Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999)
2 posters
Bezimienny
Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:53
Cisza miała smak goryczy.
Cisza miała ciężar wyrzutów sumienia.
Cisza miała woń żalu oraz spopielonych słów.
Czegokolwiek nie spróbował powiedzieć, każda litera zatrzymywała się w gardle — nie potrafił ich dalej przepchnąć, nie mógł wydać jakiegokolwiek odgłosu, nie umiał skonstruować z wychudzonych słów niczego wzniosłego, ponieważ wszystkie myśli wydawały się zbyt liche, nieznaczące, niczego nie mogły naprawić. Mimo szczerych chęci. Obserwował ciszą wyzierającą ze spojrzenia szarego, dziwnie pobladłego oka nieruchome ciało mężczyzny i żałował, kurewsko żałował; chociaż tyle mógł.
Westchnął głęboko, odchyliwszy się na krześle. To nieprzyjemnie stęknęło pod naporem męskiego ciała niepasującego do szpitalnego krajobrazu sterylności oraz bieli milczących ścian, do drażniącego zapachu medykamentów, do przezroczystych kropel kapiącej mozolnie kroplówki. Odznaczał się.
Czarne ubranie czarnego charakteru. Chyba tym właśnie był w opowiadanej historii, czysto niezamierzenie. Zamigotało mroczne, duszące wspomnienie sprzed niemal dwóch miesięcy, kiedy coś drgnęło w posadach trącone jednym zdaniem; wiedział, jak wiedzieli wszyscy, że Krucza Straż była nieodzownie zespolona ze słowem niebezpieczeństwo, że ryzyko widywano tu częściej od własnej żony, że każdemu przeznaczone było jedno śmiertelne zaklęcie. Wszystko było kwestią perspektywy oraz sporządzenia swoistego kosztorysu; zyski i straty postawione po przeciwległych stronach barykady, później obranie jednej ścieżki, zmierzenie się ze wszystkimi strachami mijanymi po drodze i parcie do przodu lub podkulenie ogona, wycofanie się.
— Ty się nie wycofałeś, skurczybyku — jego głos, zachrypnięty jak po wybudzeniu z wieloletniego snu, mocno gardłowy, rysujący zmęczenie każdym słowem wyraźniej niż cienie pod jego oczami, wybrzmiał w ciszy. — I pomyśleć, że to ja was tam posłałem.
Był winny i czuł się winny.
Jego informator zawiódł, wskazał właściwe miejsce prowadząc inspektorów wprost w zasadzkę, by po wszystkim zniknąć, zaszyć się w jakiejś zatęchłej norze w nadziei, iż nikt go nie odszuka ani nie pociągnie do odpowiedzialności. Błąd, którego tchórz nie przekalkulował, umykając przed wszystkimi, jednak przed Terje — oraz jego rozwleczonym, podżeganym tygodniowymi poszukiwaniami gniewem — nie sposób było się ukryć.
Skurwiel miał zapłacić.
— I zapłacił, przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić. — Zawiesił spojrzenie na pogrążonej snem twarzy. Sam nie rozumiał, co jeszcze tutaj robił; wskazówki zegara dobiegały osiemnastej i powinien pozostawić wszystko w rękach tych, którzy jeszcze potrafili Soelbergowi pomóc. Wyrzuty sumienia były trudną do przechytrzenia bestią. — Posłuchaj, Eitri — co ja właściwie, kurwa, robię? — Nie powinniście się tam znaleźć. Ani ty, ani ten drugi inspektor — błyskotliwe spostrzeżenie, jak na starszego oficera przystało. — Ja pierdolę.
Podniósł się gwałtownie z krzesła, czując nieprzyjemny ucisk sięgający gdzieś z głębi klatki piersiowej. Napływające myśli zalały go niewdzięczną kaskadą. Świat za murami szpitalnych pomieszczeń, za fasadą ludzkiego bólu rozlewającego się pośród ścian, po drugiej stronie przezroczystych tafli starych okiennic jakby pociemniał. On sam zmuszony był skapitulować.
— Chciałem powiedzieć tylko jedno, Soelberg.
Milczenie skryło się za wpół uchylonymi drzwiami, za które mężczyzna zamierzał podążyć, chwytając ciemny płaszcz dotąd przewieszony przez drugie krzesło, jednak zostało jeszcze jedno słowo. To, którego brzmienie ostrożnie wypełniło pomieszczenie.
— Przepraszam.
Cisza miała ciężar wyrzutów sumienia.
Cisza miała woń żalu oraz spopielonych słów.
Czegokolwiek nie spróbował powiedzieć, każda litera zatrzymywała się w gardle — nie potrafił ich dalej przepchnąć, nie mógł wydać jakiegokolwiek odgłosu, nie umiał skonstruować z wychudzonych słów niczego wzniosłego, ponieważ wszystkie myśli wydawały się zbyt liche, nieznaczące, niczego nie mogły naprawić. Mimo szczerych chęci. Obserwował ciszą wyzierającą ze spojrzenia szarego, dziwnie pobladłego oka nieruchome ciało mężczyzny i żałował, kurewsko żałował; chociaż tyle mógł.
Westchnął głęboko, odchyliwszy się na krześle. To nieprzyjemnie stęknęło pod naporem męskiego ciała niepasującego do szpitalnego krajobrazu sterylności oraz bieli milczących ścian, do drażniącego zapachu medykamentów, do przezroczystych kropel kapiącej mozolnie kroplówki. Odznaczał się.
Czarne ubranie czarnego charakteru. Chyba tym właśnie był w opowiadanej historii, czysto niezamierzenie. Zamigotało mroczne, duszące wspomnienie sprzed niemal dwóch miesięcy, kiedy coś drgnęło w posadach trącone jednym zdaniem; wiedział, jak wiedzieli wszyscy, że Krucza Straż była nieodzownie zespolona ze słowem niebezpieczeństwo, że ryzyko widywano tu częściej od własnej żony, że każdemu przeznaczone było jedno śmiertelne zaklęcie. Wszystko było kwestią perspektywy oraz sporządzenia swoistego kosztorysu; zyski i straty postawione po przeciwległych stronach barykady, później obranie jednej ścieżki, zmierzenie się ze wszystkimi strachami mijanymi po drodze i parcie do przodu lub podkulenie ogona, wycofanie się.
— Ty się nie wycofałeś, skurczybyku — jego głos, zachrypnięty jak po wybudzeniu z wieloletniego snu, mocno gardłowy, rysujący zmęczenie każdym słowem wyraźniej niż cienie pod jego oczami, wybrzmiał w ciszy. — I pomyśleć, że to ja was tam posłałem.
Był winny i czuł się winny.
Jego informator zawiódł, wskazał właściwe miejsce prowadząc inspektorów wprost w zasadzkę, by po wszystkim zniknąć, zaszyć się w jakiejś zatęchłej norze w nadziei, iż nikt go nie odszuka ani nie pociągnie do odpowiedzialności. Błąd, którego tchórz nie przekalkulował, umykając przed wszystkimi, jednak przed Terje — oraz jego rozwleczonym, podżeganym tygodniowymi poszukiwaniami gniewem — nie sposób było się ukryć.
Skurwiel miał zapłacić.
— I zapłacił, przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić. — Zawiesił spojrzenie na pogrążonej snem twarzy. Sam nie rozumiał, co jeszcze tutaj robił; wskazówki zegara dobiegały osiemnastej i powinien pozostawić wszystko w rękach tych, którzy jeszcze potrafili Soelbergowi pomóc. Wyrzuty sumienia były trudną do przechytrzenia bestią. — Posłuchaj, Eitri — co ja właściwie, kurwa, robię? — Nie powinniście się tam znaleźć. Ani ty, ani ten drugi inspektor — błyskotliwe spostrzeżenie, jak na starszego oficera przystało. — Ja pierdolę.
Podniósł się gwałtownie z krzesła, czując nieprzyjemny ucisk sięgający gdzieś z głębi klatki piersiowej. Napływające myśli zalały go niewdzięczną kaskadą. Świat za murami szpitalnych pomieszczeń, za fasadą ludzkiego bólu rozlewającego się pośród ścian, po drugiej stronie przezroczystych tafli starych okiennic jakby pociemniał. On sam zmuszony był skapitulować.
— Chciałem powiedzieć tylko jedno, Soelberg.
Milczenie skryło się za wpół uchylonymi drzwiami, za które mężczyzna zamierzał podążyć, chwytając ciemny płaszcz dotąd przewieszony przez drugie krzesło, jednak zostało jeszcze jedno słowo. To, którego brzmienie ostrożnie wypełniło pomieszczenie.
— Przepraszam.
Eitri Soelberg
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:53
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Czasami sen przynosił złudny spokój. Bezkresną zmarzlinę przenoszącą się z powierzchni zbiorników wodnych na trawę i mech, ścinane w oka mgnieniu. Stopy chrzęściły przyjemnie na zimnych, zielonych do tej pory, źdźbłach. Nie potrafił zrozumieć mieszanki emocji i obrazów, będących nieodłączną parą towarzyszącą mu od ostatnich ciągnących się z uporem dni i nocy. Pierwszy szok zdawał się mijać, gdy utopione w chaosie wnętrzności odnajdywały normalny rytm ludzkiego żywota, nabierając siły dzięki zabiegom medyków. Ciało wracało do stanu względnej homeostazy, zapominając o śladach wyniszczającego czaru, plugawiącego wszystko na swej drodze. Wciąż był słaby, postawienie choćby kroku zdawało się wyczynem ogromnym, okupionym nieludzkim wysiłkiem, którego konsekwencje spłacał za każdym razem – zasypiając snem twardym i zupełnie niemożliwym do przerwania. Naznaczonym kolejnymi kotłującymi się w głowie wizjami – bez sensu, bez składu, czasami jedynie na tyle spokojnymi, że mógł złapać oddech, tak jak teraz.
Chrzęst zamarzniętej trawy, kruki kołujące ponad głową. Niepokój był krótki, chrupnięcie łamanych kości na tyle odległe, aby nie wił się na nowo w lęku i obawie, że ponownie będzie mu dane oglądać zdarzenia sprzed miesięcy. Zastygłe w pamięci niczym fotografie, wyłoniły się ledwie tydzień temu, gdy zrozumiał, co tak właściwie się stało. Odzyskiwanie pamięci zdawało się być niezwykle mozolne, okupione niezręcznością malującą się na twarzach osób, którym zadawał pytania. Byli ostrożni – zupełnie tak, jakby mieli do czynienia z dzieckiem, a nie z inspektorem Kruczej Straży. Irytacja w pewnych sytuacjach sięgała zenitu, miażdżąc spokój malujący się na jego twarzy. Dawkowanie wiedzy było niczym wrzód rosnący na ciele – bolało, napinało skórę do granic możliwości, a finał zwiastował tylko jedno – wysączenie się słów nie szczędzących rozczarowania i gniewu.
Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia.
Szedł zmarzniętą łąką, śledząc wybrzuszenia malujące się pod cieniutką warstwą szadzi osiadłej na szarych grudkach ziemi. Powtarzalna pętla snów, zawsze podobnych, chociaż składających się z różnych konfiguracji elementów – nie miały żadnego znaczenia, nie był völvą, majaki były jedynym, co potrafił wytworzyć okaleczony umysł. Podróż nie trwała zbyt długo, gdy cieniutkie igiełki lodu poczęły rozpływać się z każdą sekundą. Zmiana krajobrazu zdawała się natychmiastowa, a poruszenie wzbudzone gdzieś pod powierzchnią ziemi zwiastowało pojawienie się lepkiej ciemności. Odbicie w stronę, której nie przewidywał, wciągające go na ścieżkę powtarzalności. Nie było złotego dachu, biesiad i radości sprawiedliwych, rozlewająca się we wnętrznościach fala narastała, jakby coś ponownie przyciągnęło jego myśli do tamtego momentu, do śmierdzącego pomieszczenia, które miało być zapełnione tym, czego Krucza poszukiwała od wielu miesięcy. Niepokojąca, znajoma obecność, która wdzierała się do umysłu, ponownie ściągnęła go w mrok, gdzie słyszał jedynie trzask łamanych kości i krzyk. Oraz słowa, których w pierwszym momencie nie potrafił zrozumieć, zdania dobywające się gdzieś spoza koszmaru, w którym przebywał. Z rzadka szarpał się, gdy emocje sięgały zenitu, wybudzanie było brutalne – rozwarł szeroko oczy, wbijając spojrzenie w jasny sufit, jak zwykle oświetlenie było mocne i potęgowało pierwszy szok. Cichy szum w głowie narastał nieśpiesznością zaśpiewu.
Sól tér sortna, sígr fold í mar,
hverfa af himni heiðar stjörnur;
geisar eimi ok aldrnari…
- Leikr hár hiti við himin sjalfan…- bezsensowność wypowiadanych słów jak i podsuwanych przez umysł wizji zdawała się przeplatać niezwykle szczodrze przez ostatni czas. Soelberg zamarł z ustami otworzonymi jakby do dalszej recytacji. Oprzytomnienie przyszło chyba zbyt późno – sala nie była pusta. Głos, który słyszał jeszcze jakiś czas temu nie był majakiem, a realnie wypowiadanymi słowami, których znaczenie mgliście znaczyło się w jego głowie. Ton głosu zdawał się znajomy.
Eitri uniósł lekko głowę, łapiąc ostrość na sylwetkę mężczyzny. O czym… o czym ty mówisz? pytanie miało zawisnąć w powietrzu, jednak nie zostało wypowiedziane. Słowa i obraz nie chciały w żaden sposób się scalić. Przepraszam? Reakcja Soelberga była opieszała – najprostsze działanie: dwa plus dwa… połączenie kilku faktów, zdawało się zupełnie niemożliwe do ogarnięcia przez umysł. Jak do tego doszło, wszystko było pewnie. Przypadek? Czy pozostali zrozumieli, co się stało? Jeśli Ivar dowiedział się cokolwiek wcześniej, z pewnością nie była to przyjemna pogawędka. O ile wściekłość starszego brata można było pogawędką nazwać. W tym momencie jednak Eitri zupełnie nieprzytomnie wpatrywał się w gościa. W innej sytuacji zrozumiałby pełny sens słów i wyrzucił zalegającą na dnie duszy złość, teraz jednak pozostawało jedynie odklejone od rzeczywistości zdanie.
- Kurwa…- wciąż mrużył oczy, gdyż kontury zdawały się rozmazywać.- Tordenskiold?- bardziej pytanie, niż stwierdzenie. Rzucenie na oślep, chwycenie się namiastki tego, co prawdopodobnie rozpoznał; wciąż nie do końca rozumiał, dlaczego przyszedł.
Chrzęst zamarzniętej trawy, kruki kołujące ponad głową. Niepokój był krótki, chrupnięcie łamanych kości na tyle odległe, aby nie wił się na nowo w lęku i obawie, że ponownie będzie mu dane oglądać zdarzenia sprzed miesięcy. Zastygłe w pamięci niczym fotografie, wyłoniły się ledwie tydzień temu, gdy zrozumiał, co tak właściwie się stało. Odzyskiwanie pamięci zdawało się być niezwykle mozolne, okupione niezręcznością malującą się na twarzach osób, którym zadawał pytania. Byli ostrożni – zupełnie tak, jakby mieli do czynienia z dzieckiem, a nie z inspektorem Kruczej Straży. Irytacja w pewnych sytuacjach sięgała zenitu, miażdżąc spokój malujący się na jego twarzy. Dawkowanie wiedzy było niczym wrzód rosnący na ciele – bolało, napinało skórę do granic możliwości, a finał zwiastował tylko jedno – wysączenie się słów nie szczędzących rozczarowania i gniewu.
Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia.
Szedł zmarzniętą łąką, śledząc wybrzuszenia malujące się pod cieniutką warstwą szadzi osiadłej na szarych grudkach ziemi. Powtarzalna pętla snów, zawsze podobnych, chociaż składających się z różnych konfiguracji elementów – nie miały żadnego znaczenia, nie był völvą, majaki były jedynym, co potrafił wytworzyć okaleczony umysł. Podróż nie trwała zbyt długo, gdy cieniutkie igiełki lodu poczęły rozpływać się z każdą sekundą. Zmiana krajobrazu zdawała się natychmiastowa, a poruszenie wzbudzone gdzieś pod powierzchnią ziemi zwiastowało pojawienie się lepkiej ciemności. Odbicie w stronę, której nie przewidywał, wciągające go na ścieżkę powtarzalności. Nie było złotego dachu, biesiad i radości sprawiedliwych, rozlewająca się we wnętrznościach fala narastała, jakby coś ponownie przyciągnęło jego myśli do tamtego momentu, do śmierdzącego pomieszczenia, które miało być zapełnione tym, czego Krucza poszukiwała od wielu miesięcy. Niepokojąca, znajoma obecność, która wdzierała się do umysłu, ponownie ściągnęła go w mrok, gdzie słyszał jedynie trzask łamanych kości i krzyk. Oraz słowa, których w pierwszym momencie nie potrafił zrozumieć, zdania dobywające się gdzieś spoza koszmaru, w którym przebywał. Z rzadka szarpał się, gdy emocje sięgały zenitu, wybudzanie było brutalne – rozwarł szeroko oczy, wbijając spojrzenie w jasny sufit, jak zwykle oświetlenie było mocne i potęgowało pierwszy szok. Cichy szum w głowie narastał nieśpiesznością zaśpiewu.
Sól tér sortna, sígr fold í mar,
hverfa af himni heiðar stjörnur;
geisar eimi ok aldrnari…
- Leikr hár hiti við himin sjalfan…- bezsensowność wypowiadanych słów jak i podsuwanych przez umysł wizji zdawała się przeplatać niezwykle szczodrze przez ostatni czas. Soelberg zamarł z ustami otworzonymi jakby do dalszej recytacji. Oprzytomnienie przyszło chyba zbyt późno – sala nie była pusta. Głos, który słyszał jeszcze jakiś czas temu nie był majakiem, a realnie wypowiadanymi słowami, których znaczenie mgliście znaczyło się w jego głowie. Ton głosu zdawał się znajomy.
Eitri uniósł lekko głowę, łapiąc ostrość na sylwetkę mężczyzny. O czym… o czym ty mówisz? pytanie miało zawisnąć w powietrzu, jednak nie zostało wypowiedziane. Słowa i obraz nie chciały w żaden sposób się scalić. Przepraszam? Reakcja Soelberga była opieszała – najprostsze działanie: dwa plus dwa… połączenie kilku faktów, zdawało się zupełnie niemożliwe do ogarnięcia przez umysł. Jak do tego doszło, wszystko było pewnie. Przypadek? Czy pozostali zrozumieli, co się stało? Jeśli Ivar dowiedział się cokolwiek wcześniej, z pewnością nie była to przyjemna pogawędka. O ile wściekłość starszego brata można było pogawędką nazwać. W tym momencie jednak Eitri zupełnie nieprzytomnie wpatrywał się w gościa. W innej sytuacji zrozumiałby pełny sens słów i wyrzucił zalegającą na dnie duszy złość, teraz jednak pozostawało jedynie odklejone od rzeczywistości zdanie.
- Kurwa…- wciąż mrużył oczy, gdyż kontury zdawały się rozmazywać.- Tordenskiold?- bardziej pytanie, niż stwierdzenie. Rzucenie na oślep, chwycenie się namiastki tego, co prawdopodobnie rozpoznał; wciąż nie do końca rozumiał, dlaczego przyszedł.
Bezimienny
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:53
Za którymi drzwiami kończyła się ludzka świadomość?
Kiedy pustka, szara oraz zobojętniała, była tylko pustką?
Mógłby dywagować całymi dniami, nawet tygodniami, zaciekle spierać się ze znaczącymi umysłami pojmujący otaczającą rzeczywistość na najróżniejsze sposoby, gdzie każdy pogląd musiał zawierać w sobie cząstkę prawdy, jednocześnie podważając wszystkie pozostałe. Terje obserwujący przez wielobarwne pryzmaty ludzkie żywota wiedział, jak skomplikowaną istotą były myśli kłębiące się w głowach. Obserwując nieruchome ciało młodego inspektora, uświadamiał sobie, jaką kruchością w istocie opieczętowane były ich żywota i zarazem jakie szczęście, kurewsko wielkie szczęście towarzyszyło mu nieprzerwanie przez wszystkie lata, które poświęcił Kruczej Straży; nosił blizny, owszem, jednak poza palącymi wspomnieniami skrywającymi historie tych blednących śladów przeszłości, pozostawał nienaruszony.
Nietknięty zepsuciem mrocznej, zakazanej magii.
Niedraśnięty siłami przewyższającymi go co najmniej o głowę.
Jego niezliczone rany, siniaki, zadrapania — wszystkie one się wygoiły, nie pozostawiając wyraźnego uszczerbku. Soelberg tego szczęścia nie miał i smutna, gorzka, brutalna prawda była taka, że wydarzenia ostatnich tygodni pozostaną z nim i w Nim już na zawsze.
Wraz z bolesną traumą.
Był gotowy wyjść bez jakiegokolwiek pożegnania, jednak głuche Przepraszam zmuszone zostało wybrzmieć. Jeśli nie teraz, później by się nie odważył. Samo przyjście do szpitala kosztowało mężczyznę wiele i zanim przekroczył próg budynku długimi godzinami toczył zażartą wojnę pomiędzy sercem a rozumem — pomiędzy splątanymi uczuciami a pokrętnymi myślami.
Zatrzymane na granicy szeptu słowo dotarło uszu resztkami sił.
Przystanął równie gwałtownie, co obrócił cielskiem ku źródle zasłyszanego dźwięku, unosząc ku góry jedną brew. Przez ułamek sekundy wmówił sobie, że to jedynie przesłyszenie, wytwór wyobraźni, ale wówczas dotarło do niego jego głuche, ochrypnięte nazwisko.
— Kurwa — powtórzył kilka odcieni głośniej. — Soelberg, jednak żyjesz!
Chybotliwa ekscytacja natychmiast przemieszała się niczym farby na palecie akwarelisty ze swoistym zaskoczeniem, które zamigotało bezgłośnie w szarych tęczówkach, teraz wlepionych w sylwetkę pacjenta. Nawiedziła go dziwna ulga zabierająca gwałtownie ciężar zalegający jeszcze uderzenie serca wcześniej na klatce piersiowej, spojrzenie wypełniło się po brzegi antracytowego bajora czymś na kształt odprężenia spływającego swobodnie do koniuszków palców, którymi przeczesał niedbale włosy. Brakowało mu słów — kolejny raz — jakimi mógłby zagłuszyć niemrawe milczenie, które ponownie między nimi zapadło i wreszcie postawił niepewny krok w przód. Cisza dookoła niczym płochliwe stworzenie obserwowała go uważnie wielkimi oczami, czekając na zapadnięcie wyroku we własnej sprawie i wreszcie uciekła, kiedy odchrząknął znacząco, spychając do głębokiego wąwozu wszystkie niepewności.
Czego się bał?
Wszystkiego.
Co mógł zrobić?
Nic. Absolutnie, kurwa, nic. Jedynie wyjść lękom naprzeciw.
Chwycił krzesło, na którym nie tak dawno przewieszony tkwił jego płaszcz, a ostry dźwięk sunięcia czymś po podłodze rozpłynął się dookoła, kiedy zdecydowanym ruchem szarpnął je do siebie. Zanosiło im się na opowieści — a opowieści miały to do siebie, że nie kończyły się po jednym zdaniu, potrzebowano ich zdecydowanie więcej.
— Tak, to ja, przeklęty Tordenskiold — powiedział wreszcie, zająwszy miejsce. Przez krótką chwilę poczuł się niczym narrator tworzący grunt pod porywające literackie arcydzieło, zasiadający w wygodnym fotelu, skąd spod przymrużonych powiek zaczyna snuć historię. — Swoją drogą, wiesz, że przed chwilą mamrotałeś coś o niebie? Czyżbyś we śnie ujrzał bramy Walhalli? I jak było? — Cały on.
Cięty język. Czarny humor. Złowrogi uśmiech.
Idealne podsumowanie niemal dwumiesięcznego lawirowania pomiędzy światem realnym a wyśnionym, powrót — dosłownie oraz w przenośni — z zaświatów skwitowany prostym, jakże wymownym A Walhallę widziałeś? Kwintesencja dobrego wychowania sprowadzona brutalnie do parteru. Tordenskiold w pełnej krasie.
Skurwiel o niewłaściwym poczuciu humoru pod powierzchnią dwojakiej otoczki, która podążała za nim wiernością psa. Mimo wszystko nawykli do niego członkowie Kruczej Straży wiedzieli, iż było to wszystko często przejawem pojmowanej po swojemu sympatii, definiowanej inaczej przy każdym człowieku, którego losy zostały skrzyżowane ze ścieżką Norwega.
— Witamy z powrotem, Soelberg! — Uśmiechnął się nieznacznie, opierając łokciami o kabłąk krzesła. — Jeśli wierzyć opowieściom medyków, trochę zaburzyłeś im harmonogram pracy na oddziale swoimi wyskokami, których zapewne nawet nie pamiętasz — mówił dużo, mówił płynnie, odradzał od siebie poszczególne elementy przydługim przerywnikiem, pozwalając mężczyźnie nadążyć za posyłanymi ku niemu treściom.
Przez głowę przetoczyły się najróżniejsze myśli.
Pojęcia nie masz, ile rzeczy będziesz musiał nadrobić.
— Pamiętasz cokolwiek? Coś z tego, co się wydarzyło? Co było później, Eitri? — spytał wreszcie. Znaki zapytania, które musiały zostać postawione — prędzej czy później. Chociaż wolałby później niż prędzej i najlepiej przez kogoś innego, kto nadawał się bardziej do rozmowy po trudnych przejściach, do prowadzania wprost ku nowej rzeczywistości, bardziej brudnej oraz zakrzywionej od tej poprzedniej.
Obserwował go uważnie, wyczuwając ogromne zagubienie wraz z napływem niecodziennych myśli kryjących się w świątyni jego umysłu; okaleczonego. Pokiereszowanego. Przez krótką chwilę uczepił się jeszcze jednej treści, jednak odpuścił.
Wiedział, że i bez tego jego połamane krucze skrzydła będą miały ogromne problemy dźwignąć wszystko, co zdążyło się rozegrać zarówno tu, jak i w jego głowie.
Kiedy pustka, szara oraz zobojętniała, była tylko pustką?
Mógłby dywagować całymi dniami, nawet tygodniami, zaciekle spierać się ze znaczącymi umysłami pojmujący otaczającą rzeczywistość na najróżniejsze sposoby, gdzie każdy pogląd musiał zawierać w sobie cząstkę prawdy, jednocześnie podważając wszystkie pozostałe. Terje obserwujący przez wielobarwne pryzmaty ludzkie żywota wiedział, jak skomplikowaną istotą były myśli kłębiące się w głowach. Obserwując nieruchome ciało młodego inspektora, uświadamiał sobie, jaką kruchością w istocie opieczętowane były ich żywota i zarazem jakie szczęście, kurewsko wielkie szczęście towarzyszyło mu nieprzerwanie przez wszystkie lata, które poświęcił Kruczej Straży; nosił blizny, owszem, jednak poza palącymi wspomnieniami skrywającymi historie tych blednących śladów przeszłości, pozostawał nienaruszony.
Nietknięty zepsuciem mrocznej, zakazanej magii.
Niedraśnięty siłami przewyższającymi go co najmniej o głowę.
Jego niezliczone rany, siniaki, zadrapania — wszystkie one się wygoiły, nie pozostawiając wyraźnego uszczerbku. Soelberg tego szczęścia nie miał i smutna, gorzka, brutalna prawda była taka, że wydarzenia ostatnich tygodni pozostaną z nim i w Nim już na zawsze.
Wraz z bolesną traumą.
Był gotowy wyjść bez jakiegokolwiek pożegnania, jednak głuche Przepraszam zmuszone zostało wybrzmieć. Jeśli nie teraz, później by się nie odważył. Samo przyjście do szpitala kosztowało mężczyznę wiele i zanim przekroczył próg budynku długimi godzinami toczył zażartą wojnę pomiędzy sercem a rozumem — pomiędzy splątanymi uczuciami a pokrętnymi myślami.
Zatrzymane na granicy szeptu słowo dotarło uszu resztkami sił.
Przystanął równie gwałtownie, co obrócił cielskiem ku źródle zasłyszanego dźwięku, unosząc ku góry jedną brew. Przez ułamek sekundy wmówił sobie, że to jedynie przesłyszenie, wytwór wyobraźni, ale wówczas dotarło do niego jego głuche, ochrypnięte nazwisko.
— Kurwa — powtórzył kilka odcieni głośniej. — Soelberg, jednak żyjesz!
Chybotliwa ekscytacja natychmiast przemieszała się niczym farby na palecie akwarelisty ze swoistym zaskoczeniem, które zamigotało bezgłośnie w szarych tęczówkach, teraz wlepionych w sylwetkę pacjenta. Nawiedziła go dziwna ulga zabierająca gwałtownie ciężar zalegający jeszcze uderzenie serca wcześniej na klatce piersiowej, spojrzenie wypełniło się po brzegi antracytowego bajora czymś na kształt odprężenia spływającego swobodnie do koniuszków palców, którymi przeczesał niedbale włosy. Brakowało mu słów — kolejny raz — jakimi mógłby zagłuszyć niemrawe milczenie, które ponownie między nimi zapadło i wreszcie postawił niepewny krok w przód. Cisza dookoła niczym płochliwe stworzenie obserwowała go uważnie wielkimi oczami, czekając na zapadnięcie wyroku we własnej sprawie i wreszcie uciekła, kiedy odchrząknął znacząco, spychając do głębokiego wąwozu wszystkie niepewności.
Czego się bał?
Wszystkiego.
Co mógł zrobić?
Nic. Absolutnie, kurwa, nic. Jedynie wyjść lękom naprzeciw.
Chwycił krzesło, na którym nie tak dawno przewieszony tkwił jego płaszcz, a ostry dźwięk sunięcia czymś po podłodze rozpłynął się dookoła, kiedy zdecydowanym ruchem szarpnął je do siebie. Zanosiło im się na opowieści — a opowieści miały to do siebie, że nie kończyły się po jednym zdaniu, potrzebowano ich zdecydowanie więcej.
— Tak, to ja, przeklęty Tordenskiold — powiedział wreszcie, zająwszy miejsce. Przez krótką chwilę poczuł się niczym narrator tworzący grunt pod porywające literackie arcydzieło, zasiadający w wygodnym fotelu, skąd spod przymrużonych powiek zaczyna snuć historię. — Swoją drogą, wiesz, że przed chwilą mamrotałeś coś o niebie? Czyżbyś we śnie ujrzał bramy Walhalli? I jak było? — Cały on.
Cięty język. Czarny humor. Złowrogi uśmiech.
Idealne podsumowanie niemal dwumiesięcznego lawirowania pomiędzy światem realnym a wyśnionym, powrót — dosłownie oraz w przenośni — z zaświatów skwitowany prostym, jakże wymownym A Walhallę widziałeś? Kwintesencja dobrego wychowania sprowadzona brutalnie do parteru. Tordenskiold w pełnej krasie.
Skurwiel o niewłaściwym poczuciu humoru pod powierzchnią dwojakiej otoczki, która podążała za nim wiernością psa. Mimo wszystko nawykli do niego członkowie Kruczej Straży wiedzieli, iż było to wszystko często przejawem pojmowanej po swojemu sympatii, definiowanej inaczej przy każdym człowieku, którego losy zostały skrzyżowane ze ścieżką Norwega.
— Witamy z powrotem, Soelberg! — Uśmiechnął się nieznacznie, opierając łokciami o kabłąk krzesła. — Jeśli wierzyć opowieściom medyków, trochę zaburzyłeś im harmonogram pracy na oddziale swoimi wyskokami, których zapewne nawet nie pamiętasz — mówił dużo, mówił płynnie, odradzał od siebie poszczególne elementy przydługim przerywnikiem, pozwalając mężczyźnie nadążyć za posyłanymi ku niemu treściom.
Przez głowę przetoczyły się najróżniejsze myśli.
Pojęcia nie masz, ile rzeczy będziesz musiał nadrobić.
— Pamiętasz cokolwiek? Coś z tego, co się wydarzyło? Co było później, Eitri? — spytał wreszcie. Znaki zapytania, które musiały zostać postawione — prędzej czy później. Chociaż wolałby później niż prędzej i najlepiej przez kogoś innego, kto nadawał się bardziej do rozmowy po trudnych przejściach, do prowadzania wprost ku nowej rzeczywistości, bardziej brudnej oraz zakrzywionej od tej poprzedniej.
Obserwował go uważnie, wyczuwając ogromne zagubienie wraz z napływem niecodziennych myśli kryjących się w świątyni jego umysłu; okaleczonego. Pokiereszowanego. Przez krótką chwilę uczepił się jeszcze jednej treści, jednak odpuścił.
Wiedział, że i bez tego jego połamane krucze skrzydła będą miały ogromne problemy dźwignąć wszystko, co zdążyło się rozegrać zarówno tu, jak i w jego głowie.
Eitri Soelberg
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:53
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Rozedrgany obraz tańczył jeszcze kilka chwil, nim ustabilizował się na tyle, aby zupełnie pewnie mógł stwierdzić, że tym razem nie stoi przed nim duch, a człowiek z krwi i kości. Przeklęty Tordenskiold… Poczucie, że zmysły przestają go oszukiwać niosło pewną dozę satysfakcji, odetchnął z ulgą, co mogło zdawać się dziwne – ulga na widok Terje? W innej sytuacji, prawdopodobnie zaśmiałby się gorzko. Tym razem jednak, jego twarz zdradzała spokój, tak rzadko goszczący w zmarszczkach kształtujących się na jego twarzy. Powolnym ruchem zmusił zastałe ramiona do podźwignięcia głowy jeszcze wyżej – brak ruchu sprawiał, że czuł słabość płynącą ze wszystkich części ciała. Z dnia na dzień, ślad siły zawarty w mięśniach topniał i mizerniał. Powoli osadzał swą osobę w rzeczywistości, która go otaczała. Lepka ciemność zmieniła się w jarzące szpitalne światło, chłód trawy pod stopami w miękkie fałdy niebieskawej pościeli, którą był szczelnie okryty. Drgania płynące z głębi ziemi ustały i skryły się pod zimnymi kaflami podłogi, z macek ducha opadła skorupa i odsłoniła ludzkie słowa.
- Najwyraźniej…- Żył, co z dwojga złego okazało się tą gorszą opcją. Być może zgon przyniósłby ukojenie i bramy rzeczonej Walhalli, zamiast tego, cienka nić trzymająca go usilnie na ziemi, zmuszała ciało i umysł do trwania w cierpieniu, które nie niosło chwały poległych. Bluźniercze wizje, niosące ślad ognia trawiącego wszystko dookoła, zaprzeczenie temu, w co winni wierzyć mający nadzieję na łaskę Odyna – bóstwa często działającego podług własnych, niezrozumiałych dla ludzi pobudek. Ciemności Hel trawiące złote jabłka Idun, liżące korzenie świętego drzewa. Nic nie było takim, jak winien wierzyć. Zamieszanie i popłoch, brak logiki wylewający się z każdego zakamarka – obrazy przekazane przez istotę pragnącą zawładnąć jego ciałem. Czy tak właśnie wyglądało niewolnictwo opętania? Początkowo, gdy otwierał oczy pragnął śmierci, gdyż zdawało się, że nie ma dla niego wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji; wrodzony upór Soelbergów nakazywał jednak trwać niewzruszenie i nie uginać karku, nawet w obliczu wycofania własnego ja na rzecz złośliwego obcego. Zawsze pozostawało oczekiwanie – na siłę, na falę determinacji potrafiącej przełamać mroczny rytuał.
Zwężone źrenice obserwowały ruchy Tordenskiolda – spowolnienie było jedynie wytworem jego własnych odczuć, nie potrafiących jeszcze w pełni dopasować się do biegu czasu. Wyprana z emocji twarz odbiła w sobie jedynie cień uśmiechu lub czegoś, co miało go przypominać, gdyż cierpkość zaległa w kącikach ust zmięła ją bardziej na kształt boleści. Jeśli tak miała wyglądać Walhalla – zatracenie za życia w zakazanej magii okazywało się całkiem przyjemną alternatywą. Głupota… Nie pamiętał już praktycznie nic z momentu, w którym dobrze znana wieszczba przesycała jego myśli i sny. Celebrował. Celebrował moment oddechu, celebrował to, że był żywy. Momenty oświecenia przychodziły nazbyt rzadko, jednak wciąż bywały obecne. Alternatywa przyszła szybko; być może życie było tchórzostwem, ucieczką od chwalebnej śmierci. Dlatego Walhalla pozostawała odległa. Pomieszanie nie pozwalało początkowo odpowiedzieć na pytanie, które być może wcale nie musiało zaznać prawdziwej, rzeczowej odpowiedzi. Takiej też nie otrzymało.
- Niech to Hel pochłonie… Tordenskiold. Walhalla… Osobiście, następnym razem, wyślę ci stamtąd pocztówkę…- Entuzjazm gościa w niewielkim stopniu udzielał się Solebergowi. Zachrypły głos wciąż brzmiał nienaturalnie, o ile nigdy nie był zbyt rozmowny, zdawało się, że zupełnie zaczął zatracać zdolność do komunikacji w ten sposób. Zdołał wygramolić się do pozycji pół leżącej, ciągnąc za sobą rurkę podpiętej kroplówki. Zmierzwione włosy idealnie komponowały się z podkrążonymi oczami i pergaminową, szarą skórą, zupełnie niezdrową i nadającą mu rys bardziej upiorny niż ten, którym zwykł straszyć wszystkich dookoła. Siniaki na skórze były już praktycznie niewidoczne, gdzieniegdzie przebijał się jedynie zielonkawy odcień przypominający o ich niedawnej obecności. Owszem, zajął sporo czasu medykom, nim przywrócili go do stanu względnej użyteczności, zapowiadali jednak, że jeszcze wiele przed nim.
Cóż miał mu rzec? Wjebali się, wpadli po uszy w gówno, z którego ledwie się wygrzebał. Czy coś pamiętał? Mgliste przebłyski tego, co działo się pomiędzy momentami, w których odzyskiwał świadomość, a zapadał w stan utraty świadomości. Wewnętrzną katuszę spływającą wzdłuż przełyku i rozlewającą się po każdym organie wewnętrznym. Krzyk i łamanie kości – jakimś cudem nie tych, które należały do niego.
- Nie czytałeś raportów?- Oczywiście, że czytał, jednak z jakichś przedziwnych przyczyn, każdy pragnął wyłuskać coś od niego. TERAZ. W TYM MOMENCIE. Pierdolenie… Jasne, że mówił, chociaż nie było to najłatwiejsze, nie w tym stanie, chociaż szok powoli przeradzał się w poczucie bezradności i beznadziei. Kolejny, długi etap, który był przed nim.- Kurwa, tam miało nikogo nie być.- Tym czasem był człowiek i dusze, lepszego zbiegu okoliczności nie mógł sobie wyobrazić – tak jakby szaleniec posługujący się zakazaną magią nie był starczający na kilu zwykłych funkcjonariuszy. To miało być rutynowe, choć nie pozbawione ryzyka, zadanie – ingerencja Wysłanników Forsetiego zdawała się zbędna. Tym czasem, zdecydowanie powinni się tam znaleźć. Któż mógł wiedzieć, no właśnie…
Któż?
Zdawałeś sobie z tego sprawę?
Kilka mięśni drgnęło pod cieniutką skórą twarzy, szczupłe palce zacisnęły się na rogu pościeli.
- A nawet jeśli… to… – Gorzki smak poczucia winy był jedynym, co zalęgło się w jego głowie. Być może, gdyby nie jego pieprzone zdolności, zdołałby opanować sytuację. Tylko być może… Nie miał co do tego ani odrobiny pewności. Ciężar wydarzeń przygniatał.
- Najwyraźniej…- Żył, co z dwojga złego okazało się tą gorszą opcją. Być może zgon przyniósłby ukojenie i bramy rzeczonej Walhalli, zamiast tego, cienka nić trzymająca go usilnie na ziemi, zmuszała ciało i umysł do trwania w cierpieniu, które nie niosło chwały poległych. Bluźniercze wizje, niosące ślad ognia trawiącego wszystko dookoła, zaprzeczenie temu, w co winni wierzyć mający nadzieję na łaskę Odyna – bóstwa często działającego podług własnych, niezrozumiałych dla ludzi pobudek. Ciemności Hel trawiące złote jabłka Idun, liżące korzenie świętego drzewa. Nic nie było takim, jak winien wierzyć. Zamieszanie i popłoch, brak logiki wylewający się z każdego zakamarka – obrazy przekazane przez istotę pragnącą zawładnąć jego ciałem. Czy tak właśnie wyglądało niewolnictwo opętania? Początkowo, gdy otwierał oczy pragnął śmierci, gdyż zdawało się, że nie ma dla niego wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji; wrodzony upór Soelbergów nakazywał jednak trwać niewzruszenie i nie uginać karku, nawet w obliczu wycofania własnego ja na rzecz złośliwego obcego. Zawsze pozostawało oczekiwanie – na siłę, na falę determinacji potrafiącej przełamać mroczny rytuał.
Zwężone źrenice obserwowały ruchy Tordenskiolda – spowolnienie było jedynie wytworem jego własnych odczuć, nie potrafiących jeszcze w pełni dopasować się do biegu czasu. Wyprana z emocji twarz odbiła w sobie jedynie cień uśmiechu lub czegoś, co miało go przypominać, gdyż cierpkość zaległa w kącikach ust zmięła ją bardziej na kształt boleści. Jeśli tak miała wyglądać Walhalla – zatracenie za życia w zakazanej magii okazywało się całkiem przyjemną alternatywą. Głupota… Nie pamiętał już praktycznie nic z momentu, w którym dobrze znana wieszczba przesycała jego myśli i sny. Celebrował. Celebrował moment oddechu, celebrował to, że był żywy. Momenty oświecenia przychodziły nazbyt rzadko, jednak wciąż bywały obecne. Alternatywa przyszła szybko; być może życie było tchórzostwem, ucieczką od chwalebnej śmierci. Dlatego Walhalla pozostawała odległa. Pomieszanie nie pozwalało początkowo odpowiedzieć na pytanie, które być może wcale nie musiało zaznać prawdziwej, rzeczowej odpowiedzi. Takiej też nie otrzymało.
- Niech to Hel pochłonie… Tordenskiold. Walhalla… Osobiście, następnym razem, wyślę ci stamtąd pocztówkę…- Entuzjazm gościa w niewielkim stopniu udzielał się Solebergowi. Zachrypły głos wciąż brzmiał nienaturalnie, o ile nigdy nie był zbyt rozmowny, zdawało się, że zupełnie zaczął zatracać zdolność do komunikacji w ten sposób. Zdołał wygramolić się do pozycji pół leżącej, ciągnąc za sobą rurkę podpiętej kroplówki. Zmierzwione włosy idealnie komponowały się z podkrążonymi oczami i pergaminową, szarą skórą, zupełnie niezdrową i nadającą mu rys bardziej upiorny niż ten, którym zwykł straszyć wszystkich dookoła. Siniaki na skórze były już praktycznie niewidoczne, gdzieniegdzie przebijał się jedynie zielonkawy odcień przypominający o ich niedawnej obecności. Owszem, zajął sporo czasu medykom, nim przywrócili go do stanu względnej użyteczności, zapowiadali jednak, że jeszcze wiele przed nim.
Cóż miał mu rzec? Wjebali się, wpadli po uszy w gówno, z którego ledwie się wygrzebał. Czy coś pamiętał? Mgliste przebłyski tego, co działo się pomiędzy momentami, w których odzyskiwał świadomość, a zapadał w stan utraty świadomości. Wewnętrzną katuszę spływającą wzdłuż przełyku i rozlewającą się po każdym organie wewnętrznym. Krzyk i łamanie kości – jakimś cudem nie tych, które należały do niego.
- Nie czytałeś raportów?- Oczywiście, że czytał, jednak z jakichś przedziwnych przyczyn, każdy pragnął wyłuskać coś od niego. TERAZ. W TYM MOMENCIE. Pierdolenie… Jasne, że mówił, chociaż nie było to najłatwiejsze, nie w tym stanie, chociaż szok powoli przeradzał się w poczucie bezradności i beznadziei. Kolejny, długi etap, który był przed nim.- Kurwa, tam miało nikogo nie być.- Tym czasem był człowiek i dusze, lepszego zbiegu okoliczności nie mógł sobie wyobrazić – tak jakby szaleniec posługujący się zakazaną magią nie był starczający na kilu zwykłych funkcjonariuszy. To miało być rutynowe, choć nie pozbawione ryzyka, zadanie – ingerencja Wysłanników Forsetiego zdawała się zbędna. Tym czasem, zdecydowanie powinni się tam znaleźć. Któż mógł wiedzieć, no właśnie…
Któż?
Zdawałeś sobie z tego sprawę?
Kilka mięśni drgnęło pod cieniutką skórą twarzy, szczupłe palce zacisnęły się na rogu pościeli.
- A nawet jeśli… to… – Gorzki smak poczucia winy był jedynym, co zalęgło się w jego głowie. Być może, gdyby nie jego pieprzone zdolności, zdołałby opanować sytuację. Tylko być może… Nie miał co do tego ani odrobiny pewności. Ciężar wydarzeń przygniatał.
Bezimienny
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:53
Nie było słów, którymi mógłby cofnąć czas.
Nie było słów, którymi mógł się zwrócić.
Takich, których mógłby kurczowo uczepić palcami, nie puszczając ich do samego końca tego spotkania oraz trudnej, gorzkiej, nieprzyjemnie ciężkiej rozmowy, jaka postanowiła wybrzmieć pomiędzy sterylnymi ścianami szpitalnej sali, gdzie jeszcze godzinę wcześniej nie planował się znaleźć. Terje — gdyby miał przyznać przed samym sobą — nie chciał go oglądać ani odwiedzać, początkowo ledwo pojmował myślami, do czego sam poniekąd doprowadził; wiedział zawsze, jakie ryzyko podążało śladem każdego członka Kruczej Straży, byłby głupi oraz krótkowzroczny nie dostrzegając szpetnej sylwetki śmierci podążającej nieustannie jego tropem. Niekiedy niemalże czuł chłód bijący od jej palców, ilekroć próbowała objąć mu szyję, odcinając powietrze, dusząc, wreszcie uśmiercając oraz zabierając to, co się podziemiom należało. Hel musiała wiedzieć, jakie grzechy obciążały męskie ramiona, wyczekiwała Tordenskiolda we własnym królestwie, niczym królowa leniwie wypatrująca króla.
Zaśmiałby się gorzko, gdyby usłyszał westchnienie ulgi opuszczające usta Eitriego bądź wniknął subtelnie pod powłokę jego myśli, nigdy nie uwierzyłby, że ten mógł poczuć się lepiej, jakkolwiek to lepiej definiować, na widok mordy przeklętego Szarlatana. Mało kto cieszył się tym widokiem. Chociaż nieznaczne, niejednoznaczne uniesienie kącików ust ku górze wyrażało to, czego nie zamierzał powiedzieć; musiało trafić właśnie na niego. Ze wszystkich ludzi przewijających się przez salę ostatnimi tygodniami, pałających szczerymi uczuciami, miłością braterską, oddaniem kobiecego serca, padło na Terje.
Człowieka, którego nie powinno tutaj być.
Cienia umykającego przed własnym wstydem.
Oficera, który popełnił błąd.
Jeden, kurwa, błąd.
Nieodwracalny we wszystkich możliwych skutkach.
Obserwując, jak Solberg uparcie oraz kurczowo trzyma się żywota, rozmyślał o drodze, którą przeszedł przez dwa miesiące oraz o drodze, którą zmuszony będzie podążyć — o powrocie do świata, gdzie odnaleźć się nie zdoła. Przekleństwo a zarazem dar, bycie medium jako balansowanie pomiędzy niebezpiecznymi peryferiami wszelkiej ludzkiej świadomości, niepojmowane przez zwykłe umysły, przypominało nieustanną grę tego co teraz z tym, co było.
Wreszcie mięsień twarzy drgnął naturalnie.
Brew powędrowała ku górze w wyrazie lichego tryumfu.
— Może nie będę cię kłopotał, kto wie, czy sam — prędzej czy później — nie odwiedzę tego urokliwego miejsca — słowa rozbrzmiały cicho. Swoista swoboda zawisła gdzieś w eterze, wypełniając przezroczystym cielskiem wnętrze sali.
Patrzenie na Niego niosło namacalny ból.
Mówienie niosło ból.
Przepraszam, które wybrzmiało minuty temu wyblakło, zmarniało, stało się niemalże niewidoczne, chociaż wypowiedziane szczerze i prosto z serca, utraciło moc. Mógłby przystawić do niego płomień zapałki, pozwalając strawić długością głębokiego oddechu marność, jaką wyszeptał, by pozostała jedynie gorycz palonego wspomnienia przeżutego zębami, nim zdecydował się wypluć. Jak ochłap. Właśnie tyle, zdawało mu się, warte było głuche Przepraszam.
Złość, która wypełzła ze środka okaleczonego ciała oraz naznaczonego rozoranymi ranami umysłu, poniosła się przez tę niewielką przestrzeń pomiędzy Krukami. Wnikając pod powierzchnię zabliźnionych znamion, jakich nie brakowało żadnemu oficerowi i niemalże zadygotał ze wściekłości — był winny.
Winny wszystkiemu.
Nawet połowicznie, jednak wina pozostawała winą.
Westchnął cierpiętniczo, zaciskając pięści boleśnie. Miażdżąco.
Głowa jakby drgnęła ku własnym butom.
— Czytałem — głuche słowo.
Krótka, klarowna odpowiedź. Wypełniona po brzegi nieznośnie ciężkim rozgoryczeniem, którego smak nieustannie drażnił koniec języka; ani to przełknąć, ani wypluć, ani nawet powiedzieć, bo przeszłość zdążyła się wydarzyć i będzie nieustannie doń powracać, jako błąd, którego nie powinien popełnić (choć się zdarzył, jak zdarzyć mógł się każdemu).
Westchnął raz jeszcze, jednak tym razem spojrzał mu głęboko w oczy. Musiał, ponieważ nie był tchórzem, żaden z nich nie zaliczał się do tego grona, co wielokrotnie udowadniali; Eitri dosłownie za cenę własnego życia, dlatego prawda pozostała ostatnim, czego mógł się uchwycić.
Klnąc w myślach.
— To mógł być każdy z nas, Soelberg. Ty, ja czy nawet twój brat — wszyscy bez wyjątku przyjęliśmy brzemię tej roboty, zaakceptowaliśmy świadomość śmierci, którą możemy spotkać zawsze. Ty… — miałeś pecha? To chciałeś, kurwa, powiedzieć, Tordenskiold? — To nie powinno się zdarzyć.
Pozwolił mu oswoić się ze wszystkim, co zostało powiedziane, nim ruszył krok dalej.
— Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co ani jak się teraz czujesz, właściwie niewiele teraz rozumiem. — Antracytowe spojrzenie lustrowało pobladłą, miejscami zasinioną twarz wyzutą ze wszelkich emocji. Wykonał nieznaczny ruch ręką, wreszcie prostując otulone bólem palce — Słuchaj, nie jestem najlepszy w tym… — myśl, Tordenskiold, myśl. — We wszystkim. Od pocieszania przez rozmowy do czegoś głębszego, jak podnoszenie na duchu; Krucza nauczyła mnie, by ciągnąć was do przodu, zamiast w dół. Wiem, jak kurewsko winny jestem i właściwie nie planowałem tu być; chyba nie chciałem, byś musiał znosić moje towarzystwo, nawet nieprzytomny.
Powietrze przemieszało neutralność.
On przeczesał dłonią splątane włosy, jednak nie pozwolił nerwowości wtargnąć do pomieszczenia, które niespodziewanie skurczyło się do rozmiaru szpitalnego łóżka, wymęczonego Soelberga oraz zmartwionego tym wszystkim, jak tylko potrafił sięgnąć wzrokiem ogrom strat, objąć zakrzepłą krew wewnętrznego pobojowiska, oficera o jego oczach.
— Żyjesz, to najważniejsze, dzieciaku. — Cień uśmiechu zamigotał głęboko pod intensywnie szarymi tęczówkami. — Nawet jeśli czeka cię długa droga, zanim wrócisz, wszystko mniej lub bardziej sobie poukładasz, to wszyscy wiemy, jak upartym gnojkiem potrafisz być. Wrócisz do nas prędzej czy później. — Zmieniony, jednak żywy.
Chociaż czy bijące w piersi serce oraz oddychające płuca świadczyły o życiu, czy jedynie egzystowaniu pośród żywych? Tordenskiold zagryzł wewnętrzną stronę policzka, chyba nie zamierzał teraz odpowiadać własnym myślom. Zamiast tego sięgnął, samemu się tego nie spodziewając, po jedno ze szczęśliwszych, jak zakładał, wspomnień. Takie, którego obrazy mogły ostać się nienaruszone.
— Hedda o ciebie pytała, twoja Signe tu była.
Powiedzieli mu lekarze, a jakże, by teraz perfidnie wykorzystał dla krótkotrwałego oderwania Eitriego od tamtej złej nocy.
Błędnej decyzji.
Ich wszystkich.
Szczególnie J E G O.
Nie było słów, którymi mógł się zwrócić.
Takich, których mógłby kurczowo uczepić palcami, nie puszczając ich do samego końca tego spotkania oraz trudnej, gorzkiej, nieprzyjemnie ciężkiej rozmowy, jaka postanowiła wybrzmieć pomiędzy sterylnymi ścianami szpitalnej sali, gdzie jeszcze godzinę wcześniej nie planował się znaleźć. Terje — gdyby miał przyznać przed samym sobą — nie chciał go oglądać ani odwiedzać, początkowo ledwo pojmował myślami, do czego sam poniekąd doprowadził; wiedział zawsze, jakie ryzyko podążało śladem każdego członka Kruczej Straży, byłby głupi oraz krótkowzroczny nie dostrzegając szpetnej sylwetki śmierci podążającej nieustannie jego tropem. Niekiedy niemalże czuł chłód bijący od jej palców, ilekroć próbowała objąć mu szyję, odcinając powietrze, dusząc, wreszcie uśmiercając oraz zabierając to, co się podziemiom należało. Hel musiała wiedzieć, jakie grzechy obciążały męskie ramiona, wyczekiwała Tordenskiolda we własnym królestwie, niczym królowa leniwie wypatrująca króla.
Zaśmiałby się gorzko, gdyby usłyszał westchnienie ulgi opuszczające usta Eitriego bądź wniknął subtelnie pod powłokę jego myśli, nigdy nie uwierzyłby, że ten mógł poczuć się lepiej, jakkolwiek to lepiej definiować, na widok mordy przeklętego Szarlatana. Mało kto cieszył się tym widokiem. Chociaż nieznaczne, niejednoznaczne uniesienie kącików ust ku górze wyrażało to, czego nie zamierzał powiedzieć; musiało trafić właśnie na niego. Ze wszystkich ludzi przewijających się przez salę ostatnimi tygodniami, pałających szczerymi uczuciami, miłością braterską, oddaniem kobiecego serca, padło na Terje.
Człowieka, którego nie powinno tutaj być.
Cienia umykającego przed własnym wstydem.
Oficera, który popełnił błąd.
Jeden, kurwa, błąd.
Nieodwracalny we wszystkich możliwych skutkach.
Obserwując, jak Solberg uparcie oraz kurczowo trzyma się żywota, rozmyślał o drodze, którą przeszedł przez dwa miesiące oraz o drodze, którą zmuszony będzie podążyć — o powrocie do świata, gdzie odnaleźć się nie zdoła. Przekleństwo a zarazem dar, bycie medium jako balansowanie pomiędzy niebezpiecznymi peryferiami wszelkiej ludzkiej świadomości, niepojmowane przez zwykłe umysły, przypominało nieustanną grę tego co teraz z tym, co było.
Wreszcie mięsień twarzy drgnął naturalnie.
Brew powędrowała ku górze w wyrazie lichego tryumfu.
— Może nie będę cię kłopotał, kto wie, czy sam — prędzej czy później — nie odwiedzę tego urokliwego miejsca — słowa rozbrzmiały cicho. Swoista swoboda zawisła gdzieś w eterze, wypełniając przezroczystym cielskiem wnętrze sali.
Patrzenie na Niego niosło namacalny ból.
Mówienie niosło ból.
Przepraszam, które wybrzmiało minuty temu wyblakło, zmarniało, stało się niemalże niewidoczne, chociaż wypowiedziane szczerze i prosto z serca, utraciło moc. Mógłby przystawić do niego płomień zapałki, pozwalając strawić długością głębokiego oddechu marność, jaką wyszeptał, by pozostała jedynie gorycz palonego wspomnienia przeżutego zębami, nim zdecydował się wypluć. Jak ochłap. Właśnie tyle, zdawało mu się, warte było głuche Przepraszam.
Złość, która wypełzła ze środka okaleczonego ciała oraz naznaczonego rozoranymi ranami umysłu, poniosła się przez tę niewielką przestrzeń pomiędzy Krukami. Wnikając pod powierzchnię zabliźnionych znamion, jakich nie brakowało żadnemu oficerowi i niemalże zadygotał ze wściekłości — był winny.
Winny wszystkiemu.
Nawet połowicznie, jednak wina pozostawała winą.
Westchnął cierpiętniczo, zaciskając pięści boleśnie. Miażdżąco.
Głowa jakby drgnęła ku własnym butom.
— Czytałem — głuche słowo.
Krótka, klarowna odpowiedź. Wypełniona po brzegi nieznośnie ciężkim rozgoryczeniem, którego smak nieustannie drażnił koniec języka; ani to przełknąć, ani wypluć, ani nawet powiedzieć, bo przeszłość zdążyła się wydarzyć i będzie nieustannie doń powracać, jako błąd, którego nie powinien popełnić (choć się zdarzył, jak zdarzyć mógł się każdemu).
Westchnął raz jeszcze, jednak tym razem spojrzał mu głęboko w oczy. Musiał, ponieważ nie był tchórzem, żaden z nich nie zaliczał się do tego grona, co wielokrotnie udowadniali; Eitri dosłownie za cenę własnego życia, dlatego prawda pozostała ostatnim, czego mógł się uchwycić.
Klnąc w myślach.
— To mógł być każdy z nas, Soelberg. Ty, ja czy nawet twój brat — wszyscy bez wyjątku przyjęliśmy brzemię tej roboty, zaakceptowaliśmy świadomość śmierci, którą możemy spotkać zawsze. Ty… — miałeś pecha? To chciałeś, kurwa, powiedzieć, Tordenskiold? — To nie powinno się zdarzyć.
Pozwolił mu oswoić się ze wszystkim, co zostało powiedziane, nim ruszył krok dalej.
— Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co ani jak się teraz czujesz, właściwie niewiele teraz rozumiem. — Antracytowe spojrzenie lustrowało pobladłą, miejscami zasinioną twarz wyzutą ze wszelkich emocji. Wykonał nieznaczny ruch ręką, wreszcie prostując otulone bólem palce — Słuchaj, nie jestem najlepszy w tym… — myśl, Tordenskiold, myśl. — We wszystkim. Od pocieszania przez rozmowy do czegoś głębszego, jak podnoszenie na duchu; Krucza nauczyła mnie, by ciągnąć was do przodu, zamiast w dół. Wiem, jak kurewsko winny jestem i właściwie nie planowałem tu być; chyba nie chciałem, byś musiał znosić moje towarzystwo, nawet nieprzytomny.
Powietrze przemieszało neutralność.
On przeczesał dłonią splątane włosy, jednak nie pozwolił nerwowości wtargnąć do pomieszczenia, które niespodziewanie skurczyło się do rozmiaru szpitalnego łóżka, wymęczonego Soelberga oraz zmartwionego tym wszystkim, jak tylko potrafił sięgnąć wzrokiem ogrom strat, objąć zakrzepłą krew wewnętrznego pobojowiska, oficera o jego oczach.
— Żyjesz, to najważniejsze, dzieciaku. — Cień uśmiechu zamigotał głęboko pod intensywnie szarymi tęczówkami. — Nawet jeśli czeka cię długa droga, zanim wrócisz, wszystko mniej lub bardziej sobie poukładasz, to wszyscy wiemy, jak upartym gnojkiem potrafisz być. Wrócisz do nas prędzej czy później. — Zmieniony, jednak żywy.
Chociaż czy bijące w piersi serce oraz oddychające płuca świadczyły o życiu, czy jedynie egzystowaniu pośród żywych? Tordenskiold zagryzł wewnętrzną stronę policzka, chyba nie zamierzał teraz odpowiadać własnym myślom. Zamiast tego sięgnął, samemu się tego nie spodziewając, po jedno ze szczęśliwszych, jak zakładał, wspomnień. Takie, którego obrazy mogły ostać się nienaruszone.
— Hedda o ciebie pytała, twoja Signe tu była.
Powiedzieli mu lekarze, a jakże, by teraz perfidnie wykorzystał dla krótkotrwałego oderwania Eitriego od tamtej złej nocy.
Błędnej decyzji.
Ich wszystkich.
Szczególnie J E G O.
Eitri Soelberg
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Każda chwila świadomości niosła gorzki smak porażki – chociaż wyszedł cało czuł, że mógł zrobić więcej, postarać się bardziej, załatwić sprawę zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości się potoczyła. Był ciężarem, nie tylko dla lekarzy, ale i dla swego otoczenia – niosąc jedynie zatroskanie i ból. Ta jedna rzecz paliła go najbardziej, nie szaleństwo wyzierające nań zza rogu, nie ból poszczególnych części ciała, a poczucie, że jest nieudacznikiem. Człowiekiem, który spieprzył wszystko, co tylko się dało. Pozostawiając swego partnera na łaskę i niełaskę przeciwnika oraz, być może, dając mu jedynie kolejne chwile bezradności. Nie potrafił dopuścić do siebie myśli, że nie mogło spotkać go nic innego; umiejętności go zawiodły, dar, który próbował od lat trzymać w ryzach i wykorzystywać dla zyskania przewagi, ukazał swe najgorsze oblicze. Obnażył słabość i bezbronność medium w starciu ze złośliwym duchem, który pragnął jedynie opanować jego ciało i skorzystać z niezwykłej delikatności duszy. Zwalczenie go przyniosło rozrastającą się pustkę lub coś na kształt rozszczepienia – jeszcze bardziej jaskrawe odklejenie się od rzeczywistości i pogrążenie w niekończącym się tańcu ze zjawami przeszłości. Dopiero od kilku dni docierała do niego zgroza i pustka, która nie pozwalała dostrzegać nic więcej, niż tylko własną słabość.
Pokrzepiające słowa rodziny nie były w stanie podźwignąć go na tyle, by zrozumiał, że ma niezwykłe szczęście, będąc wciąż z nimi. Nie umiałby spojrzeć w oczy swemu partnerowi, gdyż poczucie, że zawiódł na całej linii przytłaczało i nie pozwalało na wybrzmienie słów szczerości. Uczono ich żyć ze świadomością śmierci depczącej po piętach, nie mówiono, jak zachować się, gdy ta mimo silnego uścisku wypuści i pozwoli BYĆ dalej. Czym innym było ocierać się o nią, czym innym doświadczyć jej i mimo to wciąż trwać.
Odbicie piłeczki przez Tordenskiolda nie spotkało się z żadną reakcją. Być może powinien się zaśmiać, próbując rozluźnić atmosferę – wszak sam to rozpoczął, jednak zamiast tego lustrował go uważnie, bez cienia rozbawienia. Słowa przepływały przez jego głowę, kreśląc jedynie kolejne szramy na i tak pokiereszowanej psychice. Czytał, wiedział dokładnie, co się tam działo, opisane fachowo, sucho, tyle, ile potrzeba, bez zbędnego rozwodzenia się nad tym, co mniej istotne. Nie uwzględniając ludzkiego odruchu, emocji przepływających przez pomieszczenie, bólu malującego się na twarzach, zmieszania, smrodu tchórzostwa.
Palce zacisnęły się mocniej, gdy zapach wilgoci dotarł do jego nozdrzy – nie realny, a odbity gdzieś w śladzie pamięciowym – zwykle nieobecny, jednak wywoływany odpowiednimi bodźcami. Trauma zamkniętego, ciasnego pomieszczenia znaczyła się szeroko, powodując mimowolną gęsią skórkę. Ucisk w klatce piersiowej, panikę. Pętla czasowa – ciągły powrót w to samo miejsce, niepokój, obrazy, błyski światła. Pobladł mimowolnie, szukając dłonią szklanki z wodą; stała tuż obok, niezdarny ruch strącił ją niemal, jednak w ostatniej chwili opanował się i pewnie zacisnął na niej palce. Nie napił się, zamarł w bezruchu, zupełnie nie zwracając uwagi na swego rozmówcę. Trzydziesty lipca, dzisiaj trzydziesty… Lekarze powtarzali, osadzaj się w teraźniejszości, ćwicz. To, co było tam, dawno zostało za tobą. Żyjesz i jedyne, czego potrzebujesz, to na nowo zakotwiczyć się w teraźniejszości. Jeden… dwa… trzy… cztery…. Liczenie wspak. Dziesięć, dziewięć, osiem….
- Tak, to mógł być każdy… – rzekł niemal odruchowo, zachowując ciąg rozmowy. Cisza i niezręczność jaka panowała między nimi nie była w stanie rozluźnić swego uścisku. Każdy pogrążony w wyrzutach sumienia na swój sposób. Czy czuł żal względem Terje? Nie potrafił zupełnie tego określić, zamotany w bodźcach, które do niego docierały. Być może trzeźwy osąd miał przyjść z czasem i utopić Tordenskiolda w przekleństwach i klątwach rzucanych w stronę dnia, w którym przyszło się mu narodzić. Teraz jednak, pozostawała mu tylko niepewność co do tego, jak właściwie Eitri go postrzegał. Zawalił, naraził swych współpracowników w sposób niewyobrażalny, jednak spotkał go brak osądu – być może jeszcze bardziej brutalny i dotkliwszy niż cios, który Soelberg powinien mu wymierzyć.
Chciał zapytać, cóż warte jest takie życie, jednak usta zamarły wpół otwarte. Chwila paniki trwała zbyt długo, aby mógł w jakikolwiek sposób zamaskować to, że wcale nie znajdował się w najlepszej kondycji psychicznej.
- Żyję. Lekarze mówili, że jeszcze trochę i będę mógł wyjść do domu, ale…- Słowa nadawały pesymistyczny wydźwięk nawet zakończeniu. Nie widział pomyślnego rozstrzygnięcia.- Nie wiem kiedy i czy w ogóle wrócę.- Stwierdzenie niczym wyrok opadło na jego ramiona. W tej chwili Krucza Straż była dla niego czymś nieosiągalnym, nie potrafił zupełnie wyobrazić sobie tego, jak mógłby pokazać się reszcie zespołu, ze świadomością bycia ofiarą.
Wspomnienie twarzy, włosów i zapachu. Hedda… Pamiętał mglisty zarys sylwetki.
- Hedda- powtórzył za Terje. Nieco nieprzytomnie. - Signe…- rozbrzmiało o wiele pewniej i znajomo.- Rozmawialiście?
Pokrzepiające słowa rodziny nie były w stanie podźwignąć go na tyle, by zrozumiał, że ma niezwykłe szczęście, będąc wciąż z nimi. Nie umiałby spojrzeć w oczy swemu partnerowi, gdyż poczucie, że zawiódł na całej linii przytłaczało i nie pozwalało na wybrzmienie słów szczerości. Uczono ich żyć ze świadomością śmierci depczącej po piętach, nie mówiono, jak zachować się, gdy ta mimo silnego uścisku wypuści i pozwoli BYĆ dalej. Czym innym było ocierać się o nią, czym innym doświadczyć jej i mimo to wciąż trwać.
Odbicie piłeczki przez Tordenskiolda nie spotkało się z żadną reakcją. Być może powinien się zaśmiać, próbując rozluźnić atmosferę – wszak sam to rozpoczął, jednak zamiast tego lustrował go uważnie, bez cienia rozbawienia. Słowa przepływały przez jego głowę, kreśląc jedynie kolejne szramy na i tak pokiereszowanej psychice. Czytał, wiedział dokładnie, co się tam działo, opisane fachowo, sucho, tyle, ile potrzeba, bez zbędnego rozwodzenia się nad tym, co mniej istotne. Nie uwzględniając ludzkiego odruchu, emocji przepływających przez pomieszczenie, bólu malującego się na twarzach, zmieszania, smrodu tchórzostwa.
Palce zacisnęły się mocniej, gdy zapach wilgoci dotarł do jego nozdrzy – nie realny, a odbity gdzieś w śladzie pamięciowym – zwykle nieobecny, jednak wywoływany odpowiednimi bodźcami. Trauma zamkniętego, ciasnego pomieszczenia znaczyła się szeroko, powodując mimowolną gęsią skórkę. Ucisk w klatce piersiowej, panikę. Pętla czasowa – ciągły powrót w to samo miejsce, niepokój, obrazy, błyski światła. Pobladł mimowolnie, szukając dłonią szklanki z wodą; stała tuż obok, niezdarny ruch strącił ją niemal, jednak w ostatniej chwili opanował się i pewnie zacisnął na niej palce. Nie napił się, zamarł w bezruchu, zupełnie nie zwracając uwagi na swego rozmówcę. Trzydziesty lipca, dzisiaj trzydziesty… Lekarze powtarzali, osadzaj się w teraźniejszości, ćwicz. To, co było tam, dawno zostało za tobą. Żyjesz i jedyne, czego potrzebujesz, to na nowo zakotwiczyć się w teraźniejszości. Jeden… dwa… trzy… cztery…. Liczenie wspak. Dziesięć, dziewięć, osiem….
- Tak, to mógł być każdy… – rzekł niemal odruchowo, zachowując ciąg rozmowy. Cisza i niezręczność jaka panowała między nimi nie była w stanie rozluźnić swego uścisku. Każdy pogrążony w wyrzutach sumienia na swój sposób. Czy czuł żal względem Terje? Nie potrafił zupełnie tego określić, zamotany w bodźcach, które do niego docierały. Być może trzeźwy osąd miał przyjść z czasem i utopić Tordenskiolda w przekleństwach i klątwach rzucanych w stronę dnia, w którym przyszło się mu narodzić. Teraz jednak, pozostawała mu tylko niepewność co do tego, jak właściwie Eitri go postrzegał. Zawalił, naraził swych współpracowników w sposób niewyobrażalny, jednak spotkał go brak osądu – być może jeszcze bardziej brutalny i dotkliwszy niż cios, który Soelberg powinien mu wymierzyć.
Chciał zapytać, cóż warte jest takie życie, jednak usta zamarły wpół otwarte. Chwila paniki trwała zbyt długo, aby mógł w jakikolwiek sposób zamaskować to, że wcale nie znajdował się w najlepszej kondycji psychicznej.
- Żyję. Lekarze mówili, że jeszcze trochę i będę mógł wyjść do domu, ale…- Słowa nadawały pesymistyczny wydźwięk nawet zakończeniu. Nie widział pomyślnego rozstrzygnięcia.- Nie wiem kiedy i czy w ogóle wrócę.- Stwierdzenie niczym wyrok opadło na jego ramiona. W tej chwili Krucza Straż była dla niego czymś nieosiągalnym, nie potrafił zupełnie wyobrazić sobie tego, jak mógłby pokazać się reszcie zespołu, ze świadomością bycia ofiarą.
Wspomnienie twarzy, włosów i zapachu. Hedda… Pamiętał mglisty zarys sylwetki.
- Hedda- powtórzył za Terje. Nieco nieprzytomnie. - Signe…- rozbrzmiało o wiele pewniej i znajomo.- Rozmawialiście?
Bezimienny
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Tkwili w tym paradoksie razem — bowiem to był paradoks.
To wszystko, ta rozmowa, to spotkanie, nawet ta znajomość, która nie powinna się wydarzyć ani wypłynąć poza bezpieczne mury siedziby Kruczej Straży, gdzie należało porzucić wszystkie miłe słowa przeplatane uśmiechami, żartami czy niegroźnymi uwagami balansującymi na granicy bezczelności, a szczerej sympatii; powinien był zostawić wszystko właśnie tam, gdzie postanowiło się zacząć. Przyjąć po męsku siarczysty policzek wymierzony ręką przeznaczenia, akceptując ze spokojem wyzierającym spod zgaszonego spojrzenia kolejność zdarzeń, trefnego informatora oraz zasadzkę wyczekującą cierpliwie na inspektorów, których niejako sam posłał na spotkanie ze śmiercią, jednak nie potrafił. Nie umiał tak po ludzku odciąć się od tego gówna, jakim ubrudzeni byli wszyscy od ówczesnego wieczora, kiedy pieczołowicie zaplanowana misja okazała się niepowodzeniem, ścierając się brutalnie ze swoistym krwawym losem pisanym większości oficerów. Przez krótką ulotność chwili miał stuprocentową pewność, jakiej pozostali bezczelnie zazdrościli, jednak wszystko pierdolnęło jak po wybuchu granatu rzuconego celnie mimo ogromu dystansu dzielącego od celu.
Eitri przypominał obraz nędznego, życiowego włóczęgi porzuconego gdzieś w slumsach codzienności pędzącej przed siebie dziko i gwałtownie, bez niepotrzebnego oglądania na jakiekolwiek ofiary toczonej wojny. Chociaż wielokrotnie sam nadstawiał karku za innych, częściej pracował jako wytrwany indywidualista, dopiero w Wysłannikach odnajdując namiastkę czegoś godnego określenia rodziną, jednocześnie rozumiejąc — mniej lub bardziej — wewnętrzną walkę rozrywającą Solberga na kawałki niczym kawałek mięsa. Tę świadomość, jakoby zawiódł tak siebie, co i partnera.
Nie zazdrościł mu tego.
Nikt mu t e g o nie zazdrościł.
Cholernej choroby toczącej zdrowe ciało, zaropiałych ran niepotrafiących się zagoić ani tym bardziej zabliźnić, dopóki nieustannie były rozdrapywane na nowo, przywołując nieszczęśliwe wspomnienia miejsca, osób, wreszcie zdarzeń. Chociaż Tordenskiold jedynie słyszał tę opowieść, której uzupełnienie odnalazł w skrupulatnie spisanych raportach, niemalże czuł całym sobą ból rozlewający się wzdłuż ciała, przełamujący wszelkie barykady zastawione przez umysł czy samokontrolę.
Obserwował ze spokojem konstelację zadrapań, siniaków czy strupów pokrywających gdzieniegdzie jego skórę, cofając się do wspomnienia sprzed kilku dni; dzieciak nawet nie zdawał sobie sprawy, że każdy pragnął być nim, w dość pokrętny sposób, jeśli przyjrzeć się bliżej chronologii zdarzeń. Widzieli w nim swoistego bohatera, rozpamiętywali wydarzenie niewłaściwymi kategoriami, nie mając bladego pojęcia o dramacie rozgrywającym się za zamkniętymi drzwiami szpitalnej sali.
— Zrobiłeś wszystko, co należało zrobić, Eitri.
I słono zapłaciłeś, dlatego nikt cię nie wini, dopowiedział w myślach. Nie miał nawet pewności, czy te słowa cokolwiek znaczą, czy w ogóle przebiją się przez ogrom poniesionych strat, zburzonych mostów, powalonych myśli, w których tkwił ostatnimi tygodniami, bo chociaż lekarze zapewniali o polepszeniu, żaden z nich nie siedział w jego głowie. Nikt nie mógł wiedzieć ani całkowicie rozumieć, co takiego się wydarzyło ani co działo się teraz.
Wciągnął gwałtownie powietrze, słuchając kolejnych słów, nie spuszczając wzroku z inspektora.
— Słuchaj, Solberg, to nie jest teraz najważniejsze. Najpierw musisz się wylizać — zaczął dość powoli. Usilnie próbował właściwie dobierać do siebie słowa, komponując je tak, jak należało to zrobić bez niepotrzebnego poczucia wina; tego wystarczyło im obu. — Na wszystko przyjdzie czas, również na twój powrót, jeśli oczywiście będziesz go chciał. My poczekamy, Krucza Straż nigdzie się nie wybiera, młody. — Cień uśmiechu wpełznął mu na usta.
Jak zawsze, chcąc nie chcąc, zaczynał traktować młodszych kolegów przez pryzmat własnego wieku trochę niczym młodszych braci, chociaż dla własnego komfortu oraz zdrowia nie powinien był tego robić.
Przywiązywać się, bowiem przywiązanie, tworzenie jakiejkolwiek więzi było zdradliwe.
Potrafiło nieść jednocześnie radość oraz ból.
W tym wypadku? Nie miał pewności, czując zbyt gorzki żal do samego siebie.
Żywe oko rozbłysło intensywniej, kiedy myśli nawiedziły jego umysł, dostrzegając nieznacznie poruszenie w osobie mężczyzny, wystarczyło jedno imię, impuls zmuszający ociężałość serca do drgnięcia, kobiece widmo majaczące przed oczami, wspomnienie zakopane pod kurhanem innych.
Przywiązanie.
Kotwica.
Tym właśnie była Signe.
Przynajmniej dla Solberga przykutego metaforycznie do szpitalnego łóżka.
— Tak, rozmawialiśmy — zaczął spokojnie. Usiadł pewniej na krześle, odnajdując wreszcie oparcie dla wcześniej przygarbionych ramion. — Signe przesiadywała tutaj dzień i noc, na początku nie odstępowała cię na krok, dopóki lekarze nie zaczęli jej wyganiać.
Parsknął krótkim śmiechem, kiedy we wspomnieniu opowiadanym ustami (oraz myślami) kolegów zamajaczyła mu przed oczami, wykłócając się bezczelnie na szpitalnym korytarzu o jeszcze jedną minutę, kolekcjonując te minuty w godziny.
— Dla świętego spokoju pozwolili jej zostawać dłużej, chyba nie spodziewali się po tej twojej pannie takiej zawziętości. Chociaż to chyba coś, co charakteryzuje baletnice, upartość — kontynuował ze swobodą w głosie. — I najwyraźniej ciebie też, Eitri. Nie znam drugiego tak upartego człowieka, jak ty. — Bo mało kto z Kruków tak uparcie trzymał się życia.
Jaskrawe promienie słońca nieśmiało zaglądały do wnętrza sali, rozświetlając ponurość pomieszczenia na tyle, na ile było to możliwe i chociaż jeszcze kilkanaście oddechów wcześniej Tordenskiold zamierzał wyparować, dosłownie ulotnić się stąd, jak złodziej po nieudanym skoku, coś zamigotało w głowie. Powiódł spojrzeniem do okna, chwilę później do mężczyzny i odchrząknął cicho.
— Może chciałbyś się przejść i trochę rozprostować nogi? — Pozornie to nie było nic. Jedynie prosta propozycja rzucona w przestrzeń, w rzeczywistości dla Terje miała ogromne znaczenie — ściągając poniekąd ciężar zalegający w piersiach, uciskający płuca, serce. Posłał pytające spojrzenie Soelbergowi, czekając na podjęcie przez niego decyzji.
Pozwalając mu dokonać wyboru.
Skupić myśli gdzieś dalej niż ten ciasny schron, czy bardziej więzienie, którego mury wkrótce będzie musiał opuścić.
To wszystko, ta rozmowa, to spotkanie, nawet ta znajomość, która nie powinna się wydarzyć ani wypłynąć poza bezpieczne mury siedziby Kruczej Straży, gdzie należało porzucić wszystkie miłe słowa przeplatane uśmiechami, żartami czy niegroźnymi uwagami balansującymi na granicy bezczelności, a szczerej sympatii; powinien był zostawić wszystko właśnie tam, gdzie postanowiło się zacząć. Przyjąć po męsku siarczysty policzek wymierzony ręką przeznaczenia, akceptując ze spokojem wyzierającym spod zgaszonego spojrzenia kolejność zdarzeń, trefnego informatora oraz zasadzkę wyczekującą cierpliwie na inspektorów, których niejako sam posłał na spotkanie ze śmiercią, jednak nie potrafił. Nie umiał tak po ludzku odciąć się od tego gówna, jakim ubrudzeni byli wszyscy od ówczesnego wieczora, kiedy pieczołowicie zaplanowana misja okazała się niepowodzeniem, ścierając się brutalnie ze swoistym krwawym losem pisanym większości oficerów. Przez krótką ulotność chwili miał stuprocentową pewność, jakiej pozostali bezczelnie zazdrościli, jednak wszystko pierdolnęło jak po wybuchu granatu rzuconego celnie mimo ogromu dystansu dzielącego od celu.
Eitri przypominał obraz nędznego, życiowego włóczęgi porzuconego gdzieś w slumsach codzienności pędzącej przed siebie dziko i gwałtownie, bez niepotrzebnego oglądania na jakiekolwiek ofiary toczonej wojny. Chociaż wielokrotnie sam nadstawiał karku za innych, częściej pracował jako wytrwany indywidualista, dopiero w Wysłannikach odnajdując namiastkę czegoś godnego określenia rodziną, jednocześnie rozumiejąc — mniej lub bardziej — wewnętrzną walkę rozrywającą Solberga na kawałki niczym kawałek mięsa. Tę świadomość, jakoby zawiódł tak siebie, co i partnera.
Nie zazdrościł mu tego.
Nikt mu t e g o nie zazdrościł.
Cholernej choroby toczącej zdrowe ciało, zaropiałych ran niepotrafiących się zagoić ani tym bardziej zabliźnić, dopóki nieustannie były rozdrapywane na nowo, przywołując nieszczęśliwe wspomnienia miejsca, osób, wreszcie zdarzeń. Chociaż Tordenskiold jedynie słyszał tę opowieść, której uzupełnienie odnalazł w skrupulatnie spisanych raportach, niemalże czuł całym sobą ból rozlewający się wzdłuż ciała, przełamujący wszelkie barykady zastawione przez umysł czy samokontrolę.
Obserwował ze spokojem konstelację zadrapań, siniaków czy strupów pokrywających gdzieniegdzie jego skórę, cofając się do wspomnienia sprzed kilku dni; dzieciak nawet nie zdawał sobie sprawy, że każdy pragnął być nim, w dość pokrętny sposób, jeśli przyjrzeć się bliżej chronologii zdarzeń. Widzieli w nim swoistego bohatera, rozpamiętywali wydarzenie niewłaściwymi kategoriami, nie mając bladego pojęcia o dramacie rozgrywającym się za zamkniętymi drzwiami szpitalnej sali.
— Zrobiłeś wszystko, co należało zrobić, Eitri.
I słono zapłaciłeś, dlatego nikt cię nie wini, dopowiedział w myślach. Nie miał nawet pewności, czy te słowa cokolwiek znaczą, czy w ogóle przebiją się przez ogrom poniesionych strat, zburzonych mostów, powalonych myśli, w których tkwił ostatnimi tygodniami, bo chociaż lekarze zapewniali o polepszeniu, żaden z nich nie siedział w jego głowie. Nikt nie mógł wiedzieć ani całkowicie rozumieć, co takiego się wydarzyło ani co działo się teraz.
Wciągnął gwałtownie powietrze, słuchając kolejnych słów, nie spuszczając wzroku z inspektora.
— Słuchaj, Solberg, to nie jest teraz najważniejsze. Najpierw musisz się wylizać — zaczął dość powoli. Usilnie próbował właściwie dobierać do siebie słowa, komponując je tak, jak należało to zrobić bez niepotrzebnego poczucia wina; tego wystarczyło im obu. — Na wszystko przyjdzie czas, również na twój powrót, jeśli oczywiście będziesz go chciał. My poczekamy, Krucza Straż nigdzie się nie wybiera, młody. — Cień uśmiechu wpełznął mu na usta.
Jak zawsze, chcąc nie chcąc, zaczynał traktować młodszych kolegów przez pryzmat własnego wieku trochę niczym młodszych braci, chociaż dla własnego komfortu oraz zdrowia nie powinien był tego robić.
Przywiązywać się, bowiem przywiązanie, tworzenie jakiejkolwiek więzi było zdradliwe.
Potrafiło nieść jednocześnie radość oraz ból.
W tym wypadku? Nie miał pewności, czując zbyt gorzki żal do samego siebie.
Żywe oko rozbłysło intensywniej, kiedy myśli nawiedziły jego umysł, dostrzegając nieznacznie poruszenie w osobie mężczyzny, wystarczyło jedno imię, impuls zmuszający ociężałość serca do drgnięcia, kobiece widmo majaczące przed oczami, wspomnienie zakopane pod kurhanem innych.
Przywiązanie.
Kotwica.
Tym właśnie była Signe.
Przynajmniej dla Solberga przykutego metaforycznie do szpitalnego łóżka.
— Tak, rozmawialiśmy — zaczął spokojnie. Usiadł pewniej na krześle, odnajdując wreszcie oparcie dla wcześniej przygarbionych ramion. — Signe przesiadywała tutaj dzień i noc, na początku nie odstępowała cię na krok, dopóki lekarze nie zaczęli jej wyganiać.
Parsknął krótkim śmiechem, kiedy we wspomnieniu opowiadanym ustami (oraz myślami) kolegów zamajaczyła mu przed oczami, wykłócając się bezczelnie na szpitalnym korytarzu o jeszcze jedną minutę, kolekcjonując te minuty w godziny.
— Dla świętego spokoju pozwolili jej zostawać dłużej, chyba nie spodziewali się po tej twojej pannie takiej zawziętości. Chociaż to chyba coś, co charakteryzuje baletnice, upartość — kontynuował ze swobodą w głosie. — I najwyraźniej ciebie też, Eitri. Nie znam drugiego tak upartego człowieka, jak ty. — Bo mało kto z Kruków tak uparcie trzymał się życia.
Jaskrawe promienie słońca nieśmiało zaglądały do wnętrza sali, rozświetlając ponurość pomieszczenia na tyle, na ile było to możliwe i chociaż jeszcze kilkanaście oddechów wcześniej Tordenskiold zamierzał wyparować, dosłownie ulotnić się stąd, jak złodziej po nieudanym skoku, coś zamigotało w głowie. Powiódł spojrzeniem do okna, chwilę później do mężczyzny i odchrząknął cicho.
— Może chciałbyś się przejść i trochę rozprostować nogi? — Pozornie to nie było nic. Jedynie prosta propozycja rzucona w przestrzeń, w rzeczywistości dla Terje miała ogromne znaczenie — ściągając poniekąd ciężar zalegający w piersiach, uciskający płuca, serce. Posłał pytające spojrzenie Soelbergowi, czekając na podjęcie przez niego decyzji.
Pozwalając mu dokonać wyboru.
Skupić myśli gdzieś dalej niż ten ciasny schron, czy bardziej więzienie, którego mury wkrótce będzie musiał opuścić.
Eitri Soelberg
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Powrót był abstrakcją, wyjście ze szpitala również było abstrakcją. Powoli zapuszczał tu korzenie, mamiony niewyszukanym rytmem każdego dnia, gdzie każdy najdrobniejszy element posiadał swoje określone ramy i czas. Jedyne wyznaczniki, upływających chwil w postaci posiłków, podawanych leków i badań. Podobno umysł ludzki przystosowany jest do odnajdywania się w drobnych porcjach czasu. Gdy mówisz komuś – „Otwórz oczy za minutę.” – prawdopodobnie wykona zadanie bezbłędnie, nawet w zupełnym odcięciu od bodźców. Mówiąc – zrobisz to za kilka dni, niewiele pozostaje z pełnej orientacji w przestrzeni i upływających minutach, zwłaszcza gdy nie umiesz w rozkojarzeniu policzyć, ile to już poranków obserwowałeś ze szpitalnego łóżka. Ile jeszcze? Ile jeszcze? Gdy zależy ci na zmienieniu swego położenia, denerwujesz się dodatkowo, gdy obojętnością przyjmujesz wszystko, co do ciebie dociera – zatracasz się i płyniesz, niczym zeschły liść, który wpadł do koryta rzeki. Niczym truchło małego zająca, unoszące się na drobnych falach spokojnego nurtu.
Soelberg był zającem – ledwie strzępem tego, czym określano go wcześniej. Pustą skorupą noszącą wspomnienia minionych czasów, bez przekonania i rumieńca. Bez nośnika emocjonalnego, jedynie z zupełnie nietrzeźwym osądem, gdyż odarcie z odczuć nie sprawiało, że jego postrzeganie było klarowne i obiektywne. Subiektywizm chwili bolał. Nie widział realnie tego, co tak właściwie się działo, zatopiony w tym, co znał od dziecka – paranoi pomieszanej z wyobcowaniem.
Ciemność była niewzruszona Cisza była niezgłębiona.
Zrobił wszystko i nic, wygrał i przegrał jednocześnie, oszukał śmierć, a życie odrzucił. Czy chciał powrotu. Tu pojawiał się problem, zupełnie nie potrafił dopuścić takiej sytuacji do siebie – być może przez złamanie ducha, którego doświadczył, nie umiał odnaleźć pragnienia, które zalegało w jego duszy niemal od urodzenia – odkąd dostrzegł pasję w oczach dziadka oraz oddanie Kruczej ojca. Dobrze znane schematy przestały do niego przystawać, niezmącony spokój przodków, którzy nigdy nie nauczyli go, jak dźwigać się z porażki. A może mówili? Tylko on pozostawał głuchy, nie potrafiąc dopuścić do siebie takiego scenariusza?
Ciche westchnienie dobyło się z jego ust, gdy ugasił pierwsze pragnienie, decydując się na ponowne sięgnięcie po szklankę. Woda niosła chwilę ukojenia oraz pozwoliła skupić myśli na czynności, w którą musiał włożyć nieco wysiłku, by przypadkiem nie wylać płynu na pościel. Odłożył ją ze spokojem, przysłuchując się towarzyszowi. Owszem, Krucza będzie trwała, również bez niego. Chociaż był jej elementem, to jednak organizm instytucji przyzwyczajony był do ciągłej zmiany, ewoluowania wraz z pojawiającymi się nowymi osobami, tym samym żegnając zasłużonych. Nie był niezbędny, chociaż pierwsze dni nieobecności, być może przyniosły nieprzyjemne poczucie pustki. Któż tak jak on potrafił „umilać” innym życie?
– Zobaczymy… – nie był w stanie powiedzieć mu nic więcej, gdy myśli zupełnie odbiły się od miejsca jego pracy i powędrowały ku wspomnieniu kobiety. Zdarzało się, że o niej śnił, że jej twarz przebijała się przez pozostałe majaki nieprzytomnego i osiadała wspomnieniem na poranionych elementach duszy. Była tu, nie musiał być w pełni tego świadom, jednak czuł podskórnie, że nie mogło być inaczej. Słodycz wspomnień przykryło niemal natychmiast poczucie winy i pustki – kolejny namacalny dowód na to, jak bardzo zawiódł. Skazał kolejną osobę na niepewność, złość, być może strach. Żadne z wypowiadanych przez Terje słów nie zdawało mu się kłamstwem, nie widział przesady w obrazie, który przed nim malował.
Signe… Jesteś?
Zawsze była uparta, wspomnienia tkane w głowie składały pełen obraz dziewczyny. Być może myślał wciąż, że nigdy jej nie zobaczy, że raz na zawsze pożegna się z tym, co znał. Mimo tego, przeszłość wcale się od niego nie odkleiła. Byli ludzie, ci sami, którzy wcześniej, nie zostawili go na pastwę losu.
– Jeśli faktycznie stąd wyjdę, medycy zadbają o to, żebym szybko tu nie wrócił… Po tym wszystkim… Signe… Jest uparta… tak. Nie wiem jednak, czy to dobre określenie w stosunku do mnie. To bardziej szaleństwo, szaleństwo, którego sam nie rozumiem – Pierwszy raz tego dnia na jego ustach zagościł drobny uśmiech, słaby, ledwo widoczny, noszący znamię bólu, gdyż cierń pod skórą mimowolnie uwierał. Kobiecy głos odbił się mimowolnie w jego głowie; dobrze znał ten ton, który z uporem wiercił dziurę w brzuchu, póki nie uzyskał zgody. Póki z triumfalnie nie westchnął, że i tym razem dopiął swego. – Ja pierdolę… Co ja, kurwa, zrobiłem… – Zaśmiał się, głucho, anemicznie. Nie wiedział, jak będzie wyglądać ich pierwsza rozmowa po powrocie. Czy cokolwiek będzie mogło wrócić do normy?
Propozycja Tordenskiolda wywołała uniesienie brwi i niepewność odbijającą się na twarzy Eitriego. Proste pytanie, trudna decyzja, która mogła jeszcze dobitniej obnażyć jego ułomność, brak siły i chęci do czegokolwiek. Odstawił szklankę z wodą na stolik, mrużąc oczy, gdyż słońce niemal oślepiało, ciepłe promienie padły na bladość skóry i lekko zapadnięte policzki.
– Jeśli masz ochotę ciągnąć moje pozbawione jakiejkolwiek energii ciało… – Chyba sam nie do końca wierzył w wypowiadane przez siebie słowa. Sam wciąż niepewnie stawał kroki, natomiast zdanie się na wsparcie Terje zdawało się ostatnią rzeczą, na jaką powinien się zgodzić. Być może powiedział to na przekór, być może Tordenskiold również nie do końca zakładał taki obrót spraw. – Nie czuj się zobowiązany, dobrze radzę sobie w samotności... – Szybkie wycofanie, niepewność rodząca się w głowie. Lęk? Przed czym? Przed upokorzeniem?
Soelberg był zającem – ledwie strzępem tego, czym określano go wcześniej. Pustą skorupą noszącą wspomnienia minionych czasów, bez przekonania i rumieńca. Bez nośnika emocjonalnego, jedynie z zupełnie nietrzeźwym osądem, gdyż odarcie z odczuć nie sprawiało, że jego postrzeganie było klarowne i obiektywne. Subiektywizm chwili bolał. Nie widział realnie tego, co tak właściwie się działo, zatopiony w tym, co znał od dziecka – paranoi pomieszanej z wyobcowaniem.
Ciemność była niewzruszona Cisza była niezgłębiona.
Zrobił wszystko i nic, wygrał i przegrał jednocześnie, oszukał śmierć, a życie odrzucił. Czy chciał powrotu. Tu pojawiał się problem, zupełnie nie potrafił dopuścić takiej sytuacji do siebie – być może przez złamanie ducha, którego doświadczył, nie umiał odnaleźć pragnienia, które zalegało w jego duszy niemal od urodzenia – odkąd dostrzegł pasję w oczach dziadka oraz oddanie Kruczej ojca. Dobrze znane schematy przestały do niego przystawać, niezmącony spokój przodków, którzy nigdy nie nauczyli go, jak dźwigać się z porażki. A może mówili? Tylko on pozostawał głuchy, nie potrafiąc dopuścić do siebie takiego scenariusza?
Ciche westchnienie dobyło się z jego ust, gdy ugasił pierwsze pragnienie, decydując się na ponowne sięgnięcie po szklankę. Woda niosła chwilę ukojenia oraz pozwoliła skupić myśli na czynności, w którą musiał włożyć nieco wysiłku, by przypadkiem nie wylać płynu na pościel. Odłożył ją ze spokojem, przysłuchując się towarzyszowi. Owszem, Krucza będzie trwała, również bez niego. Chociaż był jej elementem, to jednak organizm instytucji przyzwyczajony był do ciągłej zmiany, ewoluowania wraz z pojawiającymi się nowymi osobami, tym samym żegnając zasłużonych. Nie był niezbędny, chociaż pierwsze dni nieobecności, być może przyniosły nieprzyjemne poczucie pustki. Któż tak jak on potrafił „umilać” innym życie?
– Zobaczymy… – nie był w stanie powiedzieć mu nic więcej, gdy myśli zupełnie odbiły się od miejsca jego pracy i powędrowały ku wspomnieniu kobiety. Zdarzało się, że o niej śnił, że jej twarz przebijała się przez pozostałe majaki nieprzytomnego i osiadała wspomnieniem na poranionych elementach duszy. Była tu, nie musiał być w pełni tego świadom, jednak czuł podskórnie, że nie mogło być inaczej. Słodycz wspomnień przykryło niemal natychmiast poczucie winy i pustki – kolejny namacalny dowód na to, jak bardzo zawiódł. Skazał kolejną osobę na niepewność, złość, być może strach. Żadne z wypowiadanych przez Terje słów nie zdawało mu się kłamstwem, nie widział przesady w obrazie, który przed nim malował.
Signe… Jesteś?
Zawsze była uparta, wspomnienia tkane w głowie składały pełen obraz dziewczyny. Być może myślał wciąż, że nigdy jej nie zobaczy, że raz na zawsze pożegna się z tym, co znał. Mimo tego, przeszłość wcale się od niego nie odkleiła. Byli ludzie, ci sami, którzy wcześniej, nie zostawili go na pastwę losu.
– Jeśli faktycznie stąd wyjdę, medycy zadbają o to, żebym szybko tu nie wrócił… Po tym wszystkim… Signe… Jest uparta… tak. Nie wiem jednak, czy to dobre określenie w stosunku do mnie. To bardziej szaleństwo, szaleństwo, którego sam nie rozumiem – Pierwszy raz tego dnia na jego ustach zagościł drobny uśmiech, słaby, ledwo widoczny, noszący znamię bólu, gdyż cierń pod skórą mimowolnie uwierał. Kobiecy głos odbił się mimowolnie w jego głowie; dobrze znał ten ton, który z uporem wiercił dziurę w brzuchu, póki nie uzyskał zgody. Póki z triumfalnie nie westchnął, że i tym razem dopiął swego. – Ja pierdolę… Co ja, kurwa, zrobiłem… – Zaśmiał się, głucho, anemicznie. Nie wiedział, jak będzie wyglądać ich pierwsza rozmowa po powrocie. Czy cokolwiek będzie mogło wrócić do normy?
Propozycja Tordenskiolda wywołała uniesienie brwi i niepewność odbijającą się na twarzy Eitriego. Proste pytanie, trudna decyzja, która mogła jeszcze dobitniej obnażyć jego ułomność, brak siły i chęci do czegokolwiek. Odstawił szklankę z wodą na stolik, mrużąc oczy, gdyż słońce niemal oślepiało, ciepłe promienie padły na bladość skóry i lekko zapadnięte policzki.
– Jeśli masz ochotę ciągnąć moje pozbawione jakiejkolwiek energii ciało… – Chyba sam nie do końca wierzył w wypowiadane przez siebie słowa. Sam wciąż niepewnie stawał kroki, natomiast zdanie się na wsparcie Terje zdawało się ostatnią rzeczą, na jaką powinien się zgodzić. Być może powiedział to na przekór, być może Tordenskiold również nie do końca zakładał taki obrót spraw. – Nie czuj się zobowiązany, dobrze radzę sobie w samotności... – Szybkie wycofanie, niepewność rodząca się w głowie. Lęk? Przed czym? Przed upokorzeniem?
Bezimienny
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Jak to jest, zapragnął zapytać.
Jak TA M jest, dopadło go sekundę później.
Ilekroć Tordenskiold powracał własnymi myślami do dnia, do momentu, który brutalnie wdarł się sztyletem ludzkiej śmiertelności, kruchością budowanego życia pomiędzy wielobarwne ramy codzienności, zastanawiał się nad jednym — dokąd, jeżeli w ogóle to zrobił, zawędrował Eitri podczas swej podróży; stanu nieważkości, wchłonięciu przez czarną dziurę, która wypluła go, ku zaskoczeniu każdego, ze swojej gardzieli, jak nietrafiony kawałek mięsa odbiegający smakiem od tego, do czego nawykła. Wiedział od pierwszej sekundy, od gwałtownego trzaśnięcia drzwiami, od wbiegnięcia młodszego oficera do własnego gabinetu, w którym, jak wówczas bywało, przesiadywał do później nocy, przytłoczony ilością spraw, morderstw, przejawów magii zakazanej, wiedział, że wydarzyło się coś niewłaściwego.
Drgnął mimowolnie.
Docierające do niego słowa, wyrzucane nieskładnie, pospiesznie, jednocześnie układające się we właściwą historię przyniosły uczucie niepokoju, jakiego nie zaznawał często i brutalnie runęło wszystko, czego był tamtej nocy pewien. Zawiódł, ta świadomość wymierzyła siarczysty policzek, którego pieczenie, zaczerwienioną skórę oraz ukłucie wstydu wciąż odczuwał.
Mogły minąć tygodnie — to już prawie dwa miesiące — ale niepokojąca aura towarzyszyła każdego dnia, usilnie przypominając o tym, czego i tak nie mógłby zapomnieć; wystarczyło, by krajobraz korytarza przecięła sylwetka Ivara, a Tordenskiold machinalnie pomykał własnymi wspomnieniami do jego młodszego brata. Wyczuwał nienawiść jarzącą się pod spojrzeniem starszego Soelberga, szczególnie wtedy kiedy sam nie patrzył, skupiający antracytowe tęczówki gdziekolwiek, gdzie rozczarowanie gryzło mniej.
Bo rozczarował siebie.
Zawierzył kłamliwym słowom drugiego człowieka, nie spodziewając się brutalnej zdrady, której informator odważył się dopuścić, posyłając inspektorów na pewną śmierć i tylko cudem zdołali to przetrwać. Połowicznie. Poniesione straty były ogromne, bagaż doświadczeń przytył o kilka kurewsko ciężkich kilogramów.
Krucza Straż trwała przez wieki, na długo przed ich narodzinami i będzie istniała dekady później, bezpardonowo depcząc spopielone szczątki ludzi, którymi ich dwójka się stała, świadomie oraz odważnie wkraczając do świata, skąd pozostali umykali w podskokach. Chociaż nie przepadał za tym określeniem, lecz prawda nigdy nie smakowała słodyczą, Terje nazywał ich wszystkich (w tym i siebie) bezgłośnie żołnierzami posyłanymi na pewną śmierć. Marionetkami wykonującymi zasłyszane rozkazy, wpełzającego pod ponure oblicza mrocznych uliczek, ciemnych zaułków, milczących mieszkań przesyconych od progu wonią starej, zakazanej magii, którą im nakazano wytropić oraz zniszczyć, jak zgniatało się karalucha podeszwą buta, nie pozwalając mu uciec, by nie rozmnażał się dalej, nie plenił zarazy, nie rozprzestrzeniał niczym śmiertelna choroba płynąca wzdłuż krwiobiegu, dopóki czerniejące pod skórą żyły nie nabrzmiały wystarczająco gorzkim, trującym jadem.
Obserwował go milczeniem. Wyliczał mimowolnie płytsze oddechy, chłonął wypowiedziane słowa, dostrzegając wszystko to, czego inni nie widzieli — bądź widzieć nie chcieli — i wcale nie potrzebował do tego martwego oka. Wystarczyło mu zrozumienie dla ludzkiej natury, poszanowanie dla człowieczej traumy wywołanej bolesnymi, nierzadko chorobliwe zżerającymi od środka, doświadczeniami.
Zobaczymy — wybrzmiało żałością.
Musiał to przyznać, chociaż nie chciał, jednak nie powinien był niczego zakładać, przyjmować za pewnik, czy, co gorsza, oczekiwać, ponieważ spotkałby się własną głową ze ścianą zawodu. Gigantycznym murem wyrastającym ponad połacie mlecznobiałych chmur, gdzie nie sięgał wzrokiem.
Głuche westchnienie opuściło usta mężczyzny.
Początkowo zapragnął wstać, trzasnąć drzwiami oraz zakląć na długość szpitalnego korytarza, nawet nie oglądając się za siebie przez ramię, jednak tajemnicza siła zatrzymała go dłużej pośród sterylnych ścian. Zmusiła do pochłonięcia kilku gramów powietrza, którymi zaciągał się ze spokojem, dopóki dźwięk własnego nazwiska, wypowiedzianego słabym, zachrypniętym głosem, nie zatrzymał na dłużej, na te minuty — dziesięć? piętnaście? dwadzieścia? — których rachubę pogubił. Już nie próbował ich liczyć.
— Czymkolwiek jest to Coś, czego się wtedy uchwyciłeś, nie pozwoliło ci umrzeć, Soelberg. Upartość, szaleństwo, czy bogowie jedni wiedzą, co jeszcze, żyjesz za sprawę tego Czegoś — powiedział dopiero po upływie dłuższego milczenia. Spojrzenie mężczyzny nabrało błyskawicznej intensywności, przedzierając się na krótko przez plątaninę myśli, obrazów, uczuć, obaw oraz wszelkich lęków rozrywających duszę Eitriego pomiędzy sobą; zrobił to szybko, błyskawicznie, na tyle delikatnie, by niczego nawet nie poczuł.
Przeszedł dość.
Obecność Tordenskiolda pałętającego się przez meandry cudzego umysłu, co możliwe było jedynie przez dar samego Odyna, powinna więc pozostać niezauważona. Wystarczyło, by nieludzkie, spienione fale boleści przetoczyły się przez głowę Terje, kiedy subtelnie wniknął pod powierzchnię morskiej, chłodnej toni niebieskawych zwierciadeł. Wyjątkowo zamglonych, poniekąd nieobecnych.
Skapitulował — czego nie czynił często. Prawie w ogóle.
— Oczywiście, rozumiem — wymamrotał na granicy słyszalności. Bardziej do samego siebie niżeli do młodszego kolegi, którego umysł zdążył niezauważenie opuścić w momencie, kiedy ich oczy się rozminęły. Usłyszał dość, by odpuścić, pozwolić mu na szczelne otulenie kokonem bezpieczeństwa wykreowanym we własnej głowie, gdzie słowo upokorzenie zaświeciło niczym neonowy szyld na samą propozycję wyjścia na korytarz.
Dumny i samodzielny, jak każdy Soelberg, ale ten był jednocześnie zagubiony i chyba wciąż przerażony.
— Samotność nie jest jedyny rozwiązaniem, pamiętaj o tym, dzieciaku. — Oko zamigotało czymś, co kształtem przypominało przebłyski zaniepokojenia, pod płaszczem ciepła. Tego Tordenskiold nie zamierzał mu szczędzić, dopóki siedział naprzeciw. — Dobrze, więc, zanim cię zostawię i pozwolę dalej dochodzić do siebie, czy jest coś, co mógłbym zrobić? Potrzebujesz czegoś?
Padło pytanie.
Podświadomość szepnęła mu do ucha, iż najwyższy czas odejść. Zniknąć mu sprzed nosa, wycofując się za horyzont codzienności i mimowolnie spiął mięśnie ciała, gotowy do wyjścia. Wszystko dookoła (łącznie z pociemniałym nieboskłonem, który świadczył o skracającym się czasie odwiedzin) podpowiadało, że nadwyrężył gościnności.
Pozostało umknąć w cień.
Jak TA M jest, dopadło go sekundę później.
T A M,
czyli gdzie?
czyli gdzie?
Ilekroć Tordenskiold powracał własnymi myślami do dnia, do momentu, który brutalnie wdarł się sztyletem ludzkiej śmiertelności, kruchością budowanego życia pomiędzy wielobarwne ramy codzienności, zastanawiał się nad jednym — dokąd, jeżeli w ogóle to zrobił, zawędrował Eitri podczas swej podróży; stanu nieważkości, wchłonięciu przez czarną dziurę, która wypluła go, ku zaskoczeniu każdego, ze swojej gardzieli, jak nietrafiony kawałek mięsa odbiegający smakiem od tego, do czego nawykła. Wiedział od pierwszej sekundy, od gwałtownego trzaśnięcia drzwiami, od wbiegnięcia młodszego oficera do własnego gabinetu, w którym, jak wówczas bywało, przesiadywał do później nocy, przytłoczony ilością spraw, morderstw, przejawów magii zakazanej, wiedział, że wydarzyło się coś niewłaściwego.
Drgnął mimowolnie.
Docierające do niego słowa, wyrzucane nieskładnie, pospiesznie, jednocześnie układające się we właściwą historię przyniosły uczucie niepokoju, jakiego nie zaznawał często i brutalnie runęło wszystko, czego był tamtej nocy pewien. Zawiódł, ta świadomość wymierzyła siarczysty policzek, którego pieczenie, zaczerwienioną skórę oraz ukłucie wstydu wciąż odczuwał.
Mogły minąć tygodnie — to już prawie dwa miesiące — ale niepokojąca aura towarzyszyła każdego dnia, usilnie przypominając o tym, czego i tak nie mógłby zapomnieć; wystarczyło, by krajobraz korytarza przecięła sylwetka Ivara, a Tordenskiold machinalnie pomykał własnymi wspomnieniami do jego młodszego brata. Wyczuwał nienawiść jarzącą się pod spojrzeniem starszego Soelberga, szczególnie wtedy kiedy sam nie patrzył, skupiający antracytowe tęczówki gdziekolwiek, gdzie rozczarowanie gryzło mniej.
Bo rozczarował siebie.
Zawierzył kłamliwym słowom drugiego człowieka, nie spodziewając się brutalnej zdrady, której informator odważył się dopuścić, posyłając inspektorów na pewną śmierć i tylko cudem zdołali to przetrwać. Połowicznie. Poniesione straty były ogromne, bagaż doświadczeń przytył o kilka kurewsko ciężkich kilogramów.
Krucza Straż trwała przez wieki, na długo przed ich narodzinami i będzie istniała dekady później, bezpardonowo depcząc spopielone szczątki ludzi, którymi ich dwójka się stała, świadomie oraz odważnie wkraczając do świata, skąd pozostali umykali w podskokach. Chociaż nie przepadał za tym określeniem, lecz prawda nigdy nie smakowała słodyczą, Terje nazywał ich wszystkich (w tym i siebie) bezgłośnie żołnierzami posyłanymi na pewną śmierć. Marionetkami wykonującymi zasłyszane rozkazy, wpełzającego pod ponure oblicza mrocznych uliczek, ciemnych zaułków, milczących mieszkań przesyconych od progu wonią starej, zakazanej magii, którą im nakazano wytropić oraz zniszczyć, jak zgniatało się karalucha podeszwą buta, nie pozwalając mu uciec, by nie rozmnażał się dalej, nie plenił zarazy, nie rozprzestrzeniał niczym śmiertelna choroba płynąca wzdłuż krwiobiegu, dopóki czerniejące pod skórą żyły nie nabrzmiały wystarczająco gorzkim, trującym jadem.
Obserwował go milczeniem. Wyliczał mimowolnie płytsze oddechy, chłonął wypowiedziane słowa, dostrzegając wszystko to, czego inni nie widzieli — bądź widzieć nie chcieli — i wcale nie potrzebował do tego martwego oka. Wystarczyło mu zrozumienie dla ludzkiej natury, poszanowanie dla człowieczej traumy wywołanej bolesnymi, nierzadko chorobliwe zżerającymi od środka, doświadczeniami.
Zobaczymy — wybrzmiało żałością.
Musiał to przyznać, chociaż nie chciał, jednak nie powinien był niczego zakładać, przyjmować za pewnik, czy, co gorsza, oczekiwać, ponieważ spotkałby się własną głową ze ścianą zawodu. Gigantycznym murem wyrastającym ponad połacie mlecznobiałych chmur, gdzie nie sięgał wzrokiem.
Głuche westchnienie opuściło usta mężczyzny.
Początkowo zapragnął wstać, trzasnąć drzwiami oraz zakląć na długość szpitalnego korytarza, nawet nie oglądając się za siebie przez ramię, jednak tajemnicza siła zatrzymała go dłużej pośród sterylnych ścian. Zmusiła do pochłonięcia kilku gramów powietrza, którymi zaciągał się ze spokojem, dopóki dźwięk własnego nazwiska, wypowiedzianego słabym, zachrypniętym głosem, nie zatrzymał na dłużej, na te minuty — dziesięć? piętnaście? dwadzieścia? — których rachubę pogubił. Już nie próbował ich liczyć.
— Czymkolwiek jest to Coś, czego się wtedy uchwyciłeś, nie pozwoliło ci umrzeć, Soelberg. Upartość, szaleństwo, czy bogowie jedni wiedzą, co jeszcze, żyjesz za sprawę tego Czegoś — powiedział dopiero po upływie dłuższego milczenia. Spojrzenie mężczyzny nabrało błyskawicznej intensywności, przedzierając się na krótko przez plątaninę myśli, obrazów, uczuć, obaw oraz wszelkich lęków rozrywających duszę Eitriego pomiędzy sobą; zrobił to szybko, błyskawicznie, na tyle delikatnie, by niczego nawet nie poczuł.
Przeszedł dość.
Obecność Tordenskiolda pałętającego się przez meandry cudzego umysłu, co możliwe było jedynie przez dar samego Odyna, powinna więc pozostać niezauważona. Wystarczyło, by nieludzkie, spienione fale boleści przetoczyły się przez głowę Terje, kiedy subtelnie wniknął pod powierzchnię morskiej, chłodnej toni niebieskawych zwierciadeł. Wyjątkowo zamglonych, poniekąd nieobecnych.
Pustych.
Zimnych.
Martwych.
Mimo serca bijącego w piersi.
Skinął nieznacznie głową.Zimnych.
Martwych.
Mimo serca bijącego w piersi.
Skapitulował — czego nie czynił często. Prawie w ogóle.
— Oczywiście, rozumiem — wymamrotał na granicy słyszalności. Bardziej do samego siebie niżeli do młodszego kolegi, którego umysł zdążył niezauważenie opuścić w momencie, kiedy ich oczy się rozminęły. Usłyszał dość, by odpuścić, pozwolić mu na szczelne otulenie kokonem bezpieczeństwa wykreowanym we własnej głowie, gdzie słowo upokorzenie zaświeciło niczym neonowy szyld na samą propozycję wyjścia na korytarz.
Dumny i samodzielny, jak każdy Soelberg, ale ten był jednocześnie zagubiony i chyba wciąż przerażony.
— Samotność nie jest jedyny rozwiązaniem, pamiętaj o tym, dzieciaku. — Oko zamigotało czymś, co kształtem przypominało przebłyski zaniepokojenia, pod płaszczem ciepła. Tego Tordenskiold nie zamierzał mu szczędzić, dopóki siedział naprzeciw. — Dobrze, więc, zanim cię zostawię i pozwolę dalej dochodzić do siebie, czy jest coś, co mógłbym zrobić? Potrzebujesz czegoś?
Padło pytanie.
Podświadomość szepnęła mu do ucha, iż najwyższy czas odejść. Zniknąć mu sprzed nosa, wycofując się za horyzont codzienności i mimowolnie spiął mięśnie ciała, gotowy do wyjścia. Wszystko dookoła (łącznie z pociemniałym nieboskłonem, który świadczył o skracającym się czasie odwiedzin) podpowiadało, że nadwyrężył gościnności.
Pozostało umknąć w cień.
Eitri Soelberg
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Słabość gnieżdżąca się w ciele była najbardziej namacalnym dowodem stanu, w jakim znajdował się Soelberg. Znaczące skórę zielonkawe ślady po siniakach zdradzały wciąż niepełny powrót do zdrowia. Najgorsze było jednak to, że Eitri nie odczuwał żadnej motywacji ku temu, aby otrząsnąć się z bezruchu jak najszybciej. Chociaż beznadziejność poczynała dopiero kiełkować w jego duszy, zastój panoszył się nieprzyjemnie. Mimo, iż wizja spaceru początkowo kusiła, wysiłek jaki musiał wkładać w każdy krok oraz nieporadność ciała zniechęcały zupełnie. Próbował w samotności, gdyż ta zdawała się najbezpieczniejsza, chociaż ostatnie wybryki skończyły się na powitaniu z chłodną posadzką. Bez wzroku ciekawskich, bez niepotrzebnych komentarzy. Ze złością skierowaną jedynie ku sobie, gdy rozdygotane palce chwytały się rurek szpitalnego łóżka. Ciężar własnego ciała nigdy nie był tak wyraźny i tak uciążliwy. Nie przywykł do tego, by najprostsze czynności sprawiały mu tyle kłopotu. Złość obecna była nawet w momentach, gdy sięgał po szklankę z wodą – przypominającą raczej ołowiane naczynie, wysmykujące się ze słabych palców.
Lekarze informowali – konieczne będą ćwiczenia, aby przywrócić ciało do pełnej sprawności, jednak on nie słuchał przydługich wywodów, ziewał, gdy kolejny specjalista pochylał się nad nim. Zatykał wręcz uszy, jakby chcąc zaprzeczyć temu, co próbowali mu przekazać. Mechanizm wyparcia własnej niemocy działał niemal doskonale, maskując każdy problem, który napotykał. Wymówki, jakie czynił przy każdej próbie pomocy stawały się niemal natrętne, niewygodne, oburzające jedynie otoczenie. Ale w taki sposób działał Soelberg – zniechęcał do siebie, gdyż wierzył w to, że antypatia będzie mu przyczynkiem do uzyskania świętego spokoju. A tego nigdy nie było mu za wiele. Z niemałą ulgą przyjął kapitulację Terje. Cichy odgłos wydychanego powietrza zaznaczył moment, w którym napięcie opuściło jego ciało
Z rzadka ktoś rozumiał to, czego tak naprawdę potrzebował. Ciągła ucieczka przed towarzystwem dla wielu osób była objawem patologicznym zdradzającym nieprzystosowanie do życia w społeczeństwie. On nie widział w swym zachowani nic nienaturalnego. Energię czerpał z czasu poświęcanego jedynie sobie, dłuższa obecność innych przyprawiała go o ból głowy w skrajnych przypadkach. Wszystko to przyczyniło się do wypracowania idealnie umiejętności odcinania się od bodźców zewnętrznych nawet w tłumie. Z lekkim uśmiechem wspominał momenty, w których towarzysze z wydziału minutami próbowali nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, gdy oddawał się robocie papierkowej. Doskonała bańka, próżnia, odseparowanie od jazgotu.
Całe życie Soelberga...
Z całą pewnością, było to szaleństwo. Przyznał ponownie przed samym sobą. Trzymające go przy życiu obłąkanie, nakazujące lawirować wciąż w świecie, do którego w pełni nigdy nie przynależał. W świecie, którego nigdy nie udało mu się zrozumieć, w świecie powiązań międzyludzkich piętrzących się na każdym kroku, gdy on potrafił udźwignąć jedynie ciężar rodzinnego obowiązku i słodką obecność Singe – jedyny w pełni świadomy, dobry, niosący jakiekolwiek pocieszenie kontakt. Chociaż i on obecnie zaciskał się na jego duszy piekącym poczuciem winy.
Kiwnął głową spokojnie, nie pragnął podważać słów Tordenskiolda. Jeśli dla niego samotność nie była jedynym wyjściem, niech tak uważa. Niech czuje, że udzielił choremu dobrej rady. Eitri zwykle w takich momentach kapitulował, nie rozumiejąc, dlaczego inni wymagają od niego przebywania w towarzystwie, jednak nie chcąc też wykłócać się w rozmowie, gdzie jego racje zwykle były na przegranej pozycji.
– Chyba nic więcej nie potrzebuję, ale dzięki, że pytasz. – Błękit oczu skrył się pod zasłoną rzęs, jakby powoli zmęczenie dawało o sobie znać. Wydłużające się okresy zachowywania świadomości wciąż nie były imponujące, jednak pozwalały na cień kontaktu z innymi. Kilkanaście dni temu, nie byłby w stanie trzymać się aż tak długo. – Tordenskiold… – Kolejne słowa padły zupełnie niezamierzenie, bez planu, bardziej dyktowane emocjami, które rodziły się w jego głowie. – Wciąż ciężko mi ogarnąć to wszystko w jakąkolwiek spójną całość, ale… – Dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści. – Może jeszcze będzie okazja, żebym mógł ubrać moje myśli w sensowne słowa. – Póki co, pozostawało oczekiwanie aż letarg zostanie przerwany, czy to przez kogoś z zewnątrz, czy z jego własnej woli.
Lekarze informowali – konieczne będą ćwiczenia, aby przywrócić ciało do pełnej sprawności, jednak on nie słuchał przydługich wywodów, ziewał, gdy kolejny specjalista pochylał się nad nim. Zatykał wręcz uszy, jakby chcąc zaprzeczyć temu, co próbowali mu przekazać. Mechanizm wyparcia własnej niemocy działał niemal doskonale, maskując każdy problem, który napotykał. Wymówki, jakie czynił przy każdej próbie pomocy stawały się niemal natrętne, niewygodne, oburzające jedynie otoczenie. Ale w taki sposób działał Soelberg – zniechęcał do siebie, gdyż wierzył w to, że antypatia będzie mu przyczynkiem do uzyskania świętego spokoju. A tego nigdy nie było mu za wiele. Z niemałą ulgą przyjął kapitulację Terje. Cichy odgłos wydychanego powietrza zaznaczył moment, w którym napięcie opuściło jego ciało
Z rzadka ktoś rozumiał to, czego tak naprawdę potrzebował. Ciągła ucieczka przed towarzystwem dla wielu osób była objawem patologicznym zdradzającym nieprzystosowanie do życia w społeczeństwie. On nie widział w swym zachowani nic nienaturalnego. Energię czerpał z czasu poświęcanego jedynie sobie, dłuższa obecność innych przyprawiała go o ból głowy w skrajnych przypadkach. Wszystko to przyczyniło się do wypracowania idealnie umiejętności odcinania się od bodźców zewnętrznych nawet w tłumie. Z lekkim uśmiechem wspominał momenty, w których towarzysze z wydziału minutami próbowali nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, gdy oddawał się robocie papierkowej. Doskonała bańka, próżnia, odseparowanie od jazgotu.
Całe życie Soelberga...
Z całą pewnością, było to szaleństwo. Przyznał ponownie przed samym sobą. Trzymające go przy życiu obłąkanie, nakazujące lawirować wciąż w świecie, do którego w pełni nigdy nie przynależał. W świecie, którego nigdy nie udało mu się zrozumieć, w świecie powiązań międzyludzkich piętrzących się na każdym kroku, gdy on potrafił udźwignąć jedynie ciężar rodzinnego obowiązku i słodką obecność Singe – jedyny w pełni świadomy, dobry, niosący jakiekolwiek pocieszenie kontakt. Chociaż i on obecnie zaciskał się na jego duszy piekącym poczuciem winy.
Kiwnął głową spokojnie, nie pragnął podważać słów Tordenskiolda. Jeśli dla niego samotność nie była jedynym wyjściem, niech tak uważa. Niech czuje, że udzielił choremu dobrej rady. Eitri zwykle w takich momentach kapitulował, nie rozumiejąc, dlaczego inni wymagają od niego przebywania w towarzystwie, jednak nie chcąc też wykłócać się w rozmowie, gdzie jego racje zwykle były na przegranej pozycji.
– Chyba nic więcej nie potrzebuję, ale dzięki, że pytasz. – Błękit oczu skrył się pod zasłoną rzęs, jakby powoli zmęczenie dawało o sobie znać. Wydłużające się okresy zachowywania świadomości wciąż nie były imponujące, jednak pozwalały na cień kontaktu z innymi. Kilkanaście dni temu, nie byłby w stanie trzymać się aż tak długo. – Tordenskiold… – Kolejne słowa padły zupełnie niezamierzenie, bez planu, bardziej dyktowane emocjami, które rodziły się w jego głowie. – Wciąż ciężko mi ogarnąć to wszystko w jakąkolwiek spójną całość, ale… – Dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści. – Może jeszcze będzie okazja, żebym mógł ubrać moje myśli w sensowne słowa. – Póki co, pozostawało oczekiwanie aż letarg zostanie przerwany, czy to przez kogoś z zewnątrz, czy z jego własnej woli.
Bezimienny
Re: Words like violence, break the silence (T. Tordenskiold & E. Soelberg, lipiec 1999) Sob 9 Gru - 22:54
Wiedział, że nadużył gościnności.
Wystarczyło — zrobił tyle, ile należało (może nawet więcej niż powinien), dlatego ze spokojem wyzierającym spod zmęczenia oraz wyrzutów sumienia, jakie jeszcze go nie opuściły, posłał oficerowi nieznaczny uśmiech. W rzeczywistości kąciki ust nieznacznie drgnęły, zaś głowę Tordenskiold wypełniły bezgłośne pytania; najtrudniejsze było dopiero przed nim, znalezienie jakiegokolwiek celu, który zmusiłby Soelberga do powrotu między żywych, między ludzi, jakich znał oraz kochał przed wypadkiem; do tych wszystkich, którzy cierpliwie czekali na jego pierwszy krok, możliwe iż zdając sobie sprawę, że jest on najtrudniejszym ze wszystkich, jakie zmuszony będzie postawić.
Początki zawsze były gorzkie.
To, co działo się później, pozostawało gdzieś w strefie jednej wielkiej niewiadomej. Za zamkniętymi drzwiami w obawie przed cudzym wzrokiem, gdzie dopuszczani byli jedynie najbliżsi sercu członkowie osobistej watahy, jaką człowiek wybierał świadomie, bez nacisku czy odgórnego zarządzenia. Wiedziony podświadomością, podszeptami posyłanymi ze strony serducha pompującego życie. Eitri nie był w tym wszystkim sam, jednak tylko od niego zależało, w którym kierunku będzie zmierzał — zawalczy, czy podda się na starcie. Niedająca się zweryfikować sytuacja, której Tordenskiold nie ujrzy własnymi oczami, może jedynie zasłyszy niechcianym echem podążającym korytarzami Kruczej siedziby.
Nie wiedział, czy jego słowa mają jakiekolwiek znaczenie dla Soelberga, czy obecność starszego kolegi cokolwiek zmieniał, czy sytuacja — jakkolwiek nietypowa, ponieważ nie ukrywajmy, nigdy nie łączyły ich szczególnie zażyłości, jakie Terje wytworzył przez kilka lat na równej linii z pozostałymi Wysłannikami, których traktował bardziej jak członków rodziny, partnerów, za którymi skakało się w piekielne otchłanie — zachowa się całościowo w wystruganych wspomnieniach, czy może będzie tylko swoistą wyrwą na mapie nietypowych zdarzeń. Mógł jedynie snuć domysły, nieszczególnie ciekawy prawdziwej wersji; wiedział, iż po wyjściu za sterylność szpitalnej sali otrząśnie się chociaż trochę, zapije niemrawość nastroju dobrym alkoholem, może nawet zajrzy bez konkretnego powodu do Śpiącej Wiwerny, by zobaczyć młodszego brata i rozprawiać z nim o życiu, dalekich podróżach czy niespełnionych marzeniach, byle tylko wyrzuty sumienia wżerające się nieustannie pod skórę zdechły.
Skinął nieznacznie ku inspektorowi, podnosząc się wreszcie na nogi w akompaniamencie cichego stęknięcia ze strony krzesła. Pochwycił błyskawicznie czarny płaszcz i gładko zarzucił na ramiona, jednoznacznie pokazując całemu światu, iż oto wizyta dobiegła końca, starszy oficer wreszcie pozwoli pacjentowi odpocząć, zapaść w (nie)spokojny sen pozwalający jednocześnie odrobinę zrehabilitować jego ciało.
Stawiał pierwszy krok przed siebie, by znów zastygnąć w połowie.
Ponownie zatrzymany jego głosem.
Załamaniem głosek odbitym w rzeczywistości.
Tordenskiold, powtórzył myślami.
Sięgnął spojrzeniem jego twarzy, bezgłośnie wyczekując słów, które miały podążył zaraz za jego nazwiskiem.
— Będę czekał, Soelberg — odpowiedział cicho. Cokolwiek miało się wydarzyć, cokolwiek planowałaby zrobić, jebnąć mu w twarz, połamać nos czy całą szczękę, może porozmawiać, wyrzucić zrodzone złością oskarżenia, przekleństwa, napomknąć coś o zawiedzionym zaufaniu. Cokolwiek.
Cokolwiek.
— Odpoczywaj.
Krótkie słowo zawisło pomiędzy nimi, kiedy głuche kroki oddalały mężczyznę od tego miejsca, aż wreszcie pozostało tylko jedno ciche Odpoczywaj na iluzorycznej tasiemce, jaka zwisała z sufitu. Po kilku sekundach zniknęło nawet echo kroków.
Terje i Eitri z tematu
Wystarczyło — zrobił tyle, ile należało (może nawet więcej niż powinien), dlatego ze spokojem wyzierającym spod zmęczenia oraz wyrzutów sumienia, jakie jeszcze go nie opuściły, posłał oficerowi nieznaczny uśmiech. W rzeczywistości kąciki ust nieznacznie drgnęły, zaś głowę Tordenskiold wypełniły bezgłośne pytania; najtrudniejsze było dopiero przed nim, znalezienie jakiegokolwiek celu, który zmusiłby Soelberga do powrotu między żywych, między ludzi, jakich znał oraz kochał przed wypadkiem; do tych wszystkich, którzy cierpliwie czekali na jego pierwszy krok, możliwe iż zdając sobie sprawę, że jest on najtrudniejszym ze wszystkich, jakie zmuszony będzie postawić.
Początki zawsze były gorzkie.
To, co działo się później, pozostawało gdzieś w strefie jednej wielkiej niewiadomej. Za zamkniętymi drzwiami w obawie przed cudzym wzrokiem, gdzie dopuszczani byli jedynie najbliżsi sercu członkowie osobistej watahy, jaką człowiek wybierał świadomie, bez nacisku czy odgórnego zarządzenia. Wiedziony podświadomością, podszeptami posyłanymi ze strony serducha pompującego życie. Eitri nie był w tym wszystkim sam, jednak tylko od niego zależało, w którym kierunku będzie zmierzał — zawalczy, czy podda się na starcie. Niedająca się zweryfikować sytuacja, której Tordenskiold nie ujrzy własnymi oczami, może jedynie zasłyszy niechcianym echem podążającym korytarzami Kruczej siedziby.
Nie wiedział, czy jego słowa mają jakiekolwiek znaczenie dla Soelberga, czy obecność starszego kolegi cokolwiek zmieniał, czy sytuacja — jakkolwiek nietypowa, ponieważ nie ukrywajmy, nigdy nie łączyły ich szczególnie zażyłości, jakie Terje wytworzył przez kilka lat na równej linii z pozostałymi Wysłannikami, których traktował bardziej jak członków rodziny, partnerów, za którymi skakało się w piekielne otchłanie — zachowa się całościowo w wystruganych wspomnieniach, czy może będzie tylko swoistą wyrwą na mapie nietypowych zdarzeń. Mógł jedynie snuć domysły, nieszczególnie ciekawy prawdziwej wersji; wiedział, iż po wyjściu za sterylność szpitalnej sali otrząśnie się chociaż trochę, zapije niemrawość nastroju dobrym alkoholem, może nawet zajrzy bez konkretnego powodu do Śpiącej Wiwerny, by zobaczyć młodszego brata i rozprawiać z nim o życiu, dalekich podróżach czy niespełnionych marzeniach, byle tylko wyrzuty sumienia wżerające się nieustannie pod skórę zdechły.
Skinął nieznacznie ku inspektorowi, podnosząc się wreszcie na nogi w akompaniamencie cichego stęknięcia ze strony krzesła. Pochwycił błyskawicznie czarny płaszcz i gładko zarzucił na ramiona, jednoznacznie pokazując całemu światu, iż oto wizyta dobiegła końca, starszy oficer wreszcie pozwoli pacjentowi odpocząć, zapaść w (nie)spokojny sen pozwalający jednocześnie odrobinę zrehabilitować jego ciało.
Stawiał pierwszy krok przed siebie, by znów zastygnąć w połowie.
Ponownie zatrzymany jego głosem.
Załamaniem głosek odbitym w rzeczywistości.
Tordenskiold, powtórzył myślami.
Sięgnął spojrzeniem jego twarzy, bezgłośnie wyczekując słów, które miały podążył zaraz za jego nazwiskiem.
— Będę czekał, Soelberg — odpowiedział cicho. Cokolwiek miało się wydarzyć, cokolwiek planowałaby zrobić, jebnąć mu w twarz, połamać nos czy całą szczękę, może porozmawiać, wyrzucić zrodzone złością oskarżenia, przekleństwa, napomknąć coś o zawiedzionym zaufaniu. Cokolwiek.
Cokolwiek.
— Odpoczywaj.
Krótkie słowo zawisło pomiędzy nimi, kiedy głuche kroki oddalały mężczyznę od tego miejsca, aż wreszcie pozostało tylko jedno ciche Odpoczywaj na iluzorycznej tasiemce, jaka zwisała z sufitu. Po kilku sekundach zniknęło nawet echo kroków.
Terje i Eitri z tematu