:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros
2 posters
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Pią 29 Wrz - 20:56
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
16 IV 2001 r.
Była w domu od trzech dni i od trzech dni dawała się o siebie troszczyć – z przerwami na chwile, kiedy nie dawała, zaszywając się w pokoju Esa i spędzając godziny na nauce. Mogła nie być w szczytowej formie, ale, jak się okazuje, nawet teraz nie tylko była w stanie przyswajać wiedzę, ale wręcz ją to uspokajało. Tylko to ją w tej chwili uspokajało.
W każdym razie, przez trzy dni godziła się na to, by być w centrum zainteresowania pozostałych. By Sal przypominał jej o lekach, a Isac odprowadzał ją do lub ze szpitala, gdy szła odwiedzić Esa. By pani Giovana parzyła jej ziołowe herbatki – melisę serwowaną na kilka różnych sposobów – a pan Romero przynosił jej koc, gdy akurat zapomniała zabrać go ze sobą, gdy przenosiła się z sypialni do salonu. Pozwalała też na to, by Nita z Yami na zmianę zmieniały jej opatrunki, zaskakująco wprawnie radząc sobie z tymi wszystkimi warstwami bandaża i gazy.
Po trzech dniach miała tego wszystkiego zwyczajnie dosyć. Była zmęczona. Wyczerpana lękiem, niedospaniem – nawet teraz, w domu, nie potrafiła porządnie się wyspać – a teraz także byciem traktowaną jak porcelanowa lalka, która rozpadnie się przy najlżejszym dotyku.
Nie zamierzała się rozpadać… Przynajmniej jeszcze nie. I wciąż potrafiła zadbać o siebie sama.
Nie była pewna, komu bardziej potrzebuje to udowodnić – innym, rozdrażniona tym, jak na każdym kroku wodzą za nią wzrokiem, czy może raczej sobie. Gdyby była ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że chyba raczej sobie. W zasadzie tylko sobie.
Unikanie reszty nie było łatwe, gdy po mieszkaniu mogła co najwyżej kuśtykać niemrawo, sycząc za każdym razem, gdy za bardzo naciągnęła obolałe udo – ale tym razem była zdeterminowana, by właśnie to zrobić. Wstała wcześniej, niż pozostali – i tak przecież od godziny przewracała się tylko z boku na bok – i, trzymając się kurczowo poręczy schodów, dobrnęła na parter, a potem, finalnie, do łazienki. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, odłożyła na szafkę złożone w kostkę czyste ciuchy i z sapnięciem przysiadła na brzegu wanny, ocierając przedramieniem lekko spocone już czoło.
Drażniło ją, jak bardzo była słaba. I że aż tak bolało, choć przecież rana nie była poważna. Wszystko jest w porządku, mówili medycy, nie znajdując w jej wynikach nic odchodzącego od normy. Mimo wzorowych wyników – chyba jednak wcale nie było w porządku. Ból nie był w porządku.
Ze spojrzeniem wbitym apatycznie w zimne kafelki zsunęła z siebie piżamę, obmyła się z grubsza, nabierając w dłonie wody z kranu w wannie, wreszcie – wślizgnęła się w luźny t-shirt i figi. Dopiero wtedy spojrzała na opatrunek, grubą warstwę bieli ciasno owijającą jej lewe udo.
Odwijała bandaż powoli, rozluźniając kolejne pętle tak długo, aż odsłoniły prostokątny opatrunek pod spodem. Odrzucając brudne zwoje na podłogę, zacisnęła zęby i, nim zdążyła się rozmyślić, uniosła warstwy gazy.
Blizna była długa, ale niezbyt szeroka i, wedle ostatniej oceny medyka, u którego była wczoraj na kontroli – goiła się dobrze. Zaczerwieniona skóra wokół miała być normalną oznaką zdrowienia, podobnie jak wciąż utrzymująca się jeszcze lekka tkliwość rannej nogi. Tylko nie ból. On nie był normalny. Nie powinien być tak silny.
Ale był i nie bardzo było wiadomo, co z nim zrobić. Przejdzie, mówili medycy, przepisując jej przyspieszającą gojenie maść i dodatkową porcję eliksirów przeciwbólowych. Musisz dać sobie czas, mówili. No więc – dawała, chociaż z każdym dniem przychodziło jej to coraz trudniej.
Przetarła udo ostrożnie wilgotną gąbką, desperacko potrzebując w jakikolwiek sposób poczuć się lepiej. Czyściej – dosłownie i w przenośni. Delikatnie osuszyła skórę ręcznikiem, wacikiem nasączonym wywarem odkażającym przejechała w górę i w dół blizny. Nabrała maści, automatycznymi ruchami nasmarowała zaczerwienioną skórę. Wreszcie, sięgnęła po świeże opatrunki i bandaż, i…
- Kurwa mać! – wydarła się z frustracją, gdy trzecia próba zawinięcia sobie nogi dość ciasno, by się trzymało, ale nie na tyle, by ją uwierało, spełzła na niczym. Opatrunki ślizgały się na nasmarowanej skórze, bandaż nie chciał układać się w tak równe zwoje, w jakie formował się w dłoniach Nity czy Yami.
Być może miało coś do powiedzenia drżenie jej rąk; może bolesność uda, gdy naciągała je, próbując opatrzyć; a może po prostu niemożliwym było, by uporała się z tym sama – może było to zwyczajnie zbyt trudne. Może. Nie była zainteresowana powodem. Liczyło się tylko to, że sobie nie radziła.
Wsparła łokcie na kolanach i schowała twarz w dłoniach, trąc przez chwilę oczy intensywnie. Chciało jej się wyć. Wrzeszczeć. A może jedno i drugie na raz.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sob 30 Wrz - 15:01
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wypisał się ku widocznemu niezadowoleniu medyka, który nadzorował jego rekonwalescencję.
To za szybko, mówił, marszcząc się w specyficznej mieszance rozdrażnienia oraz troski. Poprawia się panu, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy jad nie wywoła dodatkowych szkód.
Pierdolenie. Najpierw zapewniali absolutnie wszystkich – jego, Blankę, Lucasa i kto tam jeszcze zapytał o jego stan – że najgorsze już minęło, a aktualnie należało uzbroić się w cierpliwość. Es miał brzydkie przeczucie, że po prostu chcieli go dalej obserwować, bo był pierwszym pacjentem, jaki pojawił się na ich oddziale z tym konkretnym problemem – jeśli wierzyć informacjom, jakie obiły mu się o uszy odnośnie stworzeń, które zaatakowały w kurhanie, był to nieznany dotąd gatunek. Pacjent o podobnej przypadłości najpewniej nie przytrafiłby się medykom szpitala im. Lindgrena zbyt szybko. Może nigdy.
Pierdolił ich potrzebę wiedzy oraz zainteresowanie – chciał wrócić do domu, do swojego niedużego pokoju, do znajomych dźwięków i zapachów. Nie dał wcześniej znać nikomu – decyzję podjął następnego poranka po kłótni z odwiedzającą Blanką, gdy wszyscy badacze powinni spać. I tak nikt nie odczytałby wysłanej szpitalną wiewiórką notatki.
Chcąc, nie chcąc, musiał polegać na pomocy Lucasa przy zebraniu rzeczy, założeniu i zawiązaniu butów, a potem dotarciu ze szpitala do domu – chyba nigdy wcześniej nie czuł tak gorących liźnięć upokorzenia, które zostawiały mu na twarzy i szyi szkarłatne plamy. Zanim rozbroił na framudze własne zaklęcie alarmu oraz wtoczył się z bratem przez próg cichego jak grób mieszkania, Es trząsł się nie tylko z wysiłku. Na szczęście nie musiał wspinać się po schodach, by dotrzeć do pokoju, który bez namysłu zajął pierwszego dnia, ale widok rozrzuconych na łóżku książek, pergaminu oraz wyraźnie używanych ubrań przewieszonych przez metalową ramę sprawił, że zatrzymał się zaraz po otwarciu drzwi. Zajęło mu moment zrozumienie, że powodem tego bałaganu była zapewne Blanca.
Kawałkiem czystego pergaminu zaznaczył miejsce, w którym zostawiła otwarty Traktat o zwierzęcej zmiennokształtności, odruchowo zerkając na zapisane odręcznie strony notesu leżącego tuż obok, zanim zorientował się, czym był. Na ich wspólnych lekcjach widział, że Blanca starała się jak najlepiej wykonywać wszystkie jego polecenia, ale że poświęcała swój wolny czas na samodzielną naukę… Chyba dopiero teraz coś w jego głowie kliknęło, że naprawdę jej na tym zależało. Z lekkim uśmiechem na ustach, poskładał razem wszystkie materiały Vargas – wliczając w to własną książkę, którą mógł jej z ochotą pożyczyć lub oddać – ignorując pytające spojrzenie Lucasa, gdy wskazał mu palcem stos do przeniesienia na komodę. Uśmiech ten zgasł, gdy Es powiódł wzrokiem po wnętrzu pokoju, po przebywaniu w czterech, białych ścianach widząc go w zupełnie innej perspektywie. To, co wcześniej wydawało mu się porządkiem, kuło sterylnością – brak osobistych elementów wykraczających za książkę lub dwie, wytarty, szorstki dywan i nagie ściany w nijakim, beżowo-szarym odcieniu. Jego pokój wcale nie wyglądał lepiej czy przytulniej niż szpitalna sala.
Klnąc cicho pod nosem, Barros wsparł się plecami o wezgłowie łóżka, czując nagłą, nieodpartą potrzebę, by coś zmienić w swoim otoczeniu – najlepiej jak najbardziej drastycznie i szybko.
- Mam dla ciebie zadanie – rzucił nagle, zerkając na wyraźnie zaskoczonego brata, który wprosił się za nim do środka, wyglądając właśnie przez okno. - Farby. Idź do miasta i kup mi farby. Takie do ścian. Pędzle, ze dwa płaskie pojemniki, jakieś wałki, taśmę malarską – wyliczał, ignorując fakt, że brwi Lucasa podjeżdżały coraz wyżej do góry, aż w końcu z twarzy młodszego Barrosa zaskoczenie zniknęło jak starte jednym ruchem ręki.
- Spoko – rzucił swobodnie, jakby w prośbie Estebana nie było nic dziwnego. - Jakieś konkretne kolory?
Gdyby nie chciał mu przede wszystkim wpierdolić za to, co zrobił, Es mógłby go uściskać. Być może powoli i opornie ku temu właśnie pracowali.
Zanim Lucas zdążył wrócić, Es spał już zwinięty na pościeli, zmożony snem, który zakradł się wraz ze zmęczeniem – cała bateria puszek wraz z torbą akcesoriów i sama, niczemu niewinna ściana, musiały poczekać na inny moment.
Z pierwszego od kilku dni prawdziwie głębokiego i regenerującego snu wyrwał go wrzask zza ściany.
Zaalarmowany uniósł głowę z poduszki, a gdy dźwięk powtórzył się, słabszy, ruchem ręki nakazał Lucasowi usiąść z powrotem na fotelu, w którym coś wcześniej czytał.
- To z łazienki – rzucił, jakby nie pierwszy raz ktoś postanowił wrzeszczeć pod prysznicem. Pozostałości dziennego światła wlewające się przez okno wyraźnie podkreślały, że ktokolwiek już nie spał, obudził się wcześniej niż powinien. I klął.
Przecierając twarz dłonią, Es podniósł się powoli i wspierając o meble lub ściany, na wciąż nienaturalnie sztywnych nogach, ostrożnie wyszedł z pokoju. Naciągnięcie tkliwego boku, sztywność i pulsujący, już nie tak ostry ból, gdy się poruszał, przypominały, że w szpitalu ktoś przynajmniej pilnował, by przyjmował zapisane dawki medykamentów.
Nie wparował do cichej już łazienki ot tak – zapukał najpierw raz, drugi, nasłuchując oznak życia i nacisnął klamkę dopiero, gdy za drzwiami rozległo się soczyste Spierdalaj.
Skoncentrowane wokół Blanki pobojowisko bandaża, opatrunków i paru buteleczek z ciemnego szkła wyraźnie wskazywało, że z jakiegoś powodu samodzielnie walczyła z opatrywaniem wyciągniętej nogi. I nie radziła sobie.
Wzdychając cicho, Es zamknął za sobą drzwi, mimo zaspania czającego się w zagnieceniach bluzy i rozczochranych kosmyków, odruchowo wchodząc w tryb planowania. Kopanie przed sobą taboretu, by go przesunąć, nie należało do najbardziej eleganckich rozwiązań, ale gdy miało się tylko jedną w pełni sprawną kończynę i potrzebowało się jej do podpierania o ścianę, stanowiło jedyne dostępne. Te kilka chwiejnych, niepewnych kroków, które musiał pokonać bez podparcia, boleśnie uświadamiały mu, że wciąż najlepiej by wspierał się na kimś, chodząc. Gdy opadł na twarde siedzisko taboretu, czuł się jakby pokonał maraton.
- Mogę zobaczyć? – spytał, bokiem opierając się o wannę, na której brzegu przycupnęła Blanca. Ze swojego miejsca doskonale widział czerwoną, wypukłą linię rany na jej udzie, ale nie zamierzał wyciągać ku niej rąk bez pozwolenia. Nie kiedy siedziała napięta jak postronek, który pęknie przy najmniejszym dotyku, odwijając ci się w twarz.
To za szybko, mówił, marszcząc się w specyficznej mieszance rozdrażnienia oraz troski. Poprawia się panu, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy jad nie wywoła dodatkowych szkód.
Pierdolenie. Najpierw zapewniali absolutnie wszystkich – jego, Blankę, Lucasa i kto tam jeszcze zapytał o jego stan – że najgorsze już minęło, a aktualnie należało uzbroić się w cierpliwość. Es miał brzydkie przeczucie, że po prostu chcieli go dalej obserwować, bo był pierwszym pacjentem, jaki pojawił się na ich oddziale z tym konkretnym problemem – jeśli wierzyć informacjom, jakie obiły mu się o uszy odnośnie stworzeń, które zaatakowały w kurhanie, był to nieznany dotąd gatunek. Pacjent o podobnej przypadłości najpewniej nie przytrafiłby się medykom szpitala im. Lindgrena zbyt szybko. Może nigdy.
Pierdolił ich potrzebę wiedzy oraz zainteresowanie – chciał wrócić do domu, do swojego niedużego pokoju, do znajomych dźwięków i zapachów. Nie dał wcześniej znać nikomu – decyzję podjął następnego poranka po kłótni z odwiedzającą Blanką, gdy wszyscy badacze powinni spać. I tak nikt nie odczytałby wysłanej szpitalną wiewiórką notatki.
Chcąc, nie chcąc, musiał polegać na pomocy Lucasa przy zebraniu rzeczy, założeniu i zawiązaniu butów, a potem dotarciu ze szpitala do domu – chyba nigdy wcześniej nie czuł tak gorących liźnięć upokorzenia, które zostawiały mu na twarzy i szyi szkarłatne plamy. Zanim rozbroił na framudze własne zaklęcie alarmu oraz wtoczył się z bratem przez próg cichego jak grób mieszkania, Es trząsł się nie tylko z wysiłku. Na szczęście nie musiał wspinać się po schodach, by dotrzeć do pokoju, który bez namysłu zajął pierwszego dnia, ale widok rozrzuconych na łóżku książek, pergaminu oraz wyraźnie używanych ubrań przewieszonych przez metalową ramę sprawił, że zatrzymał się zaraz po otwarciu drzwi. Zajęło mu moment zrozumienie, że powodem tego bałaganu była zapewne Blanca.
Kawałkiem czystego pergaminu zaznaczył miejsce, w którym zostawiła otwarty Traktat o zwierzęcej zmiennokształtności, odruchowo zerkając na zapisane odręcznie strony notesu leżącego tuż obok, zanim zorientował się, czym był. Na ich wspólnych lekcjach widział, że Blanca starała się jak najlepiej wykonywać wszystkie jego polecenia, ale że poświęcała swój wolny czas na samodzielną naukę… Chyba dopiero teraz coś w jego głowie kliknęło, że naprawdę jej na tym zależało. Z lekkim uśmiechem na ustach, poskładał razem wszystkie materiały Vargas – wliczając w to własną książkę, którą mógł jej z ochotą pożyczyć lub oddać – ignorując pytające spojrzenie Lucasa, gdy wskazał mu palcem stos do przeniesienia na komodę. Uśmiech ten zgasł, gdy Es powiódł wzrokiem po wnętrzu pokoju, po przebywaniu w czterech, białych ścianach widząc go w zupełnie innej perspektywie. To, co wcześniej wydawało mu się porządkiem, kuło sterylnością – brak osobistych elementów wykraczających za książkę lub dwie, wytarty, szorstki dywan i nagie ściany w nijakim, beżowo-szarym odcieniu. Jego pokój wcale nie wyglądał lepiej czy przytulniej niż szpitalna sala.
Klnąc cicho pod nosem, Barros wsparł się plecami o wezgłowie łóżka, czując nagłą, nieodpartą potrzebę, by coś zmienić w swoim otoczeniu – najlepiej jak najbardziej drastycznie i szybko.
- Mam dla ciebie zadanie – rzucił nagle, zerkając na wyraźnie zaskoczonego brata, który wprosił się za nim do środka, wyglądając właśnie przez okno. - Farby. Idź do miasta i kup mi farby. Takie do ścian. Pędzle, ze dwa płaskie pojemniki, jakieś wałki, taśmę malarską – wyliczał, ignorując fakt, że brwi Lucasa podjeżdżały coraz wyżej do góry, aż w końcu z twarzy młodszego Barrosa zaskoczenie zniknęło jak starte jednym ruchem ręki.
- Spoko – rzucił swobodnie, jakby w prośbie Estebana nie było nic dziwnego. - Jakieś konkretne kolory?
Gdyby nie chciał mu przede wszystkim wpierdolić za to, co zrobił, Es mógłby go uściskać. Być może powoli i opornie ku temu właśnie pracowali.
Zanim Lucas zdążył wrócić, Es spał już zwinięty na pościeli, zmożony snem, który zakradł się wraz ze zmęczeniem – cała bateria puszek wraz z torbą akcesoriów i sama, niczemu niewinna ściana, musiały poczekać na inny moment.
Z pierwszego od kilku dni prawdziwie głębokiego i regenerującego snu wyrwał go wrzask zza ściany.
Zaalarmowany uniósł głowę z poduszki, a gdy dźwięk powtórzył się, słabszy, ruchem ręki nakazał Lucasowi usiąść z powrotem na fotelu, w którym coś wcześniej czytał.
- To z łazienki – rzucił, jakby nie pierwszy raz ktoś postanowił wrzeszczeć pod prysznicem. Pozostałości dziennego światła wlewające się przez okno wyraźnie podkreślały, że ktokolwiek już nie spał, obudził się wcześniej niż powinien. I klął.
Przecierając twarz dłonią, Es podniósł się powoli i wspierając o meble lub ściany, na wciąż nienaturalnie sztywnych nogach, ostrożnie wyszedł z pokoju. Naciągnięcie tkliwego boku, sztywność i pulsujący, już nie tak ostry ból, gdy się poruszał, przypominały, że w szpitalu ktoś przynajmniej pilnował, by przyjmował zapisane dawki medykamentów.
Nie wparował do cichej już łazienki ot tak – zapukał najpierw raz, drugi, nasłuchując oznak życia i nacisnął klamkę dopiero, gdy za drzwiami rozległo się soczyste Spierdalaj.
Skoncentrowane wokół Blanki pobojowisko bandaża, opatrunków i paru buteleczek z ciemnego szkła wyraźnie wskazywało, że z jakiegoś powodu samodzielnie walczyła z opatrywaniem wyciągniętej nogi. I nie radziła sobie.
Wzdychając cicho, Es zamknął za sobą drzwi, mimo zaspania czającego się w zagnieceniach bluzy i rozczochranych kosmyków, odruchowo wchodząc w tryb planowania. Kopanie przed sobą taboretu, by go przesunąć, nie należało do najbardziej eleganckich rozwiązań, ale gdy miało się tylko jedną w pełni sprawną kończynę i potrzebowało się jej do podpierania o ścianę, stanowiło jedyne dostępne. Te kilka chwiejnych, niepewnych kroków, które musiał pokonać bez podparcia, boleśnie uświadamiały mu, że wciąż najlepiej by wspierał się na kimś, chodząc. Gdy opadł na twarde siedzisko taboretu, czuł się jakby pokonał maraton.
- Mogę zobaczyć? – spytał, bokiem opierając się o wannę, na której brzegu przycupnęła Blanca. Ze swojego miejsca doskonale widział czerwoną, wypukłą linię rany na jej udzie, ale nie zamierzał wyciągać ku niej rąk bez pozwolenia. Nie kiedy siedziała napięta jak postronek, który pęknie przy najmniejszym dotyku, odwijając ci się w twarz.
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sob 30 Wrz - 16:38
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Jakkolwiek mogła teoretycznie spodziewać się, że jej kipiące emocje kogoś tu zwabią – szczególnie, gdy wyrażała je tak dobitnie – pukanie do drzwi zaskoczyło ją. Było ostatnim, czego potrzebowała.
- Spierdalaj – warknęła, nie zastanawiając się ani przez chwilę, kto był po drugiej stronie. Pewnie Nita. Albo Yami. Ewentualnie Sal. W tej chwili nie robiło to dla Blanki żadnej różnicy – w ten sam sposób odpowiedziałaby nawet pani Giovanie czy swojemu ulubieńcowi, Isacowi.
Miała wszystkiego tak bardzo dosyć.
Ku jej zdziwieniu, zamiast oddalających się kroków usłyszała ciche skrzypienie otwierających się drzwi.
- Serio? Co jest, kurwa, trudnego w... – Urwała, unosząc głowę i napotykając Esa.
Esa. Esa, który powinien być w szpitalu. Esa, na widok którego jej serce jak na zawołanie przyspieszało pracę – teraz wcale nie tylko z obaw o jego zdrowie, ale tak samo jak w każdych innych okolicznościach, także dlatego, że był cholernie atrakcyjny. Nawet wyraźnie wyczerpany, ze śladami dopiero co przerwanego snu odbitymi na policzkach i wichrzącymi mu włosy – nawet w takim stanie sprawiał, że Blanca spoglądała na niego uważniej, niż na innych. I że chciała mieć go bliżej, niż innych.
Co nie zmieniało faktu, że nie powinno go tu być.
- Co ty tu... – zaczęła, ale i tego nie dokończyła. Bo przecież doskonale wiedziała, co tu robił. Przecież mówił jej zaledwie wczoraj. Że mógłby wypisać się wcześniej, bo medycy i tak niespecjalnie wiedzą, co robią – poza powtarzaniem, że potrzeba czasu. Że w domu Sarnai mogłaby podać mu leki, które postawią go na nogi.
Wcześniej przeczołgując go przez stan bliski zapaści.
Spoglądała bez słowa, jak mężczyzna zbliża się niepewnie. Siedzenie w miejscu, gdy on stawiał kolejne chwiejne kroki, bolało Blancę w takim samym stopniu, jak bolało ją udo – to, przez które nie mogła tak po prostu zerwać się i Barrosowi pomóc.
Gdy usiadł obok, przygryzła wargę mocno i przyglądała się mężczyźnie przez chwilę. Studiowała cienie pod oczami, wyraźnie wymizerowaną twarz – zaskakująco wychudłą, biorąc pod uwagę, że wcale nie minęło tak dużo czasu – i każdy grymas świadczący o odczuwanym przez Barrosa bólu.
Mogła być wściekła. Mogła wciąż uważać, że jest cholernym egoistą – i prawdopodobnie całą masą innych średnio sympatycznych ludzi – planując to, co planował. Bo planował, nie? Była pewna, że nie zmienił zdania. I pewnie nie zmieni, niezależnie, co sama by powiedziała. Podjął już decyzję. To, że w ogóle z nią o niej rozmawiał, było... Vargas nie była pewna, czym właściwie było. Ale raczej nie faktycznym pytaniem jej o zdanie.
No więc, tak. Mogła być zła i mogła się jeżyć, ale, cholera, nie potrafiła go odtrącić – i ukryć, jak bardzo cieszy się na jego widok. Na to, że jest w domu, a nie w śmierdzącym chemikaliami szpitalu.
- Es – rzuciła krótko i, po całym kalejdoskopie emocji przebiegającej przez jej pobladłą twarzyczkę – od złości, przez zaskoczenie i ból, aż po ulgę – wreszcie uśmiechając się łagodnie. – Hej. – Zupełnie świadomie sięgnęła po to samo nieporadne powitanie, którym wymienili się po raz pierwszy w szpitalnej sali.
Mogę zobaczyć?
Spięła się. Nie powinna. To było zupełnie normalne pytanie – powinna się go spodziewać, szczególnie od Esa. Mimo tego... Sapnęła cicho i skrzywiła się, zanim zdążyła powstrzymać grymas.
- Możesz – rzuciła krótko, zaśmiała się gorzko. – Wszyscy już widzieli, także nie krępuj się. – Potrząsnęła głową. Była widowiskiem, w pewnym sensie. Na rozsądek – wiedziała, że to nie tak. Że inni po prostu się o nią troszczyli. Nie mogła jednak opędzić się od wrażenia, że jej blizna stała się atrakcją, czymś, na co każdy spogląda z chorą fascynacją.
Powstrzymała galop myśli nim zdążyły wyrwać się jej spod kontroli i pognać w zupełnie niepotrzebnym kierunku. Westchnęła ciężko.
- Możesz – powtórzyła, spuszczając z tonu. Pozostała rezygnacja, nie złość. – Dotknąć też, jeśli chcesz. Blizny. Mnie – dodała z wahaniem. Nie była pewna, czego tak naprawdę chciał. Nie była pewna, czego ona sama chciała. Uśmiechnęła się ze zmęczeniem. – Nie będę gryźć.
Zacisnęła dłonie na brzegu wanny, tuż przy swoich biodrach i sama odwróciła wzrok od rany. To nie tak, że równa linia przecinająca jej skórę jej przeszkadzała. Blanca nie uważała, że ją oszpeca, ani że jest czymś, czego powinna się wstydzić. Po prostu... Chyba się nie oswoiła. Jeszcze nie. I może wcale tego nie zrobi, dopóki nie przestanie tak cholernie boleć.
- W razie czego umyj potem ręce. Maść beznadziejnie śmierdzi – uprzedziła lojalnie, z cieniem rozbawienia tańczącym w ledwo uniesionych kącikach warg.
Spoglądała na niego przez chwilę, w przypływie impulsu sięgając wreszcie do jego rozczochranych włosów, przeczesując je miękko.
- Jak się czujesz, kocie? – spytała cicho.
- Spierdalaj – warknęła, nie zastanawiając się ani przez chwilę, kto był po drugiej stronie. Pewnie Nita. Albo Yami. Ewentualnie Sal. W tej chwili nie robiło to dla Blanki żadnej różnicy – w ten sam sposób odpowiedziałaby nawet pani Giovanie czy swojemu ulubieńcowi, Isacowi.
Miała wszystkiego tak bardzo dosyć.
Ku jej zdziwieniu, zamiast oddalających się kroków usłyszała ciche skrzypienie otwierających się drzwi.
- Serio? Co jest, kurwa, trudnego w... – Urwała, unosząc głowę i napotykając Esa.
Esa. Esa, który powinien być w szpitalu. Esa, na widok którego jej serce jak na zawołanie przyspieszało pracę – teraz wcale nie tylko z obaw o jego zdrowie, ale tak samo jak w każdych innych okolicznościach, także dlatego, że był cholernie atrakcyjny. Nawet wyraźnie wyczerpany, ze śladami dopiero co przerwanego snu odbitymi na policzkach i wichrzącymi mu włosy – nawet w takim stanie sprawiał, że Blanca spoglądała na niego uważniej, niż na innych. I że chciała mieć go bliżej, niż innych.
Co nie zmieniało faktu, że nie powinno go tu być.
- Co ty tu... – zaczęła, ale i tego nie dokończyła. Bo przecież doskonale wiedziała, co tu robił. Przecież mówił jej zaledwie wczoraj. Że mógłby wypisać się wcześniej, bo medycy i tak niespecjalnie wiedzą, co robią – poza powtarzaniem, że potrzeba czasu. Że w domu Sarnai mogłaby podać mu leki, które postawią go na nogi.
Wcześniej przeczołgując go przez stan bliski zapaści.
Spoglądała bez słowa, jak mężczyzna zbliża się niepewnie. Siedzenie w miejscu, gdy on stawiał kolejne chwiejne kroki, bolało Blancę w takim samym stopniu, jak bolało ją udo – to, przez które nie mogła tak po prostu zerwać się i Barrosowi pomóc.
Gdy usiadł obok, przygryzła wargę mocno i przyglądała się mężczyźnie przez chwilę. Studiowała cienie pod oczami, wyraźnie wymizerowaną twarz – zaskakująco wychudłą, biorąc pod uwagę, że wcale nie minęło tak dużo czasu – i każdy grymas świadczący o odczuwanym przez Barrosa bólu.
Mogła być wściekła. Mogła wciąż uważać, że jest cholernym egoistą – i prawdopodobnie całą masą innych średnio sympatycznych ludzi – planując to, co planował. Bo planował, nie? Była pewna, że nie zmienił zdania. I pewnie nie zmieni, niezależnie, co sama by powiedziała. Podjął już decyzję. To, że w ogóle z nią o niej rozmawiał, było... Vargas nie była pewna, czym właściwie było. Ale raczej nie faktycznym pytaniem jej o zdanie.
No więc, tak. Mogła być zła i mogła się jeżyć, ale, cholera, nie potrafiła go odtrącić – i ukryć, jak bardzo cieszy się na jego widok. Na to, że jest w domu, a nie w śmierdzącym chemikaliami szpitalu.
- Es – rzuciła krótko i, po całym kalejdoskopie emocji przebiegającej przez jej pobladłą twarzyczkę – od złości, przez zaskoczenie i ból, aż po ulgę – wreszcie uśmiechając się łagodnie. – Hej. – Zupełnie świadomie sięgnęła po to samo nieporadne powitanie, którym wymienili się po raz pierwszy w szpitalnej sali.
Mogę zobaczyć?
Spięła się. Nie powinna. To było zupełnie normalne pytanie – powinna się go spodziewać, szczególnie od Esa. Mimo tego... Sapnęła cicho i skrzywiła się, zanim zdążyła powstrzymać grymas.
- Możesz – rzuciła krótko, zaśmiała się gorzko. – Wszyscy już widzieli, także nie krępuj się. – Potrząsnęła głową. Była widowiskiem, w pewnym sensie. Na rozsądek – wiedziała, że to nie tak. Że inni po prostu się o nią troszczyli. Nie mogła jednak opędzić się od wrażenia, że jej blizna stała się atrakcją, czymś, na co każdy spogląda z chorą fascynacją.
Powstrzymała galop myśli nim zdążyły wyrwać się jej spod kontroli i pognać w zupełnie niepotrzebnym kierunku. Westchnęła ciężko.
- Możesz – powtórzyła, spuszczając z tonu. Pozostała rezygnacja, nie złość. – Dotknąć też, jeśli chcesz. Blizny. Mnie – dodała z wahaniem. Nie była pewna, czego tak naprawdę chciał. Nie była pewna, czego ona sama chciała. Uśmiechnęła się ze zmęczeniem. – Nie będę gryźć.
Zacisnęła dłonie na brzegu wanny, tuż przy swoich biodrach i sama odwróciła wzrok od rany. To nie tak, że równa linia przecinająca jej skórę jej przeszkadzała. Blanca nie uważała, że ją oszpeca, ani że jest czymś, czego powinna się wstydzić. Po prostu... Chyba się nie oswoiła. Jeszcze nie. I może wcale tego nie zrobi, dopóki nie przestanie tak cholernie boleć.
- W razie czego umyj potem ręce. Maść beznadziejnie śmierdzi – uprzedziła lojalnie, z cieniem rozbawienia tańczącym w ledwo uniesionych kącikach warg.
Spoglądała na niego przez chwilę, w przypływie impulsu sięgając wreszcie do jego rozczochranych włosów, przeczesując je miękko.
- Jak się czujesz, kocie? – spytała cicho.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sob 30 Wrz - 21:52
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Szczerze powiedziawszy, wcale nie spodziewał się sympatycznego powitania – sądził, że złość Blanki na rozwiązanie, o którym mówił i na niego samego utrzyma się wystarczająco długo, by wykrzywić jej twarz, kiedy spotkają się po przebudzeniu.
Nic takiego się nie stało – Vargas była co najwyżej zdziwiona. Zrozumiałe, w końcu nikogo nie uprzedził, że wraca do mieszkania.
Ustawiając sobie taboret i siadając na nim z cichym sapnięciem, czekał na moment, w którym kobieta zacznie narzekać na jego lekkomyślność. Na egoizm. Na tysiące innych rzeczy, jakie były z nim nie tak. Wyglądała jakby te kilka dni spędzone w szpitalu wyssały z niej część wewnętrznego blasku i odebrały kolorytu wiecznie muśniętej słońcem skórze – bladość wyglądała na niej zwyczajnie źle. Jakby należała do kogoś zupełnie innego, a Blance przypadła przez pomyłkę.
Mimowolnie spiął się, gdy z ust kobiety padło jego imię, niepewnie przyglądając się wyrazowi jej twarzy, czekając co powie dalej. Kiedy z uśmiechem dodała po prostu Hej, parsknął na przydechu. A więc nie zamierzała pożerać go żywcem za jedną decyzję, z którą się nie zgadzała.
Wszyscy już widzieli, także nie krępuj się.
Zmarszczył brwi, pochylając się do przodu na taborecie i wspierając przedramiona o uda – zdążył się nauczyć, że w tej pozycji chwiał się najmniej. Nie do końca wiedział, jak zinterpretować zrezygnowany ton Blanki, a ogólne wymęczenie organizmu raczej mu w tej sytuacji nie pomagało.
- Wszyscy? Z grupy? Coś ci na jej temat mówili? – zadał kilka prostych pytań, które w teorii miały pomóc rozjaśnić, co tak naprawdę chodziło jej po głowie, ale nie był pewien, czy pojmie, jeśli odpowiedzi nie zostaną mu podane na srebrnej tacy.
Odetchnął, gdy wyklarowała, że mógł robić nawet więcej, niż tylko patrzeć, z czego zaraz skorzystał, z szurnięciem taboretu przysuwając się bliżej. Na tyle blisko, by delikatnie objąć dłonią zranione udo i przyjrzeć się zaczerwienionej skórze.
- Wygląda dobrze – stwierdził po chwili, bazując tylko i wyłącznie na własnej, ograniczonej do praktyki wiedzy. - Potrzebujesz pomocy z opatrunkiem? – spytał, odruchowo gładząc kciukiem udo kobiety, choć odpowiedź wydawała się być oczywista. Bandaże rzucone na podłogę raczej nie miały służyć za dekorację. Lekkie wykrzywienie ładnie wykrojonych ust Blanki oraz ociąganie w odpowiedzi wyraźnie podkreślały, że nie był to dla niej łatwy temat, ale koniec końców kiwnęła twierdząco głową. Pewnie dlatego klęła wcześniej.
Położył sobie na kolanach świeżą rolkę bandaża i ostrożnie przyłożył opatrunek do lśniącego od maści zranienia.
- Przytrzymaj – rzucił, zanim sięgnął po bandaż i równo, nieco niezdarnie pomagając sobie wciąż częściowo sztywną ręką, w pełnym skupieniu zaczął zabezpieczać opatrunek w miejscu.
Odetchnął, czując palce Blanki przeczesujące mu włosy.
Jak się czujesz, kocie?
Ach. Pytanie, którego nie chciał usłyszeć, a które niestety paść musiało.
- Wystarczająco dobrze, żeby nie siedzieć w szpitalu – odparł w pierwszej chwili, czując opór przed wchodzeniem w szczegóły. Mógłby odpowiedzieć zupełnie szczerze i powiedzieć, że czuł się słaby, zesztywniały wszędzie tam, gdzie nie oznaczało to dobrej zabawy, a zmęczenie wciąż zakradało mu się podstępnie w kości, ale nie chciał. Wystarczyło kilka dni, by zaczął gardzić okazywaniem słabości, która przypadła mu w udziale. Nie mówiąc już o ciemnych myślach pełnych kłów, które wciąż czaiły się na granicy jego świadomości, czekając tylko na dogodny moment, by zaatakować. Tak długo jak mógł, zamierzał pokazywać im środkowy palec.
- Uznałem, że skoro każą mi być cierpliwym, mogę robić to tutaj – mówił dalej, unikając odpowiadania na pytanie Blanki wprost. Było to o tyle łatwiejsze, że ze wzrokiem skupionym na zwojach bandaża, nie patrzył jej w oczy. - I umilać wam wszystkim życie moim gderaniem – dodał jeszcze po chwili, uśmiechając się kącikiem ust. - Powinnaś coś wziąć po zmianie opatrunku?
Nic takiego się nie stało – Vargas była co najwyżej zdziwiona. Zrozumiałe, w końcu nikogo nie uprzedził, że wraca do mieszkania.
Ustawiając sobie taboret i siadając na nim z cichym sapnięciem, czekał na moment, w którym kobieta zacznie narzekać na jego lekkomyślność. Na egoizm. Na tysiące innych rzeczy, jakie były z nim nie tak. Wyglądała jakby te kilka dni spędzone w szpitalu wyssały z niej część wewnętrznego blasku i odebrały kolorytu wiecznie muśniętej słońcem skórze – bladość wyglądała na niej zwyczajnie źle. Jakby należała do kogoś zupełnie innego, a Blance przypadła przez pomyłkę.
Mimowolnie spiął się, gdy z ust kobiety padło jego imię, niepewnie przyglądając się wyrazowi jej twarzy, czekając co powie dalej. Kiedy z uśmiechem dodała po prostu Hej, parsknął na przydechu. A więc nie zamierzała pożerać go żywcem za jedną decyzję, z którą się nie zgadzała.
Wszyscy już widzieli, także nie krępuj się.
Zmarszczył brwi, pochylając się do przodu na taborecie i wspierając przedramiona o uda – zdążył się nauczyć, że w tej pozycji chwiał się najmniej. Nie do końca wiedział, jak zinterpretować zrezygnowany ton Blanki, a ogólne wymęczenie organizmu raczej mu w tej sytuacji nie pomagało.
- Wszyscy? Z grupy? Coś ci na jej temat mówili? – zadał kilka prostych pytań, które w teorii miały pomóc rozjaśnić, co tak naprawdę chodziło jej po głowie, ale nie był pewien, czy pojmie, jeśli odpowiedzi nie zostaną mu podane na srebrnej tacy.
Odetchnął, gdy wyklarowała, że mógł robić nawet więcej, niż tylko patrzeć, z czego zaraz skorzystał, z szurnięciem taboretu przysuwając się bliżej. Na tyle blisko, by delikatnie objąć dłonią zranione udo i przyjrzeć się zaczerwienionej skórze.
- Wygląda dobrze – stwierdził po chwili, bazując tylko i wyłącznie na własnej, ograniczonej do praktyki wiedzy. - Potrzebujesz pomocy z opatrunkiem? – spytał, odruchowo gładząc kciukiem udo kobiety, choć odpowiedź wydawała się być oczywista. Bandaże rzucone na podłogę raczej nie miały służyć za dekorację. Lekkie wykrzywienie ładnie wykrojonych ust Blanki oraz ociąganie w odpowiedzi wyraźnie podkreślały, że nie był to dla niej łatwy temat, ale koniec końców kiwnęła twierdząco głową. Pewnie dlatego klęła wcześniej.
Położył sobie na kolanach świeżą rolkę bandaża i ostrożnie przyłożył opatrunek do lśniącego od maści zranienia.
- Przytrzymaj – rzucił, zanim sięgnął po bandaż i równo, nieco niezdarnie pomagając sobie wciąż częściowo sztywną ręką, w pełnym skupieniu zaczął zabezpieczać opatrunek w miejscu.
Odetchnął, czując palce Blanki przeczesujące mu włosy.
Jak się czujesz, kocie?
Ach. Pytanie, którego nie chciał usłyszeć, a które niestety paść musiało.
- Wystarczająco dobrze, żeby nie siedzieć w szpitalu – odparł w pierwszej chwili, czując opór przed wchodzeniem w szczegóły. Mógłby odpowiedzieć zupełnie szczerze i powiedzieć, że czuł się słaby, zesztywniały wszędzie tam, gdzie nie oznaczało to dobrej zabawy, a zmęczenie wciąż zakradało mu się podstępnie w kości, ale nie chciał. Wystarczyło kilka dni, by zaczął gardzić okazywaniem słabości, która przypadła mu w udziale. Nie mówiąc już o ciemnych myślach pełnych kłów, które wciąż czaiły się na granicy jego świadomości, czekając tylko na dogodny moment, by zaatakować. Tak długo jak mógł, zamierzał pokazywać im środkowy palec.
- Uznałem, że skoro każą mi być cierpliwym, mogę robić to tutaj – mówił dalej, unikając odpowiadania na pytanie Blanki wprost. Było to o tyle łatwiejsze, że ze wzrokiem skupionym na zwojach bandaża, nie patrzył jej w oczy. - I umilać wam wszystkim życie moim gderaniem – dodał jeszcze po chwili, uśmiechając się kącikiem ust. - Powinnaś coś wziąć po zmianie opatrunku?
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Nie 1 Paź - 9:13
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Zmarszczenie brwi Esa dobitnie uświadomiło jej, jak źle zabrzmiały jej słowa.
- Znaczy, to nie... – zaczęła protestować w przypływie potrzeby naprawienia niefortunnie skonstruowanego stwierdzenia – jednego z wielu, które padły w ciągu ostatnich dni tylko dlatego, że była wyczerpana i obolała. Westchnęła cicho.
- Chyba wszyscy – przyznała cicho, bo tak naprawdę, wcale nie była pewna. Wiedziała tylko, że pierwszego dnia, przy pierwszej zmianie opatrunków, towarzszyła jej nie tylko Yami. Że do łazienki zajrzał ostrożnie też Sal, zza jego ramienia widziała Isaca. Że pojawiali się inni, przelotnie zerkając nad ramieniem Serrano na zaognioną bliznę. Nie była pewna, czy rzeczywiście przyszli tak wszyscy. Ktoś jednak był, patrzył.
- Nic nie mówili, Es. Oni... – Wzruszyła lekko ramionami. – Po prostu się martwią. Wiem to. Pewnie powinnam się z tego powodu cieszyć – przyznała i przetarła twarz dłonią. – Ale się nie cieszę – zakończyła krótko, mimo pierwszego planu, by wejść w jakieś większe tłumaczenia.
Westchnęła cicho, gdy Barros ułożył dłoń na jej tkliwym udzie. Wrażenie było dosyć dziwne. Przyjemne, bo to jednak Es – a przecież lubiła być dotykana przez Esa. Jednocześnie jednak czuła jakoś… iunaczej. Nie potrafiła tego opisać, po prostu wrażenie było inne.
Niechętnie zgodziła się, by jej pomógł, godząc się z myślą, że sama sobie nie poradzi. Mogła spędzić tu kolejną godzinę czy dwie, a efekt byłby taki sam. Nie chciała wołać Yami ani Nity. Ani nikogo innego. Jeśli już musiała pozwolić, by ktoś o nią zadbał, w tym momencie tysiąckrotnie bardziej wolała, żeby był to Barros. Bo on był jej, a ona jego.
Przytrzymała opatrunek i spoglądała na Esa uważnie, gdy układał kolejne zwoje bandaża. Nie patrzyła mu na ręce – nie potrzebowała go pilnować – ale obserwowała raczej jego całego, każdy grymas, sztywność ruchów i... I po prostu jego, nie jego dolegliwości.
Stęskniła się, choć przecież wcale nie minęło tak dużo czasu. Niczego nie pragnęła bardziej, jak przytulić się i, być może, wyspać się w końcu, zwinięta u jego boku. I nic – jej zdaniem – nie było teraz bardziej nieosiągalne. Z różnych względów.
Zmrużyła oczy, słuchając, jak odpowiadał. Nie – jak unikał odpowiedzi. Nie wtrącała się, dopóki mówił, gdy jednak przestał, nieudolnie próbując zmienić temat, westchnęła głęboko.
- Nie. To znaczy, tak, ale... – Machnięciem ręki zbyła kwestię własnych leków. – Później. Zaraz.
Przekrzywiła lekko głowę, wreszcie sięgnęła ku Esowi łagodnie, by ująć go lekko pod brodą i skłonić do uniesienia na nią wzroku. Na nią, nie na jej bandaż. Chwytając jego spojrzenie, uśmiechnęła się miękko.
- Wystarczająco dobrze to nie jest odpowiedź, kocie – stwierdziła cicho, mimowolnie gładząc kciukiem policzek mężczyzny. – Cieszę się, że jesteś w domu. Ale chciałabym... – Odetchnęła powoli. – Chciałabym wiedzieć, czy naprawdę nie powinieneś zostać tam, gdzie ktoś mógłby o ciebie zadbać. – Zawahała się. – Tutaj zaopiekuję się tobą ja, ale nie jestem medykiem. Nie wiem... Wielu rzeczy nie wiem – stwierdziła po prostu.
Przez dłuższą chwilę przyglądała się Esowi z uwagą. Spoglądała na jego wargi, boleśnie pragnąc pochylić się, skubnąć lekko dolną z nich. Wsunąć język, zaczepić jego własny, musnąć jego podniebienie. Pocałować go – i, być może, nie przestawać tak długo, aż do łazienki zacząłby dobijać się ktoś inny.
Westchnęła cicho i uciekła wzrokiem, wbijając go – podobnie jak wcześniej Barros – w biel bandaża odcinającą się na jej udzie.
- Wciąż chcesz to zrobić – powiedziała cicho, pozostawiając w tym stwierdzeniu ledwie cień pytania. – Dlatego jesteś w domu już teraz. – Przygryzła boleśnie wnętrze policzka, mimowolnie zaczynając skubać brzeg świeżo nawiniętego bandaża. – Żeby Sarnai mogła ci podać… cokolwiek chce ci podać.
Przez chwilę rozważała, czy to już dobry moment by wstać z wanny i wciągnąć na tyłek dresy – zaskakująco ciepłe jak na zwyczajowe preferencje Blanki – szybko zrezygnowała jednak z tego pomysłu. Nie miała siły i... Musieli porozmawiać. Znowu.
Musiała coś zrobić z tym, jak drżał jej głos, zdradzając jej spięcie, i jak łamał się w przypadkowych momentach, odbierając jej całą iluzję opanowania, jaką mogłaby próbować upleść.
- Nic, co powiem, tego nie zmieni, co? – spytała wreszcie, jakby desperacko potrzebując mieć tę sprawę postawioną jasno. Chociaż tak naprawdę chyba wcale nie potrzebowała. Potwierdzenie Esa byłoby tylko dodatkiem do tego, co już wiedziała – co widziała przy poprzedniej rozmowie w zmarszczeniu brwi Barrosa i zacięciu na jego twarzy. Słuchał jej. Słyszał wszystko, co mówiła. Po prostu nie miało to większego znaczenia – tak to widziała.
- Znaczy, to nie... – zaczęła protestować w przypływie potrzeby naprawienia niefortunnie skonstruowanego stwierdzenia – jednego z wielu, które padły w ciągu ostatnich dni tylko dlatego, że była wyczerpana i obolała. Westchnęła cicho.
- Chyba wszyscy – przyznała cicho, bo tak naprawdę, wcale nie była pewna. Wiedziała tylko, że pierwszego dnia, przy pierwszej zmianie opatrunków, towarzszyła jej nie tylko Yami. Że do łazienki zajrzał ostrożnie też Sal, zza jego ramienia widziała Isaca. Że pojawiali się inni, przelotnie zerkając nad ramieniem Serrano na zaognioną bliznę. Nie była pewna, czy rzeczywiście przyszli tak wszyscy. Ktoś jednak był, patrzył.
- Nic nie mówili, Es. Oni... – Wzruszyła lekko ramionami. – Po prostu się martwią. Wiem to. Pewnie powinnam się z tego powodu cieszyć – przyznała i przetarła twarz dłonią. – Ale się nie cieszę – zakończyła krótko, mimo pierwszego planu, by wejść w jakieś większe tłumaczenia.
Westchnęła cicho, gdy Barros ułożył dłoń na jej tkliwym udzie. Wrażenie było dosyć dziwne. Przyjemne, bo to jednak Es – a przecież lubiła być dotykana przez Esa. Jednocześnie jednak czuła jakoś… iunaczej. Nie potrafiła tego opisać, po prostu wrażenie było inne.
Niechętnie zgodziła się, by jej pomógł, godząc się z myślą, że sama sobie nie poradzi. Mogła spędzić tu kolejną godzinę czy dwie, a efekt byłby taki sam. Nie chciała wołać Yami ani Nity. Ani nikogo innego. Jeśli już musiała pozwolić, by ktoś o nią zadbał, w tym momencie tysiąckrotnie bardziej wolała, żeby był to Barros. Bo on był jej, a ona jego.
Przytrzymała opatrunek i spoglądała na Esa uważnie, gdy układał kolejne zwoje bandaża. Nie patrzyła mu na ręce – nie potrzebowała go pilnować – ale obserwowała raczej jego całego, każdy grymas, sztywność ruchów i... I po prostu jego, nie jego dolegliwości.
Stęskniła się, choć przecież wcale nie minęło tak dużo czasu. Niczego nie pragnęła bardziej, jak przytulić się i, być może, wyspać się w końcu, zwinięta u jego boku. I nic – jej zdaniem – nie było teraz bardziej nieosiągalne. Z różnych względów.
Zmrużyła oczy, słuchając, jak odpowiadał. Nie – jak unikał odpowiedzi. Nie wtrącała się, dopóki mówił, gdy jednak przestał, nieudolnie próbując zmienić temat, westchnęła głęboko.
- Nie. To znaczy, tak, ale... – Machnięciem ręki zbyła kwestię własnych leków. – Później. Zaraz.
Przekrzywiła lekko głowę, wreszcie sięgnęła ku Esowi łagodnie, by ująć go lekko pod brodą i skłonić do uniesienia na nią wzroku. Na nią, nie na jej bandaż. Chwytając jego spojrzenie, uśmiechnęła się miękko.
- Wystarczająco dobrze to nie jest odpowiedź, kocie – stwierdziła cicho, mimowolnie gładząc kciukiem policzek mężczyzny. – Cieszę się, że jesteś w domu. Ale chciałabym... – Odetchnęła powoli. – Chciałabym wiedzieć, czy naprawdę nie powinieneś zostać tam, gdzie ktoś mógłby o ciebie zadbać. – Zawahała się. – Tutaj zaopiekuję się tobą ja, ale nie jestem medykiem. Nie wiem... Wielu rzeczy nie wiem – stwierdziła po prostu.
Przez dłuższą chwilę przyglądała się Esowi z uwagą. Spoglądała na jego wargi, boleśnie pragnąc pochylić się, skubnąć lekko dolną z nich. Wsunąć język, zaczepić jego własny, musnąć jego podniebienie. Pocałować go – i, być może, nie przestawać tak długo, aż do łazienki zacząłby dobijać się ktoś inny.
Westchnęła cicho i uciekła wzrokiem, wbijając go – podobnie jak wcześniej Barros – w biel bandaża odcinającą się na jej udzie.
- Wciąż chcesz to zrobić – powiedziała cicho, pozostawiając w tym stwierdzeniu ledwie cień pytania. – Dlatego jesteś w domu już teraz. – Przygryzła boleśnie wnętrze policzka, mimowolnie zaczynając skubać brzeg świeżo nawiniętego bandaża. – Żeby Sarnai mogła ci podać… cokolwiek chce ci podać.
Przez chwilę rozważała, czy to już dobry moment by wstać z wanny i wciągnąć na tyłek dresy – zaskakująco ciepłe jak na zwyczajowe preferencje Blanki – szybko zrezygnowała jednak z tego pomysłu. Nie miała siły i... Musieli porozmawiać. Znowu.
Musiała coś zrobić z tym, jak drżał jej głos, zdradzając jej spięcie, i jak łamał się w przypadkowych momentach, odbierając jej całą iluzję opanowania, jaką mogłaby próbować upleść.
- Nic, co powiem, tego nie zmieni, co? – spytała wreszcie, jakby desperacko potrzebując mieć tę sprawę postawioną jasno. Chociaż tak naprawdę chyba wcale nie potrzebowała. Potwierdzenie Esa byłoby tylko dodatkiem do tego, co już wiedziała – co widziała przy poprzedniej rozmowie w zmarszczeniu brwi Barrosa i zacięciu na jego twarzy. Słuchał jej. Słyszał wszystko, co mówiła. Po prostu nie miało to większego znaczenia – tak to widziała.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Nie 1 Paź - 19:44
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pewnie powinnam się z tego powodu cieszyć, ale się nie cieszę.
- Wcale nie musisz. Możesz się wściekać i nic nikomu do tego – rzucił może odrobinę zbyt stanowczo, ale sam zdecydowanie zbyt późno nauczył się, że jego uczucia nie musiały być dyktowane tym, co mówili inni ludzie. Nie chciał, by Blanca siłowała się z podobnymi przekonaniami, jeśli mógł ją wesprzeć w ich zamianie na coś bardziej produktywnego.
Ostrożnie owijając bandaż wokół uda kobiety, łapał się na tym, że czuł sztywność, która nie miała nic wspólnego z jego ciałem. Nie zerkał w jej kierunku, choć wcześniej sądził, że tęsknił wystarczająco, by nie móc oderwać od niej wzroku, kiedy już wyjdzie ze szpitala. Pozornie swobodnie wypowiadał słowa, mówiąc, gdy Blanca pytała, aż do momentu, w którym milczenie zdawało się być bardziej komfortowe. Bardziej bezpieczne.
Mimowolnie otaczał się takim samym murem, jak wobec Lucasa, chociaż nie rozumiał dlaczego – wcześniej, jeszcze w szpitalu, nie pragnął niczego innego jak tylko wyjść z tamtego przeklętego miejsca, wrócić do domu i zwinąć się pod kocem razem z Vargas. Dać się przytulić, ucałować, a potem zasnąć ze świadomością, że był bezpieczny.
Kiwnął lekko głową, gdy Blanca zbyła kwestię własnych leków, odruchowo zaciskając zęby, czując jak jej dłoń lekko uniosła mu brodę, aż nie napotkał spojrzeniem jej wzroku.
Wystarczająco dobrze to nie jest odpowiedź, kocie.
Wiedział. Wiedział o tym doskonale, bo przecież unikał jej jak ognia, mówiąc cokolwiek innego, co stało wystarczająco blisko, ale nie dotykało najbardziej bolesnych kwestii. Nie chciał mówić o tym, jak się czuł. Nie chciał zbliżać się do słabości. Chciał, by nikt go o nic nie pytał, bo wtedy mógł trzymać w kupie wszystkie swoje bolączki, udając, że wszystko było tak, jak wcześniej. Że wcale nie był o krok od wybuchu, jeśli tylko zbyt mocno się go szturchnęło.
Zmarszczył brwi na pytania o zasadność jego wypisu na życzenie, mimo spokojnego, łagodnego tonu Blanki, czując złość kotłującą się tuż za mostkiem – złość, która patrząc na to logicznie, powinna raczej być rozczuleniem, uczuciem ciepła, jakie szło w parze z byciem zaopiekowanym.
- Medycy nie mogli nic więcej zrobić. Ciągle tylko kazali mi być cierpliwym, a równie dobrze mogę taki być we własnym łóżku – odparł zbyt ostro, pojmując to w tym samym momencie, w którym słowa opuściły jego usta. Skrzywił się mimowolnie, odwracając wzrok ku przypadkowemu punktowi. - Przepraszam, to nie twoja wina – zaczął automatycznie, nie mając wystarczająco siły, by włożyć w te słowa więcej serca – cały ten szpital cholernie mnie frustrował.
Wciąż chcesz to zrobić.
Odetchnął i przymykając oczy, potarł czoło wierzchem dłoni.
- Tak. Nie. Nie do końca. Chcę to zrobić, ale wypisałem się też dlatego, że nie znoszę szpitali. Chciałem wydrapać sobie oczy przez te ich białe ściany – wyjaśnił nerwowo, odruchowo próbując poruszyć nogą, wprawić ją w rytmiczny podskok, który zwykle rozładowywał część napięcia, a ze sztywnością w mięśniach stał się ledwie szurnięciem stopą po kafelkach.
Drżenie głosu Blanki, jego zapaść w przypadkowych momentach, drażniły go, zamiast rozbudzać opiekuńczy instynkt. Cała ta rozmowa pędziła na łeb na szyję ku katastrofie i nie był pewien, czy potrafi zaciągnąć hamulec.
Nic, co powiem, tego nie zmieni, co?
- Wręcz przeciwnie – uśmiechnął się gorzko kątem ust, odchylając głowę do tyłu i przez chwilę po prostu wpatrując się w sufit, jakby mógł na nim znaleźć odpowiedzi na wszystkie bolączki wszechświata. - Sarnai powiedziała, że nic mi nie da, jeśli też się nie zgodzisz. Masz ostatnie słowo.
Był traktowany jak dziecko i teraz denerwowało go to dużo bardziej niż za pierwszym razem, kiedy jeszcze rozmawiał z Eskolą w szpitalnym ogrodzie. Posłużyła się wtedy argumentem potencjalnego strachu Blanki i tego, że chcąc, nie chcąc, będzie musiał polegać na cudzym wsparciu, ale...
Po coś miał tu Lucasa. Lucasa, którego przy większej upartości mógł wykopać w drogę powrotną do Brazylii, a jednak pozwolił mu zostać, korzystając z możliwości wyżywania się na nim i wbijania szpil, bo wiedział, że nic mu nie odpyskuje. Nie tak naprawdę. Nie po tym, jak wywrócił jego życie do góry nogami.
- Nie musisz brać w tym udziału – powiedział wreszcie, wyprostowując głowę i skupiając na powrót wzrok na Blance. - Zamknę się w pokoju i nawet nie zauważycie, że coś się dzieje.
- Wcale nie musisz. Możesz się wściekać i nic nikomu do tego – rzucił może odrobinę zbyt stanowczo, ale sam zdecydowanie zbyt późno nauczył się, że jego uczucia nie musiały być dyktowane tym, co mówili inni ludzie. Nie chciał, by Blanca siłowała się z podobnymi przekonaniami, jeśli mógł ją wesprzeć w ich zamianie na coś bardziej produktywnego.
Ostrożnie owijając bandaż wokół uda kobiety, łapał się na tym, że czuł sztywność, która nie miała nic wspólnego z jego ciałem. Nie zerkał w jej kierunku, choć wcześniej sądził, że tęsknił wystarczająco, by nie móc oderwać od niej wzroku, kiedy już wyjdzie ze szpitala. Pozornie swobodnie wypowiadał słowa, mówiąc, gdy Blanca pytała, aż do momentu, w którym milczenie zdawało się być bardziej komfortowe. Bardziej bezpieczne.
Mimowolnie otaczał się takim samym murem, jak wobec Lucasa, chociaż nie rozumiał dlaczego – wcześniej, jeszcze w szpitalu, nie pragnął niczego innego jak tylko wyjść z tamtego przeklętego miejsca, wrócić do domu i zwinąć się pod kocem razem z Vargas. Dać się przytulić, ucałować, a potem zasnąć ze świadomością, że był bezpieczny.
Kiwnął lekko głową, gdy Blanca zbyła kwestię własnych leków, odruchowo zaciskając zęby, czując jak jej dłoń lekko uniosła mu brodę, aż nie napotkał spojrzeniem jej wzroku.
Wystarczająco dobrze to nie jest odpowiedź, kocie.
Wiedział. Wiedział o tym doskonale, bo przecież unikał jej jak ognia, mówiąc cokolwiek innego, co stało wystarczająco blisko, ale nie dotykało najbardziej bolesnych kwestii. Nie chciał mówić o tym, jak się czuł. Nie chciał zbliżać się do słabości. Chciał, by nikt go o nic nie pytał, bo wtedy mógł trzymać w kupie wszystkie swoje bolączki, udając, że wszystko było tak, jak wcześniej. Że wcale nie był o krok od wybuchu, jeśli tylko zbyt mocno się go szturchnęło.
Zmarszczył brwi na pytania o zasadność jego wypisu na życzenie, mimo spokojnego, łagodnego tonu Blanki, czując złość kotłującą się tuż za mostkiem – złość, która patrząc na to logicznie, powinna raczej być rozczuleniem, uczuciem ciepła, jakie szło w parze z byciem zaopiekowanym.
- Medycy nie mogli nic więcej zrobić. Ciągle tylko kazali mi być cierpliwym, a równie dobrze mogę taki być we własnym łóżku – odparł zbyt ostro, pojmując to w tym samym momencie, w którym słowa opuściły jego usta. Skrzywił się mimowolnie, odwracając wzrok ku przypadkowemu punktowi. - Przepraszam, to nie twoja wina – zaczął automatycznie, nie mając wystarczająco siły, by włożyć w te słowa więcej serca – cały ten szpital cholernie mnie frustrował.
Wciąż chcesz to zrobić.
Odetchnął i przymykając oczy, potarł czoło wierzchem dłoni.
- Tak. Nie. Nie do końca. Chcę to zrobić, ale wypisałem się też dlatego, że nie znoszę szpitali. Chciałem wydrapać sobie oczy przez te ich białe ściany – wyjaśnił nerwowo, odruchowo próbując poruszyć nogą, wprawić ją w rytmiczny podskok, który zwykle rozładowywał część napięcia, a ze sztywnością w mięśniach stał się ledwie szurnięciem stopą po kafelkach.
Drżenie głosu Blanki, jego zapaść w przypadkowych momentach, drażniły go, zamiast rozbudzać opiekuńczy instynkt. Cała ta rozmowa pędziła na łeb na szyję ku katastrofie i nie był pewien, czy potrafi zaciągnąć hamulec.
Nic, co powiem, tego nie zmieni, co?
- Wręcz przeciwnie – uśmiechnął się gorzko kątem ust, odchylając głowę do tyłu i przez chwilę po prostu wpatrując się w sufit, jakby mógł na nim znaleźć odpowiedzi na wszystkie bolączki wszechświata. - Sarnai powiedziała, że nic mi nie da, jeśli też się nie zgodzisz. Masz ostatnie słowo.
Był traktowany jak dziecko i teraz denerwowało go to dużo bardziej niż za pierwszym razem, kiedy jeszcze rozmawiał z Eskolą w szpitalnym ogrodzie. Posłużyła się wtedy argumentem potencjalnego strachu Blanki i tego, że chcąc, nie chcąc, będzie musiał polegać na cudzym wsparciu, ale...
Po coś miał tu Lucasa. Lucasa, którego przy większej upartości mógł wykopać w drogę powrotną do Brazylii, a jednak pozwolił mu zostać, korzystając z możliwości wyżywania się na nim i wbijania szpil, bo wiedział, że nic mu nie odpyskuje. Nie tak naprawdę. Nie po tym, jak wywrócił jego życie do góry nogami.
- Nie musisz brać w tym udziału – powiedział wreszcie, wyprostowując głowę i skupiając na powrót wzrok na Blance. - Zamknę się w pokoju i nawet nie zauważycie, że coś się dzieje.
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Nie 1 Paź - 21:49
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Główny problem Blanki polegał na tym, że chciała zupełnie czegoś innego, niż to co właśnie robiła. Nie chciała się kłócić. Teraz, mając Esa z powrotem w domu, nie chciała tracić czasu – ich wspólnego czasu – na robienie mu awantur, kiedy mogła po prostu się o niego troszczyć i dbać, żeby było mu dobrze.
Im dłużej mówił, tym bardziej pewna była jednak, że, cholera, nic z tego. Absolutnie nic. Jej własna, gorąca złość narastała proporcjonalnie do wzburzenia wylewającego się z Barrosa. Radość z powrotu mężczyzny wciąż gdzieś tam była, podobnie jak ulga, że w ogóle był w stanie wrócić, i czułość, która – w innych okolicznościach – mogłaby zmiękczyć jej gesty. Wszystko to jednak było metodycznie spychane w kąt przez kolejne stwierdzenia, uwagi, kolejne iskry.
Milczała, coraz bardziej zaciskając zęby. Ze wszystkiego, co mówił, rozumiała jedno – frustrację szpitalem, potrzebę ucieczki. To było bardzo jej, doskonale wiedziała, jak to jest. To bardzo wiele tłumaczyło.
Nie wyjaśniało jednak, dlaczego tak bardzo chciał dać się skrzywdzić. Dlaczego chciał cierpieć i dlaczego... Dlaczego. Po prostu.
Bo dla Blanki dokładnie tak to wyglądało. Obietnica stanięcia na nogi była jakąś złudną marą, mirażem na pustyni. Zresztą, nawet jeśli nie – jeśli rzeczywiście Sarnai mogła Esa postawić na nogi tymi swoimi medykamentami – to dla Vargas nie było wystarczające. Bo, jej zdaniem, zwyczajnie nie było warto igrać z własnym życiem po to, by wyzdrowieć w trzy dni zamiast, powiedzmy, trzech tygodni. Nie, kiedy było ryzyko, że nie wyzdrowieje się wcale – a Blanca nie wierzyła, że terapia zaproponowana przez znajomą Barrosa nie niosła żadnego ryzyka. To po prostu nie było możliwe. Brak zaufania Blanki do samej medyczki nie miał tu nic do rzeczy, sam w sobie nie był zresztą czymś osobistym – Vargas po prostu nie miała kiedy kobiecie zaufać, a jedyne, co o niej wiedziała, to że regularnie spuszcza Esowi wpierdol w klubie.
No więc, potrzebę wyjścia ze szpitala rozumiała. Całej reszty – już nie. Tak naprawdę cała reszta sprawiała, że było tylko gorzej. Z każdym słowem Barrosa brnęli jakby w coraz większe bagno, stojąc w nim już nie po kostki, a raczej po pas.
Sarnai powiedziała, że nic mi nie da, jeśli też się nie zgodzisz.
Skrzywiła się w gorzkim grymasie. Była aż nadto świadoma wszystkich nerwowych tików Esa – w tym nieudolnej próby poruszenia nogą – i kipiących w nim emocji. Irytacja wylewała się z mężczyzny gwałtownymi falami – co z kolei jedynie w niewielkim stopniu sprawiało, że chciała temu zaradzić. W znacznej większości jego irytacja budziła jej irytację. Byli niczym dwa żywioły karmiące się nawzajem – i razem brnące ku nieuchronnej katastrofie.
Na ten moment nie wiedziała, czy bardziej chce jej się śmiać, wyć, przeklinać, czy może po prostu wstać i wyjść, pierdolnąć za sobą drzwiami i nie tracić więcej czasu.
Jej emocje rozpalały się szybko, w ciągu zaledwie kilku minut osiągając żarłoczną moc szalejącego inferno.
Sarnai nic mi nie da, jeśli się nie zgodzisz.
To wiele tłumaczyło. Zajebiście dużo wyjaśniało.
- Fantastycznie. Cieszę się, że ktoś w tym wszystkim o mnie pomyślał. Cholerna szkoda, że to nie byłeś ty – warknęła cicho, nie drąc się chyba tylko dlatego, że jej własne uczucia dławiły ją, uciskały jej klatkę lepkim ciężarem.
Nie wiedziała, które z uczuć gra teraz pierwsze skrzypce. Zaskakująco bolesne rozczarowanie, że nie była dla Esa tak ważna, jak sądziła? Wyrosły na trosce o Barrosa lęk, że może stać mu się krzywda – i że nie jest zdolna temu w żaden sposób zapobiec? Czy może czysta, pierwotna złość zrodzona z tak wielu różnych czynników, że Blanca nie potrafiłaby teraz wymienić ich wszystkich?
Nie musisz w tym brać udziału.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. A potem zaczęła się śmiać. Pierwsze ciche parsknięcie przerodziło się w pełnoprawny – histeryczny? - chichot. Kręciła głową i nie wierzyła – nie wierzyła – w to, co słyszy.
- Ja pierdolę – rzuciła na przydechu. - Kurwa mać.
Podniosła się z miejsca, bo nie była w stanie dłużej usiedzieć – i może dlatego, że liczyła, że ból, dla odmiany, jej pomoże. Otrzeźwi. Uspokoi. Pokaże jej jakiś inny punkt widzenia, którego dotąd nie dostrzegała, pozwoli zrozumieć.
Co jasne, nic takiego się nie stało.
Minęła Esa, przemaszerowała – nie, w zasadzie wciąż tylko przebrnęła, kulejąc wyraźnie – parę kroków w jedną, parę kroków w drugą stronę. Iskry bólu przeszywały jej zranioną nogę za każdym razem, gdy obciążała ją za bardzo – a robiła to teraz jakby z chorą premedytacją.
- Nic nie rozumiesz. Naprawdę nic, kurwa, nie rozumiesz – warczała, zaciskając dłonie w pięści.
Gdy zatrzymała się, dyszała ciężko – choć, w przeciwieństwie do Esa, w jej przypadku ciężki oddech był wynikiem raczej złości niż wyczerpania.
- Naprawdę sądzisz, że o to chodzi? Że ja po prostu nie chcę brać w tym udziału? – Gdyby była trochę bardziej przytomna, trochę mniej zaślepiona szalejącym ją ogniem, być może zdziwiłaby się chropowatością własnego głosu – ostrością, której nie słyszała u siebie już bardzo, bardzo dawno. - Że nie chcę na ciebie patrzeć, gdy będziesz chory, nie chcę być przy tobie – że taki nie będziesz dla mnie wystarczająco... Nie wiem, wystarczająco dobry? Że nie chcę tego bo... – Parsknęła gorzko. - Bo się brzydzę? Bo nie chcę dodatkowych problemów, nie chcę musieć się tobą zajmować, gdy będziesz przez cały dzień rzygał? Naprawdę uważasz, że ja się po prostu.. – Nie dokończyła, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Gdy znów zaczęła chodzić, ból uda był niczym w porównaniu z bólem, jaki rozpychał się teraz w jej sercu.
- Kim ja według ciebie jestem? – wyrzuciła z siebie, unosząc na Esa płonące spojrzenie. - Co ty sobie o mnie wyobrażasz? Że jestem... Ja pierdolę.
Przetarła twarz dłonią, nawet nie zauważając jej drżenia.
Nie wiedziała, jak miała mu wytłumaczyć, że jej po prostu tak cholernie na nim zależy, że nie jest w stanie myśleć o tym, że miałby cierpieć bardziej – a będzie, jeśli wierzyć temu, co powiedziała mu Sarnai. I, szczerze mówiąc, nie wiedziała...
Teraz nie była wcale pewna, czy chce mu to tłumaczyć. Myśl, że patrzył na nią w taki sposób – jak na kogoś, kto będzie z nim tylko na dobre, a kto przy pierwszym złym schowa się w norze, byle tylko uniknąć problemów – była jak wiadro zimnej głowy wylane na głowę. Równie dobrze mógł dać jej w twarz, wyszłoby na to samo – jedyna różnica byłaby taka, że piekłoby ją nie tylko w sercu, ale też na policzku.
Nadinterpretujesz, pomyślała przez moment.
Myśl ta prysnęła prędko jak mydlana bańka, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Im dłużej mówił, tym bardziej pewna była jednak, że, cholera, nic z tego. Absolutnie nic. Jej własna, gorąca złość narastała proporcjonalnie do wzburzenia wylewającego się z Barrosa. Radość z powrotu mężczyzny wciąż gdzieś tam była, podobnie jak ulga, że w ogóle był w stanie wrócić, i czułość, która – w innych okolicznościach – mogłaby zmiękczyć jej gesty. Wszystko to jednak było metodycznie spychane w kąt przez kolejne stwierdzenia, uwagi, kolejne iskry.
Milczała, coraz bardziej zaciskając zęby. Ze wszystkiego, co mówił, rozumiała jedno – frustrację szpitalem, potrzebę ucieczki. To było bardzo jej, doskonale wiedziała, jak to jest. To bardzo wiele tłumaczyło.
Nie wyjaśniało jednak, dlaczego tak bardzo chciał dać się skrzywdzić. Dlaczego chciał cierpieć i dlaczego... Dlaczego. Po prostu.
Bo dla Blanki dokładnie tak to wyglądało. Obietnica stanięcia na nogi była jakąś złudną marą, mirażem na pustyni. Zresztą, nawet jeśli nie – jeśli rzeczywiście Sarnai mogła Esa postawić na nogi tymi swoimi medykamentami – to dla Vargas nie było wystarczające. Bo, jej zdaniem, zwyczajnie nie było warto igrać z własnym życiem po to, by wyzdrowieć w trzy dni zamiast, powiedzmy, trzech tygodni. Nie, kiedy było ryzyko, że nie wyzdrowieje się wcale – a Blanca nie wierzyła, że terapia zaproponowana przez znajomą Barrosa nie niosła żadnego ryzyka. To po prostu nie było możliwe. Brak zaufania Blanki do samej medyczki nie miał tu nic do rzeczy, sam w sobie nie był zresztą czymś osobistym – Vargas po prostu nie miała kiedy kobiecie zaufać, a jedyne, co o niej wiedziała, to że regularnie spuszcza Esowi wpierdol w klubie.
No więc, potrzebę wyjścia ze szpitala rozumiała. Całej reszty – już nie. Tak naprawdę cała reszta sprawiała, że było tylko gorzej. Z każdym słowem Barrosa brnęli jakby w coraz większe bagno, stojąc w nim już nie po kostki, a raczej po pas.
Sarnai powiedziała, że nic mi nie da, jeśli też się nie zgodzisz.
Skrzywiła się w gorzkim grymasie. Była aż nadto świadoma wszystkich nerwowych tików Esa – w tym nieudolnej próby poruszenia nogą – i kipiących w nim emocji. Irytacja wylewała się z mężczyzny gwałtownymi falami – co z kolei jedynie w niewielkim stopniu sprawiało, że chciała temu zaradzić. W znacznej większości jego irytacja budziła jej irytację. Byli niczym dwa żywioły karmiące się nawzajem – i razem brnące ku nieuchronnej katastrofie.
Na ten moment nie wiedziała, czy bardziej chce jej się śmiać, wyć, przeklinać, czy może po prostu wstać i wyjść, pierdolnąć za sobą drzwiami i nie tracić więcej czasu.
Jej emocje rozpalały się szybko, w ciągu zaledwie kilku minut osiągając żarłoczną moc szalejącego inferno.
Sarnai nic mi nie da, jeśli się nie zgodzisz.
To wiele tłumaczyło. Zajebiście dużo wyjaśniało.
- Fantastycznie. Cieszę się, że ktoś w tym wszystkim o mnie pomyślał. Cholerna szkoda, że to nie byłeś ty – warknęła cicho, nie drąc się chyba tylko dlatego, że jej własne uczucia dławiły ją, uciskały jej klatkę lepkim ciężarem.
Nie wiedziała, które z uczuć gra teraz pierwsze skrzypce. Zaskakująco bolesne rozczarowanie, że nie była dla Esa tak ważna, jak sądziła? Wyrosły na trosce o Barrosa lęk, że może stać mu się krzywda – i że nie jest zdolna temu w żaden sposób zapobiec? Czy może czysta, pierwotna złość zrodzona z tak wielu różnych czynników, że Blanca nie potrafiłaby teraz wymienić ich wszystkich?
Nie musisz w tym brać udziału.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. A potem zaczęła się śmiać. Pierwsze ciche parsknięcie przerodziło się w pełnoprawny – histeryczny? - chichot. Kręciła głową i nie wierzyła – nie wierzyła – w to, co słyszy.
- Ja pierdolę – rzuciła na przydechu. - Kurwa mać.
Podniosła się z miejsca, bo nie była w stanie dłużej usiedzieć – i może dlatego, że liczyła, że ból, dla odmiany, jej pomoże. Otrzeźwi. Uspokoi. Pokaże jej jakiś inny punkt widzenia, którego dotąd nie dostrzegała, pozwoli zrozumieć.
Co jasne, nic takiego się nie stało.
Minęła Esa, przemaszerowała – nie, w zasadzie wciąż tylko przebrnęła, kulejąc wyraźnie – parę kroków w jedną, parę kroków w drugą stronę. Iskry bólu przeszywały jej zranioną nogę za każdym razem, gdy obciążała ją za bardzo – a robiła to teraz jakby z chorą premedytacją.
- Nic nie rozumiesz. Naprawdę nic, kurwa, nie rozumiesz – warczała, zaciskając dłonie w pięści.
Gdy zatrzymała się, dyszała ciężko – choć, w przeciwieństwie do Esa, w jej przypadku ciężki oddech był wynikiem raczej złości niż wyczerpania.
- Naprawdę sądzisz, że o to chodzi? Że ja po prostu nie chcę brać w tym udziału? – Gdyby była trochę bardziej przytomna, trochę mniej zaślepiona szalejącym ją ogniem, być może zdziwiłaby się chropowatością własnego głosu – ostrością, której nie słyszała u siebie już bardzo, bardzo dawno. - Że nie chcę na ciebie patrzeć, gdy będziesz chory, nie chcę być przy tobie – że taki nie będziesz dla mnie wystarczająco... Nie wiem, wystarczająco dobry? Że nie chcę tego bo... – Parsknęła gorzko. - Bo się brzydzę? Bo nie chcę dodatkowych problemów, nie chcę musieć się tobą zajmować, gdy będziesz przez cały dzień rzygał? Naprawdę uważasz, że ja się po prostu.. – Nie dokończyła, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Gdy znów zaczęła chodzić, ból uda był niczym w porównaniu z bólem, jaki rozpychał się teraz w jej sercu.
- Kim ja według ciebie jestem? – wyrzuciła z siebie, unosząc na Esa płonące spojrzenie. - Co ty sobie o mnie wyobrażasz? Że jestem... Ja pierdolę.
Przetarła twarz dłonią, nawet nie zauważając jej drżenia.
Nie wiedziała, jak miała mu wytłumaczyć, że jej po prostu tak cholernie na nim zależy, że nie jest w stanie myśleć o tym, że miałby cierpieć bardziej – a będzie, jeśli wierzyć temu, co powiedziała mu Sarnai. I, szczerze mówiąc, nie wiedziała...
Teraz nie była wcale pewna, czy chce mu to tłumaczyć. Myśl, że patrzył na nią w taki sposób – jak na kogoś, kto będzie z nim tylko na dobre, a kto przy pierwszym złym schowa się w norze, byle tylko uniknąć problemów – była jak wiadro zimnej głowy wylane na głowę. Równie dobrze mógł dać jej w twarz, wyszłoby na to samo – jedyna różnica byłaby taka, że piekłoby ją nie tylko w sercu, ale też na policzku.
Nadinterpretujesz, pomyślała przez moment.
Myśl ta prysnęła prędko jak mydlana bańka, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Pon 2 Paź - 21:29
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie powinien był tutaj przychodzić – pojmował to coraz wyraźniej z każdym ostrym słowem, które wypowiadał i każdą ripostą jaka spadała z ust Blanki, rozbijając im się pod nogami jak szkło. Powinien był zostać w łóżku i chociaż raz nie zareagować na objaw chaosu w najbliższym otoczeniu. Raz nie wyciągać ręki i planować, jak mógł pomóc. Raz.
Mógł nie wychodzić ze szpitala, leżeć w łóżku przez większość dnia – cieszyć się paradoksalną wolnością oraz urlopem od patrzenia wszystkim na ręce, ciągłego przewidywania, co powinni lub nie, by nic im się nie stało.
Chociaż zawsze był tym, który chętnie pomagał innym, nie narzekał, jeśli pomoc ta wymagała, by się zmęczył, zabrała mu trochę więcej czasu – to wszystko było w porządku. W tej pracy jednak, bez przerwy otoczony ludźmi, na których powinien mieć baczenie, dla których musiał być jednocześnie opiekuńczy, konsekwentny i gotowy do poderwania się na znak niebezpieczeństwa, Es czuł, że się wypala. Że już chyba doszło do tego jakiś czas temu, a on był zbyt zajęty, by to zauważyć.
Sądził, że obecność Blanki ukoi chociaż część kłębiących się w nim frustracji – miał wobec niej zbyt duże, zbyt ciężkie oczekiwania.
Jakąś częścią siebie gotowy był jeszcze odpuścić tej kłótni, przełknąć nerwy, wziąć głęboki oddech i poprosić, by zatrzymali się na moment. Tak jak robił to zdawałoby się zawsze, gdy chodziło o Blankę, bo ona nie miała w sobie wystarczająco instynktu samozachowawczego, nakazującego zwolnić, gdy coraz szybciej i szybciej zbliżała się do krawędzi.
Cieszę się, że ktoś w tym wszystkim o mnie pomyślał. Cholerna szkoda, że to nie byłeś ty.
Zmrużył oczy, czując jak mocniej zabiło mu serce, a kręgosłup wyprostował, ciągnąc całą sylwetkę w górę, wbrew zmęczeniu.
Nie robię nic innego, tylko myślę o innych – cisnęło mu się na usta, które uparcie trzymał zamknięte, z intensywnym, płonącym spojrzeniem przyglądając się Blance. Za dużo chciałem, co? Wreszcie podjąć jakąś decyzję, biorąc tylko siebie pod uwagę.
Nawet gdyby udzieliła zgody, od której zależało, czy będzie mógł podjąć się kuracji Sarnai, Es wcale nie był taki pewien, czy chciał, by była obok – po co? Żeby później wypominać mu, jak bardzo był głupi, że w ogóle podjął ten pomysł, zamiast natychmiast go zanegować? Wiedział, że miał wiele wad, ale nie potrzebował, by na każdym kroku mu je udowadniano. Kuły go po oczach same z siebie i bez wsparcia.
- Siadaj, zrobisz sobie krzywdę – rzucił tylko, gdy Blanca podniosła się z impetem, zaczynając maszerować w ograniczonej przestrzeni łazienki. Wyraźnie utykała na zranioną nogę, ale puściła uwagę Esa mimo uszu, sprawiając tylko, że zagryzł dolną wargę, wypuszczając ją zaraz spomiędzy zębów. To nie miało sensu. Ta cała rozmowa, to że tu siedział i nie mógł się skutecznie wbić w monolog Vargas.
Wydawało mu się, że jest inna i że rozumie chociaż część tych rzeczy, których nie mówił na głos. Pokładał w niej za dużo wiary. Za dużo. Była przecież tylko człowiekiem, tak jak i on.
- Sądzę, że pewnych rzeczy nie jesteś w stanie znieść, chociaż wmawiasz sobie inaczej – powiedział, gdy cisza ze strony kobiety przedłużyła się na tyle, by mógł coś wtrącić. - Możesz mówić, że jest inaczej i że będziesz obok, ale to ty sama sobie robisz krzywdę, nie przyznając się, że chcesz odpuścić. Bo możesz. Możesz nie patrzeć i nie słuchać i świat się nie zawali. Ja muszę stanąć na nogi, bo zwariuję, martwiąc się o was – bardzo wyraźnie położył nacisk na słowo muszę. - Nic tylko myślę o was. O tym czego wam trzeba i co zrobicie, co jeszcze odwalicie – prychnął cicho, mimowolnie podnosząc głos. - Za kim będę musiał gonić. Może za Nitą, jak jej się zachce chłopa? Albo za tobą, jak znowu wyjdziesz cichaczem i nie powiesz, dokąd idziesz? Wszystko układam pod was.
Podniósł się ze stołka, robiąc krok i częściowo wspierając się ręką o szafkę. Chciał stąd wyjść, ale jeszcze bardziej potrzebował wyrzucić z siebie plątaninę słów, które zakotłowały mu się pod mostkiem.
- Nie znoszę być słaby, bo do niczego się nie nadaję, jeśli nie mam siły. Jestem durny jak but – rzucił ostro. - W szpitalu pytałaś, po co mi ta kuracja. To jeden powód. O drugim mówiłem. Wy. Praca. A trzeci... – skrzywił się, jakby przełknął coś wyjątkowo kwaśnego, co zaległo mu w żołądku ciężkim kamieniem. - Ty. Kurwa, ty. Bo byłem szczęśliwy jak dziecko, myśląc o tym pieprzonym weselu. Że wyrwiemy się z tego... – nie dokończył, po prostu zamykając usta z cichym kliknięciem zębów, nie wiedząc, jakiego właściwie słowa szukał.
Miał wrażenie, jakby właśnie się Blance tłumaczył. Znowu.
Powinien wrócić do swojego starego sposobu milczenia w obliczu konfliktów – w ten sposób zachowywał chociaż trochę godności.
Mógł nie wychodzić ze szpitala, leżeć w łóżku przez większość dnia – cieszyć się paradoksalną wolnością oraz urlopem od patrzenia wszystkim na ręce, ciągłego przewidywania, co powinni lub nie, by nic im się nie stało.
Chociaż zawsze był tym, który chętnie pomagał innym, nie narzekał, jeśli pomoc ta wymagała, by się zmęczył, zabrała mu trochę więcej czasu – to wszystko było w porządku. W tej pracy jednak, bez przerwy otoczony ludźmi, na których powinien mieć baczenie, dla których musiał być jednocześnie opiekuńczy, konsekwentny i gotowy do poderwania się na znak niebezpieczeństwa, Es czuł, że się wypala. Że już chyba doszło do tego jakiś czas temu, a on był zbyt zajęty, by to zauważyć.
Sądził, że obecność Blanki ukoi chociaż część kłębiących się w nim frustracji – miał wobec niej zbyt duże, zbyt ciężkie oczekiwania.
Jakąś częścią siebie gotowy był jeszcze odpuścić tej kłótni, przełknąć nerwy, wziąć głęboki oddech i poprosić, by zatrzymali się na moment. Tak jak robił to zdawałoby się zawsze, gdy chodziło o Blankę, bo ona nie miała w sobie wystarczająco instynktu samozachowawczego, nakazującego zwolnić, gdy coraz szybciej i szybciej zbliżała się do krawędzi.
Cieszę się, że ktoś w tym wszystkim o mnie pomyślał. Cholerna szkoda, że to nie byłeś ty.
Zmrużył oczy, czując jak mocniej zabiło mu serce, a kręgosłup wyprostował, ciągnąc całą sylwetkę w górę, wbrew zmęczeniu.
Nie robię nic innego, tylko myślę o innych – cisnęło mu się na usta, które uparcie trzymał zamknięte, z intensywnym, płonącym spojrzeniem przyglądając się Blance. Za dużo chciałem, co? Wreszcie podjąć jakąś decyzję, biorąc tylko siebie pod uwagę.
Nawet gdyby udzieliła zgody, od której zależało, czy będzie mógł podjąć się kuracji Sarnai, Es wcale nie był taki pewien, czy chciał, by była obok – po co? Żeby później wypominać mu, jak bardzo był głupi, że w ogóle podjął ten pomysł, zamiast natychmiast go zanegować? Wiedział, że miał wiele wad, ale nie potrzebował, by na każdym kroku mu je udowadniano. Kuły go po oczach same z siebie i bez wsparcia.
- Siadaj, zrobisz sobie krzywdę – rzucił tylko, gdy Blanca podniosła się z impetem, zaczynając maszerować w ograniczonej przestrzeni łazienki. Wyraźnie utykała na zranioną nogę, ale puściła uwagę Esa mimo uszu, sprawiając tylko, że zagryzł dolną wargę, wypuszczając ją zaraz spomiędzy zębów. To nie miało sensu. Ta cała rozmowa, to że tu siedział i nie mógł się skutecznie wbić w monolog Vargas.
Wydawało mu się, że jest inna i że rozumie chociaż część tych rzeczy, których nie mówił na głos. Pokładał w niej za dużo wiary. Za dużo. Była przecież tylko człowiekiem, tak jak i on.
- Sądzę, że pewnych rzeczy nie jesteś w stanie znieść, chociaż wmawiasz sobie inaczej – powiedział, gdy cisza ze strony kobiety przedłużyła się na tyle, by mógł coś wtrącić. - Możesz mówić, że jest inaczej i że będziesz obok, ale to ty sama sobie robisz krzywdę, nie przyznając się, że chcesz odpuścić. Bo możesz. Możesz nie patrzeć i nie słuchać i świat się nie zawali. Ja muszę stanąć na nogi, bo zwariuję, martwiąc się o was – bardzo wyraźnie położył nacisk na słowo muszę. - Nic tylko myślę o was. O tym czego wam trzeba i co zrobicie, co jeszcze odwalicie – prychnął cicho, mimowolnie podnosząc głos. - Za kim będę musiał gonić. Może za Nitą, jak jej się zachce chłopa? Albo za tobą, jak znowu wyjdziesz cichaczem i nie powiesz, dokąd idziesz? Wszystko układam pod was.
Podniósł się ze stołka, robiąc krok i częściowo wspierając się ręką o szafkę. Chciał stąd wyjść, ale jeszcze bardziej potrzebował wyrzucić z siebie plątaninę słów, które zakotłowały mu się pod mostkiem.
- Nie znoszę być słaby, bo do niczego się nie nadaję, jeśli nie mam siły. Jestem durny jak but – rzucił ostro. - W szpitalu pytałaś, po co mi ta kuracja. To jeden powód. O drugim mówiłem. Wy. Praca. A trzeci... – skrzywił się, jakby przełknął coś wyjątkowo kwaśnego, co zaległo mu w żołądku ciężkim kamieniem. - Ty. Kurwa, ty. Bo byłem szczęśliwy jak dziecko, myśląc o tym pieprzonym weselu. Że wyrwiemy się z tego... – nie dokończył, po prostu zamykając usta z cichym kliknięciem zębów, nie wiedząc, jakiego właściwie słowa szukał.
Miał wrażenie, jakby właśnie się Blance tłumaczył. Znowu.
Powinien wrócić do swojego starego sposobu milczenia w obliczu konfliktów – w ten sposób zachowywał chociaż trochę godności.
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Wto 3 Paź - 9:40
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
- Przeceniasz mój egozim – rzuciła krótko, ostro, w odpowiedzi na jego słowa. – Wiem, że mogę. Nie jestem za to pewna, czy ty zdajesz sobie sprawę, że nie chcę.
Jej złość wybuchała szybko, ale – zazwyczaj – wypalała się tak samo prędko. Blanca skłamałaby przy tym, gdyby twierdziła, że nie było w tym udziału Esa. To mogło być prawdą rok temu, ale teraz? Teraz Barros był głównym powodem, dla którego potrafiła się uspokoić. Mogła się przez niego wściekać, ale też dzięki niemu potrafiła potem wrócić do siebie.
Może chodziło o to, że – mimo wszystko – próbował jej tłumaczyć. Albo po prostu o ton głosu, całą postawę – nawet, gdy był zły, potrafił stanąć jej na drodze i z nią rozmawiać, a nie tylko się drzeć. To, że ich słowa nierzadko zupełnie się rozmijały – to było zupełnie co innego. Inny problem, dla którego nie miała teraz czasu.
Przestała krążyć jak zaszczute zwierzę, gdy udo pulsowało jej gorącym bólem już przy absolutnie każdym kroku, grożąc wyduszaniem z jej gardła jakichś jęków czy skamleń. Wsparła się biodrami o zlew, zaplotła ręce ciasno na piersi. Słuchała. Wbrew całej złości, naprawdę starała się zrozumieć.
I, o dziwo, coś chyba do niej dotarło. Nie na tyle, by ją przekonać – wciąż bardzo nie chciała, by to robił – ale na tyle, by mogła... Nie wiem, może po prostu na niego patrzeć i nie widzieć w nim ostatniego gnoja. Bo przez chwilę chyba właśnie to widziała.
Wszystko układam pod was.
Drgnęła lekko, porażona prawdziwością tych słów. Dokładnie tak było – zaślepieni swoją pracą badacze niespecjalnie zwracali na to uwagę, ale Es naprawdę wyrzekł się znacznej części swojego życia po to, by dbać o nich tak, jak, tego oczekiwali. I ona – Blanca – też tego nie dostrzegała. Nie była wcale lepsza od Yami czy Nity.
Jestem durny jak but.
Twarz jej stężała.
- Nie – warknęła głucho, znowu zła, ale – inaczej. Lepiej – jeśli w ogóle można było mówić o lepszej i gorszej złości. – Nie, Es – powtórzyła z naciskiem.
Pozwoliła mu skończyć. Pozwoliła znów wrócić do tematu wesela, wspólnego wyjazdu do Meksyku. Dopiero gdy przebrzmiało ostatnie słowo i trzy kropki niedokończonego zdania, odetchnęła powoli, czując, jak coś kłuje ją między trzecim a czwartym żebrem i piecze nieprzyjemnie pod mostkiem.
Musiała wrócić do początku.
- To zupełnie nie tak działa – rzuciła cicho, pozornie od czapy, w którymś momencie tchórzliwie odwracając się od Esa, mówiąc bardziej w powietrze niż do niego.
- Wiem, że mogę cię zostawić. – Skrzywiła się na te słowa, bo choć wcale nie chodziło jej o to, by faktycznie się z nim rozejść – że miała na myśli jedynie czekanie na górze, podczas, gdy on zmagałby się ze skutkami podanych mu leków – to i tak brzmiało źle. I bolało.
- Jednak to, że zostanę u siebie, wcale niczego nie poprawi – kontynuowała półgłosem, niemal fizycznie zmuszając się, by nie podnosić tonu. W którymś momencie mogła zresztą przestać robić nawet to. Nie miała siły.
Tak bardzo nie miała siły, w tym momencie już nawet na to, by się złościć.
- Uważasz, że jeśli zamknę się w pokoju i będę udawać, że nic się nie dzieje, to naprawdę będzie lepiej? Że będę w ogóle potrafiła tak zrobić? – Zacisnęła dłonie kurczowo na brzegu zlewu, spoglądając w odbicie Esa w lustrze. – Jeśli naprawdę tak sądzisz, to może... – zawahała się, potrząsnęła głową i nie dokończyła. Nie dokończyła, bo jedyne, co mogłaby powiedzieć, to że powinni się zastanowić, czy aby na pewno im po drodze.
Bardzo nie chciała tego mówić. Bardzo nie chciała się nad tym zastanawiać.
- Jesteś mój, Es – rzuciła krótko zamiast tego i zacisnęła zęby na chwilę. – Jeśli nadal tego chcesz. Ale jeśli tak, to nie... To ja nie będę czekać u siebie. Nie odpuszczę.
Pod wpływem impulsu odkręciła kran, ochlapała czerwone policzki zimną wodą, jakby w ten sposób mogła ochłodzić nie tylko rozgrzaną skórę, a też gorące myśli i uczucia. Gdy sięgnęła po szczoteczkę, by umyć zęby w kilku gwałtownych ruchach, robiła to jakby w przekonaniu, że smak mentolu na języku wystarczy, by załatwić wszystkie jej problemy.
Nie mówiła nawet w połowie tyle, co on. Nie czuła się zdolna do wyjaśnienia mu, że oni – jego praca – sobie poradzą. I że Meksyk, ich wspólny wyjazd – że to naprawdę im nie ucieknie. Że mogą zaczekać, a wesele... Bogowie, Ignacio ożeniłby się jeszcze raz i zorganizował jeszcze większą fiestę, gdyby tylko Blanca zasugerowała mu, jak bardzo chcieli być na jego ślubie i dlaczego nie mogli.
Zresztą – czy to wszystko w ogóle miało jakieś znaczenie?
W przeciwieństwie do Esa, nie próbowała też tłumaczyć własnych lęków. Nie umiała. Brakowałoby jej słów, by opisać wszystkie odcienie swoich obaw. Brakowało jej siły – odwagi – by mówić o tym, jak bardzo boi się, że go straci. Na usta cisnęło jej się desperackie kocham cię, słowa grzęzły jednak gdzieś po drodze.
- Rób, co chcesz – rzuciła wreszcie, oschlej, niż planowała. Westchnęła ciężko i wytarła twarz ręcznikiem, wciąż jednak nie znajdując w sobie iskry, by odwrócić się i znów spojrzeć na Esa. – Nadal nie chcę, żebyś to robił. Nadal boję się, że... – Potrząsnęła lekko głową. Nienazwane lęki były łatwiejsze do opanowania. – Ale rób, co uważasz, nie będę ci stała na drodze. – Wzruszyła ramionami. – Tylko... – Wciągnęła powietrze głęboko. – Jeśli nie chcesz mnie obok, to musisz mi to powiedzieć wprost, bo w innym przypadku – będę. Będę z tobą, Es, bo wydaje mi się, że od dawna już nie potrafię inaczej. Chcenie nie ma tu nic do rzeczy – warknęła cicho, jakby poirytowana tym, co czuła – i tym, że musi o tym mówić.
W milczeniu rozejrzała się za spodniami. Podniosła je z ziemi, wciągnęła na tyłek, balansując na jednej nodze – i krzywiąc się, gdy na jedną chwilę musiała znowu obciążyć tę ranną. Potem znów wsparła się o zlew, znów zacisnęła na nim ręce i, zwieszając głowę, zaczęła tworzyć listę rzeczy, którymi mogłaby się potem zająć – tylko po to, by nie myśleć o tym co tu i teraz.
Drgnęła, przypominając sobie o notesie zostawionym u Esa, o ryzach papieru, piórze, i jego własnej książce otwartej na ostatnim przeczytanym przez nią rozdziale.
- Zabiorę swoje rzeczy – rzuciła półgłosem. – Sorry, rządziłam się trochę, jak cię nie było. Ja... – Zawahała się i, nie po raz pierwszy tego poranka, nie znalazła słów, którymi chciałaby dokończyć zdanie.
Jej złość wybuchała szybko, ale – zazwyczaj – wypalała się tak samo prędko. Blanca skłamałaby przy tym, gdyby twierdziła, że nie było w tym udziału Esa. To mogło być prawdą rok temu, ale teraz? Teraz Barros był głównym powodem, dla którego potrafiła się uspokoić. Mogła się przez niego wściekać, ale też dzięki niemu potrafiła potem wrócić do siebie.
Może chodziło o to, że – mimo wszystko – próbował jej tłumaczyć. Albo po prostu o ton głosu, całą postawę – nawet, gdy był zły, potrafił stanąć jej na drodze i z nią rozmawiać, a nie tylko się drzeć. To, że ich słowa nierzadko zupełnie się rozmijały – to było zupełnie co innego. Inny problem, dla którego nie miała teraz czasu.
Przestała krążyć jak zaszczute zwierzę, gdy udo pulsowało jej gorącym bólem już przy absolutnie każdym kroku, grożąc wyduszaniem z jej gardła jakichś jęków czy skamleń. Wsparła się biodrami o zlew, zaplotła ręce ciasno na piersi. Słuchała. Wbrew całej złości, naprawdę starała się zrozumieć.
I, o dziwo, coś chyba do niej dotarło. Nie na tyle, by ją przekonać – wciąż bardzo nie chciała, by to robił – ale na tyle, by mogła... Nie wiem, może po prostu na niego patrzeć i nie widzieć w nim ostatniego gnoja. Bo przez chwilę chyba właśnie to widziała.
Wszystko układam pod was.
Drgnęła lekko, porażona prawdziwością tych słów. Dokładnie tak było – zaślepieni swoją pracą badacze niespecjalnie zwracali na to uwagę, ale Es naprawdę wyrzekł się znacznej części swojego życia po to, by dbać o nich tak, jak, tego oczekiwali. I ona – Blanca – też tego nie dostrzegała. Nie była wcale lepsza od Yami czy Nity.
Jestem durny jak but.
Twarz jej stężała.
- Nie – warknęła głucho, znowu zła, ale – inaczej. Lepiej – jeśli w ogóle można było mówić o lepszej i gorszej złości. – Nie, Es – powtórzyła z naciskiem.
Pozwoliła mu skończyć. Pozwoliła znów wrócić do tematu wesela, wspólnego wyjazdu do Meksyku. Dopiero gdy przebrzmiało ostatnie słowo i trzy kropki niedokończonego zdania, odetchnęła powoli, czując, jak coś kłuje ją między trzecim a czwartym żebrem i piecze nieprzyjemnie pod mostkiem.
Musiała wrócić do początku.
- To zupełnie nie tak działa – rzuciła cicho, pozornie od czapy, w którymś momencie tchórzliwie odwracając się od Esa, mówiąc bardziej w powietrze niż do niego.
- Wiem, że mogę cię zostawić. – Skrzywiła się na te słowa, bo choć wcale nie chodziło jej o to, by faktycznie się z nim rozejść – że miała na myśli jedynie czekanie na górze, podczas, gdy on zmagałby się ze skutkami podanych mu leków – to i tak brzmiało źle. I bolało.
- Jednak to, że zostanę u siebie, wcale niczego nie poprawi – kontynuowała półgłosem, niemal fizycznie zmuszając się, by nie podnosić tonu. W którymś momencie mogła zresztą przestać robić nawet to. Nie miała siły.
Tak bardzo nie miała siły, w tym momencie już nawet na to, by się złościć.
- Uważasz, że jeśli zamknę się w pokoju i będę udawać, że nic się nie dzieje, to naprawdę będzie lepiej? Że będę w ogóle potrafiła tak zrobić? – Zacisnęła dłonie kurczowo na brzegu zlewu, spoglądając w odbicie Esa w lustrze. – Jeśli naprawdę tak sądzisz, to może... – zawahała się, potrząsnęła głową i nie dokończyła. Nie dokończyła, bo jedyne, co mogłaby powiedzieć, to że powinni się zastanowić, czy aby na pewno im po drodze.
Bardzo nie chciała tego mówić. Bardzo nie chciała się nad tym zastanawiać.
- Jesteś mój, Es – rzuciła krótko zamiast tego i zacisnęła zęby na chwilę. – Jeśli nadal tego chcesz. Ale jeśli tak, to nie... To ja nie będę czekać u siebie. Nie odpuszczę.
Pod wpływem impulsu odkręciła kran, ochlapała czerwone policzki zimną wodą, jakby w ten sposób mogła ochłodzić nie tylko rozgrzaną skórę, a też gorące myśli i uczucia. Gdy sięgnęła po szczoteczkę, by umyć zęby w kilku gwałtownych ruchach, robiła to jakby w przekonaniu, że smak mentolu na języku wystarczy, by załatwić wszystkie jej problemy.
Nie mówiła nawet w połowie tyle, co on. Nie czuła się zdolna do wyjaśnienia mu, że oni – jego praca – sobie poradzą. I że Meksyk, ich wspólny wyjazd – że to naprawdę im nie ucieknie. Że mogą zaczekać, a wesele... Bogowie, Ignacio ożeniłby się jeszcze raz i zorganizował jeszcze większą fiestę, gdyby tylko Blanca zasugerowała mu, jak bardzo chcieli być na jego ślubie i dlaczego nie mogli.
Zresztą – czy to wszystko w ogóle miało jakieś znaczenie?
W przeciwieństwie do Esa, nie próbowała też tłumaczyć własnych lęków. Nie umiała. Brakowałoby jej słów, by opisać wszystkie odcienie swoich obaw. Brakowało jej siły – odwagi – by mówić o tym, jak bardzo boi się, że go straci. Na usta cisnęło jej się desperackie kocham cię, słowa grzęzły jednak gdzieś po drodze.
- Rób, co chcesz – rzuciła wreszcie, oschlej, niż planowała. Westchnęła ciężko i wytarła twarz ręcznikiem, wciąż jednak nie znajdując w sobie iskry, by odwrócić się i znów spojrzeć na Esa. – Nadal nie chcę, żebyś to robił. Nadal boję się, że... – Potrząsnęła lekko głową. Nienazwane lęki były łatwiejsze do opanowania. – Ale rób, co uważasz, nie będę ci stała na drodze. – Wzruszyła ramionami. – Tylko... – Wciągnęła powietrze głęboko. – Jeśli nie chcesz mnie obok, to musisz mi to powiedzieć wprost, bo w innym przypadku – będę. Będę z tobą, Es, bo wydaje mi się, że od dawna już nie potrafię inaczej. Chcenie nie ma tu nic do rzeczy – warknęła cicho, jakby poirytowana tym, co czuła – i tym, że musi o tym mówić.
W milczeniu rozejrzała się za spodniami. Podniosła je z ziemi, wciągnęła na tyłek, balansując na jednej nodze – i krzywiąc się, gdy na jedną chwilę musiała znowu obciążyć tę ranną. Potem znów wsparła się o zlew, znów zacisnęła na nim ręce i, zwieszając głowę, zaczęła tworzyć listę rzeczy, którymi mogłaby się potem zająć – tylko po to, by nie myśleć o tym co tu i teraz.
Drgnęła, przypominając sobie o notesie zostawionym u Esa, o ryzach papieru, piórze, i jego własnej książce otwartej na ostatnim przeczytanym przez nią rozdziale.
- Zabiorę swoje rzeczy – rzuciła półgłosem. – Sorry, rządziłam się trochę, jak cię nie było. Ja... – Zawahała się i, nie po raz pierwszy tego poranka, nie znalazła słów, którymi chciałaby dokończyć zdanie.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Wto 3 Paź - 21:15
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Rozmawianie z Blanką – z drugim człowiekiem – często bywało dla Esa trudne, niezależnie od tematu. Słowa lubiły grzęznąć, przewracać się, gdy próbowało się je ustawić w misterne konstrukcje, a jedno z nich dodane niepotrzebnie na końcu zdania potrafiło rozpalić czyjąś wściekłość jak na pstryknięcie palcami. Ludzkie języki były trudne, bo każdy z nich posiadał dodatkowe, niewidoczne warstwy znaczeń, których jeśli nie widziało się od początku, to trudno było się tego wyuczyć. Mogłeś znać na pamięć całe słowniki i gramatykę mieć w małym palcu, a komunikacja zawodziła.
Nie miał zielonego pojęcia, jak to robił, że czasem udawało mu się przepchnąć kolejne zdania przez jamy czaszki w dół, gdzieś głęboko, gdzie rodził się dźwięk, a potem z powrotem w górę, korytarzami mięśni, do gardła. I że najwyraźniej miały one sens.
Dużo łatwiej byłoby syczeć i kłapać szczękami.
Ciężej wsparł się na szafce, gdy po jego krótkim wybuchu Blanca wcale nie zamilkła, pociągając temat dalej. Nie przyswajał części znaczeń, które sama sklejała w chybotliwe konstrukcje, ale nadążał wystarczająco, by nie można mu było zarzucić braku skupienia.
Jesteś mój, Es.
Odetchnął wyraźnie, z ulgą do jakiej nie przyznałby się na głos.
Nie odpuszczę.
I to był chyba ten podstawowy problem Blanki – a może zaleta? Paradoksalnie czasem ciężko było je od siebie odróżnić. Gdy wreszcie rzuciła oschle, by robił, co chciał, podniósł dłoń, rozmasowując skroń, z której zaczęło rozchodzić się bolesne pulsowanie. Jak wytłumaczyć komuś tak, by zrozumiał, jednocześnie nie obrażając się oraz nie wywołując u niego nagłej fali zaprzeczeń, że nie chciało się, by oglądał cię słabym?
- Bądź – powiedział krótko, choć wciąż wolałby zaszyć się sam gdzieś, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć. W jakąś dziurę, przyjemną jamę ukrytą przed innymi drapieżnikami. Tylko, że tego nie dałoby się rozsądnie przedstawić – odpuścił więc, tak jak w ostatnim czasie odpuszczał wiele rzeczy. Przyzwyczajał się.
Pewnie wspierając się biodrami o szafkę, przetarł twarz dłonią, naciskając palcami powieki, aż nie zobaczył pod nimi jasnych rozbłysków. Chrzęst skóry sunącej po puszczonym samopas zaroście nieprzyjemnie wżynał mu się w uszy.
Zabiorę swoje rzeczy.
Powoli uniósł wzrok na Blankę stojącą po przeciwnej stronie łazienki, odruchowo skubiącą brzeg dresowych spodni, które dopiero co wciągnęła na nogi.
Rządziłam się trochę, jak cię nie było.
- Nie przeszkadza mi to – rzucił z cichym westchnieniem. - Znaczy, nie przeszkadza mi, jak ty się rządzisz. W moim pokoju.
Oparł rękę o najbliższą ścianę, ostrożnie pokonując przestrzeń dzielącą zlew okupowany przez Blankę, od jego szafki.
- To było całkiem miłe, jak wróciłem. Widzieć, że tam byłaś. Zaznaczyłem ci ostatni rozdział w książce – sapnął cicho, przystając obok niej. Ani drgnęła, gdy uniósł dłoń, nie opierała się też, gdy objął jej kark i przyciągnął bliżej, dopóki nie wsparła brody na jego ramieniu.
- Możemy tak chwilę…? – spytał, przytulając policzek do ciemnych włosów, chociaż pytanie to przyszło chyba odrobinę za późno, skoro już wziął, czego chciał.
Nie miał zielonego pojęcia, jak to robił, że czasem udawało mu się przepchnąć kolejne zdania przez jamy czaszki w dół, gdzieś głęboko, gdzie rodził się dźwięk, a potem z powrotem w górę, korytarzami mięśni, do gardła. I że najwyraźniej miały one sens.
Dużo łatwiej byłoby syczeć i kłapać szczękami.
Ciężej wsparł się na szafce, gdy po jego krótkim wybuchu Blanca wcale nie zamilkła, pociągając temat dalej. Nie przyswajał części znaczeń, które sama sklejała w chybotliwe konstrukcje, ale nadążał wystarczająco, by nie można mu było zarzucić braku skupienia.
Jesteś mój, Es.
Odetchnął wyraźnie, z ulgą do jakiej nie przyznałby się na głos.
Nie odpuszczę.
I to był chyba ten podstawowy problem Blanki – a może zaleta? Paradoksalnie czasem ciężko było je od siebie odróżnić. Gdy wreszcie rzuciła oschle, by robił, co chciał, podniósł dłoń, rozmasowując skroń, z której zaczęło rozchodzić się bolesne pulsowanie. Jak wytłumaczyć komuś tak, by zrozumiał, jednocześnie nie obrażając się oraz nie wywołując u niego nagłej fali zaprzeczeń, że nie chciało się, by oglądał cię słabym?
- Bądź – powiedział krótko, choć wciąż wolałby zaszyć się sam gdzieś, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć. W jakąś dziurę, przyjemną jamę ukrytą przed innymi drapieżnikami. Tylko, że tego nie dałoby się rozsądnie przedstawić – odpuścił więc, tak jak w ostatnim czasie odpuszczał wiele rzeczy. Przyzwyczajał się.
Pewnie wspierając się biodrami o szafkę, przetarł twarz dłonią, naciskając palcami powieki, aż nie zobaczył pod nimi jasnych rozbłysków. Chrzęst skóry sunącej po puszczonym samopas zaroście nieprzyjemnie wżynał mu się w uszy.
Zabiorę swoje rzeczy.
Powoli uniósł wzrok na Blankę stojącą po przeciwnej stronie łazienki, odruchowo skubiącą brzeg dresowych spodni, które dopiero co wciągnęła na nogi.
Rządziłam się trochę, jak cię nie było.
- Nie przeszkadza mi to – rzucił z cichym westchnieniem. - Znaczy, nie przeszkadza mi, jak ty się rządzisz. W moim pokoju.
Oparł rękę o najbliższą ścianę, ostrożnie pokonując przestrzeń dzielącą zlew okupowany przez Blankę, od jego szafki.
- To było całkiem miłe, jak wróciłem. Widzieć, że tam byłaś. Zaznaczyłem ci ostatni rozdział w książce – sapnął cicho, przystając obok niej. Ani drgnęła, gdy uniósł dłoń, nie opierała się też, gdy objął jej kark i przyciągnął bliżej, dopóki nie wsparła brody na jego ramieniu.
- Możemy tak chwilę…? – spytał, przytulając policzek do ciemnych włosów, chociaż pytanie to przyszło chyba odrobinę za późno, skoro już wziął, czego chciał.
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sro 4 Paź - 11:00
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Bądź.
Słyszała rezerwę w głosie Esa, jakby wcale jej obok siebie nie chciał, ale zgodził się dla świętego spokoju. Nie była pewna, jak w związku z tym się czuje. Nie była pewna, czy w ogóle coś czuje. Była wyczerpana. Gdy ogień najgorszej złości wypalił się, nie miała w sobie siły, by zapalić go na nowo. I może dobrze? Gdyby nawet przerzucali się dalszymi argumentami, i tak nic by z tego nie wyszło. Nic dobrego.
- Nie będę potem mówić, że a nie mówiłam – rzucila więc tylko cicho, interpretując ton Barrosa po swojemu. Nie było możliwości, by pojęła, co naprawdę stało za jego zdystansowaniem – jeszcze nie.
Spoglądała na Esa, gdy porzucił swój posterunek przy szafce, powoli pokonując odległość od jednej do drugiej ściany łazienki. Westchnęła cicho na jego słowa, a gdy uśmiechnęła się wreszcie przelotnie, nie był to w końcu uśmiech wymuszony.
- W porządku – chrząknęła cicho i potarła nadgarstek z zakłopotaniem. – Okej. Dzięki – pojedyncze słowa rzucane tylko po to, by nie tkwić ciszy. Milczenie z Esem było miłe, zazwyczaj. Teraz jednak Blanca nie chciała milczeć – bała się milczeć. W ciszy za dużo się myślało.
Patrzyła bez słowa, jak unosi dłoń i westchnęła bezgłośnie, gdy przyciągnął ją bliżej. Spięła się tylko na chwilę – odruchowo i zupełnie niepotrzebnie – w kolejnej obejmując go może nieco zbyt gwałtownie, desperacko. Zamknęła oczy, wtuliła nos w zagłębienie jego szyi i wciągnęła głęboko znajomy zapach mężczyzny.
Od tego powinni zacząć. I skończyć też. To było dużo lepsze niż jakiekolwiek słowa. Mimowolnie zaczęła gładzić szerokie plecy mężczyzny, przez krótką chwilę nie zwracając uwagi na to, że ani on, ani ona niespecjalnie nadają się teraz do wystawania przy szafce.
- Możemy – wymruczała w delikatną skórę Esa, owiewając ją ciepłym powietrzem. Zawahała się. – Nie chciałam, żeby tak się stało, Es – rzuciła znacznie ciszej, uparcie nie otwierając oczu i pozwalając słowom tonąć gdzieś powyżej obojczyka Barrosa. – Powinnam... Mogłam się lepiej przygotować. Sprawdzić więcej źródeł. Mogliśmy... Powinniśmy zaczekać z tym kurhanem. Mieć pewność, że tam nie... – Słowa rwały jej się, znów trudne, ale w zupełnie inny sposób niż przedtem.
Odetchnęła głęboko.
- Przepraszam, kocie – wyszeptała, za coś zupełnie oczywistego uważając, że ostatnie wydarzenia były w dużej mierze jej winą. Że gdyby postarała się bardziej, ani Es, ani ona nie skończyliby w szpitalu.
Myśl, że wcale tak nie było, może i kuliła się gdzieś w tyle jej głowy – zbyt daleko jednak, zbyt głęboko, by mogła faktycznie się jej uczepić i rozsądnie ocenić sytuację. Poczucie winy było silniejsze – i bardziej znajome – od racjonalnego stwierdzenia, że tak naprawdę nikt nie mógł przewidzieć, co wydarzy się w kromlechu.
Gdy puściła Esa wreszcie, zrobiła to tylko na chwilę – i tylko po to, by ostrożnie poprowadzić go z powrotem do stołka. Przestawiła siedzisko tak, by Barros mógł wesprzeć się wygodniej plecami o wannę, a gdy pomogła mu na powrót usiąść, sama ostrożnie przysiadła na kolanach mężczyzny. Znów objęła go, znów mimowolnie gładziła go, jakby delikatne pieszczoty jego ramion czy piersi były jedynym, co mogło w tej chwili ukoić jej zszargane nerwy.
Bo może faktycznie tak było.
W którymś momencie roześmiała się cicho, przypominając coś sobie.
- Powiedziałeś już Lucasowi, że nie jestem twoją narzeczoną? – spytała, spoglądając na Esa z rozbawieniem. Nie miała wątpliwości, że wiedział już, jak przedstawiła się w szpitalu. Nawet, jeśli nie zarejestrował terminu, jakim opisała ją pielęgniarka, Blanca nie miała wątpliwości, że Lucas naprawił to niedopatrzenie. Zdziwiłaby się, gdyby nie próbował wyciągać z brata potwierdzenia – czy raczej, zaprzeczenia.
- Zastanawiam się, czy krytycznych spojrzeń – jeszcze bardziej krytycznych – powinnam oczekiwać już teraz, czy wciąż jeszcze mogę gorszyć go nadmiernym okazywaniem uczuć i... Nie wiem, rozebraniem się przy was, na przykład – parsknęła cicho. Nie planowała się rozbierać. To znaczy, nie przed Lucasem. W ciągu najbliższych dni zresztą nawet nie przed Esem – nawet ona miała swoje granice i teraz, dławiąc w sobie wycie z bólu, nawet ona nie miała ochoty. Ale wciąż była sobą, Blanką, i oboje – ona i Es – musieli zdawać sobie sprawę, że w innych okolicznościach byłaby do tego zdolna. Nie miałaby problemu onieśmielać, oburzać, czy gorszyć Lucasa tak samo słowem, jak i własnym ciałem. Nie wstydziła się na tyle, a kalejdoskop grymasów na twarzy tego drugiego Barrosa prawdopodobnie wart był każdej ceny.
Wsparła policzek na czubku głowy Esa i całkiem świadomie zmusiła się, by rozluźnić przynajmniej część ze spiętych mięśni. Plecy. Jedna z dłoni zaciśnięta na koszulce Barrosa. Policzek przygryziony od wewnątrz. Nie potrzebowała tego już. Przynajmniej teraz. Przynajmniej na razie.
Słyszała rezerwę w głosie Esa, jakby wcale jej obok siebie nie chciał, ale zgodził się dla świętego spokoju. Nie była pewna, jak w związku z tym się czuje. Nie była pewna, czy w ogóle coś czuje. Była wyczerpana. Gdy ogień najgorszej złości wypalił się, nie miała w sobie siły, by zapalić go na nowo. I może dobrze? Gdyby nawet przerzucali się dalszymi argumentami, i tak nic by z tego nie wyszło. Nic dobrego.
- Nie będę potem mówić, że a nie mówiłam – rzucila więc tylko cicho, interpretując ton Barrosa po swojemu. Nie było możliwości, by pojęła, co naprawdę stało za jego zdystansowaniem – jeszcze nie.
Spoglądała na Esa, gdy porzucił swój posterunek przy szafce, powoli pokonując odległość od jednej do drugiej ściany łazienki. Westchnęła cicho na jego słowa, a gdy uśmiechnęła się wreszcie przelotnie, nie był to w końcu uśmiech wymuszony.
- W porządku – chrząknęła cicho i potarła nadgarstek z zakłopotaniem. – Okej. Dzięki – pojedyncze słowa rzucane tylko po to, by nie tkwić ciszy. Milczenie z Esem było miłe, zazwyczaj. Teraz jednak Blanca nie chciała milczeć – bała się milczeć. W ciszy za dużo się myślało.
Patrzyła bez słowa, jak unosi dłoń i westchnęła bezgłośnie, gdy przyciągnął ją bliżej. Spięła się tylko na chwilę – odruchowo i zupełnie niepotrzebnie – w kolejnej obejmując go może nieco zbyt gwałtownie, desperacko. Zamknęła oczy, wtuliła nos w zagłębienie jego szyi i wciągnęła głęboko znajomy zapach mężczyzny.
Od tego powinni zacząć. I skończyć też. To było dużo lepsze niż jakiekolwiek słowa. Mimowolnie zaczęła gładzić szerokie plecy mężczyzny, przez krótką chwilę nie zwracając uwagi na to, że ani on, ani ona niespecjalnie nadają się teraz do wystawania przy szafce.
- Możemy – wymruczała w delikatną skórę Esa, owiewając ją ciepłym powietrzem. Zawahała się. – Nie chciałam, żeby tak się stało, Es – rzuciła znacznie ciszej, uparcie nie otwierając oczu i pozwalając słowom tonąć gdzieś powyżej obojczyka Barrosa. – Powinnam... Mogłam się lepiej przygotować. Sprawdzić więcej źródeł. Mogliśmy... Powinniśmy zaczekać z tym kurhanem. Mieć pewność, że tam nie... – Słowa rwały jej się, znów trudne, ale w zupełnie inny sposób niż przedtem.
Odetchnęła głęboko.
- Przepraszam, kocie – wyszeptała, za coś zupełnie oczywistego uważając, że ostatnie wydarzenia były w dużej mierze jej winą. Że gdyby postarała się bardziej, ani Es, ani ona nie skończyliby w szpitalu.
Myśl, że wcale tak nie było, może i kuliła się gdzieś w tyle jej głowy – zbyt daleko jednak, zbyt głęboko, by mogła faktycznie się jej uczepić i rozsądnie ocenić sytuację. Poczucie winy było silniejsze – i bardziej znajome – od racjonalnego stwierdzenia, że tak naprawdę nikt nie mógł przewidzieć, co wydarzy się w kromlechu.
Gdy puściła Esa wreszcie, zrobiła to tylko na chwilę – i tylko po to, by ostrożnie poprowadzić go z powrotem do stołka. Przestawiła siedzisko tak, by Barros mógł wesprzeć się wygodniej plecami o wannę, a gdy pomogła mu na powrót usiąść, sama ostrożnie przysiadła na kolanach mężczyzny. Znów objęła go, znów mimowolnie gładziła go, jakby delikatne pieszczoty jego ramion czy piersi były jedynym, co mogło w tej chwili ukoić jej zszargane nerwy.
Bo może faktycznie tak było.
W którymś momencie roześmiała się cicho, przypominając coś sobie.
- Powiedziałeś już Lucasowi, że nie jestem twoją narzeczoną? – spytała, spoglądając na Esa z rozbawieniem. Nie miała wątpliwości, że wiedział już, jak przedstawiła się w szpitalu. Nawet, jeśli nie zarejestrował terminu, jakim opisała ją pielęgniarka, Blanca nie miała wątpliwości, że Lucas naprawił to niedopatrzenie. Zdziwiłaby się, gdyby nie próbował wyciągać z brata potwierdzenia – czy raczej, zaprzeczenia.
- Zastanawiam się, czy krytycznych spojrzeń – jeszcze bardziej krytycznych – powinnam oczekiwać już teraz, czy wciąż jeszcze mogę gorszyć go nadmiernym okazywaniem uczuć i... Nie wiem, rozebraniem się przy was, na przykład – parsknęła cicho. Nie planowała się rozbierać. To znaczy, nie przed Lucasem. W ciągu najbliższych dni zresztą nawet nie przed Esem – nawet ona miała swoje granice i teraz, dławiąc w sobie wycie z bólu, nawet ona nie miała ochoty. Ale wciąż była sobą, Blanką, i oboje – ona i Es – musieli zdawać sobie sprawę, że w innych okolicznościach byłaby do tego zdolna. Nie miałaby problemu onieśmielać, oburzać, czy gorszyć Lucasa tak samo słowem, jak i własnym ciałem. Nie wstydziła się na tyle, a kalejdoskop grymasów na twarzy tego drugiego Barrosa prawdopodobnie wart był każdej ceny.
Wsparła policzek na czubku głowy Esa i całkiem świadomie zmusiła się, by rozluźnić przynajmniej część ze spiętych mięśni. Plecy. Jedna z dłoni zaciśnięta na koszulce Barrosa. Policzek przygryziony od wewnątrz. Nie potrzebowała tego już. Przynajmniej teraz. Przynajmniej na razie.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sro 4 Paź - 20:55
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jakaś jego cząstka bała się, że Blanca wzdrygnie się, gdy jej dotknie – że mimo pozornego rozejmu cofnie się, wcale nie mając ochoty na spoufalanie z nim. Jak urażona, nastroszona kotka.
Kobieta na szczęście nie przejęła kapryśności swojego totemu, miękko dając pociągnąć się bliżej oraz mocno obejmując go ramionami, jakby bała się, że mógłby gdzieś uciec. Czując napięcie, które wylewało się w każdym jej geście i ostrzejszym wydechu, owiewając mu szyję, odruchowo zaczął ugniatać palcami ciepłą skórę na karku Blanki.
Tak było dobrze. Zacisnął mocno powieki, czując rosnącą w tyle gardła gulę. Bardzo nie chciał okazać emocji, chociaż te natrętnie się go czepiały, nie dając odpędzić tak łatwo jak na co dzień.
Mogłam się lepiej przygotować. Sprawdzić więcej źródeł.
Pokręcił głową, parskając krótko w sposób, którego nie można by nazwać inaczej jak gorzkim.
- To nie twoja wina – wymamrotał chrapliwie, przyciskając usta do jej włosów tam, gdzie kryła się skroń. - Nie twoja – powtórzył, gdy Blanca przeprosiła za coś, co równie dobrze mogła sprawdzić Yamileth, Sal lub Nita. Poza tym, kto powiedział, że akurat w starych przekazach znalazłyby się informacje, które mogły ochronić ich wszystkich?
- Nie możesz się obwiniać – dodał za chwilę. Słuszna złość na samobiczowanie się kobiety prędko wyparła słabość wpychającą mu wilgoć w kąciki oczu. - Bo jeśli to twoja wina, to moja też, że nie zabrałem was po pierwszym przeczuciu. Mogłem was znokautować i zawlec do domu. Nawet byście nie wiedzieli, co się stało.
Nie bez ulgi pozwolił podprowadzić się z powrotem do stołka, który opuścił w pierwszej gwałtownej potrzebie ucieczki z miejsca konfliktu, przysiadając na nim z cichym sapnięciem i nieco wyciągając nogi przed siebie. Odruchowo otoczył ramieniem talię Blanki, gdy ta przysiadła mu na kolanach, odciążając zranione udo. Byli jak dwójka połamańców – cud, że jeszcze nikt nie przyszedł sprawdzać, czy czegoś sobie nie zrobili i czekali teraz na ratunek jak kupka nieszczęścia. Albo czy nie pominęli porcji obrzydliwych eliksirów.
Es drgnął, słysząc nagły śmiech i podnosząc na badaczkę pytające spojrzenie – szybko zrozumiał jej wesołość, uśmiechając się lekko z planem odpowiedzenia, że nie, młodszy Barros nie wyciągnął od niego nic na jej temat, ale... Blanca postanowiła być Blanką, podsuwając Esowi obrazy, których chyba nigdy nie chciałby sobie wyobrażać, a co dopiero zobaczyć. Najpierw spojrzał na nią ze zdumieniem, potem skrzywił się wyraźnie zgorszony, aż wreszcie wsunął palce pod brzeg koszulki, którą wzięła z jego szafy i zacisnął dłoń na nagiej, ciepłej skórze.
- Ani się waż – warknął ostro, wciąż sztywną nieco lewą ręką obejmując zachłannie jedno z jej kolan. - Ty go nie gorszysz, tylko podjudzasz – powiedział z niezadowoleniem tak wyraźnym, jakby rozmowa o młodszym bracie w tym konkretnym kontekście stanowiła preludium do tortur. - On jest... On jest jak ty. Jakby mu pozwolić, to brałby każdą. Jak się spróbujesz przy nim rozbierać, własnoręcznie zawinę cię w jakiś kaftan i wsadzę pod klucz. A jemu zmienię kutasa we fretkę – oznajmił stanowczo, nieświadomie przywołując tę samą groźbę, którą miesiące temu przegonił niedoszłych kochanków Blanki. - Jesteś moja. Nie pozwolę cię zabrać.
Przesunął dłonią wzdłuż jej boku, odnajdując każdą krzywiznę, naciskając mocniej tam, gdzie skóra się napinała, jakby chciał zostawić na niej stemple swoich palców.
- Moja – powtórzył gardłowo, przyglądając się jej z intensywnością, która gwałtownie rozpaliła jego spojrzenie. - Rozumiesz?
Kobieta na szczęście nie przejęła kapryśności swojego totemu, miękko dając pociągnąć się bliżej oraz mocno obejmując go ramionami, jakby bała się, że mógłby gdzieś uciec. Czując napięcie, które wylewało się w każdym jej geście i ostrzejszym wydechu, owiewając mu szyję, odruchowo zaczął ugniatać palcami ciepłą skórę na karku Blanki.
Tak było dobrze. Zacisnął mocno powieki, czując rosnącą w tyle gardła gulę. Bardzo nie chciał okazać emocji, chociaż te natrętnie się go czepiały, nie dając odpędzić tak łatwo jak na co dzień.
Mogłam się lepiej przygotować. Sprawdzić więcej źródeł.
Pokręcił głową, parskając krótko w sposób, którego nie można by nazwać inaczej jak gorzkim.
- To nie twoja wina – wymamrotał chrapliwie, przyciskając usta do jej włosów tam, gdzie kryła się skroń. - Nie twoja – powtórzył, gdy Blanca przeprosiła za coś, co równie dobrze mogła sprawdzić Yamileth, Sal lub Nita. Poza tym, kto powiedział, że akurat w starych przekazach znalazłyby się informacje, które mogły ochronić ich wszystkich?
- Nie możesz się obwiniać – dodał za chwilę. Słuszna złość na samobiczowanie się kobiety prędko wyparła słabość wpychającą mu wilgoć w kąciki oczu. - Bo jeśli to twoja wina, to moja też, że nie zabrałem was po pierwszym przeczuciu. Mogłem was znokautować i zawlec do domu. Nawet byście nie wiedzieli, co się stało.
Nie bez ulgi pozwolił podprowadzić się z powrotem do stołka, który opuścił w pierwszej gwałtownej potrzebie ucieczki z miejsca konfliktu, przysiadając na nim z cichym sapnięciem i nieco wyciągając nogi przed siebie. Odruchowo otoczył ramieniem talię Blanki, gdy ta przysiadła mu na kolanach, odciążając zranione udo. Byli jak dwójka połamańców – cud, że jeszcze nikt nie przyszedł sprawdzać, czy czegoś sobie nie zrobili i czekali teraz na ratunek jak kupka nieszczęścia. Albo czy nie pominęli porcji obrzydliwych eliksirów.
Es drgnął, słysząc nagły śmiech i podnosząc na badaczkę pytające spojrzenie – szybko zrozumiał jej wesołość, uśmiechając się lekko z planem odpowiedzenia, że nie, młodszy Barros nie wyciągnął od niego nic na jej temat, ale... Blanca postanowiła być Blanką, podsuwając Esowi obrazy, których chyba nigdy nie chciałby sobie wyobrażać, a co dopiero zobaczyć. Najpierw spojrzał na nią ze zdumieniem, potem skrzywił się wyraźnie zgorszony, aż wreszcie wsunął palce pod brzeg koszulki, którą wzięła z jego szafy i zacisnął dłoń na nagiej, ciepłej skórze.
- Ani się waż – warknął ostro, wciąż sztywną nieco lewą ręką obejmując zachłannie jedno z jej kolan. - Ty go nie gorszysz, tylko podjudzasz – powiedział z niezadowoleniem tak wyraźnym, jakby rozmowa o młodszym bracie w tym konkretnym kontekście stanowiła preludium do tortur. - On jest... On jest jak ty. Jakby mu pozwolić, to brałby każdą. Jak się spróbujesz przy nim rozbierać, własnoręcznie zawinę cię w jakiś kaftan i wsadzę pod klucz. A jemu zmienię kutasa we fretkę – oznajmił stanowczo, nieświadomie przywołując tę samą groźbę, którą miesiące temu przegonił niedoszłych kochanków Blanki. - Jesteś moja. Nie pozwolę cię zabrać.
Przesunął dłonią wzdłuż jej boku, odnajdując każdą krzywiznę, naciskając mocniej tam, gdzie skóra się napinała, jakby chciał zostawić na niej stemple swoich palców.
- Moja – powtórzył gardłowo, przyglądając się jej z intensywnością, która gwałtownie rozpaliła jego spojrzenie. - Rozumiesz?
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sro 4 Paź - 21:34
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
W całym swoim niecnym planie drażnienia Lucasa – z pewnością nie rozbieraniem się, ale jednak drażnienia – nie brała pod uwagę, że mogą być do siebie podobni. Że w ogóle ktoś może być do niej tak podobny. Niby nie było w tym nic niecodziennego – bo w zasadzie dlaczego miałaby być jedyną, którą tak łatwo zbałamucić, albo która sama bałamuci tak ochoczo? Mimo tego zupełnie nie brała tego pod uwagę.
I zupełnie nie spodziewała się takiego oburzenia ze strony Esa.
Za satysfakcjonującym dotykiem na nagiej skórze pod koszulką poszły zaskakująco ostre słowa.
Ty go podjudzasz.
Parsknęła cicho.
- Żartujesz chyba. Chciałam zauważyć, że już się spotkaliśmy, i spotkanie to ani trochę nie sugerowało, że chciałby ze mną robić cokolwiek poza wykopaniem mnie z twojego życia. – Pokręciła głowę. - Jestem przekonana, że...
On jest jak ty.
Uniosła brwi w zdziwieniu i, chwilę potem, w wyraźnym zdegustowaniu.
- Uważaj na słowa – rzuciła ostrzegawczo – choć chyba mimo wszystko trochę bardziej teatralnie niż naprawdę. Co nie zmieniało faktu, że porównywanie jej z Lucasem zupełnie jej się nie podobało. - Nie jestem ani trochę jak twój braciszek. Ani on jak ja.
Chociaż może jednak trochę byli.
Pokręciła głową tyleż samo z rozbawieniem co niedowierzaniem. Nie pamiętała, jakich gróźb używał Barros te kilka miesięcy temu w Argentynie, mogła więc docenić przedstawiony jej obrazek zupełnie na nowo.
Jesteś moja. Nie pozwolę cię zabrać.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, gdy wsunął dłoń głębiej pod jej – jego, właściwie – koszulkę. Dłoń mężczyzny wytyczała gorące ścieżki na i tak rozpalonym już ciele – choć w tym momencie rozgrzanym raczej szalejącą jeszcze od czasu temperaturą czy minioną złością niż czymkolwiek innym.
- Es – rzuciła cicho, chyba jej jednak nie słuchał.
Intensywność jego spojrzenia zostawiała niemal namacalne, widoczne gołym okiem ślady na jej skórze.
- Es – powtórzyła dobitniej, aż nadto świadoma jego dłoni zaciśniętej na jej ciele. - Przecież właśnie to mówiłam parę chwil temu – zauważyła. - Jestem – i będę – twoja – wymruczała cicho, mimowolnie błądząc opuszkami palców po jego szyi, ramieniu, piersi. - Poznałam już kilku Barrosów, a ty wciąż jesteś jedynym, którego pragnę – dodała z rozbawieniem.
Przez chwilę wodziła wzrokiem za swoimi palcami. Gdy znów napotkała spojrzenie Esa, drgnęła lekko. Wyglądało na to, że kotłujące się w ciemnych oczach Barrosa emocje nigdzie się nie wybierały. Mogła sobie żartować i mogła bagatelizować jego słowa, ale nie mogła zignorować tego, jak na nią patrzył.
Pochyliła się, zamykając mu usta miękkim pocałunkiem.
- Nigdzie się nie wybieram – wyszeptała tuż przy jego ustach. - Ale twoja gotowość do walki o mnie całkiem dobrze karmi moje ego – dodała z rozbawieniem. Tak było.
Ale było też tak, że chyba po prostu nie była tego dnia przygotowana na taką intensywność uczuć. Nie wiedziała, co z nimi zrobić. Po raz pierwszy – a przynajmniej pierwszy od dawna – Blanca Vargas była zagubiona w obliczu czyjegoś pożądania.
To zupełnie nie do pomyślenia.
Pogłębienie pocałunków nie było jej świadomą decyzją, a raczej odpowiedzią – wreszcie – na pragnienia, które nie dawały jej spokoju odkąd zobaczyła Esa w drzwiach łazienki. Nie sądziła, by miała siłę na cokolwiek więcej – nie, kiedy ostry ból promieniował jej od biodra po kolano i łydkę. Nie była pewna, czy Es miałby siłę – chociaż, jeśli wnioskować tylko po intensywności jego spojrzenia, chyba by miał. Absolutnie pewna była natomiast, że chce mieć go blisko. Że pragnie przynajmniej jego pocałunków, dotyku jego dłoni, jego oddechu tuż przy jej uchu.
- Lucas śpi u ciebie? – wymamrotała odrywając się wreszcie od ust Esa i drapiąc go w kark lekko. - Powiedz, że nie. Serio, powiedz, że ma materac w salonie... Albo nie wiem, na drugim końcu Midgardu. – Blanca nie musiała nikogo pytać, by wiedzieć, że ta brazylijska, przez nikogo niezapraszana przybłęda zatrzyma się u nich w mieszkaniu. Że nawet, jeśli nie ustalał tego z nikim wcześniej – teraz, gdy był już na miejscu, Yami nie dałaby mu zatrzymać się w żadnym hotelu. Serrano była zwyczajnie zbyt dobra.
- Chcę zostać z tobą. U ciebie. Bez przyzwoitki, która nie spuści ze mnie oka nawet na chwilę. – W porządku, zdaniem Esa Lucas może i był bardzo odległy od bycia przyzwoitką. Może był zupełnym jej przeciwieństwem. Blanca wciąż była jednak przekonana, że w aktualnej dynamice ich niepożądanego trójkąta Lucas byłby tym, który dybałby na każde jej potknięcie, jakieś niefortunnie dobrane słowo – i że krzywiłby się za każdym razem, gdyby, jego zdaniem, za bardzo spoufalała się z Esem.
A ona dokładnie to chciała robić. Spoufalać się – niezależnie, czy oznaczałoby to teraz dziki seks dwójki nie w pełni sprawnych ofiar losu, czy po prostu wyspanie się u boku kochanej osoby.
I zupełnie nie spodziewała się takiego oburzenia ze strony Esa.
Za satysfakcjonującym dotykiem na nagiej skórze pod koszulką poszły zaskakująco ostre słowa.
Ty go podjudzasz.
Parsknęła cicho.
- Żartujesz chyba. Chciałam zauważyć, że już się spotkaliśmy, i spotkanie to ani trochę nie sugerowało, że chciałby ze mną robić cokolwiek poza wykopaniem mnie z twojego życia. – Pokręciła głowę. - Jestem przekonana, że...
On jest jak ty.
Uniosła brwi w zdziwieniu i, chwilę potem, w wyraźnym zdegustowaniu.
- Uważaj na słowa – rzuciła ostrzegawczo – choć chyba mimo wszystko trochę bardziej teatralnie niż naprawdę. Co nie zmieniało faktu, że porównywanie jej z Lucasem zupełnie jej się nie podobało. - Nie jestem ani trochę jak twój braciszek. Ani on jak ja.
Chociaż może jednak trochę byli.
Pokręciła głową tyleż samo z rozbawieniem co niedowierzaniem. Nie pamiętała, jakich gróźb używał Barros te kilka miesięcy temu w Argentynie, mogła więc docenić przedstawiony jej obrazek zupełnie na nowo.
Jesteś moja. Nie pozwolę cię zabrać.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, gdy wsunął dłoń głębiej pod jej – jego, właściwie – koszulkę. Dłoń mężczyzny wytyczała gorące ścieżki na i tak rozpalonym już ciele – choć w tym momencie rozgrzanym raczej szalejącą jeszcze od czasu temperaturą czy minioną złością niż czymkolwiek innym.
- Es – rzuciła cicho, chyba jej jednak nie słuchał.
Intensywność jego spojrzenia zostawiała niemal namacalne, widoczne gołym okiem ślady na jej skórze.
- Es – powtórzyła dobitniej, aż nadto świadoma jego dłoni zaciśniętej na jej ciele. - Przecież właśnie to mówiłam parę chwil temu – zauważyła. - Jestem – i będę – twoja – wymruczała cicho, mimowolnie błądząc opuszkami palców po jego szyi, ramieniu, piersi. - Poznałam już kilku Barrosów, a ty wciąż jesteś jedynym, którego pragnę – dodała z rozbawieniem.
Przez chwilę wodziła wzrokiem za swoimi palcami. Gdy znów napotkała spojrzenie Esa, drgnęła lekko. Wyglądało na to, że kotłujące się w ciemnych oczach Barrosa emocje nigdzie się nie wybierały. Mogła sobie żartować i mogła bagatelizować jego słowa, ale nie mogła zignorować tego, jak na nią patrzył.
Pochyliła się, zamykając mu usta miękkim pocałunkiem.
- Nigdzie się nie wybieram – wyszeptała tuż przy jego ustach. - Ale twoja gotowość do walki o mnie całkiem dobrze karmi moje ego – dodała z rozbawieniem. Tak było.
Ale było też tak, że chyba po prostu nie była tego dnia przygotowana na taką intensywność uczuć. Nie wiedziała, co z nimi zrobić. Po raz pierwszy – a przynajmniej pierwszy od dawna – Blanca Vargas była zagubiona w obliczu czyjegoś pożądania.
To zupełnie nie do pomyślenia.
Pogłębienie pocałunków nie było jej świadomą decyzją, a raczej odpowiedzią – wreszcie – na pragnienia, które nie dawały jej spokoju odkąd zobaczyła Esa w drzwiach łazienki. Nie sądziła, by miała siłę na cokolwiek więcej – nie, kiedy ostry ból promieniował jej od biodra po kolano i łydkę. Nie była pewna, czy Es miałby siłę – chociaż, jeśli wnioskować tylko po intensywności jego spojrzenia, chyba by miał. Absolutnie pewna była natomiast, że chce mieć go blisko. Że pragnie przynajmniej jego pocałunków, dotyku jego dłoni, jego oddechu tuż przy jej uchu.
- Lucas śpi u ciebie? – wymamrotała odrywając się wreszcie od ust Esa i drapiąc go w kark lekko. - Powiedz, że nie. Serio, powiedz, że ma materac w salonie... Albo nie wiem, na drugim końcu Midgardu. – Blanca nie musiała nikogo pytać, by wiedzieć, że ta brazylijska, przez nikogo niezapraszana przybłęda zatrzyma się u nich w mieszkaniu. Że nawet, jeśli nie ustalał tego z nikim wcześniej – teraz, gdy był już na miejscu, Yami nie dałaby mu zatrzymać się w żadnym hotelu. Serrano była zwyczajnie zbyt dobra.
- Chcę zostać z tobą. U ciebie. Bez przyzwoitki, która nie spuści ze mnie oka nawet na chwilę. – W porządku, zdaniem Esa Lucas może i był bardzo odległy od bycia przyzwoitką. Może był zupełnym jej przeciwieństwem. Blanca wciąż była jednak przekonana, że w aktualnej dynamice ich niepożądanego trójkąta Lucas byłby tym, który dybałby na każde jej potknięcie, jakieś niefortunnie dobrane słowo – i że krzywiłby się za każdym razem, gdyby, jego zdaniem, za bardzo spoufalała się z Esem.
A ona dokładnie to chciała robić. Spoufalać się – niezależnie, czy oznaczałoby to teraz dziki seks dwójki nie w pełni sprawnych ofiar losu, czy po prostu wyspanie się u boku kochanej osoby.
Esteban Barros
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sob 7 Paź - 17:44
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Myśl o tym, że Lucas miałby położyć ręce na Blance – ba, że w ogóle spojrzałby w jej kierunku z nieprzyzwoitymi zamiarami – w rekordowym tempie odpalała nie tak krótki lont Esa. Wprowadzała protokół gotowego do bitki neandertala, zachłannego pana i władcy, który z rozumem nie miał wiele wspólnego, a całą uwagę kierował w ściśle określonym kierunku. Pokonać rywala. Rozwlec jego zwłoki, poszarpać je na drobne, krwawe kawałeczki oraz wyraźnie zaznaczyć swój teren, by nikomu więcej nie przyszło nigdy do głowy, że mógł wyciągać rękę po coś, co należało do niego.
Kiedyś pozwolił sobie wykraść skarb, który długo uważał za najważniejszy. Za niejako nadający jego życiu sens.
Nigdy więcej.
Zapadka przeskoczyła w jego głowie, pchana emocjami gorętszymi niż zwykle, jakby ktoś lub coś dorzuciło drew do płonącymi pod nimi płomieni.
To, co najpierw bawiło, a potem rozdrażniało Blankę w porównaniu charakterów jej i Lucasa oraz wyciągnięcia między nimi podobieństwa, dla Esa nie było wcale takie zabawne – jego brało pod włos, bo w niechcianych wspomnieniach zalewających mu teraz głowę, roześmiana postać brata podrywająca każdą ładniejszą dziewczynę, zastępowana była przez Vargas i to jej ustami mówiła wszystkie te tandetne teksty na podryw, jakimi posługiwał się zwykle młodszy Barros. A potem szła z nimi w mniej lub bardziej ustronne miejsce, by wrócić w skowronkach.
Palce mężczyzny odruchowo mocniej zaciskały się na ciepłej skórze Blanki, rozluźniając się powoli, gdy jego umysł rejestrował, że może sprawiać jej ból. Czuł tak dużo i tak gwałtownie, że nie wiedział, co zrobić z tymi emocjami.
Dopiero powtórzone parę razy jego imię ściągnęło go z krainy zamyślenia z powrotem do bardzo przyziemnej łazienki.
Sapnął cicho słysząc zapewnienia, że usadzona na jego kolanach Blanca wcale nie rozglądała się za kimś nowym, a ta część jego rodziny, którą poznała, nie wywoływała w niej szczególnego zainteresowania. Dobrze. Bardzo dobrze. Źle by to wyglądało, gdyby zrobił krzywdę krewniakowi.
Miękkość pocałunku, który przycisnęła do jego ust, nie wystarczała, by uspokoić choć część rozedrgania, jakie wkradło się w kości oraz mięśnie Barrosa i gdyby Blanca nie wróciła z kolejnym, bardziej zachłannym, sam by go sobie wziął. Cierpliwości miał dokładnie na dwa zdania, w których mówiła coś, czego świadomie nie przyswoił, skupiony na tym, jak jej oddech owiewał mu usta.
Gryzł, zagarniał, wplatał palce w ciemne włosy i przyciągał za kark. Przełykał jej westchnienia, jakby od wielu dni czuł głód i tylko w ten sposób mógł go nasycić.
Miał proste potrzeby.
Lucas śpi u ciebie?
Jęknął z niezadowoleniem, gdy pierwszym pytaniem, jakie zadała badaczka zaraz po tym, jak zarządziła przerwę w pocałunkach, było pytanie o jego brata. Tego brata, o którym aktualnie nie chciał musieć myśleć.
- Jak planował, to go wykopię – odparł prosto, nie potrzebując dodatkowych argumentów, by w mniej lub bardziej subtelny sposób przysrać Lucasowi. Odkąd obudził się w szpitalu i zauważył jego obecność, jedną z rozrywek Esa stało się dowalanie młodszemu bratu, pokazywanie rozdrażnienia, odmawianie mu we wszystkim, w czym tylko mógł. Jakby wściekłość na niego wywołana odebraniem żony dopiero teraz zaczęła znajdować ujście. - Niech spierdala. Mówiłem, że ma wracać do domu, ale jest uparty jak osioł – dodał, wspierając policzek w okolicy piersi kobiety. Przez cienki materiał koszulki wyraźnie słyszał miarowe bicie jej serca. - Nie wiem, co on tu jeszcze chce zobaczyć. Żyję? Żyję. To nie wiem po co tu siedzi. Nie zachęcam go, żeby zostawał, wręcz jestem ostatnim złamanym chujem, a ten się uparł. Durny ciul – zamarudził, przesuwając dłoń ukrytą pod koszulką Blanki na jej plecy. Odruchowo zaczął sunąć palcami wzdłuż wyraźnej doliny kręgosłupa.
- A ciebie nie boli noga? – spytał nagle, marszcząc nieco brwi. Widział, jak utykała ledwie kilka chwil wcześniej.
Kiedyś pozwolił sobie wykraść skarb, który długo uważał za najważniejszy. Za niejako nadający jego życiu sens.
Nigdy więcej.
Zapadka przeskoczyła w jego głowie, pchana emocjami gorętszymi niż zwykle, jakby ktoś lub coś dorzuciło drew do płonącymi pod nimi płomieni.
To, co najpierw bawiło, a potem rozdrażniało Blankę w porównaniu charakterów jej i Lucasa oraz wyciągnięcia między nimi podobieństwa, dla Esa nie było wcale takie zabawne – jego brało pod włos, bo w niechcianych wspomnieniach zalewających mu teraz głowę, roześmiana postać brata podrywająca każdą ładniejszą dziewczynę, zastępowana była przez Vargas i to jej ustami mówiła wszystkie te tandetne teksty na podryw, jakimi posługiwał się zwykle młodszy Barros. A potem szła z nimi w mniej lub bardziej ustronne miejsce, by wrócić w skowronkach.
Palce mężczyzny odruchowo mocniej zaciskały się na ciepłej skórze Blanki, rozluźniając się powoli, gdy jego umysł rejestrował, że może sprawiać jej ból. Czuł tak dużo i tak gwałtownie, że nie wiedział, co zrobić z tymi emocjami.
Dopiero powtórzone parę razy jego imię ściągnęło go z krainy zamyślenia z powrotem do bardzo przyziemnej łazienki.
Sapnął cicho słysząc zapewnienia, że usadzona na jego kolanach Blanca wcale nie rozglądała się za kimś nowym, a ta część jego rodziny, którą poznała, nie wywoływała w niej szczególnego zainteresowania. Dobrze. Bardzo dobrze. Źle by to wyglądało, gdyby zrobił krzywdę krewniakowi.
Miękkość pocałunku, który przycisnęła do jego ust, nie wystarczała, by uspokoić choć część rozedrgania, jakie wkradło się w kości oraz mięśnie Barrosa i gdyby Blanca nie wróciła z kolejnym, bardziej zachłannym, sam by go sobie wziął. Cierpliwości miał dokładnie na dwa zdania, w których mówiła coś, czego świadomie nie przyswoił, skupiony na tym, jak jej oddech owiewał mu usta.
Gryzł, zagarniał, wplatał palce w ciemne włosy i przyciągał za kark. Przełykał jej westchnienia, jakby od wielu dni czuł głód i tylko w ten sposób mógł go nasycić.
Miał proste potrzeby.
Lucas śpi u ciebie?
Jęknął z niezadowoleniem, gdy pierwszym pytaniem, jakie zadała badaczka zaraz po tym, jak zarządziła przerwę w pocałunkach, było pytanie o jego brata. Tego brata, o którym aktualnie nie chciał musieć myśleć.
- Jak planował, to go wykopię – odparł prosto, nie potrzebując dodatkowych argumentów, by w mniej lub bardziej subtelny sposób przysrać Lucasowi. Odkąd obudził się w szpitalu i zauważył jego obecność, jedną z rozrywek Esa stało się dowalanie młodszemu bratu, pokazywanie rozdrażnienia, odmawianie mu we wszystkim, w czym tylko mógł. Jakby wściekłość na niego wywołana odebraniem żony dopiero teraz zaczęła znajdować ujście. - Niech spierdala. Mówiłem, że ma wracać do domu, ale jest uparty jak osioł – dodał, wspierając policzek w okolicy piersi kobiety. Przez cienki materiał koszulki wyraźnie słyszał miarowe bicie jej serca. - Nie wiem, co on tu jeszcze chce zobaczyć. Żyję? Żyję. To nie wiem po co tu siedzi. Nie zachęcam go, żeby zostawał, wręcz jestem ostatnim złamanym chujem, a ten się uparł. Durny ciul – zamarudził, przesuwając dłoń ukrytą pod koszulką Blanki na jej plecy. Odruchowo zaczął sunąć palcami wzdłuż wyraźnej doliny kręgosłupa.
- A ciebie nie boli noga? – spytał nagle, marszcząc nieco brwi. Widział, jak utykała ledwie kilka chwil wcześniej.
Blanca Vargas
Re: 16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Sob 7 Paź - 19:53
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Może, gdyby wiedziała, jak silne emocje obudzi w Barrosie – może zastanowiła by się przez chwilę. Może wręcz ugryzłaby się w język, powstrzymała niepotrzebne komentarze, zachowałaby się lepiej.
A może wcale nie. Bo przecież wciąż była tylko Blancą, a to nie czyniło z niej wcale aż tak dobrego człowieka. Nie była kryształowa, i wcale nie kłamała mówiąc, że jej ego karmiło się intensywnymi emocjami Esa. Jego zazdrość, zaborczość, jego głód – to wszystko sprawiało, że czuła się lepiej. Nie była z tego dumna, ale tak właśnie było. Gdyby się wypierała, byłaby ostatnią hipokrytką.
Miękła w dłoniach Barrosa. Nie musiał robić dużo – wystarczyło, że przytrzymywał ją blisko, że odpowiadał na jej pocałunki z równym czy większym zapałem, że kąsał jej spragnione go wargi i przeczesywał palcami jej włosy. To wszystko to było aż nadto – szczególnie teraz, po kilku dniach rozłąki.
Rozłąki i lęku, poczucia winy, wyrzutów sumienia, tęsknoty.
Oparła czoło o jego, łapiąc kilka szybszych, płytszych oddechów. Przeczesała mu włosy palcami, zsunęła dłonie wzdłuż jego pleców, podciągnęła trochę koszulkę, w której spał, by musnąć palcami nagą skórę tuż nad linią spodni mężczyzny.
Niech spierdala.
Roześmiała się cicho. Podsycanie braterskiego konfliktu zapewne dla nikogo nie było zdrowe, ale Blanca nie znajdowała w sobie siły, by próbować im pomóc. By w ogóle zacząć myśleć o tym, że może warto byłoby to naprawić – by zaczęła uważać to za ważne. Poza tym, gdyby nawet się nad tym zastanowiła, chyba nadal nie byłaby przekonana. Może i znała tylko jedną stronę ich historii, ale jedno było faktem, któremu nie sposób było zaprzeczyć – eks żona Esa była teraz żoną Lucasa. Kropka. A Blanca, jaka by nie była, nie pochwalała kradzenia partnerów innym. Nawet ona nie uważała tego za normalne, za coś, nad czym można od tak przejść do porządku dziennego.
No nie. Po prostu nie.
Wsunęła dłonie wyżej pod koszulkę Esa, jakby w odbiciu tego, co robił on sam. Pragnęła jego bliskości wcale nie mniej niż on jej.
- Możemy powiedzieć Yami, że jak już ten tu koniecznie musi tu zostać, to niech szefowa trzyma go u siebie pod kluczem – rzuciła bez wahania z nieskrępowanym rozbawieniem. - Jak będzie się chciał do niej dobierać, to co najwyżej raz a dobrze dostanie w mordę, a potem wyląduje pod mostem – i może mu się odechce. – Uniosła brwi znacząco, jakby przedstawiony właśnie plan był najlepszym, jaki mogli przygotować.
A ciebie nie boli noga?
Westchnęła cicho i wsparła policzek o czubek głowy Esa.
- Boli – przyznała z ociąganiem, bo nawet, gdyby chciała to przed Barrosem ukrywać, determinacji starczyłoby jej najwyżej na kwadrans. Bolało za bardzo.
- Nic mi nie jest – pospieszyła z wyjaśnieniem.
Coś mu już tłumaczyła podczas pierwszych odwiedzin w szpitalu, ale nie była pewna, co Es z tego pamięta. Miał prawo nie pamiętać zupełnie nic. A potem – potem pytała raczej o niego, temat swoich urazów zbywając jakimiś ogólnikami. Nie chciała go martwić, więc póki mogła, unikała tematu. A mogła tak długo, jak długo szpitalne medykamenty utrzymywały go na granicy przytomności i zasnuwały mu myśli mgłą.
Teraz to już by nie przeszło. Nie sądziła, by teraz dał się zbyć.
- Wszystko goi się dobrze, medycy mówią, że za dwa dni zdejmiemy opatrunki, a za tydzień będę mogła zupełnie odstawić leki. Blizna z czasem zblednie i... – Wzruszyła lekko ramionami.
Milczała przez chwilę, gładząc tylko plecy Esa i wodząc wzrokiem po łazienkowych kafelkach.
- Nikt nie wie, czemu tak boli – i w związku z temu niespecjalnie wiadomo też, kiedy przejdzie – dodała wreszcie. - Nie powinno. Badania mam dobre, kość nienaruszoną, ani śladu jadu. Jeden z medyków sugerował, że to może bardziej kwestia... Nie wiem, nerwów. Mojej głowy. Nie że sobie to ubzdurałam… – Uśmiechnęła się krzywo, przelotnie. - Ale że to jakaś reakcja, którą moje ciało uznało za odpowiednią, chociaż wcale odpowiednia nie jest. – Przygryzła wargę lekko. - Może tak jest. Tak czy inaczej, babcia mi pomoże. W Meksyku. Jeśli do tej pory mi nie przejdzie – stwierdziła z zaskakująco silnym przekonaniem, niezachwianą wiarą w umiejętności Guadalupe.
Tak mógł mówić tylko ktoś, kto widział już, co seniorka z Meksyku potrafi i wie – i ktoś, kto wiedział już, że Es zrobi wszystko, by rzeczywiście do rodzinnego domu Blanki dotarli.
- Tak czy inaczej, to dlatego się u ciebie rządziłam – kontynuowała po chwili, swoim zwyczajem próbując rozluźnić atmosferę – i, przede wszystkim, odejść od nieprzyjemnego dla niej tematu. - Między innymi dlatego. Ciężko mi teraz chodzić po schodach, a jeszcze jak wypiję Pochłaniacz... – Drgnęła lekko. - Nie komentuj, proszę – rzuciła tylko cicho, niemal pewna, że Es nie będzie pochwalał łączenia narkotyku z medykamentami. On chyba w ogóle jej nałogu nie pochwalał – byłoby to zupełnie zrozumiałe. Jedna próba, ta jego własna, raczej niczego nie zmieniała.
- No, w każdym razie... – Chrząknęła cicho. - Lucasowi nic nie jest. On może zapierdalać na piętro. Nie do mnie – zastrzegła. - Ale może. Niech śpi na korytarzu. Albo nie wiem, niech go Yami zamknie na dachu.
Przytuliła się nieco mocniej.
- Pomóc ci? – spytała po chwili, ruchem głowy wskazując prysznic w rogu. - Skoro już tu jesteś, moglibyśmy zrobić z ciebie człowieka. Poczułbyś się lepiej. Tak myślę. – Uśmiechnęła się miękko i cmoknęła go w czoło.
A może wcale nie. Bo przecież wciąż była tylko Blancą, a to nie czyniło z niej wcale aż tak dobrego człowieka. Nie była kryształowa, i wcale nie kłamała mówiąc, że jej ego karmiło się intensywnymi emocjami Esa. Jego zazdrość, zaborczość, jego głód – to wszystko sprawiało, że czuła się lepiej. Nie była z tego dumna, ale tak właśnie było. Gdyby się wypierała, byłaby ostatnią hipokrytką.
Miękła w dłoniach Barrosa. Nie musiał robić dużo – wystarczyło, że przytrzymywał ją blisko, że odpowiadał na jej pocałunki z równym czy większym zapałem, że kąsał jej spragnione go wargi i przeczesywał palcami jej włosy. To wszystko to było aż nadto – szczególnie teraz, po kilku dniach rozłąki.
Rozłąki i lęku, poczucia winy, wyrzutów sumienia, tęsknoty.
Oparła czoło o jego, łapiąc kilka szybszych, płytszych oddechów. Przeczesała mu włosy palcami, zsunęła dłonie wzdłuż jego pleców, podciągnęła trochę koszulkę, w której spał, by musnąć palcami nagą skórę tuż nad linią spodni mężczyzny.
Niech spierdala.
Roześmiała się cicho. Podsycanie braterskiego konfliktu zapewne dla nikogo nie było zdrowe, ale Blanca nie znajdowała w sobie siły, by próbować im pomóc. By w ogóle zacząć myśleć o tym, że może warto byłoby to naprawić – by zaczęła uważać to za ważne. Poza tym, gdyby nawet się nad tym zastanowiła, chyba nadal nie byłaby przekonana. Może i znała tylko jedną stronę ich historii, ale jedno było faktem, któremu nie sposób było zaprzeczyć – eks żona Esa była teraz żoną Lucasa. Kropka. A Blanca, jaka by nie była, nie pochwalała kradzenia partnerów innym. Nawet ona nie uważała tego za normalne, za coś, nad czym można od tak przejść do porządku dziennego.
No nie. Po prostu nie.
Wsunęła dłonie wyżej pod koszulkę Esa, jakby w odbiciu tego, co robił on sam. Pragnęła jego bliskości wcale nie mniej niż on jej.
- Możemy powiedzieć Yami, że jak już ten tu koniecznie musi tu zostać, to niech szefowa trzyma go u siebie pod kluczem – rzuciła bez wahania z nieskrępowanym rozbawieniem. - Jak będzie się chciał do niej dobierać, to co najwyżej raz a dobrze dostanie w mordę, a potem wyląduje pod mostem – i może mu się odechce. – Uniosła brwi znacząco, jakby przedstawiony właśnie plan był najlepszym, jaki mogli przygotować.
A ciebie nie boli noga?
Westchnęła cicho i wsparła policzek o czubek głowy Esa.
- Boli – przyznała z ociąganiem, bo nawet, gdyby chciała to przed Barrosem ukrywać, determinacji starczyłoby jej najwyżej na kwadrans. Bolało za bardzo.
- Nic mi nie jest – pospieszyła z wyjaśnieniem.
Coś mu już tłumaczyła podczas pierwszych odwiedzin w szpitalu, ale nie była pewna, co Es z tego pamięta. Miał prawo nie pamiętać zupełnie nic. A potem – potem pytała raczej o niego, temat swoich urazów zbywając jakimiś ogólnikami. Nie chciała go martwić, więc póki mogła, unikała tematu. A mogła tak długo, jak długo szpitalne medykamenty utrzymywały go na granicy przytomności i zasnuwały mu myśli mgłą.
Teraz to już by nie przeszło. Nie sądziła, by teraz dał się zbyć.
- Wszystko goi się dobrze, medycy mówią, że za dwa dni zdejmiemy opatrunki, a za tydzień będę mogła zupełnie odstawić leki. Blizna z czasem zblednie i... – Wzruszyła lekko ramionami.
Milczała przez chwilę, gładząc tylko plecy Esa i wodząc wzrokiem po łazienkowych kafelkach.
- Nikt nie wie, czemu tak boli – i w związku z temu niespecjalnie wiadomo też, kiedy przejdzie – dodała wreszcie. - Nie powinno. Badania mam dobre, kość nienaruszoną, ani śladu jadu. Jeden z medyków sugerował, że to może bardziej kwestia... Nie wiem, nerwów. Mojej głowy. Nie że sobie to ubzdurałam… – Uśmiechnęła się krzywo, przelotnie. - Ale że to jakaś reakcja, którą moje ciało uznało za odpowiednią, chociaż wcale odpowiednia nie jest. – Przygryzła wargę lekko. - Może tak jest. Tak czy inaczej, babcia mi pomoże. W Meksyku. Jeśli do tej pory mi nie przejdzie – stwierdziła z zaskakująco silnym przekonaniem, niezachwianą wiarą w umiejętności Guadalupe.
Tak mógł mówić tylko ktoś, kto widział już, co seniorka z Meksyku potrafi i wie – i ktoś, kto wiedział już, że Es zrobi wszystko, by rzeczywiście do rodzinnego domu Blanki dotarli.
- Tak czy inaczej, to dlatego się u ciebie rządziłam – kontynuowała po chwili, swoim zwyczajem próbując rozluźnić atmosferę – i, przede wszystkim, odejść od nieprzyjemnego dla niej tematu. - Między innymi dlatego. Ciężko mi teraz chodzić po schodach, a jeszcze jak wypiję Pochłaniacz... – Drgnęła lekko. - Nie komentuj, proszę – rzuciła tylko cicho, niemal pewna, że Es nie będzie pochwalał łączenia narkotyku z medykamentami. On chyba w ogóle jej nałogu nie pochwalał – byłoby to zupełnie zrozumiałe. Jedna próba, ta jego własna, raczej niczego nie zmieniała.
- No, w każdym razie... – Chrząknęła cicho. - Lucasowi nic nie jest. On może zapierdalać na piętro. Nie do mnie – zastrzegła. - Ale może. Niech śpi na korytarzu. Albo nie wiem, niech go Yami zamknie na dachu.
Przytuliła się nieco mocniej.
- Pomóc ci? – spytała po chwili, ruchem głowy wskazując prysznic w rogu. - Skoro już tu jesteś, moglibyśmy zrobić z ciebie człowieka. Poczułbyś się lepiej. Tak myślę. – Uśmiechnęła się miękko i cmoknęła go w czoło.
Esteban Barros
16.04.2001 – Część wspólna – B. Vargas & E. Barros Nie 8 Paź - 17:27
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W jakiś cichy, złośliwy sposób sprawiało mu radość, gdy Blanca przytakiwała jego zachowaniu wobec Lucasa, nie próbując sugerować, by spróbował wybaczyć bratu – że może upłynęło już wystarczająco czasu na zabliźnienie się rany, którą zostawił. Że Es powinien być przecież mądrzejszy.
Gówno tam, a nie mądrzejszy – jak można w ogóle oczekiwać logiki w sytuacji, w której to emocje grają pierwsze skrzypce? Część najbliższej rodziny nie rozumiała, a Vargas w ogóle nie kwestionowała jego zdania w tej kwestii, dając chwilę wytchnienia od cudzych oczekiwań.
- Naprawdę chcesz robić Yamileth takie świństwo? – spytał tylko, nie oczekując odpowiedzi na to pytanie. Znał już swoją szefową na tyle, by wiedzieć, że gdyby Lucas wykonał jeden niewłaściwy ruch w jej kierunku, wyfrunąłby oknem i to niekoniecznie dobrowolnie.
Dopiero podniesienie tematu zranionej nogi Vargas skutecznie odciągnęło jego uwagę w innym kierunku. Słuchał początkowych wyjaśnień kobiety, jej beznamiętnej logiki, która wywoływała zmarszczenie brwi oraz trącała alarmowe dzwonki. W jego głowie ból zawsze wiązał się z jakimś ubytkiem, czymś co należało naprawić – jak to możliwe, że chociaż rana goiła się dobrze, to reakcja organizmu wcale się nie poprawiała? Nie był medykiem, ale jak to się działo, że nawet oni nie rozumieli tego mechanizmu? Że mogli tylko sugerować?
Otwierał już usta, by zasugerować Blance rozmowę z Sarnai, ale powstrzymał się na wspomnienie babci Guadalupe – co jasne nie miał jeszcze okazji poznać seniorki, choć sposób opowieści o niej w wykonaniu wnuczki nakreślał obraz kogoś, kto znał się na wszystkim. Nie miał w sobie tej samej niezachwianej pewności co Blanca, samemu planując skontaktować się z Eskolą, jeśli to wszystko spełźnie na niczym. Skoro jemu zaproponowała niestandardowe rozwiązanie, może miała ich w rękawie jeszcze kilka?
Kiwnął lekko głową na wszystkie wyjaśnienia odnośnie roszczenia sobie praw do jego klitki, nie przestając gładzić lekko skóry na plecach kobiety, powoli zapadając się z powrotem w stan łagodnego zamroczenia, jaki doskonale poznał będąc pacjentem u Lindgrena.
- Chciałbym, żebyś nie musiała go brać. Albo spróbowała mniej – przyznał na wzmiankę o Pochłaniaczu, który pozostawał drzazgą w jego boku. Po jednej próbie przyjęcia narkotyku rozumiał, dlaczego Blance tak łatwo było po niego sięgać – rozrzedzał myśli, otaczał problemy w miękki kokon, wywołując złudne poczucie bezpieczeństwa – ale w swojej pracy widział zbyt wiele osób, które twierdziły, że miały swoje wybrane substancje pod kontrolą. Nałóg pozostawał nałogiem – jeden mniej, inny bardziej niebezpiecznym.
- U mnie i tak nie ma dużo miejsca na podłodze. Wykopię go... Gdzieś – przytaknął jeszcze raz, utwierdzając i Blankę i siebie, że nie będą pod ścisłą obserwacją młodszego Barrosa. Jeszcze czego.
Pomóc ci?
Perspektywa prysznica była bardzo, bardzo kusząca – szczególnie ze wsparciem, bez przypadkowej widowni w postaci innych pacjentów oraz ich rodzin, z zapachem własnego mydła pozostającym na skórze.
- Tak – przytaknął, przyciskając krótki pocałunek do pasma odsłoniętej skóry nad obojczykiem Blanki. - Ale weź najpierw coś przeciwbólowego. Nie chcę, żeby tobie było gorzej.
[Es i Blanca z tematu]
Gówno tam, a nie mądrzejszy – jak można w ogóle oczekiwać logiki w sytuacji, w której to emocje grają pierwsze skrzypce? Część najbliższej rodziny nie rozumiała, a Vargas w ogóle nie kwestionowała jego zdania w tej kwestii, dając chwilę wytchnienia od cudzych oczekiwań.
- Naprawdę chcesz robić Yamileth takie świństwo? – spytał tylko, nie oczekując odpowiedzi na to pytanie. Znał już swoją szefową na tyle, by wiedzieć, że gdyby Lucas wykonał jeden niewłaściwy ruch w jej kierunku, wyfrunąłby oknem i to niekoniecznie dobrowolnie.
Dopiero podniesienie tematu zranionej nogi Vargas skutecznie odciągnęło jego uwagę w innym kierunku. Słuchał początkowych wyjaśnień kobiety, jej beznamiętnej logiki, która wywoływała zmarszczenie brwi oraz trącała alarmowe dzwonki. W jego głowie ból zawsze wiązał się z jakimś ubytkiem, czymś co należało naprawić – jak to możliwe, że chociaż rana goiła się dobrze, to reakcja organizmu wcale się nie poprawiała? Nie był medykiem, ale jak to się działo, że nawet oni nie rozumieli tego mechanizmu? Że mogli tylko sugerować?
Otwierał już usta, by zasugerować Blance rozmowę z Sarnai, ale powstrzymał się na wspomnienie babci Guadalupe – co jasne nie miał jeszcze okazji poznać seniorki, choć sposób opowieści o niej w wykonaniu wnuczki nakreślał obraz kogoś, kto znał się na wszystkim. Nie miał w sobie tej samej niezachwianej pewności co Blanca, samemu planując skontaktować się z Eskolą, jeśli to wszystko spełźnie na niczym. Skoro jemu zaproponowała niestandardowe rozwiązanie, może miała ich w rękawie jeszcze kilka?
Kiwnął lekko głową na wszystkie wyjaśnienia odnośnie roszczenia sobie praw do jego klitki, nie przestając gładzić lekko skóry na plecach kobiety, powoli zapadając się z powrotem w stan łagodnego zamroczenia, jaki doskonale poznał będąc pacjentem u Lindgrena.
- Chciałbym, żebyś nie musiała go brać. Albo spróbowała mniej – przyznał na wzmiankę o Pochłaniaczu, który pozostawał drzazgą w jego boku. Po jednej próbie przyjęcia narkotyku rozumiał, dlaczego Blance tak łatwo było po niego sięgać – rozrzedzał myśli, otaczał problemy w miękki kokon, wywołując złudne poczucie bezpieczeństwa – ale w swojej pracy widział zbyt wiele osób, które twierdziły, że miały swoje wybrane substancje pod kontrolą. Nałóg pozostawał nałogiem – jeden mniej, inny bardziej niebezpiecznym.
- U mnie i tak nie ma dużo miejsca na podłodze. Wykopię go... Gdzieś – przytaknął jeszcze raz, utwierdzając i Blankę i siebie, że nie będą pod ścisłą obserwacją młodszego Barrosa. Jeszcze czego.
Pomóc ci?
Perspektywa prysznica była bardzo, bardzo kusząca – szczególnie ze wsparciem, bez przypadkowej widowni w postaci innych pacjentów oraz ich rodzin, z zapachem własnego mydła pozostającym na skórze.
- Tak – przytaknął, przyciskając krótki pocałunek do pasma odsłoniętej skóry nad obojczykiem Blanki. - Ale weź najpierw coś przeciwbólowego. Nie chcę, żeby tobie było gorzej.
[Es i Blanca z tematu]