:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
11.01.2001 – Korytarz, Krucza Straż – E. Soelberg & Bezimienny: K. Forsberg
2 posters
Eitri Soelberg
11.01.2001 – Korytarz, Krucza Straż – E. Soelberg & Bezimienny: K. Forsberg Sro 29 Lis - 19:06
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
11.01.2001
Pewnych spraw nie potrafił zapomnieć. Zwłaszcza, gdy popełnił błąd i docierała do niego spóźniona refleksja. Zwykle nie miał już wtedy możliwości wyprostowania niektórych kwestii i pozostawało mu dzielenie włosa na czworo oraz budowanie w głowie alternatyw z serii: “co by było, gdyby”. Poddawał się tej neurotycznej potrzebie od wielu lat: sięgała jeszcze czasów dziecięcych i nie zatarła się w toku dorastania, a wręcz sądził, że stała się momentami jeszcze bardziej dokuczliwa i utrudniająca zwyczajne życie. Wstydził się wielu sytuacji i za każdym razem czuł jak przytłacza go wrażenie rosnącego dyskomfortu, jakby każdy potrafił odczytać jego myśli, a przypadkowe spojrzenia były oznaką rzucanych osądów. Nieszczególnie przejmował się wprawdzie opinią obcych mu ludzi, zwykle drwił z zasłyszanych uwag i doskonale radził sobie z nieprzychylnymi komentarzami, ale zdarzało mu się, że względem niektórych, postawionych na jego drodze, person miał poczucie winy związane ze swoim nieprzyjemnym zachowaniem. Tyczyło się to głównie tych, którym coś zawdzięczał, nawet jeśli w pierwszej chwili nie chciał dostrzec obrazu pomocy, którą uzyskał. Mógł policzyć wprawdzie takie osoby na palcach jednej ręki, jednak nawet tak maleńka liczba okazywała się niezwykle kłopotliwa. Z całą pewnością do owego grona zaliczała się Krista Forsberg, z której obecności w siedzibie kruków zupełnie nie zdawał sobie sprawy.
Marsz przez korytarz wydziału administracyjnego, zwłaszcza o tej porze, był czynnością znośną, gdyż interesantów nie było wielu, a pracownicy w większości cieszyli się przerwą obiadową. Kafeteria pękała w szwach, natomiast reszta budynku zdawała się przysypiać w południowej drzemce. Zawsze wybierał podobne pory, by uporać się z kwestiami natury papierologicznej. Miał więcej swobody i raczej z rzadka ktoś zaczepiał go po drodze, kiedy szedł z naręczem papierów przekazanych mu przez Tiedemanna. Była to doskonała okazja, aby odpocząć od wrzawy w pokoju wspólnym. Plik teczek unosił się swobodnie, kierowany zaklęciem, kilka centymetrów przed jego osobą, bujał się to w górę to w dół, gdy śledził spojrzeniem klepki na podłodze i liczył je zapamiętale dla zabicia czasu i zajęcia myśli – te znów pędziły w różnych kierunkach i nastręczały mu jedynie kolejnych zmartwień, więc szukał najbardziej monotonnej czynności, by je okiełznać. Wtedy też, unosząc nieintencjonalnie głowę, wychwycił ruch sylwetki, której w pierwszym momencie nie rozpoznał. Drobna postać o ciemnych włosach, przekładała w dłoniach podłużne, kremowe koperty. Przyglądał się temu zjawisku z dziwną uwagą, choć w gruncie rzeczy była to całkiem zwyczajna scena, która nie posiadała w sobie nic ciekawego. Patrzył jednak na papier oraz na palce, zupełnie zapominając o klepkach, ich liczbie i o teczkach lewitujących nad podłogą. Zmrużył lekko oczy, wciąż znajdował się w pewnej odległości od kobiety: była tak odwrócona, że nie mógł dostrzec nic poza ruchem rąk i plecami oraz rozsypanymi na ramionach kosmykami włosów. Dopiero, gdy odchyliła twarz, a on zbliżył się znacznie, poczuł spięcie osiadające u podstawy czaszki. Ścisk w głowie wywołał nieprzyjemne wrażenie czarnych plam nachodzących na obraz, a gorąc powędrował przez policzki po małżowiny uszne. Skulił się lekko i zapragnął skręcić do przypadkowego pokoju, tylko w tym momencie była to decyzja zakrawająca o szaleństwo. Intuicyjnie zmusił akta do podniesienia się bardziej, niemal na wysokość jego twarzy, w nadziei, że kobieta go nie dostrzeże, choć śmiał wątpić, że będzie bardzo zabiegała o kontakt z nim, zważywszy na wydarzenia z przeszłości.
Nigdy nie był dobrym pacjentem, zwłaszcza w okresie po wypadku zapałał do szpitala i wszelakich specjalistów niechęcią, pogłębioną wiele miesięcy później przez nieudolnych psychiatrów (tak mu się wtedy zdawało i nigdy później nie próbował ich oczyścić z pochopnych zarzutów). Krista Forsberg stanęła na jego drodze dość szybko z zamiarem doprowadzenia go do stanu sprzed felernego dnia, a on nie czuł ani chęci, ani tym bardziej potrzeby, by w jakikolwiek sposób ułatwić jej to zadanie, nawet jeśli chodziło przecież o jego przyszłość i kobieta nie robiła tego dla własnej przyjemności. Łączyły ich relacje raczej chłodne i ograniczone do minimum i to zapewne w głównej mierze była jego zasługa. Był zwyczajnie okropny i nie do życia, uparty jak osioł i zupełnie pozbawiony jakiejkolwiek empatii. Sam już nie wiedział tylko czy faktycznie był taki, czy to kwestia choroby trawiącej jego duszę i ciało. Pozostawał jednak pogrążony w takiej rozpaczy, że zwyczajnie nie chciał i nie widział sensu, by dążyć ku przyszłości. Nigdy wyjątkowo nie przebierał w słowach, nie był zdolny do refleksji, a opuścił jej gabinet, ostatecznie, bez jakiegokolwiek słowa wdzięczności. Pomimo tego, z perspektywy czasu wiedział doskonale, że bez jej determinacji, nigdy ponownie nie stanąłby w szeregach Kruczej Straży. Zawdzięczał jej naprawdę bardzo dużo, a refleksja, jak zwykle, przyszła do niego z ogromnym opóźnieniem. Nie rozmawiali już później, nie mieli styczności ze sobą, więc nie miał okazji, by skonfrontować się z wyzwolonymi na jej widok emocjami.
Teczki zafalowały w powietrzu, wetknął nos nieco głębiej pomiędzy arkusze i zamierzał burknąć jedynie zdawkowym “dzień dobry” jeśli by go zauważyła. Tymczasem próbował wtopić się w otoczenie, lecz na pustym niemal korytarzu było to niemożliwe. Czuł się zwyczajnie jak skończony głupek, w dodatku nie na miejscu.
Bezimienny
Agresywnie czerwona tarcza słońca z wolna chyląca się ku zachodowi tańczy ci przed oczami jeszcze długo po tym, jak chowasz się przed jej wielkim, wszechwidzącym okiem w dość ascetycznym, dziwnie gwarnym o tej porze wnętrzu kwatery Kruczej Straży; mimo to w środku nie dostrzegasz jednak nikogo, kto mógłby być odpowiedzialny za panujący rwetes (wokół ciebie przewija się standardowa ilość interesantów i pracowników, wywołująca raczej senne otępienie niż ożywczy zastrzyk energii), dopiero po czasie konstatując, że pogłos niosących się budynkiem rozmów niechybnie dobiega z pracowniczego bufetu i kilku otworzonych szeroko drzwi znajdujących się bliżej wejścia. Kojące półcienie holu, a następnie przydymiona biel korytarzy — i zupełnie poszarzała, może od zmęczenia, może ze znudzenia, twarz recepcjonisty — są jak balsam dla wzroku przemęczonego od całodziennego przeglądania medycznej dokumentacji i wypisywania skierowań na badania kontrolne, które przypominają o swoim istnieniu niewygodnie wypychając sobą torebką. Krzepiąca atmosfera panująca w budynku sprawia, że czujesz większą swobodę; napięcie ześlizguje ci się z ramion wraz z paskiem torebki i rozpinanym niedbale płaszczem, który zaraz przewieszasz sobie przez ramię, pewna że nie zabawisz tu na tyle długo, by kogokolwiek fatygować znalezieniem wolnego miejsca na wieszaku w pokoju, o istnieniu którego nikt wcześniej nie zdawał sobie sprawy.
Nie chcesz zresztą nikogo kłopotać własną osobą, nie w tym miejscu.
Ostatnie trzy lata pracy bezwzględnie uświadomiły cię, że poza własnym gabinetem i salą ćwiczeń — poza obrębem szpitala w ogóle — wolisz unikać spotkań ze swoimi pacjentami, bez względu na to czy to ci, którzy umawiają się do ciebie indywidualnie, są szpitalnymi kuracjuszami, czy kierowani są do ciebie poprzez wiążącą cię z Kruczą Strażą umowę. Ostatnie trzy lata nauczyły cię, że to ten trzeci rodzaj rekonwalescentów należy do najbardziej roszczeniowych i niewdzięcznych — że wojskowa dyscyplina, w jakiej zostali w większości wychowani i w jakiej przyszło im pracować, wykształciły w nich gruboskórność i przeświadczenie, że to oni powinni pomagać, a nie im nieść pomoc; że bez względu na wszystko, sami wyliżą swoje rany. Ostatnie trzy lata nauczyły cię pokory i wyzwoliły w tobie jeszcze większe pokłady cierpliwości — przestałaś oczekiwać podziękowań, ciepłych uśmiechów i wdzięcznych spojrzeń, pod płaszczem nieustępliwej determinacji, jakim się okrywają, dostrzegając nadludzki wysiłek, jaki wkładają, by całkiem się nie rozpaść; że każdą wiązkę energii, jaką są w stanie z siebie wykrzesać, wkładają nie w uprzejmość wobec drugiego człowieka, ale w potrzebę utrzymania fasady niezależności. Przestałaś wtedy wymagać, jak wymagałaś dotychczas; nauczyłaś się pracować inaczej: korzystać z innych źródeł, którymi mogłaś do nich dotrzeć. Nie zawsze byłaś zadowolona z przebiegu procesu leczenia, kontentował cię jednak rezultat, liczyły się efekty.
Teraz ma być podobnie — jak najwięcej wręczonych zawiadomień o zbliżających się terminach badań, bez wdawania się w niepotrzebne dyskusje i czcze pogawędki, bez dodatkowych konsultacji, na które zawsze dajesz się naciągnąć, bez trwonienia czasu. Przystajesz na moment, by z czeluści torebki wyciągnąć obszerny plik kremowych kopert, na wierzchu których niemal szyfrem — mało schludnym, trudnym do odczytania charakterem pisma stażystki, wypisane zostały nazwiska oficerów wraz ze skrótami wydziałów. Zagryzasz ze zniecierpliwienia wargę, dostrzegając absolutny brak logiki w ułożeniu kopert. Zdaje ci się, jakby zostały pospiesznie zgarnięte na jedną kupkę, byle tylko znalazły się razem, choć przekładając kolejne arkusze papieru, znajdujesz między nimi wskazania, które podpięte miały być pod dokumentację pani Eymundursdóttir. Głęboki wdech i skierowanie wzroku w głąb korytarza, by odwrócić uwagę od problemu, jaki trzymasz w dłoniach, przynosi połowiczny efekt. Zmierzająca w twoją stronę sterta dokumentów wywołuje w tobie skrajne emocje i jedynie uprzejmość odwodzi cię od pomysłu, by stanąć na drodze człowiekowi kierującemu papierami.
— Załóżmy, hipotetycznie oczywiście, że, chcąc się cofnąć, przypadkiem podstawiłabym panu nogę, to wina leżałaby po mojej, czy po pana stronie… — Wszystkie słowa, jakie jeszcze chcesz wypowiedzieć, gwałtownie grzęzną ci w gardle, gdy zza unoszącego się swobodnie stosu powoli, niemal jak w koszmarze, wychyla profil jednego z tych kruczych strażników, z którymi spotkania dzisiejszego dnia miałaś nadzieję uniknąć, naiwnie wierząc w łaskawość Norn i w to, że boginie losu do minimum zdecydowały się ograniczyć przecinanie się twoich dróg z niektórymi osobami. — Oficerze Soelberg. — Wiele starania wkładasz w to, aby stopień i nazwisko spotkanego funkcjonariusza nie zabrzmiało w twoich ustach jak obelga; jakbyś zaraz miała się udławić tymi dwoma słowami. — Prosiłabym, aby poruszał się pan z większą dbałością o swoje i cudze bezpieczeństwo. — Zadra kąśliwości wbija się między kilka głosek, nadając twojej wypowiedzi rys nagany.
Nie chcesz zresztą nikogo kłopotać własną osobą, nie w tym miejscu.
Ostatnie trzy lata pracy bezwzględnie uświadomiły cię, że poza własnym gabinetem i salą ćwiczeń — poza obrębem szpitala w ogóle — wolisz unikać spotkań ze swoimi pacjentami, bez względu na to czy to ci, którzy umawiają się do ciebie indywidualnie, są szpitalnymi kuracjuszami, czy kierowani są do ciebie poprzez wiążącą cię z Kruczą Strażą umowę. Ostatnie trzy lata nauczyły cię, że to ten trzeci rodzaj rekonwalescentów należy do najbardziej roszczeniowych i niewdzięcznych — że wojskowa dyscyplina, w jakiej zostali w większości wychowani i w jakiej przyszło im pracować, wykształciły w nich gruboskórność i przeświadczenie, że to oni powinni pomagać, a nie im nieść pomoc; że bez względu na wszystko, sami wyliżą swoje rany. Ostatnie trzy lata nauczyły cię pokory i wyzwoliły w tobie jeszcze większe pokłady cierpliwości — przestałaś oczekiwać podziękowań, ciepłych uśmiechów i wdzięcznych spojrzeń, pod płaszczem nieustępliwej determinacji, jakim się okrywają, dostrzegając nadludzki wysiłek, jaki wkładają, by całkiem się nie rozpaść; że każdą wiązkę energii, jaką są w stanie z siebie wykrzesać, wkładają nie w uprzejmość wobec drugiego człowieka, ale w potrzebę utrzymania fasady niezależności. Przestałaś wtedy wymagać, jak wymagałaś dotychczas; nauczyłaś się pracować inaczej: korzystać z innych źródeł, którymi mogłaś do nich dotrzeć. Nie zawsze byłaś zadowolona z przebiegu procesu leczenia, kontentował cię jednak rezultat, liczyły się efekty.
Teraz ma być podobnie — jak najwięcej wręczonych zawiadomień o zbliżających się terminach badań, bez wdawania się w niepotrzebne dyskusje i czcze pogawędki, bez dodatkowych konsultacji, na które zawsze dajesz się naciągnąć, bez trwonienia czasu. Przystajesz na moment, by z czeluści torebki wyciągnąć obszerny plik kremowych kopert, na wierzchu których niemal szyfrem — mało schludnym, trudnym do odczytania charakterem pisma stażystki, wypisane zostały nazwiska oficerów wraz ze skrótami wydziałów. Zagryzasz ze zniecierpliwienia wargę, dostrzegając absolutny brak logiki w ułożeniu kopert. Zdaje ci się, jakby zostały pospiesznie zgarnięte na jedną kupkę, byle tylko znalazły się razem, choć przekładając kolejne arkusze papieru, znajdujesz między nimi wskazania, które podpięte miały być pod dokumentację pani Eymundursdóttir. Głęboki wdech i skierowanie wzroku w głąb korytarza, by odwrócić uwagę od problemu, jaki trzymasz w dłoniach, przynosi połowiczny efekt. Zmierzająca w twoją stronę sterta dokumentów wywołuje w tobie skrajne emocje i jedynie uprzejmość odwodzi cię od pomysłu, by stanąć na drodze człowiekowi kierującemu papierami.
— Załóżmy, hipotetycznie oczywiście, że, chcąc się cofnąć, przypadkiem podstawiłabym panu nogę, to wina leżałaby po mojej, czy po pana stronie… — Wszystkie słowa, jakie jeszcze chcesz wypowiedzieć, gwałtownie grzęzną ci w gardle, gdy zza unoszącego się swobodnie stosu powoli, niemal jak w koszmarze, wychyla profil jednego z tych kruczych strażników, z którymi spotkania dzisiejszego dnia miałaś nadzieję uniknąć, naiwnie wierząc w łaskawość Norn i w to, że boginie losu do minimum zdecydowały się ograniczyć przecinanie się twoich dróg z niektórymi osobami. — Oficerze Soelberg. — Wiele starania wkładasz w to, aby stopień i nazwisko spotkanego funkcjonariusza nie zabrzmiało w twoich ustach jak obelga; jakbyś zaraz miała się udławić tymi dwoma słowami. — Prosiłabym, aby poruszał się pan z większą dbałością o swoje i cudze bezpieczeństwo. — Zadra kąśliwości wbija się między kilka głosek, nadając twojej wypowiedzi rys nagany.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Spomiędzy teczek unosiła się charakterystyczna woń zleżałego papieru i kurzu, bowiem niektóre akta zalegały w archiwum już od dłuższego czasu nabierając właśnie tam walorów zapachowych. Tusz świeżo zapisanych notatek był bardziej subtelny i nie zdołał stłamsić nieprzyjemnych oznak starości raportów i dowodów produkowanych w zastraszającym tempie. Usilnie skupiał zmysły właśnie na takich szczegółach, dostrzegł nawet zwisający, niezawiązany sznureczek jednego z opasłych skoroszytów. Niebezpiecznie rozcapierzone kartki falowały, gdy przyspieszał kroku, aby wyminąć kobietę. Pole widzenia miał ograniczone, w pewnym momencie dopiero zaczął dostrzegać ją kątem oka; wtargnął niebezpiecznie w przestrzeń zwaną wdzięcznie – idąc za proksemiką – strefą osobistą i poczuł prawdopodobnie większy ucisk w klatce piersiowej, niż mogłaby poczuć sama Krista. Nie sądził bowiem, żeby spodziewała się go akurat tutaj, w tym właśnie momencie oraz aby w jej głowie pleniły się kolejne niepokoje – była to jego cecha charakterystyczna urastająca obecnie do monstrualnej wielkości. Czuł jakby jakaś obrzydliwa istota przywarła (na wzór plecaka) do jego barków i zarzucając ręce wzdłuż kości żebrowych, zgniatała je bezlitośnie wyduszając nerwowe hausty powietrza. Czuł się nieco pewniej tylko dlatego, że twarz wciąż zakrywały mu kartki i nie musiał bezpośrednio konfrontować spojrzenia z kobietą. Mgliście przemknął mu przez głowę pomysł, dlaczego tak właściwie tutaj przyszła. Plik kremowych kopert, który tak zawzięcie wcześniej śledził, zajaśniał mu pamięcią o profilaktycznych badaniach dla całej kadry oficerskiej. Już niemal wyparł obowiązek ze świadomości, pół roku minęło bardzo szybko i musiał przełknąć gorycz konieczności stawienia się na nich również. Bardzo mocno chciał jednak ograniczyć się do minimum kontaktu, miał nadzieję, że Forsberg zostawi wezwanie dla niego na biurku – prosto i bezboleśnie. Resztą zapewne martwiłby się dopiero przy wyznaczonej dacie. Najwyraźniej jednak Norny chciały z niego zadrwić, lub znów wystawiały na ciężką próbę charakteru. Chciał test ten przejść po najmniejszej linii oporu, bez wchodzenia w jakiekolwiek interakcje.
Brnął dalej do przodu, każdy z kroków skracał się dziwnie, a moment wymijania terapeutki rozciągał się niemiłosiernie; wszystko jednak szło zgodnie z planem, łudził się bardzo. Już prawie witał się rozluźnieniem wstępującym w mięśnie, usta przestał ściskać kurczowo w wąską linię, a palce nie drgały nieprzyjemnie schowane w kieszeni. Sukces był na wyciągnięcie ręki dosłownie. Przyspieszył. Stos papierów zachwiał się niebezpiecznie, słowa popłynęły w najmniej oczekiwanym momencie i autentycznie go zaskoczyły. Zamarł. Mógł wprawdzie zignorować uwagę Kristy, jednak kiedy dodała do wypowiedzi jego nazwisko, zatrzymał się, kartki podążyły najpierw w górę, stawiając opór, wreszcie jednak opadły ukazując całe, pobladłe oblicze. Zatrzymały się na wysokości pasa, by ostatecznie opaść na krzesło ustawione pod ścianą dla oczekujących interesantów. Nie potrafił utrzymać zaklęcia. Plik huknął wzmagając tylko nieprzyjemny zapach stęchlizny.
— Pani doktor — rzucił, niepewnie unosząc spojrzenie na jej oblicze. Starał się jednak brzmieć na tyle zdecydowanie, aby nie domyśliła się jego rozterek. Nie takim go zapamiętała, był święcie przekonany, że wykuła posąg przypominający odrażającego potwora z miną zdolną ścinać krew w ludzkich żyłach. Zapewne był gargulcem, rzygaczem rynnowym, siedzącym na skraju dachu, tylko miast deszczówki wypluwał z siebie wściekłość i nieprzyjemne słowa tyczące się wypełniania obowiązków przez lekarzy. Niedorzeczne, choć nie potrafił sobie wyobrazić niczego innego. Dlaczego akurat gargulec? Odwrócił twarz i zerknął na stos papieru. Kilka kartek wysunęło się z niego, dlatego zaraz zaczął wciskać je na swoje miejsce, zbierając się na wyrzucenie kilku słów wyjaśnienia. Nie mógł jednak przecież zbyć jej słowami, że “miał wszystko pod kontrolą”, bo wyraźnie nie miał. Wprawdzie, zasłonił sobie pole widzenia ledwo kilka metrów przed nią, lecz i to nie było czymś, o czym mógłby jawnie mówić. Domyśliłaby się, że próbował ją zignorować. Ale czy to byłoby aż takie dziwne? Nie chciał się przyznać do własnych wyrzutów sumienia. Wciąż ignorował jej pytanie, w gruncie rzeczy dla niego zupełnie retoryczne, bo wina była widoczna jak na dłoni. — Proszę mi wybaczyć roztargnienie. — Nie zamierzał się spierać. Nie zamierzał udowadniać swojej racji, której przecież nie miał. — Ostatnio każdy robi wszystko w pośpiechu. Na szczęście nic się nie stało — zaśmiał się, zupełnie nienaturalnie, wyraźnie kłamiąc. Tak sztucznie wypowiadanych zdań dawno nie miał przyjemności składać. Tak chyba mówili zwykle ludzie, którzy chcieli utrzymać radosny ton. Czuł się jak ciotka Maude chichocząca z matką przy kawie. Słabo przenosił umiejętności komunikacyjne do praktyki. Odchrząknął i znów zaczął poprawiać i wyrównywać stos z pedantyczną dokładnością. Kartka przy kartce. Teczka za teczką, by przypominały na nowo idealny prostopadłościan. Nie potrafił powstrzymać się jednak przed ukradkowym zerkaniem na jej dłonie i na koperty. Wolałby mieć za sobą już teraz wręczenie dokumentów. Nie miał jednak odwagi, aby powiedzieć o tym wprost. Wreszcie akta nie wymagały żadnych poprawek, mógł użyć zaklęcia i podnieść je w powietrze, by odejść oszczędzając sobie i jej niepotrzebnych niezręczności. Mógł, ale zamiast tego odwrócił się na pięcie i wyjątkowo niewyraźnie zadał pytanie, które związało ich na kilka kolejnych chwil.
— Mogę jakoś pomóc? — nie wiedział czy pyta ją szczerze, czy pod wpływem świdrującego poczucia winy.
Brnął dalej do przodu, każdy z kroków skracał się dziwnie, a moment wymijania terapeutki rozciągał się niemiłosiernie; wszystko jednak szło zgodnie z planem, łudził się bardzo. Już prawie witał się rozluźnieniem wstępującym w mięśnie, usta przestał ściskać kurczowo w wąską linię, a palce nie drgały nieprzyjemnie schowane w kieszeni. Sukces był na wyciągnięcie ręki dosłownie. Przyspieszył. Stos papierów zachwiał się niebezpiecznie, słowa popłynęły w najmniej oczekiwanym momencie i autentycznie go zaskoczyły. Zamarł. Mógł wprawdzie zignorować uwagę Kristy, jednak kiedy dodała do wypowiedzi jego nazwisko, zatrzymał się, kartki podążyły najpierw w górę, stawiając opór, wreszcie jednak opadły ukazując całe, pobladłe oblicze. Zatrzymały się na wysokości pasa, by ostatecznie opaść na krzesło ustawione pod ścianą dla oczekujących interesantów. Nie potrafił utrzymać zaklęcia. Plik huknął wzmagając tylko nieprzyjemny zapach stęchlizny.
— Pani doktor — rzucił, niepewnie unosząc spojrzenie na jej oblicze. Starał się jednak brzmieć na tyle zdecydowanie, aby nie domyśliła się jego rozterek. Nie takim go zapamiętała, był święcie przekonany, że wykuła posąg przypominający odrażającego potwora z miną zdolną ścinać krew w ludzkich żyłach. Zapewne był gargulcem, rzygaczem rynnowym, siedzącym na skraju dachu, tylko miast deszczówki wypluwał z siebie wściekłość i nieprzyjemne słowa tyczące się wypełniania obowiązków przez lekarzy. Niedorzeczne, choć nie potrafił sobie wyobrazić niczego innego. Dlaczego akurat gargulec? Odwrócił twarz i zerknął na stos papieru. Kilka kartek wysunęło się z niego, dlatego zaraz zaczął wciskać je na swoje miejsce, zbierając się na wyrzucenie kilku słów wyjaśnienia. Nie mógł jednak przecież zbyć jej słowami, że “miał wszystko pod kontrolą”, bo wyraźnie nie miał. Wprawdzie, zasłonił sobie pole widzenia ledwo kilka metrów przed nią, lecz i to nie było czymś, o czym mógłby jawnie mówić. Domyśliłaby się, że próbował ją zignorować. Ale czy to byłoby aż takie dziwne? Nie chciał się przyznać do własnych wyrzutów sumienia. Wciąż ignorował jej pytanie, w gruncie rzeczy dla niego zupełnie retoryczne, bo wina była widoczna jak na dłoni. — Proszę mi wybaczyć roztargnienie. — Nie zamierzał się spierać. Nie zamierzał udowadniać swojej racji, której przecież nie miał. — Ostatnio każdy robi wszystko w pośpiechu. Na szczęście nic się nie stało — zaśmiał się, zupełnie nienaturalnie, wyraźnie kłamiąc. Tak sztucznie wypowiadanych zdań dawno nie miał przyjemności składać. Tak chyba mówili zwykle ludzie, którzy chcieli utrzymać radosny ton. Czuł się jak ciotka Maude chichocząca z matką przy kawie. Słabo przenosił umiejętności komunikacyjne do praktyki. Odchrząknął i znów zaczął poprawiać i wyrównywać stos z pedantyczną dokładnością. Kartka przy kartce. Teczka za teczką, by przypominały na nowo idealny prostopadłościan. Nie potrafił powstrzymać się jednak przed ukradkowym zerkaniem na jej dłonie i na koperty. Wolałby mieć za sobą już teraz wręczenie dokumentów. Nie miał jednak odwagi, aby powiedzieć o tym wprost. Wreszcie akta nie wymagały żadnych poprawek, mógł użyć zaklęcia i podnieść je w powietrze, by odejść oszczędzając sobie i jej niepotrzebnych niezręczności. Mógł, ale zamiast tego odwrócił się na pięcie i wyjątkowo niewyraźnie zadał pytanie, które związało ich na kilka kolejnych chwil.
— Mogę jakoś pomóc? — nie wiedział czy pyta ją szczerze, czy pod wpływem świdrującego poczucia winy.
Bezimienny
Eitri Soelberg nie był najgorszy. Chociaż, bez wątpienia, w tamtym okresie rzeczywiście dał ci w kość i mimo że po większości odbytych z nim zajęć i spotkań miałaś ochotę wydrapać sobie oczy, wyciąć uszy i wyrwać język, choć przyrzekałaś sobie, że któregoś dnia po prostu o nim zapomnisz i nie przyjdziesz na kolejne ćwiczenia, by ani sobie, ani jemu nie psuć bardziej jeszcze jednego dnia, ostatecznie jawił ci się raczej jako jeden z tych małych, rozwrzeszczanych piesków — w twoim wyobrażeniu był jak ratlerek, który robił wiele hałasu o nic; który swoją bezradność starał się zakrzyczeć niemożliwym ujadaniem i dopatrywaniem się winy w zastępie bezinteresownie opiekujących się nim obcych osób; który, ostatecznie, mimo zdenerwowania jego zachowaniem, budził w tobie coś na kształt litości. Pamiętasz jednak — tak wyraźnie, jakby to było ledwie wczoraj; jakbyś właśnie wybudziła się z koszmaru — jednego ze swoich pierwszych pacjentów, jeszcze w czasach, kiedy byłaś na stażu, a twojego prowadzącego więcej przy tobie nie było niż raczył doglądać twoich postępów. Nie potrafiłaś stwierdzić, czy to ze względu na usposobienie, czy na wpojone uprzedzenie Henrik Hallström traktował cię prawie jak śmiecia — wydawało ci się, że zaszczuł cię już w pierwszej chwili, kiedy pojawiłaś się w sali, w jakiej przebywał. Ledwie zdążyłaś wypowiedzieć własne nazwisko, kiedy atmosfera w pomieszczeniu zaczęła gęstnieć. W krótkim przebłysku olśnienia próbowałaś jeszcze ratować sytuację swoją aurą — i na ten jeden dzień się udało, kolejne były przeprawą przez mękę, morzem wylanych łez, dziesiątkami kilogramów wyjadanej prosto z puszki masy kajmakowej i pęczniejącym w gardle za każdym razem na widok Hallströma strachem przed sięgnięciem po możliwości czerpane ze swoich genów. Na przełomie tych kilku lat zetknęłaś się jeszcze później z paroma innymi takimi Hallströmami — starszymi i młodszymi, mężczyznami i kobietami, urzędnikami, sportowcami, sprzedawcami, oficerami i emerytami — i gdybyś się uparła, mogłabyś zebrać za ich sprawą całe wiadro swoich łez, a ściany mieszkania wytapetować pisanymi w afekcie podaniami o przeniesienie. Na przełomie tych kilku lat wcale nie stałaś się bardziej gruboskórna, paradoksalnie nabyłaś jedynie jeszcze więcej empatii.
I nauczyłaś się, że to, co najtrudniejsze, musisz po prostu przeczekać.
To dlatego teraz cierpliwie oczekujesz jego reakcji — masz przecież czas. Może nie być ci w smak dłuższe niż wypada przebywanie w budynku pełnym rozdrażnionych funkcjonariuszy, ostatecznie nigdzie ci się jednak nie spieszy. Nigdy ci się nie spieszy. Czasu miałabyś nawet więcej, gdyby… Zagryzasz wargę, zsuwając koperty w jeden stosik, uprzednio przekładając na wierzch tę, na której nakreślono nazwisko Soelberga, kiedy udało ci się dostrzec ją pomiędzy innymi powiadomieniami. Nie wręczasz mu jej od razu — właściwie nie myślisz nawet o tym, by przekazać mu skierowanie — z uwagą i powątpiewaniem obserwując zmagania Eitriego ze stertą dokumentów, które niesfornie wymknęły się z równego pliku. Dokładność, z jaką przykłada się do okiełznania kartek jednocześnie cię bawi, wprawia w zażenowanie i wywołuje irytację, bo nie jesteś w stanie oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co robi, to jedynie przeciąganie w czasie momentu konfrontacji; że gdyby miał możliwość, gdybyś tylko zdjęła spojrzenie z jego pleców, ruszyłby w długą, nie oglądając się nawet za siebie. Prawie, jak przed półtora rokiem.
Zaskakuje cię tym, że jednak się odzywa. Zdumienia odmalowującego się na twojej twarzy ściągnięciem brwi nie potrafisz ukryć w żaden przyzwoity sposób, nie podejmujesz zatem jakiegokolwiek starania, by zamaskować przed nim swoją reakcję. Z dziwnym zakłopotaniem przekładasz wyłącznie koperty do drugiej dłoni, mimowolnie próbując schować je pod zwisającym z ramienia płaszczem.
— Na szczęście nic się nie stało — powtarzasz za nim jak echo, nie całkiem nieprzekonana do jego tłumaczenia, mimo to powoli daje o sobie znać zawodowa troska, bo kolejne słowa, jakie wypowiadasz, podszyte są zatroskaniem, a nie, jak wcześniej, uszczypliwością. — To może być oznaka przemęczenia. Był pan ostatnio na urlopie? — dopytujesz wyłącznie kurtuazyjnie, ponieważ spodziewasz się, jaką usłyszysz odpowiedź: kolejny podźwięk śmiechu, tym razem bardziej szczery, bardziej gorzki. Ostatnie miesiące wszystkim funkcjonariuszom służb publicznych upływają tak szybko, że nikt nie ma czasu myśleć o wolnym, nikt nie chce o wolnym nawet myśleć, kiedy fizycznie brakuje rąk do pracy, a naciski i niezadowolenie społeczne spędzają sen z powiek. Pytasz więc — choć pytanie, zadane przez kogokolwiek innego, mogłyby wydawać się potwarzą — aby uspokoić własne sumienie, aby nie zasypiać z wyrzutami, że może zignorowałaś coś, co mogłoby doprowadzić do większej tragedii niż rozsypane dokumenty i kilka nieprzyjemnych stłuczeń. — Właściwie tak. Kojarzy pan może oficerów: Evalda Brascha, Inkę Lyytinen i Kristera Mosandera i w jakich wydziałach pracują? — Zastanowienie, po którym udzielasz mu twierdzącej odpowiedzi i informacji o naturze twojego problemu, trwa o chwilę za długo; ledwie dwie sekundy zawahania zdradzają, że za potwierdzeniem potrzeby pomocy może kryć się coś więcej niż jedynie chęć jej otrzymania: jakbyś miała wątpliwość, czy na pewno chcesz uzyskać wsparcie właśnie od niego albo, jak gdybyś nie miała pewności, czy sprawa, z jaką przyszłaś do siedziby kruczych strażników rzeczywiście wymaga asysty ze strony któregokolwiek oficera. — To jednak nic pilnego, w końcu nie chciałabym odciągać pana od tak arcyważnych obowiązków. — Sugestywnie przenosisz spojrzenie na pozostawiony na krześle stos dokumentów, choć względnie schludnie ułożony, wyraźnie niepasujący jednak do surowego wystroju korytarza.
I nauczyłaś się, że to, co najtrudniejsze, musisz po prostu przeczekać.
To dlatego teraz cierpliwie oczekujesz jego reakcji — masz przecież czas. Może nie być ci w smak dłuższe niż wypada przebywanie w budynku pełnym rozdrażnionych funkcjonariuszy, ostatecznie nigdzie ci się jednak nie spieszy. Nigdy ci się nie spieszy. Czasu miałabyś nawet więcej, gdyby… Zagryzasz wargę, zsuwając koperty w jeden stosik, uprzednio przekładając na wierzch tę, na której nakreślono nazwisko Soelberga, kiedy udało ci się dostrzec ją pomiędzy innymi powiadomieniami. Nie wręczasz mu jej od razu — właściwie nie myślisz nawet o tym, by przekazać mu skierowanie — z uwagą i powątpiewaniem obserwując zmagania Eitriego ze stertą dokumentów, które niesfornie wymknęły się z równego pliku. Dokładność, z jaką przykłada się do okiełznania kartek jednocześnie cię bawi, wprawia w zażenowanie i wywołuje irytację, bo nie jesteś w stanie oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co robi, to jedynie przeciąganie w czasie momentu konfrontacji; że gdyby miał możliwość, gdybyś tylko zdjęła spojrzenie z jego pleców, ruszyłby w długą, nie oglądając się nawet za siebie. Prawie, jak przed półtora rokiem.
Zaskakuje cię tym, że jednak się odzywa. Zdumienia odmalowującego się na twojej twarzy ściągnięciem brwi nie potrafisz ukryć w żaden przyzwoity sposób, nie podejmujesz zatem jakiegokolwiek starania, by zamaskować przed nim swoją reakcję. Z dziwnym zakłopotaniem przekładasz wyłącznie koperty do drugiej dłoni, mimowolnie próbując schować je pod zwisającym z ramienia płaszczem.
— Na szczęście nic się nie stało — powtarzasz za nim jak echo, nie całkiem nieprzekonana do jego tłumaczenia, mimo to powoli daje o sobie znać zawodowa troska, bo kolejne słowa, jakie wypowiadasz, podszyte są zatroskaniem, a nie, jak wcześniej, uszczypliwością. — To może być oznaka przemęczenia. Był pan ostatnio na urlopie? — dopytujesz wyłącznie kurtuazyjnie, ponieważ spodziewasz się, jaką usłyszysz odpowiedź: kolejny podźwięk śmiechu, tym razem bardziej szczery, bardziej gorzki. Ostatnie miesiące wszystkim funkcjonariuszom służb publicznych upływają tak szybko, że nikt nie ma czasu myśleć o wolnym, nikt nie chce o wolnym nawet myśleć, kiedy fizycznie brakuje rąk do pracy, a naciski i niezadowolenie społeczne spędzają sen z powiek. Pytasz więc — choć pytanie, zadane przez kogokolwiek innego, mogłyby wydawać się potwarzą — aby uspokoić własne sumienie, aby nie zasypiać z wyrzutami, że może zignorowałaś coś, co mogłoby doprowadzić do większej tragedii niż rozsypane dokumenty i kilka nieprzyjemnych stłuczeń. — Właściwie tak. Kojarzy pan może oficerów: Evalda Brascha, Inkę Lyytinen i Kristera Mosandera i w jakich wydziałach pracują? — Zastanowienie, po którym udzielasz mu twierdzącej odpowiedzi i informacji o naturze twojego problemu, trwa o chwilę za długo; ledwie dwie sekundy zawahania zdradzają, że za potwierdzeniem potrzeby pomocy może kryć się coś więcej niż jedynie chęć jej otrzymania: jakbyś miała wątpliwość, czy na pewno chcesz uzyskać wsparcie właśnie od niego albo, jak gdybyś nie miała pewności, czy sprawa, z jaką przyszłaś do siedziby kruczych strażników rzeczywiście wymaga asysty ze strony któregokolwiek oficera. — To jednak nic pilnego, w końcu nie chciałabym odciągać pana od tak arcyważnych obowiązków. — Sugestywnie przenosisz spojrzenie na pozostawiony na krześle stos dokumentów, choć względnie schludnie ułożony, wyraźnie niepasujący jednak do surowego wystroju korytarza.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Czasami, gdy już niemal był pewien, że opanował sztukę konwersacji w stopniu przyzwoitym, działo się coś, co zdecydowanie przekreślało zbyt optymistyczne spojrzenie na sytuację. Wracał do punktu wyjścia i zastanawiał się nad tym, w jaki sposób powinien układać najprostsze zdania, by brzmiały w sposób niewymuszony. Każda z jego mów – tkana w głowie – była naprawdę wspaniała, płynna i okraszona naturalną nonszalancją, której nagle – w zderzeniu z rzeczywistością – nie można było w nim uświadczyć choćby w najmniejszym stopniu. Gładkie dźwięki liter nabierały ostrości, wychylały się lekko w zbyt szybkim tempie, niczym litery stawiane koślawo na kartce papieru. Tracił kontrolę nad językiem, a perfekcyjnie opracowane odpowiedzi okazywały się być nie na miejscu. Im więcej o tym myślał, tym w ostatecznym rozrachunku wypadał gorzej. Nagle jego buta, chęć negacji i bunt wyparowały, nie miał dla terapeutki ani jednego nieprzyjemnego słowa. Jego palce zaciskały się wyraźnie z groźbą szarpania granic, by udowodnić jej, że powinna sobie odpuścić, bo on nie zamierzał współpracować. Analizując przeszłość, dochodził do wniosku, że widywała go głównie w dwóch skrajnych stanach – albo wściekle ujadającego, albo zupełnie zobojętniałego, ze wzrokiem pokrytym śniedzią utraconej nadziei. Nie potrafił wyprzeć ze świadomości nieprzyjemnych wspomnień, dlatego wstydził się i tracił orientację, co tak właściwie powinien zrobić. Może nie powinien był się odzywać? Może lepiej było zachować maskę obojętności i mrukliwości, by nie zaburzyć jej percepcji? Mogła już przecież zawsze uważać go za skończonego buca i pewnie nic by się nie stało. Mógł jedynie mieć pretensje do siebie, że odruch nakazał mu zachować się tym razem po ludzku.
Co chwila układał dłonie na stercie papierów, wyrównując je uporczywie, choć chwilę temu zostawił je w spokoju – idealnie poskładane i niepotrzebujące więcej interwencji. Spokój wypływający z monotonnej, kompulsywnej czynności, pozwalał mu zachować niezaburzoną melodykę głosu. Odetchnął ze spokojem, gdy nie zgromiła go kolejny raz, chyba nieco odpuszczając, co nie wydawało mu się tak oczywiste. Jej zaskoczenie – bo wyraźnie je widział – wprawiło go w szczerą konsternację, dlatego z ukosa zerkał na kobiecą twarz, siląc się, by nie zatrzymywać oczu niepotrzebnie długo w jednym punkcie. Był ciekaw – tego po sobie również się nie spodziewał. Wspólna niepewność wisząca w wąskim przesmyku pomiędzy postaciami dodawała mu otuchy; chyba, bo spięte mięśnie nagle nieco poluzowały, a dłonie wreszcie odsunęły się od aktówek. Wygładził spierzchniętą od kurzu skórę, rozmasowując opuszki palców i uśmiechnął się ledwo zauważalnie. Wreszcie ulokował dłonie za plecami, splatając je ze sobą, by nie opadały bezsensownie wzdłuż ciała czyniąc go podobnym do kukiełki pozbawionej życia.
Pokręcił głową – nie brakowało mu w ostatnich czasach urlopu. Miał aż zanadto wolnych dni w utkanym ciągłymi przerwami grudniu. Było intensywnie, może to stanowiło problem. Zwykle odpoczywał zaszywają się samotnie we własnym pokoju, tymczasem Jul przepełniała ludzka obecność. Mimowolnie powrócił pamięcią do rodzinnego Göteborga: do rodziców wyczekujących jego przybycia, do trudnych rozmów z matką i pokonywania własnych lęków. Powrócił również do Trondheim, do fińskiego Paha-Koli i noworocznego spotkania we Flåm, gdzie kolejny raz doświadczył bliskości ważnych dla niego osób. Nigdy nie szukał okresów przełomowych, nie lubił tak nazywać zdarzeń z własnego życia, ale jeśli faktycznie coś zaczynało się w nim znacząco zmieniać, to właśnie od ostatniego kwartału minionego roku. Wprawdzie już wcześniej powrócił do pracy i otrząsnął się z letargu wywołanego chorobą, jednak wiele rzeczy robił wbrew sobie, niekoniecznie doszukując się jakiegokolwiek sensu we własnej egzystencji. Coraz bardziej zaczynał teraz doceniać znaczenie tych pojedynczych osób, których obecność i działania przyczyniły się do jego powrotu do zdrowia. Może i to spotkanie było więc celowe? Nie chciał tylko mieszać w to bogów i ich “planu”.
— Nie, nie. Myślę, że to ilość spraw, nie przemęczenie. Wyjątkowo udało mi się w zeszłym już roku wygospodarować kilka dni, by złapać oddech — wyznał, wyjaśniając dokładnie jak wyglądała sprawa. Nie odburknął, nie zbył jej zdawkowym “proszę się nie przejmować”, co na lekarzy zwykle nie działało najlepiej. Tu nie mogła go skarcić, bo na ilość obowiązków nie było prostego lekarstwa. Przysunął się wreszcie jeszcze trochę, topiąc dystans i zerkając na kobiece ręce, prześledził litery wypisane na kopertach. Jej obawy zbył machnięciem ręki – którą wyłuskał z ciasnego splotu za plecami – i ponownym potrząśnięciem głowy. — Nie pali się, archiwum nie ucieknie, a ja chętnie pomogę. — Znów zaskoczony, tym razem zdecydowaniem, zignorował, że robi mu się gorąco na samą myśl o tym, że brnie coraz bardziej w sytuację, której chciał przecież uniknąć. Wcale nie czuł się bardziej na miejscu i wcale nie oswoił się nagle z obecnością Kristy, a jednak czując wyraźny dyskomfort, dobrowolnie postanowił jej pomóc.
Nie kojarzył wszystkich oficerów, tak właściwie, to znakomitą ich część skutecznie ignorował; gdyby nie obowiązki i ciągła współpraca funkcjonariuszy, jego znajomości prawdopodobnie ograniczałyby się do Frederika, Untamo i Ivara. Z biegiem czasu jednak nabył wiedzę o ludziach w Kruczej ucząc się przy okazji tych wszystkich nazwisk i imion oraz twarzy – bardziej i mniej charakterystycznych.
— Krister siedzi biurko za mną, Evald również z mojego wydziału — wyliczanka była dość krótka, przy Ince zatrzymał się na chwilę, bo pracowała w archiwum, więc dokładnie tam gdzie zmierzał. Zawahał się, czy powinien narażać terapeutkę na kolejne minuty w swoim towarzystwie. — Inka pracuje w archiwum, więc — zaciął się i poczerwieniał. — Jeśli pani ma ochotę, to możemy tam pójść razem, nie będę więcej nikogo narażał na zderzenie z górą papieru — zaśmiał się i spoważniał w momencie, zdając sobie sprawę, że znów brzmi dość nienaturalnie. Spojrzał na Kirstę w napięciu, gotów przyjąć odmowę.
Co chwila układał dłonie na stercie papierów, wyrównując je uporczywie, choć chwilę temu zostawił je w spokoju – idealnie poskładane i niepotrzebujące więcej interwencji. Spokój wypływający z monotonnej, kompulsywnej czynności, pozwalał mu zachować niezaburzoną melodykę głosu. Odetchnął ze spokojem, gdy nie zgromiła go kolejny raz, chyba nieco odpuszczając, co nie wydawało mu się tak oczywiste. Jej zaskoczenie – bo wyraźnie je widział – wprawiło go w szczerą konsternację, dlatego z ukosa zerkał na kobiecą twarz, siląc się, by nie zatrzymywać oczu niepotrzebnie długo w jednym punkcie. Był ciekaw – tego po sobie również się nie spodziewał. Wspólna niepewność wisząca w wąskim przesmyku pomiędzy postaciami dodawała mu otuchy; chyba, bo spięte mięśnie nagle nieco poluzowały, a dłonie wreszcie odsunęły się od aktówek. Wygładził spierzchniętą od kurzu skórę, rozmasowując opuszki palców i uśmiechnął się ledwo zauważalnie. Wreszcie ulokował dłonie za plecami, splatając je ze sobą, by nie opadały bezsensownie wzdłuż ciała czyniąc go podobnym do kukiełki pozbawionej życia.
Pokręcił głową – nie brakowało mu w ostatnich czasach urlopu. Miał aż zanadto wolnych dni w utkanym ciągłymi przerwami grudniu. Było intensywnie, może to stanowiło problem. Zwykle odpoczywał zaszywają się samotnie we własnym pokoju, tymczasem Jul przepełniała ludzka obecność. Mimowolnie powrócił pamięcią do rodzinnego Göteborga: do rodziców wyczekujących jego przybycia, do trudnych rozmów z matką i pokonywania własnych lęków. Powrócił również do Trondheim, do fińskiego Paha-Koli i noworocznego spotkania we Flåm, gdzie kolejny raz doświadczył bliskości ważnych dla niego osób. Nigdy nie szukał okresów przełomowych, nie lubił tak nazywać zdarzeń z własnego życia, ale jeśli faktycznie coś zaczynało się w nim znacząco zmieniać, to właśnie od ostatniego kwartału minionego roku. Wprawdzie już wcześniej powrócił do pracy i otrząsnął się z letargu wywołanego chorobą, jednak wiele rzeczy robił wbrew sobie, niekoniecznie doszukując się jakiegokolwiek sensu we własnej egzystencji. Coraz bardziej zaczynał teraz doceniać znaczenie tych pojedynczych osób, których obecność i działania przyczyniły się do jego powrotu do zdrowia. Może i to spotkanie było więc celowe? Nie chciał tylko mieszać w to bogów i ich “planu”.
— Nie, nie. Myślę, że to ilość spraw, nie przemęczenie. Wyjątkowo udało mi się w zeszłym już roku wygospodarować kilka dni, by złapać oddech — wyznał, wyjaśniając dokładnie jak wyglądała sprawa. Nie odburknął, nie zbył jej zdawkowym “proszę się nie przejmować”, co na lekarzy zwykle nie działało najlepiej. Tu nie mogła go skarcić, bo na ilość obowiązków nie było prostego lekarstwa. Przysunął się wreszcie jeszcze trochę, topiąc dystans i zerkając na kobiece ręce, prześledził litery wypisane na kopertach. Jej obawy zbył machnięciem ręki – którą wyłuskał z ciasnego splotu za plecami – i ponownym potrząśnięciem głowy. — Nie pali się, archiwum nie ucieknie, a ja chętnie pomogę. — Znów zaskoczony, tym razem zdecydowaniem, zignorował, że robi mu się gorąco na samą myśl o tym, że brnie coraz bardziej w sytuację, której chciał przecież uniknąć. Wcale nie czuł się bardziej na miejscu i wcale nie oswoił się nagle z obecnością Kristy, a jednak czując wyraźny dyskomfort, dobrowolnie postanowił jej pomóc.
Nie kojarzył wszystkich oficerów, tak właściwie, to znakomitą ich część skutecznie ignorował; gdyby nie obowiązki i ciągła współpraca funkcjonariuszy, jego znajomości prawdopodobnie ograniczałyby się do Frederika, Untamo i Ivara. Z biegiem czasu jednak nabył wiedzę o ludziach w Kruczej ucząc się przy okazji tych wszystkich nazwisk i imion oraz twarzy – bardziej i mniej charakterystycznych.
— Krister siedzi biurko za mną, Evald również z mojego wydziału — wyliczanka była dość krótka, przy Ince zatrzymał się na chwilę, bo pracowała w archiwum, więc dokładnie tam gdzie zmierzał. Zawahał się, czy powinien narażać terapeutkę na kolejne minuty w swoim towarzystwie. — Inka pracuje w archiwum, więc — zaciął się i poczerwieniał. — Jeśli pani ma ochotę, to możemy tam pójść razem, nie będę więcej nikogo narażał na zderzenie z górą papieru — zaśmiał się i spoważniał w momencie, zdając sobie sprawę, że znów brzmi dość nienaturalnie. Spojrzał na Kirstę w napięciu, gotów przyjąć odmowę.
Bezimienny
Wiele razy powtarzano ci, że jesteś naiwna — w domyśle, między wierszami dodając zawsze, że również głupia — że kiedyś przyjdzie dzień, w którym pożałujesz wszystkich swoich dotychczasowych, nierozważnych, podejmowanych pod wpływem emocji decyzji (choć w rzeczywistości rzadko kiedy decydujesz się na tak odważny krok, do rozstrzygnięcia większości spraw podchodząc z chłodną głową); że powinnaś bardziej uważać i absolutnie nikomu nie ufać, bo ludzie na twoje zaufanie zwyczajnie nie zasługują, ty zaś nie jesteś na tyle silna, by mierzyć się później z kłopotami wynikłymi z twojej nadmiernej wiary w społeczeństwo. Nigdy jednak poważnie nie traktowałaś tych słów, nigdy nie brałaś ich do siebie, nie czułaś się nimi ani trochę urażona czy zaatakowana — nigdy też nie zastanawiałaś się, czy jest w nich choćby krztyna prawdy, bo swojemu kompasowi moralnemu zazwyczaj niewiele masz do zarzucenia, choć zdajesz sobie sprawę z tego, że z perspektywy osoby trzeciej niektóre twoje działania mogą wydawać się co najmniej kontrowersyjne. Nikomu bowiem nie zabierasz możliwości pokazania się z lepszej strony, każdemu (z nielicznymi wyjątkami, które policzyć możesz na palcach jednej dłoni) zawsze dając drugą szansę i sposobność zrekompensowania, bardziej im niż sobie, ich fatalnego pierwszego wrażenia. Nikogo nie zwykłaś przekreślać, szczególnie wiele pokładów wyrozumiałości rezerwując dla własnych pacjentów, bo wierzysz że ci, którym nie dane było dobrze wypaść przy pierwszym spotkaniu (drugim, trzecim czy dziewiątym również), w końcu, za którymś razem, wreszcie pokażą się światu z lepszej strony — po prostu wiesz, że jeszcze kiedyś cię zaskoczą. Może wtedy, gdy uda im się w końcu stanąć na nogi, dosłownie i w przenośni, a może, gdy Norny zdecydują się być dla nich przychylniejsze.
Nie przekreśliłaś też nigdy Soelberga, choć mogło ci się zdarzyć, że na przestrzeni minionego czasu zapomniałaś, by ciągle wierzyć, że mógłby się zmienić.
Słysząc jego tłumaczenie, w pierwszym odruchu masz ochotę wybuchnąć śmiechem. Refleksja dotycząca tego, że przypadkowo poruszona sytuacja może być jednak poważniejsza niż pozornie wydaje się to Eitriemu, przywraca ci jednak rezon w tym samym momencie, sprawiając że kąciki warg unoszą ci się w uśmiechu tylko odrobinę, bo szybko ściągasz usta w dziubek, aby stłumić rezonujące w tobie echa wesołości.
— Rozumiem… — W wyważenie w twoim głosie ponownie wkradają się tony kąśliwości, nie chcesz jednak ponownie atakować mężczyzny bezpośrednimi oskarżeniami. — Jeśli przejdzie pan pomyślnie badania kontrolne. — Wymownie unosisz plik z kopertami, dając mu do zrozumienia, że również znalazł się w grupie szczęśliwców, którzy obligatoryjne badania przejść będą musieli. — Mogę zaopiniować o zwiększenie panu przydzielanych spraw — kończysz z jednoznacznym uśmiechem, domyślając się, że problemem Soelberga w żadnym wypadku nie jest brak zajęć, ale nadmiar pracy, mimo twoich wyraźnych zaleceń o oszczędzaniu siebie w pierwszym roku po powrocie do służby. Ostatecznie mogłaś się spodziewać, że skończy się to właśnie w taki sposób: że wszystko, o czym mówiłaś było wyłącznie jak rzucanie grochem o ścianę — nie pierwszy i nie ostatni raz. Może, gdybyś posłuszeństwo wobec nakazów nakładanych na odbywających rekonwalescencję oficerów wymuszała swoim darem, mogłabyś notować nieco większe sukcesy, zawsze jednak trudno ci odbierać im to, co w pewnym sensie uważają za swoje szczęście i motywator do przeżywania każdego kolejnego dnia. Trudno ci być aż tak okrutną.
Przelotny uśmiech wkrada ci się na wargi. Chociaż tym razem starasz się zaskoczenie trzymać na wodzy, to jednak spojrzeniem dyskretnie omiatasz korytarz z jednej i drugiej strony, bo przez głowę przemyka ci ulotna myśl, że śmiała propozycja oficera niezwiązana jest wcale z chęcią pomocy, a ze znalezieniem drogi ucieczki przed kimś zgoła gorszym niż ty. Jego ofertę przyjmujesz więc bez zbędnego komentarza, ostatecznie — nie znajdując w najbliższym otoczeniu żadnego konkretnego powodu dla tej deklaracji — nie chcąc, by żałował, bez wątpienia trudnej dla niego samego, podjętej decyzji.
— Nie mam nic przeciwko — zapewniasz go tonem uprzejmym, pozbawionym jednak jakichkolwiek innych emocji. Zdajesz sobie sprawę z tego, że tą dyplomatyczną, wyważoną odpowiedzią budujesz jednocześnie między wami bezpieczną przegrodę dystansu, w każdej chwili pozwalającą na wasze niezobowiązujące rozejście się w przeciwne strony lub przejście przez nią, stare animozje zostawiając za sobą. — Przynajmniej mogę mieć pewność, że, nawet jeśli będę jedyną osobą, która ma utonąć pod stertą tych dokumentów, to po drodze na pewno nigdzie nie zabłądzę — pozwalasz sobie jeszcze na swobodniejszą dygresję, uważnie obserwując, jak zmienia się mimika oficera; jak na powrót stara się wbić w ciasny garnitur dyscypliny; jak w jego ruchy ponownie wkrada się niepokojąca nerwowość. — Chyba, że… Zgubi mnie pan z rozmysłem. Proszę powiedzieć, oficerze Soelberg, pan się mnie… obawia? — Pytanie zadajesz najbardziej neutralnym tonem, na jaki cię stać, kiedy jednak kładziesz na stercie papierów plik kopert i zupełnie bez namysłu sięgasz po część dokumentacji, łatwo dostrzec, że kąciki ust drgają ci nieznacznie, jakbyś za wszelką cenę próbowała zachować kamienny wyraz twarzy. Oparłszy na biodrze skromny stos akt, podnosisz na Kruczego Strażnika jasne tęczówki pełne oczekiwania: na odpowiedź i na wskazanie właściwego kierunku do archiwum.
Nie przekreśliłaś też nigdy Soelberga, choć mogło ci się zdarzyć, że na przestrzeni minionego czasu zapomniałaś, by ciągle wierzyć, że mógłby się zmienić.
Słysząc jego tłumaczenie, w pierwszym odruchu masz ochotę wybuchnąć śmiechem. Refleksja dotycząca tego, że przypadkowo poruszona sytuacja może być jednak poważniejsza niż pozornie wydaje się to Eitriemu, przywraca ci jednak rezon w tym samym momencie, sprawiając że kąciki warg unoszą ci się w uśmiechu tylko odrobinę, bo szybko ściągasz usta w dziubek, aby stłumić rezonujące w tobie echa wesołości.
— Rozumiem… — W wyważenie w twoim głosie ponownie wkradają się tony kąśliwości, nie chcesz jednak ponownie atakować mężczyzny bezpośrednimi oskarżeniami. — Jeśli przejdzie pan pomyślnie badania kontrolne. — Wymownie unosisz plik z kopertami, dając mu do zrozumienia, że również znalazł się w grupie szczęśliwców, którzy obligatoryjne badania przejść będą musieli. — Mogę zaopiniować o zwiększenie panu przydzielanych spraw — kończysz z jednoznacznym uśmiechem, domyślając się, że problemem Soelberga w żadnym wypadku nie jest brak zajęć, ale nadmiar pracy, mimo twoich wyraźnych zaleceń o oszczędzaniu siebie w pierwszym roku po powrocie do służby. Ostatecznie mogłaś się spodziewać, że skończy się to właśnie w taki sposób: że wszystko, o czym mówiłaś było wyłącznie jak rzucanie grochem o ścianę — nie pierwszy i nie ostatni raz. Może, gdybyś posłuszeństwo wobec nakazów nakładanych na odbywających rekonwalescencję oficerów wymuszała swoim darem, mogłabyś notować nieco większe sukcesy, zawsze jednak trudno ci odbierać im to, co w pewnym sensie uważają za swoje szczęście i motywator do przeżywania każdego kolejnego dnia. Trudno ci być aż tak okrutną.
Przelotny uśmiech wkrada ci się na wargi. Chociaż tym razem starasz się zaskoczenie trzymać na wodzy, to jednak spojrzeniem dyskretnie omiatasz korytarz z jednej i drugiej strony, bo przez głowę przemyka ci ulotna myśl, że śmiała propozycja oficera niezwiązana jest wcale z chęcią pomocy, a ze znalezieniem drogi ucieczki przed kimś zgoła gorszym niż ty. Jego ofertę przyjmujesz więc bez zbędnego komentarza, ostatecznie — nie znajdując w najbliższym otoczeniu żadnego konkretnego powodu dla tej deklaracji — nie chcąc, by żałował, bez wątpienia trudnej dla niego samego, podjętej decyzji.
— Nie mam nic przeciwko — zapewniasz go tonem uprzejmym, pozbawionym jednak jakichkolwiek innych emocji. Zdajesz sobie sprawę z tego, że tą dyplomatyczną, wyważoną odpowiedzią budujesz jednocześnie między wami bezpieczną przegrodę dystansu, w każdej chwili pozwalającą na wasze niezobowiązujące rozejście się w przeciwne strony lub przejście przez nią, stare animozje zostawiając za sobą. — Przynajmniej mogę mieć pewność, że, nawet jeśli będę jedyną osobą, która ma utonąć pod stertą tych dokumentów, to po drodze na pewno nigdzie nie zabłądzę — pozwalasz sobie jeszcze na swobodniejszą dygresję, uważnie obserwując, jak zmienia się mimika oficera; jak na powrót stara się wbić w ciasny garnitur dyscypliny; jak w jego ruchy ponownie wkrada się niepokojąca nerwowość. — Chyba, że… Zgubi mnie pan z rozmysłem. Proszę powiedzieć, oficerze Soelberg, pan się mnie… obawia? — Pytanie zadajesz najbardziej neutralnym tonem, na jaki cię stać, kiedy jednak kładziesz na stercie papierów plik kopert i zupełnie bez namysłu sięgasz po część dokumentacji, łatwo dostrzec, że kąciki ust drgają ci nieznacznie, jakbyś za wszelką cenę próbowała zachować kamienny wyraz twarzy. Oparłszy na biodrze skromny stos akt, podnosisz na Kruczego Strażnika jasne tęczówki pełne oczekiwania: na odpowiedź i na wskazanie właściwego kierunku do archiwum.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek przyjdzie im rozmawiać i że kobieta zdecyduje się na jego towarzystwo, gdy zaproponował pomoc. Cała sytuacja wydawała się być dość abstrakcyjna, a jednak realna, a jemu nie pozostało nic jak tylko zaprowadzić ją do archiwum. Co najgorsze, towarzyszyło mu przeświadczenie, że powinien całą drogę zapełnić nawet najbardziej bezsensownymi słowami, byle nie dać popisu niezręcznej ciszy, choć była to opcja najłatwiejsza i całkiem dla niego typowa. Kiedyś nieszczególnie zwracał na to uwagę, z czasem wbił się jednak w poczucie, że tak nie robią normalni ludzie i dziwna presja, która towarzyszyła mu w podobnych sytuacjach, ściskała za gardło w próbie wymuszenia czegokolwiek na krnąbrnej naturze. Dopiero po fakcie łapał się na tym, że owe ekwilibrystyki są zupełnie bezsensowne i wcale ich nie potrzebuje. A jednak silił się teraz i próbował pokazać się w zupełnie innym świetle prześlizgując przez kolejne tematy na grząskim gruncie rozmowy.
Informację o tym, że i jego czekają badania kontrolne przyjął z nieoczekiwanym zaskoczeniem, choć przecież dobrze zdawał sobie sprawę, że jego czas powoli się zbliża. Miał raczej tę przypadłość, że wszystko obowiązkowo notował i odznaczał w kalendarzu, z natury nie przepadając za dezorganizacją i poczuciem tracenia kontroli. Był więc przygotowany, a jednak otworzył lekko usta i spojrzał na Kristę z napięciem wymalowanym na twarzy kilkoma charakterystycznymi rysami załamującymi gładkość skóry. Nie wydawało się, żeby podchwycił jej żart, bo zastygł wyraźnie z drgającym kącikiem ust i dezorientacją wkradającą się w chwiejną sylwetkę.
— Nie, nie trzeb… — zaciął się i pomyślał, że jest naprawdę strasznie naiwny, a kobieta zwyczajnie nie mówi tego poważnie. Zaśmiał się krótko po tym, uniósł rękę i zawiesił ją na karku, robiąc przepraszającą minę. Na samym początku bardzo lubił ignorować wszelkie porady i zalecenia lekarzy oraz terapeutów, uparcie próbował udowodnić im, że jest przypadkiem beznadziejnym i wcale nie podporządkuje się musztrze rehabilitacji. Ostatecznie, robił bardziej sobie niż im na złość, bo przecież niszczył swoje zdrowie i stawiał pod znakiem zapytania powrót do służby. Wtedy jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby jeszcze raz wejść w to samo środowisko. Lubił się krzywdzić. — Prawie uwierzyłem — dodał jeszcze strasznie głupio, uciekając wzrokiem przed Kristą. Chciał jeszcze zażartować, jednak ostatecznie darował sobie tę szopkę i zamknął usta, zajmując się podniesieniem sterty papierów, gdy Forsberg postanowiła skorzystać z jego oferty. Niemal nie zauważył, że zebrała kilka teczek z czubka stosu, by symbolicznie mu pomóc. Rezygnując z zaklęcia, poczuł ciężar papieru, jednak nie na tyle kłopotliwy, aby nie mógł dostarczyć akt do archiwum bardziej tradycyjnym sposobem. Jeszcze pół roku temu miał znaczące kłopoty z podejmowaniem jakichkolwiek forsownych czynności, dość szybko się męczył i nawet na wstępie, przy powrocie, jego sprawność sięgała ledwie wymaganego minimum. Niektórzy twierdzili, że testy przeszedł fartem. Dopiero później przykładał się bardziej do ćwiczeń z rozczarowaniem stwierdziwszy, że pozostaje daleko w tyle za Tiedemannem. Ostatnio czuł jeszcze większą motywację, gdy sprawa Kaspra i Lauge zdawała mu się niezwykle istotną dla przyszłości Midgardu. Nie chciał, by ktokolwiek stwierdził, że nie nadaje się i powinien ustąpić, czuł się w obowiązku, by doprowadzić śledztwo do końca, skoro już postanowił wejść na niebezpieczną ścieżkę prawdy. Nie zniósłby myśli, że własnym partactwem mógłby narazić jakiegokolwiek mieszkańca miasta. Nadwyrężał się być może, lecz już wystarczająco długo tkwił w marazmie. Bezczynność zaczynała go frustrować.
Ruszył spokojnie wzdłuż korytarza, wciąż skupiając spojrzenie na szarej okładce skoroszytu z wytłuszczonym numerem sprawy, nawet nieco mniej oficjalny ton towarzyszki nie zmusił go do uniesienia oczu.
— Gubienie się tu, to za dużo powiedziane — rzucił rzeczowo, znów dość kiepsko oceniając wydźwięk wypowiedzi. — Co najwyżej można stracić trochę czasu, gdy nie zna się optymalnej drogi do celu. Wszędzie są oznaczenia, tyle że nie zawsze warto z nich korzystać. Teraz pójdziemy w prawo — wskazał brodą kierunek. — Gdybym chciał być złośliwy, kazałbym iść pani w lewo, obok sali konferencyjnej — dodał bardziej swobodnie z cieniem ledwo uchwytnego zaczepnego uśmiechu. — Teraz przetniemy drogą ewakuacyjną i zaoszczędzimy sporo czasu oraz zaczepki Engera. Zawsze to robi… — bąknął i zdał sobie sprawę, że wyuczył się pewnych dróg tylko dlatego, by faktycznie unikać konkretnych ludzi, co nie stawiało go w dobrym świetle zwłaszcza w obliczu pytania, przez które niemal zakrztusił się ze wstydu. Przenigdy nie pomyślał o tym, że kobieta może w ogóle wysnuć podobne przypuszczenia, zupełnie zapominając o tym, że przecież jeszcze kilka chwil temu próbował przemknąć obok niej zupełnie niezauważonym. — Co? — bardzo elokwentna reakcja rozniosła się echem po pustym korytarzu. Cieszył się, że tędy rzadko kiedy ktokolwiek przechodził. — Skąd takie wnioski? Znaczy się, zaskoczyła mnie pani. Czy obawiam się? — Sterta papierów zachwiała się, gdy próbował uczynić jakikolwiek gest dodatkowego zapewnienia. Śmiał się nerwowo, podrygując całym ciałem. — Pytanie, czy powinienem? — wysilił się wreszcie, by odbić piłeczkę i unieść rozbiegane oczy na twarz swojej towarzyszki. Wydawało mu się, że kryje rozbawienie. Znów padł ofiarą jej żartu? Było to dla niego dość prawdopodobne. — Testuje mnie pani — odważne stwierdzenie miało odwrócić całą sytuację i zdobył się na nie, bo zbyt długo dławił się już własną niepewnością i nieporadnością w obliczu spotkania z terapeutką. Nawet jeśli wydobrzał już całkiem i odbił się od dna, po którym szorował, gdy mieli przyjemność-nie-przyjemność mieć ze sobą kontakt, nie stracił wrodzonej przekory przebijającej się przez początkową nieśmiałość i introwertyzm dyktujący mu każdy niemal krok.
Informację o tym, że i jego czekają badania kontrolne przyjął z nieoczekiwanym zaskoczeniem, choć przecież dobrze zdawał sobie sprawę, że jego czas powoli się zbliża. Miał raczej tę przypadłość, że wszystko obowiązkowo notował i odznaczał w kalendarzu, z natury nie przepadając za dezorganizacją i poczuciem tracenia kontroli. Był więc przygotowany, a jednak otworzył lekko usta i spojrzał na Kristę z napięciem wymalowanym na twarzy kilkoma charakterystycznymi rysami załamującymi gładkość skóry. Nie wydawało się, żeby podchwycił jej żart, bo zastygł wyraźnie z drgającym kącikiem ust i dezorientacją wkradającą się w chwiejną sylwetkę.
— Nie, nie trzeb… — zaciął się i pomyślał, że jest naprawdę strasznie naiwny, a kobieta zwyczajnie nie mówi tego poważnie. Zaśmiał się krótko po tym, uniósł rękę i zawiesił ją na karku, robiąc przepraszającą minę. Na samym początku bardzo lubił ignorować wszelkie porady i zalecenia lekarzy oraz terapeutów, uparcie próbował udowodnić im, że jest przypadkiem beznadziejnym i wcale nie podporządkuje się musztrze rehabilitacji. Ostatecznie, robił bardziej sobie niż im na złość, bo przecież niszczył swoje zdrowie i stawiał pod znakiem zapytania powrót do służby. Wtedy jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby jeszcze raz wejść w to samo środowisko. Lubił się krzywdzić. — Prawie uwierzyłem — dodał jeszcze strasznie głupio, uciekając wzrokiem przed Kristą. Chciał jeszcze zażartować, jednak ostatecznie darował sobie tę szopkę i zamknął usta, zajmując się podniesieniem sterty papierów, gdy Forsberg postanowiła skorzystać z jego oferty. Niemal nie zauważył, że zebrała kilka teczek z czubka stosu, by symbolicznie mu pomóc. Rezygnując z zaklęcia, poczuł ciężar papieru, jednak nie na tyle kłopotliwy, aby nie mógł dostarczyć akt do archiwum bardziej tradycyjnym sposobem. Jeszcze pół roku temu miał znaczące kłopoty z podejmowaniem jakichkolwiek forsownych czynności, dość szybko się męczył i nawet na wstępie, przy powrocie, jego sprawność sięgała ledwie wymaganego minimum. Niektórzy twierdzili, że testy przeszedł fartem. Dopiero później przykładał się bardziej do ćwiczeń z rozczarowaniem stwierdziwszy, że pozostaje daleko w tyle za Tiedemannem. Ostatnio czuł jeszcze większą motywację, gdy sprawa Kaspra i Lauge zdawała mu się niezwykle istotną dla przyszłości Midgardu. Nie chciał, by ktokolwiek stwierdził, że nie nadaje się i powinien ustąpić, czuł się w obowiązku, by doprowadzić śledztwo do końca, skoro już postanowił wejść na niebezpieczną ścieżkę prawdy. Nie zniósłby myśli, że własnym partactwem mógłby narazić jakiegokolwiek mieszkańca miasta. Nadwyrężał się być może, lecz już wystarczająco długo tkwił w marazmie. Bezczynność zaczynała go frustrować.
Ruszył spokojnie wzdłuż korytarza, wciąż skupiając spojrzenie na szarej okładce skoroszytu z wytłuszczonym numerem sprawy, nawet nieco mniej oficjalny ton towarzyszki nie zmusił go do uniesienia oczu.
— Gubienie się tu, to za dużo powiedziane — rzucił rzeczowo, znów dość kiepsko oceniając wydźwięk wypowiedzi. — Co najwyżej można stracić trochę czasu, gdy nie zna się optymalnej drogi do celu. Wszędzie są oznaczenia, tyle że nie zawsze warto z nich korzystać. Teraz pójdziemy w prawo — wskazał brodą kierunek. — Gdybym chciał być złośliwy, kazałbym iść pani w lewo, obok sali konferencyjnej — dodał bardziej swobodnie z cieniem ledwo uchwytnego zaczepnego uśmiechu. — Teraz przetniemy drogą ewakuacyjną i zaoszczędzimy sporo czasu oraz zaczepki Engera. Zawsze to robi… — bąknął i zdał sobie sprawę, że wyuczył się pewnych dróg tylko dlatego, by faktycznie unikać konkretnych ludzi, co nie stawiało go w dobrym świetle zwłaszcza w obliczu pytania, przez które niemal zakrztusił się ze wstydu. Przenigdy nie pomyślał o tym, że kobieta może w ogóle wysnuć podobne przypuszczenia, zupełnie zapominając o tym, że przecież jeszcze kilka chwil temu próbował przemknąć obok niej zupełnie niezauważonym. — Co? — bardzo elokwentna reakcja rozniosła się echem po pustym korytarzu. Cieszył się, że tędy rzadko kiedy ktokolwiek przechodził. — Skąd takie wnioski? Znaczy się, zaskoczyła mnie pani. Czy obawiam się? — Sterta papierów zachwiała się, gdy próbował uczynić jakikolwiek gest dodatkowego zapewnienia. Śmiał się nerwowo, podrygując całym ciałem. — Pytanie, czy powinienem? — wysilił się wreszcie, by odbić piłeczkę i unieść rozbiegane oczy na twarz swojej towarzyszki. Wydawało mu się, że kryje rozbawienie. Znów padł ofiarą jej żartu? Było to dla niego dość prawdopodobne. — Testuje mnie pani — odważne stwierdzenie miało odwrócić całą sytuację i zdobył się na nie, bo zbyt długo dławił się już własną niepewnością i nieporadnością w obliczu spotkania z terapeutką. Nawet jeśli wydobrzał już całkiem i odbił się od dna, po którym szorował, gdy mieli przyjemność-nie-przyjemność mieć ze sobą kontakt, nie stracił wrodzonej przekory przebijającej się przez początkową nieśmiałość i introwertyzm dyktujący mu każdy niemal krok.
Bezimienny
Nieważne, jak bardzo byś chciała, jak bardzo byś się starała, nie potrafisz nie przejmować się swoimi pacjentami — tymi, z którymi wciąż masz kontakt w trakcie sesji, jak i tymi, z którymi w różnych okolicznościach się już pożegnałaś — bez względu na ich temperament; wszystkich zestawiasz ze sobą w jednym szeregu: tych, którzy wymownie milczeli na twój widok, którzy wpadali w histerię i złość, którzy szczebiotali radośnie, bardziej skupiając się na samej możliwości rozmowy z drugim człowiekiem niż na spoczywających na nich obowiązkach. I bez wyjątku obchodzi cię los każdego z nich; nie umiesz tak zwyczajnie odciąć się od rozgrywających się tuż przed tobą dramatów, indyferentnie podchodzić do kuracjuszy, jakby nie byli nikim więcej niż kolejną godziną do odhaczenia, kolejnym nazwiskiem do wykreślenia z zawsze na szybko sporządzonej listy, jeszcze jedną masą ciała do uformowania na nowo, do wtłoczenia w poprzednią formę, w której chcieliby siebie widzieć, a która w wielu przypadkach jest na tyle uszkodzona, że, pomimo wysiłków całego zastępu specjalistów, niewiele można z nią osiągnąć.
Na przestrzeni ostatnich miesięcy Soelberg również kilka razy przewinął się przez twoje myśli, zawsze dość przypadkowo, zawsze też przywołując na twoją twarz pełen goryczy uśmiech, gdy przed oczyma stawały ci mało przyjemne epizody waszych wspólnych spotkań i pojawiało się to niepokojące przeświadczenie, że wraz z wypadkiem stracił więcej, niż ktokolwiek był w stanie dostrzec.
Dziwnie jest więc przysłuchiwać się teraz jego śmiechowi; dziwnie jest widzieć go w stanie, w którym jedynie w najśmielszych marzeniach miałaś nadzieję go kiedyś, kiedykolwiek, zobaczyć: który w tamtym czasie wydawał ci się celem zupełnie poza czyimkolwiek zasięgiem — twoim, jego i tych kilku osób, które odwiedzały go na przestrzeni tygodni, jakie spędził w celi szpitalnych pomieszczeń, zdając się na towarzystwo niemal coraz bardziej elitarne (bo wytrzymujące lub muszące wytrzymywać jego wahania nastrojów) — a który obecnie masz na wyciągnięcie ręki; dziwnie jest wiedzieć, że jednak umie być szczęśliwy albo chociaż tak dobrze szczęśliwego udaje — nie masz w tym momencie nawet ochoty dociekać, w którym miejscu może leżeć prawda, by przypadkiem nie okazało się, że daleka jest od twoich obecnych, pobieżnych obserwacji. Patrząc na Eitriego teraz, czujesz się tak zwyczajnie spokojniejsza — przede wszystkim o niego i o to, że mimo chaosu, jaki wtargnął do jego życia, nie dał się zatopić nawałnicy nieszczęść, jakie raz za razem los wylewał mu na głowę.
Bez komentarza pozostawiasz wyznanie oficera, w pamięci odnotowując jednak, by podczas następnego waszego spotkania, już bezpośrednio w szpitalnych kuluarach, ponownie przyobserwować reakcję Soelberga na możliwość obciążenia go dodatkowymi obowiązkami; sprawdzić, czy zdecyduje się zmienić narrację, będąc z tobą nieco bardziej szczerym w kwestiach zdrowotnych. Masz świadomość, że dzisiejsza, przypadkowa wymiana zdań może bardziej niż byś potrzebowała rzutować na waszą znajomość i przyszłe formalne stosunki.
— Co jest nie tak z salą konferencyjną? — W wypowiedzianym pytaniu, chociaż zadajesz je stosunkowo swobodnym tonem, wybrzmiewa nuta zaniepokojenia, jakby przelotnie wspomniane przez funkcjonariusza pomieszczenie samym swoim istnieniem wywoływało atmosferę nerwowości. Dopiero w następnej chwili uzmysławiasz sobie, że chodzić może wyłącznie o nadkładanie drogi — te oficjalne, pozbawione tajemniczych skrótów znanych wyłącznie pracownikom (i to nie wszystkim) danego budynku, zazwyczaj ciągną się przez cały obiekt, pozwalając kadrowemu monitoringowi dyskretnie obserwować przemieszczających się interesantów. Czekasz jednak cierpliwie na jego odpowiedź, starając się, aby w przemierzanym wspólnie trakcie roznoszący się echem po wyludnionych korytarzach dźwięk twoich obcasów nie zagłuszał wypowiedzi Eitriego.
Szczególnie tych traktujących o skrawkach swojego życia — przyzwyczajeniach, rytuałach, upodobaniach i repulsjach — jakie Soelberg przemyca chyba całkiem nieświadomie w skrupulatnych wyjaśnieniach obranej trasy, które przykuwają twoją uwagę dopiero po dłuższej chwili, kiedy orientujesz się, że pozwalasz zapełniać mu ciszę; że swoimi powściągliwymi komentarzami właściwie przymuszasz go do podtrzymywania rozmowy.
Zatrzymujesz się na moment z uśmiechem wciąż ledwie dostrzegalnym na ustach i skrywanym rozbawieniem, które mimo wszystko wyraźnie rozjaśnia twoje oblicze. Intensywnie przypatrujesz się oddalającym się plecom Eitriego, wzrok koncentrując na jednym z zagięć jego koszuli, tym zaraz pod kołnierzykiem, które w trakcie drogi to rozprostowuje się, to znów pojawia.
— Jeszcze nie zaczęłam — odpowiadasz z przekornością, ani na chwilę nie tracąc rezonu. Mimo wesołości kryjącej się w twoim głosie, mimo drobnych uszczypliwości, nie zaczęłaś jeszcze żartować, dopiero starając się poznać nowy grunt, na który tak nieoczekiwanie wtargnęłaś. Przyciskając mocniej do ciała dokumenty, podbiegasz kawałek, by skrócić dystans, który wzrósł między wami w trakcie twojego krótkiego przestoju. Kiedy jednak zrównujesz się z nim, ponownie przystajesz, tym razem jego również zmuszając do zatrzymania się. — Eitri. Nie będzie miał pan nic przeciwko, jeśli zacznę mówić mu po imieniu? — dopytujesz jeszcze kurtuazyjnie, lecz nie czekasz na otrzymaną odpowiedź, swobodnie kontynuując zaczęty wątek. — Jeśli bogowie dopomogą i nic więcej się nie stanie, czekają nas jeszcze ledwie dwa spotkania, w lutym i w sierpniu. Tego, które czeka cię za trzy tygodnie na pewno nie unikniesz, ale możemy ponegocjować odnośnie sierpniowego. — Ostrożnie, cierpliwie wyjaśniasz sytuację, w jakiej się znajduje, jednocześnie niewiele zdradzając, do czego dokładnie zmierzasz. — Tyle chyba będziesz w stanie wytrzymać? — Unosisz brwi, wzrokiem chcąc pochwycić wciąż rozbiegane spojrzenie funkcjonariusza. — Zdaję sobie sprawę z tego, że mogłam być nieprzyjemna i wiem, że było ci wtedy trudno, ale zaręczam, że ze wszystkich terapeutów, na których mogłeś wówczas trafić, byłam najdelikatniejsza. Naprawdę starałam się, żebyś nie wyszedł z dodatkowym urazem. — Powaga, z jaką dotychczas starałaś się mówić, zaburzona została nieoczekiwanym parsknięciem na widok wyrazu twarzy oficera. — Także… Chyba nie powinieneś — podsumowujesz z uśmiechem sięgającym oczu, bez pośpiechu robiąc trzy kroki naprzód, powściągliwie dając znać, że możecie kontynuować podróż do archiwum.
Na przestrzeni ostatnich miesięcy Soelberg również kilka razy przewinął się przez twoje myśli, zawsze dość przypadkowo, zawsze też przywołując na twoją twarz pełen goryczy uśmiech, gdy przed oczyma stawały ci mało przyjemne epizody waszych wspólnych spotkań i pojawiało się to niepokojące przeświadczenie, że wraz z wypadkiem stracił więcej, niż ktokolwiek był w stanie dostrzec.
Dziwnie jest więc przysłuchiwać się teraz jego śmiechowi; dziwnie jest widzieć go w stanie, w którym jedynie w najśmielszych marzeniach miałaś nadzieję go kiedyś, kiedykolwiek, zobaczyć: który w tamtym czasie wydawał ci się celem zupełnie poza czyimkolwiek zasięgiem — twoim, jego i tych kilku osób, które odwiedzały go na przestrzeni tygodni, jakie spędził w celi szpitalnych pomieszczeń, zdając się na towarzystwo niemal coraz bardziej elitarne (bo wytrzymujące lub muszące wytrzymywać jego wahania nastrojów) — a który obecnie masz na wyciągnięcie ręki; dziwnie jest wiedzieć, że jednak umie być szczęśliwy albo chociaż tak dobrze szczęśliwego udaje — nie masz w tym momencie nawet ochoty dociekać, w którym miejscu może leżeć prawda, by przypadkiem nie okazało się, że daleka jest od twoich obecnych, pobieżnych obserwacji. Patrząc na Eitriego teraz, czujesz się tak zwyczajnie spokojniejsza — przede wszystkim o niego i o to, że mimo chaosu, jaki wtargnął do jego życia, nie dał się zatopić nawałnicy nieszczęść, jakie raz za razem los wylewał mu na głowę.
Bez komentarza pozostawiasz wyznanie oficera, w pamięci odnotowując jednak, by podczas następnego waszego spotkania, już bezpośrednio w szpitalnych kuluarach, ponownie przyobserwować reakcję Soelberga na możliwość obciążenia go dodatkowymi obowiązkami; sprawdzić, czy zdecyduje się zmienić narrację, będąc z tobą nieco bardziej szczerym w kwestiach zdrowotnych. Masz świadomość, że dzisiejsza, przypadkowa wymiana zdań może bardziej niż byś potrzebowała rzutować na waszą znajomość i przyszłe formalne stosunki.
— Co jest nie tak z salą konferencyjną? — W wypowiedzianym pytaniu, chociaż zadajesz je stosunkowo swobodnym tonem, wybrzmiewa nuta zaniepokojenia, jakby przelotnie wspomniane przez funkcjonariusza pomieszczenie samym swoim istnieniem wywoływało atmosferę nerwowości. Dopiero w następnej chwili uzmysławiasz sobie, że chodzić może wyłącznie o nadkładanie drogi — te oficjalne, pozbawione tajemniczych skrótów znanych wyłącznie pracownikom (i to nie wszystkim) danego budynku, zazwyczaj ciągną się przez cały obiekt, pozwalając kadrowemu monitoringowi dyskretnie obserwować przemieszczających się interesantów. Czekasz jednak cierpliwie na jego odpowiedź, starając się, aby w przemierzanym wspólnie trakcie roznoszący się echem po wyludnionych korytarzach dźwięk twoich obcasów nie zagłuszał wypowiedzi Eitriego.
Szczególnie tych traktujących o skrawkach swojego życia — przyzwyczajeniach, rytuałach, upodobaniach i repulsjach — jakie Soelberg przemyca chyba całkiem nieświadomie w skrupulatnych wyjaśnieniach obranej trasy, które przykuwają twoją uwagę dopiero po dłuższej chwili, kiedy orientujesz się, że pozwalasz zapełniać mu ciszę; że swoimi powściągliwymi komentarzami właściwie przymuszasz go do podtrzymywania rozmowy.
Zatrzymujesz się na moment z uśmiechem wciąż ledwie dostrzegalnym na ustach i skrywanym rozbawieniem, które mimo wszystko wyraźnie rozjaśnia twoje oblicze. Intensywnie przypatrujesz się oddalającym się plecom Eitriego, wzrok koncentrując na jednym z zagięć jego koszuli, tym zaraz pod kołnierzykiem, które w trakcie drogi to rozprostowuje się, to znów pojawia.
— Jeszcze nie zaczęłam — odpowiadasz z przekornością, ani na chwilę nie tracąc rezonu. Mimo wesołości kryjącej się w twoim głosie, mimo drobnych uszczypliwości, nie zaczęłaś jeszcze żartować, dopiero starając się poznać nowy grunt, na który tak nieoczekiwanie wtargnęłaś. Przyciskając mocniej do ciała dokumenty, podbiegasz kawałek, by skrócić dystans, który wzrósł między wami w trakcie twojego krótkiego przestoju. Kiedy jednak zrównujesz się z nim, ponownie przystajesz, tym razem jego również zmuszając do zatrzymania się. — Eitri. Nie będzie miał pan nic przeciwko, jeśli zacznę mówić mu po imieniu? — dopytujesz jeszcze kurtuazyjnie, lecz nie czekasz na otrzymaną odpowiedź, swobodnie kontynuując zaczęty wątek. — Jeśli bogowie dopomogą i nic więcej się nie stanie, czekają nas jeszcze ledwie dwa spotkania, w lutym i w sierpniu. Tego, które czeka cię za trzy tygodnie na pewno nie unikniesz, ale możemy ponegocjować odnośnie sierpniowego. — Ostrożnie, cierpliwie wyjaśniasz sytuację, w jakiej się znajduje, jednocześnie niewiele zdradzając, do czego dokładnie zmierzasz. — Tyle chyba będziesz w stanie wytrzymać? — Unosisz brwi, wzrokiem chcąc pochwycić wciąż rozbiegane spojrzenie funkcjonariusza. — Zdaję sobie sprawę z tego, że mogłam być nieprzyjemna i wiem, że było ci wtedy trudno, ale zaręczam, że ze wszystkich terapeutów, na których mogłeś wówczas trafić, byłam najdelikatniejsza. Naprawdę starałam się, żebyś nie wyszedł z dodatkowym urazem. — Powaga, z jaką dotychczas starałaś się mówić, zaburzona została nieoczekiwanym parsknięciem na widok wyrazu twarzy oficera. — Także… Chyba nie powinieneś — podsumowujesz z uśmiechem sięgającym oczu, bez pośpiechu robiąc trzy kroki naprzód, powściągliwie dając znać, że możecie kontynuować podróż do archiwum.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zdziwiło go, że zatrzymała się w ogóle nad tym fragmentem wypowiedzi. Rzucał słowa dość szybko i bez większej refleksji, byle tylko zapełnić zdradliwą ciszę, a że rzadko robił podobne rzeczy, musiał na moment przystopować, by udzielić jej odpowiedzi.
— Właściwie to nic takiego. Po prostu. Nigdy nie lubiłem tamtędy przechodzić, bo zwykle przy drzwiach skupia się za dużo funkcjonariuszy. Nie przepadam — w głos wcięła się obawa, bo kolejne wyjaśnienia dotykały nieintencjonalnie jego fobii i awersji. Pamiętał, że kiedy zaczynał pracować w szeregach Kruków, czuł ogromne napięcie towarzyszące mu podczas zadań zwykle wyznaczanych stażystom. Nie przepadał za tłocznymi miejscami, był w nich osaczony; charakterystyczny ucisk w żołądku i brak oddechu zmuszały do szybkich poszukiwań miejsc bardziej ustronnych. Dopiero z czasem nabrał więcej wprawy, a jednak trzymał się swoich przyzwyczajeń i wciąż unikał przechodzenia w pobliżu niektórych części siedziby, podobnie jak unikał zbyt wylewnego Engera, którego gadanina przerażała go i wprawiała w zakłopotanie. Dlatego, wreszcie, wybrał konkretną porę dnia, by udać się z papierami do archiwum. Nie wiedział, dlaczego jej o tym wszystkim mówi, mógł się domyślać, że to pokraczna próba usprawiedliwienia siebie i swojego wcześniejszego zachowania podbitego elementem choroby. — Uchodzę tu za dziwaka — skwitował, podsumowując swoje zabiegi i spojrzał na nią tak, jakby przecież już wcześniej musiała o tym wiedzieć, a on jedynie potwierdził przypuszczenia. Chyba nabierał dystansu: do siebie, własnego zachowania i do tego, co o nim mówiono. Nigdy wprawdzie nie przejmował się tym szczególnie (a mimo to unikał z jakichś dziwnych powodów i robił się bardzo rozdrażniony, kiedy ktoś mruczał niepochlebne komentarze za jego plecami), jednak po wypadku doszedł do wniosku, że niepotrzebnie marnuje czas i energię na rzeczy mało istotne oraz próbę zaklinania rzeczywistości. Jak głupio musiało to zabrzmieć i zapewne kłopotliwie dla samej słuchaczki, zreflektował się po czasie, kiedy było już za późno, by cofnąć swoje słowa. Takie momenty powracały potem niczym bumerang spędzając mu sen z powiek, gdy w natłoku codziennego stresu nie potrafił się rozluźnić i oddać chwili odpoczynku. Pocieszył się jednak, że zapewne nic tym nie pogorszył, bo bardzo mocno wierzył w to, że swoją szansę (jeśli jakąkolwiek posiadał) na zwykłą, mało kłopotliwą relację już dawno zaprzepaścił. Zadziwiająco jednak, panna Forsberg zdawała się podchodzić do całej sprawy bardzo profesjonalnie i pomimo drobnych uszczypliwości, na próżno było tu szukać niechęci czy prób odcięcia się za wszelką cenę.
Realnie bardzo rzadko spoufalał się z ludźmi na tyle, by wychodzić poza grzecznościowy ton i tytułowanie posiadanych stanowisk. Było mu łatwiej, kiedy pewne rzeczy pozostawały w określonych, bezpiecznych ramach czysto formalnych relacji. Zaskakująco jednak, nie zająknął się na jej propozycję, choć starł na proch kolejną warstwę cegieł budujących szczelny mur. Na pozór zdarzenie nic nie znaczące, a jednak przywiązywał do podobnych szczegółów naprawdę wielką wagę. Nie miał tak właściwie nawet zbytniego wyboru, gdyż dalsze słowa uniemożliwiły jakikolwiek ewentualny protest. Zatrzymał kroki, bo wyraźnie tego potrzebowała. Poprawił dłonie przytrzymujące stertę papierów i zaczął obserwować ją bacznie, choć przecież do tej pory unikał konfrontacji. Zmusiła go jednak w pewien sposób do spięcia się w sobie i całkowitej mobilizacji, bo kolejne słowa, które wypowiadała wywołały trwającą kilka minut konsternację, w której nie potrafił poukładać sobie w głowie, co tak właściwie zaszło i dlaczego uznała, że powinna mu wyłożyć całą sprawę w tak bezpośredni sposób. Może nie powinien się dziwić? Zwłaszcza po tym, co razem przeszli w trakcie tych kilkunastu sesji terapeutycznych, gdy testowali pojemność swojej wytrzymałości. Zdecydowanie. Nie powinien mieć jej za złe kolejnych, bardzo odważnych i daleko idących wniosków. Osiągnęła jednak przedziwny rezultat, bo zamiast skłonić go do szybkich wymówek i kolejnego zmieszania, stworzyła okazję do refleksji i do ponownego przyjrzenia się sobie. Stał więc dalej, słuchając do samego końca i nawet, gdy ruszyła przed siebie, nie podążył od razu jej śladem. Wprawdzie nie mogła daleko bez niego zajść, jednak wstrzymywał się przed marszem. Opuścił spojrzenie i cichy śmiech wypłynął spomiędzy jego warg. Faktycznie. Zdecydowanie. wszystko to składało się na obraz człowieka zalęknionego, lub zupełnie niechętnego do jakichkolwiek spotkań z terapeutką, której kiedyś zaszedł za skórę. Nawet niekoniecznie w pełni świadomie, bo trawiła go choroba. Nie zamierzał się jednak tym usprawiedliwiać. Przez cały ten czas wcale nie chodziło o jej podejście, surowość czy też brak. Większość czasu zarzucał sobie własne zachowanie, które znacznie odbiegało od idealnego.
— Pani… — zaciął się w przyzwyczajeniu i postanowił ruszyć z miejsca. — Kristo — ułożył na języku słowo, które teraz smakowało nowością. Zrównał się z nią. — Mam wrażenie, że nie do końca się rozumiemy — wyznał wreszcie niepewny, czy dobrze to ujął. — Chodzi mi o to, że nie chcę jakoś się migać. Nie uważam też, że byłaś wyjątkowo nieprzyjemna wtedy… — sapnął z wysiłkiem i podrzucił lekko stertę papierów, by jednak pomóc sobie zaklęciem, które wypowiedział mimochodem. Zaryzykował i akta zabujały się lekko, lecz teraz w bezpiecznej odległości i na nie zagrażającej nikomu wysokości. Wyciągnął dłoń i wyłożył ją, gestykulując dość żywo jak na siebie, co wskazywało na wewnętrzne poruszenie. — Byłem skłonny stwierdzić raczej, że to ty zrobisz wszystko, byle nie mieć ze mną styczność. Przez wzgląd na to — zakłopotał się teraz i rozejrzał, jakby nagle na powierzchni ścian miały wyrosnąć uszy i oczy ciekawskich funkcjonariuszy. — Nie byłem zbyt wdzięcznym pacjentem — dość szybko wydusił z siebie zalegający na duszy ciężar. Gdyby nadal milczał i wymigiwał się, niezręczność narastałaby coraz bardziej ochoczo. — Jesteś profesjonalistką, bez dwóch zdań. Przepraszam za głupie domysły. Niepotrzebnie to mówię. Niepotrzebnie wywlekam takie rzeczy, jeszcze tutaj — uciął i wyminął ją o dwa kroki, by wskazać dłonią dalszy kierunek. — Pojawię się i w lutym i w sierpniu — skwitował i milczał już dalej, nie siląc się na zapełnianie ciszy. Miał wrażenie, że niepotrzebnie galopował z nieprzemyślanymi słowami. Zbędnymi. Przecież nie potrzebowała wiedzieć o tym wszystkim, a jego spontaniczność kończyły zwykle wyrzuty sumienia. Dość często wycofywał się w taki sposób, gdy uznał, że ukruszył własne granice. Spoważniał znacznie. — Tędy, jeszcze kilkanaście metrów. — Przestał wyrzucać niepotrzebne słowa, zagryzł dolną wargę i skupił się na marszu. Następna odnoga korytarza była słabiej oświetlona, wyraźnie zapomniana przez pracowników. Przecinała przez nieużywany gabinet z dwójką drzwi, wewnątrz piętrzyły się popsute sprzęty i kurz gryzł w nozdrza. Kolejny dowód na to, jak bardzo unikał ludzi. Po drugiej stronie było już nieco jaśniej.
— Właściwie to nic takiego. Po prostu. Nigdy nie lubiłem tamtędy przechodzić, bo zwykle przy drzwiach skupia się za dużo funkcjonariuszy. Nie przepadam — w głos wcięła się obawa, bo kolejne wyjaśnienia dotykały nieintencjonalnie jego fobii i awersji. Pamiętał, że kiedy zaczynał pracować w szeregach Kruków, czuł ogromne napięcie towarzyszące mu podczas zadań zwykle wyznaczanych stażystom. Nie przepadał za tłocznymi miejscami, był w nich osaczony; charakterystyczny ucisk w żołądku i brak oddechu zmuszały do szybkich poszukiwań miejsc bardziej ustronnych. Dopiero z czasem nabrał więcej wprawy, a jednak trzymał się swoich przyzwyczajeń i wciąż unikał przechodzenia w pobliżu niektórych części siedziby, podobnie jak unikał zbyt wylewnego Engera, którego gadanina przerażała go i wprawiała w zakłopotanie. Dlatego, wreszcie, wybrał konkretną porę dnia, by udać się z papierami do archiwum. Nie wiedział, dlaczego jej o tym wszystkim mówi, mógł się domyślać, że to pokraczna próba usprawiedliwienia siebie i swojego wcześniejszego zachowania podbitego elementem choroby. — Uchodzę tu za dziwaka — skwitował, podsumowując swoje zabiegi i spojrzał na nią tak, jakby przecież już wcześniej musiała o tym wiedzieć, a on jedynie potwierdził przypuszczenia. Chyba nabierał dystansu: do siebie, własnego zachowania i do tego, co o nim mówiono. Nigdy wprawdzie nie przejmował się tym szczególnie (a mimo to unikał z jakichś dziwnych powodów i robił się bardzo rozdrażniony, kiedy ktoś mruczał niepochlebne komentarze za jego plecami), jednak po wypadku doszedł do wniosku, że niepotrzebnie marnuje czas i energię na rzeczy mało istotne oraz próbę zaklinania rzeczywistości. Jak głupio musiało to zabrzmieć i zapewne kłopotliwie dla samej słuchaczki, zreflektował się po czasie, kiedy było już za późno, by cofnąć swoje słowa. Takie momenty powracały potem niczym bumerang spędzając mu sen z powiek, gdy w natłoku codziennego stresu nie potrafił się rozluźnić i oddać chwili odpoczynku. Pocieszył się jednak, że zapewne nic tym nie pogorszył, bo bardzo mocno wierzył w to, że swoją szansę (jeśli jakąkolwiek posiadał) na zwykłą, mało kłopotliwą relację już dawno zaprzepaścił. Zadziwiająco jednak, panna Forsberg zdawała się podchodzić do całej sprawy bardzo profesjonalnie i pomimo drobnych uszczypliwości, na próżno było tu szukać niechęci czy prób odcięcia się za wszelką cenę.
Realnie bardzo rzadko spoufalał się z ludźmi na tyle, by wychodzić poza grzecznościowy ton i tytułowanie posiadanych stanowisk. Było mu łatwiej, kiedy pewne rzeczy pozostawały w określonych, bezpiecznych ramach czysto formalnych relacji. Zaskakująco jednak, nie zająknął się na jej propozycję, choć starł na proch kolejną warstwę cegieł budujących szczelny mur. Na pozór zdarzenie nic nie znaczące, a jednak przywiązywał do podobnych szczegółów naprawdę wielką wagę. Nie miał tak właściwie nawet zbytniego wyboru, gdyż dalsze słowa uniemożliwiły jakikolwiek ewentualny protest. Zatrzymał kroki, bo wyraźnie tego potrzebowała. Poprawił dłonie przytrzymujące stertę papierów i zaczął obserwować ją bacznie, choć przecież do tej pory unikał konfrontacji. Zmusiła go jednak w pewien sposób do spięcia się w sobie i całkowitej mobilizacji, bo kolejne słowa, które wypowiadała wywołały trwającą kilka minut konsternację, w której nie potrafił poukładać sobie w głowie, co tak właściwie zaszło i dlaczego uznała, że powinna mu wyłożyć całą sprawę w tak bezpośredni sposób. Może nie powinien się dziwić? Zwłaszcza po tym, co razem przeszli w trakcie tych kilkunastu sesji terapeutycznych, gdy testowali pojemność swojej wytrzymałości. Zdecydowanie. Nie powinien mieć jej za złe kolejnych, bardzo odważnych i daleko idących wniosków. Osiągnęła jednak przedziwny rezultat, bo zamiast skłonić go do szybkich wymówek i kolejnego zmieszania, stworzyła okazję do refleksji i do ponownego przyjrzenia się sobie. Stał więc dalej, słuchając do samego końca i nawet, gdy ruszyła przed siebie, nie podążył od razu jej śladem. Wprawdzie nie mogła daleko bez niego zajść, jednak wstrzymywał się przed marszem. Opuścił spojrzenie i cichy śmiech wypłynął spomiędzy jego warg. Faktycznie. Zdecydowanie. wszystko to składało się na obraz człowieka zalęknionego, lub zupełnie niechętnego do jakichkolwiek spotkań z terapeutką, której kiedyś zaszedł za skórę. Nawet niekoniecznie w pełni świadomie, bo trawiła go choroba. Nie zamierzał się jednak tym usprawiedliwiać. Przez cały ten czas wcale nie chodziło o jej podejście, surowość czy też brak. Większość czasu zarzucał sobie własne zachowanie, które znacznie odbiegało od idealnego.
— Pani… — zaciął się w przyzwyczajeniu i postanowił ruszyć z miejsca. — Kristo — ułożył na języku słowo, które teraz smakowało nowością. Zrównał się z nią. — Mam wrażenie, że nie do końca się rozumiemy — wyznał wreszcie niepewny, czy dobrze to ujął. — Chodzi mi o to, że nie chcę jakoś się migać. Nie uważam też, że byłaś wyjątkowo nieprzyjemna wtedy… — sapnął z wysiłkiem i podrzucił lekko stertę papierów, by jednak pomóc sobie zaklęciem, które wypowiedział mimochodem. Zaryzykował i akta zabujały się lekko, lecz teraz w bezpiecznej odległości i na nie zagrażającej nikomu wysokości. Wyciągnął dłoń i wyłożył ją, gestykulując dość żywo jak na siebie, co wskazywało na wewnętrzne poruszenie. — Byłem skłonny stwierdzić raczej, że to ty zrobisz wszystko, byle nie mieć ze mną styczność. Przez wzgląd na to — zakłopotał się teraz i rozejrzał, jakby nagle na powierzchni ścian miały wyrosnąć uszy i oczy ciekawskich funkcjonariuszy. — Nie byłem zbyt wdzięcznym pacjentem — dość szybko wydusił z siebie zalegający na duszy ciężar. Gdyby nadal milczał i wymigiwał się, niezręczność narastałaby coraz bardziej ochoczo. — Jesteś profesjonalistką, bez dwóch zdań. Przepraszam za głupie domysły. Niepotrzebnie to mówię. Niepotrzebnie wywlekam takie rzeczy, jeszcze tutaj — uciął i wyminął ją o dwa kroki, by wskazać dłonią dalszy kierunek. — Pojawię się i w lutym i w sierpniu — skwitował i milczał już dalej, nie siląc się na zapełnianie ciszy. Miał wrażenie, że niepotrzebnie galopował z nieprzemyślanymi słowami. Zbędnymi. Przecież nie potrzebowała wiedzieć o tym wszystkim, a jego spontaniczność kończyły zwykle wyrzuty sumienia. Dość często wycofywał się w taki sposób, gdy uznał, że ukruszył własne granice. Spoważniał znacznie. — Tędy, jeszcze kilkanaście metrów. — Przestał wyrzucać niepotrzebne słowa, zagryzł dolną wargę i skupił się na marszu. Następna odnoga korytarza była słabiej oświetlona, wyraźnie zapomniana przez pracowników. Przecinała przez nieużywany gabinet z dwójką drzwi, wewnątrz piętrzyły się popsute sprzęty i kurz gryzł w nozdrza. Kolejny dowód na to, jak bardzo unikał ludzi. Po drugiej stronie było już nieco jaśniej.
Bezimienny
Krótkim, zdawkowym kiwnięciem głową podsumowujesz bez zbędnego komentarza przedstawione ci wyjaśnienie. Nie potrzebujesz więcej.
Również nie przepadasz — nie tylko za zbyt dużą ilością funkcjonariuszy, ale za zbyt dużą ilością ludzi w ogóle; za chwytającymi się twojej sylwetki spojrzeniami obcych osób; za tym, jak ich wzrok w mało elegancki sposób prześlizguje się po tobie, zawsze na kilka kolejnych, długich minut pozostawiając po sobie dyskomfort i palącą cię potrzebę omotania się dodatkową warstwą ubrań. Za przestrzeniami wypełnionymi w większej ilości ludzkimi ciałami niż powietrzem — za przestrzeniami ograniczonymi wąską ramą czterech ścian, bez możliwości niekłopotliwego, niezauważonego przemknięcia się gdzieś na jakieś zewnątrz; gdzieś, gdzie cudza uwaga przykuwana nie byłaby tylko przez ciebie, ale przez bezmiar otoczenia, który zaprzeć dech potrafi lepiej niż cokolwiek innego. Nie przepadasz, ale musiałaś przywyknąć. Nauczyłaś się, że od pewnych rzeczy, bez względu na to, jak bardzo byś chciała, nie uda ci się uciec i nie oszukasz drzemiącej w tobie natury, choć możesz wykorzystać ją dla własnego komfortu i wygody. Nauczyłaś się, że niewielki masz wpływ na to, jak odbierają cię inni; że czasem musisz tylko wystarczająco długo zaciskać zęby i zajmować się sobą, odcinając od wszystkiego, co cię otacza, by dostać chociaż chwilę upragnionego spokoju.
— Dobrze więc, że wybierasz mniej uczęszczane przejścia, bo reputacja poleciałaby ci jeszcze bardziej na łeb, gdyby koledzy zobaczyli cię ze swoją terapeutką — mówisz z kamiennym wyrazem twarzy i w taki sposób, jakbyś tym razem wyjątkowo nie żartowała. Poniekąd niewiele mijasz się z prawdą — w pamięci masz bowiem anegdoty opowiadane przez znajomych medyków o sytuacjach pozornie prozaicznych, które potrafiły eskalować do poziomu klanowych konfliktów albo pozbawić kogoś pracy; historie tak absurdalne, że nie dawałaś im wiary, dopóki nie podrzucano ci wycinków z gazet barwnie, z przesadną dbałością o detale opisujących każde z tych zdarzeń, które na jakiś czas stawały się dla ciebie przestrogą, by w kontakcie z kuracjuszami być jak najbardziej zdystansowaną — i tylko ta myśl sprawia, że dopadające cię już po kilku krokach wyrzuty sumienia, że nie zdecydowałaś się zaprzeczyć jego słowom i stanowczo nie stwierdziłaś, że na pewno niewłaściwie interpretuje reakcje współpracowników, są nieco mniejsze. Upominasz się jednak, że nie jesteś od tego, aby kogokolwiek dowartościowywać: szczególnie dziś, szczególnie teraz, zwłaszcza w tym miejscu i tę osobę; że zabijającej czas pogawędki nie powinnaś zmieniać w festiwal wzajemnego komplementowania się.
Gdybyś mogła, schowałabyś ręce do kieszeni — robisz tak zawsze, kiedy zaczynają dopadać cię nerwy; schowanymi w ich wnętrzach dłońmi odnajdujesz pozostawiane papierki, które mniesz uparcie do chwili, aż za którymś razem papier rozpada ci się w palcach, pozostawiając na opuszkach pył. Ale ręce masz zajęte, dlatego kiedy nie od razu słyszysz za sobą ponowne kroki oficera, zaczynasz skubać krawędź jednej z trzymanych teczek, modląc się, by, jeśli w chwili refleksji po twoich słowach zdecydował się zmienić kierunek marszu i zająć czymś zgoła innym niż odniesienie dokumentacji do archiwum, wskazał ci chociaż dalszą drogę. Rozluźnienie, chwilowe jak się okazuje, napływa jednak wraz z głosem inspektora i obecnością wyznaczoną dźwiękiem jego kroków. Ich pogłos utrzymuje się jeszcze długo po tym, jak kończy swoje tłumaczenie.
W tobie natomiast wciąż jeszcze wybrzmiewają echa rozbawienia tłumione coraz bardziej przez napięcie — wciąż z twarzy nie zniknął ci jeszcze cień uśmiechu — im bliżej jednak jesteście celu, im dłużej trwa cisza po słowach Eitriego, tym więcej zaczyna być w tobie spokoju i ponownego zdystansowania do waszej sytuacji: tej sprzed miesięcy, jak też tej obecnie trwającej, którą wraz z nim nadpisujesz kolejnymi słowami, gestami i reakcjami. Zatrzymujesz się ponownie, w tym dziwnym miejscu nie całkiem będącym pokojem i wcale nie mogącym być korytarzem; w tej osobliwej przestrzeni, w której, masz wrażenie, wszystko zostaje wciągnięte w nicość. Ma rację — jesteś profesjonalistką; jesteś człowiekiem; jesteś tym typem osoby, która nie potrafi ignorować cudzych problemów, pozwalając im się swobodnie nawarstwiać, by wreszcie pod wpływem własnego ciężaru wywołały niemożliwą do zatrzymania lawinę pochłaniającą więcej niż jedną ofiarę.
— Zaczekaj, proszę. — Coś zmienia się w barwie twojego głosu — słowa brzmią bardziej miękko, lecz mimo łagodności, z jaką je wypowiadasz, trudno je zignorować. Zatrzymujesz się przy mocno wysłużonym biurku, z boku którego zieje zastanawiająca cię dziura, kiedy jednak niesione dokumenty odkładasz na jego blat, wzrok prędko lokujesz na skrytym w półmroku obliczu inspektora. Masz ochotę powiedzieć mu, żeby posłuchał — nie ciebie wcale, ale siebie: żeby przeanalizował to, co parę chwil wcześniej powiedział i żeby zapewnił cię, że bardzo się pomyliłaś, że ani trochę się nie obawia, że nie ucieka, że twoje spostrzeżenia są wyłącznie nadinterpretacją obserwowanych zdarzeń i słuchanych wyjaśnień. Nie mówisz mu jednak którejkolwiek z tych rzeczy. — To ja przepraszam, postawiłam cię w niekomfortowej sytuacji, a to już jest mało profesjonalne. — Nie masz problemu z przyznawaniem się do winy; właściwie nie masz problemu również z tym, by winę, czyjakolwiek by nie była, brać na siebie, nawet jeśli nie jest to konieczne. Nie chodzi wcale o to, że lubisz robić z siebie męczennicę, ani że jesteś gruboskórna — nie lubisz i nie jesteś; zbyt wiele razy byłaś jednak świadkiem wzajemnego przerzucania się odpowiedzialnością, by pozwolić szargać sobie teraz nerwy na próbach ścierania się przeciwstawnych racji. — Podejdź tu i spójrz na mnie. — Zdanie jedynie pozornie układa się na podobieństwo prośby, sylaby przeplatasz bowiem strzępkami aury. — Wcale nie uważam, że chcesz się migać. Nie jesteś osobą, która ucieka, Eitri. A mimo to wydaje mi się, że czułbyś się swobodniej, gdybyś nie musiał mnie widywać. — Co jest o tyle kłopotliwe, że nadal pozostaję twoim lekarzem, dodajesz w myślach. Wątpliwości, którymi się z nim dzielisz, ograniczasz jednak do jak najbardziej neutralnego przekazu, starając się, aby pomiędzy wierszami nie dało wyłuskać się z twojej wypowiedzi czegokolwiek, co nieintencjonalnie mogło się w niej pojawić. — Rozumiem, że poznaliśmy się w nie najlepszym dla ciebie momencie i… Chciałabym wierzyć, że to wszystko to jedynie pokłosie tego, z czym się wówczas mierzyłeś, a nie czegoś, czego byłam inicjatorką — podsumowujesz w końcu tonem zabarwionym skruchą, nie tylko dlatego, że rzeczywiście do głosu zaczynają dochodzić niezrozumiałe wyrzuty sumienia, ale też, ponieważ masz świadomość, jak wiele aspektów w tej chwili przemilczałaś, jak wiele jeszcze mogłabyś powiedzieć i jak wiele powiedzieć by należało. Wzrokiem uciekasz jednak ku jasnemu prześwitowi korytarza, który wedle słów Soelberga prowadził bezpośrednio do archiwum.
Również nie przepadasz — nie tylko za zbyt dużą ilością funkcjonariuszy, ale za zbyt dużą ilością ludzi w ogóle; za chwytającymi się twojej sylwetki spojrzeniami obcych osób; za tym, jak ich wzrok w mało elegancki sposób prześlizguje się po tobie, zawsze na kilka kolejnych, długich minut pozostawiając po sobie dyskomfort i palącą cię potrzebę omotania się dodatkową warstwą ubrań. Za przestrzeniami wypełnionymi w większej ilości ludzkimi ciałami niż powietrzem — za przestrzeniami ograniczonymi wąską ramą czterech ścian, bez możliwości niekłopotliwego, niezauważonego przemknięcia się gdzieś na jakieś zewnątrz; gdzieś, gdzie cudza uwaga przykuwana nie byłaby tylko przez ciebie, ale przez bezmiar otoczenia, który zaprzeć dech potrafi lepiej niż cokolwiek innego. Nie przepadasz, ale musiałaś przywyknąć. Nauczyłaś się, że od pewnych rzeczy, bez względu na to, jak bardzo byś chciała, nie uda ci się uciec i nie oszukasz drzemiącej w tobie natury, choć możesz wykorzystać ją dla własnego komfortu i wygody. Nauczyłaś się, że niewielki masz wpływ na to, jak odbierają cię inni; że czasem musisz tylko wystarczająco długo zaciskać zęby i zajmować się sobą, odcinając od wszystkiego, co cię otacza, by dostać chociaż chwilę upragnionego spokoju.
— Dobrze więc, że wybierasz mniej uczęszczane przejścia, bo reputacja poleciałaby ci jeszcze bardziej na łeb, gdyby koledzy zobaczyli cię ze swoją terapeutką — mówisz z kamiennym wyrazem twarzy i w taki sposób, jakbyś tym razem wyjątkowo nie żartowała. Poniekąd niewiele mijasz się z prawdą — w pamięci masz bowiem anegdoty opowiadane przez znajomych medyków o sytuacjach pozornie prozaicznych, które potrafiły eskalować do poziomu klanowych konfliktów albo pozbawić kogoś pracy; historie tak absurdalne, że nie dawałaś im wiary, dopóki nie podrzucano ci wycinków z gazet barwnie, z przesadną dbałością o detale opisujących każde z tych zdarzeń, które na jakiś czas stawały się dla ciebie przestrogą, by w kontakcie z kuracjuszami być jak najbardziej zdystansowaną — i tylko ta myśl sprawia, że dopadające cię już po kilku krokach wyrzuty sumienia, że nie zdecydowałaś się zaprzeczyć jego słowom i stanowczo nie stwierdziłaś, że na pewno niewłaściwie interpretuje reakcje współpracowników, są nieco mniejsze. Upominasz się jednak, że nie jesteś od tego, aby kogokolwiek dowartościowywać: szczególnie dziś, szczególnie teraz, zwłaszcza w tym miejscu i tę osobę; że zabijającej czas pogawędki nie powinnaś zmieniać w festiwal wzajemnego komplementowania się.
Gdybyś mogła, schowałabyś ręce do kieszeni — robisz tak zawsze, kiedy zaczynają dopadać cię nerwy; schowanymi w ich wnętrzach dłońmi odnajdujesz pozostawiane papierki, które mniesz uparcie do chwili, aż za którymś razem papier rozpada ci się w palcach, pozostawiając na opuszkach pył. Ale ręce masz zajęte, dlatego kiedy nie od razu słyszysz za sobą ponowne kroki oficera, zaczynasz skubać krawędź jednej z trzymanych teczek, modląc się, by, jeśli w chwili refleksji po twoich słowach zdecydował się zmienić kierunek marszu i zająć czymś zgoła innym niż odniesienie dokumentacji do archiwum, wskazał ci chociaż dalszą drogę. Rozluźnienie, chwilowe jak się okazuje, napływa jednak wraz z głosem inspektora i obecnością wyznaczoną dźwiękiem jego kroków. Ich pogłos utrzymuje się jeszcze długo po tym, jak kończy swoje tłumaczenie.
W tobie natomiast wciąż jeszcze wybrzmiewają echa rozbawienia tłumione coraz bardziej przez napięcie — wciąż z twarzy nie zniknął ci jeszcze cień uśmiechu — im bliżej jednak jesteście celu, im dłużej trwa cisza po słowach Eitriego, tym więcej zaczyna być w tobie spokoju i ponownego zdystansowania do waszej sytuacji: tej sprzed miesięcy, jak też tej obecnie trwającej, którą wraz z nim nadpisujesz kolejnymi słowami, gestami i reakcjami. Zatrzymujesz się ponownie, w tym dziwnym miejscu nie całkiem będącym pokojem i wcale nie mogącym być korytarzem; w tej osobliwej przestrzeni, w której, masz wrażenie, wszystko zostaje wciągnięte w nicość. Ma rację — jesteś profesjonalistką; jesteś człowiekiem; jesteś tym typem osoby, która nie potrafi ignorować cudzych problemów, pozwalając im się swobodnie nawarstwiać, by wreszcie pod wpływem własnego ciężaru wywołały niemożliwą do zatrzymania lawinę pochłaniającą więcej niż jedną ofiarę.
— Zaczekaj, proszę. — Coś zmienia się w barwie twojego głosu — słowa brzmią bardziej miękko, lecz mimo łagodności, z jaką je wypowiadasz, trudno je zignorować. Zatrzymujesz się przy mocno wysłużonym biurku, z boku którego zieje zastanawiająca cię dziura, kiedy jednak niesione dokumenty odkładasz na jego blat, wzrok prędko lokujesz na skrytym w półmroku obliczu inspektora. Masz ochotę powiedzieć mu, żeby posłuchał — nie ciebie wcale, ale siebie: żeby przeanalizował to, co parę chwil wcześniej powiedział i żeby zapewnił cię, że bardzo się pomyliłaś, że ani trochę się nie obawia, że nie ucieka, że twoje spostrzeżenia są wyłącznie nadinterpretacją obserwowanych zdarzeń i słuchanych wyjaśnień. Nie mówisz mu jednak którejkolwiek z tych rzeczy. — To ja przepraszam, postawiłam cię w niekomfortowej sytuacji, a to już jest mało profesjonalne. — Nie masz problemu z przyznawaniem się do winy; właściwie nie masz problemu również z tym, by winę, czyjakolwiek by nie była, brać na siebie, nawet jeśli nie jest to konieczne. Nie chodzi wcale o to, że lubisz robić z siebie męczennicę, ani że jesteś gruboskórna — nie lubisz i nie jesteś; zbyt wiele razy byłaś jednak świadkiem wzajemnego przerzucania się odpowiedzialnością, by pozwolić szargać sobie teraz nerwy na próbach ścierania się przeciwstawnych racji. — Podejdź tu i spójrz na mnie. — Zdanie jedynie pozornie układa się na podobieństwo prośby, sylaby przeplatasz bowiem strzępkami aury. — Wcale nie uważam, że chcesz się migać. Nie jesteś osobą, która ucieka, Eitri. A mimo to wydaje mi się, że czułbyś się swobodniej, gdybyś nie musiał mnie widywać. — Co jest o tyle kłopotliwe, że nadal pozostaję twoim lekarzem, dodajesz w myślach. Wątpliwości, którymi się z nim dzielisz, ograniczasz jednak do jak najbardziej neutralnego przekazu, starając się, aby pomiędzy wierszami nie dało wyłuskać się z twojej wypowiedzi czegokolwiek, co nieintencjonalnie mogło się w niej pojawić. — Rozumiem, że poznaliśmy się w nie najlepszym dla ciebie momencie i… Chciałabym wierzyć, że to wszystko to jedynie pokłosie tego, z czym się wówczas mierzyłeś, a nie czegoś, czego byłam inicjatorką — podsumowujesz w końcu tonem zabarwionym skruchą, nie tylko dlatego, że rzeczywiście do głosu zaczynają dochodzić niezrozumiałe wyrzuty sumienia, ale też, ponieważ masz świadomość, jak wiele aspektów w tej chwili przemilczałaś, jak wiele jeszcze mogłabyś powiedzieć i jak wiele powiedzieć by należało. Wzrokiem uciekasz jednak ku jasnemu prześwitowi korytarza, który wedle słów Soelberga prowadził bezpośrednio do archiwum.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Pierwszy raz w przeciągu całej rozmowy pokazał po sobie szczere rozbawienie. O ile przy wcześniejszych próbach żartowania zdawał się nie wyłapywać subtelnych uszczypnięć, o tyle rzeczowe stwierdzenie i śmiertelną powagę Kirsty potraktował jak najlepszy dowcip. Było w jej podejściu coś zadziwiająco odświeżającego i pokrzepiającego, choć paradoksalnie słowa twardo obiły się pośród ciszy korytarza złowieszczym wydźwiękiem. Nie. Zdecydowanie nie widział tego, czego refleks ona pochwyciła w lot. Ten rodzaj dbania o opinię nieszczególnie go zajmował i nie zabiegał przesadnie, by nie dawać współpracownikom nowych powodów, aby odznaczali jedynie na liście kolejne uchybienia i dziwactwa. Obawiał się, że raczej podobna rzecz nie zdoła go jeszcze bardziej pogrążyć, dlatego obdarował Kristę spojrzeniem rozjaśnionym swobodą.
— Uwierz mi, o to martwię się najmniej — skwitował z lekkością, jakby łatka dziwaka nie stanowiła żadnego problemu. Póki nikt nie zaczynał podważać jego kompetencji, póty był spokojny. Daleki był również od zbytniej przezorności i doszukiwania się kontrowersji w najzwyklejszych sytuacjach dnia codziennego. Nieszczególnie przywiązywał wagę do tego, z kim i kiedy jest widziany, pozbawiony niemal zupełnie maniery wychodzenia poza kontekst danej sytuacji; nie szukał drugiego dna. Traktował większość ludzi dokładnie tak samo, zrzucając na dalszy plan kwestie nazwiska, czy pozycji zawodowej. Może powinien czuć się jeszcze bardziej zakłopotany, może powinien się skrzywić na uwagi stosowane wobec jego osoby, lecz nie potrafił. Uśmiech trzymał się jego ust bardzo długo, ustępując miejsca zamyśleniu wraz z momentem, w którym odważył się postąpić krok dalej i rozpoczął wywód na temat specyfiki ich relacji. Nie sądził, że będzie chciała się rozwodzić nad tym co było. Miał szczerą nadzieję, że odpuści, zwłaszcza kiedy po ostatnich słowach wyraźnie się wycofał, bo poczuł, że dobił do ściany i sam wpakował się w ślepą uliczkę. Nie zamierzał wyjątkowo tłumaczyć swojego zachowania, bo jak tu mówić o czymś, czego nie kontrolował przez znakomitą część swojej choroby? Nigdy nie był prostym w obejściu, nawet przed wypadkiem nie każdy potrafił zrozumieć jego zachowanie. Już będąc dzieckiem wchodził w słaby kontakt z rówieśnikami i zwykle wybierał samotność, pozbawiając się tym samym możliwości, by ćwiczyć umiejętności społeczne. Bywał porywczy, miał w swym życiu okres, gdy na siłę szukał guza, byle nie dać po sobie poznać, że natura predysponowała go do wejścia w rolę ofiary, którą przecież nigdy nie chciał być; dlatego szczelnie oddzielał się od potencjalnego zagrożenia murem agresji. Tę z kolei musiał okiełznać, nim los rzucił go na studia, jednak wyraźnie nie zdołał jej stłumić w zupełności, bowiem wraz z wypadkiem wszelakie hamulce puściły, a on na nowo rozpoczął krucjatę przeciwko ludziom, lecz tym razem również przeciwko tym przychylnym mu i całkiem życzliwym.
Dalej, przeciskał się przez niewielki składzik odnajdując wzrokiem w masie niepotrzebnych sprzętów stare biurka i lampki z przykurzonymi kloszami, wywrócone do góry kołami krzesła obrotowe z wysłużonymi oparciami oraz masę przedmiotów, których przeznaczenia nie mógł rozszyfrować, bowiem stan, w którym znajdowały się i pomieszanie, sprawiały, iż bardziej przypominały jeden, wielki organizm. Łatwiej było mu teraz mechanicznie oglądać odstające sprężynki i drewniane masywy, kable i popękany plastik, niż skupiać się na swoich słowach i na osobie terapeutki dzielnie wędrującej za nim ku drzwiom zakrytym kolejnymi zwałami mebli. Przeprosiny, które w jej kierunku wyrzucił zdawały się wpierw bardzo naturalnym odruchem, lecz następująca po nich fala zakłopotania wywołała dyskomfort na tyle uciążliwy, że przyspieszył i chciał chwycić dłonią za zaśniedziałą klamkę, by odetchnąć powietrzem – wprawdzie równie gęstym, lecz jakby przyjemniejszym – po drugiej stronie pomieszczenia. Czynność jednak przerwały mu słowa, które wywołały dreszcz na karku. Nie spodziewał się tego, nie sądził, że będzie chciała rozmawiać, jednak to nie przeprosiny, a jej prośba, zawibrowały mu w uszach dziwnym pogłosem ciągnącym się za sylabami. Nieznośna potrzeba obrócenia się przez ramię sparaliżowała go i stał tak przez chwilę, zupełnie zastygły, by wreszcie ulec i zwrócić sylwetkę ku terapeutce. Nie podszedł jednak natychmiast, opierając się wciąż trochę, z mozołem stawiając kolejne kroki, uprzednio porzuciwszy na skraj zakurzonego biurka niesione teczki. Zatrzymał się dość blisko, do tej pory nie miał odwagi, by intencjonalnie przełamywać strefę komfortu do tego stopnia. Uniósł podbródek i zaraz skupił się na postaci Kristy, wyszukując podbity szarością błękit oczu osadzonych na nakrapianej subtelnymi piegami twarzy. Studiował moment te, które znajdowały się najbliżej linii dolnych rzęs, rozwadniając jeszcze trochę niepewność, którą w sobie miał. Zwinął jedną z dłoni, przyciskając uporczywie kciuk do śródręcza.
— Gdyby się nad tym zastanowić głębiej, to każda z relacji jest dla mnie niezręczna i kłopotliwa w pewien sposób. Więc, zupełnie nie powinnaś się tym przejmować — przyznał niesiony uwagą tyczącą się stawiania kogokolwiek w niezręcznej sytuacji. — Widzisz, całe życie unikam ludzi, zwłaszcza tych, z którymi mi nie po drodze. To trochę jak z Engerem i salą konferencyjną. — Paradoksalnie, faktycznie chciał unikać również kontaktu z nią. Potem rozluźnił już palce, bo słowa, wpierw oporne i kanciaste, powoli coraz chętniej, na nowo opuszczały jego usta. Kierował nim ponownie przypływ szczerości i potrzeba wyjaśnienia jej tego faktycznie dość kłopotliwego spotkania. — Ale doceniam twoją troskę — dodał. Wciąż patrzył na jej twarz i intensywnie przypominał sobie wszystkie spotkania, ciskane przekleństwa, na przemian z momentami zupełnego braku motywacji. Może faktycznie byłoby mu łatwiej, gdyby nie musieli się więcej widywać? — Nie byłem wtedy wystarczająco ludzki — wyznał. — Nie powinienem był zachowywać się w ten sposób i wiem, że dzisiaj mówię to z perspektywy czasu, Kristo, że wtedy było inaczej, bo faktycznie traciłem jakąkolwiek nadzieję, nawet jeśli wszyscy dookoła się starali, ale mimo wszystko. Nie mogę się tym usprawiedliwiać. — Złagodniał, zmrużył oczy i odetchnął głośno. — Jeśli za coś odpowiadasz, to za to, że tutaj stoję i że wróciłem do służby. Jedyna wina, jakiej w tobie się dopatruję — zaśmiał się i uniósł dłonie, na nich skupiając teraz całą swoją uwagę, choć zerkał na kobietę niepewnie, a delikatna różowa smuga ułożyła się na jego policzkach i nosie. — Dziękuję.
— Uwierz mi, o to martwię się najmniej — skwitował z lekkością, jakby łatka dziwaka nie stanowiła żadnego problemu. Póki nikt nie zaczynał podważać jego kompetencji, póty był spokojny. Daleki był również od zbytniej przezorności i doszukiwania się kontrowersji w najzwyklejszych sytuacjach dnia codziennego. Nieszczególnie przywiązywał wagę do tego, z kim i kiedy jest widziany, pozbawiony niemal zupełnie maniery wychodzenia poza kontekst danej sytuacji; nie szukał drugiego dna. Traktował większość ludzi dokładnie tak samo, zrzucając na dalszy plan kwestie nazwiska, czy pozycji zawodowej. Może powinien czuć się jeszcze bardziej zakłopotany, może powinien się skrzywić na uwagi stosowane wobec jego osoby, lecz nie potrafił. Uśmiech trzymał się jego ust bardzo długo, ustępując miejsca zamyśleniu wraz z momentem, w którym odważył się postąpić krok dalej i rozpoczął wywód na temat specyfiki ich relacji. Nie sądził, że będzie chciała się rozwodzić nad tym co było. Miał szczerą nadzieję, że odpuści, zwłaszcza kiedy po ostatnich słowach wyraźnie się wycofał, bo poczuł, że dobił do ściany i sam wpakował się w ślepą uliczkę. Nie zamierzał wyjątkowo tłumaczyć swojego zachowania, bo jak tu mówić o czymś, czego nie kontrolował przez znakomitą część swojej choroby? Nigdy nie był prostym w obejściu, nawet przed wypadkiem nie każdy potrafił zrozumieć jego zachowanie. Już będąc dzieckiem wchodził w słaby kontakt z rówieśnikami i zwykle wybierał samotność, pozbawiając się tym samym możliwości, by ćwiczyć umiejętności społeczne. Bywał porywczy, miał w swym życiu okres, gdy na siłę szukał guza, byle nie dać po sobie poznać, że natura predysponowała go do wejścia w rolę ofiary, którą przecież nigdy nie chciał być; dlatego szczelnie oddzielał się od potencjalnego zagrożenia murem agresji. Tę z kolei musiał okiełznać, nim los rzucił go na studia, jednak wyraźnie nie zdołał jej stłumić w zupełności, bowiem wraz z wypadkiem wszelakie hamulce puściły, a on na nowo rozpoczął krucjatę przeciwko ludziom, lecz tym razem również przeciwko tym przychylnym mu i całkiem życzliwym.
Dalej, przeciskał się przez niewielki składzik odnajdując wzrokiem w masie niepotrzebnych sprzętów stare biurka i lampki z przykurzonymi kloszami, wywrócone do góry kołami krzesła obrotowe z wysłużonymi oparciami oraz masę przedmiotów, których przeznaczenia nie mógł rozszyfrować, bowiem stan, w którym znajdowały się i pomieszanie, sprawiały, iż bardziej przypominały jeden, wielki organizm. Łatwiej było mu teraz mechanicznie oglądać odstające sprężynki i drewniane masywy, kable i popękany plastik, niż skupiać się na swoich słowach i na osobie terapeutki dzielnie wędrującej za nim ku drzwiom zakrytym kolejnymi zwałami mebli. Przeprosiny, które w jej kierunku wyrzucił zdawały się wpierw bardzo naturalnym odruchem, lecz następująca po nich fala zakłopotania wywołała dyskomfort na tyle uciążliwy, że przyspieszył i chciał chwycić dłonią za zaśniedziałą klamkę, by odetchnąć powietrzem – wprawdzie równie gęstym, lecz jakby przyjemniejszym – po drugiej stronie pomieszczenia. Czynność jednak przerwały mu słowa, które wywołały dreszcz na karku. Nie spodziewał się tego, nie sądził, że będzie chciała rozmawiać, jednak to nie przeprosiny, a jej prośba, zawibrowały mu w uszach dziwnym pogłosem ciągnącym się za sylabami. Nieznośna potrzeba obrócenia się przez ramię sparaliżowała go i stał tak przez chwilę, zupełnie zastygły, by wreszcie ulec i zwrócić sylwetkę ku terapeutce. Nie podszedł jednak natychmiast, opierając się wciąż trochę, z mozołem stawiając kolejne kroki, uprzednio porzuciwszy na skraj zakurzonego biurka niesione teczki. Zatrzymał się dość blisko, do tej pory nie miał odwagi, by intencjonalnie przełamywać strefę komfortu do tego stopnia. Uniósł podbródek i zaraz skupił się na postaci Kristy, wyszukując podbity szarością błękit oczu osadzonych na nakrapianej subtelnymi piegami twarzy. Studiował moment te, które znajdowały się najbliżej linii dolnych rzęs, rozwadniając jeszcze trochę niepewność, którą w sobie miał. Zwinął jedną z dłoni, przyciskając uporczywie kciuk do śródręcza.
— Gdyby się nad tym zastanowić głębiej, to każda z relacji jest dla mnie niezręczna i kłopotliwa w pewien sposób. Więc, zupełnie nie powinnaś się tym przejmować — przyznał niesiony uwagą tyczącą się stawiania kogokolwiek w niezręcznej sytuacji. — Widzisz, całe życie unikam ludzi, zwłaszcza tych, z którymi mi nie po drodze. To trochę jak z Engerem i salą konferencyjną. — Paradoksalnie, faktycznie chciał unikać również kontaktu z nią. Potem rozluźnił już palce, bo słowa, wpierw oporne i kanciaste, powoli coraz chętniej, na nowo opuszczały jego usta. Kierował nim ponownie przypływ szczerości i potrzeba wyjaśnienia jej tego faktycznie dość kłopotliwego spotkania. — Ale doceniam twoją troskę — dodał. Wciąż patrzył na jej twarz i intensywnie przypominał sobie wszystkie spotkania, ciskane przekleństwa, na przemian z momentami zupełnego braku motywacji. Może faktycznie byłoby mu łatwiej, gdyby nie musieli się więcej widywać? — Nie byłem wtedy wystarczająco ludzki — wyznał. — Nie powinienem był zachowywać się w ten sposób i wiem, że dzisiaj mówię to z perspektywy czasu, Kristo, że wtedy było inaczej, bo faktycznie traciłem jakąkolwiek nadzieję, nawet jeśli wszyscy dookoła się starali, ale mimo wszystko. Nie mogę się tym usprawiedliwiać. — Złagodniał, zmrużył oczy i odetchnął głośno. — Jeśli za coś odpowiadasz, to za to, że tutaj stoję i że wróciłem do służby. Jedyna wina, jakiej w tobie się dopatruję — zaśmiał się i uniósł dłonie, na nich skupiając teraz całą swoją uwagę, choć zerkał na kobietę niepewnie, a delikatna różowa smuga ułożyła się na jego policzkach i nosie. — Dziękuję.
Bezimienny
Jesteś profesjonalistką. Jesteś profesjonalistką. Bez dwóch zdań jesteś profesjonalistką. Własny głos miesza ci się w myślach z głosem Eitriego, nie pozostawiając złudzeń, że chociaż z łatwością przychodzi ci obracanie w żart większości jego wypowiedzi, to niemal z każdej z nich łyskają ku tobie sygnały ostrzegawcze świadczące nie tylko o głębokim introwertyzmie oficera, z którym rozmawiasz, ale również o problemach, z jakimi — w twojej pobieżnej ocenie — powinien bezwzględnie zwrócić się do specjalisty. Paradoksalnie nie masz jednak w tej chwili odwagi, aby zasugerować mu możliwość podjęcia próby rozwiązania jego problemu z pewnością siebie tudzież jej brakiem, ponieważ podświadomie zdajesz sobie sprawę z tego, że tak odważny krok poczyniony w tym konkretnym momencie mógłby przynieść wyłącznie skutek odwrotny do oczekiwanego. Dlatego, chociaż okazja wydaje ci się odpowiednia, wątpliwości te zachowujesz dla siebie, w pamięci mimo wszystko odnotowując wyraźnie, by właściwej osobie napomknąć o nieco dokładniejszym przyjrzeniu się Soelbergowi.
Nie opuszcza cię jednak wrażenie, że to jak gaszenie ognia oliwą i że dla wszystkich byłoby lepiej, gdybyś, wychodząc z komendy Kruczej Straży, zapomniała o całej tej sytuacji. Wiesz też, że wcale byś nie potrafiła; że wiele rzeczy zrobisz dziś jeszcze nie tak, jak by wypadało.
Powinnaś się obruszyć, słysząc jego słowa — niemal każde zdanie, które pada z ust oficera sprawia bowiem, że masz ochotę zgrzytać zębami, pod którymi nierozważnej ostrości nabierają zwroty, jakie w kontrze chciałabyś w niego wymierzyć: wcale nie dlatego, że osobiście czujesz się nimi ubodzona, chociaż znasz osoby, które podobne uwagi potraktowałyby do bólu personalnie; którym nieraz ciężko jest oddzielić życie prywatne od zawodowego. Możesz w tej chwili jedynie dziękować bogom, że zawczasu pozwolili ci pójść po rozum do głowy, dzięki czemu teraz błyskawicznie większość ludzi, nawet tych, z którymi mogłoby się pozornie wydawać, że łączą cię zażyłe relacje, zaczynasz trzymać na bezpieczny dystans, by w razie konieczności bez wyrzutów i długo utrzymującego się bólu serca móc się od nich odciąć.
Może gdybyś nie miała obrazu Eitriego Soelberga poskładanego z losowych fragmentów scen, jakich przypadkiem byłaś świadkiem, w jakich zdarzało ci się incydentalnie brać udział, obecnie potrafiłabyś powiedzieć mu cokolwiek… Pokrzepiającego, co choć w małym stopniu zredukowałoby pejoratywny wydźwięk jego wypowiedzi i nieco go podbudowało. Sama jednak nigdy nie należałaś do osób, którym z łatwością przychodzi nawiązywanie kontaktów z ludźmi (mimo że oni z tobą zawsze byli i wciąż są gotowi zacieśniać wszelkie więzy), nie masz więc nawet możliwości odwołania się do własnego doświadczenia, by nie zabrzmiało to sztucznie. Nie po to, zresztą, zdecydowałaś się podjąć pracę terapeutki, koncentrując uwagę na ćwiczeniach i łagodzeniu dolegliwości fizycznych, nie zaś na rozmowie, by teraz w przypływie poruszenia sumienia nieudolnie bawić się w psychologa.
— Byłeś wtedy najbardziej ludzki — ucinasz tonem złudnie uprzejmym, bo każdy z wypowiedzianych wyrazów nosi w sobie znamiona ostrości, której tak bardzo starałaś się przecież uniknąć. Znów powstrzymujesz się, by nie powiedzieć za dużo, by nie upomnieć go wprost, że nie powinien demonizować apatii i gniewu, którym tak łatwo dał się wówczas kierować; że pomimo towarzyszącemu mu odczuciu skruchy, działał podług własnych instynktów i nawet jeśli dla kogokolwiek mogły zdawać się krzywdzące, dla niego były czymś, co w najlepszym przypadku mogłabyś porównać do opatrunku mającego chronić go przed resztą świata. Żałujesz jedynie, że na tamtą chwilę nie posiadałaś obecnej wiedzy i nie zawsze byłaś w stanie się zdystansować. Przez długi okres czasu dopuszczałaś do siebie myśl, że mogłaś działać wbrew woli Soelberga i wyjątkowo długo po tym, jak opuścił szpital, nie dawało ci spokoju wrażenie, że może lepiej dla niego byłoby, gdybyś odpuściła sobie po trzecim nieudanym podejściu, kreśląc w jego karcie lakoniczny wyrok: niezdolny do dalszej pracy. Tak byłoby łatwiej, tobie przede wszystkim — wstawać do pracy, wychodzić w międzyczasie na szybką kawę w pobliskiej kawiarni, może nawet podjadać paszteciki z łososiem, które regularnie, niestrudzenie od pięciu lat przynosi Loke chyba tylko po to, by usprawiedliwić własne przegryzanie wszystkiego w trakcie każdej możliwej przerwy. Nic dziwnego więc, że kiedy w tak bezpośredni sposób wyjaśnia ci, w czym dopatruje się twojej winy, wyraźnie się spinasz i dość niefortunnie oraz nieskutecznie próbujesz się cofnąć, lecz jedynym rezultatem, jaki osiągasz, jest nieprzyjemne, ciężkie szurnięcie biurka, o które się opierasz, po pokrytej starym linoleum posadzce. Po chwili dopiero reflektujesz się, że wraz z chrzęstem, pomieszczenie wypełnił także śmiech inspektora, a szybko rzucone podziękowanie nie było ironicznym podsumowaniem twojego wysiłku. Tak ci się przynajmniej zdaje.
— Drobnostka. — Masz niezdrową tendencję do bagatelizowania własnych osiągnięć, dlatego odpowiedź rzucasz wyjątkowo lakonicznie, trochę podpuszczana świadomością że chociaż w kwestii rehabilitacyjnego okresu Eitriego pozostaje między wami nieustannie wiele niedopowiedzeń, to równie wiele, jak na jedno, przypadkowe spotkanie, udało wam się wyjaśnić. — Obiecaj tylko, że dobrze wykorzystasz daną ci szansę — dopowiadasz, ostrożnie przechodząc w bok, ku przestrzeni nieograniczonej jego sylwetką. Znów dostrzeżona ciasnota pomieszczenia powoduje, że w nerwowym ruchu ściągasz łopatki, prędko sięgając po zostawione na brzegu biurka teczki i, nie oglądając się za siebie, zbyt żwawym krokiem ruszasz w stronę sączącej się przez szparę smudze światła. Drzwi nie ustępują od razu pod naciśnięciem klamki i czynność powtórzyć musisz jeszcze raz, pomagając sobie ramieniem, którym napierasz na ich powierzchnię. — Macie tu istny labirynt z przeszkodami — komentujesz z uśmiechem, który pojawia się tuż po tym, jak schowek zalewa jasność wlewająca się z korytarza, a tobie udaje się wydostać na zewnątrz. Kilka metrów przed tobą, na nieznacznie uchylonym wejściu, widnieje plakietka z informacją, że w tym miejscu znajduje się archiwum zakładowe. Gdy podtrzymywane przez ciebie dla wychodzącego z naręczem dokumentów Eitriego drzwi schowka zatrzaskują się z nieprzyjemnym odgłosem, oboje stoicie już przed ciągnącymi się w głąb pokoju regałami w znakomitej większości zapełnionej aktami. — Poczekam — komunikujesz, przekazując mu skoroszyty, jakie powinien zdać archiwistkom. Sama w tym czasie wyłuskujesz ze stosiku kopert tę, która przeznaczona jest dla Inki Lyytinen, by dyskretnie, nie przeszkadzając pracownikom Kruczej Straży w pracy, przekazać kobiecie zawiadomienie o badaniach. Identyczne, przeznaczone dla Eitriego, wręczasz mu w drodze powrotnej, gdy podobnymi zawiłościami korytarzy instytucji prowadzi cię ku swojemu wydziałowi.
Eitri i Krista z tematu
Nie opuszcza cię jednak wrażenie, że to jak gaszenie ognia oliwą i że dla wszystkich byłoby lepiej, gdybyś, wychodząc z komendy Kruczej Straży, zapomniała o całej tej sytuacji. Wiesz też, że wcale byś nie potrafiła; że wiele rzeczy zrobisz dziś jeszcze nie tak, jak by wypadało.
Powinnaś się obruszyć, słysząc jego słowa — niemal każde zdanie, które pada z ust oficera sprawia bowiem, że masz ochotę zgrzytać zębami, pod którymi nierozważnej ostrości nabierają zwroty, jakie w kontrze chciałabyś w niego wymierzyć: wcale nie dlatego, że osobiście czujesz się nimi ubodzona, chociaż znasz osoby, które podobne uwagi potraktowałyby do bólu personalnie; którym nieraz ciężko jest oddzielić życie prywatne od zawodowego. Możesz w tej chwili jedynie dziękować bogom, że zawczasu pozwolili ci pójść po rozum do głowy, dzięki czemu teraz błyskawicznie większość ludzi, nawet tych, z którymi mogłoby się pozornie wydawać, że łączą cię zażyłe relacje, zaczynasz trzymać na bezpieczny dystans, by w razie konieczności bez wyrzutów i długo utrzymującego się bólu serca móc się od nich odciąć.
Może gdybyś nie miała obrazu Eitriego Soelberga poskładanego z losowych fragmentów scen, jakich przypadkiem byłaś świadkiem, w jakich zdarzało ci się incydentalnie brać udział, obecnie potrafiłabyś powiedzieć mu cokolwiek… Pokrzepiającego, co choć w małym stopniu zredukowałoby pejoratywny wydźwięk jego wypowiedzi i nieco go podbudowało. Sama jednak nigdy nie należałaś do osób, którym z łatwością przychodzi nawiązywanie kontaktów z ludźmi (mimo że oni z tobą zawsze byli i wciąż są gotowi zacieśniać wszelkie więzy), nie masz więc nawet możliwości odwołania się do własnego doświadczenia, by nie zabrzmiało to sztucznie. Nie po to, zresztą, zdecydowałaś się podjąć pracę terapeutki, koncentrując uwagę na ćwiczeniach i łagodzeniu dolegliwości fizycznych, nie zaś na rozmowie, by teraz w przypływie poruszenia sumienia nieudolnie bawić się w psychologa.
— Byłeś wtedy najbardziej ludzki — ucinasz tonem złudnie uprzejmym, bo każdy z wypowiedzianych wyrazów nosi w sobie znamiona ostrości, której tak bardzo starałaś się przecież uniknąć. Znów powstrzymujesz się, by nie powiedzieć za dużo, by nie upomnieć go wprost, że nie powinien demonizować apatii i gniewu, którym tak łatwo dał się wówczas kierować; że pomimo towarzyszącemu mu odczuciu skruchy, działał podług własnych instynktów i nawet jeśli dla kogokolwiek mogły zdawać się krzywdzące, dla niego były czymś, co w najlepszym przypadku mogłabyś porównać do opatrunku mającego chronić go przed resztą świata. Żałujesz jedynie, że na tamtą chwilę nie posiadałaś obecnej wiedzy i nie zawsze byłaś w stanie się zdystansować. Przez długi okres czasu dopuszczałaś do siebie myśl, że mogłaś działać wbrew woli Soelberga i wyjątkowo długo po tym, jak opuścił szpital, nie dawało ci spokoju wrażenie, że może lepiej dla niego byłoby, gdybyś odpuściła sobie po trzecim nieudanym podejściu, kreśląc w jego karcie lakoniczny wyrok: niezdolny do dalszej pracy. Tak byłoby łatwiej, tobie przede wszystkim — wstawać do pracy, wychodzić w międzyczasie na szybką kawę w pobliskiej kawiarni, może nawet podjadać paszteciki z łososiem, które regularnie, niestrudzenie od pięciu lat przynosi Loke chyba tylko po to, by usprawiedliwić własne przegryzanie wszystkiego w trakcie każdej możliwej przerwy. Nic dziwnego więc, że kiedy w tak bezpośredni sposób wyjaśnia ci, w czym dopatruje się twojej winy, wyraźnie się spinasz i dość niefortunnie oraz nieskutecznie próbujesz się cofnąć, lecz jedynym rezultatem, jaki osiągasz, jest nieprzyjemne, ciężkie szurnięcie biurka, o które się opierasz, po pokrytej starym linoleum posadzce. Po chwili dopiero reflektujesz się, że wraz z chrzęstem, pomieszczenie wypełnił także śmiech inspektora, a szybko rzucone podziękowanie nie było ironicznym podsumowaniem twojego wysiłku. Tak ci się przynajmniej zdaje.
— Drobnostka. — Masz niezdrową tendencję do bagatelizowania własnych osiągnięć, dlatego odpowiedź rzucasz wyjątkowo lakonicznie, trochę podpuszczana świadomością że chociaż w kwestii rehabilitacyjnego okresu Eitriego pozostaje między wami nieustannie wiele niedopowiedzeń, to równie wiele, jak na jedno, przypadkowe spotkanie, udało wam się wyjaśnić. — Obiecaj tylko, że dobrze wykorzystasz daną ci szansę — dopowiadasz, ostrożnie przechodząc w bok, ku przestrzeni nieograniczonej jego sylwetką. Znów dostrzeżona ciasnota pomieszczenia powoduje, że w nerwowym ruchu ściągasz łopatki, prędko sięgając po zostawione na brzegu biurka teczki i, nie oglądając się za siebie, zbyt żwawym krokiem ruszasz w stronę sączącej się przez szparę smudze światła. Drzwi nie ustępują od razu pod naciśnięciem klamki i czynność powtórzyć musisz jeszcze raz, pomagając sobie ramieniem, którym napierasz na ich powierzchnię. — Macie tu istny labirynt z przeszkodami — komentujesz z uśmiechem, który pojawia się tuż po tym, jak schowek zalewa jasność wlewająca się z korytarza, a tobie udaje się wydostać na zewnątrz. Kilka metrów przed tobą, na nieznacznie uchylonym wejściu, widnieje plakietka z informacją, że w tym miejscu znajduje się archiwum zakładowe. Gdy podtrzymywane przez ciebie dla wychodzącego z naręczem dokumentów Eitriego drzwi schowka zatrzaskują się z nieprzyjemnym odgłosem, oboje stoicie już przed ciągnącymi się w głąb pokoju regałami w znakomitej większości zapełnionej aktami. — Poczekam — komunikujesz, przekazując mu skoroszyty, jakie powinien zdać archiwistkom. Sama w tym czasie wyłuskujesz ze stosiku kopert tę, która przeznaczona jest dla Inki Lyytinen, by dyskretnie, nie przeszkadzając pracownikom Kruczej Straży w pracy, przekazać kobiecie zawiadomienie o badaniach. Identyczne, przeznaczone dla Eitriego, wręczasz mu w drodze powrotnej, gdy podobnymi zawiłościami korytarzy instytucji prowadzi cię ku swojemu wydziałowi.
Eitri i Krista z tematu