:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard
2 posters
Safír Fenrisson
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sob 18 Mar - 0:18
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
16.02.2001
Nie pamiętał, kiedy ostatnio wypełnił płuca powietrzem – nie tym, które stawało mu w gardle, stężałe za zamkniętymi oknami ciasnego mieszkania i duszne od nikotyny, która osiadała na ścianach sztukaterią brzydkich, żółtych zacieków, ale rześką bryzą, pachnącą wiatrem i wodorostami; w dzieciństwie odnajdywał komfort w przyglądaniu się pomarszczonej tafli wody, z daleka przypominającej płachtę atramentowego materiału, przyszytego prostymi ściegami do powierzchni planety, wtedy ograniczającej się jeszcze do wyspy pchniętej w toń zimnego oceanu – zaciskał kurczowo wyobraźnię na linii horyzontu, próbując pochylić się nad nią jak nad metalową barierką i wyjrzeć poza krajobraz życia, do którego siłą przymuszały go ojcowskie pięści. Nigdy nie wspominał domu w ten sposób – jakby był odrębnym życiem, wzniesionym na kamiennych fundamentach, a nie jedynie piwnicą, gdzie przypadkiem zgubił swoje wspomnienia, lecz nigdy nie odważył się zejść na dół po schodach, by je odnaleźć; w koszmarach, z których budził się z płaczem gruzłowaciejącym na strunach krtani, znajdował się z powrotem w niewielkiej sypialni, przez lata dzielonej ze starszym bratem i przyglądał się ociekającej deszczem szybie, gdzie zamiast scenerii wykarczowanej polany widział tylko własne odbicie, mętne i zaniedbane, uwięzione w świecie, z którego pragnął uciec, odkąd ojciec pierwszy raz uderzył go w twarz – podnosił się do pozycji siedzącej, opierając stopy o podłogę, a kiedy Lasse sięgał dłonią ku jego plecom, uśmiechał się tylko przepraszająco, nigdy nie pozwalając, by smutek przeszklił mu spojówki, zanim zdążyłby odwrócić wzrok, coraz bardziej męczyła go jednak ta wewnętrzna tajemnica, świadomość, że bliski był czasem zupełnego szaleństwa, że kiedy zostawał sam, pierś falowała mu gwałtownym szlochem i zatapiał zęby w poduszkę, aby nie krzyczeć głośno. Łzy, przełykane z powrotem w dół gardła, zawsze ciążyły mu na piersi, teraz czuł się jednak lekki, jakby wiatr mógł pchnąć go w powietrze i wyłącznie palce splecione ukradkiem z chłodną dłonią Lassego wstrzymywały go w miejscu jak przewiązany do nadgarstka balonik – coraz rzadziej dolegało mu drętwienie wokół zrośniętych kości, choć miniona pełnia na nowo rozerwała skórę pomiędzy żebrami, a kiedy zwracał twarz w stronę morza, słabiej widać było blady odcień cery i lunule zmęczonych cieni pod oczami. Kropił lekki deszcz, a oni stali u progu niewielkiego portu, którego barwy rozkwitały na deszczu jak przedwczesne, wiosenne kwiaty, nieśmiało wyłaniające się spod warstwy śniegu.
– Ludzie w Aalborg boją się deszczu? – podjął żartobliwie, rozglądając się po mieście, które powoli nasiąkało mżawką, kroplami skrzącymi się na szarym chodniku i ginącymi w płaskiej tafli wody, pokrytej dropiatością łagodnej dżdży – przesunął dłoń, muskając palcami miękkie wzniesienie kciuka, po czym sięgając wzrokiem na twarz Lassego, jego lekko spuszone włosy, które wyglądały, jakby ktoś pozostawił w nich srebrne drobiny brokatu. W chwilach takich jak te łatwo było mu myśleć, że życie na zawsze mogło płynąć tym samym, spokojnym nurtem, pozbawioną meandrów rzeką, nie siniaczącą go o kamienie własnego istnienia – nie czuł potrzeby, by nieustannie przesuwać językiem po zębach, jakby wciąż próbował upewnić się, że te nie zaostrzają się wilczym instynktem, nie unikał swojego wzroku w przeszklonych witrynach, nie czuł się, jakby serce nieustannie usiłowało wyrwać mu się z piersi; jedyne cicha, nerwowa świadomość tego, jak wiele mogło wydarzyć się w mieście pod jego nieobecność, szurała cicho pod skronią, domagając się uwagi – nie opowiadał Lassemu o tym, jak często bał się wracać do domu po zmroku, bo obce sylwetki podążały za nim jak cienie, strosząc się w zaułkach nieoświetlonych ulic, nie mówił o sztywności, która cierpła mu między łopatkami, gdy sięgał wzrokiem na lżące slogany plakatów Wyzwolonych, zdzierając je z pobliskich kamienic i gromadząc pod paznokciami czarny nadruk liter, nie wspominał o strachu wyściełającym mury sierocińca i zastygającej pomiędzy dziećmi rozpaczy, zbyt ciężkiej, by potrafiły samodzielnie unieść ją na kruchych barkach. Wszystko to wciąż zbierało się na dnie jego serca, lecz u jego boku wydawało się lżejsze – po raz pierwszy w życiu nie czuł się, jakby jego miłość była stworzeniem, które musiał trzymać kurczowo przy sobie, by w popłochu nie wybiegło na ulicę, codziennie wyczesywać kołtuny ze zmierzwionej sierści i karmić z otwartej dłoni, zawsze przeczuwając, że mogłoby przypadkiem ugryźć go w palec. Po raz pierwszy w życiu czuł, że miłość była czymś, co pragnął mieć przy sobie, nawet gdy ciało było zbyt zmęczone, by podnieść się z materaca, a zmysły tętniły kakofonią napływających zza ścian odgłosów, których nie potrafił powstrzymać przed rozbijaniem się o brzeg świadomości – nakrył dłonią niewielkie wybrzuszenie w prawej kieszeni płaszcza i uśmiechnął się przeciągle, odchylając głowę do tyłu, by spojrzeć na przejaśniające się niebo.
– Udawajmy, że możemy tu zostać – zaczął, odwracając wzrok w stronę zatoki – atramentowy kontur horyzontu wyglądał tak samo, niezależnie od tego, z którego miejsca na niego spoglądał, dziś nie potrzebował jednak wyobrażać sobie, że może go dosięgnąć, znaleźć się daleko poza miejscem, w którym stał obecnie, uwolnić się od życia, zawsze opinającego się wokół serca zbyt ciasno, by potrafił wyrwać się z jego uścisku; w Húsavíku widnokrąg był nadzieją, jaka przez lata trzymała go przy życiu, tratwą, której mógł się schwycić, gdy huragan ojcowskiego gniewu wyrywał dom z drewnianych fundamentów. – Na zawsze. – znów miał ten sam, łagodny uśmiech, choć emocje wydawały się wkradać na jego fizjonomię w inny sposób, nieprzyblokowane gruzłem przewiązanego w krtani milczenia, rozmyte pomiędzy kącikami ust. – Kiedyś wyobrażałem sobie, że mógłbym być częścią tego życia, zamieszkać wśród ludzi, którzy zawsze odpalają papierosy jedynie zapalniczką i nie wiedzą o niczym, co dzieje się na drugim krańcu półwyspu. Wydawało mi się, że gdybym funkcjonował w ten sposób dość długo, mógłbym w końcu zapomnieć, że magia istniała, a ja znajdowałem się jej tak blisko. – przechylił lekko głowę, aż oboje stykali się ramionami. – Chyba wcale nie tak trudno byłoby mi w to uwierzyć, zamienić swoje życie w jedną z historii, jakie opowiada się dzieciom przed snem. Wszystko wydaje się czasem takie... nierealne.
Lasse Nørgaard
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sob 1 Kwi - 19:22
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W dni, gdy pogoda sprzyjała, a wiatr rozganiał mgłę zebraną nad torfowiskiem, z okien na drugim piętrze Ostatniego Przylądka widać było głowy Aalborg; równe zabudowania obrastające ciemną rzekę i pojedyncze domy przerzedzające się w spokojnie przedmieścia, ich zadbane ogrody i elegancie tarasy, samochody poustawiane na brzegach wąskich ulic, wokół których przechadzali się ludzie w popielatych płaszczach, ładni ludzie o poważnych twarzach, które tylko czasem wydawały mu się groźne. Matka nie lubiła, gdy sami wybierali się do miasta. Nigdy nie ufała swoim dzieciom i jeszcze mniej ufała śniącym. Długie lata Aalborg wydawało mu się wiec kolebką wolności, małym prześwitem życia poza ramami ich dużego, ciepłego więzienia, w którym wszyscy ludzie mówią jednym głosem. Czasem wymykał się więc kuchennymi drzwiami, by spędzić godzinę lub dwie w tym odległym świecie, obcym świecie z powieści, rozpostartym jak wielka karta bladej akwareli za drzewami ich posesji. Znał na pamięć jego rozkład — ulice przytulnych przedmieść zamieniały się w szerokie drogi głównego miasta, zarośniętych bluszczem budynków uniwersytetu, czerwonych cegieł teatrów i muzeów, przed którymi wieszano wielkie, barwne plakaty. Najbardziej lubił Hjelmerstald, choć latem ulica ciężka była od turystów, a w jego ulubionej kawiarni ciężko było znaleźć sobie miejsce — spodobał mu się odgłos stykających o siebie filiżanek, widok studentów wychodzących z księgarni naprzeciwko, ich spojrzenia rozglądające się po kolorowych fasadach domów, jakby już teraz planowali w nich swoje nowe życie. Gdy był trochę starszy, wieczorami lubił uciekać na plac przy Nytorv, choć ten uznawano za zdecydowanie mniej malowniczy. Był głośny i wyłożony szarą kostką, po której ludzie biegali w te i we w tę, ciągnąc za ręce dzieci i stukające o bruk walizki; otaczały go banki o jasnych sufitach i przepełnione restauracje o dziwacznych nazwach. W piątki i soboty roiło się tam natomiast od papierowych kubków i szklanych butelek pozostawionych przez hałaśliwych imprezowiczów — w jego oczach wszyscy ci młodzi ludzie rośli do miana istot mitycznych, bajkowych stworów o syrenich twarzach. Byli wysocy i roześmiani, nosili ciemne ubrania, siatkowe podkoszulki i krótkie spódnice, palili cienkie papierosy ponad swoimi drinkami, a on chciał być jednym z nich tak bardzo, że pewnego wieczora, rok przed wyjazdem do Migdardu podszedł do grupy złożonej z kilku ładnych, rozgadanych dziewcząt i jednego chłopaka o jasnych oczach i spytał, czy może z nimi zapalić. Musiał kłamać, udawać, że jest z Kopenhagi i nie rozumiał działania zapalniczki, w tamtym momencie zapomniał zupełnie, że stoi właśnie między tymi dziwnymi, obcymi stworzeniami, które matka zwykła nazywać groźnymi i wybrakowanymi. Miał wrócić do domu, śmierdząc alkoholem i dymem, z chłopięcymi ustami odbitymi na swoim policzku, ojciec miał zamknąć go w pokoju na klucz, ale to wszystko było takie nieistotne i niewielkie w tamtej chwili. Aalborg był jego pierwszym Midgardem, jego pierwszym przystankiem przed wolnością i przed wzbierającym pod skórą buntem. Przed Safírem — myślał, przyglądając się jego profilowi na tle zmętniałego deszczem nieba. Nim tu przyjechali, planował pokazać mu każdy punkt tamtej młodości, teraz jednak nie był w stanie wyodrębnić ich na mapie.
— Boją się wielu rzeczy. Podatków, powodzi, Nørgaardów — odparł żartobliwie, obracając się lekko w jego stronę. W jego wspomnieniach Jutlandia zawsze byłą deszczowa i zimna, nawet w tamte lata, gdy biegali z Idą po lasach, bawiąc się w zające. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że w obecności Safíra stawała się jaśniejsza, mżawka była niemal ciepła, wiatr łagodniał i pachniał wodą, a nie asfaltem. — Ale nie deszczu. — Uśmiechnął się lekko, jego oczy jaśniejsze niż zwykle, półprzymknięte w ten ospały, rozmarzony sposób, o którego istnieniu często zapominał. Jak zwykle chciał przysunąć się bliżej i go pocałować, jak zwykle czuł, że nie powinien — bez przerwy ciążyła mu na ramionach myśl, że go narażał, że był nierozsądny i głupi, że Sohvi miała racje, bo nie był w stanie zrozumieć groźby czyhającej nad życiem Safíra. Jego już raz wybielono. Tłumaczono jego uczucia zachciankami i nudą, płytkimi pragnieniami rozpuszczonego synka, który w swojej idiotyczniej frustracji próbuje zwrócić na siebie uwagę. Znalazłaś sobie nową zabawkę i co teraz, jelonku? Co mu powiesz? - głos matki był zimny, suchy jak kość, jej twarz wykuta z białego marmuru. Viggo musiał wyjechać z miasta, a mu nie było nawet przykro. Przytaknął i obiecał, że się zmieni. Nie zależało mu, bo był zepsuty; nie zależało mu, bo matka zawsze miała co do niego rację.
A jednak kochał Safíra i był tego pewien, bo od tej miłości bolała go głowa, a palce drżały, gdy nie było go w pobliżu. Był pewien, że nie potrafi już trzymać się na dystans — życie stawało się łatwiejsze, gdy pojawiał się w jego progu, a on coraz częściej zapominał o tym, kim pisane było mu zostać. Słowa Dagmar były coraz cichsze, bo tłumiło je szybkie bicie serca, oddech Safíra zaraz przy jego uchu, jego głos odbity różem na odkrytej skórze szyi. Gdy leżeli w łóżku w wieczór przed wyjazdem, gładził palcami jego policzek i powtarzał w półśnie, że z nim zostanie, a szept ten wypełnił cały pokój jak dym lub mgła. Tym razem wszystko było inne, on był lepszy — tym razem nie pozwoli nikomu go skrzywdzić, tym razem nie będzie ciemnych lasów i cudzych szczęk zaciskających się wokół piersi. Tym razem była jego ukochana Dania i morze zwieńczone ciemnym horyzontem.
— Nie musimy udawać — odezwał się cicho, podążając wzrokiem za jego twarzą. Wbijał spojrzenie w wodę albo w coś, co było dalej, za Bałtykiem, po drugiej stornie świata. Najbardziej lubił przyglądać mu się w chwilach, w których jego myśli zdawały się dryfować, ginąć gdzieś we wspomnieniach, z których tak niechętnie się spowiadał. Miał wrażenie, że był wtedy jeszcze piękniejszy, miał ciemniejsze oczy, twarz traciła na powadze i każdy jej kontur stawał się łagodny i miękki pod palcami. — Zostaniemy gdzieś na zawsze. Możemy nawet tutaj. — Szturchnął go lekko i wyciągnął przed ciebie rękę, by wskazać ciąg zabudowań rozstawionych nieopodal portu. Niektóre z nich były białe, inne szarobłękitne i ciemnoczerwone. Wszystkie były natomiast pełne życia, które wyglądało na morze przez niewielkie okna o szerokich parapetach. — Do jednego z tych mieszkań wchodzi się przez schody nad sklepem z pamiątkami. Moglibyśmy postawić łóżko pod jednym oknem i kuchenny stół pod drugim. Latem widać tutaj kutry rybackie, a zimą śniący rozwieszają girlandy na drzewach i nawet nocami jest jasno — mówił spokojnie, powoli przenosząc dłoń na szorstki materiał jego płaszcza. Wsunął ją pod ubranie i naparł na jego lędźwie, zmuszając go, by przysunął się bliżej i znów na niego popatrzył. Stali sami w tej mżawce, sami nad butelkową taflą morza. Słowa Safíra mieszały się z wiatrem i jego oddechem, a Lasse wznosił na niego roziskrzone spojrzenie niebieskich oczu i pozwalał ich twarzom zbliżać się do siebie. Nie wziął ze sobą laski, uparcie przekonany, że będzie to jeden z tych spokojnych dni, podczas których ból kości łapał go rzadko i tak delikatnie, że cała jego tragedia wydawała się tylko odległym, dziecięcym koszmarem. — Nawet gdybyś tam został, jakoś bym cię znalazł — szepnął w jego usta, przechylając lekko głowę. — Przyjechałbym do Sztokholmu i szukał cię po wszystkich domach i wszystkich kawiarniach. Nauczyłbyś mnie odpalać papierosy zapalniczką i zostalibyśmy tam, gdzie tylko byś chciał. — Brzmiał jak ktoś, kto pragnie zapewnienia; jak ktoś, kto boi się przyznać do swojej miłości, choć ta była już taka oczywista, tak jaskrawa, że odbijała się chabrowym błękitem w jego oczach. — Czekałbyś na mnie?
— Boją się wielu rzeczy. Podatków, powodzi, Nørgaardów — odparł żartobliwie, obracając się lekko w jego stronę. W jego wspomnieniach Jutlandia zawsze byłą deszczowa i zimna, nawet w tamte lata, gdy biegali z Idą po lasach, bawiąc się w zające. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że w obecności Safíra stawała się jaśniejsza, mżawka była niemal ciepła, wiatr łagodniał i pachniał wodą, a nie asfaltem. — Ale nie deszczu. — Uśmiechnął się lekko, jego oczy jaśniejsze niż zwykle, półprzymknięte w ten ospały, rozmarzony sposób, o którego istnieniu często zapominał. Jak zwykle chciał przysunąć się bliżej i go pocałować, jak zwykle czuł, że nie powinien — bez przerwy ciążyła mu na ramionach myśl, że go narażał, że był nierozsądny i głupi, że Sohvi miała racje, bo nie był w stanie zrozumieć groźby czyhającej nad życiem Safíra. Jego już raz wybielono. Tłumaczono jego uczucia zachciankami i nudą, płytkimi pragnieniami rozpuszczonego synka, który w swojej idiotyczniej frustracji próbuje zwrócić na siebie uwagę. Znalazłaś sobie nową zabawkę i co teraz, jelonku? Co mu powiesz? - głos matki był zimny, suchy jak kość, jej twarz wykuta z białego marmuru. Viggo musiał wyjechać z miasta, a mu nie było nawet przykro. Przytaknął i obiecał, że się zmieni. Nie zależało mu, bo był zepsuty; nie zależało mu, bo matka zawsze miała co do niego rację.
A jednak kochał Safíra i był tego pewien, bo od tej miłości bolała go głowa, a palce drżały, gdy nie było go w pobliżu. Był pewien, że nie potrafi już trzymać się na dystans — życie stawało się łatwiejsze, gdy pojawiał się w jego progu, a on coraz częściej zapominał o tym, kim pisane było mu zostać. Słowa Dagmar były coraz cichsze, bo tłumiło je szybkie bicie serca, oddech Safíra zaraz przy jego uchu, jego głos odbity różem na odkrytej skórze szyi. Gdy leżeli w łóżku w wieczór przed wyjazdem, gładził palcami jego policzek i powtarzał w półśnie, że z nim zostanie, a szept ten wypełnił cały pokój jak dym lub mgła. Tym razem wszystko było inne, on był lepszy — tym razem nie pozwoli nikomu go skrzywdzić, tym razem nie będzie ciemnych lasów i cudzych szczęk zaciskających się wokół piersi. Tym razem była jego ukochana Dania i morze zwieńczone ciemnym horyzontem.
— Nie musimy udawać — odezwał się cicho, podążając wzrokiem za jego twarzą. Wbijał spojrzenie w wodę albo w coś, co było dalej, za Bałtykiem, po drugiej stornie świata. Najbardziej lubił przyglądać mu się w chwilach, w których jego myśli zdawały się dryfować, ginąć gdzieś we wspomnieniach, z których tak niechętnie się spowiadał. Miał wrażenie, że był wtedy jeszcze piękniejszy, miał ciemniejsze oczy, twarz traciła na powadze i każdy jej kontur stawał się łagodny i miękki pod palcami. — Zostaniemy gdzieś na zawsze. Możemy nawet tutaj. — Szturchnął go lekko i wyciągnął przed ciebie rękę, by wskazać ciąg zabudowań rozstawionych nieopodal portu. Niektóre z nich były białe, inne szarobłękitne i ciemnoczerwone. Wszystkie były natomiast pełne życia, które wyglądało na morze przez niewielkie okna o szerokich parapetach. — Do jednego z tych mieszkań wchodzi się przez schody nad sklepem z pamiątkami. Moglibyśmy postawić łóżko pod jednym oknem i kuchenny stół pod drugim. Latem widać tutaj kutry rybackie, a zimą śniący rozwieszają girlandy na drzewach i nawet nocami jest jasno — mówił spokojnie, powoli przenosząc dłoń na szorstki materiał jego płaszcza. Wsunął ją pod ubranie i naparł na jego lędźwie, zmuszając go, by przysunął się bliżej i znów na niego popatrzył. Stali sami w tej mżawce, sami nad butelkową taflą morza. Słowa Safíra mieszały się z wiatrem i jego oddechem, a Lasse wznosił na niego roziskrzone spojrzenie niebieskich oczu i pozwalał ich twarzom zbliżać się do siebie. Nie wziął ze sobą laski, uparcie przekonany, że będzie to jeden z tych spokojnych dni, podczas których ból kości łapał go rzadko i tak delikatnie, że cała jego tragedia wydawała się tylko odległym, dziecięcym koszmarem. — Nawet gdybyś tam został, jakoś bym cię znalazł — szepnął w jego usta, przechylając lekko głowę. — Przyjechałbym do Sztokholmu i szukał cię po wszystkich domach i wszystkich kawiarniach. Nauczyłbyś mnie odpalać papierosy zapalniczką i zostalibyśmy tam, gdzie tylko byś chciał. — Brzmiał jak ktoś, kto pragnie zapewnienia; jak ktoś, kto boi się przyznać do swojej miłości, choć ta była już taka oczywista, tak jaskrawa, że odbijała się chabrowym błękitem w jego oczach. — Czekałbyś na mnie?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Pon 24 Kwi - 21:49
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Ojcu nigdy nie podobało się, gdy zbyt długo wpatrywał się w horyzont – chwytał go mocno za ramiona i popychał w głąb zaciemnionego salonu, jakby jego gniew był bezpośrednio związany z obawą, że w końcu zobaczy tam coś więcej niż tylko błękitny przedziałek zatoki; nawet nie próbuj uciekać, powtarzał za każdym razem, a spomiędzy jego zębów tryskały pojedyncze krople spienionej śliny – przypominał drapieżne stworzenie o ostrych kłach i mocnej szczęce, a on płakał pod ścianą, obejmując ramionami miejsce, gdzie uderzył go tak mocno, że ciepła krew zebrała się sińcem wzdłuż opuchniętej łydki. Pamiętał, że nie mógł nawet stanąć na nogi – jak miałby uciec? Islandia więziła go w surowym krajobrazie nagich skał i płaskowyżów, żwiru, który grzechotał pod stopami jak zwierzęce kości i szronu rozciągniętego przez framugi niczym szklista zasłona. Pozbawione życia moreny sprawiały, że wyspa przypominała pustynię, porośniętą mchem i gęstymi kłączami Eriophorum, które zakwitało wełniastymi kwiatami, sprawiając, że cała okolica wyglądała, jakby liniała, zrzucając z siebie ciężką, zimową sierść – zanim poszedł do szkoły, wyobrażał sobie, że cały świat wyglądał w ten sposób, przepastny i pozbawiony drzew, tak szeroki, że żaden krzyk, choćby zrywał pąsową tkankę krtani, nie niósł się echem; później wielokrotnie pytano go o pochodzenie, za każdym razem reagując z tym samym, zaciekawionym entuzjazmem, który nauczył się odwzajemniać szerokim uśmiechem i skinieniem głowy, opowiadać o owcach pasących się na wzgórzach, bez wspominania dnia, gdy ojciec skręcił kark choremu jagnięciu, o tym, że latem słońce nigdy nie zachodziło za horyzont, bez wspominania, że w domu istniały rzeczy, które powinny były pozostać w ciemności, o elfach, w które wierzyła jego matka, bez wspominania barw, jakie przybierała jej twarz pod wpływem ojcowskiej pięści. We wspomnieniach Islandia nigdy nie była piękna – miała wychudłe rysy jego matki i nosiła wśród fiordów ciężki gniew jego ojca; odziedziczył po niej sposobność do ukrywania strachu pomiędzy pagórkami żeber i uciskania serca w głębokie kotliny, lecz odziedziczył również kły i pazury, które tak łatwo rozrywały miękką tkankę.
Lata temu Lasse zapytał go, czy pojadą razem do Húsavíku – chciałbym zobaczyć, gdzie się wychowałeś – a on nie zdążył zakryć uśmiechem obolałego grymasu, który wykwitł mu na twarzy jak świeży siniak; potrafił podkasać wargi do przyjacielskiej uprzejmości, kiedy pytano go o przeszłość, ta zawsze wżynała mu się jednak pod naskórek cienką drzazgą, uwierając w miejscach, gdzie znajdowały się wszystkie wspomnienia, o jakich pragnął zapomnieć – Lasse przeprosił, a on po raz pierwszy nie potrafił mu odpowiedzieć, bo słyszał jedynie dudnienie własnego serca, sięgające echem aż po ściany skroni. Sohvi była jedyną osobą, która znała chropawą topografię jego dzieciństwa, blizny przeciągnięte wzdłuż łopatek białymi pręgami, ślady dłoni odciśnięte głęboko pod skórą, ślad po szwach nad lewą brwią, kształtem przypominający półksiężyc – oboje byli naznaczeni emocjami swoich rodziców, mieli serca w kolorze przejrzałej śliwki, na której skórce można było wyczuć przegniłe zmięknięcia, osierdzie Lassego wyłożone zostało tymczasem wapiennym stiukiem, giloszem i sztukaterią, gdzie blizny przypominały rysy marmuru, a krew krzepła na ranach jak lakowa pieczęć; bał się opowiadać mu o pazurach, które wyrastały spod cienkich płytek paznokci, bo wiedział, że potrafiły zarysować nie tylko cyklinowaną posadzkę, lecz także cienką skórę wokół grdyki. Tłumaczył sobie, że nie chciał go skrzywdzić – pod warstwą granitu, tadelaktu i barwnych fliz, wciąż znajdowały się bowiem te same włókniste mięśnie, te same błękitne nitki żył, to samo tkliwe i zmęczone serce; być może właśnie dlatego potrafił go kochać – bo miał spojrzenie przeszklone od emocji i potrafił patrzeć mu prosto w oczy, a kiedy leżeli obok siebie w pościeli, słyszał miarowe bicie jego serca i był pewien, że jego biło w tym samym rytmie.
– Ja też powinienem się bać? – odwzajemnił krótki, nacięty rozbawieniem uśmiech i przysunął się bliżej, opierając brodę na jego ramieniu i przez chwilę przyglądając się światu z tej perspektywy, rozmytemu wybrzeżu północnej Danii – Jutlandia zawsze jawiła mu się zimna i deszczowa, teraz, kiedy stał w opustoszałym porcie i podążał wzrokiem za ręką przyjaciela, pomyślał jednak, że mógłby ją pokochać. Może dlatego Lasse miał tęczówki głębokie jak ocean – Limfjorden była wystarczająco głęboka, by w niej zatonąć. – Byłoby prościej – odparł po chwili milczenia, przyglądając się wąskiej, poszarzałej okiennicy, zaćmie w oku jednej z kamienic. Przyjaciel odwrócił się tymczasem twarzą do niego, powoli przenosząc dłoń na wilgotny materiał płaszcza, po czym wsuwając ją głębiej pod ciężkie, wełniane poły, aż zmarznięte palce dotknęły ciepłej skóry na jego lędźwiach – mżawka gubiła się pomiędzy kosmkami włosów, a oni patrzyli sobie w oczy, jakby nigdy nie musieli uciekać nim pod nogi, na dłonie, ku niebu; gdziekolwiek, byle nie na swoje twarze, nie na usta, które wciąż nosiły posmak wypitego wina. Nawet nie zauważył, kiedy jego bunt przeszedł w pokorne chylenie głowy, a podniesiony głos znów zaczął przypominać rozeźlony baryton ojca. – Chciałbym wierzyć, że potrafilibyśmy odnaleźć się w każdym życiu. – oddech Lassego szumiał mu obok ucha, przebarwiony drżącą na języku czułością. – Zwłaszcza w tym... – nachylił się bliżej, ukrywając twarz w miękkim zgięciu jego szyi i opierając dłonie na wąskiej talii, ukrytej pod czarnym materiałem prochowca. – Gdzie oboje jesteśmy tylko sobą. – czasem, kiedy nie mógł spać, wyobrażał sobie, że wiedli inne życie – na Lassem nie ciążyło piętno rodzinnych obowiązków, a na nim przekleństwo zwierzęcej natury. Nie budziłby się w środku nocy z przerażeniem, które nabijało jego serce na metalowy hak, usiłując wyciągnąć je poza kołyskę piersi – wstawał do łazienki, zanim przyjaciel zdążył odgarnąć mu z czoła przepocone włosy, a potem klęczał na chłodnych kafelkach, dopóki znów mógł spojrzeć sobie w oczy; nigdy nie odważył się wyznać, że we śnie znów powracał do wieczoru, w którym krew Lassego pozostawiła ślad na jego podłodze, lecz tym razem czuł ją również w ustach, na czarnym podniebieniu i języku zwisającym leniwie pomiędzy wilczymi kłami – przyjaciel leżał na wznak, mamrocząc o bólu i księżycowej pełni, a on wiedział, że cierpiał przez niego i wiedział, że musiał ugryźć raz jeszcze, by go od tego uwolnić. Wymiotował nad umywalką, dopóki w ustach nie zostawała mu tylko pecyna lepkiej śliny i był wdzięczny, że Lasse nigdy go o to nie pytał – być może też się bał.
– Pamiętasz, jak zapytałeś mnie, która z naszych tajemnic jest twoją ulubioną? – musnął ustami jego odgiętą szyję, zaraz odchylił się jednak z uśmiechem, który na tle deszczowego portu wyglądał jeszcze cieplej i czulej niż zazwyczaj; osunął dłoń wzdłuż jego rękawa, aż dosięgnął palcami jego śródręcza, po czym zrobił krok do tyłu, prowadząc go za sobą, powoli, przez mżawkę, w intymny zaułek ulicy. – Mogę zmienić odpowiedź?
Lata temu Lasse zapytał go, czy pojadą razem do Húsavíku – chciałbym zobaczyć, gdzie się wychowałeś – a on nie zdążył zakryć uśmiechem obolałego grymasu, który wykwitł mu na twarzy jak świeży siniak; potrafił podkasać wargi do przyjacielskiej uprzejmości, kiedy pytano go o przeszłość, ta zawsze wżynała mu się jednak pod naskórek cienką drzazgą, uwierając w miejscach, gdzie znajdowały się wszystkie wspomnienia, o jakich pragnął zapomnieć – Lasse przeprosił, a on po raz pierwszy nie potrafił mu odpowiedzieć, bo słyszał jedynie dudnienie własnego serca, sięgające echem aż po ściany skroni. Sohvi była jedyną osobą, która znała chropawą topografię jego dzieciństwa, blizny przeciągnięte wzdłuż łopatek białymi pręgami, ślady dłoni odciśnięte głęboko pod skórą, ślad po szwach nad lewą brwią, kształtem przypominający półksiężyc – oboje byli naznaczeni emocjami swoich rodziców, mieli serca w kolorze przejrzałej śliwki, na której skórce można było wyczuć przegniłe zmięknięcia, osierdzie Lassego wyłożone zostało tymczasem wapiennym stiukiem, giloszem i sztukaterią, gdzie blizny przypominały rysy marmuru, a krew krzepła na ranach jak lakowa pieczęć; bał się opowiadać mu o pazurach, które wyrastały spod cienkich płytek paznokci, bo wiedział, że potrafiły zarysować nie tylko cyklinowaną posadzkę, lecz także cienką skórę wokół grdyki. Tłumaczył sobie, że nie chciał go skrzywdzić – pod warstwą granitu, tadelaktu i barwnych fliz, wciąż znajdowały się bowiem te same włókniste mięśnie, te same błękitne nitki żył, to samo tkliwe i zmęczone serce; być może właśnie dlatego potrafił go kochać – bo miał spojrzenie przeszklone od emocji i potrafił patrzeć mu prosto w oczy, a kiedy leżeli obok siebie w pościeli, słyszał miarowe bicie jego serca i był pewien, że jego biło w tym samym rytmie.
– Ja też powinienem się bać? – odwzajemnił krótki, nacięty rozbawieniem uśmiech i przysunął się bliżej, opierając brodę na jego ramieniu i przez chwilę przyglądając się światu z tej perspektywy, rozmytemu wybrzeżu północnej Danii – Jutlandia zawsze jawiła mu się zimna i deszczowa, teraz, kiedy stał w opustoszałym porcie i podążał wzrokiem za ręką przyjaciela, pomyślał jednak, że mógłby ją pokochać. Może dlatego Lasse miał tęczówki głębokie jak ocean – Limfjorden była wystarczająco głęboka, by w niej zatonąć. – Byłoby prościej – odparł po chwili milczenia, przyglądając się wąskiej, poszarzałej okiennicy, zaćmie w oku jednej z kamienic. Przyjaciel odwrócił się tymczasem twarzą do niego, powoli przenosząc dłoń na wilgotny materiał płaszcza, po czym wsuwając ją głębiej pod ciężkie, wełniane poły, aż zmarznięte palce dotknęły ciepłej skóry na jego lędźwiach – mżawka gubiła się pomiędzy kosmkami włosów, a oni patrzyli sobie w oczy, jakby nigdy nie musieli uciekać nim pod nogi, na dłonie, ku niebu; gdziekolwiek, byle nie na swoje twarze, nie na usta, które wciąż nosiły posmak wypitego wina. Nawet nie zauważył, kiedy jego bunt przeszedł w pokorne chylenie głowy, a podniesiony głos znów zaczął przypominać rozeźlony baryton ojca. – Chciałbym wierzyć, że potrafilibyśmy odnaleźć się w każdym życiu. – oddech Lassego szumiał mu obok ucha, przebarwiony drżącą na języku czułością. – Zwłaszcza w tym... – nachylił się bliżej, ukrywając twarz w miękkim zgięciu jego szyi i opierając dłonie na wąskiej talii, ukrytej pod czarnym materiałem prochowca. – Gdzie oboje jesteśmy tylko sobą. – czasem, kiedy nie mógł spać, wyobrażał sobie, że wiedli inne życie – na Lassem nie ciążyło piętno rodzinnych obowiązków, a na nim przekleństwo zwierzęcej natury. Nie budziłby się w środku nocy z przerażeniem, które nabijało jego serce na metalowy hak, usiłując wyciągnąć je poza kołyskę piersi – wstawał do łazienki, zanim przyjaciel zdążył odgarnąć mu z czoła przepocone włosy, a potem klęczał na chłodnych kafelkach, dopóki znów mógł spojrzeć sobie w oczy; nigdy nie odważył się wyznać, że we śnie znów powracał do wieczoru, w którym krew Lassego pozostawiła ślad na jego podłodze, lecz tym razem czuł ją również w ustach, na czarnym podniebieniu i języku zwisającym leniwie pomiędzy wilczymi kłami – przyjaciel leżał na wznak, mamrocząc o bólu i księżycowej pełni, a on wiedział, że cierpiał przez niego i wiedział, że musiał ugryźć raz jeszcze, by go od tego uwolnić. Wymiotował nad umywalką, dopóki w ustach nie zostawała mu tylko pecyna lepkiej śliny i był wdzięczny, że Lasse nigdy go o to nie pytał – być może też się bał.
– Pamiętasz, jak zapytałeś mnie, która z naszych tajemnic jest twoją ulubioną? – musnął ustami jego odgiętą szyję, zaraz odchylił się jednak z uśmiechem, który na tle deszczowego portu wyglądał jeszcze cieplej i czulej niż zazwyczaj; osunął dłoń wzdłuż jego rękawa, aż dosięgnął palcami jego śródręcza, po czym zrobił krok do tyłu, prowadząc go za sobą, powoli, przez mżawkę, w intymny zaułek ulicy. – Mogę zmienić odpowiedź?
Lasse Nørgaard
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Pią 19 Maj - 22:12
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Wyobrażał sobie siebie szczęśliwego — zawsze przez krótki moment, przez ten tkliwy skrawek poranka, podczas którego nie jesteśmy jeszcze w pełni żywi, ale nie jesteśmy też martwi, zawieszeni jedynie gdzieś ponad własnymi głowami jak chmury lub pająki; wyobrażał sobie siebie szczęśliwego — był promienny i uśmiechnięty, czasem pił nawet kawę z mlekiem, a nocami zasypiał przy otwartym oknie. Nie potrafił opisać tego wyobrażonego szczęścia, bo nie znał słów, które wydałyby mu się zadowalające. Było odległe, choć na wyciągnięcie ręki i obce, choć wiedział, że widzieli się już wiele razy; miało ładny uśmiech i zdrowe kości, gładką skórę pozbawioną blizn, błękitne oczy, które patrzyły w niebo i mówiły, że nie ma się czego bać, to tylko sztorm, a sztormy przemijają, zostawiając po sobie chłodną bryzę i zapach soli w powietrzu. Chciał powiedzieć swojemu szczęściu, że, choć małe i kruche, jest wystarczająco ważne, by o siebie walczyć, ale ono w posępnym milczeniu przysiadało na skraju łóżka i znikało, gdy otwierał oczy. Długie lata pragnął, by zasnęło obok, bo od zawsze był jedynie dzieckiem, które prosiło ludzi, żeby z nim zostali, czepiając się paznokciami ich rękawów. Nie wychodź, jest późno — skomlał kiedyś beznadziejnie, przyglądając się sylwetce Safíra na tle rozjaśnionej uliczną latarnią sypialni. A potem wstydził się i żałował, śmiał się z niego, wzruszając ramionami; twierdził, że jest pijany i zmęczony (i zakochany), że to głupie, chodzić tak po nocach, niebezpieczne i nierozsądne, i że mógłby po prostu spać tutaj, przecież to nic wielkiego, nic ważnego (w tamtej chwili nie było niczego większego i ważniejszego) i ma przestać się zachowywać jak dziecko (choć przecież to on zawsze potykał się i dławił jak szczeniak). Nie przerażała go samotność, a nieobecność, bo ta jego była gęsta i pełna lodowatej wody, ciemna jak dno oceanu. Wyobrażał więc sobie siebie szczęśliwego — zawsze przez krótki moment, a w każdym tym momencie Safír był obok i wyciągał ku niemu rękę, jakby chciał ochronić go przed upadkiem lub wierzchem dłoni sprawdzić, jak ciepłe jest jego czoło. Gdy był szczęśliwy, stali razem nieopodal portu w Aalborg, a on patrzył w niebo tymi wielkimi, jasnymi oczami i mówił, że nie ma się czego bać. To tylko sztorm. Wydawało mu się, że mógłby zamknąć się w jego ramionach i spać tak długo, aż wszystkie gwiazdy pospadałyby na ziemię.
Brzmienie jego głosu wyrwało go z zamyślenia i Lasse poczuł się jak dziecko wybudzone łagodnie z głębokiej drzemki. Safír opierał brodę na jego ramieniu — robił to zawsze w ten sam sposób, zupełnie jakby chciał zrównać ich spojrzenia i przez chwilę spoglądać na świat jego oczami. Teraz przyglądali się więc wypłowiałemu miastu, drobinom deszczu na tle ciemniejącego nieba. Aalborg pozostawało surowe i nieprzystępne, choć pachniało morzem, kawą i cynamonem. Zawsze wydawało mu się, że w pewnym sensie zrosło się z Nørgaardami, tak jakby wszystkie okoliczne drzewa splotły się korzeniami z tym, które stało od lat w ich ogrodzie — miasto nie było już całkiem codzienne i całkiem śniące, gdzieś pomiędzy tasiemkami ciasnych ulic musiały pozostać resztki ich istnienia, jakieś skrawki magii, które wypadły im z rękawów, gdy nierozsądnie uciekali spad spojrzenia matki. Miejsce, z którego pochodzisz czyni cię wszak żywą istotą — Jutlandia pełna była wód, które barwą przypominały jego oczy, a częste burze odbijały się na jego twarzy nagłymi atakami gniewu; Ostatni Przylądek nosił w sobie tą samą ponurą, melancholijną materię, którą stale czuł pod swoją skórą, kurz z tamtejszych książek natomiast już lata temu osadził się w jego gardle, sprawiając, że głos miał czasem szorstki i zachrypnięty. Nie wszystkie domy potrafiły cię kochać, lecz wszystkie bez wątpienia potrafiły cię posiadać — osiedlać się w jakimś małym, ciemnym kącie twojego wnętrza i żyć tam jak na własnej ziemi. Dlatego spytał go o to wtedy (a był tamtego wieczora skandalicznie wręcz radosny, w radości tej naiwny, bo niebo było takie piękne, a oni rozmawiali o czymś miałkim i nieistotnym, tak jakby małe rzeczy naprawdę potrafiły zmieniać życia). Chciałbym zobaczyć, gdzie się wychowałeś, bo to było ważne, cholernie ważne — wiedzieć, że istniał długo przed tym, jak na siebie wpadli, wiedzieć, że był dzieckiem i synem, i uczniem, i czymś małym, czymś szczęśliwym, czymś zamkniętym w miłości swoich rodziców; chciał wyobrażać sobie, że jego przeszłość była łagodna i bezpieczna, że jego matka pachniała ciepłym mlekiem i konwaliami, a ojciec był tym ojcem, którego on nigdy nie miał, ale o którym śnił całe lata — jednym z tych, którzy krzyczą nad twoją głową i opatrują zadrapania. Marzył o jego szczęściu tak bardzo, iż bezwiednie je sobie wmówił, więc gdy Safír spojrzał na niego tym obolałym wzrokiem, popłoch opadł na dno jego żołądka niczym kamień. Pomyślał wtedy, że wszystko zepsuł. Ich wieczór, rozmarzony wyraz jego twarzy i iluzję, którą latami nieumyślnie wokół siebie budowali.
— Boisz się mnie? — odparł gładko, posyłając mu krótki, szelmowski uśmiech. Przez kilka chwil jego rodzina znów wydawała mu się boleśnie realna, złożona jedynie z rozciągłych sylwetek, nachylonych nad nimi złowieszczo niczym kontury gór. Ostatnie noce często śnił o swojej babce — widział, jak siada w swoim fotelu i na głos recytuje treść tamtego listu. Robiła to z upiorną lekkością godną dziecięcej kołysanki i patrzyła mu w oczy z wyrzutem tak ciężkim, że drewniany parkiet pod jego stopami zaczynał pękać. Przez większość swojego życia był zbyt rozwydrzony i samolubny, by o to dbać, ale teraz to kuriozalne równanie uczuć okazywało się krzykliwe i dosadne — cóż za idiotyczne fatum, nigdy nie móc mieć dwóch miłości naraz.
Ta jedna była jednak taka duża — Lasse czuł, jak zaplata się bluszczem wokół jego kości, widział różowe plamy, którymi barwiła jego skórę. Uniósł podbródek, by spojrzeć w niebo i drobne krople deszczu spadły prosto na jego twarz. Przypominały hafty z metalicznych nici, gdy spływały po policzkach, a kiedy mrugał, mokre rzęsy sprawiały, że świat stawał się rozmyty niczym stary film, pozbawiony przy tym wszelkich nieoszlifowanych krawędzi, zdumiewająco niegroźny. To był ten świat, w którym mogliby być po prostu sobą, ten właśnie, idylliczny świat zamglony bezdźwięcznym deszczem, pełen spokojnego milczenia i domów o oknach pełnych złotawego światła. Safír chował twarz w zagłębieniu jego szyi, więc Lasse wysunął jedną dłoń spod ciężkiego materiału płaszcza i ułożył ją na jego karku, wsuwając palce między kosmyki wilgotnych włosów. Westchnął cicho, czując muśnięcie pocałunku na odkrytej skórze — od lat całował go w to samo miejsce, a on od lat wzdychał w ten sam sposób. Przymykał oczy i rozchylał lekko usta, pozwalając ciału topnieć przez kilka kolejnych sekund. Kochał go, ale to nie miłość wydostawała się w tamtym momencie spomiędzy jego warg, to nie miłość pozwalała mu przysuwać zęby tak blisko swojego gardła — raptem uświadomił sobie, że jest bezpieczny. Safír był jedynym punktem tego świata, którego nie musiał się bać.
— Czyżby znudziła ci się ta pierwsza? — odezwał się po chwili konsternacji, ściągając przy tym brwi i pochmurniejąc nagle w przedramatyzowanym wyrazie fałszywego przejęcia. Rozbawienie iskrzyło się chabrowym błękitem w jego oczach, żywe i zniecierpliwione, resztkami sił trzymane za szkłem. Zacisnął mocniej palce na bliźniaczym śródręczu i kilka chwil z zainteresowaniem przyglądał się zwężającej się wokół nich ulicy. Ściany kamiennych zabudowań przez ostatnie lata zdążyły okryć się buro-zielonkawym nalotem Jutlandii. Chciał tu zostać, wszystko tu przypominało dom — szczególnie Safír, szczególnie on. — Jeszcze rano wydawałeś się nią zachwycony.
Brzmienie jego głosu wyrwało go z zamyślenia i Lasse poczuł się jak dziecko wybudzone łagodnie z głębokiej drzemki. Safír opierał brodę na jego ramieniu — robił to zawsze w ten sam sposób, zupełnie jakby chciał zrównać ich spojrzenia i przez chwilę spoglądać na świat jego oczami. Teraz przyglądali się więc wypłowiałemu miastu, drobinom deszczu na tle ciemniejącego nieba. Aalborg pozostawało surowe i nieprzystępne, choć pachniało morzem, kawą i cynamonem. Zawsze wydawało mu się, że w pewnym sensie zrosło się z Nørgaardami, tak jakby wszystkie okoliczne drzewa splotły się korzeniami z tym, które stało od lat w ich ogrodzie — miasto nie było już całkiem codzienne i całkiem śniące, gdzieś pomiędzy tasiemkami ciasnych ulic musiały pozostać resztki ich istnienia, jakieś skrawki magii, które wypadły im z rękawów, gdy nierozsądnie uciekali spad spojrzenia matki. Miejsce, z którego pochodzisz czyni cię wszak żywą istotą — Jutlandia pełna była wód, które barwą przypominały jego oczy, a częste burze odbijały się na jego twarzy nagłymi atakami gniewu; Ostatni Przylądek nosił w sobie tą samą ponurą, melancholijną materię, którą stale czuł pod swoją skórą, kurz z tamtejszych książek natomiast już lata temu osadził się w jego gardle, sprawiając, że głos miał czasem szorstki i zachrypnięty. Nie wszystkie domy potrafiły cię kochać, lecz wszystkie bez wątpienia potrafiły cię posiadać — osiedlać się w jakimś małym, ciemnym kącie twojego wnętrza i żyć tam jak na własnej ziemi. Dlatego spytał go o to wtedy (a był tamtego wieczora skandalicznie wręcz radosny, w radości tej naiwny, bo niebo było takie piękne, a oni rozmawiali o czymś miałkim i nieistotnym, tak jakby małe rzeczy naprawdę potrafiły zmieniać życia). Chciałbym zobaczyć, gdzie się wychowałeś, bo to było ważne, cholernie ważne — wiedzieć, że istniał długo przed tym, jak na siebie wpadli, wiedzieć, że był dzieckiem i synem, i uczniem, i czymś małym, czymś szczęśliwym, czymś zamkniętym w miłości swoich rodziców; chciał wyobrażać sobie, że jego przeszłość była łagodna i bezpieczna, że jego matka pachniała ciepłym mlekiem i konwaliami, a ojciec był tym ojcem, którego on nigdy nie miał, ale o którym śnił całe lata — jednym z tych, którzy krzyczą nad twoją głową i opatrują zadrapania. Marzył o jego szczęściu tak bardzo, iż bezwiednie je sobie wmówił, więc gdy Safír spojrzał na niego tym obolałym wzrokiem, popłoch opadł na dno jego żołądka niczym kamień. Pomyślał wtedy, że wszystko zepsuł. Ich wieczór, rozmarzony wyraz jego twarzy i iluzję, którą latami nieumyślnie wokół siebie budowali.
— Boisz się mnie? — odparł gładko, posyłając mu krótki, szelmowski uśmiech. Przez kilka chwil jego rodzina znów wydawała mu się boleśnie realna, złożona jedynie z rozciągłych sylwetek, nachylonych nad nimi złowieszczo niczym kontury gór. Ostatnie noce często śnił o swojej babce — widział, jak siada w swoim fotelu i na głos recytuje treść tamtego listu. Robiła to z upiorną lekkością godną dziecięcej kołysanki i patrzyła mu w oczy z wyrzutem tak ciężkim, że drewniany parkiet pod jego stopami zaczynał pękać. Przez większość swojego życia był zbyt rozwydrzony i samolubny, by o to dbać, ale teraz to kuriozalne równanie uczuć okazywało się krzykliwe i dosadne — cóż za idiotyczne fatum, nigdy nie móc mieć dwóch miłości naraz.
Ta jedna była jednak taka duża — Lasse czuł, jak zaplata się bluszczem wokół jego kości, widział różowe plamy, którymi barwiła jego skórę. Uniósł podbródek, by spojrzeć w niebo i drobne krople deszczu spadły prosto na jego twarz. Przypominały hafty z metalicznych nici, gdy spływały po policzkach, a kiedy mrugał, mokre rzęsy sprawiały, że świat stawał się rozmyty niczym stary film, pozbawiony przy tym wszelkich nieoszlifowanych krawędzi, zdumiewająco niegroźny. To był ten świat, w którym mogliby być po prostu sobą, ten właśnie, idylliczny świat zamglony bezdźwięcznym deszczem, pełen spokojnego milczenia i domów o oknach pełnych złotawego światła. Safír chował twarz w zagłębieniu jego szyi, więc Lasse wysunął jedną dłoń spod ciężkiego materiału płaszcza i ułożył ją na jego karku, wsuwając palce między kosmyki wilgotnych włosów. Westchnął cicho, czując muśnięcie pocałunku na odkrytej skórze — od lat całował go w to samo miejsce, a on od lat wzdychał w ten sam sposób. Przymykał oczy i rozchylał lekko usta, pozwalając ciału topnieć przez kilka kolejnych sekund. Kochał go, ale to nie miłość wydostawała się w tamtym momencie spomiędzy jego warg, to nie miłość pozwalała mu przysuwać zęby tak blisko swojego gardła — raptem uświadomił sobie, że jest bezpieczny. Safír był jedynym punktem tego świata, którego nie musiał się bać.
— Czyżby znudziła ci się ta pierwsza? — odezwał się po chwili konsternacji, ściągając przy tym brwi i pochmurniejąc nagle w przedramatyzowanym wyrazie fałszywego przejęcia. Rozbawienie iskrzyło się chabrowym błękitem w jego oczach, żywe i zniecierpliwione, resztkami sił trzymane za szkłem. Zacisnął mocniej palce na bliźniaczym śródręczu i kilka chwil z zainteresowaniem przyglądał się zwężającej się wokół nich ulicy. Ściany kamiennych zabudowań przez ostatnie lata zdążyły okryć się buro-zielonkawym nalotem Jutlandii. Chciał tu zostać, wszystko tu przypominało dom — szczególnie Safír, szczególnie on. — Jeszcze rano wydawałeś się nią zachwycony.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 7 Cze - 1:02
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Za każdym razem, kiedy wracał do domu, znów stawał się dzieckiem – przeszłość opinała się na jego ciele, lecz była zbyt ciasna, by zmieścić w sobie dorosłość, więc pękała na zgięciach kolan, w łokciach i wzdłuż zgarbionego kręgosłupa, dziurawiła się na ciele, nawet kiedy to kurczyło się w objęciu jej ramion, strach rozlewał się po skroniach, a serce klęsło do wielkości dziecięcej pięści; wyobrażał sobie, że w wieku trzydziestu czterech lat wciąż byłby tylko chłopcem, który bał się gniewu swego ojca i ukrywał drżące ciało w schowku na narzędzia, dopóki nie stawało się sztywne od mrozu – zanim było jasne, że magia, którą w sobie nosił, pogrążyła się w głębokim śnie, matka znajdowała go czasem na tyłach domu i trzymała w ramionach tak długo, aż czuł pod skórą jej tętno, jakby próbowała rozgrzać go własnym sercem, ułożonym ostrożnie w skruszałej kołysce żeber. Nie wiedział wtedy jeszcze, że nie powinien płakać w jej obecności, bo każda słabość, jaką jej okazywał, dudniła echem pod ojcowską skronią, więc prosił ją, żeby go zabrała, a na drugi dzień zawsze przepraszał, bo Fenris bił go tak mocno, że ciało miał purpurowe od jego gniewu – nawet gdyby zamierzał uciec, nie dotarłby dalej niż za próg frontowej bramy; gdy wrócił do domu po raz ostatni, dom wydał mu się ciemniejszy i bardziej przerażający niż kiedykolwiek, jakby wraz z odejściem matki, wyparowało z niego całe ciepło, uciekło przez szpary w oknach i ugrzęzło między podłogowymi deskami, zostało pogrzebane w ogrodzie, gdzie ziemia stała się tak twarda, że paznokcie ścierały mu się do krwi, gdy próbował rozgrzebać ją palcami. Był pewien, że wyrósł ze swojego strachu w ten sam sposób, w jaki wyrósł ze swojego dzieciństwa, tymczasem, kiedy ojciec pchnął go na werandę, pozostawiając odcisk buta pomiędzy żebrami, rozpłakał się, jakby znów miał tylko dwanaście lat i trzymał pod czaszką przeświadczenie, że świat składał się jedynie z górzystego krajobrazu Islandii, jej skąpej flory i burzliwych wulkanów, z nieobecności jego matki i gniewu jego ojca.
Tymczasem Lasse nie bał się Aalborga – nie drżały mu dłonie, kiedy przenosił wzrok na wieżę górującej nad Jutlandią posiadłości, choć Ostatni Przylądek przypominał ducha wznoszącego się nad miastem, jego budowla nachylała się nad kamienicami jak złowrogi bóg, jak demiurg, jak ojciec; kiedy obejmował go czule wokół talii, nie potrafił wyobrazić sobie, że to samo ciepłe i kruche ciało wychowało się pod wysokim, malowanym sufitem, wśród marmurów i sztukaterii, bo on zawsze wolał widzieć go w rozmiękłej ciepłem pościeli, ze zmierzwionymi włosami i zbyt dużym swetrem, który osuwał mu się z kościstych ramion – był Nørgaardem, kiedy prowadził długie dyskusje przed budynkiem Instytutu i uśmiechał się tak, jakby pod wargami ukrywał dwa wężowe zęby, był Nørgaardem, kiedy wsuwał złote spinki na mankiety garnituru, a przed wyjściem przeglądał się w lustrze, był Nørgaardem, kiedy któregoś wieczoru spojrzał mu prosto w oczy i kazał uderzyć się w twarz, ale był Lassem za każdym razem, kiedy całował go w usta, patrzył na gwiazdy i obiecywał, że będą razem szczęśliwi. Kiedy myślał o domu, starał się myśleć o nim – o sercu, które w końcu mogło odpocząć w cudzych dłoniach, poza ciasną klatką żeber, o nocy wyswobodzonej z ciężkiej atmosfery miasta, bo kiedy byli razem, łatwiej było mu uciszyć przerażone tętno, o dłoniach, które Lasse położył na jego żebrach, przesuwając palcami po karbowaniu świeżo wygojonych blizn; obejmował go wokół piersi, jakby w każdej chwili mógł znów wykrwawić się na podłodze, a on zawsze miał nadzieję, że już nigdy go nie wypuści, bo z jego rękami oplecionymi wokół mostka nie wydawał się sobie tak przerażający. Oboje mieli domy – te, w których nieustannie panował chłód, a kark drętwiał pod groźbą rodzicielskiego wzroku i te, odnalezione w sobie nawzajem, przypominające ciepłe gniazda, które ptaki wyściełały pękami własnego pierza.
– Nie – odparł, odwzajemniając przekorne rozbawienie jego uśmiechu, choć kąciki ust zaraz opadły mu lekko, a twarz wygładziła się zamyśleniem; pytanie było drzazgą wbitą pod niewłaściwą opuszkę – nie odważył się zwrócić go naprzeciw niemu, choć często paliło go w język i zostawiało cierpki posmak na podniebieniu. Czy gdyby Lasse kiedykolwiek widział go pod zmienioną postacią, kochałby go tak samo? Czy potrafiłby jeszcze spojrzeć mu w oczy – nie jak zwierzęciu, ale jak człowiekowi? – Boję się tylko, że kiedyś mogłoby cię zabraknąć. – uśmiechnął się słabo, łagodząc własny sentyment, wzrok podążył mu jednak w stronę horyzontu – zawsze zbyt łatwo było mu wmawiać sobie, że czuł się bezpieczniej w samotności, bo nie musiał opróżniać kieszeni osierdzia ani wychodzić na balkon, gdy pod powiekami zbierały mu się łzy, ale dygotał nawet w sobaczym ciele; w ten sposób był być może podobny zwierzęciu o mocnych szczękach i spojrzeniu zabarwionym czerwienią – nigdy nie myślał, że ktoś byłby zdolny dotknąć go z czułością.
Przeniósł uwagę z powrotem na twarz przyjaciela, odchylając się ostrożnie, by przyłożyć usta do jego szyi, dyskretny pocałunek złożony na przewleczonym przez ciało tętnie – miasto było puste i przeczyszczone deszczem, którego pojedyncze krople powoli nasiąkały w ubranie i wznosiły wokół włosów aureolę wilgotnego puchu; trzymał go za rękę, przystając u progu jednej z ulic, gdzie w oknach łyskało barwione szkło, a bruk wyłożony został czerwonym piaskowcem – zastanawiał się, czy Lasse słyszał, jak głośno biło mu serce.
– Pamiętam je wszystkie – uśmiechnął się ciepło, rozluźniając ucisk wokół jego nadgarstka i sięgając dłonią do kieszeni płaszcza, gdzie pod wełnianym materiałem wyczuł palcami znajomy kształt. – Ta spodoba ci się bardziej – czuł się, jakby alkohol wciąż szumiał mu w skroniach, choć jutlandzki wiatr dawno wypłoszył z niego młodzieńczy rausz, opadły ciężarem na dno żołądka. – Zawsze wiedziałem, że będziesz miał obowiązki... wobec swojej rodziny, wobec swojego nazwiska, wobec tego miejsca. Nigdy o tym nie rozmawiamy, bo nie lubię o tym myśleć… że kiedyś mógłbyś zasypiać obok kogoś innego. – głos miał stonowany, zatrzymany na granicy łagodnej powagi, więc ponownie wyciągnął dłoń, aż ich palce znów splotły się w czułym uścisku. – Będą chcieli, żebyś się ożenił. – słowa ugrzęzły mu w gardle, zaraz uśmiechnął się jednak czule, prawie jakby go przepraszał, prawie jakby coś mu obiecywał; jeszcze zanim Lasse zdążyłby odpowiedzieć, sięgnął do kieszeni, zaciskając palce wokół srebrnej obrączki, po czym przyklęknął na chodniku, by wyciągnąć ją na otwartej dłoni. – Obiecuję ci bezmyślność i zdradę, oraz że skazą będę ci aż do śmierci. – kącik ust drgnął mu wesoło, kiedy się uśmiechał, choć wzrok wciąż trzymał zatopiony głęboko w atramentowym spojrzeniu Lassego, jakby próbował zanurkować w nim aż po ciemne warstwy abysalu, zaczepić się o dno jak żelazna kotwica.
Tymczasem Lasse nie bał się Aalborga – nie drżały mu dłonie, kiedy przenosił wzrok na wieżę górującej nad Jutlandią posiadłości, choć Ostatni Przylądek przypominał ducha wznoszącego się nad miastem, jego budowla nachylała się nad kamienicami jak złowrogi bóg, jak demiurg, jak ojciec; kiedy obejmował go czule wokół talii, nie potrafił wyobrazić sobie, że to samo ciepłe i kruche ciało wychowało się pod wysokim, malowanym sufitem, wśród marmurów i sztukaterii, bo on zawsze wolał widzieć go w rozmiękłej ciepłem pościeli, ze zmierzwionymi włosami i zbyt dużym swetrem, który osuwał mu się z kościstych ramion – był Nørgaardem, kiedy prowadził długie dyskusje przed budynkiem Instytutu i uśmiechał się tak, jakby pod wargami ukrywał dwa wężowe zęby, był Nørgaardem, kiedy wsuwał złote spinki na mankiety garnituru, a przed wyjściem przeglądał się w lustrze, był Nørgaardem, kiedy któregoś wieczoru spojrzał mu prosto w oczy i kazał uderzyć się w twarz, ale był Lassem za każdym razem, kiedy całował go w usta, patrzył na gwiazdy i obiecywał, że będą razem szczęśliwi. Kiedy myślał o domu, starał się myśleć o nim – o sercu, które w końcu mogło odpocząć w cudzych dłoniach, poza ciasną klatką żeber, o nocy wyswobodzonej z ciężkiej atmosfery miasta, bo kiedy byli razem, łatwiej było mu uciszyć przerażone tętno, o dłoniach, które Lasse położył na jego żebrach, przesuwając palcami po karbowaniu świeżo wygojonych blizn; obejmował go wokół piersi, jakby w każdej chwili mógł znów wykrwawić się na podłodze, a on zawsze miał nadzieję, że już nigdy go nie wypuści, bo z jego rękami oplecionymi wokół mostka nie wydawał się sobie tak przerażający. Oboje mieli domy – te, w których nieustannie panował chłód, a kark drętwiał pod groźbą rodzicielskiego wzroku i te, odnalezione w sobie nawzajem, przypominające ciepłe gniazda, które ptaki wyściełały pękami własnego pierza.
– Nie – odparł, odwzajemniając przekorne rozbawienie jego uśmiechu, choć kąciki ust zaraz opadły mu lekko, a twarz wygładziła się zamyśleniem; pytanie było drzazgą wbitą pod niewłaściwą opuszkę – nie odważył się zwrócić go naprzeciw niemu, choć często paliło go w język i zostawiało cierpki posmak na podniebieniu. Czy gdyby Lasse kiedykolwiek widział go pod zmienioną postacią, kochałby go tak samo? Czy potrafiłby jeszcze spojrzeć mu w oczy – nie jak zwierzęciu, ale jak człowiekowi? – Boję się tylko, że kiedyś mogłoby cię zabraknąć. – uśmiechnął się słabo, łagodząc własny sentyment, wzrok podążył mu jednak w stronę horyzontu – zawsze zbyt łatwo było mu wmawiać sobie, że czuł się bezpieczniej w samotności, bo nie musiał opróżniać kieszeni osierdzia ani wychodzić na balkon, gdy pod powiekami zbierały mu się łzy, ale dygotał nawet w sobaczym ciele; w ten sposób był być może podobny zwierzęciu o mocnych szczękach i spojrzeniu zabarwionym czerwienią – nigdy nie myślał, że ktoś byłby zdolny dotknąć go z czułością.
Przeniósł uwagę z powrotem na twarz przyjaciela, odchylając się ostrożnie, by przyłożyć usta do jego szyi, dyskretny pocałunek złożony na przewleczonym przez ciało tętnie – miasto było puste i przeczyszczone deszczem, którego pojedyncze krople powoli nasiąkały w ubranie i wznosiły wokół włosów aureolę wilgotnego puchu; trzymał go za rękę, przystając u progu jednej z ulic, gdzie w oknach łyskało barwione szkło, a bruk wyłożony został czerwonym piaskowcem – zastanawiał się, czy Lasse słyszał, jak głośno biło mu serce.
– Pamiętam je wszystkie – uśmiechnął się ciepło, rozluźniając ucisk wokół jego nadgarstka i sięgając dłonią do kieszeni płaszcza, gdzie pod wełnianym materiałem wyczuł palcami znajomy kształt. – Ta spodoba ci się bardziej – czuł się, jakby alkohol wciąż szumiał mu w skroniach, choć jutlandzki wiatr dawno wypłoszył z niego młodzieńczy rausz, opadły ciężarem na dno żołądka. – Zawsze wiedziałem, że będziesz miał obowiązki... wobec swojej rodziny, wobec swojego nazwiska, wobec tego miejsca. Nigdy o tym nie rozmawiamy, bo nie lubię o tym myśleć… że kiedyś mógłbyś zasypiać obok kogoś innego. – głos miał stonowany, zatrzymany na granicy łagodnej powagi, więc ponownie wyciągnął dłoń, aż ich palce znów splotły się w czułym uścisku. – Będą chcieli, żebyś się ożenił. – słowa ugrzęzły mu w gardle, zaraz uśmiechnął się jednak czule, prawie jakby go przepraszał, prawie jakby coś mu obiecywał; jeszcze zanim Lasse zdążyłby odpowiedzieć, sięgnął do kieszeni, zaciskając palce wokół srebrnej obrączki, po czym przyklęknął na chodniku, by wyciągnąć ją na otwartej dłoni. – Obiecuję ci bezmyślność i zdradę, oraz że skazą będę ci aż do śmierci. – kącik ust drgnął mu wesoło, kiedy się uśmiechał, choć wzrok wciąż trzymał zatopiony głęboko w atramentowym spojrzeniu Lassego, jakby próbował zanurkować w nim aż po ciemne warstwy abysalu, zaczepić się o dno jak żelazna kotwica.
Lasse Nørgaard
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 4 Lip - 0:22
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Za każdym razem kiedy wracał do domu, próbował udawać dorosłego — nosił podbródek wysoko i nie wyjadał palcami owoców ze śmietankowego tortu. Zamiast tego rozrywał srebrną zastawą cienkie kawałki mięsa tak długo, aż kałuża krwi nie połknęła kwiatów na porcelanie. Gdy był dzieckiem, wyobrażał sobie często, że dorośli hodują pod wargami zakończone ostro, zakrwawione zęby i dlatego nie chcą już jeść ciastek z kremem na śniadanie — po co jeść ciastka, skoro można jeść trupy?
(Od sarniny zawsze chciało mu się wymiotować.)
Za każdym razem kiedy wracał do domu, próbował udawać dorosłego — wycierał posokę w białą serwetkę i nazywał Dagmar matką, choć gdy po nocach śniło mu się, że znów umiera, wołał przez płacz mamę. Na wszystkie rodzinne kolacje zakładał te same proste garnitury z ciemnej wełny, w których wyglądał jak własny ojciec; żadnych satynowych koszul, wiązanych pod szyją apaszek, żadnych srebrnych łańcuszków na przegubach, tych którymi zwykł bawić się w nerwach. Zaczesywał do tyłu włosy, ostrzył zaokrąglone kły szklanym pilnikiem, a przed wyjściem patrzył ostatni raz w lustro i wsadzał hodowany latami wstyd pod różową tkankę języka. Przypominał sobie, kim jest, dopeiro gdy ten znów kąsał go w policzek. Być może dlatego czasem mu wierzyli — gdy się do nich uśmiechał, jego zęby również brudne były od krwi. Nie mogli wiedzieć (lub wiedzieć nie chcieli), że ta zawsze była jego.
Nie bał się więc Aalborg, choć powinien; nie obawiał się Ostatniego Przylądka, choć w jego murach zawsze stawał się potworem. Czasem, przyglądając się dłoniom Safíra błądzącym ospale po białym prześcieradle, zastanawiał się, jak szybko znienawidziłby go, gdyby tylko ujrzał jego postać w murach rodzinnego domu — jego uśmiech pełen ostrych zębów, jego zimną twarz wykrzywioną okrutną wyniosłością, wszystkie te dopięte koszule i kpiące prychnięcia, wychowane na sztywnych zasadach Nørgaardów. Jak wiele zostałoby mu czasu, nim przyjaciel także zacząłby zwracać się do niego po nazwisku, omijając go spojrzeniem, jakby bał się, iż mógłby rozpoznać jego twarz? Nigdy nie opowiedział mu historii o tym, jak zginął drugi z zaplątanych jeleni, o tam jak szybko pociągnął za spust, nie wzdrygając się przy tym, nawet gdy zwierzę zwracało czarne obsydiany oczu ku niebu; nigdy nie wspomniał, że gdy ojciec nazywał śniących wybrakowanymi, on w kornym milczeniu wbijał wzrok w fałdy obrusu. Któregoś wieczoru kilkoro młodych mężczyzn, których nierozsądnie nazywał przyjaciółmi, wpadło do jego mieszkania przez drzwi do ogrodu; byli już podpici, Arsen nadal trzymał w palcach szyjkę niedopitej butelki, a Otto śmiał się ochryple, rzucając na stolik kawowy wymięte wydanie gazety. Obrzydliwe — wzdychał z pijackim rozbawieniem, opadając bezwładnie na rudy fotel — widziałeś to? Na pierwszej stronie widniała plama czerwonego wina, niewygodnie podobna do rdzawego odcienia krwi, lecz nagłówek nadal był wyraźny, niepokojąco głośny w swoich kanciastych literach. Trzeba ich w końcu wystrzelać — stękał Niels, a salwa męskiego chichotu przecięła salon jak zardzewiała strzała. Lasse nie mógł wyjąć jej z serca, bo te biło zbyt szybko, pęczniało zbyt pośpiesznie. Wiem, że to modne, całe to pierdolenie o równości, no i ze maja te swoje — przyjaciel wykonał w powietrzu chybotliwy ruch dłonią — prawa i lekarstwa, ale koniec końców to tylko zwierzęta. Brudne i niebezpieczne. Zamierał, wpatrując się w jego twarz. Gdy Niels czuł, że inni go słuchają, jego oczy — o ironio — zwężały się i jaśniały czerwonawym bursztynem jak u wilka. Lasse milczał, choć milczenie było zgodą, a gdy Otto zacisnął dłoń na jego ramieniu, ku własnemu zniesmaczeniu, nie był w stanie nawet odwrócić wzroku. Może którejś pełni powinniśmy urządzić sobie polowanie? Każda z otaczających go twarzy wyglądała dumnie i groźnie, wyszczerzona jak pysk zwierzęcia, które nie łowi dla przetrwania, lecz dla czystej zabawy, a on nie mógł przestać myśleć o tym, jak bardzo chciał kiedyś być jednym z nich, jak bardzo cieszyło go niegdyś obserwowanie ich zobojętniałego okrucieństwa skierowanego w coś, co nie było nim. Przynieślibyśmy Nørgaardowi skórę, co? Jakoś tak pusto tutaj, nad tym fotelem.
Pocałował go w policzek. Gest był zaskakująco niewinny, ozdobiony dłonią przesuwającą się lekkim ruchem po jego karku. Pod jego palcami Safír był żywy i ciepły, jego skóra była nadal gładka, ledwie zroszona deszczem — nie krwawił. Od tamtego powrotu nie potrafił przestać myśleć o jego ranach i o tym, jak łatwo było znów je otworzyć; nie potrafił przestać myśleć o tamtej twarzy, zmąconej niemocą i bólem i o czerwieni plamiącej pościel. Był bezmyślny i samolubny, nie potrafił być tak odważny, jak pragnął być, lecz mimo to każdej ostatniej nocy rozmyślał nad tym, w jaki sposób mógłby go ochronić. Wściekłe spojrzenie Nielsa wracało w jego wspomnieniach jak złośliwe ostrze — trzeba ich w końcu rozstrzelać. Był słaby, do bólu bezużyteczny, choć Safír pozwalał mu dotykać swoich blizn i patrzył na niego tymi dużymi, zielonymi oczami. Bał się wciąż, że mogłoby go zabraknąć — bał się, ze nie byłby w stanie go obronić. Nie pamiętał już nawet, jak się strzela.
— Nigdzie się nie wybieram — odparł więc szeptem. — Będę tu tak długo, aż w końcu zaczniesz mieć mnie dość. I wtedy też zostanę, bo lubię robić ci złość.
Pozwolił mu prowadzić się ulicą i unosił głowę, gdy wchodzili w węższą alejkę, przypominającą jedynie wąską wstążkę zwiniętą nieopodal kamiennych fundamentów miasta. Okna odbijały mleczne światło ciemniejącego nieba i rzucały na bruk mętne chmury kolorów, niczym duchy barwionych szkieł. Przez chwilę wyobrażał sobie znów, że mogliby tu zostać, że pokój schowany za niewielkim witrażem mógłby pomieścić w sobie całe ich życie; myślał o tym, że rano, gdy słońce nad Jutlandią nadal było złote i jaskrawe, na drewnianych podłogach niskiej kamienicy musiały pojawiać się barwne smugi, leniwie układające się w prostą ilustrację — przyglądałaby się im tak długo, że w końcu zbladłyby i zniknęły, a Safír przyciągnąłby go do siebie, nadal zaspany, nadal z zamkniętymi oczami. Byliby tu bezpieczni — przeszło mu przez myśl — gdyby Ostatni Przylądek faktycznie spłonął.
— Więc dzisiaj mi je wymienisz — wszedł mu w słowo, rzucając mu rozweselony, figlarny uśmiech. Chciał przypomnieć mu tajemnicę, którą nazywał swoją ulubioną i pocałować go w tym zaułku, który mógłby należeć do nich, gdyby świat był nieco mniej bezlitosny. Safír jednak mówił dalej, a on przyglądał mu się z zaskoczeniem, śledząc jego ruchy uważnym spojrzeniem rozjaśnionych oczu. Będą chcieli, żebyś się ożenił. Otworzył usta, jakby chciał coś wtrącić, nic jednak nie było w stanie przecisnąć się przez jego gardło. Będą chcieli, żebym się ożenił. — Saf, czy ty... — wydusił, a jego głos zabrzmiał tak łamliwie, iż nagle zrobiło mu się niemożliwie wręcz głupio. Uścisk jego dłoni stał się nagle jedną rzeczą, która trzymała go na nogach. Przywykł do wystudiowanych reakcji i do wyuczonej elegancji, którą okrywał się jak szytym na miarę płaszczem, tym razem jednak wyglądał niemal idiotycznie ze swoimi szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami. Czuł wstydliwy rumieniec oblewający zmarznięte policzki, osobliwe drżenie własnego serca, które rwało się w jego piersi jak rozszalały ptak. Przyglądał mu się w milczeniu kilka chwil, zbyt długich może, bo Safír wciąż czekał i wciąż trzymał w dłoni tę samą obietnicę. — Żałuję, ze też nie mogę teraz uklęknąć, ale nie chcę, żebyś musiał mnie zbierać z chodnika... - Uśmiechnął się z rozbawieniem, chwytając ostrożnie obrączkę. — Myślę, że nie pojmiesz nigdy tego, jak bardzo cię kocham. Ale to nic. Nie musisz. — Nim znów się odezwał, czułym gestem wsunął dłoń w jego włosy. — Spędziłem ostatnie lata, marząc o tym, żebyś ze mną został. Nawet kiedy myślałem, że mi przechodzi, nadal śniło mi się, że do mnie wracasz. Wstydziłem się tego, jak bardzo cię chcę, ale nie potrafiłem znaleźć sposobu na to, by przestać. — Kilka długich sekund przyglądał się obrączce na swoim palcu. — Może zresztą nigdy nie chciałem przestać — mówiąc to, ściągnął z serdecznego palca swój pierścionek — srebrny, wąski, z czekoladowym punktem tygrysiego oka. Matka przywiozła mu go z któregoś z dużych, rosyjskich miast, gdy miał szesnaście lat. Będzie cię chronił przed lękiem — tłumaczyła z uśmiechem — wystarczy, że mocno go ściśniesz. — Skarbie — zaczął ponownie, z namysłem przeciągając głoski i spoglądając na niego z szelmowskim rozbawieniem. — Nie twierdzę, że nie lubię, kiedy przede mną klęczysz, ale tym razem musisz wstać. — Wciąż się uśmiechał, szczerze i beztrosko. Przedziwne uczucie — nie móc wymusić na twarzy powagi. Teraz kiedy kładł swój pierścionek w jego dłoni i zamykał na nim palce, pewien był, iż świat skurczył się do rozmiarów drobnej alei nieopodal portu. — Obiecuję ci rozsądek i wierność, oraz że nigdy już nie pójdziemy razem do żadnego muzeum.
(Od sarniny zawsze chciało mu się wymiotować.)
Za każdym razem kiedy wracał do domu, próbował udawać dorosłego — wycierał posokę w białą serwetkę i nazywał Dagmar matką, choć gdy po nocach śniło mu się, że znów umiera, wołał przez płacz mamę. Na wszystkie rodzinne kolacje zakładał te same proste garnitury z ciemnej wełny, w których wyglądał jak własny ojciec; żadnych satynowych koszul, wiązanych pod szyją apaszek, żadnych srebrnych łańcuszków na przegubach, tych którymi zwykł bawić się w nerwach. Zaczesywał do tyłu włosy, ostrzył zaokrąglone kły szklanym pilnikiem, a przed wyjściem patrzył ostatni raz w lustro i wsadzał hodowany latami wstyd pod różową tkankę języka. Przypominał sobie, kim jest, dopeiro gdy ten znów kąsał go w policzek. Być może dlatego czasem mu wierzyli — gdy się do nich uśmiechał, jego zęby również brudne były od krwi. Nie mogli wiedzieć (lub wiedzieć nie chcieli), że ta zawsze była jego.
Nie bał się więc Aalborg, choć powinien; nie obawiał się Ostatniego Przylądka, choć w jego murach zawsze stawał się potworem. Czasem, przyglądając się dłoniom Safíra błądzącym ospale po białym prześcieradle, zastanawiał się, jak szybko znienawidziłby go, gdyby tylko ujrzał jego postać w murach rodzinnego domu — jego uśmiech pełen ostrych zębów, jego zimną twarz wykrzywioną okrutną wyniosłością, wszystkie te dopięte koszule i kpiące prychnięcia, wychowane na sztywnych zasadach Nørgaardów. Jak wiele zostałoby mu czasu, nim przyjaciel także zacząłby zwracać się do niego po nazwisku, omijając go spojrzeniem, jakby bał się, iż mógłby rozpoznać jego twarz? Nigdy nie opowiedział mu historii o tym, jak zginął drugi z zaplątanych jeleni, o tam jak szybko pociągnął za spust, nie wzdrygając się przy tym, nawet gdy zwierzę zwracało czarne obsydiany oczu ku niebu; nigdy nie wspomniał, że gdy ojciec nazywał śniących wybrakowanymi, on w kornym milczeniu wbijał wzrok w fałdy obrusu. Któregoś wieczoru kilkoro młodych mężczyzn, których nierozsądnie nazywał przyjaciółmi, wpadło do jego mieszkania przez drzwi do ogrodu; byli już podpici, Arsen nadal trzymał w palcach szyjkę niedopitej butelki, a Otto śmiał się ochryple, rzucając na stolik kawowy wymięte wydanie gazety. Obrzydliwe — wzdychał z pijackim rozbawieniem, opadając bezwładnie na rudy fotel — widziałeś to? Na pierwszej stronie widniała plama czerwonego wina, niewygodnie podobna do rdzawego odcienia krwi, lecz nagłówek nadal był wyraźny, niepokojąco głośny w swoich kanciastych literach. Trzeba ich w końcu wystrzelać — stękał Niels, a salwa męskiego chichotu przecięła salon jak zardzewiała strzała. Lasse nie mógł wyjąć jej z serca, bo te biło zbyt szybko, pęczniało zbyt pośpiesznie. Wiem, że to modne, całe to pierdolenie o równości, no i ze maja te swoje — przyjaciel wykonał w powietrzu chybotliwy ruch dłonią — prawa i lekarstwa, ale koniec końców to tylko zwierzęta. Brudne i niebezpieczne. Zamierał, wpatrując się w jego twarz. Gdy Niels czuł, że inni go słuchają, jego oczy — o ironio — zwężały się i jaśniały czerwonawym bursztynem jak u wilka. Lasse milczał, choć milczenie było zgodą, a gdy Otto zacisnął dłoń na jego ramieniu, ku własnemu zniesmaczeniu, nie był w stanie nawet odwrócić wzroku. Może którejś pełni powinniśmy urządzić sobie polowanie? Każda z otaczających go twarzy wyglądała dumnie i groźnie, wyszczerzona jak pysk zwierzęcia, które nie łowi dla przetrwania, lecz dla czystej zabawy, a on nie mógł przestać myśleć o tym, jak bardzo chciał kiedyś być jednym z nich, jak bardzo cieszyło go niegdyś obserwowanie ich zobojętniałego okrucieństwa skierowanego w coś, co nie było nim. Przynieślibyśmy Nørgaardowi skórę, co? Jakoś tak pusto tutaj, nad tym fotelem.
Pocałował go w policzek. Gest był zaskakująco niewinny, ozdobiony dłonią przesuwającą się lekkim ruchem po jego karku. Pod jego palcami Safír był żywy i ciepły, jego skóra była nadal gładka, ledwie zroszona deszczem — nie krwawił. Od tamtego powrotu nie potrafił przestać myśleć o jego ranach i o tym, jak łatwo było znów je otworzyć; nie potrafił przestać myśleć o tamtej twarzy, zmąconej niemocą i bólem i o czerwieni plamiącej pościel. Był bezmyślny i samolubny, nie potrafił być tak odważny, jak pragnął być, lecz mimo to każdej ostatniej nocy rozmyślał nad tym, w jaki sposób mógłby go ochronić. Wściekłe spojrzenie Nielsa wracało w jego wspomnieniach jak złośliwe ostrze — trzeba ich w końcu rozstrzelać. Był słaby, do bólu bezużyteczny, choć Safír pozwalał mu dotykać swoich blizn i patrzył na niego tymi dużymi, zielonymi oczami. Bał się wciąż, że mogłoby go zabraknąć — bał się, ze nie byłby w stanie go obronić. Nie pamiętał już nawet, jak się strzela.
— Nigdzie się nie wybieram — odparł więc szeptem. — Będę tu tak długo, aż w końcu zaczniesz mieć mnie dość. I wtedy też zostanę, bo lubię robić ci złość.
Pozwolił mu prowadzić się ulicą i unosił głowę, gdy wchodzili w węższą alejkę, przypominającą jedynie wąską wstążkę zwiniętą nieopodal kamiennych fundamentów miasta. Okna odbijały mleczne światło ciemniejącego nieba i rzucały na bruk mętne chmury kolorów, niczym duchy barwionych szkieł. Przez chwilę wyobrażał sobie znów, że mogliby tu zostać, że pokój schowany za niewielkim witrażem mógłby pomieścić w sobie całe ich życie; myślał o tym, że rano, gdy słońce nad Jutlandią nadal było złote i jaskrawe, na drewnianych podłogach niskiej kamienicy musiały pojawiać się barwne smugi, leniwie układające się w prostą ilustrację — przyglądałaby się im tak długo, że w końcu zbladłyby i zniknęły, a Safír przyciągnąłby go do siebie, nadal zaspany, nadal z zamkniętymi oczami. Byliby tu bezpieczni — przeszło mu przez myśl — gdyby Ostatni Przylądek faktycznie spłonął.
— Więc dzisiaj mi je wymienisz — wszedł mu w słowo, rzucając mu rozweselony, figlarny uśmiech. Chciał przypomnieć mu tajemnicę, którą nazywał swoją ulubioną i pocałować go w tym zaułku, który mógłby należeć do nich, gdyby świat był nieco mniej bezlitosny. Safír jednak mówił dalej, a on przyglądał mu się z zaskoczeniem, śledząc jego ruchy uważnym spojrzeniem rozjaśnionych oczu. Będą chcieli, żebyś się ożenił. Otworzył usta, jakby chciał coś wtrącić, nic jednak nie było w stanie przecisnąć się przez jego gardło. Będą chcieli, żebym się ożenił. — Saf, czy ty... — wydusił, a jego głos zabrzmiał tak łamliwie, iż nagle zrobiło mu się niemożliwie wręcz głupio. Uścisk jego dłoni stał się nagle jedną rzeczą, która trzymała go na nogach. Przywykł do wystudiowanych reakcji i do wyuczonej elegancji, którą okrywał się jak szytym na miarę płaszczem, tym razem jednak wyglądał niemal idiotycznie ze swoimi szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami. Czuł wstydliwy rumieniec oblewający zmarznięte policzki, osobliwe drżenie własnego serca, które rwało się w jego piersi jak rozszalały ptak. Przyglądał mu się w milczeniu kilka chwil, zbyt długich może, bo Safír wciąż czekał i wciąż trzymał w dłoni tę samą obietnicę. — Żałuję, ze też nie mogę teraz uklęknąć, ale nie chcę, żebyś musiał mnie zbierać z chodnika... - Uśmiechnął się z rozbawieniem, chwytając ostrożnie obrączkę. — Myślę, że nie pojmiesz nigdy tego, jak bardzo cię kocham. Ale to nic. Nie musisz. — Nim znów się odezwał, czułym gestem wsunął dłoń w jego włosy. — Spędziłem ostatnie lata, marząc o tym, żebyś ze mną został. Nawet kiedy myślałem, że mi przechodzi, nadal śniło mi się, że do mnie wracasz. Wstydziłem się tego, jak bardzo cię chcę, ale nie potrafiłem znaleźć sposobu na to, by przestać. — Kilka długich sekund przyglądał się obrączce na swoim palcu. — Może zresztą nigdy nie chciałem przestać — mówiąc to, ściągnął z serdecznego palca swój pierścionek — srebrny, wąski, z czekoladowym punktem tygrysiego oka. Matka przywiozła mu go z któregoś z dużych, rosyjskich miast, gdy miał szesnaście lat. Będzie cię chronił przed lękiem — tłumaczyła z uśmiechem — wystarczy, że mocno go ściśniesz. — Skarbie — zaczął ponownie, z namysłem przeciągając głoski i spoglądając na niego z szelmowskim rozbawieniem. — Nie twierdzę, że nie lubię, kiedy przede mną klęczysz, ale tym razem musisz wstać. — Wciąż się uśmiechał, szczerze i beztrosko. Przedziwne uczucie — nie móc wymusić na twarzy powagi. Teraz kiedy kładł swój pierścionek w jego dłoni i zamykał na nim palce, pewien był, iż świat skurczył się do rozmiarów drobnej alei nieopodal portu. — Obiecuję ci rozsądek i wierność, oraz że nigdy już nie pójdziemy razem do żadnego muzeum.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sob 22 Lip - 22:49
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
W domu miłość zawsze była ciężka i niewygodna – przypominała zwierzę, które zasiedliło się na strychu i choć nikt nigdy go nie widział, wszyscy zdawali sobie sprawę z jego obecności, gdy nocami pazury drapały o więźbę dachu, a pomiędzy podłogowymi deskami w spiżarni nieustannie grzęzły płatki rozsypanego owsa; ojciec rozstawiał w kątach pomieszczeń gilotynowe pułapki, nigdy nie znalazł w nich jednak żadnego stworzenia, raz pod zapadką utknął tylko musi ogon, poruszający się w spazmach zagubionego życia, on obawiał się tymczasem, że miłość – zatem czułość, troska, współczucie – była czymś niepożądanym, bo wieczorami nie pozwalała zasnąć, a w ciągu dnia wygryzała dziury w rzeczywistości, była czymś, co Margrét musiała ukrywać przed swoim mężem, bo Fenris nie lubił, gdy głaskała syna po włosach i pozwalała mu przytulać się do swojej piersi; jego ojciec posługiwał się obcym językiem, w którym nie istniało słowo kocham. Niechętnie zanurzał się myślami tak głęboko, choć wspomnienia coraz częściej podchodziły mu do gardła cierpką niestrawnością – przez połowę nocy klęczał na kafelkach w jasnej, eleganckiej łazience Lassego, próbując zmusić się do wymiotów, lecz pamięć tkwiła w nim zbyt głęboko, nie mógł wypluć jej wraz ze śliną i żółcią, pozbyć się czerwieni, która migotała mu pod powiekami; był jeszcze dzieckiem, kiedy pierwszy raz przyłożył wargi do ust drugiego chłopca, a serce biło mu tak mocno, że obawiał się, czy nie wyskoczy z piersi i nawet kiedy matka schwyciła go za bark, wciąż trzymał dłoń na wysokości mostka, wyczuwając pod palcami dygot swego tętna – obiecała, że nie powie ojcu (chcę dla ciebie jak najlepiej, zapewniała, a on czasem wciąż obracał te słowa pod czaszką, starając się ją zrozumieć), lecz tego samego wieczoru Fenris pobił go tak mocno, że przez tydzień słyszał w uszach uciążliwe dzwonienie i nie mógł otworzyć lewego oka, spuchniętego purpurą po zaciśniętej pięści. Pierwszy raz w życiu był naprawdę zakochany, lecz jego miłość nie potrafiła wykroczyć poza kształt miłości, którą wtedy znał, skrytą i przestraszoną – przypominał sobie Lassego, który stanął naprzeciw Dahlii z oczami lśniącymi sprzeciwem i myślał, że przyjaciel znienawidziłby go, gdyby wiedział, jak tchórzliwy był w swoich uczuciach; kiedy wrócił do akademii, sińce przybrały zielony odcień zgnilizny, a on nie mógł spojrzeć w oczy chłopcu, którego pocałował i cofał dłoń za każdym razem, gdy ten wyciągał ją w jego stronę. Lata później w ten sam sposób odsunął się od Rasmusa – kiedy w trakcie pogrzebu przedstawiono go jako przyjaciela, nie potrafił zaprzeczyć, tym razem nie ze strachu przed ojcem, ale z obawy, że jego uczucia były zbyt słabe i uwłaczające, by nazywać je miłością.
Miłość w ramionach Lassego wyglądała jednak inaczej – nie uciekała płochliwie na ciemny strych serca i nie wygryzała drobnych dziur w tkance osierdzia, czasem wydawała się jedynie zbyt krucha, tkliwa w miejscach, gdzie dotykał ją palcami i niekiedy szczęka bolała go od snów, w których rozrywał zębami miękką, bladą skórę, a materac pod ich ciałami nasiąkał szkarłatem. Lasse prosił, żeby uderzył go w twarz, on bał się tymczasem, że go zrani, nawet kiedy ledwie podnosił głos – czy przyjaciel kiedykolwiek o tym myślał, gdy leżeli razem w łóżku? Wyobrażał sobie zęby, które wyżynały się spod dziąseł? Śnił o groźnym, wilczym pysku, z którego wydobywał się jedynie warkot, nieprzypominający łagodnego, stonowanego głosu, jakim posługiwał się na co dzień? Czy kiedykolwiek wahał się, zanim złapał go za rękę, sięgnął ustami do jego warg? Czy kiedy opierał głowę na jego piersi, słyszał pod żebrami podwójne bicie serca? Rozróżniał tętno, które do niego nie należało? Mógł ukrywać swoją przeszłość głęboko w kieszeniach wełnianych płaszczy, by przypomnieć sobie o nich dopiero kolejnej zimy, sobacze przekleństwo pozostawało z nim jednak nieustannie – czasem dzień przed pełnią nie mógł utrzymać w żołądku nawet łyka wody, a kości bolały go tak bardzo, że z trudem pokonywał drogę do łazienki i zastanawiał się, jak długo będzie jeszcze w stanie wytrzymać i czy miłość, którą darzył Lassego była wystarczająca, by co miesiąc przeżywać ten sam deliryczny koszmar. Klęczał przed nim na mokrym chodniku i pragnął myśleć, że była.
Twarz mężczyzny powoli zmieniała wyraz – z rozweselonego wahania, które sprawiało, że jego tęczówki wyglądały, jakby ktoś przeplótł je skromnym ściegiem błękitu, przez zbolałe zaskoczenie, kiedy wspomniał o małżeństwie, po czułą ulgę, rozluźniającą ściśnięte serce i naciągniętą fizjonomię; srebrna obrączka paliła go w dłoni, lecz nie mógł przestać się uśmiechać – wyglądał młodo, prawie dziecinnie, z oczami błyszczącymi seledynowym połyskiem, który sprawiał wrażenie, jakby był jedynym jasnym elementem w otaczającym ich krajobrazie. Lasse wziął do ręki pierścionek, a on poczuł, jak jego palce przeczesują mu wilgotne włosy, pozostawiając po sobie ciepłe mrowienie na potylicy.
– Żałuję, że nie zostałem wcześniej. – pomyślał o wszystkich nocach, kiedy zostawiał go w łóżku samego i wymykał się przez szparę w rozchylonych drzwiach, by przez dłuższą chwilę stać jeszcze na klatce schodowej, wdychając wilgotne powietrze spomiędzy cegieł – czuł na skórze ciepło wymiętej pościeli i rozpaczliwie powstrzymywał się przed powrotem do środka, gdzie słońce nieśmiało rozlewało się po parapecie, a kuchnia pachniała kawą i spienionym mlekiem; zawsze wypalał papierosy w drodze do domu – pierwszego po wyjściu z kamienicy, drugiego pod drzwiami do swojego mieszkania, trzeciego przy uchylonym oknie (niepotrzebnie – wszystko dawno przesiąkło już nikotyną). – Tak wiele razy zastanawiałem się, co by się wydarzyło, gdybym nigdy nie wyszedł… lub gdybym wrócił, zanim zauważyłbyś moją nieobecność. Zawsze wydawało mi się, że w porankach tkwiło coś obnażającego, przez co nie mógłbyś nigdy mnie pokochać. – uśmiechnął się słabo, prawie z rozżaleniem, choć jego oczy wciąż lśniły. Nie zauważył, że wciąż klęczał, dopóki słowa Lassego nie ocuciły go z emocji, rozdrapując gardło cichym targnięciem śmiechu – spojrzał na niego przekornie, w końcu podniósł się jednak z chodnika, nie zważając na dwie ciemne plamy wokół przemokłego materiału. Pierścionek w jego dłoni wydawał się znajomy, zupełnie jakby wciąż nosił na sobie pamięć ciała swojego poprzedniego właściciela, a on pozwolił, by jego palce zamknęły się na nim łagodnie, przesłaniając opuszką źrenicę tygrysiego oka.
– Nie przestawaj – szepnął, po czym nachylił się w stronę Lassego, jeszcze zanim ten zdążył wypełnić płuca pełnym oddechem – musnął ustami jego wargi, by zaraz pocałować go mocniej, pozostawić war swojego oddechu na miękkim policzku, w sklepieniu szyi, wokół dekoltu bawełnianego swetra; jednocześnie wsunął dłoń na jego lędźwie, powoli sięgając wyżej, jakby próbował wyczuć pod palcami każdą wypukłość kręgosłupa, zapoznać się z nim na pamięć, a następnie odtwarzać w myślach, codziennie przed snem. Szumiało mu w skroniach – przez alkohol lub przez emocje, a skóra pod ubraniami, choć dotąd cierpła pod wpływem chłodu, nagle wydawała mu się rozpalona w gorączce. – Tak się cieszę, że wróciłem – westchnął, zatrzymując usta w debrze szyi, jakby próbował objąć oddechem jego tętno. – Nie wybaczyłbym sobie – uśmiechnął się z młodzieńczym rozweseleniem i odchylił leniwie głowę, żeby spojrzeć mu w oczy – pomyślał, że nigdy nie zapomni tego odcienia pruskiego błękitu, będzie widział go nad głową za każdym razem, nawet kiedy niebo będzie pochmurne i szare. – Moglibyśmy być szczęśliwi. Dlaczego nie chcą nam na to pozwolić? – deszcz wzmógł się, a pojedyncze krople zimnej wody spłynęły mu po policzkach jak łzy.
Miłość w ramionach Lassego wyglądała jednak inaczej – nie uciekała płochliwie na ciemny strych serca i nie wygryzała drobnych dziur w tkance osierdzia, czasem wydawała się jedynie zbyt krucha, tkliwa w miejscach, gdzie dotykał ją palcami i niekiedy szczęka bolała go od snów, w których rozrywał zębami miękką, bladą skórę, a materac pod ich ciałami nasiąkał szkarłatem. Lasse prosił, żeby uderzył go w twarz, on bał się tymczasem, że go zrani, nawet kiedy ledwie podnosił głos – czy przyjaciel kiedykolwiek o tym myślał, gdy leżeli razem w łóżku? Wyobrażał sobie zęby, które wyżynały się spod dziąseł? Śnił o groźnym, wilczym pysku, z którego wydobywał się jedynie warkot, nieprzypominający łagodnego, stonowanego głosu, jakim posługiwał się na co dzień? Czy kiedykolwiek wahał się, zanim złapał go za rękę, sięgnął ustami do jego warg? Czy kiedy opierał głowę na jego piersi, słyszał pod żebrami podwójne bicie serca? Rozróżniał tętno, które do niego nie należało? Mógł ukrywać swoją przeszłość głęboko w kieszeniach wełnianych płaszczy, by przypomnieć sobie o nich dopiero kolejnej zimy, sobacze przekleństwo pozostawało z nim jednak nieustannie – czasem dzień przed pełnią nie mógł utrzymać w żołądku nawet łyka wody, a kości bolały go tak bardzo, że z trudem pokonywał drogę do łazienki i zastanawiał się, jak długo będzie jeszcze w stanie wytrzymać i czy miłość, którą darzył Lassego była wystarczająca, by co miesiąc przeżywać ten sam deliryczny koszmar. Klęczał przed nim na mokrym chodniku i pragnął myśleć, że była.
Twarz mężczyzny powoli zmieniała wyraz – z rozweselonego wahania, które sprawiało, że jego tęczówki wyglądały, jakby ktoś przeplótł je skromnym ściegiem błękitu, przez zbolałe zaskoczenie, kiedy wspomniał o małżeństwie, po czułą ulgę, rozluźniającą ściśnięte serce i naciągniętą fizjonomię; srebrna obrączka paliła go w dłoni, lecz nie mógł przestać się uśmiechać – wyglądał młodo, prawie dziecinnie, z oczami błyszczącymi seledynowym połyskiem, który sprawiał wrażenie, jakby był jedynym jasnym elementem w otaczającym ich krajobrazie. Lasse wziął do ręki pierścionek, a on poczuł, jak jego palce przeczesują mu wilgotne włosy, pozostawiając po sobie ciepłe mrowienie na potylicy.
– Żałuję, że nie zostałem wcześniej. – pomyślał o wszystkich nocach, kiedy zostawiał go w łóżku samego i wymykał się przez szparę w rozchylonych drzwiach, by przez dłuższą chwilę stać jeszcze na klatce schodowej, wdychając wilgotne powietrze spomiędzy cegieł – czuł na skórze ciepło wymiętej pościeli i rozpaczliwie powstrzymywał się przed powrotem do środka, gdzie słońce nieśmiało rozlewało się po parapecie, a kuchnia pachniała kawą i spienionym mlekiem; zawsze wypalał papierosy w drodze do domu – pierwszego po wyjściu z kamienicy, drugiego pod drzwiami do swojego mieszkania, trzeciego przy uchylonym oknie (niepotrzebnie – wszystko dawno przesiąkło już nikotyną). – Tak wiele razy zastanawiałem się, co by się wydarzyło, gdybym nigdy nie wyszedł… lub gdybym wrócił, zanim zauważyłbyś moją nieobecność. Zawsze wydawało mi się, że w porankach tkwiło coś obnażającego, przez co nie mógłbyś nigdy mnie pokochać. – uśmiechnął się słabo, prawie z rozżaleniem, choć jego oczy wciąż lśniły. Nie zauważył, że wciąż klęczał, dopóki słowa Lassego nie ocuciły go z emocji, rozdrapując gardło cichym targnięciem śmiechu – spojrzał na niego przekornie, w końcu podniósł się jednak z chodnika, nie zważając na dwie ciemne plamy wokół przemokłego materiału. Pierścionek w jego dłoni wydawał się znajomy, zupełnie jakby wciąż nosił na sobie pamięć ciała swojego poprzedniego właściciela, a on pozwolił, by jego palce zamknęły się na nim łagodnie, przesłaniając opuszką źrenicę tygrysiego oka.
– Nie przestawaj – szepnął, po czym nachylił się w stronę Lassego, jeszcze zanim ten zdążył wypełnić płuca pełnym oddechem – musnął ustami jego wargi, by zaraz pocałować go mocniej, pozostawić war swojego oddechu na miękkim policzku, w sklepieniu szyi, wokół dekoltu bawełnianego swetra; jednocześnie wsunął dłoń na jego lędźwie, powoli sięgając wyżej, jakby próbował wyczuć pod palcami każdą wypukłość kręgosłupa, zapoznać się z nim na pamięć, a następnie odtwarzać w myślach, codziennie przed snem. Szumiało mu w skroniach – przez alkohol lub przez emocje, a skóra pod ubraniami, choć dotąd cierpła pod wpływem chłodu, nagle wydawała mu się rozpalona w gorączce. – Tak się cieszę, że wróciłem – westchnął, zatrzymując usta w debrze szyi, jakby próbował objąć oddechem jego tętno. – Nie wybaczyłbym sobie – uśmiechnął się z młodzieńczym rozweseleniem i odchylił leniwie głowę, żeby spojrzeć mu w oczy – pomyślał, że nigdy nie zapomni tego odcienia pruskiego błękitu, będzie widział go nad głową za każdym razem, nawet kiedy niebo będzie pochmurne i szare. – Moglibyśmy być szczęśliwi. Dlaczego nie chcą nam na to pozwolić? – deszcz wzmógł się, a pojedyncze krople zimnej wody spłynęły mu po policzkach jak łzy.
Lasse Nørgaard
Re: 16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 23 Sie - 0:30
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W jego rodzinnym domu było mnóstwo korytarzy — część z nich przypominała węże, jeszcze inne żyły, były też takie, te najdłuższe i najciemniejsze, które kojarzyły mu się z nocą jego pierwszej śmierci. Unikał ich tak, jak dzieci unikają wszystkich miejsc, w których straszy, lecz i tak nadal widywał je w snach. Zamykał oczy i oto były — ściany wysokie jak zbocza wąwozu, sufity otwarte bezzębnym, czarnym niebem, skrzypienie podłogowych desek jak trzask pękających gałęzi. Próbował biec, lecz stopy zapadały się w zaspach, a krzewy zaczepiały kolce o jego rękawy. W jego snach wspomnienie ożywało, krok za krokiem i krzyk za krzykiem, a on nie był w stanie dłużej uciekać przed przeszłością, nie dlatego, że postanowił się z nią pogodzić, a dlatego, iż uciekać nie było już gdzie. Był dzieckiem zaplątanym w czasie, w każdym kiedyś i teraz, lecz gdziekolwiek się znajdował, jego życie nigdy w pełni się nie stawało. Śnił o przeszłości, na jawie widywał przyszłość, przyglądał się teraźniejszości, tak jakby ta jedynie go mijała - miał życie, pływał w nim nawet, ale nigdy nim nie żył. Wiedział doskonale, że to, co mu się przytrafiło, będzie już zawsze trzymać go za gardło; co gorsza — wiedział też, że to, co mu się przytrafi, przytrafi mu się na pewno, bez względu na to, jak usilnie będzie z tym walczył. Kiedy już się stanie, zmieni się w coś, co się dzieje, a dzieje się obok niego, nigdy nie angażując go całkowicie i minie w końcu, stanie się przeszłością, snem i wspomnieniem, znów wąwozem i znów czymś, przed czym nie można uciec — i tak właśnie niektórzy ludzie gubią się i umierają. Nie umiał wyobrazić sobie tej wersji świata, w której nie jest jednym z nich. Chociaż, warto wspomnieć, nie wyobrażał sobie również wersji świata, w której Safír chciałby porzucić dla niego swoje życie.
A więc tak miała upływać wieczność. Miał bać się i omijać ciemne korytarze, słuchać rodziny i wymawiać własne nazwisko tak, jakby ważyło więcej niż inne słowa; miał skończyć doktorat i zrobić profesurę, dostać od matki ten sam pierścionek, który dał jej ojciec i wsunąć go na palec kogoś, kto zgodziłby się mieć jego dzieci. W niektóre wieczory, gdy Safír już spał, Lasse opierał się o wezgłowie łóżka i śledził srebrne punkty światła rozsypane po jego plecach. Czasem wyciągał dłoń i kładł ją między jego łopatkami. Liczył jego oddechy. Zostań ze mną prosił go czasem, wpatrując się z niego oczami wielkimi jak u sarny, a potem powtarzał sobie, że jest głupi — głupi, młody, naiwny, zagubiony w czasie i w świecie, którego nadal nie rozumiał. Nie rozumiał, że Safír nie mógł zostać, że oddechy, które policzył w nocy, były całą miarą ich wspólnego życia, że dziewczyna, którą matka przyprowadzała na niedzielne kolacje, nie była gościem, a czymś w rodzaju tupnięcia nogą. Miała na imię Dagny i Lasse ją lubił, bo była bystra i wciąż czytała te długie, europejskie powieści, w których miłość zawsze jest bolesna i niespełniona. Nie chodzi o to, że się kochają, to symbol czegoś większego — opowiadała, kiedy siadali razem w kawiarni — miłość jest tylko ludzkim uczuciem, a ponad ludzkimi uczuciami stoją jeszcze wielkie idee. Wymuszał uśmiech i pytał, jakie to idee, ale nigdy nie słuchał, gdy mówiła dalej. Dagny miała włosy ścięte za podbródek, długą szyję i oczy w kształcie migdałów, zupełnie niezielone; była idealna, wszyscy ją uwielbiali, nigdy nie odzywała się nieproszona, nawet wtedy, gdy Lasse przyznał wreszcie, że jej nie poślubi, odmawiając tym samym wytłumaczenia, skąd ta decyzja. Matce powiedział, że to ona zostawiła jego, bo — wbrew temu, czego nauczono Dagny — miłość (ta jego w szczególności) stanowiła ludzkie uczucie większe od wszelkich pompatycznych idei. Śmiał się i kłamał. Czego się spodziewałaś? Próbowałaś zeswatać baletnicę z kimś, kto nie zatańczy z nią już nawet walca. Wiedział przecież — pewnego dnia znów skończą się drogi ucieczki.
Teraz jednak, w osobliwie znajomym zaułku jego rodzinnego miasta, Lasse pierwszy raz od wielu lat poczuł, że coś się zmienia; pierwszy raz od dawna miał wrażenie, że czas się rozplątuje, a przyszłość nie przypomina już preludium do kolejnych koszmarów. Przez chwilę był kimś innym, a świat wokół niego, choć przysłonięty mżawką, rozszerzał się i wyostrzał, jakby ktoś w końcu włączył światło w ciemnym pokoju. Zapomniał o tym, co go czekało, zapomniał też o rodzinie, o Dagny, o matczynych krzykach i listach porzucanych na parapetach. Nagle cały jego smutek i cały jego gniew wydały mu się całkowicie bezsensowne, wszystkie wątpliwości przypominać zaczęły jednie głupią zabawę, na którą nie powinien był marnować sił — jak mógł kiedykolwiek sądzić, iż Safír go nie kocha? Jak mógł patrzeć mu w oczy i myśleć, że go nie chce? Żałuję, ze nie zostałem wcześniej. Mylił się — ze wszystkich momentów, by zostać, ten był najlepszy.
— To zabawne. Wtedy kochałem cię najbardziej, a ty nie chciałeś mi pozwolić — odezwał się w końcu i choć głos miał słaby, jego twarz rozjaśnił łuk łagodnego uśmiechu. Pamiętał odgłos zamykanych drzwi i to jak wściekły się stawał, gdy docierało do niego, że Safír porusza się tak cicho, by go nie obudzić. Zupełnie jakby chciał, by to przespał — zupełnie jakby o nim myślał. Pamiętał, jak wolno stygła pościel po drugiej stronie łóżka i że z poduszek nie sposób było sprać zapachu jego perfum. Szybko przestał wyobrażać sobie, że wraca — w końcu doszło do niego, że kolejny raz sam łamie sobie serce. — To nie ma już zresztą znaczenia. Nic przecież dziwnego, że nie chciałeś zostawać. Byłem głupi i okrutny, źle cię traktowałem. Miałeś swoje życie, a ja zachowywałem się jak rozpuszczony gówniarz i myślałem, że mam prawo żądać, żebyś mi je oddał. — Poczuł nagłą falę gorąca zalewająca policzki. Było mu wstyd, lecz zapomniał o tym szybko, bo Safír podnosił się z kolan i znów go obejmował, a potem całował go ponownie, mocno i gorączkowo, odbierając od niego skrawki kolejnych oddechów. Westchnął w jego usta i wsunął dłonie pod poły jego płaszcza, by ułożyć je na plecach, w cieple jego obecności, bliżej jego serca. — Nadal nie umiem przestać — szepnął, muskając wargami kącik jego ust. Ciepły dreszcz wspinał się wzdłuż linii jego kręgosłupa niczym drobny kwasowy zastrzyk adrenaliny, drgnienie miłości, którą Safír zostawiał teraz na jego policzkach szczęce i szyi. Odchylił wiec lekko głowę, spoglądając sennym wzrokiem wyżej, ponad dachy murowanych zabudowań, aż do ciemniejącego wieczornego nieba, które w Aalborgu zawsze miało odcień grafitu. — Nawet wtedy jakoś bym cię znalazł. Nie wytrzymałbym długo bez ciebie — zachichotał, wracając do niego spojrzeniem w tym samym momencie, gdy ten uniósł na niego oczy. Były ciemnozielone i śniły mu się czasem, kiedy bał się, że nie zasługuje na miłość, którą wyszeptał mu na ucho którejś nocy, gdy jego pocałunki smakowały winem, a skóra uginała się pod palcami jak miękki wosk. Chciał wyobrażać sobie, że mógłby widywać je już zawsze, jednak prawda nadal wisiała w powietrzu, ciężka i niewygodna jak matczyne oczekiwania, jak obowiązki, które prędzej czy później będzie musiał wypełnić. Znów zrobiło mu się zimno, ktoś znów zgasił światło. — Myślisz, że potrzebujemy ich pozwolenia? — spytał cicho, a jego ton brzmiał niepewnie, zupełnie jakby z trudem wymierzał każde ze słów. — Moglibyśmy być szczęśliwi, żyć po swojemu. — Uniósł dłoń, by dotknąć palcami jego twarzy. Krople deszczu przypominały łzy, które nie chciały przestać płynąć. — Będziemy walczyć, prawda?
A więc tak miała upływać wieczność. Miał bać się i omijać ciemne korytarze, słuchać rodziny i wymawiać własne nazwisko tak, jakby ważyło więcej niż inne słowa; miał skończyć doktorat i zrobić profesurę, dostać od matki ten sam pierścionek, który dał jej ojciec i wsunąć go na palec kogoś, kto zgodziłby się mieć jego dzieci. W niektóre wieczory, gdy Safír już spał, Lasse opierał się o wezgłowie łóżka i śledził srebrne punkty światła rozsypane po jego plecach. Czasem wyciągał dłoń i kładł ją między jego łopatkami. Liczył jego oddechy. Zostań ze mną prosił go czasem, wpatrując się z niego oczami wielkimi jak u sarny, a potem powtarzał sobie, że jest głupi — głupi, młody, naiwny, zagubiony w czasie i w świecie, którego nadal nie rozumiał. Nie rozumiał, że Safír nie mógł zostać, że oddechy, które policzył w nocy, były całą miarą ich wspólnego życia, że dziewczyna, którą matka przyprowadzała na niedzielne kolacje, nie była gościem, a czymś w rodzaju tupnięcia nogą. Miała na imię Dagny i Lasse ją lubił, bo była bystra i wciąż czytała te długie, europejskie powieści, w których miłość zawsze jest bolesna i niespełniona. Nie chodzi o to, że się kochają, to symbol czegoś większego — opowiadała, kiedy siadali razem w kawiarni — miłość jest tylko ludzkim uczuciem, a ponad ludzkimi uczuciami stoją jeszcze wielkie idee. Wymuszał uśmiech i pytał, jakie to idee, ale nigdy nie słuchał, gdy mówiła dalej. Dagny miała włosy ścięte za podbródek, długą szyję i oczy w kształcie migdałów, zupełnie niezielone; była idealna, wszyscy ją uwielbiali, nigdy nie odzywała się nieproszona, nawet wtedy, gdy Lasse przyznał wreszcie, że jej nie poślubi, odmawiając tym samym wytłumaczenia, skąd ta decyzja. Matce powiedział, że to ona zostawiła jego, bo — wbrew temu, czego nauczono Dagny — miłość (ta jego w szczególności) stanowiła ludzkie uczucie większe od wszelkich pompatycznych idei. Śmiał się i kłamał. Czego się spodziewałaś? Próbowałaś zeswatać baletnicę z kimś, kto nie zatańczy z nią już nawet walca. Wiedział przecież — pewnego dnia znów skończą się drogi ucieczki.
Teraz jednak, w osobliwie znajomym zaułku jego rodzinnego miasta, Lasse pierwszy raz od wielu lat poczuł, że coś się zmienia; pierwszy raz od dawna miał wrażenie, że czas się rozplątuje, a przyszłość nie przypomina już preludium do kolejnych koszmarów. Przez chwilę był kimś innym, a świat wokół niego, choć przysłonięty mżawką, rozszerzał się i wyostrzał, jakby ktoś w końcu włączył światło w ciemnym pokoju. Zapomniał o tym, co go czekało, zapomniał też o rodzinie, o Dagny, o matczynych krzykach i listach porzucanych na parapetach. Nagle cały jego smutek i cały jego gniew wydały mu się całkowicie bezsensowne, wszystkie wątpliwości przypominać zaczęły jednie głupią zabawę, na którą nie powinien był marnować sił — jak mógł kiedykolwiek sądzić, iż Safír go nie kocha? Jak mógł patrzeć mu w oczy i myśleć, że go nie chce? Żałuję, ze nie zostałem wcześniej. Mylił się — ze wszystkich momentów, by zostać, ten był najlepszy.
— To zabawne. Wtedy kochałem cię najbardziej, a ty nie chciałeś mi pozwolić — odezwał się w końcu i choć głos miał słaby, jego twarz rozjaśnił łuk łagodnego uśmiechu. Pamiętał odgłos zamykanych drzwi i to jak wściekły się stawał, gdy docierało do niego, że Safír porusza się tak cicho, by go nie obudzić. Zupełnie jakby chciał, by to przespał — zupełnie jakby o nim myślał. Pamiętał, jak wolno stygła pościel po drugiej stronie łóżka i że z poduszek nie sposób było sprać zapachu jego perfum. Szybko przestał wyobrażać sobie, że wraca — w końcu doszło do niego, że kolejny raz sam łamie sobie serce. — To nie ma już zresztą znaczenia. Nic przecież dziwnego, że nie chciałeś zostawać. Byłem głupi i okrutny, źle cię traktowałem. Miałeś swoje życie, a ja zachowywałem się jak rozpuszczony gówniarz i myślałem, że mam prawo żądać, żebyś mi je oddał. — Poczuł nagłą falę gorąca zalewająca policzki. Było mu wstyd, lecz zapomniał o tym szybko, bo Safír podnosił się z kolan i znów go obejmował, a potem całował go ponownie, mocno i gorączkowo, odbierając od niego skrawki kolejnych oddechów. Westchnął w jego usta i wsunął dłonie pod poły jego płaszcza, by ułożyć je na plecach, w cieple jego obecności, bliżej jego serca. — Nadal nie umiem przestać — szepnął, muskając wargami kącik jego ust. Ciepły dreszcz wspinał się wzdłuż linii jego kręgosłupa niczym drobny kwasowy zastrzyk adrenaliny, drgnienie miłości, którą Safír zostawiał teraz na jego policzkach szczęce i szyi. Odchylił wiec lekko głowę, spoglądając sennym wzrokiem wyżej, ponad dachy murowanych zabudowań, aż do ciemniejącego wieczornego nieba, które w Aalborgu zawsze miało odcień grafitu. — Nawet wtedy jakoś bym cię znalazł. Nie wytrzymałbym długo bez ciebie — zachichotał, wracając do niego spojrzeniem w tym samym momencie, gdy ten uniósł na niego oczy. Były ciemnozielone i śniły mu się czasem, kiedy bał się, że nie zasługuje na miłość, którą wyszeptał mu na ucho którejś nocy, gdy jego pocałunki smakowały winem, a skóra uginała się pod palcami jak miękki wosk. Chciał wyobrażać sobie, że mógłby widywać je już zawsze, jednak prawda nadal wisiała w powietrzu, ciężka i niewygodna jak matczyne oczekiwania, jak obowiązki, które prędzej czy później będzie musiał wypełnić. Znów zrobiło mu się zimno, ktoś znów zgasił światło. — Myślisz, że potrzebujemy ich pozwolenia? — spytał cicho, a jego ton brzmiał niepewnie, zupełnie jakby z trudem wymierzał każde ze słów. — Moglibyśmy być szczęśliwi, żyć po swojemu. — Uniósł dłoń, by dotknąć palcami jego twarzy. Krople deszczu przypominały łzy, które nie chciały przestać płynąć. — Będziemy walczyć, prawda?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
16.02.2001 – Port rybacki, Aalborg – S. Fenrisson & L. Nørgaard Czw 14 Wrz - 0:12
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Był jeszcze dzieckiem, kiedy nauczył się, że jego życie powinno być ciche i niewarte zapamiętania – znał wszystkie tkliwe miejsca, w których podłoga skrzypiała pod naciskiem butów i wiedział, jak się poruszać, aby nie przebudzić ojcowskiego gniewu, choć ten wydawał się zaściełać wnętrza pomieszczeń niczym kurz; nigdy nie odzywał się w obecności Fenrisa, bo jego głos zawsze okazywał się zbyt ciężki – wybrzmiewał głośniej niż miękki sopran Abigel i zalegał dłużej na podniebieniu, a wszyscy wokół marszczyli brwi, jakby nie spodziewali się, że mógłby się odezwać, jakby ten chłopięcy baryton był czymś obelżywym i nieoczekiwanym, czymś, czego nie powinno się pokazywać w towarzystwie. Spędził dzieciństwo, ukrywając się przed ojcem w schowku na narzędzia, gdzie jego ciało drętwiało, nabiegając sinym pąsem mrozu, a następnie spędził dorosłość, ukrywając się przed światem pod własną skórą, starając się nie zwracać na siebie uwagi – całował mężczyzn, którzy nigdy nie spoglądali mu w oczy i kazali odwracać się tyłem, jakby nie chcieli przypadkiem zapamiętać jego twarzy, zbyt kanciastej i męskiej, by przepowiadać sobie, że był kobietą; wychodził z cudzych mieszkań przed świtem, zawsze bez pożegnania – przypominał istoty wyłaniające się w ciemności z nierównych konturów mebli, ubrań przewieszonych niedbale przez oparcie krzesła, rośliny rzucającej osobliwy cień na sąsiednią ścianę, które znikały, gdy tylko sypialnia powlekała się światłem; kochał z milczącą pokorą, wygłuszając swoje serce do cichej kantyleny, jakby obawiał się, że jeśli pozwoli mu bić zbyt mocno, nie będzie potrafił przełknąć swych afektów w dół gardła. Wiedział, że potrafił zaciskać dłonie w pięści i wzmagać głos do rozeźlonego krzyku, lecz kiedy pierwszy raz rozbił knykcie o taflę łazienkowego lustra, osunął się tylko na podłogę i zaciskał palce na odłamku szkła, dopóki Sohvi nie złapała go za nadgarstek, a on odruchowo rozkurczył dłoń, przyglądając się jak jej wnętrze wysyca się świeżą czerwienią – ciało jego ojca pozostawało napięte jeszcze długo po ostatnim ciosie, on bał się tymczasem własnego gniewu, kurczył się przed nim tak samo jak przed gniewem Fenrisa, przesłaniając rękami kark i podciągając nogi pod drżącą brodę; przez całe życie był pewien, że poznać go lepiej oznaczało kochać go mniej.
– Bardziej niż teraz? – uśmiechnął się przekornie, obejmując go wokół talii i pozostawiając cień oddechu na odgiętej szyi, zanim jego usta musnęły brzeg kości policzkowej, sięgając wyżej, przez kącik ust do rozchylonych warg; wciąż obawiał się emocji, które tworzyły gruzły na jego sercu, zupełnie jakby nigdy nie wyrósł ze swojego dziecięcego osierdzia i teraz nie wiedział, gdzie powinien odłożyć tę miłość, czy powinien trzymać ją pod skoblem żeber, jak ją dotykać, aby nie bolała – obchodził się z nią jak chłopiec, który doświadczał jej po raz pierwszy i wciąż nosił pod językiem obietnicę, którą złożył matce przed śmiercią. Kiedy dorastał, często czuł jeszcze na ramieniu fantomowy ucisk jej dłoni, gdy wyrwała go spod ciepłej kołdry, z objęć chłopca, którego usta smakowały gumą do żucia i oranżadą – Margrét nigdy nie patrzyła na niego w ten sam sposób, co tamtego poranka, bywała wprawdzie surowa i milcząca, lecz złość była emocją, która zupełnie nie przylegała do jej twarzy, jakby można było zadrapać paznokciem brzeg zmarszczonego policzka i odkleić ją jak maskę, wtedy nie odważył się jednak unieść rąk, zbyt przestraszony tym, jak mocno zaciskała palce na jego przegubie, jak silny potrafił być jej głos, kiedy podnosiła go do krzyku; jak mogłeś?, powtarzała nieustannie, ciągnąć go siłą przez ciasny korytarz akademika i nie zwalniając, kiedy potknął się o brzeg drewnianej listwy, jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego? Wcześniej nie uważał, aby jego miłość była obrzydliwa – z pokorą znosił wyzwiska, które rówieśnicy wymieniali pomiędzy sobą w chłopięcej szatni i nie reagował, gdy popychano go na boisku lub wyśmiewano na korytarzu, lecz wtedy wszystko stanowiło zaledwie podejrzenia, szwargot przekazywany sobie z ust do ust, słowa, z których mógł się śmiać, jeśli miał na to ochotę, bo żadne nie przylegało do jego skóry dość mocno, by nie mógł strzepnąć go z ramienia jak kurz lub schować do kieszeni, kiedy nikt nie patrzył; po tym, jak matka nadała imię jego miłości – nie wychowaliśmy cię z ojcem na pedała, warczała, podczas gdy wszyscy, których z pokojów wywołał jej krzyk, patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami, chłonąc każde słowo – rzeczywistość uległa zmianie. Nigdy nie opowiadał o swojej edukacji od tego momentu – jedynie Sohvi wiedziała, że po tym, jak Mikael próbował utopić go w szkolnym basenie, zaczął wyobrażać sobie swoją śmierć pod taflą błękitnej wody i jako jedyna siedziała obok niego w przychodni, kiedy chłopcy ze starszej klasy pobili go tak mocno, że stracił przytomność; jego miłość miała być równie cicha co jego życie – miała chodzić na palcach, niezauważona.
– Nie mów tak. – uśmiechnął się słabo, a jego głos zmiękł, łagodniejąc z otarciu o ciepłą skórę. – Nie mogę znieść, kiedy tak o sobie mówisz. – nachylił się powoli, by pocałować go w żuchwę, osunąć dłonie na wąskie biodra. – Spotkaliśmy się w niewłaściwym czasie, chciałbym, żebyś zrozumiał… byłem tak przyzwyczajony do tego, że wszyscy mnie porzucali, nie wiedziałem, jak przyjąć cokolwiek innego. – Lasse musnął wargami kącik jego ust, a on uśmiechnął się wyraźniej, spoglądając mu w oczy, noszące wokół źrenic tę samą barwę co północne niebo. – Jako jedyny wiedziałeś, jak mnie zatrzymać – w końcu uśmiechnął się szerzej, z rozweseloną filuterią, która zakradła się rozjaśnionym obrysem na jego lico; poczuł jego ciepłe dłonie, wkradające się pod wełniane poły płaszcza i westchnął głośniej niż tylko z ulgą, jakby tym razem, choćby przez kilka minut, nie musiał się ukrywać – wieczór był chłodny i coraz mocniej zacinał deszczem, on zapragnął tymczasem, żeby płaszcz osunął mu się po ramionach, a palce Lassego dotknęły każdego miejsca na jego skórze, wszędzie tam, gdzie na plecach zabliźniły się ślady ojcowskiego rygoru, tak blade, że kiedy leżeli obok siebie w zaciemnionej sypialni, stawały się prawie niewidoczne i wszędzie tam, gdzie zwierzęce kły rozerwały dodatkowe wgłębienia pomiędzy żebrami, sklepione świeżym, pąsowym śladem, który sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł pęknąć; chciał myśleć, że mógłby zamknąć oczy i osunąć się w jego objęciach, przynajmniej raz pozwolić sobie nie martwić się otaczającym go światem, lecz zanim ta myśl zdążyła rozlać mu się pod powiekami, Lasse drgnął, a powietrze stężało, bo ciążyła na nim nie tylko burza, ale też prawda, do której oboje nie potrafili się przyznać.
– Nie wiem – odparł ciszej, choć czuł, że rozczarowywał tymi słowami ich obojgu. – Myślę, że są przekonani, że mają do tego prawo... do mówienia nam, kogo powinniśmy kochać. – pamiętał wyraz twarzy swojej matki, kiedy na niego patrzyła, pamiętał płacz, który wzbierał mu w gardle, kiedy w złości powiedziała, że nie był już jej synem; wspomnienie ciążyło mu w dole mostka. Lasse dotknął palcami jego policzka, a on nie był dłużej pewien, czy krople, które spływały mu po twarzy, były deszczem czy jego łzami, więc uśmiechnął się pocieszająco, całując go w rozchylone wargi. – Myślisz, że skapitulowałbym tak łatwo?
Safír i Lasse z tematu
– Bardziej niż teraz? – uśmiechnął się przekornie, obejmując go wokół talii i pozostawiając cień oddechu na odgiętej szyi, zanim jego usta musnęły brzeg kości policzkowej, sięgając wyżej, przez kącik ust do rozchylonych warg; wciąż obawiał się emocji, które tworzyły gruzły na jego sercu, zupełnie jakby nigdy nie wyrósł ze swojego dziecięcego osierdzia i teraz nie wiedział, gdzie powinien odłożyć tę miłość, czy powinien trzymać ją pod skoblem żeber, jak ją dotykać, aby nie bolała – obchodził się z nią jak chłopiec, który doświadczał jej po raz pierwszy i wciąż nosił pod językiem obietnicę, którą złożył matce przed śmiercią. Kiedy dorastał, często czuł jeszcze na ramieniu fantomowy ucisk jej dłoni, gdy wyrwała go spod ciepłej kołdry, z objęć chłopca, którego usta smakowały gumą do żucia i oranżadą – Margrét nigdy nie patrzyła na niego w ten sam sposób, co tamtego poranka, bywała wprawdzie surowa i milcząca, lecz złość była emocją, która zupełnie nie przylegała do jej twarzy, jakby można było zadrapać paznokciem brzeg zmarszczonego policzka i odkleić ją jak maskę, wtedy nie odważył się jednak unieść rąk, zbyt przestraszony tym, jak mocno zaciskała palce na jego przegubie, jak silny potrafił być jej głos, kiedy podnosiła go do krzyku; jak mogłeś?, powtarzała nieustannie, ciągnąć go siłą przez ciasny korytarz akademika i nie zwalniając, kiedy potknął się o brzeg drewnianej listwy, jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego? Wcześniej nie uważał, aby jego miłość była obrzydliwa – z pokorą znosił wyzwiska, które rówieśnicy wymieniali pomiędzy sobą w chłopięcej szatni i nie reagował, gdy popychano go na boisku lub wyśmiewano na korytarzu, lecz wtedy wszystko stanowiło zaledwie podejrzenia, szwargot przekazywany sobie z ust do ust, słowa, z których mógł się śmiać, jeśli miał na to ochotę, bo żadne nie przylegało do jego skóry dość mocno, by nie mógł strzepnąć go z ramienia jak kurz lub schować do kieszeni, kiedy nikt nie patrzył; po tym, jak matka nadała imię jego miłości – nie wychowaliśmy cię z ojcem na pedała, warczała, podczas gdy wszyscy, których z pokojów wywołał jej krzyk, patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami, chłonąc każde słowo – rzeczywistość uległa zmianie. Nigdy nie opowiadał o swojej edukacji od tego momentu – jedynie Sohvi wiedziała, że po tym, jak Mikael próbował utopić go w szkolnym basenie, zaczął wyobrażać sobie swoją śmierć pod taflą błękitnej wody i jako jedyna siedziała obok niego w przychodni, kiedy chłopcy ze starszej klasy pobili go tak mocno, że stracił przytomność; jego miłość miała być równie cicha co jego życie – miała chodzić na palcach, niezauważona.
– Nie mów tak. – uśmiechnął się słabo, a jego głos zmiękł, łagodniejąc z otarciu o ciepłą skórę. – Nie mogę znieść, kiedy tak o sobie mówisz. – nachylił się powoli, by pocałować go w żuchwę, osunąć dłonie na wąskie biodra. – Spotkaliśmy się w niewłaściwym czasie, chciałbym, żebyś zrozumiał… byłem tak przyzwyczajony do tego, że wszyscy mnie porzucali, nie wiedziałem, jak przyjąć cokolwiek innego. – Lasse musnął wargami kącik jego ust, a on uśmiechnął się wyraźniej, spoglądając mu w oczy, noszące wokół źrenic tę samą barwę co północne niebo. – Jako jedyny wiedziałeś, jak mnie zatrzymać – w końcu uśmiechnął się szerzej, z rozweseloną filuterią, która zakradła się rozjaśnionym obrysem na jego lico; poczuł jego ciepłe dłonie, wkradające się pod wełniane poły płaszcza i westchnął głośniej niż tylko z ulgą, jakby tym razem, choćby przez kilka minut, nie musiał się ukrywać – wieczór był chłodny i coraz mocniej zacinał deszczem, on zapragnął tymczasem, żeby płaszcz osunął mu się po ramionach, a palce Lassego dotknęły każdego miejsca na jego skórze, wszędzie tam, gdzie na plecach zabliźniły się ślady ojcowskiego rygoru, tak blade, że kiedy leżeli obok siebie w zaciemnionej sypialni, stawały się prawie niewidoczne i wszędzie tam, gdzie zwierzęce kły rozerwały dodatkowe wgłębienia pomiędzy żebrami, sklepione świeżym, pąsowym śladem, który sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł pęknąć; chciał myśleć, że mógłby zamknąć oczy i osunąć się w jego objęciach, przynajmniej raz pozwolić sobie nie martwić się otaczającym go światem, lecz zanim ta myśl zdążyła rozlać mu się pod powiekami, Lasse drgnął, a powietrze stężało, bo ciążyła na nim nie tylko burza, ale też prawda, do której oboje nie potrafili się przyznać.
– Nie wiem – odparł ciszej, choć czuł, że rozczarowywał tymi słowami ich obojgu. – Myślę, że są przekonani, że mają do tego prawo... do mówienia nam, kogo powinniśmy kochać. – pamiętał wyraz twarzy swojej matki, kiedy na niego patrzyła, pamiętał płacz, który wzbierał mu w gardle, kiedy w złości powiedziała, że nie był już jej synem; wspomnienie ciążyło mu w dole mostka. Lasse dotknął palcami jego policzka, a on nie był dłużej pewien, czy krople, które spływały mu po twarzy, były deszczem czy jego łzami, więc uśmiechnął się pocieszająco, całując go w rozchylone wargi. – Myślisz, że skapitulowałbym tak łatwo?
Safír i Lasse z tematu