:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard
4 posters
Prorok
16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:47
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
16.12.2000
Codzienność pasterzy Wielkiej Biblioteki została poddana próbie: dążenie do utrzymania porządku na kondygnacjach regałów mącił skutecznie jeden, nieznany intruz. Jego działalność, zgłoszona kilka dni wcześniej przez zniesmaczonych czytelników, zawarła się w umieszczanych kartkach, wsuwanych między stronice często naukowych ksiąg. Każda z nich niosła ze sobą podobny motyw i przekaz: niekiedy sprośne wierszyki o tematyce miłosnej, adresowane do tajemniczej wybranki, która, jak wierzył twórca, z pewnością znajdzie wiadomość owianą nutą sekretu. Działalność, jak wszyscy wierzyli, kiepskiego dowcipnisia, skutecznie uprzykrzała życie pracownikom, którzy, oprócz swoich najczęstszych obowiązków niesienia pomocy odwiedzającym i prowadzenia ich do właściwych tytułów, musieli zacząć przeglądać masowo woluminy w poszukiwaniu niechcianych, adorujących liścików. Asta Mølgaard, z prawdopodobnym, osiadającym w jej rozważaniach niesmakiem, pozbywała się w tym momencie kolejnej porcji wątpliwych w swojej wartości dzieł. W chwili, kiedy skończyła wertować opasły tom i odstawiła go ostatecznie z powrotem na wyznaczone miejsce, kątem oka dojrzała snującą się podejrzanie sylwetkę. Ruszając przed siebie, nie dostrzegła w alejce nic (ani również nikogo) zdolnego wzbudzić jej zastrzeżenia. Zastała jedynie kobietę, Laudith Vidgren, kartkującą biblioteczny wolumin. Czy mimo wszystko powinna mieć wątpliwości? Kto wie, może nieznajoma z kolei widziała cokolwiek, co było w jej tymczasowym odczuciu niepokojące? Nieznany, zagadkowy żartowniś nie mógł być wiecznie nieuchwytny, zwłaszcza, gdy jego twórczość budziła znaczne domysły dotyczące wręcz zupełnego braku jakiejkolwiek rozwagi. W jego niechlubnej kwestii nikt nie żywił najmniejszych uwag; wszyscy jednomyślnie uznali, że powinien był odpowiedzieć za swoje czyny.
INFORMACJE
Prorok nie kontynuuje rozgrywki. Zamieszczone poniżej kości mogą zostać wykorzystane w dowolnie wybranej kolejce, zgodnie z danymi ustaleniami graczy. Ze względu na wydarzenie prosimy o traktowanie rozgrywki jako jednej z priorytetowych.
Kolejny etap: w następnych postach przysługuje wam ponowny rzut k100 na spostrzegawczość. Jeśli któraś z was przekroczy 65, przyłapiecie dowcipnisia na gorącym uczynku. Kiedy was zauważył, próbował uciec i się przemienić; wygląda na to, że jego sukces w pozostawaniu nieuchwytnym tkwił w genie zmiennokształtności.
4, 5, 6 – w pewnym momencie słyszycie kakofonię trzasków: w waszym pobliżu kilka książek upadło ze swoich miejsc na podłogę. Na terenie Wielkiej Biblioteki używanie magii jest zastrzeżone jedynie do wyjątkowych sytuacji, tak, aby nie uszkodzić woluminów złą inkantacją zaklęcia, stąd jeśli chcecie posprzątać zastany przez was rozgardiasz, nie możecie korzystać z żadnych, nawet banalnych czarów. W następnej turze przysługuje wam rzut k100 na spostrzegawczość: jeśli któraś z was przekroczy 55, usłyszy kroki i ledwie słyszalny chichot.
Kolejny etap: w następnych postach możecie ponownie rzucić k100 na spostrzegawczość. Jeśli któraś z was przekroczy 65, przyłapiecie dowcipnisia na gorącym uczynku. Kiedy was zauważył, próbował uciec i się przemienić; wygląda na to, że jego sukces w pozostawaniu nieuchwytnym tkwił w genie zmiennokształtności.
Kość k6 (nieobowiązkowa)
1, 2, 3 – do waszych uszu dociera poruszenie w jednej z pobliskich alejek. Jeśli zdecydujecie się sprawdzić źródło tych dźwięków, nie dostrzeżecie żadnych, podejrzanych szczegółów. Możecie w następnej kolejce rzucić k100 na spostrzegawczość: jeśli któraś z was przekroczy 55, dostrzeże postać mężczyzny, który wyjmuje karteczkę spod marynarki i znika wam za zakrętem.Kolejny etap: w następnych postach przysługuje wam ponowny rzut k100 na spostrzegawczość. Jeśli któraś z was przekroczy 65, przyłapiecie dowcipnisia na gorącym uczynku. Kiedy was zauważył, próbował uciec i się przemienić; wygląda na to, że jego sukces w pozostawaniu nieuchwytnym tkwił w genie zmiennokształtności.
4, 5, 6 – w pewnym momencie słyszycie kakofonię trzasków: w waszym pobliżu kilka książek upadło ze swoich miejsc na podłogę. Na terenie Wielkiej Biblioteki używanie magii jest zastrzeżone jedynie do wyjątkowych sytuacji, tak, aby nie uszkodzić woluminów złą inkantacją zaklęcia, stąd jeśli chcecie posprzątać zastany przez was rozgardiasz, nie możecie korzystać z żadnych, nawet banalnych czarów. W następnej turze przysługuje wam rzut k100 na spostrzegawczość: jeśli któraś z was przekroczy 55, usłyszy kroki i ledwie słyszalny chichot.
Kolejny etap: w następnych postach możecie ponownie rzucić k100 na spostrzegawczość. Jeśli któraś z was przekroczy 65, przyłapiecie dowcipnisia na gorącym uczynku. Kiedy was zauważył, próbował uciec i się przemienić; wygląda na to, że jego sukces w pozostawaniu nieuchwytnym tkwił w genie zmiennokształtności.
Bezimienny
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:48
Najtrudniejszą rzeczą wcale nie okazało się obudzenie się o bezbożnie wczesnej porze, kiedy świt wciąż jeszcze pozostawał daleko poza horyzontem, a miasto za oknem nadal zanurzone było w rozrzedzonym blaskiem ulicznych latarni mroku. Najtrudniej jest mi wrócić do codziennych, porannych rytuałów – mimo panującego na zewnątrz ziąbu, otworzenia na kilka chwil balkonu, by wpuścić do mieszkania świeże powietrze i przegnać senne mary; zaparzenia diabelsko mocnej herbaty z kardamonem i dużą ilością wrzosowego miodu; włączenia radio, by tańczyć do absurdalnie smętnych melodii puszczanych przez spikera, w trakcie gdy z zewnątrz odgłosy budzącego się miasta splatają się z trzeszczeniem radiowej audycji – jakby czas spędzony w czterech ścianach mieszkania stał się zmiętą kartką niezdolną do zachowania nań dotychczasowego planu dnia.
Zamiast herbaty, tuż przed wyjściem wypijam zbyt szybko, nieznośnie parząc sobie język, filiżankę gorącej, kwaśnej, paskudnej kawy – resztki pozostawionej przez Ingmara, której, mimo wszystko, nie jestem w stanie wyrzucić, a której nigdy też nie potrafiłam pić; która zawsze czekała na niego i którą nigdy już nie będzie się delektował, jak miał to w zwyczaju. Chwyta się mnie głupiutka nadzieja, że nowe nawyki sprawią, że szybciej stanę na nogi; że uczepienie się nowego oraz zerwanie starych przyzwyczajeń będzie jak oczyszczenie – że w niezwykły sposób wymażą kilka ostatnich lat, setki kartek wspomnień, które dotychczas chomikowałam w sobie na wszelki wypadek, na gorsze dni, do których nigdy specjalnie nie wracałam, a które, solidarnie, zaatakowały mnie w chwili, gdy wyimaginowane obawy stały się prawdą.
Trudno mi stwierdzić, czy pobudziła mnie sama kawa, jej okropny smak, szalejące na zewnątrz zimno (mróz ściskający tak mocno, że odnoszę wrażenie, iż zaraz skruszy mi serce; prowokujący do szybszego przemierzania miasta, bez oglądania się na mijane twarze), a może świadomość, że znów – na chwilę, na ułamek czasu – zmierzyć będę musiała się z rzeczywistością, którą na krótki moment zostawiłam za sobą. Próg Kolegium przekraczam jednak pewniej niż tego po samej sobie oczekiwałam: w jednym z przeszklonych segmentów widzę tylko własną, uciekającą sylwetkę; miarowy, prędki stukot płaskich obcasów wybrzmiewa głucho w zbawiennie pustym holu – nie daję się jednak nabrać na ten pozorny spokój, bo mimo że większość pracowników Kolegium weekendy spędza w domach, wierzeje Wielkiej Biblioteki stoją otworem przez cały tydzień, sprawiając że życie tętni w niej żwawiej wraz z nastaniem wolnego.
Ożywienie, z jakim się spotykam, jest jednak zupełnie innego rodzaju. Już od progu dopada mnie Martin, chaotycznie nakreślając problem, z jakim przyszło im się zmierzyć – od zwykłych, choć lawinowo rosnących zażaleń czytelników, poprzez rozgardiasz panujący na regałach, wreszcie na kilku poważnie uszkodzonych pozycjach kończąc. Mimo kilku – chyba niekoniecznie skutecznych – prób sprzeciwu, nie dopuszcza mnie do głosu, nie daje możliwości wyjaśnienia, w zamian wciskając mi w ręce olbrzymie tomiszcze, prawdopodobnie największe, jakie rzuca mu się w oczy, i jeden ze znalezionych wcześniej wierszy.
Poirytowanie sytuacją zakrada się niespodziewanie, dopiero po czternastej przejrzanej dokładnie książce, kiedy plik posiadanej przeze mnie wątpliwej jakości poezji miłosnej wzbogacił się o trzy nowe utwory, nakreślone jednak starannym pismem. Kartki upchane niedbale w kieszeni płaszcza, którego nie miałam nawet okazji ściągnąć, szeleszczą złowrogo, kiedy odkładam na jedną z wyższych półek przejrzany właśnie tom. Ruch u wylotu jednej z dalej położonych alejek skutecznie odciąga mnie od sięgnięcia po następną książkę. Otrzepując dłonie z kurzu, rozglądam się jeszcze, czy ktokolwiek poza mną nie dostrzegł tego poruszenia, uprzedzając mnie z interwencją, lecz panująca wokół nabożna cisza rozwiewa nadzieję na ominięcie konfrontacji.
— Przepraszam? — Alejka, przy której – jak mi się wydawało – dostrzegłam na peryferiach spojrzenia tajemniczy cień, jest niemal pusta. Wysoka, szczupła, kobieca sylwetka zdaje się trwać pomiędzy regałami od dłuższego czasu, więc mimo ogarniającej mnie mieszanki podejrzliwości i rozdrażnienia, przymuszam się do uniesienia kącików warg w pogodnym uśmiechu. — Nie dostrzegła może pani, czy ktoś tędy przechodził? Miałam… Miałam… — Ściągam brwi w zastanowieniu; nie potrafię przepuścić przez usta krążącego mi między myślami kłamstwa. Nieoczekiwanie z ratunkiem przychodzi mi jeden z wierszy, który wypada z kieszeni, gdy wyjmuję z niej dłoń. Szybko, z zakłopotaniem podnoszę kartkę z posadzki, rozprostowującą ją między palcami. — Miałam nadzieję, że znajdę autora tych dzieł — mówię wreszcie, z wyraźnym przekąsem i ledwie tlącą się nadzieją, że może kobieta będzie w stanie jakkolwiek mi pomóc.
Zamiast herbaty, tuż przed wyjściem wypijam zbyt szybko, nieznośnie parząc sobie język, filiżankę gorącej, kwaśnej, paskudnej kawy – resztki pozostawionej przez Ingmara, której, mimo wszystko, nie jestem w stanie wyrzucić, a której nigdy też nie potrafiłam pić; która zawsze czekała na niego i którą nigdy już nie będzie się delektował, jak miał to w zwyczaju. Chwyta się mnie głupiutka nadzieja, że nowe nawyki sprawią, że szybciej stanę na nogi; że uczepienie się nowego oraz zerwanie starych przyzwyczajeń będzie jak oczyszczenie – że w niezwykły sposób wymażą kilka ostatnich lat, setki kartek wspomnień, które dotychczas chomikowałam w sobie na wszelki wypadek, na gorsze dni, do których nigdy specjalnie nie wracałam, a które, solidarnie, zaatakowały mnie w chwili, gdy wyimaginowane obawy stały się prawdą.
Trudno mi stwierdzić, czy pobudziła mnie sama kawa, jej okropny smak, szalejące na zewnątrz zimno (mróz ściskający tak mocno, że odnoszę wrażenie, iż zaraz skruszy mi serce; prowokujący do szybszego przemierzania miasta, bez oglądania się na mijane twarze), a może świadomość, że znów – na chwilę, na ułamek czasu – zmierzyć będę musiała się z rzeczywistością, którą na krótki moment zostawiłam za sobą. Próg Kolegium przekraczam jednak pewniej niż tego po samej sobie oczekiwałam: w jednym z przeszklonych segmentów widzę tylko własną, uciekającą sylwetkę; miarowy, prędki stukot płaskich obcasów wybrzmiewa głucho w zbawiennie pustym holu – nie daję się jednak nabrać na ten pozorny spokój, bo mimo że większość pracowników Kolegium weekendy spędza w domach, wierzeje Wielkiej Biblioteki stoją otworem przez cały tydzień, sprawiając że życie tętni w niej żwawiej wraz z nastaniem wolnego.
Ożywienie, z jakim się spotykam, jest jednak zupełnie innego rodzaju. Już od progu dopada mnie Martin, chaotycznie nakreślając problem, z jakim przyszło im się zmierzyć – od zwykłych, choć lawinowo rosnących zażaleń czytelników, poprzez rozgardiasz panujący na regałach, wreszcie na kilku poważnie uszkodzonych pozycjach kończąc. Mimo kilku – chyba niekoniecznie skutecznych – prób sprzeciwu, nie dopuszcza mnie do głosu, nie daje możliwości wyjaśnienia, w zamian wciskając mi w ręce olbrzymie tomiszcze, prawdopodobnie największe, jakie rzuca mu się w oczy, i jeden ze znalezionych wcześniej wierszy.
Poirytowanie sytuacją zakrada się niespodziewanie, dopiero po czternastej przejrzanej dokładnie książce, kiedy plik posiadanej przeze mnie wątpliwej jakości poezji miłosnej wzbogacił się o trzy nowe utwory, nakreślone jednak starannym pismem. Kartki upchane niedbale w kieszeni płaszcza, którego nie miałam nawet okazji ściągnąć, szeleszczą złowrogo, kiedy odkładam na jedną z wyższych półek przejrzany właśnie tom. Ruch u wylotu jednej z dalej położonych alejek skutecznie odciąga mnie od sięgnięcia po następną książkę. Otrzepując dłonie z kurzu, rozglądam się jeszcze, czy ktokolwiek poza mną nie dostrzegł tego poruszenia, uprzedzając mnie z interwencją, lecz panująca wokół nabożna cisza rozwiewa nadzieję na ominięcie konfrontacji.
— Przepraszam? — Alejka, przy której – jak mi się wydawało – dostrzegłam na peryferiach spojrzenia tajemniczy cień, jest niemal pusta. Wysoka, szczupła, kobieca sylwetka zdaje się trwać pomiędzy regałami od dłuższego czasu, więc mimo ogarniającej mnie mieszanki podejrzliwości i rozdrażnienia, przymuszam się do uniesienia kącików warg w pogodnym uśmiechu. — Nie dostrzegła może pani, czy ktoś tędy przechodził? Miałam… Miałam… — Ściągam brwi w zastanowieniu; nie potrafię przepuścić przez usta krążącego mi między myślami kłamstwa. Nieoczekiwanie z ratunkiem przychodzi mi jeden z wierszy, który wypada z kieszeni, gdy wyjmuję z niej dłoń. Szybko, z zakłopotaniem podnoszę kartkę z posadzki, rozprostowującą ją między palcami. — Miałam nadzieję, że znajdę autora tych dzieł — mówię wreszcie, z wyraźnym przekąsem i ledwie tlącą się nadzieją, że może kobieta będzie w stanie jakkolwiek mi pomóc.
Mistrz Gry
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:48
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k6' : 2
'k6' : 2
Laudith Vidgren
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:49
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Czyż każda kolejna noc, spędzona w samotności, nie powinna być prostsza?
Mijał tydzień za tygodniem. Za każdym razem, gdy wyciągała w bok rękę, leżąc w ciepłej pościeli małżeńskiego łoża, zamiast ciepła szorstkiej, męskiej skóry męża, napotykała jedynie chłodną pustkę i nie mogła już zasnąć. Każda kolejna noc była tak samo trudna, naznaczona bezsennością, bądź płytkim, niespokojnym snem, pełnym koszmarów i szeptów, podpowiadających najczarniejsze scenariusze. Za każdym razem lękała się, że usłyszy wśród innych ten jeden, ten, który zwykł pieścić ucho ciepłym oddechem, teraz zaś stanie się słyszalny jedynie dla niej - i choć wypierała tę myśl i upierała się, że nawet jeśli tak się stanie, to nie będzie się tym przejmować, że to już jej obojętne, to trwoga zaciskała żelazną pięść na żołądku Vidgren.
Ukojenie odnajdywała w pracy, której na swoje barki brała coraz więcej. Nie chciała rezygnować z życia jakie dotychczas wiodła. do poziomu, do którego przywykła. W życiu nie zwróciłaby się o pomoc do rodziców, lecz źródło dochodów Homera musiała zastąpić samodzielnie. Na biurku Laudith piętrzyły się więc kolejne dokumenty do przetłumaczenia, następne prace do sprawdzenia i materiały do przygotowania. Wróciła do tłumaczeń starożytnych run i udzielania korepetycji. Wciąż prowadziła seanse spirytystyczne dla zaufanych, lecz sakiewkę musiała zapełnić także legalnie zdobytymi talarami, jeśli wciąż chciała pielęgnować wizerunek prawej obywatelki - a on był jej na rękę szczególnie po spotkaniu z początku grudnia.
Kolejne zajęcia jakich się podejmowała gorliwie nie były jednak jedynym powodem dla jakiego Laudith odwiedzała wielką bibliotekę w Kolegium Sprawiedliwości. Zawsze spragniona wiedzy na łamach książek odnajdywała spokój i zaspokojenie głodu; nigdy jej nie nużyły, jedynie wciągały w swój świat, za co teraz tym bardziej była wdzięczna, bo myśli krążyły wokół czytanych słów, zamiast wokół sylwetki nieobecnego męża. Cisza, jaka panowała wśród regałów biblioteki, koiła i fascynowała zarazem. Zastanawiała się nawet, czy Kolegium Sprawiedliwości obłożono czarami ochronnymi, odprawiono rytuały, aby przepędzić dusze i inne byty - jeśli tak, to mogła tu spędzać całe dnie i noce.
Żaden jednak rytuał nie pozbędzie się złośliwych żartownisiów, których Laudith nie była świadoma, dopóki pracownica biblioteki nie pokazała jej wątpliwych dzieł. Zauważyła pojawienie się jasnowłosej widzącej dopiero, gdy usłyszała ciche przepraszam; oderwała wówczas spojrzenie czarnych tęczówek od czytanej książki, traktującej - co niedziwne - o magii rytualnej, ogniskując je na urodziwej twarzy z uprzejmym zainteresowaniem.
- Tak? - odparła cichym, dość niskim jak na kobietę głosem, wciąż jednak przyjemnym dla ucha; nie odwzajemniła jednak uśmiechu, jeszcze nie. Niemalże chorobliwie blade oblicze Vidgren pozostało beznamiętne, bladość tę podkreślała jedynie czerń sukienki jaką miała na sobie. Pytanie kobiety sprawiło, że ciemne brwi Laudith uniosły się w pytającym wyrazie. Bibliotekę taką jak ta odwiedzało zapewne całe mnóstwo galdrów. Szukała kogoś konkretnego? Dostrzegłszy w jej dłoniach kawałek kartki, który opadł na ziemię, już chciała się schylić aby go podnieść, wolała jednak nie ryzykować zderzeniem czół. Odebrała go od blondynki pod chwili, z nieukrywanym zaciekawieniem zerkając na treść.
Z każdym odczytywanym słowem czuła coraz większe rozbawienie i zażenowanie jednocześnie.
- A sądziłam, że to mój tajemniczy wielbiciel i autor wierszy wspina się na wyżyny swojej twórczości... cóż, najwyraźniej ma poważną konkurencję - wyrzekła Laudith, uśmiechnąwszy się w końcu - ze szczerym współczuciem. - Parę minut temu przechodził tędy mężczyzna i wydaje mi się, że wyciągał spod marynarki podobną kartkę - przypomniała sobie. Przyciągnął jej uwagę, bo rozglądał się czujnie, jakby sprawdzał czy ktoś na niego patrzy. - Chyba poszedł w stronę działu z magią natury - zastanowiła się cicho.
Mijał tydzień za tygodniem. Za każdym razem, gdy wyciągała w bok rękę, leżąc w ciepłej pościeli małżeńskiego łoża, zamiast ciepła szorstkiej, męskiej skóry męża, napotykała jedynie chłodną pustkę i nie mogła już zasnąć. Każda kolejna noc była tak samo trudna, naznaczona bezsennością, bądź płytkim, niespokojnym snem, pełnym koszmarów i szeptów, podpowiadających najczarniejsze scenariusze. Za każdym razem lękała się, że usłyszy wśród innych ten jeden, ten, który zwykł pieścić ucho ciepłym oddechem, teraz zaś stanie się słyszalny jedynie dla niej - i choć wypierała tę myśl i upierała się, że nawet jeśli tak się stanie, to nie będzie się tym przejmować, że to już jej obojętne, to trwoga zaciskała żelazną pięść na żołądku Vidgren.
Ukojenie odnajdywała w pracy, której na swoje barki brała coraz więcej. Nie chciała rezygnować z życia jakie dotychczas wiodła. do poziomu, do którego przywykła. W życiu nie zwróciłaby się o pomoc do rodziców, lecz źródło dochodów Homera musiała zastąpić samodzielnie. Na biurku Laudith piętrzyły się więc kolejne dokumenty do przetłumaczenia, następne prace do sprawdzenia i materiały do przygotowania. Wróciła do tłumaczeń starożytnych run i udzielania korepetycji. Wciąż prowadziła seanse spirytystyczne dla zaufanych, lecz sakiewkę musiała zapełnić także legalnie zdobytymi talarami, jeśli wciąż chciała pielęgnować wizerunek prawej obywatelki - a on był jej na rękę szczególnie po spotkaniu z początku grudnia.
Kolejne zajęcia jakich się podejmowała gorliwie nie były jednak jedynym powodem dla jakiego Laudith odwiedzała wielką bibliotekę w Kolegium Sprawiedliwości. Zawsze spragniona wiedzy na łamach książek odnajdywała spokój i zaspokojenie głodu; nigdy jej nie nużyły, jedynie wciągały w swój świat, za co teraz tym bardziej była wdzięczna, bo myśli krążyły wokół czytanych słów, zamiast wokół sylwetki nieobecnego męża. Cisza, jaka panowała wśród regałów biblioteki, koiła i fascynowała zarazem. Zastanawiała się nawet, czy Kolegium Sprawiedliwości obłożono czarami ochronnymi, odprawiono rytuały, aby przepędzić dusze i inne byty - jeśli tak, to mogła tu spędzać całe dnie i noce.
Żaden jednak rytuał nie pozbędzie się złośliwych żartownisiów, których Laudith nie była świadoma, dopóki pracownica biblioteki nie pokazała jej wątpliwych dzieł. Zauważyła pojawienie się jasnowłosej widzącej dopiero, gdy usłyszała ciche przepraszam; oderwała wówczas spojrzenie czarnych tęczówek od czytanej książki, traktującej - co niedziwne - o magii rytualnej, ogniskując je na urodziwej twarzy z uprzejmym zainteresowaniem.
- Tak? - odparła cichym, dość niskim jak na kobietę głosem, wciąż jednak przyjemnym dla ucha; nie odwzajemniła jednak uśmiechu, jeszcze nie. Niemalże chorobliwie blade oblicze Vidgren pozostało beznamiętne, bladość tę podkreślała jedynie czerń sukienki jaką miała na sobie. Pytanie kobiety sprawiło, że ciemne brwi Laudith uniosły się w pytającym wyrazie. Bibliotekę taką jak ta odwiedzało zapewne całe mnóstwo galdrów. Szukała kogoś konkretnego? Dostrzegłszy w jej dłoniach kawałek kartki, który opadł na ziemię, już chciała się schylić aby go podnieść, wolała jednak nie ryzykować zderzeniem czół. Odebrała go od blondynki pod chwili, z nieukrywanym zaciekawieniem zerkając na treść.
Z każdym odczytywanym słowem czuła coraz większe rozbawienie i zażenowanie jednocześnie.
- A sądziłam, że to mój tajemniczy wielbiciel i autor wierszy wspina się na wyżyny swojej twórczości... cóż, najwyraźniej ma poważną konkurencję - wyrzekła Laudith, uśmiechnąwszy się w końcu - ze szczerym współczuciem. - Parę minut temu przechodził tędy mężczyzna i wydaje mi się, że wyciągał spod marynarki podobną kartkę - przypomniała sobie. Przyciągnął jej uwagę, bo rozglądał się czujnie, jakby sprawdzał czy ktoś na niego patrzy. - Chyba poszedł w stronę działu z magią natury - zastanowiła się cicho.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:49
Zazwyczaj na własną rękę dążę do znajdywania rozwiązań problemów dotykających mnie w jakikolwiek sposób, starając się unikać jak ognia wciągania osób trzecich w sytuacje czasem zbyt osobiste, niekiedy bardzo dyskretne, sporadycznie niezwykle trywialne, jak ujmę na honorze traktując wyciąganie ręki po cudzą pomoc, zaś własną samowystarczalność w zakresie rozstrzygania dylematów często banalnie tłumacząc samodzielnością i potrzebą uczenia się na błędach. Do tej pory jednak nie nauczyłam się najważniejszego — że jedną z metod radzenia sobie z komplikacjami jest zwracanie się po radę do kogokolwiek, kto mógłby spojrzeć na daną sprawę z odmiennej perspektywy. Nie przywykłam bowiem do sięgania po czyjekolwiek wsparcie, zbyt często strofowana za brak umiejętności radzenia sobie z kłopotami we własnym zakresie. W pewnym momencie zaczęłam więc unikać sytuacji, w których musiałam zwracać się o pomoc, by metodą prób i niezliczonej ilości błędów radzić sobie ze stawianymi mi przez Norny wyzwaniami.
Tym razem kapituluję już na wstępie — nie mam sił ani ochoty, by czemukolwiek (zwłaszcza zaś pogrążonemu w boskiej niełasce poecie) stawiać czoła samej; pragnę jedynie jak najszybciej (nawet na skróty, nawet kosztem własnej reputacji) wywiązać się z postawionego mi zupełnie nieoczekiwanie zadania, które, jak na złość, wcale nie spełnia funkcji rozpraszacza myśli. Ściskana znów w ręku kartka jest jak magnes przyciągający wspomnienia — mimo że żaden z wierszy od i dla Ingmara daleki był od kunsztu dzisiejszego mistrza pióra, coś w nachyleniu liter, w fakturze użytego papieru, w dyskrecji przekazywanej korespondencji sprawiało, że żal i tęsknota zaciskają się bezlitośnie wokół mojej piersi, znów próbując pozbawić tchu, prowokując kolejny atak paniki. Zdrętwiałymi ze strachu palcami staram się odnaleźć w kieszeni znajomą strukturę medalionu Eir, by chociaż na chwilę wyciszyć myśli i uspokoić wrzącą magię.
— Nie chciałabym odrywać pani od lektury — odzywam się ponownie, dość ostrożnie, nieco onieśmielona emanującą od kobiety aurą. Jednocześnie nie potrafię oderwać wzroku od niezwykłych rys jej twarzy i zarazem czuję alarmującą potrzebę skierowania spojrzenia gdziekolwiek indziej niż na jej osobę. — Byłabym jednak niezmiernie wdzięczna, gdyby zechciała pani wskazać, który jegomość zwrócił pani uwagę. — W skierowanych do kobiety słowach jedynie pozornie wiele jest z prośby, lecz naglący ton, jakiego używam, nadaje wypowiedzi znamiona propozycji nie do odrzucenia.
Przez myśl przemyka mi głupi, naiwny pomysł, że mogłabym jedynie poprosić ją o dokładniejsze opisanie mężczyzny, by z roju odwiedzających dzisiejszego dnia pielesze biblioteki wykluczyć te osoby, które w żaden sposób nie pasowałyby do ogólnego opisu. Szybko jednak porzucam ten pomysł, kiedy, podchodząc do łączącego poszczególne działy mostku, moim oczom rzuca się kilka podobnie wyglądających osób — wszystkie nagle zachowujące się na tyle podejrzliwie, że z miejsca dopadają mnie wątpliwości co do powodzenia powziętego zadania.
— Poszedł tędy czy drugą stroną? — dopytuję tylko, wskazując na złudnie delikatną konstrukcję otwartej kondygnacji i reflektując się, że może zaczęłam szukanie w niewłaściwym miejscu.
spostrzegawczość: 18 + 2 = 20/65
Tym razem kapituluję już na wstępie — nie mam sił ani ochoty, by czemukolwiek (zwłaszcza zaś pogrążonemu w boskiej niełasce poecie) stawiać czoła samej; pragnę jedynie jak najszybciej (nawet na skróty, nawet kosztem własnej reputacji) wywiązać się z postawionego mi zupełnie nieoczekiwanie zadania, które, jak na złość, wcale nie spełnia funkcji rozpraszacza myśli. Ściskana znów w ręku kartka jest jak magnes przyciągający wspomnienia — mimo że żaden z wierszy od i dla Ingmara daleki był od kunsztu dzisiejszego mistrza pióra, coś w nachyleniu liter, w fakturze użytego papieru, w dyskrecji przekazywanej korespondencji sprawiało, że żal i tęsknota zaciskają się bezlitośnie wokół mojej piersi, znów próbując pozbawić tchu, prowokując kolejny atak paniki. Zdrętwiałymi ze strachu palcami staram się odnaleźć w kieszeni znajomą strukturę medalionu Eir, by chociaż na chwilę wyciszyć myśli i uspokoić wrzącą magię.
— Nie chciałabym odrywać pani od lektury — odzywam się ponownie, dość ostrożnie, nieco onieśmielona emanującą od kobiety aurą. Jednocześnie nie potrafię oderwać wzroku od niezwykłych rys jej twarzy i zarazem czuję alarmującą potrzebę skierowania spojrzenia gdziekolwiek indziej niż na jej osobę. — Byłabym jednak niezmiernie wdzięczna, gdyby zechciała pani wskazać, który jegomość zwrócił pani uwagę. — W skierowanych do kobiety słowach jedynie pozornie wiele jest z prośby, lecz naglący ton, jakiego używam, nadaje wypowiedzi znamiona propozycji nie do odrzucenia.
Przez myśl przemyka mi głupi, naiwny pomysł, że mogłabym jedynie poprosić ją o dokładniejsze opisanie mężczyzny, by z roju odwiedzających dzisiejszego dnia pielesze biblioteki wykluczyć te osoby, które w żaden sposób nie pasowałyby do ogólnego opisu. Szybko jednak porzucam ten pomysł, kiedy, podchodząc do łączącego poszczególne działy mostku, moim oczom rzuca się kilka podobnie wyglądających osób — wszystkie nagle zachowujące się na tyle podejrzliwie, że z miejsca dopadają mnie wątpliwości co do powodzenia powziętego zadania.
— Poszedł tędy czy drugą stroną? — dopytuję tylko, wskazując na złudnie delikatną konstrukcję otwartej kondygnacji i reflektując się, że może zaczęłam szukanie w niewłaściwym miejscu.
spostrzegawczość: 18 + 2 = 20/65
Mistrz Gry
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:49
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 18
'k100' : 18
Laudith Vidgren
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:49
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Prędko nauczyła się mierzyć z problemami w pojedynkę, nie prosić o pomoc, radzić sobie samej. Rodzice, choć zapewniali jej wszystko, co potrzebne do życia, a nawet więcej, zawsze wydawali się dziwnie nieosiągalni i chłodni. Nigdy nie byli Laudith prawdziwym wsparciem, bagatelizując jej problemy, przez co nauczyła się dusić je w sobie. Zachowywać jedynie dla siebie, cierpieć w milczeniu i radziła sobie sama. O pomoc prosiła tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Respektowała cudzą wiedzę, autorytet, nie uważała siebie za wszechwiedzącą, do mądrzejszych, bardziej wykształconych i doświadczonych podchodziła z szacunkiem, chciała się od nich uczyć, lecz jeśli mogła coś zrobić sama - ze wszystkich sił starała się to zrobić.
Ton głosu nieznajomej kobiety, w jakim zabrzmiała nagląca nuta, jakby oczekiwała pomocy ze strony Laudith nie wywarł na niej oczekiwanego wrażenia; nie zwykła ulegać obcym, biernie poddawać się im żądaniom, potrafiła być asertywna i odmawiała bez żalu i udawanej skruchy, kiedy czuła wewnętrzny opór i niechęć. W tym przypadku było jednak inaczej. Zamierzała się zgodzić; zgodę tę determinowała jednak nie altruistyczną chęć pomocy lub uległość wobec żądania, a zdegustowanie przeczytanymi wersami, które ktoś uważał za zabawne.
- Lektura nigdzie nie ucieknie, niewydarzony poeta, autor tychże dyrdymałów zaś - może. Za dużo mam szacunku do literatury i wiedzy jaką tu odnajduję, by pozwolić na dalszy taki precedens - odrzekła czarnowłosa z cichym westchnieniem żalu nad zaistniałym stanem rzeczy, faktem, że każdy, ot tak po prostu, mógł skorzystać ze wspaniałości biblioteki Kolegium Sprawiedliwości; niektórzy zwyczajnie na to nie zasługiwali. Jeden z profesorów Instytutu Eihwaz, na jakim miała zaszczyt studiować magię runiczną, powtarzał, że []nauka nie jest dla każdego[/i], wyraźnie zdegustowany podejściem niektórych studentów do nauki - jakby robili to za karę, ktoś ich do tego zmuszał; nie przykładali się do zajęć, dawali z siebie jedynie absolutne minimum. Dopiero po czasie zrozumiała jak wiele miał racji. Jeśli człowiek nie doceniał wartości wiedzy, to na nią nie zasługiwał.
- Tędy. Zaprowadzę panią, będzie prościej, może uda nam się odnaleźć huligana - zaproponowała Laudith, odkładając książkę na jej miejsce, dbając o to, aby stanęła w równym rządku, po czym gestem lewej ręki wskazała odpowiedni kierunek. Zdecydowała się pomóc pracownicy więcej niż opisem; poniekąd czuła się też ciekawa, czy mężczyzna, na którego zwróciła uwagę rzeczywiście dopuszczał się tak wysoce niezabawnych dowcipów. Zdecydowanie bardziej pasowało to do nastoletniego kawalarza, który myśli, że jest wielce zabawny, a odwołanie do intymności robi wrażenie na dorosłych. Pierwsza ruszyła pewnym krokiem we wskazanym kierunku, wsuwając kosmyk czarnych włosów za ucho, zamierzając ku działowi magii natury. Wtedy też zauważyła mężczyznę o jakim wspominała blondynce; teraz wyjmował karteczkę spod marynarki i zniknął za zakrętem.
- To on - wyszeptała, obracając głowę przez ramię ku kobiecie, a kącik ust uniósł się w szelmowskim uśmiechu. - Może przyłapiemy go na gorącym uczynku.
Ton głosu nieznajomej kobiety, w jakim zabrzmiała nagląca nuta, jakby oczekiwała pomocy ze strony Laudith nie wywarł na niej oczekiwanego wrażenia; nie zwykła ulegać obcym, biernie poddawać się im żądaniom, potrafiła być asertywna i odmawiała bez żalu i udawanej skruchy, kiedy czuła wewnętrzny opór i niechęć. W tym przypadku było jednak inaczej. Zamierzała się zgodzić; zgodę tę determinowała jednak nie altruistyczną chęć pomocy lub uległość wobec żądania, a zdegustowanie przeczytanymi wersami, które ktoś uważał za zabawne.
- Lektura nigdzie nie ucieknie, niewydarzony poeta, autor tychże dyrdymałów zaś - może. Za dużo mam szacunku do literatury i wiedzy jaką tu odnajduję, by pozwolić na dalszy taki precedens - odrzekła czarnowłosa z cichym westchnieniem żalu nad zaistniałym stanem rzeczy, faktem, że każdy, ot tak po prostu, mógł skorzystać ze wspaniałości biblioteki Kolegium Sprawiedliwości; niektórzy zwyczajnie na to nie zasługiwali. Jeden z profesorów Instytutu Eihwaz, na jakim miała zaszczyt studiować magię runiczną, powtarzał, że []nauka nie jest dla każdego[/i], wyraźnie zdegustowany podejściem niektórych studentów do nauki - jakby robili to za karę, ktoś ich do tego zmuszał; nie przykładali się do zajęć, dawali z siebie jedynie absolutne minimum. Dopiero po czasie zrozumiała jak wiele miał racji. Jeśli człowiek nie doceniał wartości wiedzy, to na nią nie zasługiwał.
- Tędy. Zaprowadzę panią, będzie prościej, może uda nam się odnaleźć huligana - zaproponowała Laudith, odkładając książkę na jej miejsce, dbając o to, aby stanęła w równym rządku, po czym gestem lewej ręki wskazała odpowiedni kierunek. Zdecydowała się pomóc pracownicy więcej niż opisem; poniekąd czuła się też ciekawa, czy mężczyzna, na którego zwróciła uwagę rzeczywiście dopuszczał się tak wysoce niezabawnych dowcipów. Zdecydowanie bardziej pasowało to do nastoletniego kawalarza, który myśli, że jest wielce zabawny, a odwołanie do intymności robi wrażenie na dorosłych. Pierwsza ruszyła pewnym krokiem we wskazanym kierunku, wsuwając kosmyk czarnych włosów za ucho, zamierzając ku działowi magii natury. Wtedy też zauważyła mężczyznę o jakim wspominała blondynce; teraz wyjmował karteczkę spod marynarki i zniknął za zakrętem.
- To on - wyszeptała, obracając głowę przez ramię ku kobiecie, a kącik ust uniósł się w szelmowskim uśmiechu. - Może przyłapiemy go na gorącym uczynku.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Mistrz Gry
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:49
The member 'Laudith Vidgren' has done the following action : kości
'k100' : 70
'k100' : 70
Bezimienny
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:50
Dopiero z chwilą, kiedy kobieta oferuje, że poprowadzi mnie w miejsce, w którym domniemany sprawca bólu głowy większości pasterzy i obecnych w bibliotece czytelników zniknął z jej pola widzenia, uświadamiam sobie, w jakim napięciu oczekiwałam jej odpowiedzi, ledwie z oszczędnym zrozumieniem potakując wcześniejszym słowom nieznajomej, zupełnie nieświadomie zdjęta trwogą, że mogłaby — po części zrozumiale — zechcieć posłać mnie do stu hinmannenów. Nagle okazuje się, że w niewielkiej przestrzeni między regałami wcale nie brakuje powietrza, że nic nie próbowało wciągnąć mnie pod posadzkę, że nie jest za ciasno i że to nie drobinki kurzu unoszące się w zastanym powietrzu nabierały ostrości. Czuję jak kąciki ust, pierwszy raz od wieczora z dnia Świętej Łucji, unoszą mi się w niewymuszonym zwyczajową uprzejmością uśmiechu; jak ulga, że z powstałym, zrzuconym mi bezpardonowo na barki problemem nie zostaję sama, rozlewa się kojącym ciepłem po całym moim ciele. I raz jeszcze krótkim skinieniem przystaję na propozycję czarnowłosej — jedyną, która w obecnej sytuacji wydaje się najrozsądniejsza.
— Byłabym zaskoczona, gdyby z zaofiarowanym przez panią wsparciem, uszedłby mu na sucho ten występek — odważam się zasugerować, kierując wypowiedź ku szczupłym plecom podążającym przede mną, głos zaś barwi mi się lekkim odcieniem uznania dla bezkompromisowej postawy kobiety. Uznania tym większego, bo sama mam wątpliwości, czy — stawiając się na jej miejscu — postąpiłabym równie bezinteresownie, gwałtownie i mało subtelnie oderwana od pochłaniającego mnie zajęcia. Zdaję sobie sprawę z tego, że potrafię być irytująca; że mam dziwną tendencję do pojawiania się w niewłaściwym czasie z kompletnie oderwanymi od rzeczywistości kwestiami; że, wbrew pozorom, które nieraz sprawiam, w żadnym wypadku nie jestem łatwą w obyciu osobą, denerwując innych swoimi nawykami i przyzwyczajeniami — wiem więc, jak trudno niekiedy niektórym nie spławiać mnie.
Nasze kroki rozchodzą się miarowym stukotem — niby bicie wielkich, niewidocznych serc — po szkielecie górnej kondygnacji regałów. Ich regularny rytm powoduje, że im bliżej znajdujemy się działu poświęconego magii natury, tym ogarnia mnie większy spokój i pewność, że zaraz naszym oczom ukaże się ten nieuchwytny burzyciel porządku.
Zatrzymuję się gwałtownie, prawie wpadając na swoją towarzyszkę, która dyskretnie wskazuje podejrzanego mężczyznę. W istocie — rozejrzawszy się jedynie na boki i ledwie lekko obejrzawszy przez ramię, dość nieudolnie sprawdzając czy nie jest przez nikogo obserwowany — jegomość ściąga z półki, zdaje się, zupełnie losowo wybraną książkę i na naszych oczach, wyciągnąwszy zza pazuchy do złudzenia identyczny zwitek papieru, przekłada go w środek rozłożonego w dłoniach tomiszcza. Wertuje je jeszcze chwilę, jakby nie zrobił niczego wykraczającego poza biblioteczny regulamin, jakby rzeczywiście starał się odnaleźć na delikatnych kartach zajmujące go zapiski — i wreszcie bez cienia skruchy w półprzymkniętych, nieobecnych oczach, odkłada książkę na miejsce, ruszając dalej, a nam, nim znika w kolejnej alejce, miga tylko ciemna, przydługa czupryna. Równie ciemna, ortalionowa kurtka z zieloną wstawką zdaje się być jedynym, charakterystycznym znakiem pozwalającym bezbłędnie wyłuskać go z tłumu.
Odwzajemniając triumfalny uśmiech, szybkim krokiem podchodzę do miejsca, z którego ściągnięta została książka. Niedbale wysunięta ponad krawędź kartka nie pozostawia złudzeń: kolejny, przyprawiający o trwogę w sercu wiersz, zapisany tym razem czerwonym atramentem, od razu przykuwa uwagę.
— Co za… tupet — hamuję się przed użyciem mniej cenzuralnego słownictwa, z ukłuciem wściekłości spoglądając na okładkę naznaczoną karmazynowym odciskiem palca. — Żeby nie uciekł, konieczne będzie zajście go z dwóch stron. Proszę. — Bez wyjaśnienia — bo nagle zupełnie niepotrzebne wydaje mi się omawianie szczegółowego planu działania — wręczam kobiecie jedną z kartek z wyklętą poezją, wierząc że będzie wiedziała, jak ją wykorzystać, gdyby pierwsza ponownie ujrzała tego mężczyznę.
— Byłabym zaskoczona, gdyby z zaofiarowanym przez panią wsparciem, uszedłby mu na sucho ten występek — odważam się zasugerować, kierując wypowiedź ku szczupłym plecom podążającym przede mną, głos zaś barwi mi się lekkim odcieniem uznania dla bezkompromisowej postawy kobiety. Uznania tym większego, bo sama mam wątpliwości, czy — stawiając się na jej miejscu — postąpiłabym równie bezinteresownie, gwałtownie i mało subtelnie oderwana od pochłaniającego mnie zajęcia. Zdaję sobie sprawę z tego, że potrafię być irytująca; że mam dziwną tendencję do pojawiania się w niewłaściwym czasie z kompletnie oderwanymi od rzeczywistości kwestiami; że, wbrew pozorom, które nieraz sprawiam, w żadnym wypadku nie jestem łatwą w obyciu osobą, denerwując innych swoimi nawykami i przyzwyczajeniami — wiem więc, jak trudno niekiedy niektórym nie spławiać mnie.
Nasze kroki rozchodzą się miarowym stukotem — niby bicie wielkich, niewidocznych serc — po szkielecie górnej kondygnacji regałów. Ich regularny rytm powoduje, że im bliżej znajdujemy się działu poświęconego magii natury, tym ogarnia mnie większy spokój i pewność, że zaraz naszym oczom ukaże się ten nieuchwytny burzyciel porządku.
Zatrzymuję się gwałtownie, prawie wpadając na swoją towarzyszkę, która dyskretnie wskazuje podejrzanego mężczyznę. W istocie — rozejrzawszy się jedynie na boki i ledwie lekko obejrzawszy przez ramię, dość nieudolnie sprawdzając czy nie jest przez nikogo obserwowany — jegomość ściąga z półki, zdaje się, zupełnie losowo wybraną książkę i na naszych oczach, wyciągnąwszy zza pazuchy do złudzenia identyczny zwitek papieru, przekłada go w środek rozłożonego w dłoniach tomiszcza. Wertuje je jeszcze chwilę, jakby nie zrobił niczego wykraczającego poza biblioteczny regulamin, jakby rzeczywiście starał się odnaleźć na delikatnych kartach zajmujące go zapiski — i wreszcie bez cienia skruchy w półprzymkniętych, nieobecnych oczach, odkłada książkę na miejsce, ruszając dalej, a nam, nim znika w kolejnej alejce, miga tylko ciemna, przydługa czupryna. Równie ciemna, ortalionowa kurtka z zieloną wstawką zdaje się być jedynym, charakterystycznym znakiem pozwalającym bezbłędnie wyłuskać go z tłumu.
Odwzajemniając triumfalny uśmiech, szybkim krokiem podchodzę do miejsca, z którego ściągnięta została książka. Niedbale wysunięta ponad krawędź kartka nie pozostawia złudzeń: kolejny, przyprawiający o trwogę w sercu wiersz, zapisany tym razem czerwonym atramentem, od razu przykuwa uwagę.
— Co za… tupet — hamuję się przed użyciem mniej cenzuralnego słownictwa, z ukłuciem wściekłości spoglądając na okładkę naznaczoną karmazynowym odciskiem palca. — Żeby nie uciekł, konieczne będzie zajście go z dwóch stron. Proszę. — Bez wyjaśnienia — bo nagle zupełnie niepotrzebne wydaje mi się omawianie szczegółowego planu działania — wręczam kobiecie jedną z kartek z wyklętą poezją, wierząc że będzie wiedziała, jak ją wykorzystać, gdyby pierwsza ponownie ujrzała tego mężczyznę.
Laudith Vidgren
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:50
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Nigdy nie należała do osób altruistycznych, trudno właściwie było nazwać ją nawet pomocną. Dłoń wyciągała jedynie do najbliższych i tych, których ceniła lub egoistycznie potrzebowała ich przysługi w przyszłości. Czyniła to jednak dość niechętnie; los nauczył ją radzenia sobie w pojedynkę, życie dało do zrozumienia, że może liczyć wyłącznie na siebie. Traktowanie ze strony rówieśników i chłód rodziców odbiło się na niej głęboko, pozostawiło trwały ślad i niechęć do ludzi. Oni odwracali się od niej, odtrącali ją dosłownie i w przenośni, poza Einarem nikt nie wyciągał ku niej pomocnej dłoni i ona także czynić tego nie miała najmniejszego zamiaru. Tkwiła w niej wciąż jakaś zawiść, poczucie krzywdy; myśl, że inni powinni doświadczyć cierpienia i niedoli, poczucia samotności przez jakie bolała ona sama - przez nich właśnie.
- Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca - wyrzekła cicho Vidgren, uśmiechając się niezmiennie kącikiem ust; mogły mieć do czynienia zarówno ze zwykłym żartownisiem o niezwykle prostackim poczuciu humoru, jak i kimś, kto postradał zmysły i to mogło czynić go niebezpiecznym, bądź po prostu sprytnym. Nie uważała się za łowcę, nie zwykła nikogo śledzić i zastawiać pułapek, to raczej ona umykała przed Kruczą Strażą i galdrami wyczulonymi na sygnały sugerujące, że mogli mieć do czynienia ze ślepcami, zgrabnie i sprytnie lawirując pośród ich podejrzeń i domysłów. Ironicznie mogłaby rzec, że przypominała tu ducha - nieuchwytnego i od lat niezauważalnego. - Chodźmy - zasugerowała cicho, by nie tracić więcej czasu na zbędne uprzejmości. Nie zaproponowała Pasterzowi pomocy z dobroci serca, które było już zeschłe i skwaśniałe jak stare jabłko, zatrute niedozwoloną magią, jedynie z szacunku jaki miała do ksiąg i wiedzy jaką mogła w nich znaleźć, to zaś ceniła bardziej od ludzi. Drobna postać blondynki o eterycznej, mglistej niemal urodzie nie wzbudzała w niej ni niechęci, ni sympatii; na ulicy i w samej Wielkiej Bibliotece zapewne minęłaby ją obojętnie, może tutaj skinęłaby jedynie głową witając się niemo, bo tak nakazywała uprzejmość. Obojętna uprzejmość, dzięki której nie zwracała na siebie uwagi; gburowate milczenie przyciągało wzrok i budziło niechęć.
Obie podążyły śladem wskazanego przezeń mężczyzny i przed ich oczyma, czego pozostawał nieświadomy, rozegrał się spektakl o jaki go podejrzewały. Wystarczyło kilka chwil, by przeszedł dalej, a Pasterz sama wyciągnąwszy kartkę z książki przekonała się, że Laudith się nie myliła - w istocie przyłapały go na gorącym uczynku. Ciemnowłosa podeszła bliżej i pozwoliła sobie zerknąć przed ramię Asty, wykrzywiła zaraz usta w grymasie, odczytując kolejne wersy obrzydliwego wiersza o zbliżeniu pomiędzy dwoma galdrami. Sam akt miłosny nie budził w niej większych emocji, jedynie wulgarność słów jakich użył, sprowadzenie tego do zwierzęcego aktu w sposób tak prostacki i obrzydliwy, że poczuła jeszcze większą motywację, aby położyć kres temu precedensowi. Kiwnęła Aście głową, zgadzając się na jej plan; podążyła w drugą stronę, aby w kolejną alejkę, gdzie niewydarzony poeta pozostawiał po sobie kolejny ślad, wejść od drugiej strony. Kroczyła niby od niechcenia, przyglądając się tytułom ksiąg, a kiedy zarówno ona, jak i Pasterz znalazły się blisko mężczyzny, który teraz wertował zawzięcie księgę ze skupioną miną, przystanęła skupiając na nim pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Muszę powiedzieć, że nigdy nie czytałam nic gorzej napisanego niż pańskie bazgroły. To obraza dla słowa pisanego, nawet nie jest to w żaden sposób zabawne, a jedynie żałosne. Podejrzewam, że wstyd jest dla pana obcym pojęciem, a szkoda, bo te karteczki są jedynie godne pożałowania. Obawiam się, że to koniec tej zabawy - wyrzekła Laudith spokojnym, lecz pełnym pogardy tonem, przenosząc spojrzenie na Astę, zanim podeszła bliżej i bezpardonowo wyrwała nieznajomemu kolejną kartkę spomiędzy palców.
- Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca - wyrzekła cicho Vidgren, uśmiechając się niezmiennie kącikiem ust; mogły mieć do czynienia zarówno ze zwykłym żartownisiem o niezwykle prostackim poczuciu humoru, jak i kimś, kto postradał zmysły i to mogło czynić go niebezpiecznym, bądź po prostu sprytnym. Nie uważała się za łowcę, nie zwykła nikogo śledzić i zastawiać pułapek, to raczej ona umykała przed Kruczą Strażą i galdrami wyczulonymi na sygnały sugerujące, że mogli mieć do czynienia ze ślepcami, zgrabnie i sprytnie lawirując pośród ich podejrzeń i domysłów. Ironicznie mogłaby rzec, że przypominała tu ducha - nieuchwytnego i od lat niezauważalnego. - Chodźmy - zasugerowała cicho, by nie tracić więcej czasu na zbędne uprzejmości. Nie zaproponowała Pasterzowi pomocy z dobroci serca, które było już zeschłe i skwaśniałe jak stare jabłko, zatrute niedozwoloną magią, jedynie z szacunku jaki miała do ksiąg i wiedzy jaką mogła w nich znaleźć, to zaś ceniła bardziej od ludzi. Drobna postać blondynki o eterycznej, mglistej niemal urodzie nie wzbudzała w niej ni niechęci, ni sympatii; na ulicy i w samej Wielkiej Bibliotece zapewne minęłaby ją obojętnie, może tutaj skinęłaby jedynie głową witając się niemo, bo tak nakazywała uprzejmość. Obojętna uprzejmość, dzięki której nie zwracała na siebie uwagi; gburowate milczenie przyciągało wzrok i budziło niechęć.
Obie podążyły śladem wskazanego przezeń mężczyzny i przed ich oczyma, czego pozostawał nieświadomy, rozegrał się spektakl o jaki go podejrzewały. Wystarczyło kilka chwil, by przeszedł dalej, a Pasterz sama wyciągnąwszy kartkę z książki przekonała się, że Laudith się nie myliła - w istocie przyłapały go na gorącym uczynku. Ciemnowłosa podeszła bliżej i pozwoliła sobie zerknąć przed ramię Asty, wykrzywiła zaraz usta w grymasie, odczytując kolejne wersy obrzydliwego wiersza o zbliżeniu pomiędzy dwoma galdrami. Sam akt miłosny nie budził w niej większych emocji, jedynie wulgarność słów jakich użył, sprowadzenie tego do zwierzęcego aktu w sposób tak prostacki i obrzydliwy, że poczuła jeszcze większą motywację, aby położyć kres temu precedensowi. Kiwnęła Aście głową, zgadzając się na jej plan; podążyła w drugą stronę, aby w kolejną alejkę, gdzie niewydarzony poeta pozostawiał po sobie kolejny ślad, wejść od drugiej strony. Kroczyła niby od niechcenia, przyglądając się tytułom ksiąg, a kiedy zarówno ona, jak i Pasterz znalazły się blisko mężczyzny, który teraz wertował zawzięcie księgę ze skupioną miną, przystanęła skupiając na nim pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Muszę powiedzieć, że nigdy nie czytałam nic gorzej napisanego niż pańskie bazgroły. To obraza dla słowa pisanego, nawet nie jest to w żaden sposób zabawne, a jedynie żałosne. Podejrzewam, że wstyd jest dla pana obcym pojęciem, a szkoda, bo te karteczki są jedynie godne pożałowania. Obawiam się, że to koniec tej zabawy - wyrzekła Laudith spokojnym, lecz pełnym pogardy tonem, przenosząc spojrzenie na Astę, zanim podeszła bliżej i bezpardonowo wyrwała nieznajomemu kolejną kartkę spomiędzy palców.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:50
Przygryzam ze zmieszaniem wargę, prędko sprowadzona na ziemię słuszną uwagą kobiety. Nie mogę zaprzeczyć, że ma rację; że mnie samą — chyba pod wpływem wrażeń, które w zbyt dużej ilości spadały mi na głowę od chwili wyjścia poza bezpieczne progi własnego domu, by osiągnąć punkt kulminacyjny w momencie, kiedy nieświadoma chichotu czających mi się za plecami Norn, wkroczyłam w przestrzeń Kolegium — za bardzo poniosły emocje i zdecydowanie za wiele ufności lekkomyślnie zawierzyłam ofiarności obcej kobiety. Dalszy komentarz czy choćby zwyczajowe wymamrotanie racji dla jej napomnienia uważam za zbędne — milczę więc ani siebie nie chcąc wpędzać w jeszcze podlejszy nastrój kajaniem się własną emocjonalnością, ani, tym samym, jej nie zmuszając bezsensownie do utrzymywania pozorów prowadzenia niezobowiązującej konwersacji, gdy wokół wskazane jest zachowanie wyłącznie ciszy. Milczę, bo zastanawia mnie, co takiego się zmieniło — co sprawiło, że zamiast zwyczajowego skinienia głową, zamiast ograniczenia do minimum konfrontacji słownej z czytelnikiem, zdecydowałam się zupełnie nieprofesjonalnie marnym komplementem wkraść się pod naskórek łaski nieznajomej, jakby podżegana obawą, że brak tych kilku dodatkowych słów uprzejmości zaprzepaści wszelkie szanse na wyciągnięcie z niej choćby lichej informacji o wyglądzie dzisiejszego aferzysty. Wyjaśnienie dla mojego zachowania pozornie zdaje się być tak samo odległe, jak załom, za którym zniknął nam z oczu mężczyzna — pozornie, bo wkrótce nieprzyjemnie głośno odzywa się we mnie echo dawnych przyzwyczajeń, które przez ostatni rok, jak mi się zdawało, starałam się utrzymywać w uśpieniu od czasów stażu. Nieskutecznie jednak; tłamszona odgórnymi nakazami potrzeba dyskutowania z innymi i stawiania na swoim najwyraźniej po ostatnim odwyku od ludzi zdecydowała się wrócić z przytupem.
Zupełnie w taki sam sposób, w jaki poszukiwany przez nas amator poezji miłosnej znaczy biblioteczny teren kolejnym odpadem swojej twórczości. Nie potrafię powstrzymać gniewnego zgrzytania zębami, kiedy wzdłuż regału przechodzę w kolejną alejkę pełną książek, już z daleka dostrzegając że mężczyzna bezpardonowo ściąga z półki następną pozycję, przyjmując dokładnie taki sam schemat działania, jakiego świadkami byłyśmy ledwie kilka minut wcześniej. Czarnowłosa kobieta reaguje wcześniej niż mi udaje się podejść dostatecznie blisko — postanawiam więc nie uświadamiać go od razu, że działamy w komitywie, obserwując z bezpiecznej odległości całą sytuację.
— S-Słucham? Droga pani chyba mnie z kimś myli. — Gdybym była przypadkową osobą obserwującą tę scenę, mogłabym uwierzyć, że faktycznie zaszła jakaś pomyłka; gdybym nie była wcześniej tak skoncentrowana na jego osobie, wychwytując detale jego ubioru, mogłabym teraz podawać w wątpliwość słuszność kierowanego ku niemu oskarżenia. Obserwując go z tyłu, widzę bowiem, jak kosmyki włosów zaczynając nieznacznie się wydłużać i rozjaśniać. Widzę, jak dłoń z kolejną karteczką swobodnie opada mu wzdłuż ciała, by nieznacznie zacząć wędrować ku tylnej kieszeni spodni; jak niecierpliwie przebiera nogami, zapewne szykując się do rejterady.
— Jedyną pomyłką, jaka tu zaszła, to pańskie zachowanie — wtrącam się wreszcie. W kilku pewnych krokach podchodzę bliżej, tym samym odcinając mu drogę ucieczki. — Nie ma sensu próbować więcej tych sztuczek ze zmianą wyglądu, tym razem nie umknie pan przed odpowiedzialnością za dewastację bibliotecznego zbioru i gorszenie ludzi. Krucza Straż jest już w drodze, więc stawianie jakiegokolwiek oporu jest bezcelowe — uprzedzam jeszcze poważnym tonem, nieco koloryzując powagę sytuacji, w jakiej znalazł się mężczyzna — nie jestem bowiem przekonana, czy moi współpracownicy rzeczywiście zgłosili problem kruczym oficerom, jak się odgrażali, czy jedynie znów tylko głośniej ujadali niż szczerzyli kły.
Sama nie czekam jednak aż delikwent uzna za stosowne pogodzenie się ze swoim losem, chwytając go pod jedno ramię i kierując w stronę zejścia na niższy poziom. Z ukosa zerkam na towarzyszącą mi kobietę w cichej nadziei, że i na etapie odprowadzenia niewydarzonego poety zechce mi partnerować.
Zupełnie w taki sam sposób, w jaki poszukiwany przez nas amator poezji miłosnej znaczy biblioteczny teren kolejnym odpadem swojej twórczości. Nie potrafię powstrzymać gniewnego zgrzytania zębami, kiedy wzdłuż regału przechodzę w kolejną alejkę pełną książek, już z daleka dostrzegając że mężczyzna bezpardonowo ściąga z półki następną pozycję, przyjmując dokładnie taki sam schemat działania, jakiego świadkami byłyśmy ledwie kilka minut wcześniej. Czarnowłosa kobieta reaguje wcześniej niż mi udaje się podejść dostatecznie blisko — postanawiam więc nie uświadamiać go od razu, że działamy w komitywie, obserwując z bezpiecznej odległości całą sytuację.
— S-Słucham? Droga pani chyba mnie z kimś myli. — Gdybym była przypadkową osobą obserwującą tę scenę, mogłabym uwierzyć, że faktycznie zaszła jakaś pomyłka; gdybym nie była wcześniej tak skoncentrowana na jego osobie, wychwytując detale jego ubioru, mogłabym teraz podawać w wątpliwość słuszność kierowanego ku niemu oskarżenia. Obserwując go z tyłu, widzę bowiem, jak kosmyki włosów zaczynając nieznacznie się wydłużać i rozjaśniać. Widzę, jak dłoń z kolejną karteczką swobodnie opada mu wzdłuż ciała, by nieznacznie zacząć wędrować ku tylnej kieszeni spodni; jak niecierpliwie przebiera nogami, zapewne szykując się do rejterady.
— Jedyną pomyłką, jaka tu zaszła, to pańskie zachowanie — wtrącam się wreszcie. W kilku pewnych krokach podchodzę bliżej, tym samym odcinając mu drogę ucieczki. — Nie ma sensu próbować więcej tych sztuczek ze zmianą wyglądu, tym razem nie umknie pan przed odpowiedzialnością za dewastację bibliotecznego zbioru i gorszenie ludzi. Krucza Straż jest już w drodze, więc stawianie jakiegokolwiek oporu jest bezcelowe — uprzedzam jeszcze poważnym tonem, nieco koloryzując powagę sytuacji, w jakiej znalazł się mężczyzna — nie jestem bowiem przekonana, czy moi współpracownicy rzeczywiście zgłosili problem kruczym oficerom, jak się odgrażali, czy jedynie znów tylko głośniej ujadali niż szczerzyli kły.
Sama nie czekam jednak aż delikwent uzna za stosowne pogodzenie się ze swoim losem, chwytając go pod jedno ramię i kierując w stronę zejścia na niższy poziom. Z ukosa zerkam na towarzyszącą mi kobietę w cichej nadziei, że i na etapie odprowadzenia niewydarzonego poety zechce mi partnerować.
Laudith Vidgren
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:50
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Zbyt wiele razy zawiodła się na innych, aby z podobną ufnością wierzyć w powodzenie, zakładając z góry cudze zaangażowanie (lub właściwie jakiekolwiek działanie). W tym momencie swojego życia uznawała to zbyt optymistyczne, optymizm zaś właściwie za naiwność. Ludzie zawiedli Laudith tak wiele razy, że nie potrafiłaby tego zliczyć, o większości szczegółów już nawet nie pamiętała, bo to nie było tego warte. Dostała kilka bolesnych nauczek. Najboleśniejszą z nich było zniknięcie Homera. Zaczęła nazywać to odejściem, bo czuła, że powinna wyzbyć się naiwnych złudzeń. Mąż po prostu ją porzucił. W chwili, gdy myślała, że może na nim polegać, że to jedyna osoba, która będzie przy niej wciąż trwać, bo dzięki niej nabrała siły i odważyła się sięgnąć po potęgę. Pomyliła się, po raz kolejny. Wyciągnęła z tego wszystkiego lekcję samodzielności, kolejne porażki i zawody pogłębiły jedynie wrodzony pesymizm. Teraz Vidgren z góry zakładała, że nie może liczyć na innych, że wszystkim musi się zająć sama, jeśli chce, aby było to zrobione dobrze. Bywały jednak sytuacje, gdy nie mogła działać w pojedynkę, kiedy musiała polegać na innych. Czuła wtedy głębokie niezadowolenie i w głębi ducha była rozdrażniona; na posągowej twarzy malował się zawsze jednak chłodny spokój, jakby Laudith rzeczywiście wykuto z twardego marmuru i nie potrafiła czuć.
Gdzieś na skraju jaźni czaiła się przekorna pokusa, aby i jasnowłosej pracownicy wielkiej biblioteki dać podobną lekcję. Zwalczyła w sobie tę chęć, z szacunku do książek i wiedzy jaką można było w nich odnaleźć, wiedzy, która nie powinna - w mniemaniu spirytystki - być dostępna dla każdego, czego potwierdzeniem była osoba żartownisia. Uświadamiając mu, że został złapany, że to koniec tych wyjątkowo niezabawnych żartów, czuła jakąś pogardę względem niego. Zerknęła nad męskim ramieniem, spoglądając na Pasterza w oczekiwaniu, kiedy i ona znajdzie się przy nim - bo cóż mogła uczynić Vidgren więcej? Nie miała żadnej władzy. Poza słownym upomnieniem nie mogła uczynić nic. Przynajmniej nie teraz, nie publicznie, nie przy obcych. Bogata wyobraźnia już tkała obrazy, na których żartowniś dotyka obłożonej klątwą księgi, lecz wspomnienie Kruczej Straży jakie padło z ust blondynki, gdy stanęła obok, odcinając galdrowi drogę ucieczki, złapała go za ramię jak niesforne dziecko, otrzeźwiło Laudith, przypomniało gdzie jest.
Poczuła, że powinna już iść. Jak najszybciej. Nie odnalazła księgi, której szukała, nie dokończyła swoich spraw, lecz nie szkodzi. Wróci, kiedy Krucza Straż się stąd wyniesie. Unikała jej jak ognia, nie chcąc dopuścić do sytuacji, gdy będzie zmuszona użyć czaru. Nawet najprostszy by ją zdemaskował. Nie chciała nosić pieczęci na dłoni. Poruszyła się tak jakby chciała odejść w drugą stronę, zatrzymało ją jedynie oczekujące spojrzenie Pasterza, która najwyraźniej miała siłą dopilnować, że żartowniś doczeka przybycia oficerów. Poruszyła się niespokojnie, w pierwszej chwili nie mając zamiaru reagować, ostatecznie jednak stanęła po drugiej stronie mężczyzny i ruszyła wraz z nimi zejściem na niższy poziom. Nie uniosła ręki, aby złapać go za ramię, niczym dziecko, stroniła od fizycznego kontaktu, znalazła się jednak na tyle blisko, by móc odgrodzić mu drogę ucieczki.
- Nie wstyd panu? - spytała z wyraźną pogardą, nawet na niego nie patrząc; ostrożnie stawiała stopy po schodach, rozglądając się ukradkiem w poszukiwaniu mundurów Kruczej Straży. - Potrzebuje pani... pomocy? - zwróciła się zaraz do blondynki.
Zbyt długo trwała w ukryciu, bezpieczna, aby teraz wzbudzić w obcych podejrzenia swoją niechęcią do organów prawa.
Gdzieś na skraju jaźni czaiła się przekorna pokusa, aby i jasnowłosej pracownicy wielkiej biblioteki dać podobną lekcję. Zwalczyła w sobie tę chęć, z szacunku do książek i wiedzy jaką można było w nich odnaleźć, wiedzy, która nie powinna - w mniemaniu spirytystki - być dostępna dla każdego, czego potwierdzeniem była osoba żartownisia. Uświadamiając mu, że został złapany, że to koniec tych wyjątkowo niezabawnych żartów, czuła jakąś pogardę względem niego. Zerknęła nad męskim ramieniem, spoglądając na Pasterza w oczekiwaniu, kiedy i ona znajdzie się przy nim - bo cóż mogła uczynić Vidgren więcej? Nie miała żadnej władzy. Poza słownym upomnieniem nie mogła uczynić nic. Przynajmniej nie teraz, nie publicznie, nie przy obcych. Bogata wyobraźnia już tkała obrazy, na których żartowniś dotyka obłożonej klątwą księgi, lecz wspomnienie Kruczej Straży jakie padło z ust blondynki, gdy stanęła obok, odcinając galdrowi drogę ucieczki, złapała go za ramię jak niesforne dziecko, otrzeźwiło Laudith, przypomniało gdzie jest.
Poczuła, że powinna już iść. Jak najszybciej. Nie odnalazła księgi, której szukała, nie dokończyła swoich spraw, lecz nie szkodzi. Wróci, kiedy Krucza Straż się stąd wyniesie. Unikała jej jak ognia, nie chcąc dopuścić do sytuacji, gdy będzie zmuszona użyć czaru. Nawet najprostszy by ją zdemaskował. Nie chciała nosić pieczęci na dłoni. Poruszyła się tak jakby chciała odejść w drugą stronę, zatrzymało ją jedynie oczekujące spojrzenie Pasterza, która najwyraźniej miała siłą dopilnować, że żartowniś doczeka przybycia oficerów. Poruszyła się niespokojnie, w pierwszej chwili nie mając zamiaru reagować, ostatecznie jednak stanęła po drugiej stronie mężczyzny i ruszyła wraz z nimi zejściem na niższy poziom. Nie uniosła ręki, aby złapać go za ramię, niczym dziecko, stroniła od fizycznego kontaktu, znalazła się jednak na tyle blisko, by móc odgrodzić mu drogę ucieczki.
- Nie wstyd panu? - spytała z wyraźną pogardą, nawet na niego nie patrząc; ostrożnie stawiała stopy po schodach, rozglądając się ukradkiem w poszukiwaniu mundurów Kruczej Straży. - Potrzebuje pani... pomocy? - zwróciła się zaraz do blondynki.
Zbyt długo trwała w ukryciu, bezpieczna, aby teraz wzbudzić w obcych podejrzenia swoją niechęcią do organów prawa.
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head
Bezimienny
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:50
Niewinne z pozoru pytanie mojej towarzyszki dość zaskakująco podziałało na nieszczęsnego poetę jak płachta na byka. Pod naciskiem dłoni czuję, jak mięśnie mu tężeją, jak jeży się, jakby mu co najmniej zarzucono przyczynienie się do ostatnich morderstw (choć kto wie, czy swoimi „dziełami” rzeczywiście w jakimś stopniu nie przyłożył ręki do kilku zgonów, o których rozpisywała się prasa). Na ramieniu mężczyzny zaciskam więc drugą rękę w obawie, że jeśli tylko podjąłby jeszcze jedną, ostatnią prawdopodobnie, próbę ucieczki, mimo szczerych chęci nie dałabym rady go powstrzymać ani, tym bardziej, zatrzymać.
— A pani nie wstyd? — odparowuje tak gwałtownie i tak nieprzyjemnym tonem, że wyłącznie świadomość doprowadzenia go chociażby do bibliotecznej ochrony powstrzymuje mnie od raptownego odsunięcia się od niego w obawie przed działaniami, jakich może się dopuścić. — Pokazywać się w takim miejscu i bezczelnie paradować między normalnymi galdrami? Gorszyć ich swoim… Swoim brakiem gustu! — Trudno mi nie odnieść wrażenia, że w bezpośredniej konfrontacji nie jest w stanie tak zmyślnie władać słowem, bo chociaż kolejne wypowiadane przez niego kwestie brzmią stosunkowo wyważenie, wydaje mi się, jakby wcale nie był pewny tego, co mówi — jakby zupełnie niepotrzebnie starał się zaognić sytuację dwuznacznymi wypowiedziami, igrając na nadszarpniętej napiętą atmosferą nerwami ludzi. Niemal mu się to udaje, ponieważ nim kończy zdanie, w mojej głowie zupełnie bezwiednie zapala się alarmująca lampka: że mężczyzna wie więcej o towarzyszącej mi kobiecie niż mogłoby mi się wydawać.
Nie uchodzę z nim nawet kilku kroków, kiedy zatrzymuję się, zerkając najpierw na tajemniczą kobietę, a następnie przenosząc wzrok na niedocenianego przez nas artystę. Zbyt swobodny uśmiech odmalowuje się na mojej twarzy w chwili, gdy ponownie zwracam się do mężczyzny.
— Zrobiłby nam pan tę uprzejmość i swoje nieeleganckie komentarze zachował dla siebie i oficerów, którzy na pewno z przyjemnością wysłuchają wszystkiego, co leży na pana zdegenerowanej duszy? — Pytanie zadaję tonem zaskakująco spokojnym, jak na zaistniałą sytuację i fakt, że jeszcze chwilę wcześniej wzburzenie paliło mnie od środka, ani na chwilę nie podnosząc głosu, mimo że w chwili obecnej najchętniej zepchnęłabym go z kondygnacji, by nauczyć go, że swoje twórcze skrzydła rozwinąć może w nieco inny sposób. Nie starałam się nigdy ukrywać przed kimkolwiek, że jestem emocjonalna i że większość decyzji zazwyczaj podejmuję pod wpływem chwili, często całkiem nieświadomie, dla dramaturgii dając się ponieść toczącym mnie afektom. Sam fakt przebywania w Wielkiej Bibliotece skutecznie jednak na przestrzeni ostatnich kilku lat ostudził mój temperament i pozwolił nauczyć się panować nad wzbierającymi emocjami. — Nie miałabym nic przeciwko lepszemu towarzystwu — odpowiadam ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że wystarczająco nadszarpnęłam uprzejmość kobiety i bezpośrednie wyrażenie potrzeby wsparcia w bezpiecznym odprowadzeniu wandala oficerom Kruczej Straży wydaje mi się niepotrzebnym jej fatygowaniem — z drugiej strony świadomość, że w przypadku jakiegokolwiek jego nieostrożnego ruchu będę mogła liczyć na pomoc drugiej osoby nieco by mnie uspokoiła. — Zobowiązuję się jednak wynagrodzić pani ten skradziony czas i pomóc w odnalezieniu interesującego panią tytułu — ofiarowuję dość lekkomyślnie własną pomoc, nie bardzo będąc świadomą, że życzenia i prośby niektórych bywalców biblioteki dalece wykraczają poza mój zakres obowiązków i możliwości. Bardziej skupiam się jednak w tej chwili na niemożliwie długiej drodze ku schodom i majaczącym już niżej sylwetkom dwójki oficerów, którzy ledwie co przybyli na miejsce.
— A pani nie wstyd? — odparowuje tak gwałtownie i tak nieprzyjemnym tonem, że wyłącznie świadomość doprowadzenia go chociażby do bibliotecznej ochrony powstrzymuje mnie od raptownego odsunięcia się od niego w obawie przed działaniami, jakich może się dopuścić. — Pokazywać się w takim miejscu i bezczelnie paradować między normalnymi galdrami? Gorszyć ich swoim… Swoim brakiem gustu! — Trudno mi nie odnieść wrażenia, że w bezpośredniej konfrontacji nie jest w stanie tak zmyślnie władać słowem, bo chociaż kolejne wypowiadane przez niego kwestie brzmią stosunkowo wyważenie, wydaje mi się, jakby wcale nie był pewny tego, co mówi — jakby zupełnie niepotrzebnie starał się zaognić sytuację dwuznacznymi wypowiedziami, igrając na nadszarpniętej napiętą atmosferą nerwami ludzi. Niemal mu się to udaje, ponieważ nim kończy zdanie, w mojej głowie zupełnie bezwiednie zapala się alarmująca lampka: że mężczyzna wie więcej o towarzyszącej mi kobiecie niż mogłoby mi się wydawać.
Nie uchodzę z nim nawet kilku kroków, kiedy zatrzymuję się, zerkając najpierw na tajemniczą kobietę, a następnie przenosząc wzrok na niedocenianego przez nas artystę. Zbyt swobodny uśmiech odmalowuje się na mojej twarzy w chwili, gdy ponownie zwracam się do mężczyzny.
— Zrobiłby nam pan tę uprzejmość i swoje nieeleganckie komentarze zachował dla siebie i oficerów, którzy na pewno z przyjemnością wysłuchają wszystkiego, co leży na pana zdegenerowanej duszy? — Pytanie zadaję tonem zaskakująco spokojnym, jak na zaistniałą sytuację i fakt, że jeszcze chwilę wcześniej wzburzenie paliło mnie od środka, ani na chwilę nie podnosząc głosu, mimo że w chwili obecnej najchętniej zepchnęłabym go z kondygnacji, by nauczyć go, że swoje twórcze skrzydła rozwinąć może w nieco inny sposób. Nie starałam się nigdy ukrywać przed kimkolwiek, że jestem emocjonalna i że większość decyzji zazwyczaj podejmuję pod wpływem chwili, często całkiem nieświadomie, dla dramaturgii dając się ponieść toczącym mnie afektom. Sam fakt przebywania w Wielkiej Bibliotece skutecznie jednak na przestrzeni ostatnich kilku lat ostudził mój temperament i pozwolił nauczyć się panować nad wzbierającymi emocjami. — Nie miałabym nic przeciwko lepszemu towarzystwu — odpowiadam ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że wystarczająco nadszarpnęłam uprzejmość kobiety i bezpośrednie wyrażenie potrzeby wsparcia w bezpiecznym odprowadzeniu wandala oficerom Kruczej Straży wydaje mi się niepotrzebnym jej fatygowaniem — z drugiej strony świadomość, że w przypadku jakiegokolwiek jego nieostrożnego ruchu będę mogła liczyć na pomoc drugiej osoby nieco by mnie uspokoiła. — Zobowiązuję się jednak wynagrodzić pani ten skradziony czas i pomóc w odnalezieniu interesującego panią tytułu — ofiarowuję dość lekkomyślnie własną pomoc, nie bardzo będąc świadomą, że życzenia i prośby niektórych bywalców biblioteki dalece wykraczają poza mój zakres obowiązków i możliwości. Bardziej skupiam się jednak w tej chwili na niemożliwie długiej drodze ku schodom i majaczącym już niżej sylwetkom dwójki oficerów, którzy ledwie co przybyli na miejsce.
Laudith Vidgren
Re: 16.12.2000 – Otwarta kondygnacja – L. Vidgren & Bezimienny: A. Mølgaard Czw 30 Lis - 13:51
Laudith VidgrenŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : spirytystka, tłumaczka starożytnych run
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : intrygant (I), mściciel (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 30 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 16 / wiedza ogólna: 11
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już tego mężczyznę widziała. Przed kwadransem, oczywiście, ale jeszcze wcześniej. Może parę tygodni temu, może miesięcy. Odwiedzała mury wielkiej biblioteki dość często, spragniona tajemnic, które kryły w sobie jej zbiory. Sama raczej nie rzucała się w oczy. Stroniła od jaskrawych kolorów, mocnego makijażu, charakterystycznych elementów stroju. Oblekała się w czerń, zachowywała milczenie i przemykała między regałami jak cień, nie zaczepiając nikogo i z rzadka wdając się w rozmowy. W pewnym sensie przypominała ducha, z którymi obcowała tak często. Niezauważana przez większość, niemalże niewidzialna. Może dlatego czuła się tak nieswojo czując na sobie spojrzenie mężczyzny. Patrzył na nią tak, jakby i on zwrócił na nią uwagę, jakby ją znał. Vidgren czuła się wręcz zirytowana tą luką, nieświadomością pierwszego spotkania, którego nie mogła sobie przypomnieć. Nienawidziła tego uczucia. Niewiedza wprawiała ciemnowłosą w niepokój.
- Mnie? - powtórzyła za nim ze zdziwieniem, a pomiędzy brwiami powstała drobna zmarszczka. Czego miałaby się wstydzić? Nie uczyniła dziś nic, czego wstydzić się powinna. Uderzył w Laudith niepokój, że to podstęp, że nieznajomy wie więcej niż sądziła, że zaraz ją zdemaskuje przed pasterzem wielkiej biblioteki. W drodze była przecież Krucza Straż. Może to spojrzenie, które ogniskował zawzięcie właśnie na niej, choć to blondynka prowadziła go na dół niczym niesfornego chłopca, znaczyło więcej? Wzięła głębszy oddech i... Roześmiała się serdecznie słysząc jego zarzut. Najwyraźniej czarny, prosty płaszcz do kolan i wystająca spod niego spódnica tej samej barwy nie wpisywały się w poczucie estetyki niewydarzonego poety. Pokręciła jedynie głową z kpiącym rozbawieniem i pozostawiła to bez komentarza. Nie zwykła wdawać się w tak bezsensowne dysputy. - Miejmy nadzieję, że oficerski mundur bardziej odpowiada pańskim gustom - dodała jedynie, zaraz po pannie Mølgaard, nie potrafiąc (i nie chcąc nawet) powstrzymać się od tej drobnej uszczypliwości. Świadomość, że zostanie ukarany przynajmniej mandatem za zniszczenie mienia biblioteki sprawiała Laudith jakąś satysfakcję. Nigdy nie należała do tych obywateli, którzy spełniali swój obowiązek wobec społeczeństwa, dzisiejsze zajście stanowiło wyjątek potwierdzający regułę.
- Któż mógłby przypuszczać, że nawet i tutaj znajdzie się ktoś z poczuciem humoru sześciolatka? - odpowiedziała blondynce, wzdychając znów ciężko nad tym wybrykiem - bo jakże inaczej mogły to nazwać? Laudith uznawała podobne zachowanie w przypadku dorosłego człowieka za żenujące i niedojrzałe. Po nastoletnim chłopcu spodziewała się więcej. - Cieszy mnie tylko, że to dobiegło końca i sama nie trafię na te... bzdury - przyznała cicho, zachowując się tak, jakby mężczyzny przy nich nie było. Rozejrzała się dyskretnie wokół, poszukując sylwetek w oficerskich mundurach, zanim wróciła spojrzeniem do pasterza, proponującego pomoc w poszukiwaniu odpowiedniego tytułu. - Właściwie... - zawahała się Laudith, unosząc dłoń, aby zerknąć na srebrny zegarek na nadgarstku. - Jest już późno. Powinnam już iść. Może następnym razem zwrócę się do pani o przysługę.
Nie pytała, czy powinna być obecna przy przesłuchaniu, czy powinna zaczekać wraz z nimi na Kruczą Straż i zeznać, że była świadkiem jak mężczyzna wsuwa karteczkę do księgi. Wolała uniknąć tego spotkania i wymawiając się służbowymi obowiązkami po prostu uciekła, oddychając z ulgą dopiero, gdy powróciła do czterech ścian i ciszy własnego mieszkania.
Laudith i Asta z tematu
- Mnie? - powtórzyła za nim ze zdziwieniem, a pomiędzy brwiami powstała drobna zmarszczka. Czego miałaby się wstydzić? Nie uczyniła dziś nic, czego wstydzić się powinna. Uderzył w Laudith niepokój, że to podstęp, że nieznajomy wie więcej niż sądziła, że zaraz ją zdemaskuje przed pasterzem wielkiej biblioteki. W drodze była przecież Krucza Straż. Może to spojrzenie, które ogniskował zawzięcie właśnie na niej, choć to blondynka prowadziła go na dół niczym niesfornego chłopca, znaczyło więcej? Wzięła głębszy oddech i... Roześmiała się serdecznie słysząc jego zarzut. Najwyraźniej czarny, prosty płaszcz do kolan i wystająca spod niego spódnica tej samej barwy nie wpisywały się w poczucie estetyki niewydarzonego poety. Pokręciła jedynie głową z kpiącym rozbawieniem i pozostawiła to bez komentarza. Nie zwykła wdawać się w tak bezsensowne dysputy. - Miejmy nadzieję, że oficerski mundur bardziej odpowiada pańskim gustom - dodała jedynie, zaraz po pannie Mølgaard, nie potrafiąc (i nie chcąc nawet) powstrzymać się od tej drobnej uszczypliwości. Świadomość, że zostanie ukarany przynajmniej mandatem za zniszczenie mienia biblioteki sprawiała Laudith jakąś satysfakcję. Nigdy nie należała do tych obywateli, którzy spełniali swój obowiązek wobec społeczeństwa, dzisiejsze zajście stanowiło wyjątek potwierdzający regułę.
- Któż mógłby przypuszczać, że nawet i tutaj znajdzie się ktoś z poczuciem humoru sześciolatka? - odpowiedziała blondynce, wzdychając znów ciężko nad tym wybrykiem - bo jakże inaczej mogły to nazwać? Laudith uznawała podobne zachowanie w przypadku dorosłego człowieka za żenujące i niedojrzałe. Po nastoletnim chłopcu spodziewała się więcej. - Cieszy mnie tylko, że to dobiegło końca i sama nie trafię na te... bzdury - przyznała cicho, zachowując się tak, jakby mężczyzny przy nich nie było. Rozejrzała się dyskretnie wokół, poszukując sylwetek w oficerskich mundurach, zanim wróciła spojrzeniem do pasterza, proponującego pomoc w poszukiwaniu odpowiedniego tytułu. - Właściwie... - zawahała się Laudith, unosząc dłoń, aby zerknąć na srebrny zegarek na nadgarstku. - Jest już późno. Powinnam już iść. Może następnym razem zwrócę się do pani o przysługę.
Nie pytała, czy powinna być obecna przy przesłuchaniu, czy powinna zaczekać wraz z nimi na Kruczą Straż i zeznać, że była świadkiem jak mężczyzna wsuwa karteczkę do księgi. Wolała uniknąć tego spotkania i wymawiając się służbowymi obowiązkami po prostu uciekła, oddychając z ulgą dopiero, gdy powróciła do czterech ścian i ciszy własnego mieszkania.
Laudith i Asta z tematu
Monsters don't sleep under your bed,
they sleep inside your head