:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
29.04.2001 – Park im. Charlotte Nordlund – S. Fenrisson & G. Molander
3 posters
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
29.04.2001
Miasto toczyła febra odświętnego wieczoru, jakby na przekór śmierci ludzie znowu powstali do życia, domy rumieniły się wypiekami, a płomienie unosiły się w powietrze i zakradały lśniącym odbiciem we wgłębienia źrenic – nad parkiem migotał daleki, czerwony odblask, barwiący twarze pożarem niesfornego żywiołu, wokół przebrzmiewał jednak tylko śmiech, gwar uniesionych ferworem głosów i wesołe okrzyki zdumienia, gdy kolejna osoba przeskakiwała nad paleniskiem; ogień, który płonął w Midgardzie był figlarny i pełen życia, nie tak mętny i brudny jak ten, który lizał zimne narośle sadzy w rodzinnym domu, rozniecony nad stosem suchych gałęzi – ojciec spluwał w ognisko śliną mętną od alkoholu, a potem zaciskał pięść na jego karku, dopóki oczy nie wyściełały mu się strachem lub głos nie spełzł błaganiem głęboko w dół krtani. Fenris kazał mu skakać, choć płomienie lizały powietrze na wysokości jego mostka, a dym stawał się gęsty i czarny – sprawiał, że do oczu napływały mu łzy, a prośby tężały w gardle, coraz bardziej rozpaczliwie, pełne dziecięcego lęku; matka odwracała wzrok, gdy ojciec w końcu popychał go w palenisko, aż ogień skrzypiał żarłocznie, w ostatniej chwili ugaszony zaklęciem – parzył sobie dłonie na rozżarzonych węglach, wokół przebrzmiał jednak tylko śmiech, głośny i okrutny, jakby wszystko było niegroźnym żartem, dowcipem, którego nie rozumiał jako jedyny. Nad ranem, kiedy wszyscy zasypiali głębokim, nietrzeźwym snem, matka namaczała bandaż w eliksirze i w milczeniu owijała mu śródręcza – oboje mieli oczy wilgotne od łez, lecz oboje nauczyli się również przełykać je w dół gardła i nigdy nie mówić na głos o własnym strachu.
Walpurga, którą obchodzono na północy Norwegii, grzmiała tymczasem radosnymi okrzykami, barwna od wstążek i kwiatów, oplecionych girlandą wokół majowego słupa – kwiecień dobiegał końca powoli, wieczory wciąż były chłodne, a jemu skóra cierpła tym samym, bolesnym uczuciem samotności; zastanawiał się, czy Lasse i Vivian przyjdą razem, czy którekolwiek z nich sięgnie do niego wzrokiem, czy będzie w stanie odwzajemnić to spojrzenie. Odnajdywał cichą ulgę w świadomości, że nie był tu sam – Gerda potrafiła sprawić, że czuł się, jakby świat nie zamykał się dłużej nad jego głową; miała ciepłe spojrzenie o barwie prażonych migdałów i uśmiechała się tak łagodnie, że nieustannie musiał przełykać spostrzeżenie, że nie wyglądała, jakby pracowała w Kruczej Straży – nie pasował do niej kanciasty, sterylny budynek komisariatu i mundury zapięte pod samą szyję na metalowy guzik, nie wyobrażał sobie, jak spogląda na świat tym samym, beznamiętnym spojrzeniem, którymi oficerowie nieustannie wodzili po jego twarzy; odniósł pan jakieś obrażenia?, pytano, a on przyglądał się swojemu odbiciu w szybie – purpurze rozlanej wokół dolnej powieki i przepływającej wybroczynami odcisku przez kość policzkową – i zastanawiał się, czy rzeczywiście tego nie zauważyli, czy myśleli, że wyglądał tak na co dzień. Gerda marszczyła jednak czoło ze szczerym zatroskaniem, a on wciąż pamiętał, jak kucała przed Ronją, próbując ukryć swój strach pod łagodnym uśmiechem, detektyw Vestergaard aresztuje tylko złych ludzi, mówiła, nie jakby próbowała przekonać do tego małą dziewczynkę, ale jakby rzeczywiście wierzyła, że tak mogła wyglądać prawda.
– Zawsze wyobrażałem ją sobie inaczej – odparł w końcu, sięgając wzrokiem wzdłuż ciemnych parkanów, aż pojedyncze iskierki ognisk uniosły się w powietrze i odbiły w ciemni jego źrenic. – Zmianę – uśmiechnął się, spoglądając na Gerdę, jakby próbował upewnić się, że wciąż tu była; jakby próbował zapewnić ją, że wciąż tu był. Wokół nich zbierał się tłum ludzi – dzieci biegające pomiędzy dorosłymi, mężczyźni trzymający w dłoniach lśniące pochodnie, kobiety o rumianych twarzach i włosach przystrojonych kwiatami – te we włosach Gerdy wyglądały, jakby były tam od zawsze, błękitne niezapominajki, włochate chabry i goździki przypominające motyle o różowych skrzydłach. – Mam poczucie, że się spóźniła – odparł żartobliwie, a jego oczy błysnęły zachęcająco. – Jeszcze się nie starzeję, ale już nie jestem młody. Może to dobry wiek, ale nie mam co z nim począć. – śmiech dobył się z głębi jego krtani, przytłumiony, lecz szczery, niewymuszony skurczem obrażonego serca.
Gerda Molander
Re: 29.04.2001 – Park im. Charlotte Nordlund – S. Fenrisson & G. Molander Wto 19 Wrz - 23:22
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Obserwowała z przejęciem iskry rozsypujące się z potrącanych podeszwami szczap, płomienie liżące zachłannie podciągane w kolanach nogawki, czarne plamy kwitnące na butach, radosne wybuchy wesołości, kiedy mężczyzna wpadał w ramiona dziewczyny noszącej na złotych włosach wianek gęsty od barwnych kwiatów – świąteczny wieczór rozbłyskiwał na tafli jej spojrzenia cichym, zafascynowanym entuzjazmem i zafrasowanym onieśmieleniem, ale tak rozpalonym poblaskiem ognia, jakby zamierzała zedrzeć je z siebie raptem i włączyć się do zabawy; czuła jak drży w niej ta radość, jak do kości przenika ją śmiech ludzi, rumieńce na ich policzkach i beztroska – przez długie zimowe miesiące zdążyła przyzwyczaić się już do przygnębiającej burości i przekonania, że rzeczywistość nigdy nie odzyska dawnych barw, tymczasem teraz, choć przez chwilę, miała wrażenie, jakby rozbudziła się z długiego, zimnego snu i skóra wreszcie tajała na jej ściągniętych w napięciu ramionach. Zazwyczaj nie czuła się dobrze w miejscach zatłoczonych i głośnych, na studenckich imprezach często szukała miejsca, w którym mogłaby odetchnąć spokojnie i zebrać myśli, tego wieczoru było jednak inaczej: chłonęła wszystko z wdzięcznością, gryzący zapach dymu i mdłą woń przełamywanych łodyżek kwiatów wplatanych w dziewczęce wianki, drżenie powietrza falującego nad ogniskami i pod ostrzałem roześmianych rozmów, jasność ognia i ruchliwość podrygujących między ludźmi cieni, gorąco rozlewające się na policzkach i źrenicach, gdy spoglądała w żar zbyt długo. Jasne punktu pląsały jej później przed spojrzeniem, rozbłyskiwały na policzkach Safíra i łyskały w zielonych punktach jego oczu, kiedy zwracała ku niemu wzrok. Zdawał się nieustannie kogoś między ludźmi poszukiwać, chociaż nie wspominał, by był z kimś dzisiaj umówiony; ciekawość zaczynała skrobać łagodnie w tył gardła, mnogość bodźców trzymała ją jednak przez ostatnie minuty w zadowolonej, przejętej ciszy, jakby potrzebowała czasu, by znaleźć w tym wszystkim własne myśli, a może przez chwilę nie próbując znaleźć ich wcale – pozwalała, by unosiła ją fala cudzych radosnych okrzyków, by przejął ją widok chłopca układającego kwiaty we włosach partnerki, by jej uwagę zajęła rozmowa prowadzona obok ze śmiechem na temat, którego nie potrafiła sobie już przypomnieć, kiedy głos Safíra rozległ się u jej boku, przyciągając otrzeźwiony puginał jej wzroku. Nie zrozumiała od razu, pytanie musiało wyrysować się w jej oczach, by wyjaśnił zaraz, a ona odwzajemniła łagodność jego uśmiechu; jego oczy pełne były migotliwych iskier, choć przez chwilę wydawał się nieobecny, jakby wszystko to odbijało się w ciemnych szybach, zza których oglądał rzeczy, które go nie dotyczyły, jakby nie czuł ciepła ogniska na skórze i nadziei wiszącej w powietrzu. Potem, mrugnięcie później, znów był tuż obok niej, rozbawiony i wyraźny, jakby nawet nie zauważył swojej nieobecności.
– Nie chciałabym myśleć, że zostało mi tylko dziesięć lat młodości – mruknęła w odpowiedzi, ściągając łagodnie brwi z rozbawieniem parodiującym teatralne niepocieszenie. Wydawało jej się to w nim zawsze zabawne i zastanawiające: miał młodą twarz, młode oczy i młody uśmiech, często wydawało jej się jednak, że rozmawia z kimś, kto przeżył już przynajmniej dwa życia, do których wciąż wymykał się myślami, by wydobyć z nich podobne myśli, swoją dobrotliwość i zatroskanie, jak gdyby był odpowiedzialny za nią tak, jak był odpowiedzialny za dzieci z sierocińca; szukał dla niej najlepszych słów i sprawiał wrażenie, jakby znał już wszystko, jakby odkrył już, dlaczego niebo jest niebieskie i dlaczego ziemia jest pod nogami, a nie nad głową. Zapewne w tym rzecz, myślała, zapewne zdążyły zapytać go już o wszystko i musiał przeżyć dwa życia w bezsennych nocach, próbując znaleźć dla nich odpowiedzi. Rozbawienie zamajaczyło w jej uśmiechu. – Co ja zdążę zrobić w ledwie dziesięć lat? – podniosła spojrzenie za rozpalonymi punktami unoszącymi się chwiejnie pod niebo znad ogniska, jakby rzeczywiście się zastanawiała; gwiazdy zaczynały migotać słabo na ciemniejącym niebie. – Nie wiem nawet jeszcze, czego właściwie chcę, w każdym razie nie, co chcę na pewno. A gdybym wiedziała tyle, nie wiedziałabym nawet, gdzie powinnam zacząć – stwierdziła, w końcu wysuwając lekko dolną wargę w dziecinnym prawie grymasie. Gwiazdy nie miały dla niej odpowiedzi; w obłokach bujała w końcu od zawsze i wyciągnęła z tego jedynie więcej obaw, jedynie więcej rzeczy, na które nie umiała się odważyć, a które spiętrzały się w ciasnym osierdziu cichymi pragnieniami. – Więc chyba jesteśmy w podobnym miejscu. Może nigdy się nie dowiemy. Myślę, że dużo osób nigdy się nie dowiaduje i właściwie, co w tym złego? – jej ton zmienił się nieco, stał się bardziej rozważny, choć nie zamierzała psuć wieczoru filozoficzną refleksją. Zeszła na ziemię; Safír wciąż stał przed nią i miał uśmiech tak samo uspokajający jak zawsze. Jakby wiedział wszystko i mógł zająć się wszystkim: rozbitym kolanem, zadaniem z astronomii, złamanym sercem. – Co robiłeś w moim wieku? Mam na myśli... co robiłeś, czego chciałeś. Udało ci się? Kogo tak szukasz?
– Nie chciałabym myśleć, że zostało mi tylko dziesięć lat młodości – mruknęła w odpowiedzi, ściągając łagodnie brwi z rozbawieniem parodiującym teatralne niepocieszenie. Wydawało jej się to w nim zawsze zabawne i zastanawiające: miał młodą twarz, młode oczy i młody uśmiech, często wydawało jej się jednak, że rozmawia z kimś, kto przeżył już przynajmniej dwa życia, do których wciąż wymykał się myślami, by wydobyć z nich podobne myśli, swoją dobrotliwość i zatroskanie, jak gdyby był odpowiedzialny za nią tak, jak był odpowiedzialny za dzieci z sierocińca; szukał dla niej najlepszych słów i sprawiał wrażenie, jakby znał już wszystko, jakby odkrył już, dlaczego niebo jest niebieskie i dlaczego ziemia jest pod nogami, a nie nad głową. Zapewne w tym rzecz, myślała, zapewne zdążyły zapytać go już o wszystko i musiał przeżyć dwa życia w bezsennych nocach, próbując znaleźć dla nich odpowiedzi. Rozbawienie zamajaczyło w jej uśmiechu. – Co ja zdążę zrobić w ledwie dziesięć lat? – podniosła spojrzenie za rozpalonymi punktami unoszącymi się chwiejnie pod niebo znad ogniska, jakby rzeczywiście się zastanawiała; gwiazdy zaczynały migotać słabo na ciemniejącym niebie. – Nie wiem nawet jeszcze, czego właściwie chcę, w każdym razie nie, co chcę na pewno. A gdybym wiedziała tyle, nie wiedziałabym nawet, gdzie powinnam zacząć – stwierdziła, w końcu wysuwając lekko dolną wargę w dziecinnym prawie grymasie. Gwiazdy nie miały dla niej odpowiedzi; w obłokach bujała w końcu od zawsze i wyciągnęła z tego jedynie więcej obaw, jedynie więcej rzeczy, na które nie umiała się odważyć, a które spiętrzały się w ciasnym osierdziu cichymi pragnieniami. – Więc chyba jesteśmy w podobnym miejscu. Może nigdy się nie dowiemy. Myślę, że dużo osób nigdy się nie dowiaduje i właściwie, co w tym złego? – jej ton zmienił się nieco, stał się bardziej rozważny, choć nie zamierzała psuć wieczoru filozoficzną refleksją. Zeszła na ziemię; Safír wciąż stał przed nią i miał uśmiech tak samo uspokajający jak zawsze. Jakby wiedział wszystko i mógł zająć się wszystkim: rozbitym kolanem, zadaniem z astronomii, złamanym sercem. – Co robiłeś w moim wieku? Mam na myśli... co robiłeś, czego chciałeś. Udało ci się? Kogo tak szukasz?
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie pamiętał, kiedy jego serce było naprawdę szczęśliwe – kiedy nie drżało w wiklinowym koszu żeber, jakby było zwierzęciem, które w ciemności zapomniało, gdzie znajdowała się góra, a gdzie dół, więc wyrywało się na wszystkie strony, mając nadzieję, że pazurami w końcu rozerwie sobie wąską szczelinę firmamentu; odkąd księżyc zniknął za szarą perzyną nieba, nie potrafił wyściełać płuc głębokim oddechem, budził się z ciężarem osiadłym boleśnie na zapadłej piersi i wyczuwał tętno kołaczące pod uciskiem dłoni, a w ciągu dnia często robiło mu się gorąco i duszno, więc kładł się na podłodze w gabinecie, czekając aż krakelura sufitu rozmaże mu się przed oczami – zawsze potrafił utrzymać swoje zmartwienia za ciasnym wędzidłem, upinał je w kok głęboko za mostkiem, teraz coraz częściej czuł się jednak, jakby wypełniały go od środka, budził się z koszmarów, w których tonął w zimnych wodach Skjálfandi, nad samym wybrzeżem Húsavíku i zaciskał powieki, gdy od zmęczenia znów kręciło mu się w głowie, aż rzeczywistość zaczynała przypominać spienione fale, a bogowie ojca, który przez całe życie nigdy nie spojrzał na niego z czułością. Patrzył Lassemu w oczy rzadziej i krócej, zasypiał z nogami podciągniętymi pod pierś i szeptał przez sen, choć nigdy nie chciano powtórzyć mu, co mówił – czasem wyobrażał sobie, że warczał wtedy jak pies; był pewien, że gdyby rozpruć pąsowe fastrygi wzdłuż linii jego żeber, w środku znajdowałby się gruzeł żył i napiętych tkanek, jakby jego wnętrzności stały się jednym, dużym skurczem, który należało rozciąć w miejscu największego ucisku, pomiędzy prawą, a lewą komorą serca.
Gerda miała rację – był jeszcze młody, miał gładką twarz i łagodne spojrzenie dziecka, mógł nachylić się, aby powąchać kwiaty wsunięte łodygami pomiędzy kosmyki włosów, jakby chabry, goździki i złociste kosaćce wyrastały spod cienkiego naskórka, zapuszczając wiotkie korzenie pomiędzy fragmentami czaszki, mógł obciążyć żołądek słodkim alkoholem i śmiać się tak głośno, że cała nadchodząca wiosna wydawałaby się mieszkać w dole jego krtani, jakby to właśnie tam kwiecień postanowił zasiać drobne nasiona krokusów, mógł przeskoczyć nad młodym jeszcze zarzewiem złocistego ognia, nie myśląc o Fenrisie ani o tym, jak gorący żużel palił go w kolana, przegryzając się przez materiał spodni i pozostawiając na nich ciemne okręgi smoły; czuł się jednak zmęczony, barki rwały od cudzych życiorysów, kręgosłup sztywniał w przesmyku pomiędzy łopatkami, a sen zawsze przychodził płytki jak przybrzeżna mielizna – jego życie można było podzielić na fragmenty, widelcem rozdzielić je na kawałki i rozdać ludziom, którzy otrzymali go zbyt mało. Często miał wrażenie, że spędził na świecie całe tysiąclecia, a kiedy spojrzał w jasne, błyszczące oczy Gerdy, w których ogień wydawał się tańczyć na gładkim parkiecie źrenic, zapragnął poczuć tę samą, swobodną radość, z jaką doświadcza się świata, nie wiedząc jeszcze, jak ostry był na krawędziach i jak wolno goiły się po nim rany – chciał, aby pogrążył go ocean cudzej radości, nie spokojna, lekko zmarszczona tafla, ale fala, która pieniła się u wybrzeży fiordów i rozbijała statki o zęby skał, lecz nie potrafił skupić się na żadnym z dźwięków, a barwy, zaplecione wokół parku feeryczną girlandą, rozmazywały mu się przed oczami, kołysząc się jak zorza, będąca jedynie cieniem tego, co ukrywało się za atramentową membraną nieba; przestał się rozglądać – nie chciał zobaczyć w tłumie znajomej twarzy.
– Wszystko – zaśmiał się przekornie, choć jej wesołość przez chwilę podniosła go na duchu, jakby włożyła mu dłonie pomiędzy żebra i objęła serce palcami, trzymając je przy sobie jak kubek ciepłej herbaty. – Wszystko i nic, sam nie wiem. Chętnie bym się dowiedział, czy u innych ludzi mózg jest odpowiedzialny i za rozum, i za szczęście. U mnie mózg wystarcza tylko na to, żebym był szczęśliwy, na życie już nie wystarcza. W każdym razie nie na moje. – uśmiech zakołysał mu się na rozsuniętych ustach, żartobliwie, choć w nie było w tym nic złego; nie pamiętał, żeby kiedykolwiek pragnął w życiu czegoś więcej, niż tylko sięgnąć wzrokiem za linię horyzontu – kiedy mieszkał na Islandii, wydawało mu się, że istniał za nią cały wszechświat.
– Ja... – zaczął, głosy znajdujących się wokół ludzi zaczynały się jednak wzmagać i napierać mu na bębenki, czuł, jak jednostajny szum przesuwa mu się wzdłuż skroni, jak ucho wewnętrzne wypełnia się głośnym piskiem, sprawiającym, że wszystko wokół zacisnęło się ciemną winietą, zaczynało pulsować i tętnić – Gerda zadała mu pytanie, lecz nie potrafił przypomnieć sobie, jak brzmiało, widział, jak poruszała ustami, ale nie słyszał, co mówiła; wydawało mu się, że zwierzęce zmysły nabrzmiewały mu pod czaszką, jakby były guzem wspierającym się o oczodoły i musiał zacisnąć powieki, przesłaniając dłońmi rzężące skronie, aby nie zacząć krzyczeć – nic nie słyszał i jednocześnie słyszał zbyt wiele; zrobiło mu się słabo i poczuł, jak serce uderza mocniej o twarde pręty żeber, jakby próbowało wydostać się na zewnątrz, uciec od dźwięku i uciec od ciszy.
Gerda miała rację – był jeszcze młody, miał gładką twarz i łagodne spojrzenie dziecka, mógł nachylić się, aby powąchać kwiaty wsunięte łodygami pomiędzy kosmyki włosów, jakby chabry, goździki i złociste kosaćce wyrastały spod cienkiego naskórka, zapuszczając wiotkie korzenie pomiędzy fragmentami czaszki, mógł obciążyć żołądek słodkim alkoholem i śmiać się tak głośno, że cała nadchodząca wiosna wydawałaby się mieszkać w dole jego krtani, jakby to właśnie tam kwiecień postanowił zasiać drobne nasiona krokusów, mógł przeskoczyć nad młodym jeszcze zarzewiem złocistego ognia, nie myśląc o Fenrisie ani o tym, jak gorący żużel palił go w kolana, przegryzając się przez materiał spodni i pozostawiając na nich ciemne okręgi smoły; czuł się jednak zmęczony, barki rwały od cudzych życiorysów, kręgosłup sztywniał w przesmyku pomiędzy łopatkami, a sen zawsze przychodził płytki jak przybrzeżna mielizna – jego życie można było podzielić na fragmenty, widelcem rozdzielić je na kawałki i rozdać ludziom, którzy otrzymali go zbyt mało. Często miał wrażenie, że spędził na świecie całe tysiąclecia, a kiedy spojrzał w jasne, błyszczące oczy Gerdy, w których ogień wydawał się tańczyć na gładkim parkiecie źrenic, zapragnął poczuć tę samą, swobodną radość, z jaką doświadcza się świata, nie wiedząc jeszcze, jak ostry był na krawędziach i jak wolno goiły się po nim rany – chciał, aby pogrążył go ocean cudzej radości, nie spokojna, lekko zmarszczona tafla, ale fala, która pieniła się u wybrzeży fiordów i rozbijała statki o zęby skał, lecz nie potrafił skupić się na żadnym z dźwięków, a barwy, zaplecione wokół parku feeryczną girlandą, rozmazywały mu się przed oczami, kołysząc się jak zorza, będąca jedynie cieniem tego, co ukrywało się za atramentową membraną nieba; przestał się rozglądać – nie chciał zobaczyć w tłumie znajomej twarzy.
– Wszystko – zaśmiał się przekornie, choć jej wesołość przez chwilę podniosła go na duchu, jakby włożyła mu dłonie pomiędzy żebra i objęła serce palcami, trzymając je przy sobie jak kubek ciepłej herbaty. – Wszystko i nic, sam nie wiem. Chętnie bym się dowiedział, czy u innych ludzi mózg jest odpowiedzialny i za rozum, i za szczęście. U mnie mózg wystarcza tylko na to, żebym był szczęśliwy, na życie już nie wystarcza. W każdym razie nie na moje. – uśmiech zakołysał mu się na rozsuniętych ustach, żartobliwie, choć w nie było w tym nic złego; nie pamiętał, żeby kiedykolwiek pragnął w życiu czegoś więcej, niż tylko sięgnąć wzrokiem za linię horyzontu – kiedy mieszkał na Islandii, wydawało mu się, że istniał za nią cały wszechświat.
– Ja... – zaczął, głosy znajdujących się wokół ludzi zaczynały się jednak wzmagać i napierać mu na bębenki, czuł, jak jednostajny szum przesuwa mu się wzdłuż skroni, jak ucho wewnętrzne wypełnia się głośnym piskiem, sprawiającym, że wszystko wokół zacisnęło się ciemną winietą, zaczynało pulsować i tętnić – Gerda zadała mu pytanie, lecz nie potrafił przypomnieć sobie, jak brzmiało, widział, jak poruszała ustami, ale nie słyszał, co mówiła; wydawało mu się, że zwierzęce zmysły nabrzmiewały mu pod czaszką, jakby były guzem wspierającym się o oczodoły i musiał zacisnąć powieki, przesłaniając dłońmi rzężące skronie, aby nie zacząć krzyczeć – nic nie słyszał i jednocześnie słyszał zbyt wiele; zrobiło mu się słabo i poczuł, jak serce uderza mocniej o twarde pręty żeber, jakby próbowało wydostać się na zewnątrz, uciec od dźwięku i uciec od ciszy.
Mistrz Gry
The member 'Safír Fenrisson' has done the following action : kości
'k15' : 12
'k15' : 12
Gerda Molander
29.04.2001 – Park im. Charlotte Nordlund – S. Fenrisson & G. Molander Nie 22 Paź - 19:49
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Dorosłość, rozkwitająca niespiesznie w jej drżących palcach, oznaczała wiele rzeczy, których nie oczekiwała nigdy – myślała, oczywiście, o tym, że opuści rodzinny dom, próbowała znaleźć w sobie cząstkę odpowiedzi na pytanie, kim właściwie jest i kim zamierza być, wyobrażała sobie swoją przyszłą pracę (podejmowaną, rzecz jasna, z przejrzystego, nieomylnego powołania, w które wierzyła tak silnie, a które okazywało się zupełnie nieklarowne, niestałe i nienamacalne: wydawało jej się, że nie różniło się bardzo od efemerycznego farmazona wyobraźni, więc nie umiała złapać go stanowczo i z determinacją, wymykał się i jej zmieniał, przez lata, czasem przypominał sklep alchemiczny, czasem dokumenty i tabelki, czasem krucze barwy), wyobrażała sobie swój własny dom, który ktoś inny będzie nazywać macierzystym, wyobrażała sobie przyszłość taką, jaką budowały książki i dziewczęca fantazja; okazywała się jednak czymś zupełnie innym, czymś bardziej płynnym, nieuchwytnym i złożonym, przeplecionym zaskoczeniem, przykrością i rozczarowaniem. Okazywało się, przede wszystkim, że przyszłość nie wydarzała się tak po prostu: czas płynął powoli, a w jego nurcie przydarzało się wiele myśli i wiele odkryć, na których nikt jej nie przygotował. Odkrywała, na przykład, że niektórzy ludzie nie obawiali się nigdy koszmarów, które mieszkały pod ich łóżkami, bo koszmary panoszyły się w ich życiach zupełnie jawnie, nosząc ludzkie twarze; odkrywała – irracjonalnie było to niezwykle przykre odkrycie – że miała szczęśliwie dzieciństwo, wspaniałą rodzinę i wiele możliwości. Dorosłość oznaczała, że świat otworzył się dla niej życiami innych ludzi, odsłonił przed nią spojrzenia zmęczone i opuszczone, odcienie czerni, których wcześniej nie widziała, głębsze niż cienie swoich dziewczęcych koszmarów. Było to tak samo przykre, co fascynujące, choć ciekawość tych żyć napiętnowana była cichym poczuciem winy – nie lubiła wrażenia, że otwiera tych ludzi jak kolejne książki, że dotyka ich historii obojętnie jak dotykać można palcami wersy, od których w każdej chwili można oderwać myśl, kiedy stają się zbyt przykre, zamykając w więzieniu okładek cierpiącego człowieka; przez to tym silniej pragnęła się troszczyć, jakby mogła w jakiś sposób wynagrodzić nieszczęście albo wziąć na siebie jego część, bo sama przecież przeżyła go za mało i może właśnie dlatego, żeby mieć miejsce na nieszczęście cudze. Wszystko, co należało do niej, wydawało jej się czasem błahe. Przyglądając się czasem Fenrissonowi – każdej osobie w swoim życiu – zastanawiała się często, jak wiele o nim nie wie. Zastanawiała się, czy też miał dobre dzieciństwo, czy dlatego właśnie pomagał innym. Nigdy nie potrafiła wyczuć, kiedy wypadało zapytać i o jak dużo; wciąż czuła się często jak niedoświadczone dziecko przy stole dorosłości, próbujące ułożyć sobie konstrukcje świata z tego, co mówili dorośli popijający gorzką kawę bez grymasu.
Parsknęła z rozbawieniem na jego wymijającą odpowiedź; nie wpuszczał ją w szczegóły, a ona miała ochotę wejść między jego słowa i wyłuskać spomiędzy nich jego wspomnienia – nie mogła otrząsnąć się nigdy z tych ekspansywnych rozważań: co kształtowało człowieka? w jaki sposób był odbiciem swoich doświadczeń? co chowało się za jego uśmiechem, za wymijającą odpowiedzią?
– Uważasz, że twoje szczęście nie może być rozsądne? I że rozsądek nie może przynieść ci szczęścia? – podjęła za nim z pociesznym, jakby matematycznym wręcz zacięciem, jakby zamierzała wyciągnąć z tych słów równanie, które mogłaby rozwiązać; ściągnęła łagodnie nawet brwi, naśladując zastanowienie. Sprawiała wrażenie niezdolnej przejrzeć tego rozumienia, mimo wszystko zdawało jej się, że czuje je w sposób inny niż przez samą rozumność, jak gdyby mogła zrozumieć je bez rozumienia ich myślą, jedynie podskórnie, jedynie jak rozumie się kolor, nie umiejąc go wyjaśnić komuś, kto kolorów nie widział. – Wolałabym być chyba nierozsądna, chociaż nie wiem, czy bym potrafiła – docierało do niej niejako, że właściwie nie próbowała. Może była mu podobniejsza niż jej się zdawało, po prostu nie próbowała, nie przyszło jej to na myśl, bo zawsze pragnęła być rozsądna, zawsze chciała, by jej świat był skonstruowany zrozumiale, a decyzje posiadać zasadność. – Co może być nierozsądnego w szczęściu? Czy to nie rozsądne, żeby chcieć być szczęśliwym? – naiwność tych pytań, wypowiadanych bez namysłu, wydawała się drażniąco jaskrawa. – Co jest nierozsądnego w twoim szczęściu? – chciała więc dowiedzieć się, co mówiło przez niego; pytając, spojrzała na niego, dostrzegając dopiero, że działo się z nim coś niedobrego.
Safír pochylił się, jakby chciał schować głowę między ramionami, zacisnął powieki i uniósł dłonie do skroni, a ona znieruchomiała obok niego, zaskoczona i zawstydzona swoją nieuważnością; spytała go, czy wszystko w porządku, pytanie to jednak wydawało się idiotycznie niepotrzebne, a on zdawał się go nawet nie zarejestrować. Co się dzieje?, odruch był jednak bezwiedny, ale uprzytomniała sobie natychmiast, że na to również może nie uzyskać odpowiedzi, więc w końcu położyła mu dłoń na ramieniu, nie chcąc zaskakiwać go przypadkiem, kiedy przysunęła się bliżej, przystając naprzeciw niego.
– Panie Fenrisson? – spróbowała jeszcze raz, spoglądając na niego z zatroskaniem; jego twarz wydawała się napięta, jakby zastygła w wysiłku albo bólu. Spróbowała przewertować wszystkie znajome zaklęcia lecznicze, choć nigdy nie była w tym odłamie magii szczególnie uzdolniona (przez krótki czas tylko sądziła, że zostanie pielęgniarką). Podniosła w końcu dłonie, palcami muskając jego ręce nakrywające skronie, jakby chciała uprzedzić go o swoich geście, zanim nakryła mu delikatnie uszy drżącymi palcami. Czuła się przy tym troszkę niezręczna. – Beiskr létta – spróbowała cicho, mając nadzieję, że przynajmniej mu nie zaszkodzi. Wydało jej się nagle, że stoją za blisko ognisk; że powietrze jest nagrzane i gorzkie od dymu. – Straszysz mnie.
Gerda i Safír z tematu
Parsknęła z rozbawieniem na jego wymijającą odpowiedź; nie wpuszczał ją w szczegóły, a ona miała ochotę wejść między jego słowa i wyłuskać spomiędzy nich jego wspomnienia – nie mogła otrząsnąć się nigdy z tych ekspansywnych rozważań: co kształtowało człowieka? w jaki sposób był odbiciem swoich doświadczeń? co chowało się za jego uśmiechem, za wymijającą odpowiedzią?
– Uważasz, że twoje szczęście nie może być rozsądne? I że rozsądek nie może przynieść ci szczęścia? – podjęła za nim z pociesznym, jakby matematycznym wręcz zacięciem, jakby zamierzała wyciągnąć z tych słów równanie, które mogłaby rozwiązać; ściągnęła łagodnie nawet brwi, naśladując zastanowienie. Sprawiała wrażenie niezdolnej przejrzeć tego rozumienia, mimo wszystko zdawało jej się, że czuje je w sposób inny niż przez samą rozumność, jak gdyby mogła zrozumieć je bez rozumienia ich myślą, jedynie podskórnie, jedynie jak rozumie się kolor, nie umiejąc go wyjaśnić komuś, kto kolorów nie widział. – Wolałabym być chyba nierozsądna, chociaż nie wiem, czy bym potrafiła – docierało do niej niejako, że właściwie nie próbowała. Może była mu podobniejsza niż jej się zdawało, po prostu nie próbowała, nie przyszło jej to na myśl, bo zawsze pragnęła być rozsądna, zawsze chciała, by jej świat był skonstruowany zrozumiale, a decyzje posiadać zasadność. – Co może być nierozsądnego w szczęściu? Czy to nie rozsądne, żeby chcieć być szczęśliwym? – naiwność tych pytań, wypowiadanych bez namysłu, wydawała się drażniąco jaskrawa. – Co jest nierozsądnego w twoim szczęściu? – chciała więc dowiedzieć się, co mówiło przez niego; pytając, spojrzała na niego, dostrzegając dopiero, że działo się z nim coś niedobrego.
Safír pochylił się, jakby chciał schować głowę między ramionami, zacisnął powieki i uniósł dłonie do skroni, a ona znieruchomiała obok niego, zaskoczona i zawstydzona swoją nieuważnością; spytała go, czy wszystko w porządku, pytanie to jednak wydawało się idiotycznie niepotrzebne, a on zdawał się go nawet nie zarejestrować. Co się dzieje?, odruch był jednak bezwiedny, ale uprzytomniała sobie natychmiast, że na to również może nie uzyskać odpowiedzi, więc w końcu położyła mu dłoń na ramieniu, nie chcąc zaskakiwać go przypadkiem, kiedy przysunęła się bliżej, przystając naprzeciw niego.
– Panie Fenrisson? – spróbowała jeszcze raz, spoglądając na niego z zatroskaniem; jego twarz wydawała się napięta, jakby zastygła w wysiłku albo bólu. Spróbowała przewertować wszystkie znajome zaklęcia lecznicze, choć nigdy nie była w tym odłamie magii szczególnie uzdolniona (przez krótki czas tylko sądziła, że zostanie pielęgniarką). Podniosła w końcu dłonie, palcami muskając jego ręce nakrywające skronie, jakby chciała uprzedzić go o swoich geście, zanim nakryła mu delikatnie uszy drżącymi palcami. Czuła się przy tym troszkę niezręczna. – Beiskr létta – spróbowała cicho, mając nadzieję, że przynajmniej mu nie zaszkodzi. Wydało jej się nagle, że stoją za blisko ognisk; że powietrze jest nagrzane i gorzkie od dymu. – Straszysz mnie.
Gerda i Safír z tematu