PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.)
2 posters
Blanca Vargas
PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Sro 27 Gru - 11:06
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
29 IV 2001 r.
mieszkanie zespołu Yamileth Serrano
mieszkanie zespołu Yamileth Serrano
Rozcięta warga od kilku godzin pulsowała bólem, puchnąc lekko.
To miał być miły wieczór, taki mieli plan. Wrócili z Meksyku raptem wczoraj, wciąż odurzeni tamtejszym słońcem i beztroską. Mogli mieć za sobą rozmowę - tę nieuchronną po wszystkim, co działo się w zacatecańskim klubie - i godziny wyczerpującej podróży, ale to nadal było nic w porównaniu z minionymi dniami. Z tym, jak fantastycznie było wrócić w rodzinne strony, spotkać starych znajomych – spędzać niemal każdą wolną chwilę w łóżku z Barrosem.
Ten wieczór miał być przedłużeniem wyjazdu, tak widziała to Blanca. Po minionym tygodniu – miodowym tygodniu – Vargas nie wyobrażała sobie, by mogli wrócić do tej samej rzeczywistości, którą opuścili przed paroma dniami. Do spania w oddzielnych pokojach i trzymania się na dystans, gdy nie byli sami. To nie mogło działaś – nie, gdy sprawdzili już, że mogło być inaczej.
Początkowo poszła do siebie, potrzebowała jednak raptem godziny, by stanąć w drzwiach pokoju Barrosa z niewypowiedzianym pytaniem – i, chwilę potem, wpełznąć mu pod kołdrę. Chciała spać – bardzo potrzebowała się wyspać, miniona wycieczka do reszty zniszczyła jej rytm dobowy – ale nie mogła tego robić sama. Już nie. Jej własne łóżko było zbyt zimne, i choć trochę większe niż te Barrosa – Blanca o niebo bardziej wolała te drugie. Te, które pachniało Esem, w którym mogła zwinąć się w kłębek w ramionach mężczyzny i zasnąć z nosem przy jego szyi. Tak było dobrze.
Nie przeniosła do niego swoich rzeczy, ale było kwestią czasu, kiedy zajmie mu część szafy.
Następny dzień wciąż mieli wolny – oboje zaplanowali urlop do końca miesiąca – po niespiesznym śniadaniu wyszli więc na długi spacer. Blanca z rozbawieniem opowiadała Esowi, jak jeszcze kilka lat temu potrafiła godzinami włóczyć się po mieście lub – lepiej – po bezdrożach. Barros odwdzięczał jej się historiami o głupotach, jakie wyczyniali z braćmi. Kradła mu pocałunki, on raz na jakiś czas łapał ją za tyłek. Było miło.
Zepsuło się, gdy byli już niemal z powrotem, za rogiem ich kamienicy.
Najpierw troje lokalnych cwaniaczków ogwizdało ją – co prawdopodobnie przeszłoby bez echa, bo to przecież naprawdę nie pierwszy raz. Blanca była dobra w ignorowaniu tego typu zaczepek albo, gdy akurat do reszty brakowało jej rozsądku, w odpyskowywaniu na takie. Ścisnęła dłoń Esa z rozbawieniem i nie od razu zorientowała się, że Barros tego nie odwzajemnił. Potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, jak twarda zrobiła się jego dłoń, jak mocno napięły się mięśnie w rękawie jego kurtki.
A potem – potem było juz za późno.
Cała trójka ruszyła za nimi, rzucając coraz bardziej niewybredne – coraz bardziej niekomfortowe, agresywne – komentarze. Blanca nie pamiętała dokładnie, jakie ostrzeżenia warczał najpierw Barros w kierunku tamtych – czy to w ogóle były ostrzeżenia? – i co odpowiadali tamci. Nie była pewna, kiedy Es puścił jej rękę, odwrócił się na pięcie, i spiął się z zaskoczonym pierwszym z uliczników. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy najpierw puścił krew z jego nosa, czy może raczej obił żebra.
Nie wiedziała też, co dokładnie sama krzyczała do Barrosa, gdy ten nie zatrzymał się ani wtedy, gdy oponent zatoczył się po raz pierwszy, ani potem, z jego własnej wargi poleciała pierwsza krew – doskonale pamiętała jednak, że Es jej nie słuchał. Nie słuchał w zasadzie nikogo.
Weszła między niego a przeciwników bez zastanowienia, z perspektywy czasu za swego rodzaju cud uznając, że nie zarobiła żadnym rykoszetem. Pamiętała, że kazała tamtym spierdalać, i że wpiła się w wargi Barrosa zachłannie – zrobiła jedyne, co przychodziło jej do głowy – gdy dwóch pozostałych odciągało pobitego kumpla.
Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy zęby Esa rozcięły jej wargę – mocno, do krwi, pozostawiając po wyraźną, czerwoną pręgę - ale nie cofnęła się tak długo, aż Barros się uspokoił. Nie była pewna, co podziałało. Jej bliskość? A może po prostu fakt, że tamci znikli mu w końcu z pola widzenia? Czy poszedłby za nimi, gdyby mu pozwoliła?
Wrócili do mieszkania trzymając się za ręce, przy czym Blanca była przekonana, że zamiast o faktyczną bliskość chodziło raczej o pilnowanie się wzajemnie. Es pilnował, by nic się jej nie stało – ona pilnowała, by to on nie stał się nikomu więcej.
- Ogarnij się – rzuciła krótko, cicho, gdy drzwi mieszkania zamknęły się za ich plecami. Z wahaniem przesunęła palcem po policzku Barrosa, starła pojedyncze, zasychające krople krwi. – A potem przyjdź do mnie, dobrze? – spytała ostrożnie.
Po chwili namysłu stanęła na palcach i ucałowała go miękko w kącik ust, w kolejnej chwili umykając już na górę, znikając we własnym pokoju.
Przegryziona warga pulsowała tępym bólem i podpuchła lekko. Blanca przyglądała jej się w lustrze przez chwilę, odruchowo ścierając krew.
Esteban Barros
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Sro 27 Gru - 22:23
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
To nie tak miało wyglądać – a w każdym razie Es nie do końca tak wyobrażał sobie powrót do szarej rzeczywistości dnia codziennego. Po to przecież zaplanowali odpowiednio dłuższy urlop. Żeby przeprawić się z Meksyku do Midgardu bez tego okropnego, naglącego uczucia, że nie zdążysz odpocząć, zanim szef znów wrzuci cię w wir pracy. Żeby wrócić do stałego rytmu dobowego, który w Meksyku rozchwiały spotkania ze wszystkimi osobami, które nie były jak Blanca uwiązane do funkcjonowania głównie nocą. Żeby... Przez chwilę po prostu móc wziąć głębszy wdech.
To wszystko udało się zrobić. Nawet więcej, bo rzeczywistość przechyliła się nieznacznie, gdy po pierwszej wyprawie do swojego pokoju na piętrze, Vargas stanęła na jego progu w piżamie, bezgłośnie pytając o przyzwolenie i moszcząc się obok pod kołdrą z pluszakiem w rękach. To był dobry przechył. Szkiełko w kalejdoskopie upadające w odpowiedni sposób.
Później się zepsuło – kiedy wyszli na spacer cichymi, ciemnymi ulicami Midgardu, a na ich drodze stanęła trójka cwaniaczków o zbyt ostrych językach i jeszcze większym mniemaniu o sobie. Es widział ich kątem oka, gdy mijali ciemne gardło bramy do jednego z budynków, ale pierwszy gwizd i tak podniósł mu włoski na karku, a instynkt rozdzwonił pod czaszką dzwonki alarmowe. W pierwszej chwili nie był pewien czemu – a potem chrzęst żwiru pod butami wyraźnie dał znać, że nie zostali w miejscu. Spiął się, nie odwzajemniając uścisku dłoni Blanki, szybko obrzucając spojrzeniem najbliższą okolicę, szukając miejsca, gdzie mógłby ją wepchnąć, schować przed nieuchronną konfrontacją – a gdy nic takiego nie znalazł, poczuł, jak krew gotuje mu się gwałtownie w żyłach na każde słowo padające z ust ich prześladowców. Z początku nie słuchał – wystarczył mu sam ostry ton – ale kiedy zaczął…
Dlaczego tym typkom spod ciemnej gwiazdy wydawało się, że mogą bezkarnie opowiadać, co zamierzali zrobić z jego kobietą? Coś powiedział, stając nagle i odwracając się do nich bokiem, był tego pewien. Coś… Prawdopodobnie jakieś groźby mające być odpowiedzią na te, które padały z ich ust, chociaż mądrzejsza byłaby ucieczka, gdy miał pod opieką kogoś poza sobą.
Cóż, Esteban nigdy nie uważał, że był najrozsądniejszym z Barrosów. I może tylko dalej obrzucaliby się wyzwiskami, aż w końcu w powietrzu nieuchronnie zaczęłyby śmigać zaklęcia – gdyby nie jedna z ulicznych lamp gasnąca z głośnym trzaskiem żarówki w akompaniamencie gwałtownego, wysokiego śmiechu. Nagle znów był w kromlechu, z jego gęstą, śmierdzącą ciemnością i szczekliwymi głosami krokut odbijającymi się echem. Przerażony i uświadamiający sobie, że linia między życiem a śmiercią była bardzo cienka i krucha.
Nie myślał o tym, co robił – w jego głowie nie było miejsca na rozum wyparty nagłą falą emocji i strachu, który za wszelką cenę potrzebował zagłuszyć. Chrupnięcie nosa, z którym zderzyła się jego ciasno zwinięta pięść, wybrzmiało mu w uszach wyjątkowo wyraźnie. Na kostki chlapnęła gęsta, ciemna krew i chociaż mężczyzna zatoczył się do tyłu od siły ciosu, Es szarpnął go za kurtkę z powrotem do siebie, poprawiając uderzenie. Raz. I jeszcze. Jeszcze, pozwalając całej tej adrenalinie i instynktowi przejąć nad nim kontrolę. Nie rozróżniał poszczególnych dźwięków, wszystko brzmiało tak, jakby wsadził głowę pod wodę w balii na podwórku rodzinnego domu. Każdy trzask w ciele pochwyconego mężczyzny tylko bardziej go rozjuszał – podobnie jak pięść, która otarła się Esowi o żuchwę.
Nie zastanawiał się, robiąc gwałtowny krok w przód i napierając na Blankę, gdy nagle pojawiła się między nim a zataczającym się facetem – zachwiał nią, prawie przewracając i chyba tylko zdziwienie wywołane niespodziewanym pocałunkiem uchroniło ją przed byciem odsuniętą na bok. Nabuzowany i wściekły w pierwszym odruchu ugryzł jej wargę, czując na języku smak krwi. Blanca z niewiadomych przyczyn kupiła tamtym chwilę na ucieczkę i chyba miał jej to za złe. Nie chyba. Na pewno. Całe jego ciało drżało z napięcia, kiedy dał się pociągnąć w kierunku kamienicy, w której mieszkali, wilgotną z nerwów dłoń zaciskając na dłoni Blanki. Nie powstrzymałaby go już, gdyby ktoś jeszcze postanowił urządzić popisówę i na nią zagwizdać.
Ogarnij się. A potem przyjdź do mnie, dobrze?
Niedorzeczność. Absolutna, cholerna niedorzeczność. Chciał na nią wrzeszczeć, chociaż nie miała wpływu na nic, co się stało. Chciał potrząsnąć jej drobnymi ramionami, wyrzucić gdzieś wściekłość napierającą od środka na klatkę żebrową, wypluć ją, użyć jak broni, zatłuc coś żywego albo sprawić mu ból. Może wtedy poczułby, że znowu ma nad czymś kontrolę.
Wzdrygnął się, kiedy go delikatnie dotknęła, pogryzionymi wargami muskając jego własne, a potem, gdy zniknęła na piętrze, na sztywnych pomaszerował prosto do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi. Wciąż z butami na nogach, kurtką na ramionach.
Zaciskał i rozluźniał pięści, nie mogąc skupić wzroku na jednym punkcie w przestrzeni. To dźwięk własnego, płytkiego oddechu i nagły ciężar w piersi gwałtownie przywróciły mu skupienie, więżąc w napiętym jak postronek ciele, które nie mogło złapać wystarczająco powietrza. Wsparł się ciężko plecami o drzwi, przyciskając dłoń do mostka, czując jak zaczyna wirować mu w głowie.
Wdechwydechwdechwydechwdech... Wydech. Wdechwydechwdech... Wydech.
Nie wiedział, kiedy zsunął się na podłogę, zbyt skupiony na tym, by po prostu oddychać. Gdy wreszcie dał radę wtłoczyć w płuca więcej niż haust powietrza, był mokry od potu i wyczerpany. Wszystkie mięśnie mu drżały, kiedy wciąż w butach i wciąż w kurtce dotarł te kilka kroków do łóżka, padając na pościel.
Zapadł w niespokojny sen, z którego wybudził się… Trzy? Cztery godziny później? Nie był pewien. Nie miało to większego znaczenia. Czuł się tylko trochę lepiej – wystarczająco, by dowlec się do łazienki, wziąć gorący prysznic i zmienić przesiąknięte potem ubrania na coś miękkiego.
Na piętro do pokoju Blanki szedł niepewnie, balansując trzymanymi w rękach kubkami świeżo zaparzonej herbaty i już pod samymi drzwiami zastanawiając się, czy mimo jej wcześniejszej prośby nie powinien wrócić do siebie. Dać jej spokoju. To egoizm, potrzeba znalezienia się w jej obecności przeważyły, każąc zapukać. Nacisnął klamkę łokciem, gdy z wnętrza pokoju dobiegło zaproszenie, zamykając za sobą drzwi napierając na nie biodrem. Usadzona przy biurku Blanca podniosła głowę, zerkając w jego kierunku, ale zaraz umknął wzrokiem, z poczuciem winy palącym gdzieś głęboko w brzuchu. Podszedł bliżej tylko po to, by ostrożnie postawić kubek z herbatą pachnącą malinami obok papierów, nad którymi pracowała, a samemu siadając na brzegu jej łóżka. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć najpierw i jak wytłumaczyć się z tego, co zaszło. Pewnie powinien zacząć od przeprosin za przegryzienie jej wargi, ale podniósł tylko do ust kubek z ziołami, które zaparzył sobie na chybił trafił, biorąc powolny łyk i czując ciepło zsuwające się przełykiem.
To wszystko udało się zrobić. Nawet więcej, bo rzeczywistość przechyliła się nieznacznie, gdy po pierwszej wyprawie do swojego pokoju na piętrze, Vargas stanęła na jego progu w piżamie, bezgłośnie pytając o przyzwolenie i moszcząc się obok pod kołdrą z pluszakiem w rękach. To był dobry przechył. Szkiełko w kalejdoskopie upadające w odpowiedni sposób.
Później się zepsuło – kiedy wyszli na spacer cichymi, ciemnymi ulicami Midgardu, a na ich drodze stanęła trójka cwaniaczków o zbyt ostrych językach i jeszcze większym mniemaniu o sobie. Es widział ich kątem oka, gdy mijali ciemne gardło bramy do jednego z budynków, ale pierwszy gwizd i tak podniósł mu włoski na karku, a instynkt rozdzwonił pod czaszką dzwonki alarmowe. W pierwszej chwili nie był pewien czemu – a potem chrzęst żwiru pod butami wyraźnie dał znać, że nie zostali w miejscu. Spiął się, nie odwzajemniając uścisku dłoni Blanki, szybko obrzucając spojrzeniem najbliższą okolicę, szukając miejsca, gdzie mógłby ją wepchnąć, schować przed nieuchronną konfrontacją – a gdy nic takiego nie znalazł, poczuł, jak krew gotuje mu się gwałtownie w żyłach na każde słowo padające z ust ich prześladowców. Z początku nie słuchał – wystarczył mu sam ostry ton – ale kiedy zaczął…
Dlaczego tym typkom spod ciemnej gwiazdy wydawało się, że mogą bezkarnie opowiadać, co zamierzali zrobić z jego kobietą? Coś powiedział, stając nagle i odwracając się do nich bokiem, był tego pewien. Coś… Prawdopodobnie jakieś groźby mające być odpowiedzią na te, które padały z ich ust, chociaż mądrzejsza byłaby ucieczka, gdy miał pod opieką kogoś poza sobą.
Cóż, Esteban nigdy nie uważał, że był najrozsądniejszym z Barrosów. I może tylko dalej obrzucaliby się wyzwiskami, aż w końcu w powietrzu nieuchronnie zaczęłyby śmigać zaklęcia – gdyby nie jedna z ulicznych lamp gasnąca z głośnym trzaskiem żarówki w akompaniamencie gwałtownego, wysokiego śmiechu. Nagle znów był w kromlechu, z jego gęstą, śmierdzącą ciemnością i szczekliwymi głosami krokut odbijającymi się echem. Przerażony i uświadamiający sobie, że linia między życiem a śmiercią była bardzo cienka i krucha.
Nie myślał o tym, co robił – w jego głowie nie było miejsca na rozum wyparty nagłą falą emocji i strachu, który za wszelką cenę potrzebował zagłuszyć. Chrupnięcie nosa, z którym zderzyła się jego ciasno zwinięta pięść, wybrzmiało mu w uszach wyjątkowo wyraźnie. Na kostki chlapnęła gęsta, ciemna krew i chociaż mężczyzna zatoczył się do tyłu od siły ciosu, Es szarpnął go za kurtkę z powrotem do siebie, poprawiając uderzenie. Raz. I jeszcze. Jeszcze, pozwalając całej tej adrenalinie i instynktowi przejąć nad nim kontrolę. Nie rozróżniał poszczególnych dźwięków, wszystko brzmiało tak, jakby wsadził głowę pod wodę w balii na podwórku rodzinnego domu. Każdy trzask w ciele pochwyconego mężczyzny tylko bardziej go rozjuszał – podobnie jak pięść, która otarła się Esowi o żuchwę.
Nie zastanawiał się, robiąc gwałtowny krok w przód i napierając na Blankę, gdy nagle pojawiła się między nim a zataczającym się facetem – zachwiał nią, prawie przewracając i chyba tylko zdziwienie wywołane niespodziewanym pocałunkiem uchroniło ją przed byciem odsuniętą na bok. Nabuzowany i wściekły w pierwszym odruchu ugryzł jej wargę, czując na języku smak krwi. Blanca z niewiadomych przyczyn kupiła tamtym chwilę na ucieczkę i chyba miał jej to za złe. Nie chyba. Na pewno. Całe jego ciało drżało z napięcia, kiedy dał się pociągnąć w kierunku kamienicy, w której mieszkali, wilgotną z nerwów dłoń zaciskając na dłoni Blanki. Nie powstrzymałaby go już, gdyby ktoś jeszcze postanowił urządzić popisówę i na nią zagwizdać.
Ogarnij się. A potem przyjdź do mnie, dobrze?
Niedorzeczność. Absolutna, cholerna niedorzeczność. Chciał na nią wrzeszczeć, chociaż nie miała wpływu na nic, co się stało. Chciał potrząsnąć jej drobnymi ramionami, wyrzucić gdzieś wściekłość napierającą od środka na klatkę żebrową, wypluć ją, użyć jak broni, zatłuc coś żywego albo sprawić mu ból. Może wtedy poczułby, że znowu ma nad czymś kontrolę.
Wzdrygnął się, kiedy go delikatnie dotknęła, pogryzionymi wargami muskając jego własne, a potem, gdy zniknęła na piętrze, na sztywnych pomaszerował prosto do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi. Wciąż z butami na nogach, kurtką na ramionach.
Zaciskał i rozluźniał pięści, nie mogąc skupić wzroku na jednym punkcie w przestrzeni. To dźwięk własnego, płytkiego oddechu i nagły ciężar w piersi gwałtownie przywróciły mu skupienie, więżąc w napiętym jak postronek ciele, które nie mogło złapać wystarczająco powietrza. Wsparł się ciężko plecami o drzwi, przyciskając dłoń do mostka, czując jak zaczyna wirować mu w głowie.
Wdechwydechwdechwydechwdech... Wydech. Wdechwydechwdech... Wydech.
Nie wiedział, kiedy zsunął się na podłogę, zbyt skupiony na tym, by po prostu oddychać. Gdy wreszcie dał radę wtłoczyć w płuca więcej niż haust powietrza, był mokry od potu i wyczerpany. Wszystkie mięśnie mu drżały, kiedy wciąż w butach i wciąż w kurtce dotarł te kilka kroków do łóżka, padając na pościel.
Zapadł w niespokojny sen, z którego wybudził się… Trzy? Cztery godziny później? Nie był pewien. Nie miało to większego znaczenia. Czuł się tylko trochę lepiej – wystarczająco, by dowlec się do łazienki, wziąć gorący prysznic i zmienić przesiąknięte potem ubrania na coś miękkiego.
Na piętro do pokoju Blanki szedł niepewnie, balansując trzymanymi w rękach kubkami świeżo zaparzonej herbaty i już pod samymi drzwiami zastanawiając się, czy mimo jej wcześniejszej prośby nie powinien wrócić do siebie. Dać jej spokoju. To egoizm, potrzeba znalezienia się w jej obecności przeważyły, każąc zapukać. Nacisnął klamkę łokciem, gdy z wnętrza pokoju dobiegło zaproszenie, zamykając za sobą drzwi napierając na nie biodrem. Usadzona przy biurku Blanca podniosła głowę, zerkając w jego kierunku, ale zaraz umknął wzrokiem, z poczuciem winy palącym gdzieś głęboko w brzuchu. Podszedł bliżej tylko po to, by ostrożnie postawić kubek z herbatą pachnącą malinami obok papierów, nad którymi pracowała, a samemu siadając na brzegu jej łóżka. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć najpierw i jak wytłumaczyć się z tego, co zaszło. Pewnie powinien zacząć od przeprosin za przegryzienie jej wargi, ale podniósł tylko do ust kubek z ziołami, które zaparzył sobie na chybił trafił, biorąc powolny łyk i czując ciepło zsuwające się przełykiem.
Blanca Vargas
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Czw 28 Gru - 10:54
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Stała w ciszy własnego pokoju, aż nadto świadoma jak głośno i szybko biło jej serce. Spoglądała w lustro, zamiast swojego odbicia widząc w nim jednak kalejdoskop scen, rwany seans na temat dzisiejszego wieczoru. Mimowolnie zaciskając dłonie, wciąż czuła metaliczny zapach krwi, słyszała trzask łamanego nosa – widziała ogień w ciemnym spojrzeniu Esa. Cholernie intensywny, żarłoczny, przerażający ogień.
Gwałtownie odwróciła się od lustra, z impetem wyłożyła na blat biurka stertę papierów i książek z szuflady. Miała urlop, tak, ale praca była w tej chwili jedynym, co dawało jej szansę, by nie myśleć. Nie analizować. Nie bać się. Poświęciła ledwie chwilę by zmienić dżinsy na domowe dresy, koszulę na za duży t-shirt – swój własny, choć do wyboru miała jeszcze jedną z koszulek Barrosa, których wciąż mu nie oddała. Spięła włosy odrobinę zbyt mocno, naciągając skórę trochę zbyt boleśnie, zdjęła bransoletkę, pierścionki i naszyjnik, wrzucając je byle jak do przypominającej komodę szafeczki na błyskotki. Z sapnięciem opadła na krzesło i jeszcze przez chwilę wpatrywała się tępo w garść kartek – notatki własne i Yami, rysunki Nity, linijki starannych obliczeń które znacznie więcej wspólnego miały z nauką śniących niż wiedzą widzących.
Finalnie przetarła twarz dłonią i, chowając na chwilę drżące – kiedy zaczęły jej drżeć? – dłonie między udami, zajęła się pracą. Ze specyficznego letargu – przebiegania wzrokiem kolejnych akapitów, mechanicznego przerzucania kolejnych stron, kreślenia kolejnych, starannych notatek – wyrwało ją dopiero pukanie do drzwi.
Obróciła się na krześle, spoglądając na Esa. Uśmiechnęła się przelotnie, gdy postawił herbatę w ostatnim wolnym miejscu między papierami, szybko jednak znów poważniejąc. Ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie była zła – i wcale nie czuła potrzeby odsunąć się od Barrosa jak najdalej.
Co nie znaczyło, że było dobrze.
Przyglądała się mężczyźnie przez chwilę z uwagą. Patrzyła, jak zajmował miejsce na jej łóżku i brał pierwszy, ostrożny łyk gorących ziół. Wbrew temu, co czasem mogło się wydawać, nie potrafiła czytać mu w myślach – i teraz nie była wcale pewna, co męczy go najbardziej. Mogła zgadywać, ale, chyba, wcale nie chciała.
Z cichym westchnieniem wstała z krzesła i po krótkim, ledwie widocznym wahaniu przesiadła się obok Barrosa. Swój kubek zostawiła na biurku, ciesząc się tylko przez chwilę wyraźnym zapachem malin. Nie odezwała się też od razu, wcale nie będąc pod tym względem lepszą od Esa. Patrzyła, nagle znów boleśnie świadoma podpuchniętej wargi, nieco zbyt szybkiej pracy serca, nieco zbyt płytkiego oddechu.
Przez ostatni rok nauczyła się Barrosowi ufać, zasypiać w jego ramionach – czuć się bezpiecznie w jego towarzystwie. Nie znaczyło to jednak, że zapomniała Peru – i całą masę tych drobnych sytuacji, gdy w oczach mężczyzny pojawiało się coś… Nie chciała nazywać tego złym, ale to właśnie to słowo przyszło jej do głowy jako pierwsze.
Ani przez chwilę nie zapomniała, jak wyglądał Es, gdy był wściekły, agresywny, nieprzewidywalny. Nie zapomniała, że potrafił taki być – i temu Barrosowi nie potrafiła zaufać. Nie potrafiła tak do końca przestać się bać.
Teraz, ostrożnie położyła dłoń – już nie drżącą, ale wciąż nienaturalnie zimną – na udzie Esa i ścisnęła je lekko. Zastanawiała się, co mogłaby powiedzieć.
Nie musisz przepraszać.
Mam nadzieję, że tamci sobie poradzili, że poszukają pomocy.
Wcale nie boli aż tak bardzo.
Co to było, Es?
To już twój gad czy jeszcze ty?
To nie był kromlech, kocie, a oni nie byli zagrożeniem. Nie aż takim.
Nic z tego nie brzmiało dobrze.
Ostatecznie westchnęła bezgłośnie.
- W porządku? – zapytała cicho, rozczulająco – naiwnie? komicznie? – odsuwając na bok samą siebie, stawiając w centrum Esa. Głos może drżał jej lekko, ale to nie miało znaczenia. Dłoń miała zmarzniętą, a warga pulsowała bólem – ale to nie miało znaczenia.
Gówno prawda, zganiła się w duchu, nic jednak z tym nie robiąc.
Nie. Miało. Znaczenia. Nie mogło mieć. Gdyby miało, nie sądziła, by była w stanie powiedzieć choćby słowo – a przecież musiała. Ktoś musiał.
Już po zadaniu pytania doskonale wiedziała, że nie jest w porządku – zaśmiała się krótko bez faktycznego rozbawienia i znów zamilkła na krótką chwilę.
- Es, ja... – chrząknęła cicho i, ostrożnie, ułożyła dłoń na policzku mężczyzny, zachęcając go, by na nią spojrzał. Nie zmusiłaby go – gdyby wolał jej unikać, pozwoliłaby mu na to.
- Może... – Odetchnęła głęboko. – Może mógłbyś z kimś o tym porozmawiać – rzuciła miękko, ogólnie, jakby nazwanie rzeczy po imieniu w jakiś sposób ją przerastało, jakby słowa takie jak terapia czy pomoc były w tej chwili zbyt trudne.
Bo może były. Może zbyt trudno było jej mówić o pomocy, gdy wciąż widziała krew rozmazaną na twarzy jednego z uliczników. I o terapii, gdy jej serce wciąż co jakiś czas gubiło rytm na myśl, że gdyby się nie wcięła, gdyby tamci nie uciekli – Es prawdopodobnie zakatowałby tamtego mężczyznę, a może wszystkich po kolei. I że – widziała to aż nadto wyraźnie – wcale się nie wahał. Ani przez chwilę.
Gwałtownie odwróciła się od lustra, z impetem wyłożyła na blat biurka stertę papierów i książek z szuflady. Miała urlop, tak, ale praca była w tej chwili jedynym, co dawało jej szansę, by nie myśleć. Nie analizować. Nie bać się. Poświęciła ledwie chwilę by zmienić dżinsy na domowe dresy, koszulę na za duży t-shirt – swój własny, choć do wyboru miała jeszcze jedną z koszulek Barrosa, których wciąż mu nie oddała. Spięła włosy odrobinę zbyt mocno, naciągając skórę trochę zbyt boleśnie, zdjęła bransoletkę, pierścionki i naszyjnik, wrzucając je byle jak do przypominającej komodę szafeczki na błyskotki. Z sapnięciem opadła na krzesło i jeszcze przez chwilę wpatrywała się tępo w garść kartek – notatki własne i Yami, rysunki Nity, linijki starannych obliczeń które znacznie więcej wspólnego miały z nauką śniących niż wiedzą widzących.
Finalnie przetarła twarz dłonią i, chowając na chwilę drżące – kiedy zaczęły jej drżeć? – dłonie między udami, zajęła się pracą. Ze specyficznego letargu – przebiegania wzrokiem kolejnych akapitów, mechanicznego przerzucania kolejnych stron, kreślenia kolejnych, starannych notatek – wyrwało ją dopiero pukanie do drzwi.
Obróciła się na krześle, spoglądając na Esa. Uśmiechnęła się przelotnie, gdy postawił herbatę w ostatnim wolnym miejscu między papierami, szybko jednak znów poważniejąc. Ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie była zła – i wcale nie czuła potrzeby odsunąć się od Barrosa jak najdalej.
Co nie znaczyło, że było dobrze.
Przyglądała się mężczyźnie przez chwilę z uwagą. Patrzyła, jak zajmował miejsce na jej łóżku i brał pierwszy, ostrożny łyk gorących ziół. Wbrew temu, co czasem mogło się wydawać, nie potrafiła czytać mu w myślach – i teraz nie była wcale pewna, co męczy go najbardziej. Mogła zgadywać, ale, chyba, wcale nie chciała.
Z cichym westchnieniem wstała z krzesła i po krótkim, ledwie widocznym wahaniu przesiadła się obok Barrosa. Swój kubek zostawiła na biurku, ciesząc się tylko przez chwilę wyraźnym zapachem malin. Nie odezwała się też od razu, wcale nie będąc pod tym względem lepszą od Esa. Patrzyła, nagle znów boleśnie świadoma podpuchniętej wargi, nieco zbyt szybkiej pracy serca, nieco zbyt płytkiego oddechu.
Przez ostatni rok nauczyła się Barrosowi ufać, zasypiać w jego ramionach – czuć się bezpiecznie w jego towarzystwie. Nie znaczyło to jednak, że zapomniała Peru – i całą masę tych drobnych sytuacji, gdy w oczach mężczyzny pojawiało się coś… Nie chciała nazywać tego złym, ale to właśnie to słowo przyszło jej do głowy jako pierwsze.
Ani przez chwilę nie zapomniała, jak wyglądał Es, gdy był wściekły, agresywny, nieprzewidywalny. Nie zapomniała, że potrafił taki być – i temu Barrosowi nie potrafiła zaufać. Nie potrafiła tak do końca przestać się bać.
Teraz, ostrożnie położyła dłoń – już nie drżącą, ale wciąż nienaturalnie zimną – na udzie Esa i ścisnęła je lekko. Zastanawiała się, co mogłaby powiedzieć.
Nie musisz przepraszać.
Mam nadzieję, że tamci sobie poradzili, że poszukają pomocy.
Wcale nie boli aż tak bardzo.
Co to było, Es?
To już twój gad czy jeszcze ty?
To nie był kromlech, kocie, a oni nie byli zagrożeniem. Nie aż takim.
Nic z tego nie brzmiało dobrze.
Ostatecznie westchnęła bezgłośnie.
- W porządku? – zapytała cicho, rozczulająco – naiwnie? komicznie? – odsuwając na bok samą siebie, stawiając w centrum Esa. Głos może drżał jej lekko, ale to nie miało znaczenia. Dłoń miała zmarzniętą, a warga pulsowała bólem – ale to nie miało znaczenia.
Gówno prawda, zganiła się w duchu, nic jednak z tym nie robiąc.
Nie. Miało. Znaczenia. Nie mogło mieć. Gdyby miało, nie sądziła, by była w stanie powiedzieć choćby słowo – a przecież musiała. Ktoś musiał.
Już po zadaniu pytania doskonale wiedziała, że nie jest w porządku – zaśmiała się krótko bez faktycznego rozbawienia i znów zamilkła na krótką chwilę.
- Es, ja... – chrząknęła cicho i, ostrożnie, ułożyła dłoń na policzku mężczyzny, zachęcając go, by na nią spojrzał. Nie zmusiłaby go – gdyby wolał jej unikać, pozwoliłaby mu na to.
- Może... – Odetchnęła głęboko. – Może mógłbyś z kimś o tym porozmawiać – rzuciła miękko, ogólnie, jakby nazwanie rzeczy po imieniu w jakiś sposób ją przerastało, jakby słowa takie jak terapia czy pomoc były w tej chwili zbyt trudne.
Bo może były. Może zbyt trudno było jej mówić o pomocy, gdy wciąż widziała krew rozmazaną na twarzy jednego z uliczników. I o terapii, gdy jej serce wciąż co jakiś czas gubiło rytm na myśl, że gdyby się nie wcięła, gdyby tamci nie uciekli – Es prawdopodobnie zakatowałby tamtego mężczyznę, a może wszystkich po kolei. I że – widziała to aż nadto wyraźnie – wcale się nie wahał. Ani przez chwilę.
Esteban Barros
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Czw 28 Gru - 22:08
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie tak dawno temu rozmawiali na trudny temat – o tym, co wydarzyło się w nocnym klubie w Zacatecas – wtedy Es nie miał większego problemu z doborem słów. Z mówieniem o tym, co go gniotło i dlaczego nie wyobrażał sobie, by Blanca miała powtarzać sceny, którymi szczuła, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Był zraniony. W prawie do żądania obietnic lepszego zachowania.
Teraz to on nawalił. Nie uważał, by zrobił to samą bójką – niewystarczające określenie na szał podszyty strachem, który go ogarnął – a raczej tym, że nie zdążył się opanować i przegryzł Blance wargę. Głupi, głupi błąd. Łatwy do uniknięcia, a nieustępliwie gryzący wyrzutami sumienia i znajomym paleniem w dole brzucha. Właśnie dlatego unikał wzroku astronomki, gdy wszedł do pokoju, ostrożnie stawiając herbatę między notatkami, które na kilometr śmierdziały pracą, chociaż oficjalnie wciąż mieli urlop. Przelotnie pomyślał, by zwrócić jej na to uwagę, ale prędko odpuścił, nieproszony sadowiąc się na brzegu łóżka. Rozum podpowiadał, by przeprosić, chociaż słowa nie chciały dać się uformować na języku. Serce po prostu chciało być blisko, nawet jeśli milczeli. Nawet jeśli miałaby go zwymyślać.
W porę opanował drgnięcie, słysząc westchnienie Blanki i kątem oka widząc, że podniosła się zza biurka, przysiadając na łóżku nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Materac zafalował lekko pod jej dodanym ciężarem, a Es odruchowo objął kubek obiema dłońmi, ratując gorący płyn przed rozlaniem – potem jego palce nie wróciły na pościel, obejmując nagrzaną porcelanę.
Zamarł. Wiedział o tym. Camila wielokrotnie wytykała mu ten nawyk zmieniania się w niewzruszony posąg.
Dotyk na udzie i ciche pytanie w pierwszej chwili zbiły Esa z tropu – to przecież nie on był w tej sytuacji poszkodowany i nie jemu należało się obchodzenie jak z czymś kruchym. Chociaż nie zapomniał ataku, który dopadł go za drzwiami pokoju, boleśnie utrudniając wtłaczanie do płuc powietrza, negował go teraz, umniejszał jego wadze. Nikt nie musiał o tym wiedzieć, a już na pewno nie Blanca. Jednorazowy incydent. Nic więcej. To nie on był ofiarą.
Zmarszczył nieco brwi, słysząc krótki, pozbawiony zwyczajowej wesołości śmiech Vargas, odruchowo przekrzywiając głowę, by lepiej dopasować policzek do zagłębienia dłoni, którą dotknęła jego twarzy.
Może mógłbyś z kimś o tym porozmawiać.
Głębiej wciągnął powietrze, nagle zdając sobie sprawę, że wcale nie miał ochoty na tę rozmowę – że najchętniej zagrzebałby się w pościeli Blanki i drzemiąc czekał, aż ta skończy pracę, by do niego dołączyć.
- Przepraszam, że cię ugryzłem – powiedział powoli, każde słowo z wysiłkiem wydobywając z obolałego gardła. Podniósł wzrok na spuchniętą wargę kobiety, na której wyraźnie odcinała się ciemna pręga – mars na jego czole tylko się pogłębił, a usta wygięły w lekkim grymasie.
- Poproszę Giovanę o jakąś maść, wygląda, jakby miał się zrobić siniak. Ja... – zatrzymał się, gdy Blanca zaczęła kręcić lekko głową, zmuszając się, by spojrzeć jej w oczy. Ocenić, jak bardzo spierdolił, ale w spojrzeniu kobiety nie zauważył złości, co tylko zbiło go z tropu, sprawiło, że zamknął usta z cichym kliknięciem zębów. O co jej chodziło, jeśli nie o to, że zrobił jej krzywdę?
O rozmowę. Z kimś.
- O czym? – spytał, wciąż nie rozumiejąc i czując z tego powodu gwałtowną, nieproporcjonalnie dużą frustrację, która ze swoim napięciem oraz pustką w głowie do złudzenia przypominała mu setki sytuacji, w jakich kazano mu się czegoś domyślać. Czytać drugiej osobie w myślach tylko na podstawie gestów i analizy ostatnich wydarzeń.
Nigdy nie był w tym dobry. Na pewno opowiadał o tym Blance.
Teraz to on nawalił. Nie uważał, by zrobił to samą bójką – niewystarczające określenie na szał podszyty strachem, który go ogarnął – a raczej tym, że nie zdążył się opanować i przegryzł Blance wargę. Głupi, głupi błąd. Łatwy do uniknięcia, a nieustępliwie gryzący wyrzutami sumienia i znajomym paleniem w dole brzucha. Właśnie dlatego unikał wzroku astronomki, gdy wszedł do pokoju, ostrożnie stawiając herbatę między notatkami, które na kilometr śmierdziały pracą, chociaż oficjalnie wciąż mieli urlop. Przelotnie pomyślał, by zwrócić jej na to uwagę, ale prędko odpuścił, nieproszony sadowiąc się na brzegu łóżka. Rozum podpowiadał, by przeprosić, chociaż słowa nie chciały dać się uformować na języku. Serce po prostu chciało być blisko, nawet jeśli milczeli. Nawet jeśli miałaby go zwymyślać.
W porę opanował drgnięcie, słysząc westchnienie Blanki i kątem oka widząc, że podniosła się zza biurka, przysiadając na łóżku nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Materac zafalował lekko pod jej dodanym ciężarem, a Es odruchowo objął kubek obiema dłońmi, ratując gorący płyn przed rozlaniem – potem jego palce nie wróciły na pościel, obejmując nagrzaną porcelanę.
Zamarł. Wiedział o tym. Camila wielokrotnie wytykała mu ten nawyk zmieniania się w niewzruszony posąg.
Dotyk na udzie i ciche pytanie w pierwszej chwili zbiły Esa z tropu – to przecież nie on był w tej sytuacji poszkodowany i nie jemu należało się obchodzenie jak z czymś kruchym. Chociaż nie zapomniał ataku, który dopadł go za drzwiami pokoju, boleśnie utrudniając wtłaczanie do płuc powietrza, negował go teraz, umniejszał jego wadze. Nikt nie musiał o tym wiedzieć, a już na pewno nie Blanca. Jednorazowy incydent. Nic więcej. To nie on był ofiarą.
Zmarszczył nieco brwi, słysząc krótki, pozbawiony zwyczajowej wesołości śmiech Vargas, odruchowo przekrzywiając głowę, by lepiej dopasować policzek do zagłębienia dłoni, którą dotknęła jego twarzy.
Może mógłbyś z kimś o tym porozmawiać.
Głębiej wciągnął powietrze, nagle zdając sobie sprawę, że wcale nie miał ochoty na tę rozmowę – że najchętniej zagrzebałby się w pościeli Blanki i drzemiąc czekał, aż ta skończy pracę, by do niego dołączyć.
- Przepraszam, że cię ugryzłem – powiedział powoli, każde słowo z wysiłkiem wydobywając z obolałego gardła. Podniósł wzrok na spuchniętą wargę kobiety, na której wyraźnie odcinała się ciemna pręga – mars na jego czole tylko się pogłębił, a usta wygięły w lekkim grymasie.
- Poproszę Giovanę o jakąś maść, wygląda, jakby miał się zrobić siniak. Ja... – zatrzymał się, gdy Blanca zaczęła kręcić lekko głową, zmuszając się, by spojrzeć jej w oczy. Ocenić, jak bardzo spierdolił, ale w spojrzeniu kobiety nie zauważył złości, co tylko zbiło go z tropu, sprawiło, że zamknął usta z cichym kliknięciem zębów. O co jej chodziło, jeśli nie o to, że zrobił jej krzywdę?
O rozmowę. Z kimś.
- O czym? – spytał, wciąż nie rozumiejąc i czując z tego powodu gwałtowną, nieproporcjonalnie dużą frustrację, która ze swoim napięciem oraz pustką w głowie do złudzenia przypominała mu setki sytuacji, w jakich kazano mu się czegoś domyślać. Czytać drugiej osobie w myślach tylko na podstawie gestów i analizy ostatnich wydarzeń.
Nigdy nie był w tym dobry. Na pewno opowiadał o tym Blance.
Blanca Vargas
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Pią 29 Gru - 11:26
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Przez chwilę sądziła, że to wystarczy. Że z jednego ogólnego stwierdzenia wyciągnie wszystko, co ważne i nawet, jeśli temat się na tym nie skończy – potem będzie łatwiej. Że nie będzie musiała sięgać po słowa, które tak bardzo nie chciały jej przejść przez gardło, że Barros zrozumie wszystko i bez nich.
Przez chwilę zapomniała, że z Esem to nigdy nie działało w ten sposób.
Przepraszam, że cię ugryzłem.
Wciągnęła powietrze głęboko i nim zdążyła się zorientować, kręciła już głową przecząco. Nie tak. Zupełnie nie o to chodziło.
- Nie – rzuciła cicho jeszcze zanim skończył. – Nie, kocie, to nie... Przeprosiny przyjęte... – Uśmiechnęła się blado. – Ale nie o tym mówię – powtórzyła, gdy zaoferował zapytanie o maść i chciał mówić dalej, dalej brnąc w nie tym kierunku.
Blanca z pewnością będzie potrzebowała maści, ale to naprawdę nie było teraz istotne.
O czym?
Odetchnęła powoli. Proste pytanie z, tak naprawdę, równie prostą odpowiedzią. Nie potrafiła jej jednak sformułować. Wiedziała, że musi – widziała już frustrację Barrosa i mogła się domyślać, jak mężczyzna z napięciem przypomina sobie cały kalejdoskop podobnych sytuacji, gdy musiał sam rozszyfrowywać czyjeś słowa. Gdyby się domyślił, z pewnością byłoby łatwiej – dla niej byłoby łatwiej – ale przecież decydując się na bycie z Esem, wiedziała, że to nie ten typ związku. Że nie będzie łatwo, ani na początku, ani – być może – także później. Widziały gały co brały, nierzadko powtarzała w głowie tę myśl, gdy robiła coś głupiego, jednocześnie uświadamiając sobie jak reagowałby na to Es, gdyby widział. Teraz musiała przyznać, że jej własne – też widziały. Może nie wszystko, Barros był przecież cholernie zdystansowany i skryty, ale coś widziały. Wystarczająco, by wiedziała, że nie może pójść teraz na łatwiznę i czekać, aż mężczyzna sam dojdzie do jakichś wniosków.
Przygryzła wargę na chwilę, zwiesiła głowę, myśląc intensywnie.
- To nie jest pierwszy raz – powiedziała wreszcie powoli, cicho. Nie zabrała dłoni z uda Esa, ale cofnęła tę z policzka.
Nie chciała, by Barros czuł się winny, ale dobranie słów tak, by siłą rzeczy nie stawiać go w roli tego złego wcale nie było łatwe. Dla niej – nie było łatwe, nie do końca tak potrafiła. Nawet najłagodniejsze sformułowania, jakie przychodziły jej teraz do głowy, brzmiały źle, zbyt ostro, zbyt... bezpośrednio.
Musiała jednak mówić. Cokolwiek. Musiała wyjaśnić.
- Ja... Nie wiem, czy to już twój gad, czy po prostu ty – a może oboje na raz, w gruncie rzeczy jesteście przecież jednym – ale czasem zachowujesz się, jakby... – Urwała, boleśnie gryząc wargę. – Ten chłopak dzisiaj – zaczęła inaczej, od początku. – On tylko pyskował, Es. Oni wszyscy tylko pyskowali. Rzucali głupie teksty, bo... – Zaśmiała się krótko, gorzko. – To nie był pierwszy raz, kiedy słyszałam takie rzeczy i pewnie nie ostatni. Głupie gadanie. – Zawahała się. – Zrobiłeś mu krzywdę, kocie. Bez wahania, bez... Popraw mnie, jeśli się mylę, ale myślę, że... Myślę, że nie przestałbyś, gdybym się nie wcięła, gdyby nie uciekli. Że biłbyś, aż… – Słowa utknęły jej w gardle i, choćby nie wiadomo co robiła, nie potrafiła się zmusić, by dokończyć zdanie.
- To tak jak w Peru, kocie – dodała cicho. – W Peru i wielokrotnie potem, jeszcze przed kromlechem. A po kurhanie, po nim... – Odetchnęła powoli.
Była zagubiona.
Myślała przez chwilę. Zabrała dłoń z uda mężczyzny, zaczęła trzeć nadgarstek nerwowo, jakby w ten sposób mogła łatwiej pozbierać potrzebne słowa. Z trudem przełknęła gorzką gulę.
- Wiem, że to w dobrej wierze. Że zawsze masz... Że zawsze robisz to, bo uważasz, że tak trzeba. Dla naszego bezpieczeństwa, komfortu. Dla mojego bezpieczeństwa – dodała miękko, gryząc wnętrze policzka. – Czasem to jednak za dużo, kocie. Nieproporcjonalnie dużo.
- Boję się ciebie, gdy taki jesteś – dodała cicho, szeptem właściwie, wbijając spojrzenie we własne skarpetki. – Gdy przestajesz patrzeć na innych jak na ludzi, a bardziej jak na... Oponentów. Ofiary. Gdy byle głupi tekst, byle krzywe spojrzenie budzi w tobie... – Potwora, podsunęła usłużnie jej własna głowa. – Zwierzę – powiedziała zamiast tego.
Przez chwilę zapomniała, że z Esem to nigdy nie działało w ten sposób.
Przepraszam, że cię ugryzłem.
Wciągnęła powietrze głęboko i nim zdążyła się zorientować, kręciła już głową przecząco. Nie tak. Zupełnie nie o to chodziło.
- Nie – rzuciła cicho jeszcze zanim skończył. – Nie, kocie, to nie... Przeprosiny przyjęte... – Uśmiechnęła się blado. – Ale nie o tym mówię – powtórzyła, gdy zaoferował zapytanie o maść i chciał mówić dalej, dalej brnąc w nie tym kierunku.
Blanca z pewnością będzie potrzebowała maści, ale to naprawdę nie było teraz istotne.
O czym?
Odetchnęła powoli. Proste pytanie z, tak naprawdę, równie prostą odpowiedzią. Nie potrafiła jej jednak sformułować. Wiedziała, że musi – widziała już frustrację Barrosa i mogła się domyślać, jak mężczyzna z napięciem przypomina sobie cały kalejdoskop podobnych sytuacji, gdy musiał sam rozszyfrowywać czyjeś słowa. Gdyby się domyślił, z pewnością byłoby łatwiej – dla niej byłoby łatwiej – ale przecież decydując się na bycie z Esem, wiedziała, że to nie ten typ związku. Że nie będzie łatwo, ani na początku, ani – być może – także później. Widziały gały co brały, nierzadko powtarzała w głowie tę myśl, gdy robiła coś głupiego, jednocześnie uświadamiając sobie jak reagowałby na to Es, gdyby widział. Teraz musiała przyznać, że jej własne – też widziały. Może nie wszystko, Barros był przecież cholernie zdystansowany i skryty, ale coś widziały. Wystarczająco, by wiedziała, że nie może pójść teraz na łatwiznę i czekać, aż mężczyzna sam dojdzie do jakichś wniosków.
Przygryzła wargę na chwilę, zwiesiła głowę, myśląc intensywnie.
- To nie jest pierwszy raz – powiedziała wreszcie powoli, cicho. Nie zabrała dłoni z uda Esa, ale cofnęła tę z policzka.
Nie chciała, by Barros czuł się winny, ale dobranie słów tak, by siłą rzeczy nie stawiać go w roli tego złego wcale nie było łatwe. Dla niej – nie było łatwe, nie do końca tak potrafiła. Nawet najłagodniejsze sformułowania, jakie przychodziły jej teraz do głowy, brzmiały źle, zbyt ostro, zbyt... bezpośrednio.
Musiała jednak mówić. Cokolwiek. Musiała wyjaśnić.
- Ja... Nie wiem, czy to już twój gad, czy po prostu ty – a może oboje na raz, w gruncie rzeczy jesteście przecież jednym – ale czasem zachowujesz się, jakby... – Urwała, boleśnie gryząc wargę. – Ten chłopak dzisiaj – zaczęła inaczej, od początku. – On tylko pyskował, Es. Oni wszyscy tylko pyskowali. Rzucali głupie teksty, bo... – Zaśmiała się krótko, gorzko. – To nie był pierwszy raz, kiedy słyszałam takie rzeczy i pewnie nie ostatni. Głupie gadanie. – Zawahała się. – Zrobiłeś mu krzywdę, kocie. Bez wahania, bez... Popraw mnie, jeśli się mylę, ale myślę, że... Myślę, że nie przestałbyś, gdybym się nie wcięła, gdyby nie uciekli. Że biłbyś, aż… – Słowa utknęły jej w gardle i, choćby nie wiadomo co robiła, nie potrafiła się zmusić, by dokończyć zdanie.
- To tak jak w Peru, kocie – dodała cicho. – W Peru i wielokrotnie potem, jeszcze przed kromlechem. A po kurhanie, po nim... – Odetchnęła powoli.
Była zagubiona.
Myślała przez chwilę. Zabrała dłoń z uda mężczyzny, zaczęła trzeć nadgarstek nerwowo, jakby w ten sposób mogła łatwiej pozbierać potrzebne słowa. Z trudem przełknęła gorzką gulę.
- Wiem, że to w dobrej wierze. Że zawsze masz... Że zawsze robisz to, bo uważasz, że tak trzeba. Dla naszego bezpieczeństwa, komfortu. Dla mojego bezpieczeństwa – dodała miękko, gryząc wnętrze policzka. – Czasem to jednak za dużo, kocie. Nieproporcjonalnie dużo.
- Boję się ciebie, gdy taki jesteś – dodała cicho, szeptem właściwie, wbijając spojrzenie we własne skarpetki. – Gdy przestajesz patrzeć na innych jak na ludzi, a bardziej jak na... Oponentów. Ofiary. Gdy byle głupi tekst, byle krzywe spojrzenie budzi w tobie... – Potwora, podsunęła usłużnie jej własna głowa. – Zwierzę – powiedziała zamiast tego.
Esteban Barros
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Nie 31 Gru - 19:35
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy nie potrafił rozsądnie znosić konfliktów – zawsze spinał się nieproporcjonalnie mocno, jakby całym jestestwem oczekiwał ciosu i próbował się na niego przygotować. Napiąć mięśnie, zmniejszyć odrzut. Camila szybko rozgryzła, że najłatwiej było zranić go słowami, bo przed nimi nie wypracował sobie żadnej skutecznej obrony, nawet jeśli udawał, ze spływały po nim jak po kaczce. Blanca... Blanki nie podejrzewał o takie okrutne zamiary. Wydawała się być przecież kompletnie innym rodzajem człowieka niż jego była żona – być może te bezwiedne porównanie tak go do niej przyciągnęło.
Nie uważał, że postąpił źle na spacerze, który zakończył się bójką z trójką młodych mężczyzn, królów świata i ulicy,ale idąc do pokoju astronomki z herbatą w rękach, nie mógł opędzić się od poczucia winy – głównie z powodu jej rozciętej wargi, ale też coś głębszego, podskórnego, któremu nie potrafił lub nie chciał nadać konkretnej nazwy. Szybko przeprosił za krzywdę, którą sprawił Vargas i miał nadzieję, że na tym się skończy. Że będzie wolny, by planować, jak naprawić to, co zrobił, ale Blanca zaskakująco szybko weszła mu w słowo, kręcąc przy tym głową. Chciała, żeby z kimś porozmawiał – ale o czym do jasnego pioruna?
Mimowolnie zmarszczył brwi, z ostrożną konsternacją zerkając na kobietę, która powoli, z bolesną wręcz uwagą dobierała do siebie słowa, jakby wypowiadając na głos swoje myśli, stąpała po bardzo cienkim lodzie na zamarzniętym jeziorze i bała się, że jeden nieostrożny ruch skąpie ją w ciemnych wodach.
On tylko pyskował, Es.
Mocniej zacisnął palce na kubku ciepłych ziół, z wysiłkiem powstrzymując się, by nie przerywać, nie potrząsnąć Blanką i nie wyłuszczyć jej, dlaczego myślała w tak cholernie naiwny sposób. I do czego mogło w przyszłości doprowadzić podobne zaniedbanie, zakładanie,że nikt nie zrobi jej krzywdy, nawet mając przewagę liczebną, przewagę siły i przewagę przekonania, że może sięgnąć po wszystko. Samo wyobrażanie sobie, co mogło się stać, gdyby nie byli wtedy razem, przyprawiało Barrosa o mdłości utopione w solidnej dawce gniewu. Pożałował, że nie zdążył gorzej urządzić mężczyzny, któremu najpewniej złamał tylko nos, zanim Blanca mu przerwała. Miała rację, kiedy mówiła, że bez jej interwencji najpewniej by nie przestał, dopóki ktoś by go nie powstrzymał. Albo gość nie padłby nieprzytomny. Albo może nawet wtedy nie potrafiłby się wycofać, zaślepiony paniką, jaką wywołało gwałtowne skojarzenie z ciemnością kromlecha.
To tak jak w Peru, kocie.
Miała rację. To było dokładnie jak w Peru. Z tą drobną różnicą, że dziś nie zamordował człowieka, który otwarcie zagroził jego ludziom. Jego człowiekowi. Czy tego chciała czy nie, Blanca prędko znalazła się na liście osób, za których dobro i bezpieczeństwo Es zrobiłby wszystko, nie zważając na społeczne zasady. Był lojalny w ten sam sposób, w jaki pies obronny był lojalny wobec swoich. Bezgranicznie, świadomy swoich kłów i nie mający w sobie strachu przed upuszczaniem krwi.
Wiem, że to w dobrej wierze.
Odruchowo kiwnął głową, potrzebując potwierdzić wnioski, do jakich doszła, postukując w ściankę kubka, gdy zaraz dodała, że to czasem zbyt wiele. W dziwny, kłujący gdzieś głęboko pod żebrami sposób pojął, że nie rozumiała lojalności w ten sam sposób. Że dla niej granice nie były tak jasno wytyczone i niepotrzebnie przedkładała cudze dobro nad te własnego stada. Chociaż miała pod skórą ocelota, wcale jeszcze nie przejęła od niego wszystkiego co niezbędne.
Boję się ciebie, gdy taki jesteś.
Zabolało. Mógłby skłamać, powiedzieć, że wcale nie, ale bolało. Na tym podstawowym, najgłębszym poziomie, który wyrażał, jak daleko byli od zrozumienia siebie nawzajem.
- Boisz się mnie – powtórzył za Blanką, uczepił się jej ostatnich słów, chociaż wcale nie wiedział, co chce odpowiedzieć. Po prostu wydawały mu się w tym wszystkim najważniejsze. Kiedy przez kilka chwil nic usłużnie nie zastąpiło pustki w jego głowie, ze sfrustrowanym sapnięciem uniósł rękę, pocierając się po zarośniętym policzku.
- Dzisiaj to nie były tylko głupie teksty – zaczął z innej strony, odwołał się do czegoś, co nie paraliżowało go brakiem możliwości jakiejkolwiek odpowiedzi. - Ich było trzech. Poszli za nami. Gdybyś była sama, zrobiliby ci krzywdę. Wykorzystali, udusili i porzucili gdzieś w rowie. To nie jest nadopiekuńczość. Tacy kolesie nie odpuszczają, a brak reakcji ich tylko zachęca. Widziałem to setki razy – wymieniał, próbując być przy tym rozsądny, metodyczny, jakby rozkładał przed Blanką na czynniki pierwsze swój tok myślenia. Może tego właśnie było im trzeba. Żeby tylko emocje się przy tym nie wtrącały...
Podniósł do ust kubek z ziołami, w ogóle nie czując ich smaku.
- Jeśli nie chcesz tak patrzeć na świat, w porządku. Ale w takim razie pozwól się chronić. Potrafię to robić. Jestem w tym dobry, ale często nie uznaję półśrodków – wzruszył lekko ramieniem, choć właśnie wprost przyznawał się do braku jakiegoś fundamentalnego hamulca. Coś, co Blanca zauważyła sama. - Pewnie byłbym taki i bez kajmana. Byłem taki, zanim się pojawił, chociaż słabo to już pamiętam – pochylił się, odstawiając prawie pełen kubek na podłogę, przyglądając mu się przez chwilę w milczeniu. - Nie wiem, czy coś… Coś tak podstawowego da się zmienić. I czy w ogóle tego chcę – przyznał szczerze, spoglądając na Blankę, która nie rozwinęła się z supła kończyn, w który się wcześniej zamotała. Zagryzł wnętrze wargi, bijąc się przez chwilę z myślami. Swoimi słowami ustawił między nimi chłodny mur, w którym pozorna obojętność nie zostawiała żadnych punktów zaczepienia, ucinając temat. Zostawiając ich po dwóch stronach wyrwy nad którą nie było mostu. Z Camilą tak zostawiłby sprawę, bo wiedział, że próba skoku nie była warta finalnego braku zrozumienia. Z Blanką… Powinien dać jej kredyt zaufania. Zobaczyć, co z nim zrobi.
Czy warto.
- Czasem też się boję – powiedział powoli, ściszając głos, próbując odrzeć go z wcześniejszego braku emocji. - Że tak łatwo się zapalam. Że mam na rękach więcej krwi, niż powinno się mieć. Jeszcze w szkole próbowali mnie poić każdym eliksirem uspokajającym, ale one tylko pogarszały sprawę. A w pracy... W pracy łatwo się mnie wysyłało, kiedy przełożeni nie dbali, czy typ dotrze w całości. Teraz też. Nie stała się wam żadna większa krzywda. Przeżyłaś kromlech. Ja to widzę tak, że plusy przeważają minusy. Że może nie warto niczego zmieniać.
Nie uważał, że postąpił źle na spacerze, który zakończył się bójką z trójką młodych mężczyzn, królów świata i ulicy,ale idąc do pokoju astronomki z herbatą w rękach, nie mógł opędzić się od poczucia winy – głównie z powodu jej rozciętej wargi, ale też coś głębszego, podskórnego, któremu nie potrafił lub nie chciał nadać konkretnej nazwy. Szybko przeprosił za krzywdę, którą sprawił Vargas i miał nadzieję, że na tym się skończy. Że będzie wolny, by planować, jak naprawić to, co zrobił, ale Blanca zaskakująco szybko weszła mu w słowo, kręcąc przy tym głową. Chciała, żeby z kimś porozmawiał – ale o czym do jasnego pioruna?
Mimowolnie zmarszczył brwi, z ostrożną konsternacją zerkając na kobietę, która powoli, z bolesną wręcz uwagą dobierała do siebie słowa, jakby wypowiadając na głos swoje myśli, stąpała po bardzo cienkim lodzie na zamarzniętym jeziorze i bała się, że jeden nieostrożny ruch skąpie ją w ciemnych wodach.
On tylko pyskował, Es.
Mocniej zacisnął palce na kubku ciepłych ziół, z wysiłkiem powstrzymując się, by nie przerywać, nie potrząsnąć Blanką i nie wyłuszczyć jej, dlaczego myślała w tak cholernie naiwny sposób. I do czego mogło w przyszłości doprowadzić podobne zaniedbanie, zakładanie,że nikt nie zrobi jej krzywdy, nawet mając przewagę liczebną, przewagę siły i przewagę przekonania, że może sięgnąć po wszystko. Samo wyobrażanie sobie, co mogło się stać, gdyby nie byli wtedy razem, przyprawiało Barrosa o mdłości utopione w solidnej dawce gniewu. Pożałował, że nie zdążył gorzej urządzić mężczyzny, któremu najpewniej złamał tylko nos, zanim Blanca mu przerwała. Miała rację, kiedy mówiła, że bez jej interwencji najpewniej by nie przestał, dopóki ktoś by go nie powstrzymał. Albo gość nie padłby nieprzytomny. Albo może nawet wtedy nie potrafiłby się wycofać, zaślepiony paniką, jaką wywołało gwałtowne skojarzenie z ciemnością kromlecha.
To tak jak w Peru, kocie.
Miała rację. To było dokładnie jak w Peru. Z tą drobną różnicą, że dziś nie zamordował człowieka, który otwarcie zagroził jego ludziom. Jego człowiekowi. Czy tego chciała czy nie, Blanca prędko znalazła się na liście osób, za których dobro i bezpieczeństwo Es zrobiłby wszystko, nie zważając na społeczne zasady. Był lojalny w ten sam sposób, w jaki pies obronny był lojalny wobec swoich. Bezgranicznie, świadomy swoich kłów i nie mający w sobie strachu przed upuszczaniem krwi.
Wiem, że to w dobrej wierze.
Odruchowo kiwnął głową, potrzebując potwierdzić wnioski, do jakich doszła, postukując w ściankę kubka, gdy zaraz dodała, że to czasem zbyt wiele. W dziwny, kłujący gdzieś głęboko pod żebrami sposób pojął, że nie rozumiała lojalności w ten sam sposób. Że dla niej granice nie były tak jasno wytyczone i niepotrzebnie przedkładała cudze dobro nad te własnego stada. Chociaż miała pod skórą ocelota, wcale jeszcze nie przejęła od niego wszystkiego co niezbędne.
Boję się ciebie, gdy taki jesteś.
Zabolało. Mógłby skłamać, powiedzieć, że wcale nie, ale bolało. Na tym podstawowym, najgłębszym poziomie, który wyrażał, jak daleko byli od zrozumienia siebie nawzajem.
- Boisz się mnie – powtórzył za Blanką, uczepił się jej ostatnich słów, chociaż wcale nie wiedział, co chce odpowiedzieć. Po prostu wydawały mu się w tym wszystkim najważniejsze. Kiedy przez kilka chwil nic usłużnie nie zastąpiło pustki w jego głowie, ze sfrustrowanym sapnięciem uniósł rękę, pocierając się po zarośniętym policzku.
- Dzisiaj to nie były tylko głupie teksty – zaczął z innej strony, odwołał się do czegoś, co nie paraliżowało go brakiem możliwości jakiejkolwiek odpowiedzi. - Ich było trzech. Poszli za nami. Gdybyś była sama, zrobiliby ci krzywdę. Wykorzystali, udusili i porzucili gdzieś w rowie. To nie jest nadopiekuńczość. Tacy kolesie nie odpuszczają, a brak reakcji ich tylko zachęca. Widziałem to setki razy – wymieniał, próbując być przy tym rozsądny, metodyczny, jakby rozkładał przed Blanką na czynniki pierwsze swój tok myślenia. Może tego właśnie było im trzeba. Żeby tylko emocje się przy tym nie wtrącały...
Podniósł do ust kubek z ziołami, w ogóle nie czując ich smaku.
- Jeśli nie chcesz tak patrzeć na świat, w porządku. Ale w takim razie pozwól się chronić. Potrafię to robić. Jestem w tym dobry, ale często nie uznaję półśrodków – wzruszył lekko ramieniem, choć właśnie wprost przyznawał się do braku jakiegoś fundamentalnego hamulca. Coś, co Blanca zauważyła sama. - Pewnie byłbym taki i bez kajmana. Byłem taki, zanim się pojawił, chociaż słabo to już pamiętam – pochylił się, odstawiając prawie pełen kubek na podłogę, przyglądając mu się przez chwilę w milczeniu. - Nie wiem, czy coś… Coś tak podstawowego da się zmienić. I czy w ogóle tego chcę – przyznał szczerze, spoglądając na Blankę, która nie rozwinęła się z supła kończyn, w który się wcześniej zamotała. Zagryzł wnętrze wargi, bijąc się przez chwilę z myślami. Swoimi słowami ustawił między nimi chłodny mur, w którym pozorna obojętność nie zostawiała żadnych punktów zaczepienia, ucinając temat. Zostawiając ich po dwóch stronach wyrwy nad którą nie było mostu. Z Camilą tak zostawiłby sprawę, bo wiedział, że próba skoku nie była warta finalnego braku zrozumienia. Z Blanką… Powinien dać jej kredyt zaufania. Zobaczyć, co z nim zrobi.
Czy warto.
- Czasem też się boję – powiedział powoli, ściszając głos, próbując odrzeć go z wcześniejszego braku emocji. - Że tak łatwo się zapalam. Że mam na rękach więcej krwi, niż powinno się mieć. Jeszcze w szkole próbowali mnie poić każdym eliksirem uspokajającym, ale one tylko pogarszały sprawę. A w pracy... W pracy łatwo się mnie wysyłało, kiedy przełożeni nie dbali, czy typ dotrze w całości. Teraz też. Nie stała się wam żadna większa krzywda. Przeżyłaś kromlech. Ja to widzę tak, że plusy przeważają minusy. Że może nie warto niczego zmieniać.
Blanca Vargas
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Pon 1 Sty - 18:30
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Słuchała Esa uważnie – tak uważnie, jak słuchałaby wykładu w instytucie czy prelekcji innego badacza na międzynarodowej konferencji. Nie patrzyła na Barrosa, wodąc wzrokiem po wzorach na dywanie, jego słowa jednak do niej jedno po drugim, składały się w kolejne zdania którym Blanca przyglądała się niczym szczególnie interesującemu preparatowi pod mikroskopem. Przez jeden moment miała wręcz krótką, abstrakcyjną myśl, by sięgnąć po zeszyt i notować – co byłoby zupełnie głupie.
Problem w tym, że to jedna z niewielu rzeczy, które by teraz umiała – zapisywać, przelewać słowa Esa na papier, może ozdobić jakimiś szybkimi rysunkami. Bo odpowiadać, na argumenty mężczyzny odpowiadać swoimi – nie była pewna, czy to będzie w stanie zrobić. Wcześniejszy monolog jakby wyzuł ją z sił, zużył cały zapas słów, jaki mogła mieć na tę okazję.
Przez chwilę myślała, by wstać po herbatę, zająć ręce kubkiem podobnie, jak wcześniej robił to Es. Nie zrobiła tego, bojąc się, że jeśli raz wstanie z łóżka, już do niego nie wróci, nie usiądzie znowu obok, tchórzliwie decydując się na większy dystans.
Dystans, którego mimo wszystko wcale przecież nie chciała.
Byłem taki zanim kajman się pojawił.
Odetchnęła bezgłośnie, nerwowo wyłamując palce. Nie miała powodu, by Esowi nie wierzyć. Tak naprawdę sama przecież nie zakładała, że to tylko kajman, że wszystko, co złe – to wciąż było cholernie nieodpowiednie słowo – to jego wina. Byłoby zbyt prosto, gdyby tak było. Zrzucenie wszystkiego na zwierzęcy totem byłoby drogą na skróty.
Nie wiem, czy coś tak podstawowego da się zmienić. I czy w ogóle chcę.
Serce zgubiło jej jedno, może dwa uderzenia. Nie chciał? Nie brała tego pod uwagę. Ani przez chwilę nie zastanawiała się, co sam Barros myśli o tym, kim był. Jaki był. W zasadzie od początku uznała, że mężczyzna po prostu nie zdaje sobie sprawy z części swoich cech, że paru z nich nie dostrzega – i, że jeśli mu je pokaże... Cóż, przyzna jej rację. Albo po prostu się zastanowi. Myśl, że Es był doskonale świadom, co robi, i że wcale nie chciał tego zmieniać, była nowa – i cholernie przerażająca.
Blanca czuła, jak się chowa. Cofa wgłąb siebie, ucieka – tak jak zawsze. Uwierało ją to, ale, jednocześnie, robiła to od zbyt długa, by mogła od tak, na pstryknięcie palców, zmienić odruchy. Wycofanie było dla niej czymś instynktownym, takim samym sposobem na przetrwanie jak ucieczka przed drapieżnikiem czy schowanie się w ciemnym kącie, by uciec przed prześladowcą. Z czasem może ocelot miał to zmienić – już teraz czuła obce dla niej jeszcze iskry czegoś, co mogło być złością, a może tylko potrzebą dominacji. Póki co jednak jej więź z totemem była... Po prostu była. Słaba, raczkująca jeszcze, zbyt wątła, by jakkolwiek wpłynąć na wyuczone przez lata reakcje.
Czasem też się boję.
Nie od razu zdała sobie sprawę, że Es jeszcze nie skończył. Słyszała, że coś mówi, ale potrzebowała chwili, by zrozumieć, co. Odetchnęła powoli i uniosła głowę, spoglądając na mężczyznę uważnie. Łatwo było dostrzec moment, w którym chciała przygryźć wargę – i w którym powstrzymała się, przypominając sobie o rance, opuchliznie, bólu.
Z wahaniem wyprostowała się, sięgnęła po dłoń Esa, by spleść swoje palce z jego.
- Rachunek nie jest taki prosty, kocie – zauważyła cicho. Rozumiała, dlaczego widział to inaczej. Więcej plusów niż minusów, prosta matematyka. Es się nie mylił, poniekąd dokładnie tak było. Jego charakter, jego agresja – ona rzeczywiście im pomagała.
Tylko, że to nie powinno wyglądać w ten sposób. Nie do końca.
- Jesteś dobry w tym co robisz, w chronieniu innych... – Uśmiechnęła się miękko, próbując ignorować zimno własnych dłoni i tępe pulsowanie pogryzionej wargi, którego znów była bardziej świadoma. – Ale wcale nie potrzebujesz do tego tej... – Zawahała się. Nie była pewna, jak to ująć. Finalnie nie dokończyła zdania wcale.
- Nie musisz być zwierzęciem, Es, żebyśmy czuli się przy tobie bezpiecznie. Żebym ja czuła się przy tobie bezpiecznie – powiedziała powoli, mimowolnie gładząc kciukiem dłoń Barrosa. Gdy teraz mówiła o zwierzęciu, wcale nie chodziło jej o kajmana. Nie tylko o niego.
Ostrożnie wsparła policzek na ramieniu Barrosa.
- Właśnie o tym – dodała cicho, bez związku ze swoimi poprzednimi słowami. Wróciła do pytania, które jej zadał kilka chwil temu. O czym? O czym miał rozmawiać? – Może mógłbyś z kimś porozmawiać właśnie o tym. O tej agresji. O tej krwi. O tym, jak... – Potrząsnęła lekko głową. – O tym – zakończyła po prostu. – Bo jeśli komuś powiesz, może ten ktoś… Może ci pomoże. Nie zmieni cię, ale czegoś nauczy. Pokaże jakieś… Jakąś ścieżkę. Jakieś rozwiązanie, inne niż tylko pojenie się eliksirami.
Świadomość własnej hipokryzji uderzyła ją z mocą pioruna z jasnego nieba. Nagły błysk zestawił jej słowa z tym, co robiła sama. Spięła się wyraźnie i wstrzymała powietrze na krótką chwilę, odruchowo silniej zaciskając dłoń na ręce Esa.
Nie była głupia. Wiedziała, że sama też mogłaby poszukać pomocy. Sprobować. Dużo łatwiej było jednak radzić coś komuś niż zająć się sobą. Dużo prościej było mierzyć się z lękami i wadami kogoś innego niż ze swoimi własnymi.
Ucałowała miękko ramię Barrosa, nic już nie mówiąc.
Problem w tym, że to jedna z niewielu rzeczy, które by teraz umiała – zapisywać, przelewać słowa Esa na papier, może ozdobić jakimiś szybkimi rysunkami. Bo odpowiadać, na argumenty mężczyzny odpowiadać swoimi – nie była pewna, czy to będzie w stanie zrobić. Wcześniejszy monolog jakby wyzuł ją z sił, zużył cały zapas słów, jaki mogła mieć na tę okazję.
Przez chwilę myślała, by wstać po herbatę, zająć ręce kubkiem podobnie, jak wcześniej robił to Es. Nie zrobiła tego, bojąc się, że jeśli raz wstanie z łóżka, już do niego nie wróci, nie usiądzie znowu obok, tchórzliwie decydując się na większy dystans.
Dystans, którego mimo wszystko wcale przecież nie chciała.
Byłem taki zanim kajman się pojawił.
Odetchnęła bezgłośnie, nerwowo wyłamując palce. Nie miała powodu, by Esowi nie wierzyć. Tak naprawdę sama przecież nie zakładała, że to tylko kajman, że wszystko, co złe – to wciąż było cholernie nieodpowiednie słowo – to jego wina. Byłoby zbyt prosto, gdyby tak było. Zrzucenie wszystkiego na zwierzęcy totem byłoby drogą na skróty.
Nie wiem, czy coś tak podstawowego da się zmienić. I czy w ogóle chcę.
Serce zgubiło jej jedno, może dwa uderzenia. Nie chciał? Nie brała tego pod uwagę. Ani przez chwilę nie zastanawiała się, co sam Barros myśli o tym, kim był. Jaki był. W zasadzie od początku uznała, że mężczyzna po prostu nie zdaje sobie sprawy z części swoich cech, że paru z nich nie dostrzega – i, że jeśli mu je pokaże... Cóż, przyzna jej rację. Albo po prostu się zastanowi. Myśl, że Es był doskonale świadom, co robi, i że wcale nie chciał tego zmieniać, była nowa – i cholernie przerażająca.
Blanca czuła, jak się chowa. Cofa wgłąb siebie, ucieka – tak jak zawsze. Uwierało ją to, ale, jednocześnie, robiła to od zbyt długa, by mogła od tak, na pstryknięcie palców, zmienić odruchy. Wycofanie było dla niej czymś instynktownym, takim samym sposobem na przetrwanie jak ucieczka przed drapieżnikiem czy schowanie się w ciemnym kącie, by uciec przed prześladowcą. Z czasem może ocelot miał to zmienić – już teraz czuła obce dla niej jeszcze iskry czegoś, co mogło być złością, a może tylko potrzebą dominacji. Póki co jednak jej więź z totemem była... Po prostu była. Słaba, raczkująca jeszcze, zbyt wątła, by jakkolwiek wpłynąć na wyuczone przez lata reakcje.
Czasem też się boję.
Nie od razu zdała sobie sprawę, że Es jeszcze nie skończył. Słyszała, że coś mówi, ale potrzebowała chwili, by zrozumieć, co. Odetchnęła powoli i uniosła głowę, spoglądając na mężczyznę uważnie. Łatwo było dostrzec moment, w którym chciała przygryźć wargę – i w którym powstrzymała się, przypominając sobie o rance, opuchliznie, bólu.
Z wahaniem wyprostowała się, sięgnęła po dłoń Esa, by spleść swoje palce z jego.
- Rachunek nie jest taki prosty, kocie – zauważyła cicho. Rozumiała, dlaczego widział to inaczej. Więcej plusów niż minusów, prosta matematyka. Es się nie mylił, poniekąd dokładnie tak było. Jego charakter, jego agresja – ona rzeczywiście im pomagała.
Tylko, że to nie powinno wyglądać w ten sposób. Nie do końca.
- Jesteś dobry w tym co robisz, w chronieniu innych... – Uśmiechnęła się miękko, próbując ignorować zimno własnych dłoni i tępe pulsowanie pogryzionej wargi, którego znów była bardziej świadoma. – Ale wcale nie potrzebujesz do tego tej... – Zawahała się. Nie była pewna, jak to ująć. Finalnie nie dokończyła zdania wcale.
- Nie musisz być zwierzęciem, Es, żebyśmy czuli się przy tobie bezpiecznie. Żebym ja czuła się przy tobie bezpiecznie – powiedziała powoli, mimowolnie gładząc kciukiem dłoń Barrosa. Gdy teraz mówiła o zwierzęciu, wcale nie chodziło jej o kajmana. Nie tylko o niego.
Ostrożnie wsparła policzek na ramieniu Barrosa.
- Właśnie o tym – dodała cicho, bez związku ze swoimi poprzednimi słowami. Wróciła do pytania, które jej zadał kilka chwil temu. O czym? O czym miał rozmawiać? – Może mógłbyś z kimś porozmawiać właśnie o tym. O tej agresji. O tej krwi. O tym, jak... – Potrząsnęła lekko głową. – O tym – zakończyła po prostu. – Bo jeśli komuś powiesz, może ten ktoś… Może ci pomoże. Nie zmieni cię, ale czegoś nauczy. Pokaże jakieś… Jakąś ścieżkę. Jakieś rozwiązanie, inne niż tylko pojenie się eliksirami.
Świadomość własnej hipokryzji uderzyła ją z mocą pioruna z jasnego nieba. Nagły błysk zestawił jej słowa z tym, co robiła sama. Spięła się wyraźnie i wstrzymała powietrze na krótką chwilę, odruchowo silniej zaciskając dłoń na ręce Esa.
Nie była głupia. Wiedziała, że sama też mogłaby poszukać pomocy. Sprobować. Dużo łatwiej było jednak radzić coś komuś niż zająć się sobą. Dużo prościej było mierzyć się z lękami i wadami kogoś innego niż ze swoimi własnymi.
Ucałowała miękko ramię Barrosa, nic już nie mówiąc.
Esteban Barros
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Pon 1 Sty - 21:46
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca była dobrym słuchaczem – na co dzień łatwo było tę cechę przeoczyć z jej ciętym językiem i pozornym ekstrawertyzmem, ale czym częściej rozmawiali o tematach dotykających kwestii głębszych niż codzienne funkcjonowanie, tym bardziej Es ją doceniał. Doceniał, że dawała mu czas, by zebrać myśli, nie naciskała, kiedy od razu nie zaczynał odpowiadać, szanowała ciszę. Czuł, że naprawdę go słuchała, a nie tylko udawała, wypatrując momentów, w których mogłaby wtrącić swoją opinię na jeden z poruszonych tematów. Chociaż z zasady nie należał do grona osób, które z łatwością przekładały na ludzką mowę wszystkiego, co kłębiło się im pod czaszką, przy niej było mu łatwiej. Za każdym razem nie mógł się otrząsnąć z zaskoczenia jak bardzo.
Odruchowo obrócił dłoń, kiedy Blanca wyciągnęła swoją mimo początkowego wahania, pozwalając spleść razem ich palce – miała zimną, wilgotną dłoń i chyba dopiero teraz... Chyba dopiero teraz naprawdę zrozumiał, że mowa o strachu nie była swego rodzaju wyolbrzymianiem. Że Vargas nie przerysowywała swoich reakcji. Wyraźna zmarszczka przecięła mu czoło, a w ciemnych oczach zakłębiło się coś skonfliktowanego.
Nie musisz być zwierzęciem, Es, żebyśmy...
Równie dobrze nie musiała dokańczać tego zdania, bo na chwilę przestał przyswajać jej następne słowa – trybiki w głowie Barrosa bez ostrzeżenia zatrzymały się, zaskrzypiały złowieszczo w dotychczasowym układzie części. Takie proste stwierdzenie. Wydawało się fundamentalne, ale zapytany nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego.
Z nagłym trudem przełknął ślinę, przekrzywiając sztywno głowę i lekko wspierając policzek na czubku głowy kobiety w ten sam sposób, w jaki ona wsparła się o jego ramię. Zapach jej włosów uspokajał, pomagał na powrót pchnąć trybiki w ruch.
Słuchał Blanki w milczeniu, ostrożnie rozważając potencjalne rozwiązanie, które przed nim roztaczała – po prostu pójść, obnażyć przed kimś duszę i liczyć, że być może podsunie mu coś wartego uwagi. Vargas nie miała nic złego na myśli, a on zdawał sobie sprawę, że zbyt ostro ocenia ten pomysł – w końcu nie musiał opowiadać temu hipotetycznemu komuś o trupach w swojej szafie. Mógł omijać, redagować. Odmawiać odpowiedzi na niewygodne pytania, ale na samą myśl o pójściu do kogoś obcego i odsłonięciu się w sposób sugerujący jakąś słabość, cały się spinał, jakby szykował się do obrony. Albo ataku.
Częściowo przytulona do niego kobieta musiała wyczuć ten moment i tylko dlatego zmusił się, by powoli, kończyna po kończynie, świadomie rozluźnić swoje ciało. Nie chciał z nią przecież walczyć. Ani z Nitą, Salem, czy którymkolwiek z badaczy.
Jej własne spięcie i silniejszy uścisk dłoni zinterpretował jako kolejną oznakę strachu, miękkiemu całusowi w ramię nie potrafiąc za to nadać konkretnego znaczenia. Może żadnego nie było.
- Nie wiem czy to... Czy... Może. Może mógłbym. Ale komu? – słowa posypały mu się z ust znacznie szybciej niż chciał, potykając się o siebie, nie zostawiając wyraźnych przerw, w jego uszach tworząc coś niewiele lepszego niż bełkot. - Przecież to nie jest takie proste. No nie ma siły. Jak komuś opowiem to, co widziałaś, to zawoła straż i prewencyjnie posadzą mnie do paki. Chuj, że nielegalnie, dla ogółu będzie bezpieczniej. Niby. Nie mogę po prostu... To się… – mocniej ścisnął dłoń Blanki, z trudem odpychając potrzebę, by poderwać się na nogi i zacząć krążyć dookoła pokoju. Kolano zaczęło mu nerwowo podskakiwać.
- Medycy pierwsze co robią, to zapisują eliksiry. I mają w dupie, że nie chcesz – rzucił ze złością, unosząc głowę, błądząc spojrzeniem po pokoju, jakby mógł znaleźć w nim coś, na czym mógłby wyładować znów podkręcone emocje. - Sam to ogarnę. Tak będzie najlepiej dla wszystkich – sapnął z wyraźną frustracją, w jej obliczu nie patrząc jasno na fakt, że przecież tyle lat niczego nie był w stanie samodzielnie zmienić. Że nawet się nie zbliżył do odkrycia jakiegoś cudownego rozwiązania, które miałoby uczynić jego życie mniej czarno-białym.
Odruchowo obrócił dłoń, kiedy Blanca wyciągnęła swoją mimo początkowego wahania, pozwalając spleść razem ich palce – miała zimną, wilgotną dłoń i chyba dopiero teraz... Chyba dopiero teraz naprawdę zrozumiał, że mowa o strachu nie była swego rodzaju wyolbrzymianiem. Że Vargas nie przerysowywała swoich reakcji. Wyraźna zmarszczka przecięła mu czoło, a w ciemnych oczach zakłębiło się coś skonfliktowanego.
Nie musisz być zwierzęciem, Es, żebyśmy...
Równie dobrze nie musiała dokańczać tego zdania, bo na chwilę przestał przyswajać jej następne słowa – trybiki w głowie Barrosa bez ostrzeżenia zatrzymały się, zaskrzypiały złowieszczo w dotychczasowym układzie części. Takie proste stwierdzenie. Wydawało się fundamentalne, ale zapytany nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego.
Z nagłym trudem przełknął ślinę, przekrzywiając sztywno głowę i lekko wspierając policzek na czubku głowy kobiety w ten sam sposób, w jaki ona wsparła się o jego ramię. Zapach jej włosów uspokajał, pomagał na powrót pchnąć trybiki w ruch.
Słuchał Blanki w milczeniu, ostrożnie rozważając potencjalne rozwiązanie, które przed nim roztaczała – po prostu pójść, obnażyć przed kimś duszę i liczyć, że być może podsunie mu coś wartego uwagi. Vargas nie miała nic złego na myśli, a on zdawał sobie sprawę, że zbyt ostro ocenia ten pomysł – w końcu nie musiał opowiadać temu hipotetycznemu komuś o trupach w swojej szafie. Mógł omijać, redagować. Odmawiać odpowiedzi na niewygodne pytania, ale na samą myśl o pójściu do kogoś obcego i odsłonięciu się w sposób sugerujący jakąś słabość, cały się spinał, jakby szykował się do obrony. Albo ataku.
Częściowo przytulona do niego kobieta musiała wyczuć ten moment i tylko dlatego zmusił się, by powoli, kończyna po kończynie, świadomie rozluźnić swoje ciało. Nie chciał z nią przecież walczyć. Ani z Nitą, Salem, czy którymkolwiek z badaczy.
Jej własne spięcie i silniejszy uścisk dłoni zinterpretował jako kolejną oznakę strachu, miękkiemu całusowi w ramię nie potrafiąc za to nadać konkretnego znaczenia. Może żadnego nie było.
- Nie wiem czy to... Czy... Może. Może mógłbym. Ale komu? – słowa posypały mu się z ust znacznie szybciej niż chciał, potykając się o siebie, nie zostawiając wyraźnych przerw, w jego uszach tworząc coś niewiele lepszego niż bełkot. - Przecież to nie jest takie proste. No nie ma siły. Jak komuś opowiem to, co widziałaś, to zawoła straż i prewencyjnie posadzą mnie do paki. Chuj, że nielegalnie, dla ogółu będzie bezpieczniej. Niby. Nie mogę po prostu... To się… – mocniej ścisnął dłoń Blanki, z trudem odpychając potrzebę, by poderwać się na nogi i zacząć krążyć dookoła pokoju. Kolano zaczęło mu nerwowo podskakiwać.
- Medycy pierwsze co robią, to zapisują eliksiry. I mają w dupie, że nie chcesz – rzucił ze złością, unosząc głowę, błądząc spojrzeniem po pokoju, jakby mógł znaleźć w nim coś, na czym mógłby wyładować znów podkręcone emocje. - Sam to ogarnę. Tak będzie najlepiej dla wszystkich – sapnął z wyraźną frustracją, w jej obliczu nie patrząc jasno na fakt, że przecież tyle lat niczego nie był w stanie samodzielnie zmienić. Że nawet się nie zbliżył do odkrycia jakiegoś cudownego rozwiązania, które miałoby uczynić jego życie mniej czarno-białym.
Blanca Vargas
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Wto 2 Sty - 10:56
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Słowa uciekały Barrosowi jak szalone, jedno za drugim, bez przerwy, zlepiając się w z trudem tylko rozpoznawalne zdania.
- Hej, hej, zatrzymaj się na chwilę.
Już wcześniej, odruchowo, ułożyła wolną dłoń na kolanie Esa, w instynktownej potrzebie uspokojenia go. Teraz uwolniła drugą z rąk, znów ułożyła ją na policzku mężczyzny, pogładziła kciukiem lekko.
Nie była gotowa stawić czoła wszystkim obawom, wszystkim kontrargumentom Barrosa – ale jednemu mogła.
- Nie chodzi mi o medyka. To znaczy, nie o pierwszego z brzegu – zaczęła miękko. – Psycholog, kocie. Myślę, że mógłbyś spróbować porozmawiać z psychologiem. – I już, od tak, jedno z trudnych słów – z tej samej kategorii co terapia czy pomoc – spłynęło jej z języka, zaskakująco nie raniąc przy tym, nie paląc, nie drapiąc. – Oni nie zaczynają od eliksirów.
- Nie chodzi o to, żebyś mówił o wszystkim. Nie musisz mówić o każdej sytuacji, to bardziej... – zawahała się. Podświadomie czuła, że ukrywanie, selekcjonowanie tematów, o których mówi się terapeucie, to nie jest do końca to, co powinno się robić. Z drugiej strony jednak, nie chciała przecież, by ktokolwiek Esa o cokolwiek oskarżał. Nawet, jeśli był winny. Nawet, jeśli obiektywnie rzecz biorąc zasługiwał na karę.
Nie chciała, by ktokolwiek jej Barrosa zabrał.
- Psychologów – medyków w ogóle – obowiązuje tajemnica zawodowa, ale nie musisz opowiadać o wszystkim – powtórzyła w końcu, zmieniając nieco użyte sformułowania i nie brnąc dalej. Chyba nie mogła. Chyba nie umiała.
Sam to ogarnę.
Odetchnęła cicho, jeszcze przez chwilę gładziła policzek Esa. Wreszcie zabrała ręce i wstała, sięgając w końcu po kubek z przestygniętą już herbatą. Wsparła się biodrami o biurko, obiema dłońmi obejmując lekko ciepłe jeszcze naczynie.
- Do niczego cię nie zmuszę – zapewniła spokojnie. – Wiesz, że nie. – Miała nadzieję, że rzeczywiście wiedział. Że znał ją – ufał jej – na tyle, by wiedzieć, że nie planowała wymuszać na nim podobnych decyzji.
Gdyby nie chciał chociaż spróbować, nie była pewna czy na dłuższą metę potrafiłaby się z tym pogodzić – i w efekcie, czy ich związek na dłuższą metę miałby sens – ale była absolutnie przekonana, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o naginanie któregokolwiek do woli drugiego. Nigdy o to nie chodziło i nigdy nie będzie.
- Ale pomyśl o tym, kocie, dobrze? – spytała wreszcie, stawiając metaforyczną kropkę na końcu akapitu o problemach Esa. Uśmiechnęła się przelotnie, nieznacznie, by nie naciągać podpuchniętych ust za bardzo.
Upijając wreszcie pierwsze łyki herbaty, umknęła wzrokiem za okno. Jasne światła Midgardu barwiły noc paletą przeróżnych barw. Przyglądała im się przez chwilę, zamyślona. Gdy znów wróciła do pokoju, odstawiła kubek tylko na chwilę, by sięgnąć do najbliższej szuflady, wyciągnąć woreczek z tabletkami, wrzucić dwie pod język. Potem znów grzała dłonie od ciepłej ceramiki.
Nie mówiła więcej, jakby ostatecznie przytłoczona stoczoną rozmową. Nigdy nie była w tym dobra. Wcale nie radziła sobie lepiej niż Barros i teraz, po wszystkim, nie potrafiła zaspokoić tego nieodpartego pragnienia, by coś jeszcze powiedzieć – zmienić temat, udać, że przed chwilą wcale nie zrobili emocjonalnej wiwisekcji Esa.
Brakowało jej słów, w głowie pozostała pustka – nie ta kojąca, miękka i ciepła, ale ta przypominająca raczej niekończącą się, zimną otchłań, w której łatwo o utratę orientacji.
To, że westchnęła ciężko, uświadomiła sobie dopiero po chwili, tuż przed tym, jak musujące lekko tabletki rozpadły się wreszcie i rozpuściły całkiem pod językiem.
- Hej, hej, zatrzymaj się na chwilę.
Już wcześniej, odruchowo, ułożyła wolną dłoń na kolanie Esa, w instynktownej potrzebie uspokojenia go. Teraz uwolniła drugą z rąk, znów ułożyła ją na policzku mężczyzny, pogładziła kciukiem lekko.
Nie była gotowa stawić czoła wszystkim obawom, wszystkim kontrargumentom Barrosa – ale jednemu mogła.
- Nie chodzi mi o medyka. To znaczy, nie o pierwszego z brzegu – zaczęła miękko. – Psycholog, kocie. Myślę, że mógłbyś spróbować porozmawiać z psychologiem. – I już, od tak, jedno z trudnych słów – z tej samej kategorii co terapia czy pomoc – spłynęło jej z języka, zaskakująco nie raniąc przy tym, nie paląc, nie drapiąc. – Oni nie zaczynają od eliksirów.
- Nie chodzi o to, żebyś mówił o wszystkim. Nie musisz mówić o każdej sytuacji, to bardziej... – zawahała się. Podświadomie czuła, że ukrywanie, selekcjonowanie tematów, o których mówi się terapeucie, to nie jest do końca to, co powinno się robić. Z drugiej strony jednak, nie chciała przecież, by ktokolwiek Esa o cokolwiek oskarżał. Nawet, jeśli był winny. Nawet, jeśli obiektywnie rzecz biorąc zasługiwał na karę.
Nie chciała, by ktokolwiek jej Barrosa zabrał.
- Psychologów – medyków w ogóle – obowiązuje tajemnica zawodowa, ale nie musisz opowiadać o wszystkim – powtórzyła w końcu, zmieniając nieco użyte sformułowania i nie brnąc dalej. Chyba nie mogła. Chyba nie umiała.
Sam to ogarnę.
Odetchnęła cicho, jeszcze przez chwilę gładziła policzek Esa. Wreszcie zabrała ręce i wstała, sięgając w końcu po kubek z przestygniętą już herbatą. Wsparła się biodrami o biurko, obiema dłońmi obejmując lekko ciepłe jeszcze naczynie.
- Do niczego cię nie zmuszę – zapewniła spokojnie. – Wiesz, że nie. – Miała nadzieję, że rzeczywiście wiedział. Że znał ją – ufał jej – na tyle, by wiedzieć, że nie planowała wymuszać na nim podobnych decyzji.
Gdyby nie chciał chociaż spróbować, nie była pewna czy na dłuższą metę potrafiłaby się z tym pogodzić – i w efekcie, czy ich związek na dłuższą metę miałby sens – ale była absolutnie przekonana, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o naginanie któregokolwiek do woli drugiego. Nigdy o to nie chodziło i nigdy nie będzie.
- Ale pomyśl o tym, kocie, dobrze? – spytała wreszcie, stawiając metaforyczną kropkę na końcu akapitu o problemach Esa. Uśmiechnęła się przelotnie, nieznacznie, by nie naciągać podpuchniętych ust za bardzo.
Upijając wreszcie pierwsze łyki herbaty, umknęła wzrokiem za okno. Jasne światła Midgardu barwiły noc paletą przeróżnych barw. Przyglądała im się przez chwilę, zamyślona. Gdy znów wróciła do pokoju, odstawiła kubek tylko na chwilę, by sięgnąć do najbliższej szuflady, wyciągnąć woreczek z tabletkami, wrzucić dwie pod język. Potem znów grzała dłonie od ciepłej ceramiki.
Nie mówiła więcej, jakby ostatecznie przytłoczona stoczoną rozmową. Nigdy nie była w tym dobra. Wcale nie radziła sobie lepiej niż Barros i teraz, po wszystkim, nie potrafiła zaspokoić tego nieodpartego pragnienia, by coś jeszcze powiedzieć – zmienić temat, udać, że przed chwilą wcale nie zrobili emocjonalnej wiwisekcji Esa.
Brakowało jej słów, w głowie pozostała pustka – nie ta kojąca, miękka i ciepła, ale ta przypominająca raczej niekończącą się, zimną otchłań, w której łatwo o utratę orientacji.
To, że westchnęła ciężko, uświadomiła sobie dopiero po chwili, tuż przed tym, jak musujące lekko tabletki rozpadły się wreszcie i rozpuściły całkiem pod językiem.
Esteban Barros
Re: PIękna i Bestia (B. Vargas & E. Barros, Midgard, 29 IV 2001 r.) Wto 2 Sty - 21:23
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie chodzi mi o medyka.
Zamarł na moment, zatrzymany tymi słowami skuteczniej niż tylko prostą prośbą, by to zrobił – a potem ciężki kamień boleśnie spadł mu do żołądka na samo wspomnienie psychologa. Sam fakt, że Blanca w ogóle o nim pomyślała, wywoływał w Esie gwałtowne poczucie porażki i wstydu, naprzemiennie zalewające jego ciało zimnem i gorącem. Zszargane przez ostatnie godziny nerwy z trudem znosiły te dodatkowe bodźce, głośnym alarmem informując mózg, że musiał to zakończyć. Uciec, odciąć się, zwinąć w kłębek w ciemnym kącie. Wyszarpać sobie czas niezbędny na regenerację.
Oni nie zaczynają od eliksirów.
Wiedział, że mówiła o tym po to, by odbić jego obawy, pokazać, że w kontekście zaproponowanego przez nią rozwiązania nie musiał wracać do starych sposobów opanowywania gwałtownie zapalającej się agresji, ale... Chociaż rozsądne, spokojne, były jak palec wepchnięty we wciąż krwawiącą ranę, grzebiący w niej tak długo, jak Blanca mówiła, zapewniała o tajemnicy zawodowej, o tym że mógłby opowiadać tylko o tym, o czym by chciał.
Wątpił, żeby to było takie proste, ale nie przerywał jej, znów wycofany. Bierny. Musiał milczeć, bo czuł, że jeśli zacznie w tej chwili odpowiadać, czy w ogóle dopuszczać do siebie myśl o odsłonięciu się przed kimś w ten sposób, zacząłby wrzeszczeć. A Vargas na to nie zasłużyła, chciała tylko pomóc. To on... To z nim coś było nie tak.
Zagryzł wnętrze policzka, wbijając zęby w miękką tkankę aż zabolało. Ani drgnął, gdy Blanca wstała z łóżka, a materac zafalował – podążył tylko za nią lekko zamglonym spojrzeniem, nie przyglądając się niczemu konkretnemu.
Do niczego cię nie zmuszę. Wiesz, że nie.
Przekrzywił nieco głowę, zerkając na twarz wspartej o biurko kobiety – próżno byłoby szukać w jej rysach linii radosnego uśmiechu czy beztroski. Z przygarbionymi ramionami, mocno zaciskając palce na kubku herbaty wyglądała na cholernie zmęczoną.
Nie ufając jeszcze własnemu głosowi, kiwnął tylko na potwierdzenie, gdy poprosiła, by się chociaż zastanowił nad jej pomysłem, choć w tym momencie w ogóle nie chciał o nim słyszeć. Robił to tylko po to, by temat się chwilowo skończył. Albo najlepiej nie pojawiał już nigdy.
Siedział przykuty do łóżka, bez większego celu przyglądając się profilowi Blanki, gdy odwróciła głowę w kierunku okna i zapatrzyła na światła latarni wsączające się przez okno do jej sypialni. Widział jak sięgnęła do szuflady, wsadziła pod język znajomego tabletki. To, że potrzebowała je teraz wziąć, było kolejną z jego porażek. Tak samo jak spuchnięta, przegryziona warga.
- Pójdę do Giovany – powiedział chrapliwie, chwytając się tej jednej rzeczy, którą mógł naprawić stosunkowo od ręki. Podniósł się z kanapy, ostrożnie omijając kubek zostawiony na podłodze i będąc już w pół drogi do drzwi, zatrzymał się, zawracając jeszcze do Blanki. Pochylił się nad nią, muskając jej skroń w ostrożnym pocałunku – odetchnął nieco spokojniej, gdy nie wzdrygnęła się.
[koniec]
Zamarł na moment, zatrzymany tymi słowami skuteczniej niż tylko prostą prośbą, by to zrobił – a potem ciężki kamień boleśnie spadł mu do żołądka na samo wspomnienie psychologa. Sam fakt, że Blanca w ogóle o nim pomyślała, wywoływał w Esie gwałtowne poczucie porażki i wstydu, naprzemiennie zalewające jego ciało zimnem i gorącem. Zszargane przez ostatnie godziny nerwy z trudem znosiły te dodatkowe bodźce, głośnym alarmem informując mózg, że musiał to zakończyć. Uciec, odciąć się, zwinąć w kłębek w ciemnym kącie. Wyszarpać sobie czas niezbędny na regenerację.
Oni nie zaczynają od eliksirów.
Wiedział, że mówiła o tym po to, by odbić jego obawy, pokazać, że w kontekście zaproponowanego przez nią rozwiązania nie musiał wracać do starych sposobów opanowywania gwałtownie zapalającej się agresji, ale... Chociaż rozsądne, spokojne, były jak palec wepchnięty we wciąż krwawiącą ranę, grzebiący w niej tak długo, jak Blanca mówiła, zapewniała o tajemnicy zawodowej, o tym że mógłby opowiadać tylko o tym, o czym by chciał.
Wątpił, żeby to było takie proste, ale nie przerywał jej, znów wycofany. Bierny. Musiał milczeć, bo czuł, że jeśli zacznie w tej chwili odpowiadać, czy w ogóle dopuszczać do siebie myśl o odsłonięciu się przed kimś w ten sposób, zacząłby wrzeszczeć. A Vargas na to nie zasłużyła, chciała tylko pomóc. To on... To z nim coś było nie tak.
Zagryzł wnętrze policzka, wbijając zęby w miękką tkankę aż zabolało. Ani drgnął, gdy Blanca wstała z łóżka, a materac zafalował – podążył tylko za nią lekko zamglonym spojrzeniem, nie przyglądając się niczemu konkretnemu.
Do niczego cię nie zmuszę. Wiesz, że nie.
Przekrzywił nieco głowę, zerkając na twarz wspartej o biurko kobiety – próżno byłoby szukać w jej rysach linii radosnego uśmiechu czy beztroski. Z przygarbionymi ramionami, mocno zaciskając palce na kubku herbaty wyglądała na cholernie zmęczoną.
Nie ufając jeszcze własnemu głosowi, kiwnął tylko na potwierdzenie, gdy poprosiła, by się chociaż zastanowił nad jej pomysłem, choć w tym momencie w ogóle nie chciał o nim słyszeć. Robił to tylko po to, by temat się chwilowo skończył. Albo najlepiej nie pojawiał już nigdy.
Siedział przykuty do łóżka, bez większego celu przyglądając się profilowi Blanki, gdy odwróciła głowę w kierunku okna i zapatrzyła na światła latarni wsączające się przez okno do jej sypialni. Widział jak sięgnęła do szuflady, wsadziła pod język znajomego tabletki. To, że potrzebowała je teraz wziąć, było kolejną z jego porażek. Tak samo jak spuchnięta, przegryziona warga.
- Pójdę do Giovany – powiedział chrapliwie, chwytając się tej jednej rzeczy, którą mógł naprawić stosunkowo od ręki. Podniósł się z kanapy, ostrożnie omijając kubek zostawiony na podłodze i będąc już w pół drogi do drzwi, zatrzymał się, zawracając jeszcze do Blanki. Pochylił się nad nią, muskając jej skroń w ostrożnym pocałunku – odetchnął nieco spokojniej, gdy nie wzdrygnęła się.
[koniec]