Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    26.12.2000 – Łazienka – E. Munch, A. Mortensen & F. Bergman

    3 posters
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    26.12.2000

    Czuł się, jakby wciąż tonął – wyłaniał się i chował pod wzburzonymi falami rzeczywistości, szarpał się z własną świadomością, opasającą mu kończyny jak żeglarska lina, połykał wodę, dopóki ta nie zalewała go zupełnie, odcinając wąski prześwit jaźni, pojedyncze, szarpane obrazy, przesuwane przed projektorem rozszerzonych źrenic jak prześwietlone klisze jego życia, pozbawione sensu i zrozumienia. Czuł się, jakby tonął, choć szum zatoki ucichł, a on uderzył sztywno o twardy, żwirowy grunt i drewnianą wypukłość progu, która wbiła się pomiędzy żebra, wyzierając spomiędzy trzewi stłumiony jęk – czymkolwiek było niegdyś jego ciało, musiało sczeznąć i ulec kolejnym etapom rozkładu, zmięknąć jak ciemniejące zgnilizną owoce, rozjątrzyć się plamami nasączonych krwią siniaków i płatami brzydkiej, nakropionej wybroczynami skóry odkleić się od kruchego stelaża kości; upuścił z siebie ostatek swego człowieczeństwa jak upuszcza się krew, a teraz, klęcząc na brudnej ziemi, bardziej przypominał zaszczute zwierzę, drapieżnika, któremu spiłowano pazury, rozpłatano mięśnie i wyrwano zęby, pozostawiając puste, rozkrwawione dziąsła, wzbudzające raczej niechęć, niż strach, raczej obrzydzenie, niż litość, z jaką można by jeszcze sięgnąć dobrocią troskliwej dłoni ku debrze sobaczego karku. Odchylił bezwolnie głowę, gdy czyjaś dłoń znów chwyciła go za brodę, uciskając palcem w miejscu, gdzie wzdłuż szczęki rozlała się kałuża bolesnego krwiaka – poczuł na twarzy ciepło cudzego oddechu i przez chwilę wydawało mu się, że wciąż kurczył się w cieniu Görana, żałosny i spsiały, ulegający pod ciężarem jego słów tak samo jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem; nikt nie cierpi tak pięknie jak ty.
    Poczuł ucisk na lewym ramieniu, a potem szarpnięcie, gdy ktoś pchnął go do przodu, chwytając ciasno w talii i przerzucając przez ramię; zawsze opierał się przed cudzymi dłońmi, wciskał stopy mocno w ziemię, napinał mięśnie i zaciskał zęby – tym razem podniósł się prawie bez oporu, z lekkością, która wynikała jedynie ze słabości, drżenia zmęczonych tkanek i bólu napiętej na nich skóry, brzydkiej i zniszczonej. Osunął się bezwładnie na niski stołek w łazience, głębszy oddech i panująca wewnątrz pomieszczenia wilgoć przywiodły jednak zmysły z powrotem do umownej trzeźwości, której pierwszy, gwałtowny haust rozjaśnił się złotą obręczą w jego spojrzeniu, drugi – powrócił dojmującym rwaniem mięśni i łakomym pulsowaniem żył, tętniących pod jego skórą jak gniewne wężowisko; potrzebował kilkunastu sekund, by zorientować się, gdzie się znajdował, czyje twarze spoglądały na niego zza progu, czyje dłonie sięgały do jego przemoczonego ubrania, lepiącego się brudem do przemarzniętego ciała.
    Nie dotykaj mnie. – warkot schrypniętego głosu, który brzmiał jak ostrzeżenie, lecz brzmiał także jak prośba, nienaturalna miękkość zaklinowana w chropowatym tonie, niewspółgrająca z rozeźlonym paroksyzmem rozrysowanym na szorstkiej fizjonomii, choć miejscowo widoczna pomiędzy pociemniałymi cętkami tęczówek, nagle mętniejących silniejszym naciskiem emocji. W jasnym, zżółkłym świetle łazienki wyglądał gorzej, niż w półmroku skradającej się nad okolicami miasta nocy polarnej – skórę miał morowo bladą, z czerwonymi śladami wybroczyn rozciągniętymi w cieniu podkrążonych oczu, rozkrwawioną brwią i ciemnym, zieleniejącym już siniakiem, spływającym wzdłuż szczęki i odstającym zmierzłą żółcią na szyi, by schować się, jak zastygłe zwierzę, za namokniętym brzegiem kołnierza; nosił na ciele ślady obecności Görana, odciski jego dłoni i arabeski zaklęć, wnikających czernią zarazy głęboko w ściśnięte trzewia, pomiędzy włókna dygocących mięśni. Nawet teraz, ledwie utrzymując równowagę na metalowym stołku, z dłonią wspartą o żeliwny brzeg wanny, nie chciał jednak pomocy – nie od Isaka, nie w tym miejscu, nie z nieznośnie beztroskimi oczami Arthura, wpatrującymi się w niego z wspaniałomyślnym wyczekiwaniem, za które miał ochotę rozdrapać mu gardło.
    Zaczynam podejrzewać, że się zakochałeś – mruknął nieprzyjemnym, gardłowym tonem, odginając lekko głowę, by zatrzymać stępione ostrza rozszerzonych źrenic na twarzy Mortensena, krótki uśmiech, który wmusił na wargi, zachybotał się jednak na nich ledwie cieniem rozgoryczonego grymasu, niezdolnego utrzymać się pomiędzy kącikami ust; przez chwilę przyglądał się jeszcze młodemu marynarzowi, zanim nie sięgnął spojrzeniem ku twarzy Bergmana – jego rysy jawnie stężały, powieki opuściły się lekko, a wzrok nabrał nieprzyjemnego, jadowitego wyrazu, jak u zwierzęcia na chwilę przed szarżą. – Nie myślałem, że jesteś na tyle głupi – głos zgrzytał mu pomiędzy zębami, jakby przygryzał piach, spojrzenie wciąż miał jednak zmęczone i rozmyte, niezdolne do prawdziwego ataku. – Żeby ponownie wpuścić mnie do swojego domu.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Krzywizna moralności zaślepiona latami cierpienia, oglądanego i wyrządzanego okrucieństwa, rozkwitającego zła, które pochłania ciało i ducha, a jednak dostrzegał w nim iskierkę dobra. Tak ufny w wyroki Bregmana, że niemal nigdy nie sprzeciwiał im się, w trafności oceny sytuacji, nieraz przewidujący wszystkie za i przeciw był bezwzględny, ale potrafił też kochać. Mortensen skapitulował, wyczuwając, nieprzyjemną aurę starszego mężczyzny, nie zamierzał kłócić się z nim na progu domu, gdy sprawa miała się tak, a nie inaczej. A jednak słowa ślepca uderzyły go bardziej, niż się tego spodziewał. Rozumiejąc nagle, że tak naprawdę, to iluzja wszystko, to była iluzja. Świadomość życia pod jednym dachem, tworzenie wspólnoty, więź, rodzina, czy obawiał się, że to straci? Czy postawiony przed wyborem: ucieczka, albo zdemaskowanie Fárbauti potrafiłby, bez słowa zniknąć z jego życia? Pozostawiając po sobie tylko żal. Nie lubił, gdy ten wpadał w taki gniew, nie podobał mu się ton wyrzucanych słów, a prowokacja, którą sam przecież wystosował w kierunku starszego mężczyzny, była czyniona z dobrodusznych pobudek, przesiąknięty odruchem ratunku, wyciągnięcia dłoni do tonącego, nie przejmował się konsekwencjami tym, że uratowany, może wbić sztylet w plecy swoich wybawicieli.
    Poznałem go – słowa, rzucone cicho, a stłumione przez nagły powiew wiatru, niemal przepadły w mroku nocy. W błękicie oczu była skrucha, a jednocześnie tliła się tam odwaga, ta którą szkutnik znał i dzięki lub przez którą skrzyżowały się ich losy. Śmiałość połączona z hazardowym iście szaleńczym zrywem śmiałości okraszona niestłamszoną przez otoczenie, w jakim przyszło mu dorastać empatię. – Wiem, że gorszego łajdaka ze świecą szukać, a mimo to w odruchu zupełnie nieprzemyślanym, wyciągnąłem go – dodał, usprawiedliwiając się. A jednocześnie mocniej zaciskając chwyt na mokrym i zimnym ciele na wpół przytomnego Egona. Słyszał ujadanie psów, lecz stał jak skamieniały przed sylwetką gospodarza, nie chcąc robić mu wbrew. Oczekując i podświadomie licząc na przebłysk dobrej woli. I nie zawiódł się.
    Puszek z zaciekawieniem przyglądał się, jak trzej mężczyźni pokonują korytarz i zmierzają do łazienki, nie pobiegł za nimi instynktownie, wyczuwając negatywną energię. Kot wyglądało na to sytuacją, przejął się jeszcze mniej i spod półprzymkniętych zmęczonych ślepi zarejestrował z wyraźną niechęcią powód zamieszania, który sprawił, że masy zimnego powietrza wdarły się do salonu.
    Położyli go na krześle i energicznie, nie dbając o delikatność, zaczął go rozbierać. Widząc, że Fárbauti nie odstępuje ich na krok pozwolił, by to on podtrzymał na wpół nagiego ślepca, aby mógł od niego odstąpić i napuścić wody do wanny ciepła kąpiel powinna postawić go na nogi, a przynajmniej w jakimś stopniu złagodzić objawy wychłodzenia, dbał o to by woda, nie była za gorąca, było to niewskazane przy obecnej sytuacji. Zbył milczeniem słowa rzucone przez Muncha, nie miał ochoty wchodzić z nim w dyskusję, zwłaszcza że ta najpewniej skończyłaby się kłótnią i szamotaniną, na którą w obecnej chwili nie mieli czasu.
    Gdy ten ponownie zabrał głos, brutalnie wszedł mu w słowo.
    Weź go pod pachy, ja wezmę za nogi i na trzy ładujemy do wanny. Uważaj, może gryźć. – Bez cienia delikatności poderwał żywe truchło do góry w żelaznym uchwycie, zapobiegając wyrywaniu się, tylko upewnił, spoglądając kątem oka, czy Ojciec trzyma mu głowę, aby nie obił jej jeszcze bardziej o ramę małej wanny. – Biorę druciak, trzymaj go, by się nie szamotał. – Spojrzał prosząco na Bergmana i zajął się zeskrobywaniem brudu z ciała pacjenta. Pocieszający był fakt, że mieszkali na uboczu i wrzasków, ni krzyków nikt nie usłyszy.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    W którymś momencie przestał liczyć. Zwyczajnie nie miał siły, by analizować wszystkie sytuacje, w których Egon objawiał się nieopodal jego osoby w opłakanym stanie, a on wyciągał dłoń. Za każdym razem miał być to ten ostatni raz: zlepiony z resztek łaski i współczucia. Bo chyba na samym początku mu współczuł – potrafił wykrzesać ludzki odruch. Teraz jednak nie miał ochoty przyznawać się do podobnego zachowania przed Mortensenem dlatego milczał, gdy wchodzili do domu. Korytarz był pusty, jedynie pies zamajaczył gdzieś w oddali, choć nie zbliżył się, obserwując zajście z bezpiecznej odległości. Stary Jormungand prawdopodobnie nawet nie podniósł łba, by sprawdzić, dlaczego mroźny podmuch wpadł do salonu i zatańczył na samym jego środku poruszając ostatnimi gałązkami jemioły zwisającymi z belki sufitu. Dla niego nic się nie zmieniło, natomiast jego właściciel gotował się cały w środku i nie potrafił zrozumieć, dlaczego Egon powraca niczym wyrzucony bumerang, wciąż i wciąż, jeśli nie z własnej woli, to przez wstawiennictwo osób trzecich. Nie chciał nawet myśleć o tym, że może tak być już do samego końca – jawny chichot bogów. Palce w akcie protestu wbiły się mocniej w chudy nadgarstek, gdy szli dalej przez wąską gardziel przedpokoju do usytuowanej na jej końcu łazienki. Maleńkie pomieszczenie ledwie ich przyjęło – nie bez protestu w postaci jęku starych drzwi, na które naparł plecami, gdy pomagał ułożyć Egona na krześle. Nie miał ochoty na dalsze tłumaczenie się Arthura, gdyż to nie miało najmniejszego znaczenia po wejściu do domu. Fakty były takie: naraził ich ponownie w dość nieprzemyślany sposób, przyjął na siebie odpowiedzialność za życie ślepca, lecz teraz nie sam, ale przez wciągnięcie w farsę Bergmana, musiał zająć się nieszczęśnikiem.
    Mhm. — Mruknięcie było jedynym na co chłopak mógł liczyć. Zapewne zdawał sobie sprawę, że nie powinien mocniej ciągnąć za język szkutnika, gdyż ten w momencie zagniewania musiał mieć chwilę dla siebie, choćby po to, aby zebrać myśli i ostudzić buzującą wściekłość. Szuranie butów ustało, gdy bezwładne ciało opadło na mały stołeczek. Nawet teraz, zupełnie wycieńczony Munch miał siłę, by szarpać się dalej w sposób, który był dla Isaka mantrą powtarzaną za każdym razem, kiedy chciał się mu odgrażać, choć nie miał realnej siły, aby zaatakować. I on nie uniknął zakleszczenia się w schemacie wpadając w znużoną irytację. Oczy wywróciły się wyraźnie, usta rozchyliły i westchnienie niemocy opuściło je wraz ze zgryźliwością śmiertelnie poważnej uwagi.
    Nudzi mnie twoje ujadanie, więc z łaski swojej zawrzyj usta, bo gadaniem mnie nie zasztyletujesz, a na nic więcej obecnie cię nie stać. — Mężczyzna ledwo trzymał się na nogach, a jego słowa były w tym momencie jedynie wydmuszką prawdziwej groźby. Całemu procederowi, podczas którego Arthur rozbierał Muncha z potarganych, śmierdzących ubrań, przyglądał się niechętnie; czuł, że włosy na karku stają drapowatością gęsiej skórki, kiedy znajomy deseń wybroczyn i pozieleniałych siniaków nabrał wyrazistości w sztucznym oświetleniu łazienki. Kierowany niezrozumiałą powinnością, wsunął dłonie pod wiotkie ramiona, wciąż zupełnie nieskory, by choć na ułamek sekundy zwrócić uwagę w kierunku Arthura; traktował go raczej jak powietrze, wymierzając dziwny rodzaj kary, skazywał go na alienację w klaustrofobicznej łazience powoli wypełniającej się wilgotną parą buchającą z kranu. Ciepła woda zalała go nagle, kiedy ciało opadło do niecki wanny. Starł z twarzy strugi wody, rękawy swetra namokły nieprzyjemnie przywierając do łokci i przedramion. Zgrzytnął zębami, każda, nawet najdrobniejsza rzecz zdawała się wyprowadzać go z równowagi. Zsunął wełniane okrycie, rzucił je w kąt. Pozostając tylko w bawełnianym podkoszulku usiadł z ociąganiem na brzegu wanny, nachylając się nad Egonem. Pociągnął jego głowę i oparł o ścianę, układając dłonie na skroniach ślepca: krew dudniła wyraźnie, poruszając delikatnie skórą w miejscu fioletowych wybrzuszeń. Zwiesił się nad zamglonym bursztynem tęczówek, których blask jako pierwszy przykuł jego uwagę w jednej z uliczek Trondheim. Próbował zestawić ze sobą przeszłość i teraźniejszość i wciąż z uporem sądził, iż nie jest zdolny, aby wychwycić choćby najmniejsze podobieństwo, coś, co tak jak wtedy skłoniłoby go do bezinteresownej pomocy, a jednak: tkwił tu przecież z własnej, nieprzymuszonej woli i milcząco pomagał Arthurowi.
    Co tym razem? — zapytał niespodziewanie. — Jestem głupi nie dlatego, że cię tu wpuściłem, ale dlatego, że znów próbuję zrozumieć. — Nieoczekiwana refleksja, która gdy wykiełkowała zaskoczyła również i jego, była przepełniona goryczą i odrazą. Co najważniejsze jednak, nie wynikała ona z obrzydzenia żywionego względem Egona, lecz z poczucia rozczarowania własną słabością. Oderwał palce od głowy mężczyzny, sięgając w toń pieniącej się wody. Nabrał odrobinę w zagłębienie dłoni i przelał cienkim strumieniem na wypukłość poszarzałego od brudu czoła, rosząc wilgocią skołtunione włosy.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Zbyt długo siłą naciągał swoje ciało na sztalugę rachitycznego szkieletu, zawijał skórę za kostną ramę obojczyków, ściągał ją ku nadgarstkom jak przykurczone prześcieradło, przepychał fastrygę przez cienki, przegniły materiał przyschniętego do trzewi egzuwium, aż naciął go igłą zbyt wiele razy, zrobił zbyt wielkie dziury, by przędza determinacji mogła utrzymać go w jednym kawałku – Göran wyszarpnął w nim szeroką ranę, zrywając ostatnie ściegi, a teraz, gdy wszystko wokół niej zaczynało się rozpadać i czeznąć, nie miał siły, by wciąż uparcie trzymać swe życie blisko przy piersi. Zdawało mu się, że kruczył się w tej ciasnej, dusznej od wilgoci łazience, że jego własny głos grzęzł gdzieś w krtani, niezdolny podtrzymać ostrzegawczego tonu groźby, która nie wstrzymała dłoni Mortensena przed wsunięciem się za brzeg jego ubrania, ściągnięciem z niego ciężkiej, nabiegłej wilgocią kurtki i brudnej koszuli, opadłej na mokre kafelki jak skóra zdjęta z martwego zwierzęcia, odsłaniająca nagi tors, nakropiony cętkami wybroczyn i smugami zieleniejących blizn, rozciągniętymi płytko pod obmierzłym kaftanem ciała. Zaciskał zęby na przekór spazmom febrycznego drżenia, zimnego dygotu, który przesuwał się włóknami mięśni jak wąż, próbujący odnaleźć swą drogę ku ujściu – przez nos, przez oczy, przez usta, wysączając się powoli przesmykiem otwartej rany, która zdobiła twarz zaschniętą, burą czerwienią; w pewnym momencie przestał się szarpać, choć szczęka wciąż bolała go od ucisku, gdy wżynał się drapieżnym wzrokiem w twarz Fárbautiego, wciąż wspartego ze zdystansowaną pogardą o drewnianą framugę drzwi.
    Nie doceniasz mnie – warknął w końcu, głosem wciąż szorstkim, choć już wyraźnie przytłumionym, jakby próbował wstrzymywać mdłości, piętrzące się w górze przełyku. – Þyrnar. – zaklęcie szarpnęło gwałtownie za trzewia, nie docierając do celu i odbierając mu dech, aż odruchowo pochylił się do przodu, mrużąc oczy, gdy ciemne, rozkwitłe plamy osłabienia zaczęły migotać wewnątrz łazienki, zawężając źrenice, które, mimo niepowodzenia, zatonęły w gęstej bieli magii, wspinającej się pnączami czarnych żył wzdłuż naciętych bliznami przedramion. Złość zaogniła się gwałtownie, kruszejące ciało nie miało jednak siły dłużej podtrzymywać jej w głębi piersi – pozwolił, by stopniała, utraciła pancerz, w którym zwykł ją kamienować, uległa, odsłaniając swe miękkie i wrażliwe wnętrze, swe rozpalone jądro, będące niczym więcej jak bezsilnością, grząską, upokarzającą świadomością przegranej. Wziął głęboki oddech, a ciemność żył powoli zaczynała blednąć, przez mleczną biel spojrzenia znów przedarła się jasność żywiczego złota, nagle pozbawionego swej wcześniejszej wrogości, oskórowanego z zuchwałej arogancji, surowego i nieobecnego, jakby ktoś wymył je po debrę wklęsłych oczodołów – nie miały znaczenia ręce, które wsunęły się na jego gołą skórę, uciskając palcami żółć znikających siniaków, nie miał znaczenia brud, który, bez okrywy ubrań, wydawał się przylegać do niego tym dotkliwiej, jak pleśń na nabiegłym czernią jabłku, broczącym pod naciskiem dłoni, nie miała znaczenia twardość żeliwnej wanny ani echo bólu, które przetoczyło się przez mięśnie, gdy zaległ bezwolnie w jej wnętrzu. Marynarz wyciągnął rękę w jego stronę, a on w pierwszym odruchu chwycił go za przedramię, wpijając palce w miękką skórę – przymrużył oczy, nerwowo i ostrzegawczo, zanim Arthur spróbowałby go jednak powstrzymać, rozluźnił uścisk, cofając dłoń z powrotem na brzeg wanny; woda, początkowo parząca przemarzniętą skórę, okazała się zaskakująco przyjemna, nienaturalnie spokojna – nie szarpała tak gwałtownie, nie zalewała ściśniętego gardła. Cichym szumem wołała, by zanurzyć się w niej zupełnie.
    Ledwie osunął kark po brzegu żeliwnej powierzchni, znajome dłonie ułożyły się po obu stronach jego twarzy – czuł jak pod palcami ślepca pulsowało jego tętno, krew dudniąca w skroniach, groźna i spragniona wolności; z niechęcią zmusił się, by znów spojrzeć mu w oczy, zakotwiczyć się w zszarzałym błękicie, bez wcześniejszego gniewu i rozsierdzającej burzliwości, bez zgrozy, która zdradzałaby szarpnięcie kolejnej ofensywy. Spojrzał, po raz pierwszy od dawna, w ten sam sposób, w jaki przyglądał mu się przeszło osiem lat temu, gdy wciąż był jeszcze dzieckiem, skulonym na kraciastym kocu hotelowej wersalki – z ufnością wyłaniającą się jak płochliwe zwierzę zza bursztynowej egidy tęczówek, z rezygnacją.
    Mówiłem, że go znajdę – odparł w końcu cichym, schrypłym głosem, a kącik jego ust drgnął w przekorze niezdrowego rozbawienia – opuścił powieki, gdy ciepła woda zsunęła się strumieniem po jego czole, zabierając za sobą zeschniętą brudem posokę i przesączając się pomiędzy wiechciami splątanych włosów; pod powiekami było ciemno i bezpiecznie, więc nie uniósł ich ponownie, choć brzeg jego warg znów przekrzywił się lekko, imitując coś na miarę uśmiechu, choć pozbawionego wesołości. – Następnym razem – zaczął, a po jego twarzy przebiegł cień przytłumionego bólu. – Göran mnie zabije. – w końcu otworzył oczy, spoglądając na nich obojgu z beznamiętną opieszałością. – Marnujecie czas.
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Wyczuwalne napięcie, było dlań męczące na dłuższą metę, nigdy nie przepadał za konfliktami i tarciami, te zwykle kończyły się bardzo szybko w jego przypadku, czasem dość impulsywnie i niezbyt dyplomatycznie, a czasem samoistnie, gdy emocje opadały, a szpony nerwów odpuszczały chwytu, wnet przychodził rozsądek i jego dobre rady. Patrząc obiektywnie na Egona i Isaka, widział podobieństwo, a właściwie to szereg podobieństw nawet fizjonomie mieli podobną, ich grymasy gniewu i niezadowolenia zgrywały się idealnie ze sobą, przenikliwe mądre oczy docierały do granicy ludzkiej duszy, przeszywając ją na wskroś, a uśmiechy tak zjadliwe i aroganckie pod płaszczykiem złośliwych uwag, czy czynionych wyroków złudnie podobne ocierały się o podobną trajektorię zrozumienia. Mortensen przyglądał się im uważnie, w milczeniu przez czas wystarczająco długi, by jego cisza była wyczuwalna zwłaszcza po monologach i emocjonujących wypowiedziach sprzed paru minut, jednak wątpiłby w gąszczu tych narastających emocji, ktokolwiek odczuł brak jego naiwnego w pewnym sensie rozumowania świata, był spoza tej bajki, nie rozumiał wielu rzeczy i tajemnicą dla niego pozostawała relacja Isaka z Egonem, samo to iż doskonale wiedział, kogo przemytnik trzymał w ramionach na progu domu świadczyło, o znajomości grzechów i występków ślepca ich wspólna historia, być może była pełna zdrad i wykroczeń wiedział dobrze, że starzec jest wyczulony na punkcie lojalności i pewnych zasad, których starał się nigdy nie naginać, albowiem zawsze miał tę świadomość bycia „gościem” w jego domu, na zaproszeniu bezterminowy, co prawda, ale jednak chwila swobody mogła skończyć się w momencie, gdy ten poczuje, iż przemytnik jest mu ciężarem, zagrożeniem dla spokoju egzystencji, czy jeśli będzie chciał ponownie ustatkować się, wówczas nie zamierzał sprzeciwiać się i jako osoba obdarzona, jakąś szczyptą taktu odejdzie. Zachowując i pielęgnując w pamięci dobre chwile i wspomnienia, bo między nimi nie było złej krwi, a przynajmniej nigdy nie na dłużej i nie za często, aby mogła spaczyć te lata wspólnie spędzone razem pod jednym dachem.
    Widząc szarpiącego się Egona, czując jego nieprzyjemną w dotyku skórę, która próbuje wyślizgnąć się z silnych objęć, nie panikował, tylko sprawnie i z wprawą poprawił uchwyt, nie torturując go nadmierną brutalnością, jaka mogłaby zrodzić kolejne sińce na ciele chłopaka. Miał do czynienia z pijanymi w sztok marynarzami, potrafił ich ogarnąć do porządku, a ledwo przytomny ślepiec, nawet jak mamrotał pod nosem groźby i chciał rzucać zaklęcia, był nadpobudliwą pchełką ciskającą się na prawo i lewo. Słowa jednak, miały to do siebie, że przykuwały, a ciekawość brała górę. Zawahał się, przed dalszym bolesnym szorowaniem, kiedy ten wspomniał, że kogoś znalazł, nie patrzył na starszego ślepca instynktownie wyczuwając, iż nie powinien się w to wtrącać. Kolejne słowa jednak wywołały grymas, bardzo nieładny i wiele mówiący o tym, co sądzi o takich deklaracjach i użalaniu się nad sobą. Nie wiedział, kim był jego wróg i dlaczego go chciał zabić, co prawda podejrzewał, że lista osób, z jakimi Egon miał na pieńku, byłaby dłuższa niż kolejka do burdelu w dni otwarte. Ale jednak te słowa nijak nie pasowały do buntowniczego charakteru ślepca. Odwrócił go, na bok nie siląc się na delikatność, bowiem go rozdrażnił ostatnimi słowami. Zajął się szorowaniem, w milczeniu.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Być może go nie doceniał, zbyt pochopnie odbierając mu moc sprawczą, jednak obecnie, każde jego słowo zdawało się doskonale oddawać rzeczywistość, w której Munch potrafił tylko szczerzyć pożółkłe szkliwo zębów. Był to wyłącznie pusty protest, manifest bezradności, choć wcale nie chciał się do niej przyznać, na oślep celując zaklęciem, które rozdarło czerń w żyłach, lecz nawet i w tym przypadku dość anemicznie, zbyt słabo, by skroplona na podniebieniu magia mogła wyrządzić komukolwiek krzywdę. Bielmo spłynęło gdzieś pod powiekami; zdołał dostrzec charakterystyczną szklistość, która zdawała mu się w tym momencie zupełnie ohydną, pomimo, że dzielił los Egona. Prychnął jedynie, lecz nie zamierzał łajać go za brak rozsądku, którego resztki wyparowały pod wpływem gorączki i narkotykowego rozdygotania. Chciał szepnąć coś o braku umiejętności uczenia się na błędach, o tym, że tysiąc razy mu mówił, iż działanie pod wpływem impulsu nie przynosi korzyści, a niechęć do zgięcia karku w pokorze sprowadziła nań te wszystkie nieszczęścia, lecz zacisnął usta. I tu zdawało mu się, z perspektywy czasu, że kwestia była bardziej złożona. Bo i owszem, Munch potrafił się podporządkować, lecz robił to niechętnie, zmuszony twardą ręką, surowością głosu ludzi, których nigdy nie powinien słuchać, jeśli pragnął zachować jakikolwiek strzęp wolności. Beznadziejnie wpadał niemal od samego początku, a każda próba wyciągnięcia ręki kończyła się fiaskiem. Powinien przestać więc mu pomagać, pogodzić się raz na zawsze, że tego człowieka już w żaden sposób nie można uformować na nowo – bez doszczętnego złamania kręgosłupa, wszystkich pozostałych kości i psychiki, by następnie bezkształtnej masie nadać nową formę. Nie miał jednak nigdy podobnych zapędów ani chęci, dlatego godził się na wieczną szamotaninę, której mogła położyć kres jedynie śmierć któregoś z nich.
    Siedząc na skraju wanny głównie przyglądał się mężczyźnie, pozwalając, aby Arthur zajął się wymęczonym ciałem, które potrzebowało odrobiny uwagi, by na nowo przypominało ciało człowieka żywego. Wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego marynarz tak szczodrze szafował swoją ufnością nawet w stosunku do osób, o których wiedział, że nie słyną z czystości zamiarów. Dobroć była jednym, a głupota drugim. Nie miał jednak możliwości, aby czynić mu następne wyrzuty, dlatego poddał się i nie protestował przy kolejnych zabiegach.
    Wyjaśnienie dla całej sytuacji padło szybciej niż mógłby się spodziewać, szybciej niż sądził, że Egon będzie zdolny trzymać w tajemnicy powód swej obecnej nędzy, choć wciąż jego wyznanie nie wyczerpywało zupełnie tematu, jak sądził.
    Dureń — burknął oschle, jego głos nie drżał już echem skrytej na samym dnie irytacji i złości. Nigdy nie poznał Görana, jednak jego postać przewijała się w rozmowach, które prowadzili. Słowa Muncha przypomniały mu obietnicę, którą młodszy ślepiec wypluł niczym klątwę we wnętrzu Galerii Forbannelse. Sam przecież uważał, że jedynym rozwiązaniem w tej beznadziejnej sytuacji jest odnalezienie starego opiekuna i rozprawienie się z przeszłością raz na zawsze. Z całą jednak chowaną niechęcią nie potrafił wyprać kanwy wspomnień z plam przypominających o panicznym lęku zakorzenionym w Egonie, o jego niemal zupełnie paranoicznym poczuciu, że  Göran czai się za każdym rogiem i może go w każdej chwili unicestwić. Teraz jednak strach przerodził się w bierność pobrzmiewającą w zrezygnowanym głosie. Bursztynowe ciepło tęczówek ułożone na jego twarzy nie paliło nienawiścią, lecz nie mógł obserwować tego zjawiska zbyt długo, gdyż skrył je pod łuskami powiek. Może powinien pozwolić mu na taki koniec? Może powinien przyjąć właśnie ten bieg zdarzeń za naturalny? Sam nie musiałby nigdy więcej przejmować się Munchem, czy brudzić dłoni ewentualną zbrodnią, przed którą – choć nigdy się nie przyznał – uciekał zawzięcie wciąż znajdując jakiś powód, aby usprawiedliwić chłopaka i pozwolić mu uciec. Jeszcze raz. Ostatni przecież. Przywykł do myśli, że jest lepszy niż Göran, że pomimo upływu lat nie wyzbył się ostatniego pierwiastka człowieczeństwa (tego samego, którego odmawiał mu ojciec z wyrachowaniem kierując jego gniew przeciwko sobie, byle tylko poczuł, iż nie ma dla niego nawet odrobiny nadziei), bo to trzymało w ryzach ostatki zdrowych zmysłów. Być może gdyby nie szczypta miłosierdzia, upadłby już dawno temu, przyciśnięty dekadami, które zdegradowały niemal do zera kruche sumienie. Przesunął wilgotne palce dalej po szczęce Egona, ścierając drobiny brudu zastygłe na skórze. Wraz z kolejnym, gwałtownym ruchem Arthura, podtrzymał głowę ślepca, by nie uderzył o brzeg wanny, troskliwie opierając ją teraz o własne udo, powleczone już niemal zupełnie mokrą nogawką. — Zamierzasz teraz tak czekać, aż cię zabije? Jaki więc był sens ucieczki? — zawiesił pytanie, przelewając kolejną porcję wody przez palce i przeczesując skołtunione włosy. — Uciekasz odkąd pamiętam, odkąd się znamy prześladuje cię widmo Görana. Wciąż paraliżuje cię ten strach, prawda? Kiedy obracasz się przez ramię — bez kąśliwości, tym razem pozwolił sobie na zbytek swobody, jakiej brakowało zwykle w ich ostatnich rozmowach. — Wiesz, że on właśnie tego chce, po to cię łamał i póki ma nad tobą taką przewagę, faktycznie przegrywasz. Jesteś już martwy. Co cię powstrzymało, kiedy się spotkaliście teraz? — zadał kolejne pytanie, choć mógł tylko przypuszczać jak wyglądała ich potyczka. Liczył, że Egon wyjawi więcej. Wciąż układał jego włosy, odnajdując pierwotną miękkość rozplątanych i czystych fal.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Odkąd pierwszy raz wyślizgnął się z kajdan ojcowskiego zwierzchnictwa, pochwycony ciężarem pięści, która zaległa obuchem na jego karku, jeszcze zanim zdążył minąć granicę otaczającego menażerię zagajnika, z plecami rozkrwawionymi wężowym językiem skórzanego pasa, obiecał sobie, że nigdy nie popełni tego samego błędu – nie zatrzyma się, nie obejrzy za siebie, nie pozwoli, by mięśnie choć na chwilę rozkurczyły się echem wahania, które wówczas wstrzymało go na brzegu lasu, zdjętego zdziecinniałą obawą przed nowym życiem, przemakającym przez podeszwy butów i wgryzającym się wybroczynami mrozu w odsłoniętą skórę, okrytą ledwie cienkim materiałem dziurawej koszuli. Uciekał później przez całe życie, hołubiąc w sobie bezmyślną pochopność i dokarmiając żarłoczne kundle impulsów, które nakazywały zaciskać palce ciaśniej na cudzym nadgarstku, pluć czernią zaklęć i rozcinać pulsującą wężowiskiem skórę, aż własna krew nie wydawała się rozpychać zapadniętych żył, niezdolnych utrzymać wartkiego nurtu podburzonego afektacją obiegu – uciekał przed wspomnieniami cyrkowej sceny, uciekał przed Göranem, który puścił za nim kundle swego gniewu, uciekał przed samym sobą, podtapiając nieposłuszne zwierzę jaźni we flakonach narkotycznych eliksirów, dopóki jego świadomość nie słabła wystarczająco, by napięcie mięśni zelżało, a ciało osunęło się bezwładnie na podłogę; kiedy się budził, znów przymuszał napięte włókna do otulenia pożółkłego szkliwa kości, tak ciasno, jakby obawiał się, że jeżeli pozwoli im odetchnąć, sflaczeją jak przekłuty igłą balon, a on rozkruszy się na nierówne, potłuczone części. Nawet późnymi wieczorami, kiedy kładł się na brudnym, skrzypiącym materacu, po prostu przestawał się ruszać – całkiem  jak zwierzę. Uciekał więc także przed tym – przed spokojem, zdjęty strachem, że gdyby sobie na niego pozwolił, nie potrafiłby już nigdy przymusić kończyn do utrzymania go w pionie.
    Odchylił posłusznie głowę, zatrzymując zmatowiały bursztyn spojrzenia na twarzy Arthura, jakby dopiero teraz pomyślał o połączeniu wiążących go z nim wspomnień z pracownią szkutniczą Bergmana – ściągnął ostrożnie brwi, czoło przecięła jednak ledwie pojedyncza zmarszczka konsternacji, wygładzona zaraz przez beznamiętną akceptację sytuacji, w jakiej się znalazł. Prawie nie czuł szorstkiej powierzchni gąbki, którą marynarz ściągał z jego ciała chropowate plamy brudu, rozciągnięte po nagim torsie cieniem nienaturalnie zakurzonej skóry, wgryzionej pomiędzy zorzę rozpływających się kałużami siniaków, konstelacje bliznowaciejących zadrapań i dropiatość pstrokatej czerwieni, kwitnącej płytko pod morową cerą, pogłos pierwotnego bólu rozciągał się tymczasem wzdłuż mostka, aż po zwieszone kończyny, jak wąż przesuwający łuskowate cielsko pomiędzy włóknistymi pasmami jego mięśni – uczucie to, przywiedzione upokarzająco blisko do kolejnego omdlenia, przytłaczało wszystkie pozostałe, wraz ze skazą brutalności, odbitą kalką na bruzdowatym zarysie kości i upokorzeniem wynikającym z własnej bezsilności; odbierało mu jednak również gniew, stygnący teraz do ponurego cynizmu, zrezygnowania przyczajonego płytko w cienkich okręgach tęczówek, rozciągającego kąciki ust nerwowym grymasem, który, choć złudnie podobny do uśmiechu, uśmiechem wcale nie był, bo tkwiła w nim jakaś grobowość, jak u dzikiego zwierzęcia, które utknęło z wpatrzonym w nie ślepiem myśliwskiej lufy i zamiast uciekać, postanowiło spoglądać prosto w jej ciemną, tęchnącą grozą paszczę, prawie jakby stawiało życiu ostateczne wyzwanie.
    Westchnął z cichą rezygnacją, gdy palce Bergmana objęły portret jego zmizerniałej twarzy, podtrzymując ociężałą migreną głowę, by nie uderzyła o brzeg wanny, a następnie pozwalając jej oprzeć się miękko o własne udo – nie znał tego rodzaju troskliwości, która nie traktowałaby go jak zaszczutego psa, którego pysk można ująć w dłoń dopiero, gdy obie strony szczęki znieruchomieją w uścisku metalowego kagańca. Nie znał tego rodzaju czułości, która przeczesywałaby mu włosy ciepłą, zmydloną wodą, pozwalała wesprzeć się na cudzym ciele i zdejmowała z niego ubrania, nie oczekując niczego w zamian, nawet wdzięczności – być może dlatego, zanim wzrok znów nie nabiegł udręczoną powagą, w rozszerzonych źrenicach błysnął lęk, głęboki, wieloletni lęk, jak u bitego stworzenia, a równocześnie napięcie skrywane za kołnierzem buńczucznej swobody. Poruszył głową na boki, znów opuszczając powieki, oddech, który nabrał, zadrżał jednak na wargach, zdradzając przebłysk chwilowej słabości.
    Nie mogłem. – głos, nienaturalnie przytłumiony, zabrzmiał tym razem całkiem głucho, choć kąciki ust drgnęły nerwowym rozbawieniem, gdy otworzył oczy, zatrzymując je na nachylonej nad nim twarzy Fárbautiego. – To tak jakby… moje ciało pamiętało lepiej… jakby przynależało bardziej do niego, niż kiedykolwiek należało do mnie. – odchylił głowę, bezwiednie przyglądając się Arthurowi z profilu, po czym znów rozkurczając i zaciskając palce prawej dłoni, jakby badał własne mięśnie, te, które nosiły w sobie pamięć cudzego zwierzchnictwa. – Zawsze był zapobiegliwy. Kiedyś myślałem, że jesteście do siebie podobni. – wydał z siebie cichy, prawie rozżalony pomruk zastanowienia, czekając, aż zmącone tymi słowami zawroty głowy opadną z powrotem na dno jego jaźni. Cisza wydawała się prawie kojąca – ciepła i wilgotna, przerywana jedynie nieśmiałym chlupotem wody, opływającej jego wyczerpaną sylwetkę i płytkim oddechem, wyrywającym się z płuc z nierówną miarowością. – Mortensen – odezwał się w końcu gardłowym, ścierpniętym głosem, wydzierającym się z głębi otępiałej nieświadomości, jakby obecność marynarza istotnie dotarła do niego dopiero teraz. – Co tu robisz?
    Widzący
    Arthur Mortensen
    Arthur Mortensen
    https://midgard.forumpolish.com/t914-arthur-mortensenhttps://midgard.forumpolish.com/t956-arthur-nisse-mortensen#5269https://midgard.forumpolish.com/t957-ravihttps://midgard.forumpolish.com/f89-dom-panstwa-nilsen


    Widział w swym życiu wiele zaszczutych, zniewolonych i bitych psów, im dłużej przebywał w towarzystwie Egona, im dłużej go pielęgnował, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że człowiek ten jest obciążony podobnym ciężarem brzemienia, jakie spoczywało na sobakach, jakimi zajmował się, te porzucone na pastwę losu zwierzęta wystawione na śmierć, jak nic nieznaczące pionki w grze, jak przedmioty, które po uszczerbku, można wyrzucić na śmietnik, bo nie spełniają już swej roli. Taki obraz przypominał mu ślepiec, nie każdego można było uratować i nawet nie silił się na tak ofiarne oddawanie swej duszy temu zajęciu, jednak patrząc na krzywdę, na ból w ślepiach, trudno mu było przechodzić obojętnie, pozostać niewzruszonym i zignorować problem.
    Nie było istotne, kto potrzebował pomocy, na skraju śmierci z wyczerpania i wychłodzenia będąc, ledwie przytomny, niemal na progu ich domu, miałby zignorować i pozwolić umrzeć? Jeśli głupotą było przygarnięcie go i roztoczenie opieki, której ciepła i troskliwości nigdy nie zaznał od bliźnich, czy ma trwać dalej w matni zimnej i niewzruszonej ludzkiej podłości i zła, przesiąkając nią na wskroś? Czy może jednak warto się pochylić nad ranną ptaszyną, przygarnąć, otoczyć opieką i ciepłem, nakarmić i odziać, by dać możliwie jak najwięcej od siebie i złamać strach, co gnieździł się w umęczonej duszy? Nie wyobrażał sobie bezczynności i obojętności w świadomym wystawianiu na śmierć. Poznał Egona od możliwie najgorszej strony, był arogancki, cyniczny, zgorzkniały i lekkomyślny, zdradzał objawy powolnej autodestrukcji. Jednak mimo tego całego gówna, w jakimś stopniu polubił go. Nić sympatii wytworzona podczas rozmowy przesiąkła na pole walki, której oddali się bez reszty, a na ringu człowiek jest sobą, pozbywa się masek i iluzji, jakimi otacza się na co dzień. Tam w tej starej spróchniałej i walącej mysimi bobkami tawernie, mieli swoje pięć minut. Na dni po tamtym wydarzeniu rozpamiętywał przebieg rozmowy, było nie było zarys inteligencji i cień bystrości umysłu, przewijającą się w obtoczonych jadowitością i złośliwością słowach. Miał wówczas nieodparte wrażenie, że gdyby poznali się w innych okolicznościach, mogliby znaleźć wspólny język, zbudowaliby most nawet jeśli nietrwały i chwiejny, ale łączący ich tak odmienne charaktery.
    Widząc na kamiennym brzegu sylwetkę Egona miał przed oczami rannego psa, któremu ktoś wyrządził ogrom krzywd. Nie myślał w chwili, gdy go podnosił ileż, to ludzi zabił lub okaleczył, czy skrzywdził, był tylko obraz cierpienia, na które on – Arthur, miał wpływ i jeśli ktokolwiek, będąc w podobnej sytuacji i uważający się za istotę ludzką, obdarzoną szczyptą współczucia, odwróciłby się plecami i zignorował problem, byłby skończonym skurwysynem. Niestety podejrzewał, a obraz ten brał się z doświadczenia życiowego, że takich jednostek w społeczeństwie, było znacznie więcej, niżbyśmy chcieli.
    Zmył z ciała mydliny, opłukał ciepłą wodą, odstawiając szczotę. Wyglądał paskudnie, ale przynajmniej, był umyty i w dobrych rękach. Odetkał korek, a szum wody uchodzącej rurami kanalizacji zagłuszył oddech. Sięgając po ręcznik, nie puszczał dłoni ślepca. Wycierał go skrupulatnie, wilgoć poddawała się miękkości materiału, wchłaniała i osuszała skórę. Świeży ręcznik podał Isakowi, aby wytarł nim włosy. On sam sięgnął do apteczki po maść na siniaki i biorąc z tubki solidną porcję na dłonie, wcierał chłodną maź w ciało mężczyzny. Jego słowa, ta dziwna konwersacja, jakiej był świadkiem, odbijały się echem w umyśle przemytnika, był gąbką, która chłonęła, każde słowo, a gdy usłyszał swe nazwisko, podniósł wzrok, by wyjść na spotkanie z bursztynem tęczówek.
    To mój dom. – Odpowiedział, bez zawahania i uśmiechnął się. Podniósł Egona zawiniętego w ręcznik zdawać by się, mogło większy od niego samego. I przytulił do piersi. Zmęczony myciem i wydarzeniami, miał nadzieję, że ten uśnie, bez problemów. – Położę go w salonie, przygotuj koc i poduszkę. Resztą się sam zajmę. – Spojrzał na ojca i ruszył ostrożnie ze ślepcem w ramionach.
    Ślepcy
    Isak Bergman
    Isak Bergman
    https://midgard.forumpolish.com/t963-farbauti-bergman#5376https://midgard.forumpolish.com/t966-farbauti-bergmanhttps://midgard.forumpolish.com/t967-pelle#5429https://midgard.forumpolish.com/f105-pracownia-szkutnicza-njorr


    Milczał, bo nie wiedział jak powinien zareagować na wyznanie Muncha. W jego słowach, pomimo odruchowego pragnienia naciągnięcia na usta uśmiechu w zgodzie i zadowoleniu, mogła czaić się pułapka. Latami doświadczany katorgą umysł i ciało powoli wypaczały logikę i zdrowy sposób patrzenia na świat. To, że okazał się być innym niż Göran mogło znaczyć tylko tyle, że jest od niego słabszy i pozbawiony gotowości do podejmowania ostatecznych kroków – za każdym razem przecież pobłażał Egonowi i pozwalał przesuwać granice, brakowało mu czegoś, co powodowało lęk i paniczne poczucie przynależności. Wzdrygnął się. Ojciec zawsze powtarzał mu, że tam, gdzie zaczynała się troska, tam też kończyło się bezpieczeństwo. Kiedy więc zaczął działać wbrew naukom? Wolał myśleć, że nigdy prawdziwie nie sprzeniewierzył się wyznawanym zasadom, a jego postępowanie było jedynie pozorne, wcale nie zakorzenione w jego charakterze, a czynione tylko dla zachowania wizerunku zwykłego, nieciekawego szkutnika, by czerpać korzyści. Całe dzisiejsze zdarzenie stary Hrym określiłby jednak mianem epitafium dla własnych starań i planu, który skrzętnie wdrażał w życie przez ostatnie lata swojej ziemskiej egzystencji. Wszystko było tak bardzo rozczarowujące.
    Przesunął dłonią jeszcze raz po jego twarzy, chwytając w kleszcze szarawego błękitu bursztynowe talary tęczówek, błyszczące jeszcze mocniej pod wpływem gorączki. Gdy usłyszał pytanie skierowane do Arthura, sam intuicyjnie spojrzał na drugiego mężczyznę, jakby również w całym zamieszaniu i złości umknęła mu jego obecność. Cały czas przecież tu był, wytrwale walcząc o przywrócenie Egonowi choć odrobiny ludzkich cech. Często zastanawiał się nad naturalną dla przemytnika dobrocią przetykaną prostodusznością. Zwykle drażnił go brak odpowiedzialności wypływający z jego (nawet najbardziej szlachetnych) czynów, lecz po czasie dochodził do wniosku, że przecież była to jedna z tych rzeczy, które urzekały go najbardziej i powodowały rozczulenie przebijające się przez skorupę powściągliwości. To dlatego lata temu ich drogi skrzyżowały się i dlatego żona tak bardzo zabiegała o to, aby zajął się Arthurem w przyszłości. Początkowo traktował to jako przykry obowiązek i spełniał z konieczności, bo słowo dane zmarłej kobiecie zdawało mu się świętością, dopiero z czasem odnalazł w relacji szczerość.
    Zaczął porównywać ich do siebie – Arthur i Egon byli niemal w tym samym wieku i tyle było z podobieństw, co mógł stwierdzić po chwili namysłu. Tak mu się wydawało, bo wzbudzali w nim odmienne emocje, a jednak ostatecznie zajmował się obydwojgiem w pewnym stopniu i zarówno za jednego jak i drugiego czuł się chwilami odpowiedzialny, choć przecież nigdy nie miał odkryć w sobie ojcowskiego zacięcia rezygnując dobrowolnie z owej drogi.
    Uniósł się posłusznie, kiedy Mortensen zarządził koniec kąpieli. Podtrzymywał jeszcze przez jakiś czas chwiejną głowę Egona, by upewnić się, że nic mu się nie stanie, potem kiwnął porozumiewawczo do swojego przybranego syna i bez słowa oddalił się, pozostawiając zaparowaną łazienkę za plecami. Duchota wysączyła się powłóczystą bielą na korytarz, który nagle okazał się niezwykle chłodny i nieprzyjemny. Wyciągnął z szafy zapasowy koc i poduszkę, nie próbował się wykręcać, nie próbował kłócić z prośbą, nawet jeśli naturalnie powinien zakończyć całą sprawę podobnie jak uczynił to kilka tygodni temu. Wtedy pozostawił Egona w warsztacie, wtedy też był bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany do zakończenia ich wspólnej drogi. Dzisiaj już nie miał w sobie tej pewności, dlatego mechanicznie wykonywał kolejne czynności, rozkładając pled na wersalce. Zrzucił z niej kota, który ospale powędrował i zasiadł na stoliku w części kuchennej nieco obrażony, lecz w rzeczywistości zupełnie zobojętniały na to, co działo się w domu. Nieco inaczej zachowywał się pies, ten bacznie wypatrywał ruchów za progiem łazienki i wyraźnie niechętny, powarkiwał co jakiś czas. Isak poklepał go po łbie i westchnął, przemawiając uspokajająco.
    Miej go na oku, gdyby coś głupiego przyszło mu do głowy… — Potem usiadł na krześle i sam czekał na Arthura i Egona. Temu pierwszemu posłał nieoczekiwanie spojrzenie pełne wdzięczności i nagiął usta do krótkiego uśmiechu. Mimowolnie wędrował wspomnieniami ku staremu, zrujnowanemu pokoikowi w jednym z hoteli Trondheim. Nie musiał przecież wtedy ratować Muncha, mógł zostawić go na zapleczu baru, a jednak czuł, że znalazł się w odpowiednim miejscu i podjął słuszną decyzję. Przymykając oczy, nieco wyczerpany, odczuwał spokój, którego dawno nie doświadczał. Miał wrażenie, że historia zatacza koło, że przeżywa wszystko na nowo z niewielkimi jedynie zmianami. Ile jeszcze razy? Norny poddawały go zmyślnej torturze.


    There's a shadow just behind me

    Shrouding every step I take
    Making every promise empty

    Pointing every finger at me

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Ponure déjà vu przypominało pecynę powoli podchodzących do gardła mdłości, zmierzłą treść żołądka, nabrzmiałego spychaną w kąt świadomością, że nie potrafił całkowicie zdławić w sobie skrwawionej przeszłości, nawracającej echem starego bólu i mieszającej się z tym, który zalegał mu na obecnie na języku, rozjątrzony i świeży, jak niestrawne ziarno stukoczącej o zęby goryczy, której nie zdołał przełknąć ani wypluć, więc trzymał je w ustach, aż ślina stawała się lepka i zawiesista. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego Fárbauti pomógł mu w Trondheim, dlaczego, nie zamieniwszy z nim słowa, ujawnił biel skrywającej się za oczami mgły i wężowe cielska żył, które nawet w słabym świetle brudnej, wąskiej ulicy przegryzły się łuskami czerni przez bladą skórę, dlaczego zabrał go ze sobą pod próg taniego motelu i wciągnął przetrawione gorączką ciało po schodach, aż nie zaległo spokojnie na miękkim płótnie wersalki – dziwiła go ta spontaniczna, nieoczekiwana dobroć, choć bardziej niż tego, dlaczego Bergman objął go ciepłym ramieniem swej gościnności, nie potrafił przyswoić, dlaczego po wszystkim pozwolił mu odejść, niezobowiązanego przez zatopiony w skórze haczyk otrzymanej przysługi. Isak nigdy mu nie wytłumaczył, a on nigdy mu nie podziękował, niezdolny do uczuć silniejszych niż gniew i piękniejszych niż rozciągnięta uśmiechem satysfakcja; nawet gdy próbował go unikać, finalnie trafiał ponownie w jego ramiona, rzucony pod próg domu na podobieństwo splątanych wodorostów, które zatoka wypluwała na kamienisty brzeg plaży, dopóki w końcu nie zaklinowały się pomiędzy szczeblami pomostu, gnijąc i więdnąc na szorstkim, słonym wietrze.
    Pod wpływem ciepłej wody, rozczochranej bielą zmydlonej piany czuł, jak rozluźnione mięśnie znów wślizgiwały się w kaftan jego skóry, kości natrafiały na znajome wgłębienia stawów, a ból, który zbladł, gdy świadomość wycofała się w głąb otępionego nietrzeźwością umysłu, powracał ze świeżą intensywnością, roztarty w miejscach, gdzie sińce zmieniały ciało w zachodzące niebo, niezdrową, jasną cerę, nabrzmiałą brzydkimi kałużami zieleni i fioletu, skropioną cętkami czerwonych wybroczyn, pajęczych żyłek prześwitujących spod pergaminowej skóry na zapadłej morem twarzy. W skroniach wciąż szumiał mu pomruk fal, przesiąkających przez ociężałe wodą ubrania i wlewających się do ust haustem nagłych duszności, teraz otaczało go jednak wilgotne ciepło, które unosiło się parą znad żeliwnej wanny, ciepło tak rzeczywiste i nieprawdopodobne, tak różne od tego, które znał – wyszarpywanego siłą z cudzych trzewi, przechwytywanego w obitych futrem kieszeniach, sunącego wzdłuż nagiego torsu stęchłym, papierosowym oddechem. Uśmiech Arthura zadźwięczał mu w głowie pogłosem wypowiedzianych przez niego słów – zmarszczył ostrożnie brwi, uchylając usta z intencją kąśliwego odzewu, struny krtani pozostały jednak napięte i nieruchome, a grube kontury cudzych sylwetek rozmazały się niespodziewanie, jakby woda, w której zatapiał własne ciało, wylała się na płótno rzeczywistości, rozwodniła jej rysy i roztarła je brzegiem dłoni, aż krajobraz stał się zniekształcony abstrakcyjną groteską kolorowych plam, poruszających się jak chmury pod zasłoną opuszczonych powiek.
    Odchylił głowę do tyłu, zanim woda zdążyła jednak sięgnąć jego twarzy, czyjeś dłonie znów wsunęły się wprawnym ruchem na odsłonięte lędźwie, obejmując rachityczne ciało w miękką frotę ręcznika – poczuł się zaskakująco słaby, kiedy Arthur wziął go na ręce, jakby, nie dotykając stopami podłoża, w które dotąd wrastał korzeniami swej buńczucznej determinacji, tracił wszystko, co dotąd pozwalało mu na miraż zaszytej w postawie siły; z przymkniętymi oczami i rozluźnioną fizjonomią istotnie przypominał dziecko, odebrane matczynym ramionom gniewu i złożone na wersalce, pod grubą okrywą wełnianego koca. Gdyby dygot gorączki znów nie zaległ niewygodnym ciężarem na jego sumieniu, być może zdołałby powiedzieć coś więcej, rozchylić powieki szerzej, by dostrzec sylwetkę nachylającego się nad nim mężczyzny, nie tylko rozmyte smugi otępiałej wyobraźni, dźwięki spajające się w pojedynczy ton, od którego nieświadomie pragnął uciec, zagrzebując świadomość jeszcze głębiej w ciemnym grobie swej zmierzłej bezsilności. Norny były dla niego łaskawsze, niż na to zasługiwał, tocząc po ziemi przędzę skołtunionego losu jak włóczkę w kocich łapach – jak długo jeszcze zamierzały się z nim bawić?

    Fárbauti, Arthur i Egon z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.