chichotała głośno razem z malcami, gdy całą zgrają obalili ją na ziemię, łaskocząc bez litości. Wiła się pod dzieciakami w nieudolnych próbach wyrwania się oprawcom i była już skłonna kapitulować, gdy...
Pomóc wam?
Ponad murem małych ciałek, roześmianych twarzyczek, roziskrzonych oczu i pulchnych łapek nie znających miłosierdzia pochwyciła rozbawione spojrzenie Esa.
- Pamiętaj z kim... z kim wracasz do domu – wykrztusiła roześmiana.
Czuła wilgoć na policzkach – tę dobrą, będącą skutkiem nieskrępowanego, długotrwałego śmiechu – i ciepło intensywnych rumieńców. Była pewna, że jest rozczochrana, a jeszcze do niedawna idealnie wyprasowana sukienka... Cóż, z pewnością już taką nie jest. To wszystko dało się jednak łatwo naprawić, Blanca była przecież ekspertką jeśli chodzi o zaklęcia domowe.
Aktualny nieład fryzury, ciuchów i makijażu naprawdę był niczym w porównaniu, jak lekko się teraz czuła. Po raz pierwszy odkąd pojawili się w Brazylii radości, że tu jest nie przesłaniał najmniejszy nawet cień skrępowania, lęku czy niepewności.
Powiedzieć, że świadoma tego wszystkiego Vargas się denerwowała to naprawdę duże niedopowiedzenie.
Niepokoiła się tym przyjęciem jeszcze zanim wyjechali z Midgardu a potem, już w Brazylii, zaczęła niemal odchodzić od zmysłów. Logicznie wiedziała, że to głupie, że cała ta rodzinna inicjacja to naprawdę nic strasznego, i że skoro Es nie tak dawno przeżył podobną próbę z jej rodziną, to teraz przeżyje ją i ona. Sama obecność Barrosa też, co jasne, trochę koiła rozedrgane nerwy – niewystarczająco jednak, by Blanca faktycznie się odprężyła.
Była spięta, gdy pojawili się pod rodzinnym domem Esa, gdy jedli wspólnie obiad, i gdy razem z Barrosem kładła się spać w jego starym pokoju. Była spięta, gdy następnego dnia wciskała się w – jak na nią zupełnie przyzwoitą – kolorową sukienkę do kolan, malowała się i układała włosy. I wreszcie, wciąż była spięta, gdy reszta rodziny Barrosa zaczęła coraz gęściej zapełniać ogrodowy namiot.
Blanca zwykle brylowała w towarzystwie, teraz była jednak na to zbyt niepewna, zbyt stremowana. Podświadomie mogła dojść już do wniosku, że Alessandra jest bardzo sympatyczna, a Bruno, mimo swojej gburowatości – ewidentnie genetycznej u Barrosów – cholernie atrakcyjny, nie potrafiła jednak nic w związku z tymi obserwacjami zrobić.
Za dużo ludzi, których nie znała, a dla których była główną atrakcją. Za dużo zamieszania, za dużo spojrzeń, za dużo pytań.
Odkąd przyjęcie się rozpoczęło, Blanca przez niemal pełne dwie godziny trzymała się Esa, nie znajdując w sobie dość odwagi, by gdzieś odejść. Najlepiej czuła się z Barrosem na parkiecie, nie mogli jednak być tam w nieskończoność. Gdy więc wracali do stołu, Vargas uśmiechała się sympatycznie, uprzejmie odpowiadała na pytania i rzucała nawet czasem jakimś żartem – i tylko spięcie odsłoniętych pleców i zimne ze zdenerwowania dłonie co i raz szukające ręki Barrosa wskazywały, jak bardzo nie czuła się dobrze.
Blanca czuła się przy tym źle także z tym, że czuje się źle. Głupie. Żałosne. Jeden wielki dramat.
Do chwili, gdy Es musiał ją zostawić, odwołany do pomocy Alessandrze, było lepiej o tyle, że Blanca z grubsza wiedziała już, kto jest czyją ciotką, kuzynką, synem, wujkiem czy bratem i choć niespecjalnie pamiętała imiona, kojarzyła już, kto wydaje się być bardziej a kto mniej sympatyczny. Wciąż westchnęła ciężko, gdy Es podniósł się od stołu i wciąż obejrzała się za nim tęsknie, gdy odchodził, ale przynajmniej nie planowała uciec w panice do najbliższego lasu gdy tylko zostanie sama.
Nie planowała. Raczej. Chyba.
Wystawiona rodzinie jak na talerzu, znów uśmiechała się, znów odpowiadała na pytania, znów żartowała. Była w tym dobra – w zjednywaniu sobie obcych, w udowadnianiu, że ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko atrakcyjne ciało. Rezolutna, bystra, diablo inteligentna i ambitna – taka przecież była. Nie musiała kłamać, chcąc się taką właśnie pokazać.
I tylko szklankę z drinkiem trzymała trochę zbyt mocno, trochę zbyt często tarła nerwowo nadgarstek, trochę zbyt zarumienione miała policzki.
Jednak musiała odejść. Nie do lasu, ale po prostu... Gdzieś. Gdzieś, gdzie będzie mogła złapać oddech. Nie paliła, odpadał więc najwygodniejszy pretekst wyjścia na szluga, ale... Kolorowy namiot przykuł jej uwagę od razu, gdy tylko wyszła do ogrodu. Pstrokatość barw i chór mniej lub bardziej piskliwych głosów nie dawały się z niczym pomylić.
Bez zastanowienia ruszyła w tamtą stronę, zdecydowana chociaż na chwilę dołączyć do mniej wścibskiej, a zwykle bardziej sympatycznej części przyjęcia.
Choć z dzieciakami zwykle dogadywała się świetnie, na progu namiotu mimo wszystko zawahała się jeszcze na moment – i, być może, zmieniłaby zdanie, wycofała się chyłkiem i finalnie poszła jednak w okoliczne zarośla, gdyby nie piankowa piłka, która poturlała jej się pod nogi. Blanca schyliła się po nią odruchowo, podrzuciła kilka razy w dłoni i wreszcie z w pełni szczerym, radosnym uśmiechem wracającym na swoje miejsce posłała niespodziewany pocisk w przebiegającego najbliżej chłopca. Oburzone ej! poprzedziło bojowe sapnięcie – i chichot pozostałych dzieciaków, gdy zorientowały się, co się stało. Nim się obejrzała, Blanca była już częścią chaotycznej wojny, w której pociskiem było wszystko, co nawinęło się pod ręce – piłki, pluszaki, kolorowe klocki, a w którejś chwili także pastelowe kredki zgarnięte przez jednego z malców. Vargas nie była pewna, w którym momencie zaczęła śmiać się w głos razem z podrostkami, w której chwili przystąpiła do łaskotkowych rękoczynów – i w którym dokładnie momencie sama stała się ich ofiarą, gdy dzieciaki zawiązały sojusz przeciwko niej. Zarumieniona tym razem z radości, chichotała głośno razem z malcami, gdy całą zgrają obalili ją na ziemię, łaskocząc bez litości. Wiła się pod dzieciakami w nieudolnych próbach wyrwania się oprawcom i była już skłonna kapitulować, gdy...
Pomóc wam?
Ponad murem małych ciałek, roześmianych twarzyczek, roziskrzonych oczu i pulchnych łapek nie znających miłosierdzia pochwyciła rozbawione spojrzenie Esa.
- Pamiętaj z kim... z kim wracasz do domu – wykrztusiła roześmiana.
Czuła wilgoć na policzkach – tę dobrą, będącą skutkiem nieskrępowanego, długotrwałego śmiechu – i ciepło intensywnych rumieńców. Była pewna, że jest rozczochrana, a jeszcze do niedawna idealnie wyprasowana sukienka... Cóż, z pewnością już taką nie jest. To wszystko dało się jednak łatwo naprawić, Blanca była przecież ekspertką jeśli chodzi o zaklęcia domowe.
Aktualny nieład fryzury, ciuchów i makijażu naprawdę był niczym w porównaniu, jak lekko się teraz czuła. Po raz pierwszy odkąd pojawili się w Brazylii radości, że tu jest nie przesłaniał najmniejszy nawet cień skrępowania, lęku czy niepewności.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Sro 24 Sty - 13:33
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Chyba był trochę zaskoczony, odnajdując Blankę akurat w namiocie z najmłodszymi Barrosami – zdążył poznać jej charakter na tyle, by w pierwszej chwili spodziewać się, że powędrowała na parkiet, albo rozmawiała z którymś z jego braci lub kuzynów. Z drugiej strony, nawet mimo własnej radości z powodu odwiedzin w domu, nie dało się nie zauważyć, że Vargas była spięta jeszcze przed wyjazdem z Midgardu, na etapie pakowania podróżnych toreb. Wcześniej zwalił to na stres związany z pracą, później trochę też, ale finalnie musiało do niego dotrzeć, że powodem spięcia Blanki było rychłe spotkanie z jego rodziną – i to nie jej małym wycinkiem, jak jeszcze niedawno na jego urodziny, ale całą zgrają Barrosów, którzy na pewno zainteresują się nową kobietą jednego z nich. Właściwie powinien to przewidzieć. Sam przecież był niedawno w podobnej sytuacji na ślubie Ignacia, ale chyba zdążył wyprzeć większość wspomnień związanych z byciem obcinanym wzrokiem i wypytywanym o wszystko, co tylko przyszło na myśl wścibskim ciotkom. Czemu to zawsze ciotki musiały zadawać tyle pytań i drążyć?
Dobrą chwilę stał w wejściu do kolorowego namiotu, uśmiechając się tylko drapieżnie na wykrztuszone między chichotami przypomnienie, z którego szczerze powiedziawszy nic sobie nie robił. Czy może raczej nie brał na poważnie implikacji, jakie się z nim wiązały, ciesząc się faktem, że znowu słyszy śmiech Blanki. Okład z dziecięcych rączek uczynił cuda na jej spięcie i nerwy. Mógł ją tak zostawić i nie martwić się już, ale jakim byłby partnerem pozwalając załaskotać swoją kobietę na śmierć?
Robiąc krok nad najbliższą stertą piłek i klocków, schylił się, porywając w górę najbliższe dziecko łaskoczące Blankę i z przerysowanym warkotem przytknął twarz do pulchnego brzuszka, wyduszając w niego powietrze z nieprzystojnym dźwiękiem, wywołując tym falę radosnego chichotu. Odstawiając jednego malucha, zaraz złapał drugiego, powtarzając atak, chwilowo nie dbając o to, że od pleców i głowy zaczęły odbijać mu się rzucane piankowe piłki, a na ramionach próbowały uwiesić się ledwo odrosłe od ziemi bliźniaczki kuzynki Niki.
- Nie weźmiecie mnie żywcem! – rzucił, okręcając się na tyle ostrożnie dookoła własnej osi, by dziewczynki nie spadły gwałtownie na podłogę, a tylko zakołysały się nad nią. Huśtawka z jego ramion okazała się na tyle pożądaną atrakcją, że musiał spędzić dobry kwadrans bujając maluchy, które odpuściły Blance łaskotkową śmierć. Nie przyznałby się na głos, ale czuł później napięcie w barkach.
Dźwięk znajomego dzwonka wołającego z powrotem do stołu ogłosił chwilowy koniec zabawy.
- Dobra maluchy, łapki w pary i idziemy – zarządził tylko trochę zdyszany, pomagając rozbawionej Vargas wstać z podłogi i odruchowo obejmując ją ręką w talii. - Łapcie rodzeństwo albo kuzyna i nie biegniemy jak stado szalonych wikuń, bo będą wynosić torta. Hop, hop.
Szczerze wątpił, by to konkretnie jego autorytet zagonił dzieciaki w mniej lub bardziej chętne pary – ten zaszczyt przypadał raczej apetycznie wyglądającemu tortowi, który mógł wcześniej zobaczyć każdy, kto zabłądził do kuchni. Es był więcej niż pewien, że szczególnie przy jego dole znajdą się żłobienia małych paluszków, które tylko chciały zobaczyć, czy dobre.
- Jakbyś powiedziała, że zamierzasz iść do dzieciaków, uprzedziłbym cię, że są na etapie wojen na łaskotki – rzucił na ucho Blance, składając krótki pocałunek na jej policzku, co wywołało zgodne bleee z przynajmniej kilku gardeł. Niezrażony tym faktem, a właściwie tylko nim podjudzony, z uśmieszkiem mówiącym tylko i wyłącznie o złych intencjach, ujął ją lekko za brodę, poprawiając całus na taki prosto w usta.
Wujek, feee wywołało poniekąd zamierzony efekt, bo Es zaczął się cicho śmiać i musiał się cofnąć, by przypadkiem nie przygryźć kobiecie wargi. Dał jej chwilę, gdyby chciała szybko poprawić sukienkę zaklęciem, zanim wygonił wszystkich z namiotu, przypominając, że do stołu nie leciało się jak dzikusy – zgodnie z przewidywaniami, nie wszyscy posłuchali, ale tort chyba wylądował bezpiecznie, bo obyło się bez wrzasków.
Dobrą chwilę stał w wejściu do kolorowego namiotu, uśmiechając się tylko drapieżnie na wykrztuszone między chichotami przypomnienie, z którego szczerze powiedziawszy nic sobie nie robił. Czy może raczej nie brał na poważnie implikacji, jakie się z nim wiązały, ciesząc się faktem, że znowu słyszy śmiech Blanki. Okład z dziecięcych rączek uczynił cuda na jej spięcie i nerwy. Mógł ją tak zostawić i nie martwić się już, ale jakim byłby partnerem pozwalając załaskotać swoją kobietę na śmierć?
Robiąc krok nad najbliższą stertą piłek i klocków, schylił się, porywając w górę najbliższe dziecko łaskoczące Blankę i z przerysowanym warkotem przytknął twarz do pulchnego brzuszka, wyduszając w niego powietrze z nieprzystojnym dźwiękiem, wywołując tym falę radosnego chichotu. Odstawiając jednego malucha, zaraz złapał drugiego, powtarzając atak, chwilowo nie dbając o to, że od pleców i głowy zaczęły odbijać mu się rzucane piankowe piłki, a na ramionach próbowały uwiesić się ledwo odrosłe od ziemi bliźniaczki kuzynki Niki.
- Nie weźmiecie mnie żywcem! – rzucił, okręcając się na tyle ostrożnie dookoła własnej osi, by dziewczynki nie spadły gwałtownie na podłogę, a tylko zakołysały się nad nią. Huśtawka z jego ramion okazała się na tyle pożądaną atrakcją, że musiał spędzić dobry kwadrans bujając maluchy, które odpuściły Blance łaskotkową śmierć. Nie przyznałby się na głos, ale czuł później napięcie w barkach.
Dźwięk znajomego dzwonka wołającego z powrotem do stołu ogłosił chwilowy koniec zabawy.
- Dobra maluchy, łapki w pary i idziemy – zarządził tylko trochę zdyszany, pomagając rozbawionej Vargas wstać z podłogi i odruchowo obejmując ją ręką w talii. - Łapcie rodzeństwo albo kuzyna i nie biegniemy jak stado szalonych wikuń, bo będą wynosić torta. Hop, hop.
Szczerze wątpił, by to konkretnie jego autorytet zagonił dzieciaki w mniej lub bardziej chętne pary – ten zaszczyt przypadał raczej apetycznie wyglądającemu tortowi, który mógł wcześniej zobaczyć każdy, kto zabłądził do kuchni. Es był więcej niż pewien, że szczególnie przy jego dole znajdą się żłobienia małych paluszków, które tylko chciały zobaczyć, czy dobre.
- Jakbyś powiedziała, że zamierzasz iść do dzieciaków, uprzedziłbym cię, że są na etapie wojen na łaskotki – rzucił na ucho Blance, składając krótki pocałunek na jej policzku, co wywołało zgodne bleee z przynajmniej kilku gardeł. Niezrażony tym faktem, a właściwie tylko nim podjudzony, z uśmieszkiem mówiącym tylko i wyłącznie o złych intencjach, ujął ją lekko za brodę, poprawiając całus na taki prosto w usta.
Wujek, feee wywołało poniekąd zamierzony efekt, bo Es zaczął się cicho śmiać i musiał się cofnąć, by przypadkiem nie przygryźć kobiecie wargi. Dał jej chwilę, gdyby chciała szybko poprawić sukienkę zaklęciem, zanim wygonił wszystkich z namiotu, przypominając, że do stołu nie leciało się jak dzikusy – zgodnie z przewidywaniami, nie wszyscy posłuchali, ale tort chyba wylądował bezpiecznie, bo obyło się bez wrzasków.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Sro 24 Sty - 14:44
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Leżąc pod chmarą dzieciarni miała przez moment myśl, że, być może, niszczy właśnie pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na rodzinie Esa. Barros mówił wprawdzie, że jego familia jest bardzo rodzinna, i że większość – wszyscy? – z nich dla dzieciaków pościągaliby wszystkie gwiazdy z nieba, ale czy oznaczało to, że ucieczka do maluchów i wytarzanie się z nimi jak dzika będzie dobrze widziane? Blanca wcale nie była tego pewna.
Co w żaden sposób nie sprawiało, by żałowała swojej decyzji. Nie żałowała. Ani trochę.
Na drapieżny uśmiech Barrosa oczy zalśniły jej tylko jaśniej. Wiedziała, że Es się nie przejął. Co więcej, sama nie traktowała swojego ostrzeżenia na poważnie. Było jej dobrze. Może wcale nie potrzebowała ratunku?
Nie przeszkodziło jej to jednak roześmiać się w głos na nieprzystojne dźwięki, jakie Es zaczął wygrywać na brzuszkach najmłodszych i z nieskrępowanym rozbawieniem obserwować z dołu, jak mężczyzna stał się nowym celem bombardowania piłeczkami. Z wyraźnym rozczuleniem patrzyła, jak Barros huśtał bliźniaczki – i potem, jak podjął się z góry skazanej na porażkę próby ustawienia malców w eleganckim szeregu. To znaczy, dzieciaki rzeczywiście to zrobiły, dobrały się w pary i ustawiły w miarę równo, Blanca wątpiła jednak, by akurat w tym przypadku była to zasługa Esa, a nie obietnicy słodkości.
Ze śmiechem dała się podnieść i przytulić.
- I wtedy mogłabym zupełnie zrezygnować z tego pomysłu, a to by był wielki błąd – wymruczała do Barrosa w odpowiedzi i ochoczo nadstawiła najpierw policzek, a potem, chichocząc, także usta, by odzwajemnić pocałunek. Objęła Esa w talii i jeszcze przez chwilę przytulała się do niego tylko, wsłuchując się w nieco szybsze bicie jego serca.
Daną jej chwilę wykorzystała efektywnie, zaklęciami prędko poprawiając wszystko, co wymagało poprawienia. Sukienka znów gładko spływała jej do kolan, włosy przestały sterczeć na wszystkie strony jak rażone piorunem, lekko rozmazany makijaż wrócił na swoje miejsce. W efekcie, gdy ruszyli z powrotem na przyjęcie – dzieciaki przodem, Es z Blanią parę kroków dalej – Vargas wyglądała idealnie jak przedtem, a wręcz lepiej, bo na policzki wróciły jej zdrowe rumieńce, a na usta szeroki uśmiech.
Es powinien mieć swoje dzieciaki, pomyślała nagle, splatając dłoń z jego. A ja chciałabym mu je dać.
Otworzyła oczy szerzej, porażona własnymi wnioskami – i, być może, bardziej tym, że... Bała się ich, ale nie odrzucały jej. Że, jeśli dała sobie chwilę, potrafiła sobie wyobrazić się w roli matki – matki dzieciaczków Esa. I że wyobrażenie to cholernie jej się podobało.
Westchnęła chyba cicho, ale nic nie powiedziała, skupiając się znowu na przyjęciu.
Tort był świetny tak samo z wyglądu, jak w smaku. Blania z entuzjazmem wciągnęła cały swój niemały kawałek i oblizała się ze słodkości pozostałych jej na ustach, a zaraz potem skradła szybkiego całusa Esowi, by oblizać lukier także z jego warg. Gdy znów pojawiły się pytania, Blanca nie była już aż tak spięta. Gdy znów musiała opowiadać o sobie, robiła to śmiało, z nową energią – i uśmiechem, tym razem zupełnie szczerym. Echa początkowej niepewności wciąż jeszcze gdzieś tam były, ale cichsze już i łatwiejsze do zignorowania.
W którymś momencie złapała się na tym, że gładzi zaczepnie stopą łydkę Barrosa. Z łobuzerskim uśmiechem wsparła dłoń na jego udzie pod stołem, wędrując palcami od niechcenia nieco wyżej i na wewnętrzną jego stronę, i jeszcze, i jeszcze trochę. W tym samym czasie ucałowała policzek mężczyzny niewinnie – i tonem z pewnością nie niewinnym wyszeptała mu do ucha:
- Zatańcz ze mną jeszcze.
To nie tak, że nie byli już na parkiecie – byli, Barros zaskakująco nie oponował, od samego początku imprezy dotrzymując jej kroku. Blanca z tego korzystała, oczywiście, tylko że... Jakiś czas temu nauczyła Esa tańczyć bardziej. Z, powiedzmy, większym zaangażowaniem – z entuzjazmem dorównującym jej własnemu. I właśnie takiego tańca teraz chciała. Takiego, o którym kuzynostwo Barrosa będzie mogło śmiało poplotkować im za plecami – takiego, który znów rozgrzeje jej policzki karmazynowym rumieńcem.
Znów więc byli na parkiecie, tym razem jednak przyzwoity dystans nie wchodził w grę. Z cichym westchnieniem przyjemności Blanca wpadła w ramiona Esa, z jego udem między swoimi. Zaczęła kołysać biodrami miękko, zaczepnie, trąc ciałem o ciało. Objęła Barrosa za szyję, uśmiechnęła się zawadiacko.
- Jak wstydliwa jest twoja rodzina? – zapytała półgłosem z wyczuwalnym rozbawieniem, gdy mężczyzna zsunął dłonie wzdłuż jej boków nisko na biodra.
Co w żaden sposób nie sprawiało, by żałowała swojej decyzji. Nie żałowała. Ani trochę.
Na drapieżny uśmiech Barrosa oczy zalśniły jej tylko jaśniej. Wiedziała, że Es się nie przejął. Co więcej, sama nie traktowała swojego ostrzeżenia na poważnie. Było jej dobrze. Może wcale nie potrzebowała ratunku?
Nie przeszkodziło jej to jednak roześmiać się w głos na nieprzystojne dźwięki, jakie Es zaczął wygrywać na brzuszkach najmłodszych i z nieskrępowanym rozbawieniem obserwować z dołu, jak mężczyzna stał się nowym celem bombardowania piłeczkami. Z wyraźnym rozczuleniem patrzyła, jak Barros huśtał bliźniaczki – i potem, jak podjął się z góry skazanej na porażkę próby ustawienia malców w eleganckim szeregu. To znaczy, dzieciaki rzeczywiście to zrobiły, dobrały się w pary i ustawiły w miarę równo, Blanca wątpiła jednak, by akurat w tym przypadku była to zasługa Esa, a nie obietnicy słodkości.
Ze śmiechem dała się podnieść i przytulić.
- I wtedy mogłabym zupełnie zrezygnować z tego pomysłu, a to by był wielki błąd – wymruczała do Barrosa w odpowiedzi i ochoczo nadstawiła najpierw policzek, a potem, chichocząc, także usta, by odzwajemnić pocałunek. Objęła Esa w talii i jeszcze przez chwilę przytulała się do niego tylko, wsłuchując się w nieco szybsze bicie jego serca.
Daną jej chwilę wykorzystała efektywnie, zaklęciami prędko poprawiając wszystko, co wymagało poprawienia. Sukienka znów gładko spływała jej do kolan, włosy przestały sterczeć na wszystkie strony jak rażone piorunem, lekko rozmazany makijaż wrócił na swoje miejsce. W efekcie, gdy ruszyli z powrotem na przyjęcie – dzieciaki przodem, Es z Blanią parę kroków dalej – Vargas wyglądała idealnie jak przedtem, a wręcz lepiej, bo na policzki wróciły jej zdrowe rumieńce, a na usta szeroki uśmiech.
Es powinien mieć swoje dzieciaki, pomyślała nagle, splatając dłoń z jego. A ja chciałabym mu je dać.
Otworzyła oczy szerzej, porażona własnymi wnioskami – i, być może, bardziej tym, że... Bała się ich, ale nie odrzucały jej. Że, jeśli dała sobie chwilę, potrafiła sobie wyobrazić się w roli matki – matki dzieciaczków Esa. I że wyobrażenie to cholernie jej się podobało.
Westchnęła chyba cicho, ale nic nie powiedziała, skupiając się znowu na przyjęciu.
Tort był świetny tak samo z wyglądu, jak w smaku. Blania z entuzjazmem wciągnęła cały swój niemały kawałek i oblizała się ze słodkości pozostałych jej na ustach, a zaraz potem skradła szybkiego całusa Esowi, by oblizać lukier także z jego warg. Gdy znów pojawiły się pytania, Blanca nie była już aż tak spięta. Gdy znów musiała opowiadać o sobie, robiła to śmiało, z nową energią – i uśmiechem, tym razem zupełnie szczerym. Echa początkowej niepewności wciąż jeszcze gdzieś tam były, ale cichsze już i łatwiejsze do zignorowania.
W którymś momencie złapała się na tym, że gładzi zaczepnie stopą łydkę Barrosa. Z łobuzerskim uśmiechem wsparła dłoń na jego udzie pod stołem, wędrując palcami od niechcenia nieco wyżej i na wewnętrzną jego stronę, i jeszcze, i jeszcze trochę. W tym samym czasie ucałowała policzek mężczyzny niewinnie – i tonem z pewnością nie niewinnym wyszeptała mu do ucha:
- Zatańcz ze mną jeszcze.
To nie tak, że nie byli już na parkiecie – byli, Barros zaskakująco nie oponował, od samego początku imprezy dotrzymując jej kroku. Blanca z tego korzystała, oczywiście, tylko że... Jakiś czas temu nauczyła Esa tańczyć bardziej. Z, powiedzmy, większym zaangażowaniem – z entuzjazmem dorównującym jej własnemu. I właśnie takiego tańca teraz chciała. Takiego, o którym kuzynostwo Barrosa będzie mogło śmiało poplotkować im za plecami – takiego, który znów rozgrzeje jej policzki karmazynowym rumieńcem.
Znów więc byli na parkiecie, tym razem jednak przyzwoity dystans nie wchodził w grę. Z cichym westchnieniem przyjemności Blanca wpadła w ramiona Esa, z jego udem między swoimi. Zaczęła kołysać biodrami miękko, zaczepnie, trąc ciałem o ciało. Objęła Barrosa za szyję, uśmiechnęła się zawadiacko.
- Jak wstydliwa jest twoja rodzina? – zapytała półgłosem z wyczuwalnym rozbawieniem, gdy mężczyzna zsunął dłonie wzdłuż jej boków nisko na biodra.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Czw 25 Sty - 14:55
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Szybko przyzwyczaił się do myśli, że chciał, by każde rodzinne spotkanie wyglądało w ten sposób – z Blanką obok. Z całą jej radością z życia, otwartością na nowych ludzi i ciekawością. Z dumą, jaka rozpychała mu się w piersi, gdy ktoś dopytywał o jej naukowe osiągnięcia czy był pod wrażeniem artystycznych umiejętności. Kuzynostwem zaśmiewającym się z nią z tych samych żartów. Dzieciakami lgnącymi do niej z tą samą ufnością, co do reszty dorosłych w rodzinie.
Może wszystkie te wnioski przyszły zbyt szybko – a może to Es w poprzednim związku podejmował decyzje za wolno – ale zagnieżdżały się w nim z uporem i zawziętością bluszczu wciskającego się między cegły starego domostwa.
Zanim wrócił z Blanką na ich miejsca przy stole, upewnił się, że wszystkie dzieciaki dotarły mniej więcej w okolice rodziców i zostały przez nich przejęte.
Gwar znajomych głosów nie wwiercał mu się pod czaszkę tak, jak robiły to dźwięki innych zbiorowisk, chociaż Es naturalnie nie wtrącał się zbyt często do rozmów, w większości zadowolony z samego słuchania – kiedy tort zniknął z talerzyków, lekko objął siedzącą obok kobietę, próbując zignorować nagłe, unoszące włoski na karku wrażenie, że ktoś ich obserwował. Nie byłoby to zaskakujące zważywszy na fakt, że pojawienie się Blanki stanowiło małą rodzinną sensację, ale wcześniejsza uwaga nie wywoływała drobnych, chłodnych dreszczy – zmarszczył tylko brwi, powstrzymując odruch ostrożnego rozejrzenia się po usadzonych przy stole gościach. Miał dokładnie dwa typy osób, które mogły patrzeć w ich stronę mniej niż przychylnie. Nie chciał się co do tego upewniać i denerwować, kiedy mieli się dobrze bawić.
Es odetchnął powoli, gdy w którymś momencie poczuł najpierw zaczepne głaskanie łydki, a później dłoń wspartą na udzie, wędrującą bezczelnie w górę pod osłoną obrusa. Zmrużył lekko oczy, zerkając wymownie na Blankę, ale ta bez żadnej skruchy odbiła mu całus na szorstkim policzku, proponując, by jeszcze zatańczyli.
Już on wiedział, o jaki taniec chodziło i jak będzie musiał potem znosić bycie nakręconym aż do końca całej imprezy, a potem ciągnącego się wiekami sprzątnięcia ze stołu.
- Chcesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu – wymamrotał Blance na ucho, ignorując dobroduszne wywrócenie oczami przez Francisco, który siedział z żoną niemal centralnie przed nimi. Brat nakłaniał go po rozwodzie, by znalazł sobie kogoś nowego i nie zaprzepaszczał najlepszych lat, od momentu poznania Blanki pusząc się z zadowoleniem, jakby to była co najmniej jego zasługa, że Es nie był już sam. Pasował jak ulał do całego grona ciotek plotkar.
Śmiało przyciągając do siebie Vargas bliżej niż zakładałaby etykieta, przełknął cicho ślinę, próbując udawać, że wcale nie staną się obiektem rodzinnych komentarzy – łatwiej było to zignorować, gdy otaczali ich bliscy Blanki, z własną rodziną… Cóż. Było to zwyczajnie bardziej krępujące.
Jak wstydliwa jest twoja rodzina?
Westchnął, wspierając lekko czoło na czole kobiety i zsuwając dłonie nisko na jej biodra.
- I tak byś się nie powstrzymała, jakbym powiedział, że zajebiście wstydliwa, co? – odparł cicho, powoli prowadząc ich ciała do rytmu i mimowolnie uśmiechając się lekko z westchnieniem, gdy napotkał roziskrzone spojrzenie astronomki. Próbując nie myśleć o tym, że ktoś mógł się im przyglądać – a już szczególnie ignorując te wcześniejsze natrętne wrażenie chłodu – pozwolił, by dłonie miękko muskały kark i biodro, przyciągały z powrotem oddalające się, miękkie ciało, prowadziły je blisko.
W którymś momencie wydawało mu się, że słyszy znajomy klekot tukaniego dzioba i jakieś śmiechy – ale może to tylko dzieciaki wracały do namiotu bawić się dalej po porcji słodkości.
Kiedy piosenka skończyła się i przeszła płynnie w następny utwór, wcale nie miał ochoty przestawać – odchylił tylko Blankę do tyłu, kradnąc jej szybkiego, wyjątkowo niewinnego buziaka.
- Jak dzieci, żałość.
Powinien był się spodziewać, że Lucas w którymś momencie nie wytrzyma, a jednak mimo wszystko poczuł zawód – uniósł tylko na niego wzrok ponad ramieniem kobiety i pokazał środkowy palec, z satysfakcją zauważając, że siedząca obok Camila trzepnęła męża w ramię.
Może wszystkie te wnioski przyszły zbyt szybko – a może to Es w poprzednim związku podejmował decyzje za wolno – ale zagnieżdżały się w nim z uporem i zawziętością bluszczu wciskającego się między cegły starego domostwa.
Zanim wrócił z Blanką na ich miejsca przy stole, upewnił się, że wszystkie dzieciaki dotarły mniej więcej w okolice rodziców i zostały przez nich przejęte.
Gwar znajomych głosów nie wwiercał mu się pod czaszkę tak, jak robiły to dźwięki innych zbiorowisk, chociaż Es naturalnie nie wtrącał się zbyt często do rozmów, w większości zadowolony z samego słuchania – kiedy tort zniknął z talerzyków, lekko objął siedzącą obok kobietę, próbując zignorować nagłe, unoszące włoski na karku wrażenie, że ktoś ich obserwował. Nie byłoby to zaskakujące zważywszy na fakt, że pojawienie się Blanki stanowiło małą rodzinną sensację, ale wcześniejsza uwaga nie wywoływała drobnych, chłodnych dreszczy – zmarszczył tylko brwi, powstrzymując odruch ostrożnego rozejrzenia się po usadzonych przy stole gościach. Miał dokładnie dwa typy osób, które mogły patrzeć w ich stronę mniej niż przychylnie. Nie chciał się co do tego upewniać i denerwować, kiedy mieli się dobrze bawić.
Es odetchnął powoli, gdy w którymś momencie poczuł najpierw zaczepne głaskanie łydki, a później dłoń wspartą na udzie, wędrującą bezczelnie w górę pod osłoną obrusa. Zmrużył lekko oczy, zerkając wymownie na Blankę, ale ta bez żadnej skruchy odbiła mu całus na szorstkim policzku, proponując, by jeszcze zatańczyli.
Już on wiedział, o jaki taniec chodziło i jak będzie musiał potem znosić bycie nakręconym aż do końca całej imprezy, a potem ciągnącego się wiekami sprzątnięcia ze stołu.
- Chcesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu – wymamrotał Blance na ucho, ignorując dobroduszne wywrócenie oczami przez Francisco, który siedział z żoną niemal centralnie przed nimi. Brat nakłaniał go po rozwodzie, by znalazł sobie kogoś nowego i nie zaprzepaszczał najlepszych lat, od momentu poznania Blanki pusząc się z zadowoleniem, jakby to była co najmniej jego zasługa, że Es nie był już sam. Pasował jak ulał do całego grona ciotek plotkar.
Śmiało przyciągając do siebie Vargas bliżej niż zakładałaby etykieta, przełknął cicho ślinę, próbując udawać, że wcale nie staną się obiektem rodzinnych komentarzy – łatwiej było to zignorować, gdy otaczali ich bliscy Blanki, z własną rodziną… Cóż. Było to zwyczajnie bardziej krępujące.
Jak wstydliwa jest twoja rodzina?
Westchnął, wspierając lekko czoło na czole kobiety i zsuwając dłonie nisko na jej biodra.
- I tak byś się nie powstrzymała, jakbym powiedział, że zajebiście wstydliwa, co? – odparł cicho, powoli prowadząc ich ciała do rytmu i mimowolnie uśmiechając się lekko z westchnieniem, gdy napotkał roziskrzone spojrzenie astronomki. Próbując nie myśleć o tym, że ktoś mógł się im przyglądać – a już szczególnie ignorując te wcześniejsze natrętne wrażenie chłodu – pozwolił, by dłonie miękko muskały kark i biodro, przyciągały z powrotem oddalające się, miękkie ciało, prowadziły je blisko.
W którymś momencie wydawało mu się, że słyszy znajomy klekot tukaniego dzioba i jakieś śmiechy – ale może to tylko dzieciaki wracały do namiotu bawić się dalej po porcji słodkości.
Kiedy piosenka skończyła się i przeszła płynnie w następny utwór, wcale nie miał ochoty przestawać – odchylił tylko Blankę do tyłu, kradnąc jej szybkiego, wyjątkowo niewinnego buziaka.
- Jak dzieci, żałość.
Powinien był się spodziewać, że Lucas w którymś momencie nie wytrzyma, a jednak mimo wszystko poczuł zawód – uniósł tylko na niego wzrok ponad ramieniem kobiety i pokazał środkowy palec, z satysfakcją zauważając, że siedząca obok Camila trzepnęła męża w ramię.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Czw 25 Sty - 17:49
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Puszczając gderania Esa mimo uszu, Blanca z szerokim uśmiechem dała się poprowadzić. Odkąd pokazała Barrosowi parę kroków, mężczyzna podłapał je całkiem szybko i, ku zadowoleniu Vargas, coraz częściej i z mniejszymi oporami dawał się jej wyciągać na parkiet. Zdawała sobie sprawę, że nie lubił tańca raczej tak mocno, jak ona, ale dopóki nie było to z jego strony ostatnie poświęcenie – dopóki też potrafił się w tańcu bawić – Blanca była zachwycona.
Tak jak teraz, z westchnieniem przyjemności poddając się dłoniom Esa i narzucanemu przez niego i muzykę rytmowi.
I tak byś się nie powstrzymała.
Roześmiała się szczerze.
- Oczywiście, że nie – przytaknęła bez skrępowania. – Dlaczego miałabym?
To nie tak, że nagle zupełnie przestała się wstydzić. Nie tak, że nagle zdanie rodziny Barrosa przestało mieć znaczenie. Dla Blanki wciąż było ważne, co o niej pomyślą – w końcu byli najbliższymi jej mężczyzny – ale... Dając sobie chwilę oddechu z dzieciakami, chyba po prostu na powrót poukładała sobie w głowie własne priorytety. Potrzeba bycia sobą znów wskoczyła na pierwsze miejsce w hierarchii wartości Blanki, znów deklasując to, jakie problemy mogą mieć z nią inni. Przecież, nawet gdyby tego dnia starała się zachowywać, na dłuższą metę to zwyczajnie by nie działało. Nie była taka. Nie potrafiła siedzieć tylko grzecznie przy stole, uśmiechać się uprzejmie, elegancko prostować plecy i trzymać dłonie na złożonych kolanach, jak przystało damie.
Nie była taka. Nie była damą. Lubiła się bawić. I albo rodzina Esa zaakceptuje ją właśnie taką, albo nie. Juliana już to zrobiła. Teraz pozostawało tylko zobaczyć, co zrobi reszta.
Es? Dla Blanki liczyło się tylko, by był przy niej szczęśliwy.
Nawet, jeśli była świadoma jakichś śmiechów czy komentarzy za plecami, nie dała tego po sobie poznać. Roześmiała się, gdy Es przechylił ją do tyłu i ucałował. Śmiało objęła go za szyję i oddała słodkiego całusa.
- Cieszę się, że... – zaczęła i urwała nagle.
Jak dzieci.
Wciągnęła powietrze przez zęby. Oczywiście. Oczywiście, że tak. Wiedziała przecież, że Lucas tu jest, musiała przywitać się z nim tak, jak z pozostałymi. I Camila – była żona, którą Blanca nieopatrznie oceniła na wejściu jako dobrą dupę, dopóki nie dowiedziała się, z kim ma do czynienia. Vargas wiedziała, że jakaś konfrontacja jest tylko kwestią czasu. Komentarze. Przytyki. Wymiana zimnych spojrzeń. Coś musiało się wydarzyć, takie były prawa kosmosu.
I najwyraźniej wydarzało się właśnie teraz.
- Hej – rzuciła miękko, łagodnie ujęła dłoń Esa, złożyła wyprostowany palec. – Nie warto. – Uśmiechnęła się miękko.
Wciąż była blisko, ale teraz, w jednej chwili, znalazła się jeszcze bliżej. Objęła Barrosa, przesunęła czule dłońmi po plecach mężczyzny.
- Przecież on jest po prostu zazdrosny, kocie – rzuciła cicho. – Bo jesteś tutaj, bawisz się, a nie siedzisz w kącie wciąż rozpamiętując co było. Bo nie wydarłeś się na niego, kiedy pewnie na to liczył, tylko po prostu... Żyłeś dalej. Lepiej lub gorzej, ale żyłeś. – Musnęła policzek Esa opuszkami palców.
Pod wpływem impulsu wpiła się w usta Barrosa zachłannie, z pasją, której od dawna nie musiała już udawać. Straciła dla Esa głowę znacznie wcześniej, niż prawdopodobnie gotowa była się przyznać. Nim sięgnęła po niego po raz pierwszy, jej uczucia – w tym, co jasne, pożądanie – zdążyły przeistoczyć się w prawdziwe inferno, które teraz wciąż wcale nie słabło.
Było jej z Esem dobrze. Najlepiej. Każdego dnia pragnęła go z siłą, którą sama była zaskoczona. Niczego nie musiała udawać.
– Bo jesteś szczęśliwy – dokończyła szeptem do ucha mężczyzny, przygryzła je potem zaczepnie. Zawahała się. – Jesteś, prawda? – spytała cicho, w nagłej potrzebie upewnienia się.
Tak jak teraz, z westchnieniem przyjemności poddając się dłoniom Esa i narzucanemu przez niego i muzykę rytmowi.
I tak byś się nie powstrzymała.
Roześmiała się szczerze.
- Oczywiście, że nie – przytaknęła bez skrępowania. – Dlaczego miałabym?
To nie tak, że nagle zupełnie przestała się wstydzić. Nie tak, że nagle zdanie rodziny Barrosa przestało mieć znaczenie. Dla Blanki wciąż było ważne, co o niej pomyślą – w końcu byli najbliższymi jej mężczyzny – ale... Dając sobie chwilę oddechu z dzieciakami, chyba po prostu na powrót poukładała sobie w głowie własne priorytety. Potrzeba bycia sobą znów wskoczyła na pierwsze miejsce w hierarchii wartości Blanki, znów deklasując to, jakie problemy mogą mieć z nią inni. Przecież, nawet gdyby tego dnia starała się zachowywać, na dłuższą metę to zwyczajnie by nie działało. Nie była taka. Nie potrafiła siedzieć tylko grzecznie przy stole, uśmiechać się uprzejmie, elegancko prostować plecy i trzymać dłonie na złożonych kolanach, jak przystało damie.
Nie była taka. Nie była damą. Lubiła się bawić. I albo rodzina Esa zaakceptuje ją właśnie taką, albo nie. Juliana już to zrobiła. Teraz pozostawało tylko zobaczyć, co zrobi reszta.
Es? Dla Blanki liczyło się tylko, by był przy niej szczęśliwy.
Nawet, jeśli była świadoma jakichś śmiechów czy komentarzy za plecami, nie dała tego po sobie poznać. Roześmiała się, gdy Es przechylił ją do tyłu i ucałował. Śmiało objęła go za szyję i oddała słodkiego całusa.
- Cieszę się, że... – zaczęła i urwała nagle.
Jak dzieci.
Wciągnęła powietrze przez zęby. Oczywiście. Oczywiście, że tak. Wiedziała przecież, że Lucas tu jest, musiała przywitać się z nim tak, jak z pozostałymi. I Camila – była żona, którą Blanca nieopatrznie oceniła na wejściu jako dobrą dupę, dopóki nie dowiedziała się, z kim ma do czynienia. Vargas wiedziała, że jakaś konfrontacja jest tylko kwestią czasu. Komentarze. Przytyki. Wymiana zimnych spojrzeń. Coś musiało się wydarzyć, takie były prawa kosmosu.
I najwyraźniej wydarzało się właśnie teraz.
- Hej – rzuciła miękko, łagodnie ujęła dłoń Esa, złożyła wyprostowany palec. – Nie warto. – Uśmiechnęła się miękko.
Wciąż była blisko, ale teraz, w jednej chwili, znalazła się jeszcze bliżej. Objęła Barrosa, przesunęła czule dłońmi po plecach mężczyzny.
- Przecież on jest po prostu zazdrosny, kocie – rzuciła cicho. – Bo jesteś tutaj, bawisz się, a nie siedzisz w kącie wciąż rozpamiętując co było. Bo nie wydarłeś się na niego, kiedy pewnie na to liczył, tylko po prostu... Żyłeś dalej. Lepiej lub gorzej, ale żyłeś. – Musnęła policzek Esa opuszkami palców.
Pod wpływem impulsu wpiła się w usta Barrosa zachłannie, z pasją, której od dawna nie musiała już udawać. Straciła dla Esa głowę znacznie wcześniej, niż prawdopodobnie gotowa była się przyznać. Nim sięgnęła po niego po raz pierwszy, jej uczucia – w tym, co jasne, pożądanie – zdążyły przeistoczyć się w prawdziwe inferno, które teraz wciąż wcale nie słabło.
Było jej z Esem dobrze. Najlepiej. Każdego dnia pragnęła go z siłą, którą sama była zaskoczona. Niczego nie musiała udawać.
– Bo jesteś szczęśliwy – dokończyła szeptem do ucha mężczyzny, przygryzła je potem zaczepnie. Zawahała się. – Jesteś, prawda? – spytała cicho, w nagłej potrzebie upewnienia się.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Pią 26 Sty - 19:02
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Od dawna spodziewał się, że kiedyś dojdzie do konfrontacji – że chociaż próbował, nie mógł wiecznie uciekać przed problemem. Naiwnie sądził tylko, że będzie w stanie odwlekać ten moment w czasie i zaczekać na idealną okazję. Tylko takie momenty nigdy nie nadchodziły, prawda? Czym dłużej zwlekał, tym bardziej nie chciał nawiązywać do konfliktu, który mimo bycia przez niego ostentacyjnie ignorowanym, wciąż tam był i drążył, zaogniał rany, wyduszał z nich ropę, nie pozwalając się goić.
Przedsmak tego, jaki smak i koloryt mily ignorowane dotąd emocje, przyszedł, gdy Lucas przyjechał do Midgardu w zeszłym miesiącu - oficjalnie, by z ramienia rodziny nadzorować rekonwalescencję brata, a w praktyce chyba po to, by na każdym kroku irytować Esa zmęczonego słabością i pobytem w szpitalu. Było coś złośliwie satysfakcjonującego w odpowiadaniu Lucasowi bez zwyczajowego filtra i traktowaniu go jak niechcianego gościa – bo tym też dokładnie był. Elementem, który wprosił się do jego życia, szukając sobie miejsca jak wyjątkowo uparte, bezpańskie zwierzę próbujące wyrwać sobie fragment przestrzeni oraz zapewnić miejsce przy misce. Później sądził, że wrócą do ustalonego status quo i znów będą ignorować krzywdy, za które nie nastąpiło zadośćuczynienie, ale pierwszy złośliwy komentarz był jak kubeł zimnej wody na głowę Esa.
To cichy syk, gdy Blanca wciągała powietrze, poderwał jego rękę do góry z bezgłośną odpowiedzią w formie środkowego palca – gdyby był sam, może zignorowałby przytyk, nieważne jak by brzmiał. Z Vargas obok i komentarzem częściowo wycelowanym też w jej stronę, poczuł jak coś szarpnęło mu się gwałtownie w klatce piersiowej, domagając się rekompensaty – nigdy wcześniej nie czuł tak ogromnej potrzeby, by rozkwasić bratu nos. Nawet wtedy, gdy dowiedział się niedługo po rozwodzie, że to dla niego Camila odeszła - wtedy był bierny, wyjałowiony z emocji, ale z czasem wróciły mu chęci do życia, a wraz z nimi zdolność intensywnego odczuwania.
Słowa Blanki ugłaskały pierwszą złość, przygładziły częściowo wysunięte kolce, a gdy znalazła się bliżej, obejmując go, bez zawahania oplótł ją ramieniem w pasie i wsunął palce we włosy na karku. Sapnął cicho na całkiem racjonalne argumenty, powoli pozwalając, by przemówiły do tej rozumnej części jego głowy, która chciała rozwiązać sytuację, jak człowiek dojrzały – jak ten starszy, ten mądrzejszy. Nieważne ile lat minęło, Es zawsze pamiętał przykaz, by opiekować się młodszymi braćmi, być od nich roztropniejszym i stanowić wzór do naśladowania tak samo, jak Francisco był wzorem dla niego – nawet jeśli jeden z nich był fatalnym gnojem.
Zawahał się tylko przez chwilę, zanim odpowiedział na pocałunek boleśnie świadomy uwagi, jaką musieli na siebie ściągnąć, z drugiej strony jednak kto im kazał patrzeć? Drgnął, gdy Blanca zaczepnie przygryzła mu ucho, z cichą niepewnością pytając, czy czuł się szczęśliwy – z nią rozbrzmiewało w domyśle, ale wyjątkowo Es bez trudu wychwycił drugie dno.
- Tak – odparł bez zawahania, wspierając lekko głowę na jej. - Nie pamiętam... Kiedy ostatnio tak bardzo – dodał, przełykając powoli ślinę i zdając sobie nagle sprawę, że nie mówił tego na wyrost, ani nie maskował jakiegoś ale. Perspektywa tego, że jego szczęście w dużej mierze zależało aktualnie od jednej osoby, było cholernie przerażającą myślą, nad którą nie zamierzał się teraz pochylać. Później. A może w ogóle wcale. Najlepiej wcale.
Biorąc dłoń Blanki w swoją, odepchnął nasuwające się natrętnie ponure przemyślenia, ciągnąc ją lekko z powrotem w stronę stołu, zdeterminowany by miło spędzić resztę rodzinnej imprezy – nie musieli przecież zwracać uwagi na Lucasa ani Camilę, która od początku zerkała w ich kierunku, gdy sądziła, że Es nie widział. To jego młodszy brat był chyba zdeterminowany, by zepsuć urodzinowe przyjęcie ciotki, bo gdy przechodzili obok i mieli go już za plecami, rzucił nagle:
- Ile jej zapłaciłeś za pierwszym razem?
Nie sposób było nie usłyszeć czyjegoś gwałtownego wciągnięcia powietrza i milknących nagle rozmów w najbliższym otoczeniu. Es zatrzymał się, czując jak coś gorącego rozkwita mu w brzuchu, silniejsze niż wcześniej, bardziej żarłoczne i wściekłe.
- Skarbie – przekrzywił nieco głowę, spoglądając na Blankę ze spojrzeniem roziskrzonym czymś innym niż radość. - Usiądź sobie z Paulą. Napijcie się czegoś. A ty – zerknął powoli przez ramię, z łatwością odnajdując twarz wpatrzonego w niego wyczekująco Lucasa. - Powtórzysz mi to w zagrodzie.
Wargi wykrzywiły mu się w brzydkim grymasie, gdy brat uśmiechnął się z satysfakcją i wstał od stołu, ignorując Camilę, która próbowała go znów obok siebie usadzić.
Przedsmak tego, jaki smak i koloryt mily ignorowane dotąd emocje, przyszedł, gdy Lucas przyjechał do Midgardu w zeszłym miesiącu - oficjalnie, by z ramienia rodziny nadzorować rekonwalescencję brata, a w praktyce chyba po to, by na każdym kroku irytować Esa zmęczonego słabością i pobytem w szpitalu. Było coś złośliwie satysfakcjonującego w odpowiadaniu Lucasowi bez zwyczajowego filtra i traktowaniu go jak niechcianego gościa – bo tym też dokładnie był. Elementem, który wprosił się do jego życia, szukając sobie miejsca jak wyjątkowo uparte, bezpańskie zwierzę próbujące wyrwać sobie fragment przestrzeni oraz zapewnić miejsce przy misce. Później sądził, że wrócą do ustalonego status quo i znów będą ignorować krzywdy, za które nie nastąpiło zadośćuczynienie, ale pierwszy złośliwy komentarz był jak kubeł zimnej wody na głowę Esa.
To cichy syk, gdy Blanca wciągała powietrze, poderwał jego rękę do góry z bezgłośną odpowiedzią w formie środkowego palca – gdyby był sam, może zignorowałby przytyk, nieważne jak by brzmiał. Z Vargas obok i komentarzem częściowo wycelowanym też w jej stronę, poczuł jak coś szarpnęło mu się gwałtownie w klatce piersiowej, domagając się rekompensaty – nigdy wcześniej nie czuł tak ogromnej potrzeby, by rozkwasić bratu nos. Nawet wtedy, gdy dowiedział się niedługo po rozwodzie, że to dla niego Camila odeszła - wtedy był bierny, wyjałowiony z emocji, ale z czasem wróciły mu chęci do życia, a wraz z nimi zdolność intensywnego odczuwania.
Słowa Blanki ugłaskały pierwszą złość, przygładziły częściowo wysunięte kolce, a gdy znalazła się bliżej, obejmując go, bez zawahania oplótł ją ramieniem w pasie i wsunął palce we włosy na karku. Sapnął cicho na całkiem racjonalne argumenty, powoli pozwalając, by przemówiły do tej rozumnej części jego głowy, która chciała rozwiązać sytuację, jak człowiek dojrzały – jak ten starszy, ten mądrzejszy. Nieważne ile lat minęło, Es zawsze pamiętał przykaz, by opiekować się młodszymi braćmi, być od nich roztropniejszym i stanowić wzór do naśladowania tak samo, jak Francisco był wzorem dla niego – nawet jeśli jeden z nich był fatalnym gnojem.
Zawahał się tylko przez chwilę, zanim odpowiedział na pocałunek boleśnie świadomy uwagi, jaką musieli na siebie ściągnąć, z drugiej strony jednak kto im kazał patrzeć? Drgnął, gdy Blanca zaczepnie przygryzła mu ucho, z cichą niepewnością pytając, czy czuł się szczęśliwy – z nią rozbrzmiewało w domyśle, ale wyjątkowo Es bez trudu wychwycił drugie dno.
- Tak – odparł bez zawahania, wspierając lekko głowę na jej. - Nie pamiętam... Kiedy ostatnio tak bardzo – dodał, przełykając powoli ślinę i zdając sobie nagle sprawę, że nie mówił tego na wyrost, ani nie maskował jakiegoś ale. Perspektywa tego, że jego szczęście w dużej mierze zależało aktualnie od jednej osoby, było cholernie przerażającą myślą, nad którą nie zamierzał się teraz pochylać. Później. A może w ogóle wcale. Najlepiej wcale.
Biorąc dłoń Blanki w swoją, odepchnął nasuwające się natrętnie ponure przemyślenia, ciągnąc ją lekko z powrotem w stronę stołu, zdeterminowany by miło spędzić resztę rodzinnej imprezy – nie musieli przecież zwracać uwagi na Lucasa ani Camilę, która od początku zerkała w ich kierunku, gdy sądziła, że Es nie widział. To jego młodszy brat był chyba zdeterminowany, by zepsuć urodzinowe przyjęcie ciotki, bo gdy przechodzili obok i mieli go już za plecami, rzucił nagle:
- Ile jej zapłaciłeś za pierwszym razem?
Nie sposób było nie usłyszeć czyjegoś gwałtownego wciągnięcia powietrza i milknących nagle rozmów w najbliższym otoczeniu. Es zatrzymał się, czując jak coś gorącego rozkwita mu w brzuchu, silniejsze niż wcześniej, bardziej żarłoczne i wściekłe.
- Skarbie – przekrzywił nieco głowę, spoglądając na Blankę ze spojrzeniem roziskrzonym czymś innym niż radość. - Usiądź sobie z Paulą. Napijcie się czegoś. A ty – zerknął powoli przez ramię, z łatwością odnajdując twarz wpatrzonego w niego wyczekująco Lucasa. - Powtórzysz mi to w zagrodzie.
Wargi wykrzywiły mu się w brzydkim grymasie, gdy brat uśmiechnął się z satysfakcją i wstał od stołu, ignorując Camilę, która próbowała go znów obok siebie usadzić.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Sob 27 Sty - 15:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Jedno proste tak uspokoiło większość wątpliwości. Blanca uśmiechnęła się miękko, pozwoliła sobie przez chwilę rozkoszować się ciepłem wywołanym przez słowa Esa. Na krótkę chwilę oparła mu policzek na ramieniu, odetchnęła głęboko znajomym zapachem mężczyzny.
Dała się pociągnąć do stołu, jak mantrę powtarzając sobie w głowie to, co Barros – mieli się tu dobrze bawić. Miała poznać rodzinę Esa, z którą – świadomość uderzyła ją nagle – być może spędzą część najbliższych świąt. Z rodziną, której częścią – być może – kiedyś zostanie. Odetchnęła bezgłośnie, powstrzymując ten bieg myśli. Za szybko. Za szybko wybiegała myślami tak daleko do przodu. To nie miało żadnego sensu.
A jednak ścisnęła dłoń Barrosa nieco silniej, uśmiechnęła się do siebie przelotnie. Mogła. Zdecydowanie mogła wyobrazić sobie wspólne życie z Esem.
Minęli już Lucasa i Camilę, byli już niemal na swoich miejscach, gdy Blancę zmroziło.
Nie była pewna, czy bardziej wbiła ją w ziemię sama świadomość, że Lucas wciąż komentuje czy bardziej to, jak komentuje. Vargas spodziewała się złośliwości, przytyków, ale, mimo wszystko, chyba nie spodziewała się tak otwartego chamstwa.
Czuła gorąco wpełzające jej na policzki, przynajmniej trzy wersje odpowiedzi cisnące jej się na język – wszystkie ordynarne, na poziomie, jaki narzucił Lucas. Nie, warknęła na siebie w myślach. Nic nie mów.
Nie powiedziała, przełykając słowa jak gorzką gulę.
Skarbie.
Czuła, jak w jednej chwili Es spiął się cały, jak stwardniały mu mięśnie ramion i pleców i jak silniej ścisnął jej dłoń. Gdy na nią spojrzał, widziała, jak w jego oczach w jednej chwili roznieca się ogień, gorący, żarłoczny, nieprzewidywalny. Przygryzła wnętrze policzka mocno w jednej chwili uzmysławiając sobie, że wcale nie zamierza go powstrzymywać. Że nie będzie jak Camila, próbująca usadzić Lucasa z powrotem przy stole.
Z pewnością nie zamierzała jednak zostać tutaj. Nie do końca wiedziała, co dokładnie będzie się działo, ale nie trzeba było być szczególnie bystrym, by wyczuć napięcie iskrzące w powietrzu. Konfrontacja Esa z Lucasem właśnie wchodziła na poziom, który nie miał już raczej obejmować dalszych dyskusji.
- Nie – powiedziała cicho. - Jestem z tobą. Jestem twoja. Ja... będę obok. Chciałabym być obok.
Czy mieli używać zaklęć, czy gołych pięści, Blanca wiedziała, że spoglądanie na Esa, gdy zostanie trafiony nie będzie przyjemne. Wiedziała, że serce będzie gubiło jej rytm za każdym razem, gdy Barrosowi stanie się jakakolwiek krzywda. Ale wiedziała też, była absolutnie pewna, że nie mogła – nie potrafiłaby – czekać tutaj.
Do zagrody poszli wszyscy, nie tylko Es i Lucas, nie tylko Blanca i Camila, ale też całkiem sporo kuzynostwa, wujów i ciotek. Blanca sapnęła cicho, gdy w którymś momencie Juliana – w swojej tukaniej postaci – przysiadła jej na ramieniu i otarła się łebkiem o policzek, jakby chcąc chociaż odrobinę złagodzić spięcie Blanki.
Vargas zatrzymała się tuż przy samym ogrodzeniu zagrody i wsparła na nim dłonie. Juliana zeskoczyła jej z ramienia i usiadła obok, blisko, ciepłym bokiem dotykając jej przedramienia.
- Hej, będzie dobrze, mała. - Blanca drgnęła lekko, słysząc znajomy głos Francisco obok i czując ciężar jego dłoni na ramieniu. - Tego gnoja już dawno należało ustawić do pionu – mruknął ponuro i potrząsnął głową. - I, tylko dla pewności, naprawdę nikt tak o tobie nie myśli.
Blanca skrzywiła się przelotnie i nic nie powiedziała.
Paula bez wahania objęła ją od tyłu w talii i wsparła brodę na ramieniu Blanki.
- Jesteś nasza, kochanie – zapewniła ją cicho. - A przede wszystkim, jesteś Esa, co oznacza, że on nie da powiedzieć o tobie złego słowa i nie da cię skrzywdzić. - Vargas czuła, że Paula uśmiechnęła się łagodnie. - Franco jest taki sam.
Wspomniany mężczyzna chrząknął cicho, jednak nie zaprzeczył.
Żadne z nich nie powiedziało jej, że nie musi na to patrzeć. Żadne nie próbowało zasugerować, by zaczekała w namiocie czy w domu. Była im za to wdzięczna.
- Es – zaczepiła jeszcze Barrosa po raz ostatni, gdy mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko.
Uśmiechnęła się blado i ucałowała go miękko w policzek.
- Wiem, że musisz – wyszeptała mu do ucha, mimowolnie gładząc koszulę na jego piersi. - Zatrzymaj się tylko, zanim będzie musiał zatrzymać cię ktoś inny, dobrze?
To nie była troska o Lucasa – w tej jednej chwili była wcale nie mniej złakniona jego krwi niż Es. Ten, o kogo się martwiła, stał tuż przed nią. Nie chciała patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę. Nie chciała widzieć, jak sam sobie robi krzywdę, zbyt śmiało podążając ścieżką, którą wskazywał mu kajman.
Dała się pociągnąć do stołu, jak mantrę powtarzając sobie w głowie to, co Barros – mieli się tu dobrze bawić. Miała poznać rodzinę Esa, z którą – świadomość uderzyła ją nagle – być może spędzą część najbliższych świąt. Z rodziną, której częścią – być może – kiedyś zostanie. Odetchnęła bezgłośnie, powstrzymując ten bieg myśli. Za szybko. Za szybko wybiegała myślami tak daleko do przodu. To nie miało żadnego sensu.
A jednak ścisnęła dłoń Barrosa nieco silniej, uśmiechnęła się do siebie przelotnie. Mogła. Zdecydowanie mogła wyobrazić sobie wspólne życie z Esem.
Minęli już Lucasa i Camilę, byli już niemal na swoich miejscach, gdy Blancę zmroziło.
Nie była pewna, czy bardziej wbiła ją w ziemię sama świadomość, że Lucas wciąż komentuje czy bardziej to, jak komentuje. Vargas spodziewała się złośliwości, przytyków, ale, mimo wszystko, chyba nie spodziewała się tak otwartego chamstwa.
Czuła gorąco wpełzające jej na policzki, przynajmniej trzy wersje odpowiedzi cisnące jej się na język – wszystkie ordynarne, na poziomie, jaki narzucił Lucas. Nie, warknęła na siebie w myślach. Nic nie mów.
Nie powiedziała, przełykając słowa jak gorzką gulę.
Skarbie.
Czuła, jak w jednej chwili Es spiął się cały, jak stwardniały mu mięśnie ramion i pleców i jak silniej ścisnął jej dłoń. Gdy na nią spojrzał, widziała, jak w jego oczach w jednej chwili roznieca się ogień, gorący, żarłoczny, nieprzewidywalny. Przygryzła wnętrze policzka mocno w jednej chwili uzmysławiając sobie, że wcale nie zamierza go powstrzymywać. Że nie będzie jak Camila, próbująca usadzić Lucasa z powrotem przy stole.
Z pewnością nie zamierzała jednak zostać tutaj. Nie do końca wiedziała, co dokładnie będzie się działo, ale nie trzeba było być szczególnie bystrym, by wyczuć napięcie iskrzące w powietrzu. Konfrontacja Esa z Lucasem właśnie wchodziła na poziom, który nie miał już raczej obejmować dalszych dyskusji.
- Nie – powiedziała cicho. - Jestem z tobą. Jestem twoja. Ja... będę obok. Chciałabym być obok.
Czy mieli używać zaklęć, czy gołych pięści, Blanca wiedziała, że spoglądanie na Esa, gdy zostanie trafiony nie będzie przyjemne. Wiedziała, że serce będzie gubiło jej rytm za każdym razem, gdy Barrosowi stanie się jakakolwiek krzywda. Ale wiedziała też, była absolutnie pewna, że nie mogła – nie potrafiłaby – czekać tutaj.
Do zagrody poszli wszyscy, nie tylko Es i Lucas, nie tylko Blanca i Camila, ale też całkiem sporo kuzynostwa, wujów i ciotek. Blanca sapnęła cicho, gdy w którymś momencie Juliana – w swojej tukaniej postaci – przysiadła jej na ramieniu i otarła się łebkiem o policzek, jakby chcąc chociaż odrobinę złagodzić spięcie Blanki.
Vargas zatrzymała się tuż przy samym ogrodzeniu zagrody i wsparła na nim dłonie. Juliana zeskoczyła jej z ramienia i usiadła obok, blisko, ciepłym bokiem dotykając jej przedramienia.
- Hej, będzie dobrze, mała. - Blanca drgnęła lekko, słysząc znajomy głos Francisco obok i czując ciężar jego dłoni na ramieniu. - Tego gnoja już dawno należało ustawić do pionu – mruknął ponuro i potrząsnął głową. - I, tylko dla pewności, naprawdę nikt tak o tobie nie myśli.
Blanca skrzywiła się przelotnie i nic nie powiedziała.
Paula bez wahania objęła ją od tyłu w talii i wsparła brodę na ramieniu Blanki.
- Jesteś nasza, kochanie – zapewniła ją cicho. - A przede wszystkim, jesteś Esa, co oznacza, że on nie da powiedzieć o tobie złego słowa i nie da cię skrzywdzić. - Vargas czuła, że Paula uśmiechnęła się łagodnie. - Franco jest taki sam.
Wspomniany mężczyzna chrząknął cicho, jednak nie zaprzeczył.
Żadne z nich nie powiedziało jej, że nie musi na to patrzeć. Żadne nie próbowało zasugerować, by zaczekała w namiocie czy w domu. Była im za to wdzięczna.
- Es – zaczepiła jeszcze Barrosa po raz ostatni, gdy mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko.
Uśmiechnęła się blado i ucałowała go miękko w policzek.
- Wiem, że musisz – wyszeptała mu do ucha, mimowolnie gładząc koszulę na jego piersi. - Zatrzymaj się tylko, zanim będzie musiał zatrzymać cię ktoś inny, dobrze?
To nie była troska o Lucasa – w tej jednej chwili była wcale nie mniej złakniona jego krwi niż Es. Ten, o kogo się martwiła, stał tuż przed nią. Nie chciała patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę. Nie chciała widzieć, jak sam sobie robi krzywdę, zbyt śmiało podążając ścieżką, którą wskazywał mu kajman.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Nie 28 Sty - 16:00
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie wiedział, dlaczego Lucas tak upierał się, by wejść z nim w otwarty konflikt, chociaż miał już wszystko, czego chciał – i miał to bez walki. Może właśnie tego brakowało? Poczucia, że wydarł coś siłą, że był tym lepszym, chociaż zawsze trzymali się razem, we czwórkę, pilnując nawzajem swoich pleców. Es nie przypominał sobie, by na przestrzeni lat miał z braćmi jakieś większe spięcia, z których nie dało się wyjść obronną ręką i wyjaśnić sobie pewnych kwestii – dopiero Lucas złamał coś, co być może nigdy nie miało się zrosnąć. Nie rozumiał dlaczego. Kiedyś jeszcze czuł zawód i cichą potrzebę, by uzyskać jakieś wytłumaczenie, ale teraz... Teraz już chyba nie. Chyba minęło zbyt dużo czasu, a pora na przeprosiny bezpowrotnie odeszła.
Nie chciał tylko, by Blanca znów go takim oglądała. Chciał jej zaoszczędzić troski i widoku tego, co niewątpliwie zmieni się w nieczysty, zawzięty pojedynek, ale odmówiła jego sugestii – niemal poleceniu? - uparcie obstając przy tym, że zostanie. Że chciałaby zostać obok. Sapnął krótko, sztywno kiwając głową na znak zgody i krzywiąc się mimowolnie, gdy ruszając w kierunku ogrodzenia wyznaczającego teren, na którym ochronna bariera pozwalała bez przeszkód rzucać zaklęcia, usłyszał zamęt, jaki powstał, gdy bliżej nieokreślona, większa grupa wstała zgodnie od stołu, chwilowo porzucając swoje nakrycia. Nie spojrzał przez ramię, by sprawdzić, jak wielu ich było, ale znając Barrosów zdecydowana większość gości – powinien potem przeprosić ciotkę, że dał się sprowokować i... Nie. Nie on powinien przepraszać. Ale czy miało to teraz jakieś znaczenie?
Przesadził ogrodzenie z taką samą łatwością jak zawsze, przez chwilę czując jak magiczna bariera podniosła mu na ramionach drobne włoski – znalezienie się w jej obrębie było znajome, w jakiś dziwny sposób kojące.
Es.
Obrócił głowę na dźwięk swojego imienia, a napotykając spojrzenie Blanki podszedł bliżej ogrodzenia w miejscu, gdzie przystanęła razem z Francisco i Paulą, a nienaturalnie cicha Juliana kołysała się nieco na jednym z przęseł. Prośba Vargas poruszyła coś zwiniętego w ciasny kłąb w jego klatce piersiowej, coś co nie chciało słuchać o wstrzemięźliwości – nie teraz, nie kiedy tak intensywnie pragnęło krwi.
- Spróbuję – odparł tylko, nie składając fałszywych obietnic, ani nie tłumacząc się, gdy gardło ścisnęło się, utrudniając rozmowę. Wiedział, że paraliż ten zaraz minie, a formuły zaklęć gładko zsuną się z języka. Lekko musnął palcami jej dłoń, a gdy odwrócił się i poszedł zająć miejsce po jednej ze stron kolorowej linii, patrzył już tylko na ułożenie znajomych przeszkód – drewnianych skrzyń, płotów w różnych rozmiarach, ceglanej ścianie na każdej z połów zagrody – i wreszcie na Lucasa, odruchowo zwijającego i rozluźniającego dłoń, którą rzucał zaklęcia. Es znał go na tyle, by poznać w tym geście zniecierpliwienie.
Chrapliwy głos dziadka odliczający od pięciu w dół spiął mięśnie, w nienaturalnym, jasnym jak błyskawica skupieniu wyrzucając na przód wszystkie wspomnienia związane z walką – może nie chodził już w mundurze, ale nie zapomniał. Odruchów nie dało się wyciąć z zahartowanej adrenaliną tkanki.
Nie potrafiłby powiedzieć, co rzucił jako pierwsze – huk i błysk zderzających się ze sobą zaklęć był ostatnim czynnikiem potrzebnym, by zapomniał o wszystkim innym, ignorując iskry parzące jak drobne igiełki. Pamiętał, że kiedyś nie lubił się pojedynkować z Lucasem, który zawsze próbował jak najszybciej rozłożyć przeciwnika na łopatki – teraz mu to odpowiadało, ta zawziętość podsycająca własną wściekłość. Z początku nie ruszyli się nawet o krok, zbyt skupieni na ciskaniu w drugiego coraz silniejszymi zaklęciami, odbijaniem ich w przestrzeń, w ziemię, do adresata, dłońmi układającymi się w znajome jak nic innego figury, odsuwającymi od skóry gorące promienie. Atak, atak, najlepszą obroną był atak, nie daj się przytłoczyć, nie daj zagonić w róg, kąsaj, upuść im krwi.
Gwałtowny wybuch ognia wydarł z gardła Esa rozjuszony warkot, wyciągając pod skórę zarys łusek – wystarczyła chwila rozkojarzenia, by kolejne zaklęcie dosięgło ramienia, rozdzierając ubranie i ciało, upuszczając pierwszej krwi. Zrobił krok w tył, zaklęciem rozsypując ceglaną ścianę, zaduszając ogień, poderwanym gwałtownie piaskiem łagodząc i rozpraszając kolejny czar mający przecinać ciało.
Gnojek. Gnojkowi należała się nauczka. Niepotrzebnie tańczył do jego melodii, zamiast narzucać własną.
Powietrze wewnątrz ogrodzenia zadrgało jakby gwałtownie podgrzane, a ruchy Lucasa nagle wyraźnie zwolniły, stały się ospalsze, choć nie mniej precyzyjne – Es nawet nie poczuł, że coś trafiło go w bok, ten sam na którym szczęki krokut zostawiły już jedną bliznę. Wzrok i uwagę skupił na tej dłoni brata, która ciskała zaklęcia i to właśnie ją ugodził czarem transofrmującym, zlepiając razem palce, wykrzywiając je w groteskowo wyglądającą stopę. Tyle mu wystarczyło, bo gdy brat starł się z nim w czysto fizycznym pojedynku, wiedział, że to koniec – Lucas zawsze wolał polegać na swojej magii, nie przygotowując planu B.
Jego ciosy i tak bolały. I tak miały podbiec krwią, ale gdy Es podciął mu nogi, powalając na ziemię i obejmując szyję ramieniem, nie mógł zrobić już nic poza desperacką próbą wyrwania się. Szarpał się, próbował zrzucić starszego brata i złamać mu nos uderzeniem wyprowadzonym na ślepo w tył, ale wraz z zacieśnianiem uścisku na szyi, wiotczał mu powoli w rękach.
Es oddychał ciężko, ciasno trzymając przy sobie Lucasa, nie odnajdując w sobie odruchu, by go uwolnić i pozwolić wziąć głębszy oddech – wystarczył jeden stanowczy ruch, dłoń wsparta z boku głowy, by złamać mu kark. Wiedział, że mógłby to zrobić. Że miał wystarczająco siły i wiedzę, jak szarpnąć. Kajman domagał się krwi.
Zaciskając gwałtownie zęby, aż poczuł ból w szczęce, odepchnął Lucasa, pozwolił mu upaść na ziemię i zacząć krztusić się na gwałtownie wciągniętym powietrzu. Stanął na nogi bardzo powoli, nie spuszczając z niego wzroku, czując że stawy układały się pod skórą nie tak, jak powinny, a kręgosłup wyginał groteskowo, chcąc uformować się w inny kształt. Krok za krokiem zmusił ciało, by cofnęło się do ogrodzenia i przeszło przez nie, z powrotem poza magiczną barierę.
Kiedy oderwał wzrok od skulonego brata, nie chciał ponownie na niego spojrzeć. Nie chciał niczego ponad możliwość zwinięcia się w ciemnym kącie, w ciszy i samotności.
- Esteban!
Jakaś jego część skuliła się gwałtownie, gdy znajomy, ostry głos zawołał jego imię, zadrżała i położyła uszy – ta druga, obolała i pijana adrenaliną, obróciła gwałtownie głowę, odsłaniając zęby.
- Co? – syknął z wściekłością, której nie próbował tłumić ani ugłaskiwać. Camila zatrzymała się w pół kroku, patrząc na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, choć chyba powinna była upewniać się właśnie, czy jej mężowi nie stała się krzywda. - Czego jeszcze ode mnie chcesz?!
Nie chciał tylko, by Blanca znów go takim oglądała. Chciał jej zaoszczędzić troski i widoku tego, co niewątpliwie zmieni się w nieczysty, zawzięty pojedynek, ale odmówiła jego sugestii – niemal poleceniu? - uparcie obstając przy tym, że zostanie. Że chciałaby zostać obok. Sapnął krótko, sztywno kiwając głową na znak zgody i krzywiąc się mimowolnie, gdy ruszając w kierunku ogrodzenia wyznaczającego teren, na którym ochronna bariera pozwalała bez przeszkód rzucać zaklęcia, usłyszał zamęt, jaki powstał, gdy bliżej nieokreślona, większa grupa wstała zgodnie od stołu, chwilowo porzucając swoje nakrycia. Nie spojrzał przez ramię, by sprawdzić, jak wielu ich było, ale znając Barrosów zdecydowana większość gości – powinien potem przeprosić ciotkę, że dał się sprowokować i... Nie. Nie on powinien przepraszać. Ale czy miało to teraz jakieś znaczenie?
Przesadził ogrodzenie z taką samą łatwością jak zawsze, przez chwilę czując jak magiczna bariera podniosła mu na ramionach drobne włoski – znalezienie się w jej obrębie było znajome, w jakiś dziwny sposób kojące.
Es.
Obrócił głowę na dźwięk swojego imienia, a napotykając spojrzenie Blanki podszedł bliżej ogrodzenia w miejscu, gdzie przystanęła razem z Francisco i Paulą, a nienaturalnie cicha Juliana kołysała się nieco na jednym z przęseł. Prośba Vargas poruszyła coś zwiniętego w ciasny kłąb w jego klatce piersiowej, coś co nie chciało słuchać o wstrzemięźliwości – nie teraz, nie kiedy tak intensywnie pragnęło krwi.
- Spróbuję – odparł tylko, nie składając fałszywych obietnic, ani nie tłumacząc się, gdy gardło ścisnęło się, utrudniając rozmowę. Wiedział, że paraliż ten zaraz minie, a formuły zaklęć gładko zsuną się z języka. Lekko musnął palcami jej dłoń, a gdy odwrócił się i poszedł zająć miejsce po jednej ze stron kolorowej linii, patrzył już tylko na ułożenie znajomych przeszkód – drewnianych skrzyń, płotów w różnych rozmiarach, ceglanej ścianie na każdej z połów zagrody – i wreszcie na Lucasa, odruchowo zwijającego i rozluźniającego dłoń, którą rzucał zaklęcia. Es znał go na tyle, by poznać w tym geście zniecierpliwienie.
Chrapliwy głos dziadka odliczający od pięciu w dół spiął mięśnie, w nienaturalnym, jasnym jak błyskawica skupieniu wyrzucając na przód wszystkie wspomnienia związane z walką – może nie chodził już w mundurze, ale nie zapomniał. Odruchów nie dało się wyciąć z zahartowanej adrenaliną tkanki.
Nie potrafiłby powiedzieć, co rzucił jako pierwsze – huk i błysk zderzających się ze sobą zaklęć był ostatnim czynnikiem potrzebnym, by zapomniał o wszystkim innym, ignorując iskry parzące jak drobne igiełki. Pamiętał, że kiedyś nie lubił się pojedynkować z Lucasem, który zawsze próbował jak najszybciej rozłożyć przeciwnika na łopatki – teraz mu to odpowiadało, ta zawziętość podsycająca własną wściekłość. Z początku nie ruszyli się nawet o krok, zbyt skupieni na ciskaniu w drugiego coraz silniejszymi zaklęciami, odbijaniem ich w przestrzeń, w ziemię, do adresata, dłońmi układającymi się w znajome jak nic innego figury, odsuwającymi od skóry gorące promienie. Atak, atak, najlepszą obroną był atak, nie daj się przytłoczyć, nie daj zagonić w róg, kąsaj, upuść im krwi.
Gwałtowny wybuch ognia wydarł z gardła Esa rozjuszony warkot, wyciągając pod skórę zarys łusek – wystarczyła chwila rozkojarzenia, by kolejne zaklęcie dosięgło ramienia, rozdzierając ubranie i ciało, upuszczając pierwszej krwi. Zrobił krok w tył, zaklęciem rozsypując ceglaną ścianę, zaduszając ogień, poderwanym gwałtownie piaskiem łagodząc i rozpraszając kolejny czar mający przecinać ciało.
Gnojek. Gnojkowi należała się nauczka. Niepotrzebnie tańczył do jego melodii, zamiast narzucać własną.
Powietrze wewnątrz ogrodzenia zadrgało jakby gwałtownie podgrzane, a ruchy Lucasa nagle wyraźnie zwolniły, stały się ospalsze, choć nie mniej precyzyjne – Es nawet nie poczuł, że coś trafiło go w bok, ten sam na którym szczęki krokut zostawiły już jedną bliznę. Wzrok i uwagę skupił na tej dłoni brata, która ciskała zaklęcia i to właśnie ją ugodził czarem transofrmującym, zlepiając razem palce, wykrzywiając je w groteskowo wyglądającą stopę. Tyle mu wystarczyło, bo gdy brat starł się z nim w czysto fizycznym pojedynku, wiedział, że to koniec – Lucas zawsze wolał polegać na swojej magii, nie przygotowując planu B.
Jego ciosy i tak bolały. I tak miały podbiec krwią, ale gdy Es podciął mu nogi, powalając na ziemię i obejmując szyję ramieniem, nie mógł zrobić już nic poza desperacką próbą wyrwania się. Szarpał się, próbował zrzucić starszego brata i złamać mu nos uderzeniem wyprowadzonym na ślepo w tył, ale wraz z zacieśnianiem uścisku na szyi, wiotczał mu powoli w rękach.
Es oddychał ciężko, ciasno trzymając przy sobie Lucasa, nie odnajdując w sobie odruchu, by go uwolnić i pozwolić wziąć głębszy oddech – wystarczył jeden stanowczy ruch, dłoń wsparta z boku głowy, by złamać mu kark. Wiedział, że mógłby to zrobić. Że miał wystarczająco siły i wiedzę, jak szarpnąć. Kajman domagał się krwi.
Zaciskając gwałtownie zęby, aż poczuł ból w szczęce, odepchnął Lucasa, pozwolił mu upaść na ziemię i zacząć krztusić się na gwałtownie wciągniętym powietrzu. Stanął na nogi bardzo powoli, nie spuszczając z niego wzroku, czując że stawy układały się pod skórą nie tak, jak powinny, a kręgosłup wyginał groteskowo, chcąc uformować się w inny kształt. Krok za krokiem zmusił ciało, by cofnęło się do ogrodzenia i przeszło przez nie, z powrotem poza magiczną barierę.
Kiedy oderwał wzrok od skulonego brata, nie chciał ponownie na niego spojrzeć. Nie chciał niczego ponad możliwość zwinięcia się w ciemnym kącie, w ciszy i samotności.
- Esteban!
Jakaś jego część skuliła się gwałtownie, gdy znajomy, ostry głos zawołał jego imię, zadrżała i położyła uszy – ta druga, obolała i pijana adrenaliną, obróciła gwałtownie głowę, odsłaniając zęby.
- Co? – syknął z wściekłością, której nie próbował tłumić ani ugłaskiwać. Camila zatrzymała się w pół kroku, patrząc na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, choć chyba powinna była upewniać się właśnie, czy jej mężowi nie stała się krzywda. - Czego jeszcze ode mnie chcesz?!
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Nie 28 Sty - 18:39
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Było tak, jak się spodziewała – za każdym razem, gdy celne zaklęcie albo pięści Lucasa sięgały Esa, serce Blanki gubiło rytm, a na policzki wychodziły niezdrowe wypieki. Nie była pewna, w którym momencie mięśnie zaczęły boleć ją od przedłużającego się spięcia – czy wtedy, gdy ciało Esa zostało rozdarte po raz pierwszy, a z jego gardła wyrwał się zwierzęcy raczej niż ludzki warkot? czy wtedy, gdy ceglana ściana rozsypała się z trzaskiem, wzbijając w powietrze kłęby kurzu? czy może dopiero w chwili, gdy Es uniemożliwił Lucasowi rzucanie zaklęć, przenosząc walkę do poziomu ciała przeciwko ciału?
Przez cały czas walki Paula nie przestawała przytulać się do jej pleców, Blanka jednak szybko przestała być tego świadoma. Płytkie, rwane oddechy uciekały jej przez lekko rozchylone wargi, a dłonie coraz mocniej zaciskały się na ogrodzeniu zagrody – tak mocno, że delikatna skóra wnętrza jednej z rąk pękła w której chwili, zadrapana jakąś drzazgą.
Blanca patrzyła na Esa rozgorączkowana, gdy ten powalił Lucasa na ziemię. Patrzyła, gdy otoczył jego szyję ramieniem i zaczął zaciskać. Bardziej. I bardziej. I bardziej.
Puść, prosiła w myślach, czując jak lęk rozpycha się w jej sercu. Puść. Puść. Puść.
Gdy faktycznie to zrobił, z wyraźną niechęcią odepchnął Lucasa od siebie i tak go zostawił, z gardła Blanki wyrwało się niekontrolowane westchnienie ulgi – i chyba podobne usłyszała za sobą, ze strony Pauli.
Chciała do niego podejść. Zostawić Francisco, Paulę i ciotkę, zignorować wszystkich pozostałych, przepchnąć się do Esa i przytulić go mocno. Zetrzeć z jego twarzy, ciała krew i pył, i po prostu być obok, tak, jak powiedziała mu, że będzie.
Tylko, że Barros chyba wcale tego nie chciał. We wciąż gorejących, ciemnych oczach widziała potrzebę… Nie ucieczki. Raczej po prostu zostawienia wszystkich za sobą i znalezienia sobie miejsca. Wszystkich – z nią włącznie.
Z drugiej strony myśl, by miała od tak, jak gdyby nigdy nic wrócić z pozostałymi do namiotu paraliżowała ją. Nie dlatego, że obawiała się kolejnych komentarzy, kolejnych krzywych spojrzeń – wierzyła Francisco gdy mówił, że tylko Lucas ma problemy. Wiedziała jednak, że jeśli wróci – wróci bez Esa – będą się patrzeć. Z uwagą. Ze współczuciem. Z ciekawością i, być może, podejrzliwością. I może – tylko może – nawet, jeśli nikt nie podzielał poglądów Lucasa, dostrzegłaby w kimś cień zrozumienia dla niego. Cień usprawiedliwienia dla jego komentarzy, jego chamstwa.
Zrozumienie i usprawiedliwienia, na które nie zasługiwał.
I cisza. Bała się ciszy albo, z drugiej strony, wymuszonych rozmów, pytań, żartów. Udawania, że nic się nie stało, że przecież wszystko wciąż jest w porządku.
Esteban.
Blanca wciągnęła powietrze gwałtownie. Podczas, gdy ona wahała się, pewna, że Barros wcale nie chce mieć jej teraz obok, Camila nie miała podobnych oporów. Vargas słyszała zdławiony warkot Francisco obok, zerkając na Paulę widziała krzywy, gorzki uśmiech. Gdzieś z prawej słyszała kąśliwy komentarz na temat tego, że bardziej niż własnym mężem Camila interesuje się Estebanem.
I ten głos. Zadrżała wyraźnie, słysząc ostry ton Barrosa i nagle, w jednej chwili pojęła, jak bardzo nie chciała słyszeć go takim wobec niej. Jak bardzo nie mogła dopuścić do sytuacji, by mówił tak do niej, by to ona miała stawić czoło jego czystej, nieprzewidywalnej wściekłości. Nie była pewna, czy potrafiłaby ją udźwignąć. Raczej nie.
Jej serce pękłoby raczej na tysiąc drobniutkich kawałków.
- Paula – rzuciła cicho do kobiety za sobą. – Gdzie... Gdzie mogłabym pójść? Potrzebuję chwili, ja...
Paula skinęła głową. Rozumiała.
- Chodź, kochanie. – Pociągnęła ją za rękę dalej, wgłąb ogrodu, po drodze wymieniając jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Francisko – spojrzenie, którego Blanca nie potrafiła rozszyfrować. Zresztą, nawet nie próbowała. Myśli Vargas krążyły teraz tylko wokół tego, że nie mogła tu zostać. Nie chciała.
Nie chciała być świadkiem, jak Es, po latach, rozszarpuje swoje wcześniejsze życie na strzępy.
Paula zaprowadziła ją do niewielkiej, przyjemnej altanki, z miękkimi poduchami na ławach i niedużym stolikiem, na którym można było rozłożyć się z herbatą, słodyczami czy po prostu z książką. Nie było to tak daleko, by podniesiony głos Barrosa tu nie docierał – był jednak wystarczająco stłumiony by, gdy się postarała, Blanca nie mogła rozróżnić słów.
Vargas uściskała Paulę lekko w podziękowaniu i, zapewniając, że sobie poradzi, spoglądała potem, jak kobieta ruszyła z powrotem do namiotu – najpierw z wahaniem, wreszcie, posyłając Blance ostatni smutny uśmiech, nieco szybciej, pewniej.
Blanca wypuściła powietrze z sykiem, usiadła na jednej z ław, splotła przedramiona na blacie stołu i wsparła na nich czoło, zdeterminowana, by nie słyszeć absolutnie nic i...
Wiedziała, że do niego wróci, do Esa. Zaraz, za chwilę, gdy ich głos przycichnie, gdy Camila z Lucasem pójdą sobie w cholerę. Nawet, jeśli nie będzie jej chciał. Nawet, jeśli faktycznie się gdzieś zaszyje.
Wiedziała, że będzie z nim, bo po prostu nie umiała inaczej.
Przez cały czas walki Paula nie przestawała przytulać się do jej pleców, Blanka jednak szybko przestała być tego świadoma. Płytkie, rwane oddechy uciekały jej przez lekko rozchylone wargi, a dłonie coraz mocniej zaciskały się na ogrodzeniu zagrody – tak mocno, że delikatna skóra wnętrza jednej z rąk pękła w której chwili, zadrapana jakąś drzazgą.
Blanca patrzyła na Esa rozgorączkowana, gdy ten powalił Lucasa na ziemię. Patrzyła, gdy otoczył jego szyję ramieniem i zaczął zaciskać. Bardziej. I bardziej. I bardziej.
Puść, prosiła w myślach, czując jak lęk rozpycha się w jej sercu. Puść. Puść. Puść.
Gdy faktycznie to zrobił, z wyraźną niechęcią odepchnął Lucasa od siebie i tak go zostawił, z gardła Blanki wyrwało się niekontrolowane westchnienie ulgi – i chyba podobne usłyszała za sobą, ze strony Pauli.
Chciała do niego podejść. Zostawić Francisco, Paulę i ciotkę, zignorować wszystkich pozostałych, przepchnąć się do Esa i przytulić go mocno. Zetrzeć z jego twarzy, ciała krew i pył, i po prostu być obok, tak, jak powiedziała mu, że będzie.
Tylko, że Barros chyba wcale tego nie chciał. We wciąż gorejących, ciemnych oczach widziała potrzebę… Nie ucieczki. Raczej po prostu zostawienia wszystkich za sobą i znalezienia sobie miejsca. Wszystkich – z nią włącznie.
Z drugiej strony myśl, by miała od tak, jak gdyby nigdy nic wrócić z pozostałymi do namiotu paraliżowała ją. Nie dlatego, że obawiała się kolejnych komentarzy, kolejnych krzywych spojrzeń – wierzyła Francisco gdy mówił, że tylko Lucas ma problemy. Wiedziała jednak, że jeśli wróci – wróci bez Esa – będą się patrzeć. Z uwagą. Ze współczuciem. Z ciekawością i, być może, podejrzliwością. I może – tylko może – nawet, jeśli nikt nie podzielał poglądów Lucasa, dostrzegłaby w kimś cień zrozumienia dla niego. Cień usprawiedliwienia dla jego komentarzy, jego chamstwa.
Zrozumienie i usprawiedliwienia, na które nie zasługiwał.
I cisza. Bała się ciszy albo, z drugiej strony, wymuszonych rozmów, pytań, żartów. Udawania, że nic się nie stało, że przecież wszystko wciąż jest w porządku.
Esteban.
Blanca wciągnęła powietrze gwałtownie. Podczas, gdy ona wahała się, pewna, że Barros wcale nie chce mieć jej teraz obok, Camila nie miała podobnych oporów. Vargas słyszała zdławiony warkot Francisco obok, zerkając na Paulę widziała krzywy, gorzki uśmiech. Gdzieś z prawej słyszała kąśliwy komentarz na temat tego, że bardziej niż własnym mężem Camila interesuje się Estebanem.
I ten głos. Zadrżała wyraźnie, słysząc ostry ton Barrosa i nagle, w jednej chwili pojęła, jak bardzo nie chciała słyszeć go takim wobec niej. Jak bardzo nie mogła dopuścić do sytuacji, by mówił tak do niej, by to ona miała stawić czoło jego czystej, nieprzewidywalnej wściekłości. Nie była pewna, czy potrafiłaby ją udźwignąć. Raczej nie.
Jej serce pękłoby raczej na tysiąc drobniutkich kawałków.
- Paula – rzuciła cicho do kobiety za sobą. – Gdzie... Gdzie mogłabym pójść? Potrzebuję chwili, ja...
Paula skinęła głową. Rozumiała.
- Chodź, kochanie. – Pociągnęła ją za rękę dalej, wgłąb ogrodu, po drodze wymieniając jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Francisko – spojrzenie, którego Blanca nie potrafiła rozszyfrować. Zresztą, nawet nie próbowała. Myśli Vargas krążyły teraz tylko wokół tego, że nie mogła tu zostać. Nie chciała.
Nie chciała być świadkiem, jak Es, po latach, rozszarpuje swoje wcześniejsze życie na strzępy.
Paula zaprowadziła ją do niewielkiej, przyjemnej altanki, z miękkimi poduchami na ławach i niedużym stolikiem, na którym można było rozłożyć się z herbatą, słodyczami czy po prostu z książką. Nie było to tak daleko, by podniesiony głos Barrosa tu nie docierał – był jednak wystarczająco stłumiony by, gdy się postarała, Blanca nie mogła rozróżnić słów.
Vargas uściskała Paulę lekko w podziękowaniu i, zapewniając, że sobie poradzi, spoglądała potem, jak kobieta ruszyła z powrotem do namiotu – najpierw z wahaniem, wreszcie, posyłając Blance ostatni smutny uśmiech, nieco szybciej, pewniej.
Blanca wypuściła powietrze z sykiem, usiadła na jednej z ław, splotła przedramiona na blacie stołu i wsparła na nich czoło, zdeterminowana, by nie słyszeć absolutnie nic i...
Wiedziała, że do niego wróci, do Esa. Zaraz, za chwilę, gdy ich głos przycichnie, gdy Camila z Lucasem pójdą sobie w cholerę. Nawet, jeśli nie będzie jej chciał. Nawet, jeśli faktycznie się gdzieś zaszyje.
Wiedziała, że będzie z nim, bo po prostu nie umiała inaczej.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Nie 28 Sty - 21:14
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Es nie chciał konfrontacji z żadnym z nich – ani z bratem, ani z byłą żoną, czując się względnie bezpiecznie w narzuconym od początku status quo, które choć gorzkie pozwalało jakoś przebywać w jednej przestrzeni. Udawać, że było się dojrzałymi ludźmi potrafiącymi rozmawiać ponad podziałami. Bzdury. Wszystko bzdury. Żadne z nich nie było ponad to wszystko i najwyraźniej tylko czekali, by dać upust narastającym od dawna emocjom.
Najpierw Lucas, który atakując słownie Blankę, uderzył prosto w miękkie i nie pozwolił bratu na odwrót, jeśli ten chciał zachować twarz przed rodziną. Lucas ze swoim głodem w oczach, zadowolony, że konflikt wyeskalował do poziomu, w którym słowa nie wystarczały – Es wciąż nie był pewien, dlaczego tak tego chciał i chyba nigdy miał nie zrozumieć. Co takiego zrobił Lucasowi, by ten poza kobietą, którą kiedyś kochał, pragnął odebrać mu jeszcze godność? Po szarpaninie z nim, starszego Barrosa bolało coś więcej niż tylko rany i poobijane ciało – z wściekłością mieszał się żal tak gorzki, że kręciło mu się w głowie i chciało wymiotować, aż w żołądku nie zostałoby nic poza żółcią i kwasem.
Powinni byli mu pozwolić odejść, uspokoić oddech i serce, gdy przeskoczył z powrotem ogrodzenie, ale Camila nigdy nie była osobą potulną – jej dziennikarskie instynkty, by znaleźć się tam, gdzie działo się najwięcej, od zawsze odnosiły się do każdego aspektu jej życia. Es kiedyś patrzył na nią z podziwem dla tej wrodzonej odwagi, ale teraz... Teraz nie wiedział, co zrobić z rękami rwącymi się, by otoczyć jej szyję w podobny sposób, w jaki jeszcze przed chwilę zrobił to z Lucasem, zmusić ją, żeby zamilkła. Żeby nigdy więcej nie myślała, że może sobie rościć prawa do jakiejkolwiek władzy nad nim. Dość.
Dość.
Bolał go każdy oddech, kiedy patrzył na kobietę, która kiedyś była jego całym światem, a teraz również dobrze mogła być obca. Po jego pierwszym wybuchu milczeli, gdy dookoła Barrosowie odchodzili z powrotem w kierunku domu, zostawiając ich samych – Es nie przyglądał się, czy ktoś pomógł Lucasowi. Czekał w napięciu na to, co powie Camila.
Kiedy wreszcie się odezwała, pożałował, że nie zachowała milczenia, bezlitośnie wytykając mu błędy, jakie popełnił, co powinien był zrobić, w jaki sposób walczyć, zamiast teraz dać się prowokować jak dziecko. A on odpowiadał, głosem na granicy krzyku, którego nigdy wcześniej wobec niej nie używał, wyrzucając z siebie wszystko to, co latami obrosło w gorycz – nie potrafiłby później powtórzyć słów, jakie powiedział, ale było mu po tym jednocześnie lżej i ciężej. Spalili między sobą most, stawiając kropkę na końcu bardzo długiego zdania.
Gdy wreszcie odeszła, Es przez chwilę po prostu oddychał, rozluźniając dłonie, które bezwiednie zacisnął w pięści, czując się, jakby stratowało go stado dzikich zwierząt - tak też zapewne wyglądał z pyłem na ubraniach i we włosach, krwią zaschniętą wokół rozdarć w koszuli. Powoli, nie do końca przytomnie obrzucił spojrzeniem najbliższe otoczenie, a gdy zorientował się, że wreszcie naprawdę był sam, coś zakuło go pod żebrami. Nie został jednak długo w miejscu, kiedy ciało odruchowo obróciło się w kierunku zbocza prowadzącego nad brzeg rzeki i ruszyło – mechanicznie, bez udziału świadomej myśli, bazując na odległych wspomnieniach komfortu, jaki zawsze wywoływała w nim woda. Zatrzymał się dopiero parę kroków od brzegu, wyciągając z kieszeni przygniecioną po upadku paczkę papierosów i odpalając jednego. Cichy szelest szuwarów dziwnie współgrał z rytmicznym, przeciągłym dźwiękiem wypuszczania dymu z ust.
Kiedy skończył jednego papierosa, zduszając butem niedopałek, zaraz sięgnął po kolejnego.
Najpierw Lucas, który atakując słownie Blankę, uderzył prosto w miękkie i nie pozwolił bratu na odwrót, jeśli ten chciał zachować twarz przed rodziną. Lucas ze swoim głodem w oczach, zadowolony, że konflikt wyeskalował do poziomu, w którym słowa nie wystarczały – Es wciąż nie był pewien, dlaczego tak tego chciał i chyba nigdy miał nie zrozumieć. Co takiego zrobił Lucasowi, by ten poza kobietą, którą kiedyś kochał, pragnął odebrać mu jeszcze godność? Po szarpaninie z nim, starszego Barrosa bolało coś więcej niż tylko rany i poobijane ciało – z wściekłością mieszał się żal tak gorzki, że kręciło mu się w głowie i chciało wymiotować, aż w żołądku nie zostałoby nic poza żółcią i kwasem.
Powinni byli mu pozwolić odejść, uspokoić oddech i serce, gdy przeskoczył z powrotem ogrodzenie, ale Camila nigdy nie była osobą potulną – jej dziennikarskie instynkty, by znaleźć się tam, gdzie działo się najwięcej, od zawsze odnosiły się do każdego aspektu jej życia. Es kiedyś patrzył na nią z podziwem dla tej wrodzonej odwagi, ale teraz... Teraz nie wiedział, co zrobić z rękami rwącymi się, by otoczyć jej szyję w podobny sposób, w jaki jeszcze przed chwilę zrobił to z Lucasem, zmusić ją, żeby zamilkła. Żeby nigdy więcej nie myślała, że może sobie rościć prawa do jakiejkolwiek władzy nad nim. Dość.
Dość.
Bolał go każdy oddech, kiedy patrzył na kobietę, która kiedyś była jego całym światem, a teraz również dobrze mogła być obca. Po jego pierwszym wybuchu milczeli, gdy dookoła Barrosowie odchodzili z powrotem w kierunku domu, zostawiając ich samych – Es nie przyglądał się, czy ktoś pomógł Lucasowi. Czekał w napięciu na to, co powie Camila.
Kiedy wreszcie się odezwała, pożałował, że nie zachowała milczenia, bezlitośnie wytykając mu błędy, jakie popełnił, co powinien był zrobić, w jaki sposób walczyć, zamiast teraz dać się prowokować jak dziecko. A on odpowiadał, głosem na granicy krzyku, którego nigdy wcześniej wobec niej nie używał, wyrzucając z siebie wszystko to, co latami obrosło w gorycz – nie potrafiłby później powtórzyć słów, jakie powiedział, ale było mu po tym jednocześnie lżej i ciężej. Spalili między sobą most, stawiając kropkę na końcu bardzo długiego zdania.
Gdy wreszcie odeszła, Es przez chwilę po prostu oddychał, rozluźniając dłonie, które bezwiednie zacisnął w pięści, czując się, jakby stratowało go stado dzikich zwierząt - tak też zapewne wyglądał z pyłem na ubraniach i we włosach, krwią zaschniętą wokół rozdarć w koszuli. Powoli, nie do końca przytomnie obrzucił spojrzeniem najbliższe otoczenie, a gdy zorientował się, że wreszcie naprawdę był sam, coś zakuło go pod żebrami. Nie został jednak długo w miejscu, kiedy ciało odruchowo obróciło się w kierunku zbocza prowadzącego nad brzeg rzeki i ruszyło – mechanicznie, bez udziału świadomej myśli, bazując na odległych wspomnieniach komfortu, jaki zawsze wywoływała w nim woda. Zatrzymał się dopiero parę kroków od brzegu, wyciągając z kieszeni przygniecioną po upadku paczkę papierosów i odpalając jednego. Cichy szelest szuwarów dziwnie współgrał z rytmicznym, przeciągłym dźwiękiem wypuszczania dymu z ust.
Kiedy skończył jednego papierosa, zduszając butem niedopałek, zaraz sięgnął po kolejnego.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Nie 28 Sty - 21:56
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
W którymś momencie – raczej prędzej niż później – zaczęła zastanawiać się, czy na pewno dobrze zrobiła, czy rzeczywiście powinna odejść. Czy Es faktycznie jej tam nie chciał i, nawet jeśli, czy naprawdę powinna się do tej konkretnej potrzeby dostosować. Czy tak naprawdę nie odeszła dlatego, że nie lubiła – bała się – konfliktów. Że nie potrafiła stać z boku i po prostu patrzeć, nie potrafiła udźwignąć czyjejś złości, nawet, jeśli nie była skierowana na nią. Bo może – tylko może – tak naprawdę po prostu było tchórzem. Może wcale nie chodziło o to, czego chciał a czego nie chciał Barros.
Może, odchodząc – uciekając – wbiła kolejną zadrę w serce Esa.
Siedząc skulona w altanie, słyszała, jak kłótnia w dole, przy zagrodzie, urwała się nagle. W jednej głosy wciąż jeszcze docierały do niej podniesione głosy, w drugiej – było cicho. Od namiotu niosły się stłumione dźwięki zabawy – przyjęcie powoli wracało na zaplanowane dla niego tory – słyszała też jakieś głosy od strony domu, poza tym jednak nic więcej.
Powoli uniosła głowę z przedramion, akurat, by dostrzec Camilę wracającą do posiadłości i, chwilę potem, Esa zmierzającego w przeciwną stronę. Blanca wahała się tylko chwilę nim wstała z ławy, obciągnęła sukienkę i ruszyła na przełaj w ślad za mężczyzną.
W którymś momencie straciła go z oczu, był też zbyt cicho, by mogła pójść za słuchem. Nie zamierzała jednak wracać. Parła w dół zbocza, a gdy jej nozdrzy dotarł znajomy zapach wody, odetchnęła cicho. Powinna o tym pomyśleć. Powinna wiedzieć, gdzie Barros będzie szukał ukojenia.
Znalazła go tuż nad rzeką. Zwolniła odruchowo, znów pełna wątpliwości. Nie wiedziała, czy zrobiła dobrze wcześniej, nie wiedziała, czy robiła dobrze teraz. Przez dłuższą chwilę wahała się, czy powinna coś powiedzieć, gdy jednak nie znalazła żadnych odpowiednich słów, z bezgłośnym westchnieniem pokonała po prostu te ostatnie kilka kroków i ostrożnie objęła mężczyznę od tyłu, przytulając policzek do jego pleców.
Stała tak przez dłuższą chwilę, wsłuchując się we wciąż przyspieszony jeszcze oddech Barrosa, w cichy szum szuwarów i plusk przepływającej wody. Podświadomie bała się, że każe jej odejść. Że, skoro odeszła wtedy, nie będzie jej chciał także teraz. Wcześniej przekonana, że Es nie chciał jej towarzystwa, teraz była niemal pewna, że zupełnie źle to zrozumiała i, w efekcie, zrobiła coś zupełnie odwrotnego niż powinna. Gubiła się we własnych myślach tym bardziej, im bardziej próbowała je rozplątać.
Wreszcie odetchnęła cicho, powoli, składając na plecach Barrosa miękki pocałunek. W porządku?, cisnęło jej się na usta, ale to pytanie nie miało przecież żadnego sensu, skoro przecież widziała, że nie było w porządku. Jak mogłoby być, skoro zaledwie przed chwilą musiał uporać się z emocjami i konfliktem rozrośniętymi przez lata?
Radzisz sobie?, rozważyła więc zamiast tego, ale to też nie było odpowiednie pytanie. Es zawsze sobie radził – a przynajmniej, zawsze twierdził, że sobie radzi. Nawet, jeśli było inaczej, nigdy o tym nie mówił. Nigdy nie dopuszczał nikogo do swoich słabości – to, że ostatnio, bardzo powoli, pozwolił Blance dostrzegać ich więcej, było dopiero pierwszym krokiem do tego, by umiał z nią rozmawiać.
By oboje potrafili ze sobą rozmawiać, gdy było im źle.
- Chodź tutaj. Pokaż – rzuciła więc wreszcie zamiast któregokolwiek z pytań, ostrożnie skłaniając Esa, by się do niej odwrócił.
Prędko policzyła zadrapania i siniaki, opuszkami palców musnęła warstwę pyłu na skórze mężczyzny. Bez wahania wyciągnęła z kieszeni (bogowie dzięki za krawców, którzy rozumieją potrzebę kieszeni w sukienkach) paczkę chusteczek i kucnęła przy wodzie, by zwilżyć jedną z nich w rzece. Wycisnęła nadmiar wody i znów odwróciła się do Barrosa. Otarła jeden policzek mężczyzny, drugi. Czoło, brodę, szyję. Dłonie – ujmowała ostrożnie każdą z nich, delikatnie ścierając pył. Wymieniała chusteczki trzykrotnie, pracując tak długo, aż pozbyła się całego kurzu i krwi. Dopiero wtedy, mnąc śmieci w dłoni, odważyła się ponownie spojrzeć na Esa. Była pewna, że pod koszulą rozlewają się kolejne krwiaki. Że skóra mężczyzny jest poparzona lub rozcięta tam, gdzie sięgnęły jej zaklęcia Lucasa. Korciło ją, by zająć się tym wszystkim już teraz. Pójść do namiotu, poprosić Paulę o apteczkę – z pewnością jakąś mieli – i starannie, jedno za drugim, zająć się wszystkimi obrażeniami Esa. Zdjąć z niego koszulę i ocenić pełnię jego obrażeń. I być, po prostu siedzieć obok. Nie wracać do namiotu, nie wracać do domu Barrosów, po prostu...
Potrząsnęła głową mimowolnie, odpędzając od siebie podobne myśli. Nie pójdzie po apteczkę i nie spędzą tu reszty wieczora. Była przekonana, że zaraz, za parę chwil, wrócą do namiotu i będą uczestniczyć w przyjęciu tak, jak przedtem. Może uśmiechając się nieco mniej, może tańcząc mniej, może tkwiąc po prostu przy stole, pogrążeni we własnych myślach. Ale będą, bo to były przecież urodziny Juliany, a Es nie opuściłby tak po prostu przyjęcia ulubionej ciotki.
Może, odchodząc – uciekając – wbiła kolejną zadrę w serce Esa.
Siedząc skulona w altanie, słyszała, jak kłótnia w dole, przy zagrodzie, urwała się nagle. W jednej głosy wciąż jeszcze docierały do niej podniesione głosy, w drugiej – było cicho. Od namiotu niosły się stłumione dźwięki zabawy – przyjęcie powoli wracało na zaplanowane dla niego tory – słyszała też jakieś głosy od strony domu, poza tym jednak nic więcej.
Powoli uniosła głowę z przedramion, akurat, by dostrzec Camilę wracającą do posiadłości i, chwilę potem, Esa zmierzającego w przeciwną stronę. Blanca wahała się tylko chwilę nim wstała z ławy, obciągnęła sukienkę i ruszyła na przełaj w ślad za mężczyzną.
W którymś momencie straciła go z oczu, był też zbyt cicho, by mogła pójść za słuchem. Nie zamierzała jednak wracać. Parła w dół zbocza, a gdy jej nozdrzy dotarł znajomy zapach wody, odetchnęła cicho. Powinna o tym pomyśleć. Powinna wiedzieć, gdzie Barros będzie szukał ukojenia.
Znalazła go tuż nad rzeką. Zwolniła odruchowo, znów pełna wątpliwości. Nie wiedziała, czy zrobiła dobrze wcześniej, nie wiedziała, czy robiła dobrze teraz. Przez dłuższą chwilę wahała się, czy powinna coś powiedzieć, gdy jednak nie znalazła żadnych odpowiednich słów, z bezgłośnym westchnieniem pokonała po prostu te ostatnie kilka kroków i ostrożnie objęła mężczyznę od tyłu, przytulając policzek do jego pleców.
Stała tak przez dłuższą chwilę, wsłuchując się we wciąż przyspieszony jeszcze oddech Barrosa, w cichy szum szuwarów i plusk przepływającej wody. Podświadomie bała się, że każe jej odejść. Że, skoro odeszła wtedy, nie będzie jej chciał także teraz. Wcześniej przekonana, że Es nie chciał jej towarzystwa, teraz była niemal pewna, że zupełnie źle to zrozumiała i, w efekcie, zrobiła coś zupełnie odwrotnego niż powinna. Gubiła się we własnych myślach tym bardziej, im bardziej próbowała je rozplątać.
Wreszcie odetchnęła cicho, powoli, składając na plecach Barrosa miękki pocałunek. W porządku?, cisnęło jej się na usta, ale to pytanie nie miało przecież żadnego sensu, skoro przecież widziała, że nie było w porządku. Jak mogłoby być, skoro zaledwie przed chwilą musiał uporać się z emocjami i konfliktem rozrośniętymi przez lata?
Radzisz sobie?, rozważyła więc zamiast tego, ale to też nie było odpowiednie pytanie. Es zawsze sobie radził – a przynajmniej, zawsze twierdził, że sobie radzi. Nawet, jeśli było inaczej, nigdy o tym nie mówił. Nigdy nie dopuszczał nikogo do swoich słabości – to, że ostatnio, bardzo powoli, pozwolił Blance dostrzegać ich więcej, było dopiero pierwszym krokiem do tego, by umiał z nią rozmawiać.
By oboje potrafili ze sobą rozmawiać, gdy było im źle.
- Chodź tutaj. Pokaż – rzuciła więc wreszcie zamiast któregokolwiek z pytań, ostrożnie skłaniając Esa, by się do niej odwrócił.
Prędko policzyła zadrapania i siniaki, opuszkami palców musnęła warstwę pyłu na skórze mężczyzny. Bez wahania wyciągnęła z kieszeni (bogowie dzięki za krawców, którzy rozumieją potrzebę kieszeni w sukienkach) paczkę chusteczek i kucnęła przy wodzie, by zwilżyć jedną z nich w rzece. Wycisnęła nadmiar wody i znów odwróciła się do Barrosa. Otarła jeden policzek mężczyzny, drugi. Czoło, brodę, szyję. Dłonie – ujmowała ostrożnie każdą z nich, delikatnie ścierając pył. Wymieniała chusteczki trzykrotnie, pracując tak długo, aż pozbyła się całego kurzu i krwi. Dopiero wtedy, mnąc śmieci w dłoni, odważyła się ponownie spojrzeć na Esa. Była pewna, że pod koszulą rozlewają się kolejne krwiaki. Że skóra mężczyzny jest poparzona lub rozcięta tam, gdzie sięgnęły jej zaklęcia Lucasa. Korciło ją, by zająć się tym wszystkim już teraz. Pójść do namiotu, poprosić Paulę o apteczkę – z pewnością jakąś mieli – i starannie, jedno za drugim, zająć się wszystkimi obrażeniami Esa. Zdjąć z niego koszulę i ocenić pełnię jego obrażeń. I być, po prostu siedzieć obok. Nie wracać do namiotu, nie wracać do domu Barrosów, po prostu...
Potrząsnęła głową mimowolnie, odpędzając od siebie podobne myśli. Nie pójdzie po apteczkę i nie spędzą tu reszty wieczora. Była przekonana, że zaraz, za parę chwil, wrócą do namiotu i będą uczestniczyć w przyjęciu tak, jak przedtem. Może uśmiechając się nieco mniej, może tańcząc mniej, może tkwiąc po prostu przy stole, pogrążeni we własnych myślach. Ale będą, bo to były przecież urodziny Juliany, a Es nie opuściłby tak po prostu przyjęcia ulubionej ciotki.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Pon 29 Sty - 18:37
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sięgał po trzeciego z kolei papierosa, nie robiąc między nimi żadnych przerw, gdy usłyszał szelest gałęzi gdzieś za sobą – zamarł tylko na moment, zaraz rozpoznając znajomy dźwięk kroków. Powinien nauczyć Blankę, jak się cicho poruszać, pomyślał zaskakująco trzeźwo, choć myśl ta była tylko chwilowym, jasnym płomykiem na tle zmęczenia, które czaiło się cierpliwie, czekając na moment, w którym adrenalina kropla po kropli wysączy się z ciała Barrosa.
Chociaż spodziewał się jakiegoś pytania lub dotyku, drgnął mimowolnie, kiedy kobieta objęła go w pasie i przylgnęła do pleców – ciepło przesączające się przez materiał ubrań było o wiele bardziej kojące, niż Es chciałby się do tego przyznać. Podświadomie próbował trzymać się wściekłości i poczucia krzywdy, nie pozwalając sobie rozluźnić się w uścisku, stojąc sztywno i ze wzrokiem błądzącym ku żadnemu konkretnemu punktowi, dopalił papierosa, zduszając niedopałek butem tak jak poprzednie. Ręka drgnęła mu znów ku paczce wciśniętej do kieszeni spodni, ale zatrzymał ją, czując jak Blanca przycisnęła mu do pleców miękki pocałunek. Z jakiegoś powodu ten prosty gest wystarczył, by rozsupłać napięcie w całym ciele mężczyzny i opuścić ramiona gotowe do dalszej walki. W jednej chwili poczuł się jak marionetka, której sznurki przestały być szarpane we wszystkie strony.
Pokaż.
Pozwolił się odwrócić, boleśnie świadom, że wyglądał pewnie jak ostatnie nieszczęście, kiedy na palcach Vargas została siwa smuga pyłu od dotknięcia go. Otworzył usta, by coś powiedzieć, przeprosić za to wszystko, choć wina leżała kompletnie gdzie indziej, czy stwierdzić, że to nic takiego, że te wszystkie napięte i bolesne miejsca, które czuł, nie były niczym specjalnym. Przeżyje, jak zawsze. Słowa jednak wcale nie przyszły, zdławione troską Blanki, delikatnością z jaką zwilżoną chusteczką ocierała mu brud z twarzy i dłoni – zanim skończyła, czuł jak mrowiły od jej dotyku, a w kącikach oczu coś zaczęło go szczypać. Coś, bo gdyby nadał temu nazwę, musiałby przyznać się do chwili słabości. Gdy się odsunęła, mnąc chusteczki w dłoniach oraz niepewnie unosząc na niego wzrok, wiedział, że już po nim. Otoczył ją ramionami, przyciągając bliżej i pochylając się, ukrył twarz w zagłębieniu szyi Blanki, wdychając jej znajomy zapach, mimowolnie zaciskając palce na materiale sukienki. Wszystko w nim chciało się rozpaść, rozsypać, rozedrgane adrenaliną i wcześniejszą wściekłością, ale uparcie trzymał razem naręcze części, z których się składał.
- Tak się cieszę, że jesteś – wymamrotał cicho, przyciskając usta do jej szyi, by zaraz otrzeć się policzkiem o ramię ukryte pod materiałem sukienki, gdy zdał sobie sprawę, że pojawiła się na nim odrobina niechcianej wilgoci. Jeśli chciał jeszcze wrócić do namiotu, spędzić trochę czasu z tymi członkami rodziny, którzy dla odmiany wywoływali w nim tylko ciepłe uczucia, nie mógł się tak bezczelnie rozklejać. A przecież chciał. Nie widział ich tak długo.
Powoli rozluźniając uścisk palców na materiale sukienki Blanki, przesunął dłoń wzdłuż jej kręgosłupa i z powrotem w górę.
- Bardzo było źle? – spytał, nie podnosząc głowy. Teraz, kiedy znowu znalazł się blisko, wcale nie chciał wpuszczać między nich dystansu, zazdrośnie chłonąc jej ciepło i spokój, jaki się z nim wiązał.
Chociaż spodziewał się jakiegoś pytania lub dotyku, drgnął mimowolnie, kiedy kobieta objęła go w pasie i przylgnęła do pleców – ciepło przesączające się przez materiał ubrań było o wiele bardziej kojące, niż Es chciałby się do tego przyznać. Podświadomie próbował trzymać się wściekłości i poczucia krzywdy, nie pozwalając sobie rozluźnić się w uścisku, stojąc sztywno i ze wzrokiem błądzącym ku żadnemu konkretnemu punktowi, dopalił papierosa, zduszając niedopałek butem tak jak poprzednie. Ręka drgnęła mu znów ku paczce wciśniętej do kieszeni spodni, ale zatrzymał ją, czując jak Blanca przycisnęła mu do pleców miękki pocałunek. Z jakiegoś powodu ten prosty gest wystarczył, by rozsupłać napięcie w całym ciele mężczyzny i opuścić ramiona gotowe do dalszej walki. W jednej chwili poczuł się jak marionetka, której sznurki przestały być szarpane we wszystkie strony.
Pokaż.
Pozwolił się odwrócić, boleśnie świadom, że wyglądał pewnie jak ostatnie nieszczęście, kiedy na palcach Vargas została siwa smuga pyłu od dotknięcia go. Otworzył usta, by coś powiedzieć, przeprosić za to wszystko, choć wina leżała kompletnie gdzie indziej, czy stwierdzić, że to nic takiego, że te wszystkie napięte i bolesne miejsca, które czuł, nie były niczym specjalnym. Przeżyje, jak zawsze. Słowa jednak wcale nie przyszły, zdławione troską Blanki, delikatnością z jaką zwilżoną chusteczką ocierała mu brud z twarzy i dłoni – zanim skończyła, czuł jak mrowiły od jej dotyku, a w kącikach oczu coś zaczęło go szczypać. Coś, bo gdyby nadał temu nazwę, musiałby przyznać się do chwili słabości. Gdy się odsunęła, mnąc chusteczki w dłoniach oraz niepewnie unosząc na niego wzrok, wiedział, że już po nim. Otoczył ją ramionami, przyciągając bliżej i pochylając się, ukrył twarz w zagłębieniu szyi Blanki, wdychając jej znajomy zapach, mimowolnie zaciskając palce na materiale sukienki. Wszystko w nim chciało się rozpaść, rozsypać, rozedrgane adrenaliną i wcześniejszą wściekłością, ale uparcie trzymał razem naręcze części, z których się składał.
- Tak się cieszę, że jesteś – wymamrotał cicho, przyciskając usta do jej szyi, by zaraz otrzeć się policzkiem o ramię ukryte pod materiałem sukienki, gdy zdał sobie sprawę, że pojawiła się na nim odrobina niechcianej wilgoci. Jeśli chciał jeszcze wrócić do namiotu, spędzić trochę czasu z tymi członkami rodziny, którzy dla odmiany wywoływali w nim tylko ciepłe uczucia, nie mógł się tak bezczelnie rozklejać. A przecież chciał. Nie widział ich tak długo.
Powoli rozluźniając uścisk palców na materiale sukienki Blanki, przesunął dłoń wzdłuż jej kręgosłupa i z powrotem w górę.
- Bardzo było źle? – spytał, nie podnosząc głowy. Teraz, kiedy znowu znalazł się blisko, wcale nie chciał wpuszczać między nich dystansu, zazdrośnie chłonąc jej ciepło i spokój, jaki się z nim wiązał.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Pon 29 Sty - 21:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie była pewna aż do chwili, gdy Barros przyciągnął ją do siebie, obejmując mocno. Dopiero wtedy odetchnęła cicho i, wtulona w pierś mężczyzny, pozwoliła sobie utwierdzić się w przekonaniu, że chyba jednak nigdzie nie będzie musiała iść. Że Es nie zasugeruje jej powrotu do namiotu i zaczekania tam z Paulą, Francisco i Julianą. Że chyba jednak chciał jej tuż obok.
Blanca nierzadko nie rozumiała ludzkich uczuć nawet, jeśli zdzieliły ją w twarz.
Jeszcze przez chwilę miętosiła chusteczki w dłoni, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić. Wreszcie z cichym sapnięciem wcisnęła je z powrotem do kieszeni i objęła Esa mocniej, czepiając się materiału jego koszuli nie ma
l w lustrzanym odbiciu tego, co mężczyzna robił z jej sukienką. Powoli odetchnęła znajomym zapachem Barrosa i jeszcze mocniej wtuliła policzek w jego pierś.
Tak się cieszę, że jesteś.
Uśmiechnęła cię miękko, ciepły oddech mężczyzny załaskotał ją w szyję. Odruchowo zaczęła gładzić go tam, gdzie sięgała – po plecach, karku, rozczochranych włosach. W którejś chwili obróciła się nieco i złożyła na jego skroni łagodny pocałunek – jeden, drugi, trzeci, każdy kolejny słodszy od poprzedniego.
- Jestem – wymruczała cicho gdy znów wtuliła się w niego mocniej, przymykając oczy.
Zawahała się.
- Przepraszam, że... – zacięła się. - Nie powinnam odchodzić – rzuciła wreszcie krótko, bardzo oględnie, z poczuciem winy wyraźnie drżącym w jej słowach. - Myślałam po prostu, że może... Że nie chciałbyś… – parsknęła cicho. - Szczerze mówiąc, nie wiem, co do końca sobie myślałam. Chyba po prostu nie to, co powinnam.
Objęła go mocniej w talii i westchnęła z przyjemnością, gdy Es pogładził czule jej plecy.
Bardzo było źle?
Nie odpowiedziała od razu, bo nie do końca wiedziała, jak to zrobić. Swoim zwyczajem dzieląc pytanie na czworo, podobnie rozdrobniła też wszystkie możliwe odpowiedzi, poskładała to wszystko w przynajmniej kilka możliwych kombinacji i...
Nie. Nie tak, zganiła się w myślach.
Znów przekrzywiła głowę lekko, przytuliła się policzkiem do włosów mężczyzny.
- Nie – odpowiedziała spokojnie, znów gładząc Barrosa miękko, w górę i w dół pleców, zahaczając kark, bawiąc się kosmykami włosów. - Nie było – powtórzyła, z zaskoczeniem uzmysławiając sobie, że właściwie dokładnie tak myśli.
Prędko zrozumiała, dlaczego.
- Zatrzymałeś się, kocie – zauważyła cicho, w jej głosie pobrzmiewał łagodny uśmiech.
Nie zamierzała tego drążyć. Nie potrafiłaby opisać, czy czuła bardziej ulgę, dumę, czy może obie te rzeczy po równo gdy Es puścił Lucasa, choć jeszcze chwilę wcześniej wyraźnie widziała, że wcale nie chciał. Nie umiała mówić o takich uczuciach. Mogła liczyć tylko na to, że chociaż ich ułamek brzmi w jej słowach, że da się je wyczuć w jej miękkich gestach.
- Poza tym – należało mu się – wyrwało jej się kilka chwil potem, chwilowy przebłysk własnej złości Blanki.
Bo przecież też była zła. Wściekła. Nie brała słów Lucasa do siebie, ale nie zmieniało to faktu, że mężczyzna nie miał żadnego cholernego prawa do rzucania takich a nie innych komentarzy. Nie miał prawa oceniać jej tak, jak to robił, a już z pewnością nikt nie dał mu prawa do zachowywania się tak przy ludziach. Do odnoszenia się do niej tak przy rodzinie, która...
Której częścią chyba mogłaby być.
Czując iskry irytacji rozpalające się w niej niemal na zawołanie, z cichym sapnięciem znów wtuliła buzię w pierś mężczyzny, pozwoliła, by trzymał ją przy sobie mocno i odetchnęła powoli. Lucas nie miał znaczenia. Camila też nie. Oni, Blanca i Es, tu i teraz – tylko oni się liczyli.
Milczała przez chwilę, wyraźnie wahając się.
- Es? – spytała wreszcie, mrucząc bardziej w koszulę mężczyzny niż do niego. - Czy jest ci chociaż trochę lepiej, kocie? – spytała ostrożnie.
Kolejne z głupich pytań, sięganie po które wydawało się naiwne. Zupełnie bez sensu. A jednak właśnie to zrobiła, zapytała – i naprawdę chciała wiedzieć. Czy uwolnienie nagromadzonych przez lata emocji cokolwiek zmieniło? Czy czuł się choć trochę lżej, wyrzuciwszy z siebie przynajmniej trochę hodowanej w sobie wściekłości i żalu?
Nie była pewna, co zrobiłaby, gdyby zaprzeczył. Pewnie nic. Pewnie głaskałaby go wciąż tak samo czule, przytulała tak samo mocno – była. Tylko tyle i aż tyle mogła zrobić.
Blanca nierzadko nie rozumiała ludzkich uczuć nawet, jeśli zdzieliły ją w twarz.
Jeszcze przez chwilę miętosiła chusteczki w dłoni, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić. Wreszcie z cichym sapnięciem wcisnęła je z powrotem do kieszeni i objęła Esa mocniej, czepiając się materiału jego koszuli nie ma
l w lustrzanym odbiciu tego, co mężczyzna robił z jej sukienką. Powoli odetchnęła znajomym zapachem Barrosa i jeszcze mocniej wtuliła policzek w jego pierś.
Tak się cieszę, że jesteś.
Uśmiechnęła cię miękko, ciepły oddech mężczyzny załaskotał ją w szyję. Odruchowo zaczęła gładzić go tam, gdzie sięgała – po plecach, karku, rozczochranych włosach. W którejś chwili obróciła się nieco i złożyła na jego skroni łagodny pocałunek – jeden, drugi, trzeci, każdy kolejny słodszy od poprzedniego.
- Jestem – wymruczała cicho gdy znów wtuliła się w niego mocniej, przymykając oczy.
Zawahała się.
- Przepraszam, że... – zacięła się. - Nie powinnam odchodzić – rzuciła wreszcie krótko, bardzo oględnie, z poczuciem winy wyraźnie drżącym w jej słowach. - Myślałam po prostu, że może... Że nie chciałbyś… – parsknęła cicho. - Szczerze mówiąc, nie wiem, co do końca sobie myślałam. Chyba po prostu nie to, co powinnam.
Objęła go mocniej w talii i westchnęła z przyjemnością, gdy Es pogładził czule jej plecy.
Bardzo było źle?
Nie odpowiedziała od razu, bo nie do końca wiedziała, jak to zrobić. Swoim zwyczajem dzieląc pytanie na czworo, podobnie rozdrobniła też wszystkie możliwe odpowiedzi, poskładała to wszystko w przynajmniej kilka możliwych kombinacji i...
Nie. Nie tak, zganiła się w myślach.
Znów przekrzywiła głowę lekko, przytuliła się policzkiem do włosów mężczyzny.
- Nie – odpowiedziała spokojnie, znów gładząc Barrosa miękko, w górę i w dół pleców, zahaczając kark, bawiąc się kosmykami włosów. - Nie było – powtórzyła, z zaskoczeniem uzmysławiając sobie, że właściwie dokładnie tak myśli.
Prędko zrozumiała, dlaczego.
- Zatrzymałeś się, kocie – zauważyła cicho, w jej głosie pobrzmiewał łagodny uśmiech.
Nie zamierzała tego drążyć. Nie potrafiłaby opisać, czy czuła bardziej ulgę, dumę, czy może obie te rzeczy po równo gdy Es puścił Lucasa, choć jeszcze chwilę wcześniej wyraźnie widziała, że wcale nie chciał. Nie umiała mówić o takich uczuciach. Mogła liczyć tylko na to, że chociaż ich ułamek brzmi w jej słowach, że da się je wyczuć w jej miękkich gestach.
- Poza tym – należało mu się – wyrwało jej się kilka chwil potem, chwilowy przebłysk własnej złości Blanki.
Bo przecież też była zła. Wściekła. Nie brała słów Lucasa do siebie, ale nie zmieniało to faktu, że mężczyzna nie miał żadnego cholernego prawa do rzucania takich a nie innych komentarzy. Nie miał prawa oceniać jej tak, jak to robił, a już z pewnością nikt nie dał mu prawa do zachowywania się tak przy ludziach. Do odnoszenia się do niej tak przy rodzinie, która...
Której częścią chyba mogłaby być.
Czując iskry irytacji rozpalające się w niej niemal na zawołanie, z cichym sapnięciem znów wtuliła buzię w pierś mężczyzny, pozwoliła, by trzymał ją przy sobie mocno i odetchnęła powoli. Lucas nie miał znaczenia. Camila też nie. Oni, Blanca i Es, tu i teraz – tylko oni się liczyli.
Milczała przez chwilę, wyraźnie wahając się.
- Es? – spytała wreszcie, mrucząc bardziej w koszulę mężczyzny niż do niego. - Czy jest ci chociaż trochę lepiej, kocie? – spytała ostrożnie.
Kolejne z głupich pytań, sięganie po które wydawało się naiwne. Zupełnie bez sensu. A jednak właśnie to zrobiła, zapytała – i naprawdę chciała wiedzieć. Czy uwolnienie nagromadzonych przez lata emocji cokolwiek zmieniło? Czy czuł się choć trochę lżej, wyrzuciwszy z siebie przynajmniej trochę hodowanej w sobie wściekłości i żalu?
Nie była pewna, co zrobiłaby, gdyby zaprzeczył. Pewnie nic. Pewnie głaskałaby go wciąż tak samo czule, przytulała tak samo mocno – była. Tylko tyle i aż tyle mogła zrobić.
Esteban Barros
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Wto 30 Sty - 10:58
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Chociaż doświadczał go przecież nie raz, za każdym razem zaskakiwało Esa jak łatwo uspokajał się pod wpływem czułego dotyku, jak każde muśnięcie dłoni powoli rozkładało na czynniki pierwsze złość i spięcie, które jeszcze przed chwilą wydawały się wszechobecne. Często radził sobie bez nich, po prostu długo czekając, zanim gwałtowne emocje wreszcie wyciszą się same – kiedyś sądził, że to było słuszne. Że tak powinien zachowywać się dojrzały, odpowiedzialny mężczyzna, który nie obciążał innych swoimi problemami.
I tym razem dałby sobie w końcu radę sam ze sobą, nieważne ile czasu by to zajęło, ale kiedy Blanca znalazła go przy brzegu rzeki, zrozumiał, że wcale nie chciał – że tym razem w przyjęciu pomocy nie pojawił się tak gwałtowny, wewnętrzny protest jak wiele razy wcześniej. Chociaż było to cholernie abstrakcyjne wrażenie, czuł się z nią bezpiecznie.
Nie odpowiedział na przeprosiny, bo też i nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Tak, nie powinnaś odchodzić? Obiecałaś, że będziesz obok? To już nie miało znaczenia. Po stokroć bardziej wolał, by była z nim teraz, niż gdyby została, wysłuchała całej kłótni z Camilą, a potem pozwoliła mu odejść nad rzekę samemu. Nie daj bogom, Camila próbowałaby wciągać ją w ich wzajemne żale, podkreślać jego wady i sugerować, by jak najszybciej go zostawiła, jeśli chciała, by z jej życia wyszło jeszcze coś dobrego. Bo o to go przecież oskarżała – o jakieś próby narzucania swojej woli, choć zawsze przedkładał jej wybór nad swój i o chęć zniszczenia jej kariery rozmowami o dzieciach. Nie chciał, by Blanca musiała tego słuchać – częściowo dlatego, że jakaś jego część bała się, że argumenty byłej żony zostałyby z nią, w jakiś sposób zatruły czułość i zaufanie, które powoli budowali.
Zatrzymałeś się.
Kiwnął lekko głową, oddychając głęboko i przygotowując się do tego, by wreszcie unieść głowę z ramienia kobiety. Musiał jeszcze poskładać się do kupy, do stanu względnej używalności.
- Należało. Od dawna – przytaknął. - Ale i tak dostał za słabo – westchnął cicho, zdając sobie sprawę, że wcale nie czuł satysfakcji w związku z wygraną przeciwko bratu, który tak długo był cierniem w jego boku. Stan ten miał się przecież nie zmienić, wciąż będą musieli się widywać podczas większych rodzinnych uroczystości.
Czy jest ci chociaż trochę lepiej?
Powoli uniósł głowę, jeszcze na moment wspierając brodę na czubku głowy Blanki, zanim odruchowo pociągnął nosem, marszcząc nieco brwi. Chciał jej powiedzieć, że tak - żeby się nie martwiła i nie spoglądała na niego jak na coś kruchego, coś z czym trzeba było obchodzić się z dodatkową ostrożnością. Nie chciał być jak przykurzona, szklana figurka, którą trzymało się w kredensie i nie dotykało.
- Nie – przyznał, przygryzając wnętrze policzka, gdy na język pchało mu się Jest gorzej. To nie była wina Blanki, że wszystko, co narosło między nim a Lucasem i Camilą, nie dało się rozwiązać w jednej bójce i jednej kłótni. Gdyby o tym pomyśleć, zakładanie, że mogłoby się tak stać, było cholernie naiwne. - Z nimi nie – dodał po chwili namysłu, biorąc głębszy wdech i odsuwając się tylko na tyle, by móc wreszcie spojrzeć na twarz Vargas. - Ale ty bardzo pomagasz.
Nie chciał przyznawać się do tego, że narośl żalu i wściekłości bolała go bardziej niż zwykle, sącząc się ropą z miejsc, w których została dzisiaj wreszcie nakłuta.
- Czy... – zaczął po chwili, zerkając w dół na podartą w paru miejscach i wybrudzoną pyłem koszulę. Skrzywił się, w dziurach w materiale dostrzegając podłużne rany po zaklęciach i zanim kontynuował, uniósł rękę, próbując jak najwierniej odtworzyć lecznicze formuły, których nauczyła go Sarnai. Miał jak dotąd niewiele praktyki i było to widać w sposobie, w jaki skóra zbiegała się ze sobą bardzo leniwie, jakby z każdym zaklęciem musiał się z nią siłować. Kiedy skończył, czuł pot roszący mu skronie.
- Umiesz to połatać? – dokończył pytanie sprzed chwili, palcem zahaczając brzeg jednej z dziur. - Chciałbym tam wrócić. Być z nimi jeszcze trochę, jeśli nie masz nic przeciw – odruchowo pytał o jej zdanie, choć po cichu liczył na to, że Blanca nie zaprotestuje.
I tym razem dałby sobie w końcu radę sam ze sobą, nieważne ile czasu by to zajęło, ale kiedy Blanca znalazła go przy brzegu rzeki, zrozumiał, że wcale nie chciał – że tym razem w przyjęciu pomocy nie pojawił się tak gwałtowny, wewnętrzny protest jak wiele razy wcześniej. Chociaż było to cholernie abstrakcyjne wrażenie, czuł się z nią bezpiecznie.
Nie odpowiedział na przeprosiny, bo też i nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Tak, nie powinnaś odchodzić? Obiecałaś, że będziesz obok? To już nie miało znaczenia. Po stokroć bardziej wolał, by była z nim teraz, niż gdyby została, wysłuchała całej kłótni z Camilą, a potem pozwoliła mu odejść nad rzekę samemu. Nie daj bogom, Camila próbowałaby wciągać ją w ich wzajemne żale, podkreślać jego wady i sugerować, by jak najszybciej go zostawiła, jeśli chciała, by z jej życia wyszło jeszcze coś dobrego. Bo o to go przecież oskarżała – o jakieś próby narzucania swojej woli, choć zawsze przedkładał jej wybór nad swój i o chęć zniszczenia jej kariery rozmowami o dzieciach. Nie chciał, by Blanca musiała tego słuchać – częściowo dlatego, że jakaś jego część bała się, że argumenty byłej żony zostałyby z nią, w jakiś sposób zatruły czułość i zaufanie, które powoli budowali.
Zatrzymałeś się.
Kiwnął lekko głową, oddychając głęboko i przygotowując się do tego, by wreszcie unieść głowę z ramienia kobiety. Musiał jeszcze poskładać się do kupy, do stanu względnej używalności.
- Należało. Od dawna – przytaknął. - Ale i tak dostał za słabo – westchnął cicho, zdając sobie sprawę, że wcale nie czuł satysfakcji w związku z wygraną przeciwko bratu, który tak długo był cierniem w jego boku. Stan ten miał się przecież nie zmienić, wciąż będą musieli się widywać podczas większych rodzinnych uroczystości.
Czy jest ci chociaż trochę lepiej?
Powoli uniósł głowę, jeszcze na moment wspierając brodę na czubku głowy Blanki, zanim odruchowo pociągnął nosem, marszcząc nieco brwi. Chciał jej powiedzieć, że tak - żeby się nie martwiła i nie spoglądała na niego jak na coś kruchego, coś z czym trzeba było obchodzić się z dodatkową ostrożnością. Nie chciał być jak przykurzona, szklana figurka, którą trzymało się w kredensie i nie dotykało.
- Nie – przyznał, przygryzając wnętrze policzka, gdy na język pchało mu się Jest gorzej. To nie była wina Blanki, że wszystko, co narosło między nim a Lucasem i Camilą, nie dało się rozwiązać w jednej bójce i jednej kłótni. Gdyby o tym pomyśleć, zakładanie, że mogłoby się tak stać, było cholernie naiwne. - Z nimi nie – dodał po chwili namysłu, biorąc głębszy wdech i odsuwając się tylko na tyle, by móc wreszcie spojrzeć na twarz Vargas. - Ale ty bardzo pomagasz.
Nie chciał przyznawać się do tego, że narośl żalu i wściekłości bolała go bardziej niż zwykle, sącząc się ropą z miejsc, w których została dzisiaj wreszcie nakłuta.
- Czy... – zaczął po chwili, zerkając w dół na podartą w paru miejscach i wybrudzoną pyłem koszulę. Skrzywił się, w dziurach w materiale dostrzegając podłużne rany po zaklęciach i zanim kontynuował, uniósł rękę, próbując jak najwierniej odtworzyć lecznicze formuły, których nauczyła go Sarnai. Miał jak dotąd niewiele praktyki i było to widać w sposobie, w jaki skóra zbiegała się ze sobą bardzo leniwie, jakby z każdym zaklęciem musiał się z nią siłować. Kiedy skończył, czuł pot roszący mu skronie.
- Umiesz to połatać? – dokończył pytanie sprzed chwili, palcem zahaczając brzeg jednej z dziur. - Chciałbym tam wrócić. Być z nimi jeszcze trochę, jeśli nie masz nic przeciw – odruchowo pytał o jej zdanie, choć po cichu liczył na to, że Blanca nie zaprotestuje.
Blanca Vargas
Re: Wszędzie dobrze, ale w domu... (B. Vargas i E. Barros, 11 V 2001 r., Vitoria) Wto 30 Sty - 19:48
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Było jej tu dobrze. Nie tak, jak byłoby w domu – prawdziwym domu, takim, który dzieliliby z Esem tylko we dwoje – ale wystarczająco, by zaczęła poważnie rozważać, czy nie mogliby zostać tu dłużej. Tu, nad samą rzeką, zapuścić korzenie między szuwarami i godzinami słuchać krzyków wodnego ptactwa. I być, być w ten najprostszy, najbardziej niewymagający sposób. Była gotowa przytulać go tak i gładzić szerokie plecy tak długo, jak tylko by tego pragnął, samej nie oczekując zbyt wiele w zamian. Po prostu żeby ją trzymał, wciąż tak samo mocno jak teraz.
Odetchnęła powoli, gdy uniósł głowę. Sama wciąż obejmowała go mocno w talii, wciąż kuliła się lekko w klatce jego ramion, której wcale nie miała ochoty opuszczać.
Nie.
Przygryzła lekko wnętrze policzka, nie była jednak zaskoczona. W głębi serca spodziewała się przecież, że to nie będzie takie proste. Nigdy nie było. Doceniała jednak szczerość Esa – ceniła ją prawdopodobnie bardziej, niż potrafiłaby to okazać. Oboje się tego uczyli – tego, by nie chować się ze swoimi słabościami – ale póki co to Barros robił w tym większe postępy. To on, małymi kroczkami, odsłaniał się przed nią coraz bardziej, podczas gdy Blanca... Blanca nie wiedziała, jak to zrobić. Jak ponownie otworzyć się przed kimś na tyle, by pokazać wszystko, co z taką determinacją chowała głęboko przed całym światem. Jak pokazać, że jest słaba, delikatna, że potrzebuje bliskości – opieki – znacznie częściej niż mogłoby się wydawać.
Ty bardzo pomagasz.
Uśmiechnęła się blado i uniosła głowę na tyle, by zerknąć na Esa. Sięgnęła dłonią do jego policzka i, w przypływie chwili, stanęła na palcach, by ucałować mężczyznę miękko. Czule. Tak, jak chciałaby całować go przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata. Zawsze. Chciałaby tak na zawsze.
Jeszcze przez chwilę gładziła lekko jego kark, i włosy, jeszcze przez chwilę uparcie trwała blisko, jak najbliżej, jakby w obawie, że gdy się cofnie, odsunie – nie będzie mogła już wrócić. Wiedziała, że to głupie, logicznie rozumiała, że to przecież zupełnie nie tak. Była z Esem. On był jej, ona jego. A jednak... Jej obawy wciąż miały się dobrze. Wszystkie te zupełnie bezpodstawne lęki i niepewności, a wśród nich ta największa, to niemal bolesne, pełne przekonanie, że tylko kwestią czasu jest, kiedy coś się zepsuje.
Kiedy ona coś zepsuje.
Drgnęła lekko i wreszcie, z ociąganiem, odsunęła się o krok – bardzo mały, bardzo ostrożny, wystarczający jednak, by Es mógł zająć się swoimi obrażeniami. Było coś cholernie satysfakcjonującego w patrzeniu, jak posługuje się nowo nabytymi umiejętnościami. I to naprawdę nie miało znaczenia, że uzdrawianie przychodziło mu jeszcze z trudem, że rany nie goiły się tak prędko, jak pewnie robiłyby to, gdyby łatała je Sarnai.
Paląca gorycz mogła rozpalać się w Blance na samą myśl o medyczce, za to jedno jednak nie mogła nie być jej wdzięczna. Dała Esowi coś, dzięki czemu jest bezpieczniejszy. Coś, co rozbudziło w nim chęć do nauki, te iskry pasji, które dotąd budziła w nim tylko przemiana. Vargas była wściekła, jej poczucie bezpieczeństwa – w rozumieniu trwałości związku – kulało za każdym razem, gdy przypominała sobie ślady paznokci na plecach Barrosa i wyobrażała sobie... za dużo; ale tego jednego nie mogła Sarnai odmówić. Nie mogła nie być w jakiś sposób wdzięczną.
Umiesz to połatać?
Odetchnęła głęboko wracając do tu, teraz. Do Esa i bieżących problemów.
- Tak. Tak, oczywiście – zapewniła i ledwie parę chwil i kilka zaklęć później, koszula Esa wyglądała... No, może nie jak nowa, z pewnością była jednak znów w jednym kawałku, bez śladów pyłu z zagrody i krwi jednego czy drugiego Barrosa. Wciąż należałoby ją potem solidnie wyczyścić – choćby po to, by pachniała ładnie świeżym praniem - ale na ten moment wystarczyło. Było dobrze. Nikt nie powiedziałby, że jeszcze parę chwil temu Barros tarzał się w piachu, szarpiąc z mężczyzną, który dawno już przestał zasługiwać na miano brata.
Rzucając koszuli ostatnie krytyczne spojrzenie, Blanca skinęła wreszcie głową, usatysfakcjonowana i uśmiechnęła się nieco szerzej.
- Chodź – rzuciła po prostu zamiast zapewniać, że nie ma nic przeciwko (bo, być może, gdyby chciała być zupełnie szczerą – trochę miała) i że też chce wrócić do namiotu (bo bardzo prawdopodobne było, że jednak nie do końca chciała. – Nie możemy pozwolić Julianie czekać, co? A jakby ktoś pytał… – Uśmiechnęła się szerzej, znajome, łobuzerskie iskierki zalśniły nieśmiało w połyskujących złotem tęczówkach. – Powiedz, że możemy zrzucić tę naszą chwilową nieobecność na dziki seks w szuwarach. Jak zahartujemy twoją rodzinę teraz, nie będą zdziwieni potem. – Przekrzywiła głowę zawadiacko.
Jeszcze nad rzeką złapała Esa za rękę – i już do końca przyjęcia puszczała ją tylko, jeśli naprawdę musiała.
[koniec]
Odetchnęła powoli, gdy uniósł głowę. Sama wciąż obejmowała go mocno w talii, wciąż kuliła się lekko w klatce jego ramion, której wcale nie miała ochoty opuszczać.
Nie.
Przygryzła lekko wnętrze policzka, nie była jednak zaskoczona. W głębi serca spodziewała się przecież, że to nie będzie takie proste. Nigdy nie było. Doceniała jednak szczerość Esa – ceniła ją prawdopodobnie bardziej, niż potrafiłaby to okazać. Oboje się tego uczyli – tego, by nie chować się ze swoimi słabościami – ale póki co to Barros robił w tym większe postępy. To on, małymi kroczkami, odsłaniał się przed nią coraz bardziej, podczas gdy Blanca... Blanca nie wiedziała, jak to zrobić. Jak ponownie otworzyć się przed kimś na tyle, by pokazać wszystko, co z taką determinacją chowała głęboko przed całym światem. Jak pokazać, że jest słaba, delikatna, że potrzebuje bliskości – opieki – znacznie częściej niż mogłoby się wydawać.
Ty bardzo pomagasz.
Uśmiechnęła się blado i uniosła głowę na tyle, by zerknąć na Esa. Sięgnęła dłonią do jego policzka i, w przypływie chwili, stanęła na palcach, by ucałować mężczyznę miękko. Czule. Tak, jak chciałaby całować go przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata. Zawsze. Chciałaby tak na zawsze.
Jeszcze przez chwilę gładziła lekko jego kark, i włosy, jeszcze przez chwilę uparcie trwała blisko, jak najbliżej, jakby w obawie, że gdy się cofnie, odsunie – nie będzie mogła już wrócić. Wiedziała, że to głupie, logicznie rozumiała, że to przecież zupełnie nie tak. Była z Esem. On był jej, ona jego. A jednak... Jej obawy wciąż miały się dobrze. Wszystkie te zupełnie bezpodstawne lęki i niepewności, a wśród nich ta największa, to niemal bolesne, pełne przekonanie, że tylko kwestią czasu jest, kiedy coś się zepsuje.
Kiedy ona coś zepsuje.
Drgnęła lekko i wreszcie, z ociąganiem, odsunęła się o krok – bardzo mały, bardzo ostrożny, wystarczający jednak, by Es mógł zająć się swoimi obrażeniami. Było coś cholernie satysfakcjonującego w patrzeniu, jak posługuje się nowo nabytymi umiejętnościami. I to naprawdę nie miało znaczenia, że uzdrawianie przychodziło mu jeszcze z trudem, że rany nie goiły się tak prędko, jak pewnie robiłyby to, gdyby łatała je Sarnai.
Paląca gorycz mogła rozpalać się w Blance na samą myśl o medyczce, za to jedno jednak nie mogła nie być jej wdzięczna. Dała Esowi coś, dzięki czemu jest bezpieczniejszy. Coś, co rozbudziło w nim chęć do nauki, te iskry pasji, które dotąd budziła w nim tylko przemiana. Vargas była wściekła, jej poczucie bezpieczeństwa – w rozumieniu trwałości związku – kulało za każdym razem, gdy przypominała sobie ślady paznokci na plecach Barrosa i wyobrażała sobie... za dużo; ale tego jednego nie mogła Sarnai odmówić. Nie mogła nie być w jakiś sposób wdzięczną.
Umiesz to połatać?
Odetchnęła głęboko wracając do tu, teraz. Do Esa i bieżących problemów.
- Tak. Tak, oczywiście – zapewniła i ledwie parę chwil i kilka zaklęć później, koszula Esa wyglądała... No, może nie jak nowa, z pewnością była jednak znów w jednym kawałku, bez śladów pyłu z zagrody i krwi jednego czy drugiego Barrosa. Wciąż należałoby ją potem solidnie wyczyścić – choćby po to, by pachniała ładnie świeżym praniem - ale na ten moment wystarczyło. Było dobrze. Nikt nie powiedziałby, że jeszcze parę chwil temu Barros tarzał się w piachu, szarpiąc z mężczyzną, który dawno już przestał zasługiwać na miano brata.
Rzucając koszuli ostatnie krytyczne spojrzenie, Blanca skinęła wreszcie głową, usatysfakcjonowana i uśmiechnęła się nieco szerzej.
- Chodź – rzuciła po prostu zamiast zapewniać, że nie ma nic przeciwko (bo, być może, gdyby chciała być zupełnie szczerą – trochę miała) i że też chce wrócić do namiotu (bo bardzo prawdopodobne było, że jednak nie do końca chciała. – Nie możemy pozwolić Julianie czekać, co? A jakby ktoś pytał… – Uśmiechnęła się szerzej, znajome, łobuzerskie iskierki zalśniły nieśmiało w połyskujących złotem tęczówkach. – Powiedz, że możemy zrzucić tę naszą chwilową nieobecność na dziki seks w szuwarach. Jak zahartujemy twoją rodzinę teraz, nie będą zdziwieni potem. – Przekrzywiła głowę zawadiacko.
Jeszcze nad rzeką złapała Esa za rękę – i już do końca przyjęcia puszczała ją tylko, jeśli naprawdę musiała.
[koniec]