Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    26.12.2000 – Podwórze – E. Munch, F. Bergman & A. Mortensen

    3 posters
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    26.12.2000

    Spienione fale szarpały nerwowo o brzeg plaży, rozbijając się bielą o drewniane słupki pomostu i podsuwając cichym szemraniem na drobne, szare kamyki, pomiędzy którymi grzęzły nadgniłe wiechcie wodorostów, metalowe zakrętki i tania biżuteria, porwana z palców bezwarunkowym odruchem sentymentu; daleko, przy linii horyzontu, woda miała łagodny, niebieski odcień, w porcie, przy samej linii brzegowej, była jednak brudna i mętna, a kiedy przepływała w cieniu zacumowanych łodzi, nabierała tak ciemnej barwy, że wydawała się prawie czarna, jak karbowane podniebienie dzikiego zwierzęcia, wyrzucającego w powietrze błysk spienionej śliny – nigdy nie ufał wodzie, teraz, kiedy przysłuchiwał się jednak pomrukom fal, z trudem wspierając ciało o ułamany filar drewnianego molo, wydawało mu się jednak, że coś głęboko pod pomarszczonym dywanem zatoki przyciągało go do siebie. Być może rzeczywiście planował się zabić. Być może leżał już na dnie, tylko nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy – jeden z wielu połamanych szkieletów, fragmentów kości rozczłonkowanych przez zwodniczą siłę żywiołu, pusta czaszka o wydrążonych oczodołach, przez które przepływały drobne ryby, obgryzające pożółkłe szkliwo z zielonkawej patyny podwodnych glonów; jego ostatnie spotkanie ze śmiercią zakończyło się bolesnym przetrąceniem żeber, zmętniałą od krwi plwociną i koszmarami, które dręczyły go także na jawie, brocząc umysł chorobliwym piętnem prześladowczych urojeń. Nie urojeń, przypominał sobie, zagryzając wnętrze policzka – tym razem Göran był w mieście naprawdę; uciskał palcami zazielenione plamy siniaków, jakby w ich bólu próbował odnaleźć uzasadnienie dla własnego lęku.
    Zażył za dużo; albo za mało, nie potrafił stwierdzić, bo puls naprzemiennie tętnił mu w skroni, po czym znów spowalniał, nabierając bezwolnej opieszałości, od której kręciło mu się w głowie – nerwowo przykładał drżące palce do ciepłej, lepkiej od potu szyi, jakby próbował upewnić się, że wciąż żył, że póki trzymał się na nogach, jego serce wciąż biło, pomimo głośnego chrobotu, szczęku i trzasku obtartych sprzęgieł organizmu, które uniemożliwiały komukolwiek wiarę w jego pozorną choćby funkcjonalność. Zawsze wyobrażał sobie, że umrze w ciasnym, zatęchłym karcerze pustego mieszkania, gdzie fetor zgnilizny przedarłby się przez kanalizację dopiero po kilku dniach lub na mokrej, karbowanej powierzchni miejskiego bruku, wąskiej, zaciemnionej ulicy, spływającej rynsztokiem i krwią, własną lub cudzą – w obliczu śmierci nie miało to wprawdzie już żadnego znaczenia. Brudna woda szumiała przy brzegu, z każdym odpływem porywając niewielkie, czarno-szare kamyki, których nierówna, kanciasta powierzchnia wpijała się w obolałą skórę, na chwilę po tym, jak uderzył go głośny huk, wibrujący skowyt, może jego własny, a później wszystko umilkło, gwałtownie i boleśnie, wypełniając umysł głośną ciszą, dzwonieniem w uszach, które zaczynało pulsować w głowie, rozlewając się po niej jak krew – leżał na plecach, pozwalając, by gniewne pomruki zatoki stały się bardziej natarczywe, by szarpały go za przetarte, sparciałe poły płaszcza, przesiąkając wilgotnym mrozem przez ubrania i wkradając się na skancerowane płótno zbyt cienkiej skóry. W pierwszej chwili nie czuł zimna – to uderzyło go dopiero, gdy fala zalała mu twarz, a on zakrztusił się wodą, śmierdzącą solą i rybami, z trudem przekręcając się na lewy bok, gdy żołądek skurczył się gwałtowną, bolesną konwulsją. Przekląłby Funiego i jego miłosiernych bogów, gdyby tylko pozwoliła mu na to krtań, zawiązana supłem dławiącej bezsilności.
    Przez chwilę wydawało mu się, że wiedział, gdzie się znajdował, że gdzieś w oddali, ponad linią brzegu, wznosił się drewniany hangar i jego znajoma, drewniana tabliczka, od której mógłby uciec tak, jak uciekał od szorstkich dłoni każdego, nordyckiego bóstwa, kolejne uderzenie wody zaraz znów przetrąciło jednak jego zmysły, przymuszając mięśnie do nerwowego spazmu, który rozciągnął się nienawistnym szarpnięciem wzdłuż linii mostka, zmuszając do zaciśnięcia zębów, które zachrobotały o siebie, ściągając wzdłuż kręgosłupa zimną, nieprzyjemną pieszczotę dreszczu, do złudzenia przypominającego dotyk ludzkich palców. Nieśpiesznie przełknął ślinę, dobywając z gardła świszczące westchnienie oddechu, zanim jego źrenice nie rozszerzyły się wyraźnie, otrzeźwione cieniem nachylonej nad nim sylwetki, parą błyszczących, niebieskich oczu, które wydawały mu się równie znajome, co odległe, przy tym jednak niewątpliwie prawdziwe.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Powroty zawsze były zaskakująco szybkie, nie dłużyły się, wiatr sprzyjał, a rejs wydawał się znacznie mniej dogryzający swymi trudami, jakby sama myśl o cieple domowego ogniska, słodyczy odpoczynku we własnym łóżku napełniała organizm siłą i tłumiła wszelkie zmęczenie. Zima jak, co roku pokazywała swą nieobliczalną i nieznającą litości naturę utrudniając na wielu etapach podróży żeglugę, kłujący, przeszywający, aż do kości północny wiatr dawno przestał robić wrażenie na zahartowanych w fachu wilkach morskich, bywały jednak dni, kiedy i im zdarzało się złorzeczyć i przeklinać pogodę, a ciepło, tak ulotne było cenione bardziej niż złoty trzos.
    Mortensen, chociaż nie dawał tego poznać po sobie, tęsknił za domem, za Begrmanem i zwierzętami, które przygarnęli i chowali, a które szybko stały się równoprawnymi członkami ich dziwnej rodziny. Praca wczas okresu świątecznego nosiła znamiona melancholijnej, ba depresyjnej walki z samym sobą i demonami, które wypluwały chwile stracone i niewykorzystane. Nigdy nie stanowił ze swym opiekunem jakiegoś kolektywu, czy przykładu poprawnej relacji, lecz czuł się komfortowo i bezpiecznie, a im był starszy tym częściej zaczynał oglądać się na tegoż tajemniczego mężczyznę z czymś na kształt szacunku, że pomimo licznych sztormów w życiu prywatnym i prób, na jakie wystawili go bogowie, nie poległ, a wyszedł zwycięsko zyskując, to co chyba zawsze było dla niego najważniejsze, czyli cisze i spokój. Mając swój mały skrawek ziemi tylko dla siebie, to było wiele Arthur starał się, to zawsze doceniać, lecz od stosunkowo niedawna w pełni mógł zrozumieć motywy swojego przyjaciela.
    Brudnozielone wody fiordu uderzały o jego niewielką łódź, ta mknęła szybko pieniąc wodę, przy dziobie i znacząc się wyraźnym śladem za sobą w postaci charakterystycznych półokręgów słońce już jakiś czas temu schowało się za ośnieżona linię gór noc powitała go gdy na horyzoncie dostrzegał znajomy rys zabudowań i niewielkie molo. Dziękując w duchu bogom, że fiord nie zamarzł zupełnie i można było poń pływać mógł, bez zbędnych przeszkód zacumować pod domem. Ciepłe prądy niesione od oceanu docierały, aż tutaj skutecznie kontrastując z białym pejzażem wokół. Górskie jeziora natomiast pokrywała niechybnie tafla grubego i mocnego lodu, który bez problemu wytrzymałby nacisk dorosłego mężczyzny, wnet myśl przyjemna i relaksująca zawitała w umyśle przemytnika, coby Starego oderwać od roboty, której pewnie ma bez liku i na ryby wyskoczyć, łowienie w przeręblu było ich małą tradycją. Zwieńczyć udany połów ogniskiem i popijać pieczone rybki grzanym winem, tęsknił za tymi wieczorami i postanowił, że wyciągnie ślepca na powietrze, coby przewietrzył się odrobinę.
    Z tymi pogodnymi myślami zarzuciwszy torbę na ramię wszedł na drewniane obsypane znikomą warstewką śnieżnego puchu molo i zamarł. Wyczuwał czyjąś obecność, niemal namacalnie, jakby to nie przewidzenie, a faktycznie dziwny kształt nieopodal krawędzi linii brzegowej, drgnął. Bez chwili wahania zeskoczył na kamienisty brzeg i podbiegł, teraz będąc bliżej, rozpoznawał w nim człowieka. Przez ułamek sekundy miał nieprzyjemne, mdlące i przyprawiające o bezsiłę myśli odnośnie tożsamości, lecz wystarczyło nachylić się nad nieszczęśnikiem, by te prysnęły jak bańka mydlana. Rozpoznał go i skrzywił się, ale nie cofnął. Bez zbędnych ceregieli i delikatności poderwał mężczyznę z ziemi i niosąc w ramionach, wparował do domu.
    Wróciłem! – Zakomunikował donośnie. – Spójrz, co morze wypluło na brzeg. – Stał w progu z torbą przewieszoną przez ramię, z czapką z pomponem, który śmiesznie kołysał się przy najmniejszym ruchu właściciela i z Egonem w ramionach. – Chyba oddycha, ale trzeba go ogrzać. Znasz go? – Podniesione brwi i pytające spojrzenie błękitnych, czystych i szczerych oczu spoczęło na Fárbautim, oczekiwał szczerości.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Miękkość fotela, wezgłowie w które zapadał się kark i głowa ciężka od trudów dnia, słodkie uczucie zmęczenia w mięśniach ułożonych na wysłużonej tapicerce koloru spłowiałej czerwieni poprzetykanej zielenią. Płytki spokojny oddech: nie całkiem czuwanie, ale też nie sen – to upragnione pomiędzy, które nie nosiło znamion koszmarów wypełzających w najgłębszych momentach wieczornego spoczynku. Ciche mieszkanie. Trzask drewna na kominku, pomruk kota trącanego psim nosem. Pełna harmonia, której poszukiwał. W takich momentach czuł prawdziwe brzemię lat, i choć ciało wciąż trwało we względnym zatrzymaniu zachowując młodzieńczą elastyczność, nie potrafił wykreślić nagromadzenia śladów pamięciowych sięgających dalej, niż mogłaby wskazywać na to oficjalna metryka. Obrócił twarz przywierając policzkiem do faktury obicia mebla, otworzył spokojnie oczy wpatrując się wpierw we wnękę kominka – czerwień była tak wściekła, lecz złoto nęciło – następnie przeniósł ciężar uwagi gdzieś poza ramę okna: w czerń, której nie potrafił przeniknąć. Cienie opadających płatków śniegu wirowały spokojnie. Pod powałą kołysały się pozostałe po Jul gałązki jemioły – nienaturalnie zielonej, wciąż nazbyt świeżej, nieprzystającej do nadgryzionego zębem czasu pomieszczenia. Zacisnął opuszki palców na gładkiej powierzchni kubka emanującego przytulnością korzennego naparu osłodzonego krwistością soku malinowego. Był spokojny, spokojem przenikającym każdy najdrobniejszy skrawek ciała i  duszy. Opadł niżej, niżej, w ciepło pledu ułożonego na kolanach, zmęczenie wywołane paroksyzmem choroby gnębiło go od samego poranka, dlatego zupełnie wyłączył się i uciekł, próbował lawirować pomiędzy obowiązkami, które nie kleiły się wyjątkowo, wymówił się ze spotkania z Freją, byle nie dostrzegła niepokojącej niemocy, lecz teraz, właśnie teraz, osiągnął na powrót równowagę. Gruby pled układał się w miękkie fale opadając do samej ziemi. Jormungand, znudzony zaczepkami psa, syknął i strącił z półeczki wazon, lecz ten potoczył się po dywanie i spoczął bezpiecznie pod stołem. Nie zadał sobie trudu, aby go podnieść. Przyglądał się kotu, puszystości jego sierści i ogonowi falującemu wysoko ponad jego głową. Zrobił miejsce, by zwierzę wcisnęło się pod koc u jego nóg. Kubek drgnął unosząc się do spierzchniętych ust, płyn przelał się przez ich granicę sącząc słodycz w dół, ku żołądkowi, powoli przenikając życiodajnym ciepłem pozostałe organy. Westchnął przeciągle z błogim uśmiechem wyciągającym kąciki ku górze. Znów pozwolił sobie, by powieki opadły przysłaniając kształtującą się dookoła rzeczywistość; wyostrzył słuch, by pochwycić melodię ognia i stłumionego murami domostwa zawodzenia wiatru. Nie miał żadnych planów, jedynie odpoczynek. Odpoczynek, który przerwało nagłe zerwanie się psa i warkot, wpierw ostrzegawczy, następnie już nieco bardziej radosny, choć wciąż przepełniony dziwną niepewnością. Otworzył oczy, jednak nie spieszył się z tym szczególnie. Uniósł głowę. Tupot butów na werandzie zmusił go do odstawienia kubka i powstania z fotela. Jormungand z niezadowoleniem wylazł spod zwałów pledu, fuknął i przystąpił do układania zmierzwionego futra, zupełnie nie przejmując się alarmem podniesionym przez wyrośniętego szczeniaka.
    Isak zmarszczył brwi. Wprawdzie Arthur nigdy nie mówił dokładnie, kiedy powróci, jedynie orientacyjnie nakreślając możliwy czas, lecz tym razem ten fakt go nie pocieszał. Coś wyraźnie się nie zgadzało, choćby przez zachowanie czworonoga. W pewnym stopniu nauczył się już jego nastrojów, choć wciąż bliżej mu było do starego, kociego towarzysza. Westchnął. Miał nadzieję, że tym razem młody nie wplątał się w żadne kłopoty. Naciągając głębiej gruby sweter, przeszedł do przedpokoju w momencie, gdy drzwi rozwarły się, a do domu wpadł srogi podmuch lodowatego grudniowego powietrza. Jego siła zaparła mu dech w piersiach. Odetchnął głośno mrużąc oczy. Nieśmiały uśmiech zadrgał na jego twarzy i chciał powitać strudzonego wędrowca, lecz gdy dostrzegł, że ten nie jest sam, zamarł. Wpierw na jego obliczu odbił się szok, niedowierzanie, następnie nuta złości zmieszanej z irytacją wpełzła pomiędzy ściągnięte w grymasie brwi.
    Arthur, co… to… — wydukał jeszcze, zbliżając się do marynarza, o wiele bardziej zdecydowanym krokiem. Przelewające się przez jego ramiona ciało było rzeczą ostatnią, jaką chciałby kiedykolwiek oglądać. Nie. Znów. Bogowie doprawdy mieli słabe poczucie humoru. Spokój, którym był jeszcze przed chwilą wypełniony, wyparował zupełnie, a zastąpiła go cierpkość rozczarowania. — Wypluło? Może gdybyś go tam zostawił, w swej łaskawości pożarłoby go w końcu raz na zawsze — syknął. Podszedł bliżej, wpatrując się w zwarte ze sobą powieki Muncha, w brudną twarz, którą ujął za podbródek. — Znam i jest to ostatnia osoba, która powinna się tu znaleźć. — Ścisnął mocniej. Dlaczego, dlaczego nie chciał zniknąć? Dlaczego wciąż, z uporem, wracał tu niczym zbolały pies. Tym razem spojrzał na Arthura, rozluźniając palce. Dłoń wytarł w brzeg swetra.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Jeszcze jedno szarpnięcie chłodnej, zmierzwionej bielą fali, a zatoka połknęłaby go jak jeden ze zmarniałych, wyschniętych na brzegu wodorostów, gnijących w łakomych trzewiach żywiołu, dopóki te nie wzdymały się burzliwą niestrawnością, rozbijając opływające solą języki o żłobione katedry skał i kruche burty żeglujących statków, rekompensując własne niezadowolenie kolejnymi ofiarami, krzykiem, który, zduszony haustem mroźnej wody, rozpościerał się echem pośród morskich głębin – ten rodzaj śmierci byłby łatwiejszy, niż wszystkie, które sobie przepowiedział, bo umysł wydawał mu się ciężki jak ciągnąca go w dół kotwica, a mięśnie wystarczająco zdrętwiałe ostrym, przeszywającym chłodem, by nie czuł bolesnych spazmów ich włókien, konwulsji, które przetaczały się przez jego wnętrze, pustosząc wszystkie organy, jakie napotykały na swojej drodze. Kolejna fala jednak nie nadeszła, czyjeś dłonie uniosły go w górę, tak gwałtownie, że w krótkim przebłysku świadomości poczuł, jak mdłości podchodzą mu do gardła, pozostawiając na podniebieniu obmierzły, cierpki posmak przetrawionej żółci – ciało próbowało wzbronić się przed cudzym dotykiem, lecz było zbyt słabe, by protestować, więc zwiesiło się w bezwładnym upokorzeniu, przelewając się ociekającą z ubrań wilgocią przez barczyste ramiona, jakby woda rzeczywiście rozcieńczyła jego krew, rozplątując supły napiętych arterii, pozwalając im zwiotczeć i zapaść się wyraźnie, obciążonym nierównym biciem serca, ledwie echem miarowego dudnienia, jakie rezonowało za kostnymi kratami żeber.
    Instynkt nakazywał się szarpnąć, bo sytuacja za bardzo przypominała mu tę, która lata temu zniewoliła go w bolesnym uścisku cudzego zwierzchnictwa – jak przez mgłę przypominał sobie twarz Görana, nachylającą się nad nim spomiędzy ciasnej winiety kolczystych, rosochatych drzew, które, utkwione daleko wokół błękitnego prześwitu nieba, wydawały się zaciskać wokół niego jak dzikie pnącza, porywające swe ofiary w głąb grząskiej ziemi; ku własnemu rozgoryczeniu pamiętał jego dłonie, wsuwające się pewnym uchwytem pod jego plecy, ciepło palców okrywających zdrętwiałe mrozem kończyny, ciało przemarznięte grudniową szadzią, drapieżną i zajadłą niczym dzikie zwierzę. Poczuł nagły, dojmujący przypływ paniki, gdy młodzieńcza twarz marynarza zniekształciła się w zmętniałym delirium jego spojrzenia, przyjmując surowe, gniewnie rysy, fizjonomię rozciętą pojedynczym uśmiechem, wracamy do domu dudniącym jak echo w jego głowie, jak świeża, rozjątrzona rana, rozcięta na nowo blizna, precyzyjnie wzdłuż zgrubiałej bieli – jego ciało było topografią chirurgicznych wskazówek, pajęczyną podłużnych linii, wzdłuż których należało przesunąć ostrze. Czuł dotyk cudzych palców na swoim podbródku, charakterystyczne pulsowanie w miejscu, gdzie opuszki ujęły zaczerwienioną skórę – bliskość drugiego człowieka zawsze wydawała mu się paliatywnie przyjemna, tym razem odpowiadała jednak bólem, mrowieniem rozdrażnionych wspomnień, płytko pod naskórkiem świadomości; nie mógł znieść tej bezsilności, która wzbraniała kończyny przed ruchem i zrywała struny krtani, wydającej z siebie ledwie zdławione jęknięcie, lecz w omdleniu migotało jednocześnie coś przyjemnego – jakaś obietnica spokoju, atawistyczny impuls, nakazujący dłużej nie młócić rękami wody, której poziom wzrastał stopniowo od dnia, w którym przyszedł na świat, przyjemność w rozluźnieniu mięśni i odchyleniu głowy do tyłu, zmęczona rezygnacja, z jaką jedynie zwierzęta potrafiły pogodzić się ze śmiercią.  
    Nagle coś znowu nim szarpnęło – ciążące, fantomowe uczucie spadania, chociaż wciąż znajdował się w powietrzu, zabezpieczony w kołysce cudzych ramion, szerokich dłoni, które, nawet przez wilgotny materiał ubrania, wydawały się dotykać bezpośrednio jego skóry, napierając na kościste pręgi rachitycznych żeber. Trzeźwość, która wciąż jeszcze przylegała do jego umysłu pojedynczymi płatami zrozumienia, przypominała teraz cienką płachtę materiału, postrzępionego drapieżnością zwierzęcych pazurów, rozpłatanego gniewem na pojedyncze, nierówne wstęgi, zwieszone smętnie nad ziemią – rozchylił lekko powieki, gdy cudze dłonie znów zatrzymały się na jego podbródku, uciskając palcami w miejscu, gdzie od szczęki po górny zarys policzka rozpływał się purpurowy siniak, powoli zieleniejący na brzegach rozcieńczonej grymasem twarzy. Błysk rzeczywistości mignął ledwie plamą barw, znajomym, szarobłękitnym odcieniem oczu, które zaraz oddaliły się od niego, migocąc gdzieś dalej, ponad zasięgiem zmętniałego spojrzenia – próbował chwycić się jego obecności, jak rozbitek chwytał się tratwy, a kiedy kolejne słowa zadźwięczały mu w pulsujących bólem skroniach, zmusił nareszcie mięśnie do wysiłku, wyrywając się gwałtownym szarpnięciem z podtrzymujących go ramion i stękając cicho, gdy posiniaczone ciało uderzyło o twardy grunt.
    Kurwa. – zacisnął zęby, nabierając powietrza z sykiem, choć ledwie zdołał odwrócić się w stronę Arthura, bo kończyny znów odmawiały mu posłuszeństwa, gdy pole widzenia kołysało się oniryczną groźbą. – Po co... – zaczął, wciąż klęcząc na ziemi, kiedy w końcu uniósł wzrok, urywając wpół słowa i zatrzymując bursztyn spojrzenia na twarzy Bergmana. Usta rozciągnęły się w nieprzyjemnym, ostrym uśmiechu, zanim świadomość znów nie odmówiła mu posłuszeństwa, zachodząc winietą zmierzłej czerni.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Rysa zmęczenia, na krótki moment uwidoczniła się wyraźniej na ogorzałej od słońca twarzy zarys ten, był niechybnie wynikiem mijających lat, trudów życia i żywiołów, jakie targały marynarzem. Cienie pod powiekami niemal niewidoczne pozostawały tam jednak i dla wprawnego oka, w dobrym świetle stanowiły punkt zaczepienia do postawienia wniosku o serii niespokojnych nocy w ostatnim czasie, lecz pomimo tych oczywistych faktów, a także ciężaru dorosłego mężczyzny, co bez ducha leżał w ramionach ociekając wodą, której zimne stróżki spływały po dłoniach i znaczyły swym śladem rękawy marynarskiego płaszcza. Nieprzyjemny zapach, na jaki składała się mieszanka glonów, zdechłej ryby i rzygowin docierał do czułych nozdrzy przemytnika, lecz nie mdlił, był odporny na takie, było nie było „swojskie” aromaty.
    Wbrew sytuacji i pewnemu tragizmowi, jaki przedstawiał się na ich oczach, gdy tylko zobaczył smukłą sylwetkę domownika, uśmiechnął się mimowolnie, błękit oczu rozpromieniał momentalnie, było to chwilowe i bardzo ulotne, lecz znaczące, w ich trudnej i momentami skomplikowanej relacji.
    Nie musiał czekać długo na wyraz jakiejkolwiek relacji ze strony starszego mężczyzny, to co jednak go zdziwiło, to brak chęci natychmiastowego pospieszenia z pomocą. Nieco przygasł w swym optymizmie nie spuszczał wzroku z Fárbautiego próbując się doszukać w wyrazie jego twarzy odpowiedzi na zadane pytania. Złości tak nagła i nieoczekiwana zaakcentowana syknięciem lekko go zaniepokoiła, zupełnie nie rozumiał sytuacji, w jakiej się znalazł. Patrzył to na starego, to na zdradzającego żywsze odruchy Egona. Westchnął przeciągle, trochę z żalem i z wyrzutem spojrzał na Bergmana. Na morzu należało pomagać, każdemu niezależnie, spod jakiej bandery ten się urwał te ogólnooceaniczne prawo, każdy kapitan powinien respektować, a ten, kto go nie szanował ten kiep i ostatni złamas, lecz na lądzie sprawa wyglądała inaczej i trudno wymagać od ślepca, by radował się na myśl o pomocy komuś, kogo znał, acz nie darzył sympatią. Jego szlachetna i z lekka pochopna reakcja, była odruchowa i być może nieprzemyślana. Patrząc obiektywnie, wątpiłby ten jegomość potrafiłby wznieść się na taki postępek. Prędzej, co bardziej uzasadnione dobiłby i ograbił. Spuścił wzrok, tedy z  Fárbautiego i odrobinę spokorniał w postawie poluźniając chwyt, jakby z rezygnacją.
    Też go znam i wiem, na co go stać, lecz nie uważam, aby pozostawianie go na pastwę losu, było dobre, być może on by tak postąpił, lecz my jesteśmy inni, prawda? – Podniósł wzrok w nadziei, że dostrzeże nić porozumienia, akceptację w oczach starego ślepca. Nagły ruch i poruszenie, jak ryba, co zwietrzyła szansę ucieczki z rąk rybaka ciało ciemnowłosego, poruszyło się gwałtownie i wyswobodziło z ramion, które go trzymały. Upadł z głuchym hukiem. Mortensen przyglądał mu się przez chwilę z kwaśną wiele mówiącą miną, nie odpowiedział jednak na jego pytanie. Bezceremonialnie porwał go za przemoczone szmaty i zbliży twarz nieszczęśnika do swojej. Chciał przyjrzeć się jego twarzy, tym bursztynowym ślepiom, które niegdyś go tak zaabsorbowały. Wyglądało na to, że precz odrzuci i zostawi jak marny owoc połowu, na pastwę mew, lecz westchnął tylko i przerzucił mężczyznę przez bark, jak worek ziemniaków. – Nie wiem, czym ci zaszkodził, ale nie pozwolę mu zdechnąć na naszej werandzie, uratuje go. Później będziesz mógł go zabić, skoro taka to nienawiść między wami. – Stanął twarzą w twarz ze starym ślepcem, patrząc mu pewnie w oczy i czekając na jego przyzwolenie.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Niewdzięczny strzęp człowieka. Żadnego innego określenia nie potrafił w tym momencie ukształtować z myśli rozjątrzonych uczuciem niechęci i obrzydzenia. Niewdzięczny. Choć paradoksalnie nigdy przecież nie chciał od niego nawet odrobiny oddania, unosząc się ponad przyziemne pragnienie przynależności, zbyt dumny, aby zaprzeczyć słowom, które padły niczym zaklęcie podczas ich pierwszego spotkania. Nie masz nic, nic! Nie potrzebuję nic z twej marnej egzystencji! – zaciskał zęby, które boleśnie ocierały się o siebie, kości drgały pod skórą, a żyły powoli wyrastały ponad gładką powierzchnię bladości pulsującym fioletem. Był naiwny, że sądził, iż w pewnym momencie nakłoni zaszczute zwierzę do choćby drobnego gestu wdzięczności. Brak słów, nawet tych pustych, ciągłe wydzieranie więcej i więcej w zachłanności wygłodniałego, zabiedzonego ciała, kiedy okazało się, że stary ślepiec stanowi podatny grunt – zbyt ckliwy, by ukrócić raz na zawsze powtarzający się cykl nadziei przeplatanej gorzkim rozczarowaniem. Nie powinien wymagać od niego nawet najprostszych rzeczy. W ślad za zaciśniętą szczęką zwarły się z sobą palce obydwóch dłoni. Złość, przeniesiona na Arthura i młodzieńczą naiwność, pulsowała w stalowym chłodzie tęczówek – teraz wyraźnie pociemniałych, surowych i nieprzystępnych. Nie miał prawa mówić podobnych słów nie zdając sobie sprawy z wyboistości drogi, którą podążał wraz z Munchem od pewnej listopadowej nocy. Nie rzucił ani jednego słowa, które miałoby wskazywać na trawiącą ciało nienawiść, choć ruch i ton głosu nie zdradzały oznak sympatii. Dość! chciał wydrzeć z gardła warkot wściekłej bestii nie potrafiącej ugiąć się pod byle groźbą. Miał go za rozsądniejszego, za trzeźwo patrzącego na świat, a tymczasem sprowadzał na nich zgubę przez nieostrożność i lekkomyślność. Gdyby Munch był bardziej żywotny, pokazałby mu swe prawdziwe oblicze – kwaśny grymas niezadowolenia pojawił się wraz z proroczą wizją, do której ukucia wcale nie trzeba było być oświeconym przez bogów.
    Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłeś? — Pytanie, stwierdzenie? Bez znaczenia, bo Mortensen miał za nic jego odczucia. Złośliwa nuta przebiła strukturę dobrze znanej pogardy ostrym grotem niedowierzania. Zdecydowanie Arthura wprawiło go w zdumienie, które trawił w sobie, nim zdołał wydusić choćby jedno słowo, kontynuując bezsensowną utarczkę. Dla tego konkretnego ślepca nie było miejsca w jego domu. Ciało Muncha poderwało się jak na komendę, wyszarpując resztkami determinacji z pewnego uchwytu marynarza. Patrzył jak upada, uderza kośćmi, pokrytymi pergaminową skórą i znoszonymi spodniami, o trzeszczące deski werandy. Głuche łupnięcie przyprawiało o nieprzyjemne uczucie pełzające po kręgach. Odsunął się odruchowo, kryjąc w ciepłym snopie sztucznego światła, tuż za orzechową ramą framugi. — My… inni — sarknął potrząsając głową. — Nie próbuj uczyć mnie moralności, chłopcze. Nie w tej sytuacji — wysączył przez zęby jasny protest, bez krztyny wyrozumiałości, jaką miał zwykle dla przyszywanego syna. Był gotów trwać w drzwiach, blokując dostęp do domu. Gdyby okoliczności były inne, gdyby Freja była wewnątrz; nie chciał dopuszczać katastroficznej wizji ostatecznego upadku tkanej iluzji normalności. Samolubność. Tylko tyle widział w działaniu mężczyzny – czysta samolubność i brak poszanowania dla bezpieczeństwa, które zawsze miał oferować dom na skraju Midgardu. Z dala od szemranych interesów i ludzi o wątpliwej reputacji, skaczących do gardeł Kruczych. — Nie w sytuacji, w której nie znasz choćby połowy powodów dla których Munch powinien omijać to miejsce po kres swych dni. Nie masz prawa zarzucać mi pragnienia dokonania mordu, ani oceniać naszej znajomości, gdyż właśnie. Nic o niej nie wiesz. Pomagałem mu wystarczającą ilość razy, by przekonać się, że brak w nim jakiejkolwiek wdzięczności i poszanowania. — Miał szansę; tak właściwie, to miał ich wiele, lecz za każdym razem w podobny sposób kąsał wyciągniętą dłoń, kiedy tylko zaczynał czuć się lepiej i kiedy sądził, że pomoc jest nic nie wartym aktem. Nie potrafił uszanować ludzkiego oblicza Bergmana, na cóż więc stary szkutnik miał się silić, by prezentować je ponownie? — Jeśli tylko zdoła, odgryzie ci łeb, kiedy pochylisz się nad nim w swym miłosierdziu — zauważył, pragnął zetrzeć resztki empatii.
    Nie było mocy, jak mu się zdawało, która skłoniłaby go do ponownego popełnienia błędu. Decyzję podjął ponad miesiąc temu, a utwierdził się w niej w trakcie spotkania z resztą ślepców – Munch nie miał w sobie zdolności do czynienia refleksji nad własnymi poczynaniami, rzucając nieprzemyślane wyzwania zawoalowane w aroganckie stwierdzenia buntującego się nastolatka.
    Chciał rzucić coś jeszcze, lecz rozmazane światła w oddali i warkot psów zmusiły go do podjęcia szybkiej decyzji; były idealną wymówką, sposobem na zakrycie rys niepewności, gdy przypomniał sobie, dlaczego za każdym razem się uginał; w obawie o to, co Egon zrobi, kiedy nie uzyska pomocy, kiedy znajdzie go ktoś inny, zdolny wydusić, nawet w narkotycznym transie, rzeczy, o których nikt nie powinien wiedzieć.  Nie był mu nic winien, a jednak... Cmoknął niezadowolony, gdy psy zaczęły ujadać jeszcze bliżej.
    Niech to Hel pochłonie — przekleństwo, niespotykana ordynarność, której zwykle unikał, było oznaką rosnącej słabości. — Pomóż mu wejść i prosto do łazienki, nie chcę brudu w reszcie domu — zarządził, sam nachylił się i pociągnął kościste ramię ślepca.

    Fárbauti, Egon i Arthur z tematu


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.