:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen
3 posters
Bezimienny
01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:41
01.12.2000
Nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu, więc naturalnie czułam się nieco zawstydzona. Weszłam powoli, w dłoni wciąż niosąc złoty kociołek, który kupiłam dzisiaj na pchlim targu, latająca gałąź na szczęście miałam w wisiorku na szyi. W Midgardzie wszędzie leżał śnieg, co było wyjątkowo dobrą informacją, bo dzięki temu mogłam poczuć się chociaż trochę jak w domu, nawet jeśli ten był wyjątkowo daleko. Tu była przyszłość, tu było miasto, tu było życie, na które musiałam zarobić. Słyszałam za to od jakiejś pani, która rozmawiała z drugą panią o, no tu myślałam, że się przesłyszałam, ciałach wyrzucanych w śnieg? Podobno ludzie ginęli, a potem znajdywali się zupełnie martwi. Przyznaję, że takie informacje były dla mnie przerażające. To nie tak, że bałam się własnego cienia, ale myśl, że ktoś mnie porwie i nie wiadomo co mi zrobi, sprawiała, że po raz kolejny chciałam wracać do domu. Liczyłam na to, że może chociaż spotkanie z kimś, kto z powodu nieuniknionego przypadku stał mi się bliski, trochę rozprostuje moje myśli, może wróci je na właściwe tory, a ja przestanę rozmyślać o tęsknocie za Finlandią.
— Ale masz ładnie tu, naprawdę ładnie — zachwyciłam się niemal od wejścia, przyglądając się drewnu, biblioteczce i w końcu kanapie, na której usiadłam nieco niepewnie. Ta nie zjadła mnie, nie wpadłam do jej środka, jak w jakiejś strasznej bajce, tylko miękko ugościła moje cztery litery. — A u mnie...? No zależy, jak na to spojrzeć. Tęsknię za Laponią, ale nie przeżyłabym kolejnej zimy na zupie z pokrzyw, a wiesz, że nie lubię polować — nie przeszkadzały mi martwe zwierzęta, każdy musiał kiedyś umrzeć, ale jakoś tak, żebym ja sama wbijała im strzałę albo bełt w krtań, to już naprawdę nie za bardzo... — Bywam czasem, no ta... Wiesz, na grobie Babuszki złożyć kwiaty i poprosić bogów by dbali o nią w Nilfheim — byłam pewna, że kiedyś się tam zobaczymy, a do tego potrzebowałam, aby była ze mnie dumna! Głupio by było ot tak sobie wejść i zobaczyć zawód na jej twarzy. Wypuściłam nieco głośniej powietrze, uśmiechając się nieśmiało do Fárbautiego. Byłam mu naprawdę wdzięczna za zaproszenie, miłym było zobaczyć znajomą twarz, chociaż w zupełnie różnych okolicznościach. Dzisiaj nie miałam ze sobą eliksirów dla niego, na zbiory planowałam zresztą wybrać się po naszym spotkaniu. Tylko odniosę kociołek do domu.
— Strasznie dziwne to miasto, wszyscy pędzą, jak jakieś głupki. Dzisiaj w sklepie tak się przeciskali, że mnie popchnęli! Ha! Widziałbyś ty to w Lemmenjoki? Tam ludzie mają więcej szacunku — prychnęłam, po raz kolejny rozumiejąc, dlaczego Babuszka nie chciała, abym ruszała w świat na jej warcie. Ten w istocie był zbyt przerażający. — Ale kupiłam to... — wskazałam brodą na spoczywający niedaleko złoty kociołek. — Pomyślałam sobie, że nie ma co się bać jak huldra świątyni i się wykosztuje. To inwestycja w przyszłość! No, ale wiesz... Jakbyś potrzebował czegoś z moich rąk, to daj mi znać. Albo Twoi znajomi! Dopiero łapię klientów... — wytłumaczyłam się nieco nieporadnie, ale prawda była taka, że po prostu potrzebowałam pieniędzy. Nie za dużo! Nigdy nie byłam na nie łasa... Tyle, żeby starczyło po prostu. Na jakiś serek, bo chleb to mogłam sobie sama upiec.
Isak Bergman
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:41
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pamiętał doskonale starą kobietę o mądrych oczach. Pierwszy raz spotkał ją, gdy była jeszcze całkiem młoda, a on zaczynał dopiero rozumieć, czym tak naprawdę jest świat, nieświadomie uwolniony spod jarzma matczynej troski, w wyrachowany sposób przysposobiony przez człowieka, z którym po latach odkrył prawdziwe powiązania – współdzieloną krew płynącą w kruchych żyłach. Już wtedy nauczył go, że zawsze u tej przedziwnej kobiety odnajdzie potrzebne wsparcie i leki. Wracał tam ilekroć był w potrzebie, zacieśniając wyjątkową więź łączącą zupełnie obce sobie rodziny. Znał jej ojca, znał też małą Iiris, wpierw krzątającą się gdzieś za plecami Babuszki, następnie osamotnioną po jej śmierci. W pewien sposób współczuł jej straty, sam poczuł dziwną pustkę, choć ledwie na ułamek sekundy, nie dostatecznie długo, by rozwinął się prawdziwy żal i smutek. Tych nie czuł zbyt często, przyzwyczajony raczej do ukrywanej urazy i niechęci, oziębłości wylewającej się z każdego gestu i słowa. Potrafił jednak idealnie współbrzmieć w sytuacjach, gdy łagodność i spokój potrafiły przynosić wiele więcej korzyści.
Iiris nie widział już od dłuższego czasu, zbyt zaprzątnięty własnym życiem i tym, czego w ostatnich miesiącach doświadczał. Wiadomość o tym, że przenosi się do Midgardu przyjął z pewną dozą zaskoczenia, ale i nadziei, bowiem posiadanie jej tak blisko zdawało się niezwykle wartościowe. Zmagając się z własnym nałogiem, chcąc zachować względną równowagę i wciąż być nieuchwytnym, musiał zaleczać się zwykłymi preparatami medycznymi, a krwinkowar okazywał się na wagę złota. Podobnie jak osoba, która znała się na leczeniu, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji oraz potrafiła doskonale dochować tajemnicy, za odwzajemnianie dobroci, stałą pomoc i życzliwość. Wysłał więc do niej list, wymiana korespondencji trwała niemal od momentu, gdy dziewczyna zajęła swoje miejsce w mieście, choć nie spotkali się natychmiast. W końcu udało mu się jednak wygospodarować czas.
Słysząc stukot do drzwi otworzył je, z łagodnym uśmiechem układającym się na twarzy. Wpuścił ją do wewnątrz. Ciepłe pomieszczenie przyjęło ją z serdecznością, podobnie jak on, wskazujący na kanapę w części salonowej. Kominek zachęcał pomarańczowymi płomieniami pochłaniającymi kawałki równo ułożonego drewna.
Przyglądał się jej uważnie – z całą pewnością zmieniła się od czau, gdy widzieli się ostatnio. On zaś zdawał się tkwić wciąż zawieszony w minionych latach, nieszczególnie nadgryziony zębem czasu.
– Dziękuję, rozgość się. Zrobię ci coś ciepłego do picia i przyniosę jedzenie. Na pewno jesteś głodna – zawyrokował i podążył do niewielkiej kuchenki, by zaparzyć herbaty w czajniczku i wydobyć z piecyka ciasto przygotowane przez Arthura. Krzątając się przy naczyniach, zerkał co jakiś czas przez ramię i słuchał jej dokładnie. Notując każde słowo wypowiadane przyjemnym, dobrze znanym mu głosem. Zaśmiał się cicho. – Wierz mi, przyzwyczaisz się, gdy lata temu przeniosłem się ze wschodu Islandii do Rejkiawiku również nie mogłem się odnaleźć. Nawet, jeśli wszystkie miasta na wyspie są jednak dość specyficzne w porównaniu do tych na kontynencie. Nigdy nie przepadałam za zgiełkiem. Prawdziwym szokiem jednak faktycznie było przeprowadzenie się do Midgardu. Też swoje odchorowałem, ale z latami było lepiej. Iiris, ty też przywykniesz. – Zapewnił ją. Sam wprawdzie wciąż nie miał w sobie miłości do tego miejsca i do ludzi, którzy je zamieszkiwali, jednak ostatecznie z czasem było bardziej znośne.
Stukając ceramiką, podszedł do niewielkiego stolika i położył na nim dwie filiżanki oraz czajniczek z naparem. Pokiwał głową z troską.
– Dobra z ciebie dusza – stwierdził, przeżuwając wciąż słowa tyczące się Babuszki. – Przy następnej wizycie, ułóż kilka kwiatów ode mnie i pomódl się… Wiesz, że mi z bogami nie po drodze, ale szanowałem ją bardzo i mam nadzieję, że zaznała spokoju – rzekł to z pewną nostalgią w głosie. Zawiesił na twarzy dziewczyny spojrzenie, nieco dłużej niż do tej pory, doszukując się drgnień emocji wywołanych wspomnieniem bliskiej osoby. Nalał herbaty, nad filiżankami uniósł się lekko słodkawy zapach malin. Stary ślepiec podążył teraz po talerzyki z nałożonym ciastem.
– Mat-búa – wyrzucił zaklęcie, które w mgnieniu oka podgrzało ciasto. Szarobłękitne oczy zasnuły się mlecznobiałą mgłą, a żyły wysyciły czernią. Bez skrępowania jednak krzątał się dalej, by w końcu spocząć na kanapie i podać porcję Iiris. Sam wziął widelczyk i nabrał nieco szarlotki. – Śmiało, wprawdzie to nie mój wyrób, ale kogoś, kto jest o niebo lepszy w kuchni. – Stwierdził zagadkowo i skupił się na zakupionym przez Iiris kociołku.
– Jesteś pracowita i na pewno znajdziesz wielu klientów, jeśli tyko o kimś się dowiem, to będę kierował go do ciebie. Sam na pewno nie zrezygnuję z twojej pomocy, bo wiesz przecież, że jesteś najlepsza. – Rzucił komplement osładzający przyjemną kwaskowatość jabłek w szarlotce.
Iiris nie widział już od dłuższego czasu, zbyt zaprzątnięty własnym życiem i tym, czego w ostatnich miesiącach doświadczał. Wiadomość o tym, że przenosi się do Midgardu przyjął z pewną dozą zaskoczenia, ale i nadziei, bowiem posiadanie jej tak blisko zdawało się niezwykle wartościowe. Zmagając się z własnym nałogiem, chcąc zachować względną równowagę i wciąż być nieuchwytnym, musiał zaleczać się zwykłymi preparatami medycznymi, a krwinkowar okazywał się na wagę złota. Podobnie jak osoba, która znała się na leczeniu, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji oraz potrafiła doskonale dochować tajemnicy, za odwzajemnianie dobroci, stałą pomoc i życzliwość. Wysłał więc do niej list, wymiana korespondencji trwała niemal od momentu, gdy dziewczyna zajęła swoje miejsce w mieście, choć nie spotkali się natychmiast. W końcu udało mu się jednak wygospodarować czas.
Słysząc stukot do drzwi otworzył je, z łagodnym uśmiechem układającym się na twarzy. Wpuścił ją do wewnątrz. Ciepłe pomieszczenie przyjęło ją z serdecznością, podobnie jak on, wskazujący na kanapę w części salonowej. Kominek zachęcał pomarańczowymi płomieniami pochłaniającymi kawałki równo ułożonego drewna.
Przyglądał się jej uważnie – z całą pewnością zmieniła się od czau, gdy widzieli się ostatnio. On zaś zdawał się tkwić wciąż zawieszony w minionych latach, nieszczególnie nadgryziony zębem czasu.
– Dziękuję, rozgość się. Zrobię ci coś ciepłego do picia i przyniosę jedzenie. Na pewno jesteś głodna – zawyrokował i podążył do niewielkiej kuchenki, by zaparzyć herbaty w czajniczku i wydobyć z piecyka ciasto przygotowane przez Arthura. Krzątając się przy naczyniach, zerkał co jakiś czas przez ramię i słuchał jej dokładnie. Notując każde słowo wypowiadane przyjemnym, dobrze znanym mu głosem. Zaśmiał się cicho. – Wierz mi, przyzwyczaisz się, gdy lata temu przeniosłem się ze wschodu Islandii do Rejkiawiku również nie mogłem się odnaleźć. Nawet, jeśli wszystkie miasta na wyspie są jednak dość specyficzne w porównaniu do tych na kontynencie. Nigdy nie przepadałam za zgiełkiem. Prawdziwym szokiem jednak faktycznie było przeprowadzenie się do Midgardu. Też swoje odchorowałem, ale z latami było lepiej. Iiris, ty też przywykniesz. – Zapewnił ją. Sam wprawdzie wciąż nie miał w sobie miłości do tego miejsca i do ludzi, którzy je zamieszkiwali, jednak ostatecznie z czasem było bardziej znośne.
Stukając ceramiką, podszedł do niewielkiego stolika i położył na nim dwie filiżanki oraz czajniczek z naparem. Pokiwał głową z troską.
– Dobra z ciebie dusza – stwierdził, przeżuwając wciąż słowa tyczące się Babuszki. – Przy następnej wizycie, ułóż kilka kwiatów ode mnie i pomódl się… Wiesz, że mi z bogami nie po drodze, ale szanowałem ją bardzo i mam nadzieję, że zaznała spokoju – rzekł to z pewną nostalgią w głosie. Zawiesił na twarzy dziewczyny spojrzenie, nieco dłużej niż do tej pory, doszukując się drgnień emocji wywołanych wspomnieniem bliskiej osoby. Nalał herbaty, nad filiżankami uniósł się lekko słodkawy zapach malin. Stary ślepiec podążył teraz po talerzyki z nałożonym ciastem.
– Mat-búa – wyrzucił zaklęcie, które w mgnieniu oka podgrzało ciasto. Szarobłękitne oczy zasnuły się mlecznobiałą mgłą, a żyły wysyciły czernią. Bez skrępowania jednak krzątał się dalej, by w końcu spocząć na kanapie i podać porcję Iiris. Sam wziął widelczyk i nabrał nieco szarlotki. – Śmiało, wprawdzie to nie mój wyrób, ale kogoś, kto jest o niebo lepszy w kuchni. – Stwierdził zagadkowo i skupił się na zakupionym przez Iiris kociołku.
– Jesteś pracowita i na pewno znajdziesz wielu klientów, jeśli tyko o kimś się dowiem, to będę kierował go do ciebie. Sam na pewno nie zrezygnuję z twojej pomocy, bo wiesz przecież, że jesteś najlepsza. – Rzucił komplement osładzający przyjemną kwaskowatość jabłek w szarlotce.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:42
Pokiwałam głową z miną wykrzywioną w dziwnym uśmiechu. Oczywiście, że byłam głodna. Stać mnie było jeszcze na podstawowe produkty, ale, pomimo tego, że moja postura na to nie wskazywała, ja zawsze byłam szalenie głodna. A jak ktoś mnie częstował, to już w ogóle nie było o czym mówić! Siedziałam, wyczekując jakie pyszności dostanę.
Historia o przenosinach ze wschodniej Islandii dodała mi nieco pewności siebie. Nigdy tam nie byłam, ale miałam pewne wyobrażenie na temat surowego krajobrazu tego miejsca. Na pewno był prawie tak piękny jak Laponia, bo oczywiście Laponii nic nigdy nie było w stanie przebić.
— Nie chcę zabawić tu na długo — wzruszyłam ramionami. — Tyle, co by sobie dorobić, może jakieś nowe kontakty nałapać. Lemmenjoki pustoszeje z dnia na dzień, no mówię ci! Wszyscy pędzą albo do Helsinek, albo do Midgardu, poznać nowe miasto, na studia, robić karierę — przedrzeźniałam tych wszystkich ich, wyobrażając sobie gromadę wymuskanych lalusiów w garniturach, którzy w dłoniach nieśli potężne teczki, na pewno wypełnione bardzo ważnymi i nikomu nieprzydatnymi dokumentami. — Ty też tak miałeś? — spojrzałam baczniej na gospodarza, przechylając głowę nieco w bok. — Że sobie myślałeś, że to na chwilę, a nagle patrz pan. Czas mija niepostrzeżenie, a ty dalej tu — dokładnie to nie wiedziałam ile tu siedzi, Bergman nieszczególnie się starzał, a znałam go parę lat. Ale... Może taka uroda. Ja o swojej nie za bardzo myślałam, chociaż jakby się głębiej nad tym zastanowić, to może powinnam zacząć przygotowywać dla siebie jakieś maści upiększające. Lata mijały, a ja tak bardzo skupiłam się na fachu, co go mam w rękach, że zapomniałam o sobie. Wypuściłam głośniej powietrze z ust, ale pod żadnym pozorem nie zamierzałam okazywać, jak bardzo trapi mnie przeprowadzka z Laponii do tego miejsca. To było prawdziwe szczęście, że tuż obok był ktoś, do kogo mogłam się zwrócić, kogo traktowałam z szacunkiem i komu ufałam.
— A na pewno! Babci będzie bardzo miło, pomodlę się — tak, wiem. Wiem, że wciąż mówię, jakby tu była, ale przecież jest! Jej dobra dusza czuwa nade mną o każdej porze dnia i nocy, choćby dzięki temu medalionowi, który teraz nosiłam na szyi i nigdy nie ściągałam. Przeżyłam jej śmierć, ale dzisiaj byłam zwyczajnie wdzięczna za każdy dzień, który mogłam z nią przeżyć. Uśmiechnęłam się więc ciepło. Podobno, jak się człowiek zbyt często uśmiecha, to wtedy się robią takie brzydkie zmarszczki w okolicach oczu. Niepostrzeżenie zorientowałam się, że dosłownie gapię się na Fárbautiego, doszukując się wokół jego powiek tych zmarszczek.
Mojego nosa dopadł cudowny zapach ciasta, które niedługo później wręczył mi gospodarz. Przez chwilę aż zawiesiłam na nim spojrzenie, a potem jak jakaś wygłodniała wiewiórka, rzuciłam się na szarlotkę. Rozpływało się na języku! Pożerałam ją z potężnym uśmiechem na twarzy i nie minęło parę sekund, talerz był pusty, a ja palcem zbierałam z niego okruszki, wpychając je sobie do ust. Nie była to kwestia głodu, bez przesady. Miałam co jeść. Poza tym... Nawet jeśli nie miałabym, to poradziłabym sobie bez problemu, robiłam to od lat. Chyba zwyczajnie bardzo dawno nikt mi niczego nie ugotował, zwłaszcza gdy to coś smakowało zwyczajnie jak dom. — Ale pyszne, naprawdę! Mogę jeszcze? Jak masz rzecz jasna — odparłam z niezbyt ukrywanym entuzjazmem. — Twoja dziewczyna to ma talent do kuchni, no pychotka. Ucałuj jej rączki — wypaliłam, nie wiem do końca, czemu zakładając, że chodzi o nową partnerkę Fárbautiego. Taka już chyba moja uroda. Najpierw mówię, potem myślę.
Na słowa, którymi próbował zapewnić mnie w moim talencie, odpowiedziałam miną pełną wdzięczności, oczami obejmując jego oczy. — To wiele dla mnie znaczy, że tak mówisz... Chyba czasem o tym zapominam, chociaż przecież w to wierzę — krótki, ale różowiutki rumieniec oblał moje policzki. Wiedziałam, że dzięki naukom Babuszki byłam znacznie bardziej z przodu, miałam dostęp do jej doświadczenia, przez wiele lat czerpałam wiedzę od najlepszej znachorki w Finlandii (albo na świecie!). Dziś jednak już jej nie było, a ja zaczynałam powątpiewać we własne dokonania, przez biedę wkradającą się oknami i drzwiami do chatki w Lemmenjoki. Wiedziałam, że to nie przez mój brak talentu, czy umiejętności, a to fakt, że często nie brałam złamanego grosza, gdy ktoś był potrzebujący. Widać nie byłam aż tak asertywna i w ogóle przedsiębiorcza. — Pewno te wszystkie wyższe sfery to mają swoich prywatnych alchemików, ale ja dużo nie biorę, nadam się dla biedaków. A i nie zadaję zbędnych pytań — spojrzałam na mężczyznę nieco intensywniej, myślę, że wiedział, o co mi chodzi. Każdy żył jak chciał, tego uczyła mnie przed laty babcia.
— Jak się czujesz ostatnio? Nic ci nie dolega? — uważnie obserwowałam mężczyznę, próbując odnaleźć w jego zachowaniu coś niepokojącego. Nie widzieliśmy się już jakiś czas, a ja nie mogłabym go zostawić bez pomocy, o ile takiej by potrzebował. Nogi skrzyżowałam ze sobą na kanapie, łokcie opierając na kolanach. Czułam się tu coraz bardziej komfortowo, o dziwo prędzej kojarzyłam to miejsce z domem, za którym zresztą bardzo tęskniłam. Pewnie przez obecność znajomej mi twarzy, która dodatkowo znała Babuszkę.
Historia o przenosinach ze wschodniej Islandii dodała mi nieco pewności siebie. Nigdy tam nie byłam, ale miałam pewne wyobrażenie na temat surowego krajobrazu tego miejsca. Na pewno był prawie tak piękny jak Laponia, bo oczywiście Laponii nic nigdy nie było w stanie przebić.
— Nie chcę zabawić tu na długo — wzruszyłam ramionami. — Tyle, co by sobie dorobić, może jakieś nowe kontakty nałapać. Lemmenjoki pustoszeje z dnia na dzień, no mówię ci! Wszyscy pędzą albo do Helsinek, albo do Midgardu, poznać nowe miasto, na studia, robić karierę — przedrzeźniałam tych wszystkich ich, wyobrażając sobie gromadę wymuskanych lalusiów w garniturach, którzy w dłoniach nieśli potężne teczki, na pewno wypełnione bardzo ważnymi i nikomu nieprzydatnymi dokumentami. — Ty też tak miałeś? — spojrzałam baczniej na gospodarza, przechylając głowę nieco w bok. — Że sobie myślałeś, że to na chwilę, a nagle patrz pan. Czas mija niepostrzeżenie, a ty dalej tu — dokładnie to nie wiedziałam ile tu siedzi, Bergman nieszczególnie się starzał, a znałam go parę lat. Ale... Może taka uroda. Ja o swojej nie za bardzo myślałam, chociaż jakby się głębiej nad tym zastanowić, to może powinnam zacząć przygotowywać dla siebie jakieś maści upiększające. Lata mijały, a ja tak bardzo skupiłam się na fachu, co go mam w rękach, że zapomniałam o sobie. Wypuściłam głośniej powietrze z ust, ale pod żadnym pozorem nie zamierzałam okazywać, jak bardzo trapi mnie przeprowadzka z Laponii do tego miejsca. To było prawdziwe szczęście, że tuż obok był ktoś, do kogo mogłam się zwrócić, kogo traktowałam z szacunkiem i komu ufałam.
— A na pewno! Babci będzie bardzo miło, pomodlę się — tak, wiem. Wiem, że wciąż mówię, jakby tu była, ale przecież jest! Jej dobra dusza czuwa nade mną o każdej porze dnia i nocy, choćby dzięki temu medalionowi, który teraz nosiłam na szyi i nigdy nie ściągałam. Przeżyłam jej śmierć, ale dzisiaj byłam zwyczajnie wdzięczna za każdy dzień, który mogłam z nią przeżyć. Uśmiechnęłam się więc ciepło. Podobno, jak się człowiek zbyt często uśmiecha, to wtedy się robią takie brzydkie zmarszczki w okolicach oczu. Niepostrzeżenie zorientowałam się, że dosłownie gapię się na Fárbautiego, doszukując się wokół jego powiek tych zmarszczek.
Mojego nosa dopadł cudowny zapach ciasta, które niedługo później wręczył mi gospodarz. Przez chwilę aż zawiesiłam na nim spojrzenie, a potem jak jakaś wygłodniała wiewiórka, rzuciłam się na szarlotkę. Rozpływało się na języku! Pożerałam ją z potężnym uśmiechem na twarzy i nie minęło parę sekund, talerz był pusty, a ja palcem zbierałam z niego okruszki, wpychając je sobie do ust. Nie była to kwestia głodu, bez przesady. Miałam co jeść. Poza tym... Nawet jeśli nie miałabym, to poradziłabym sobie bez problemu, robiłam to od lat. Chyba zwyczajnie bardzo dawno nikt mi niczego nie ugotował, zwłaszcza gdy to coś smakowało zwyczajnie jak dom. — Ale pyszne, naprawdę! Mogę jeszcze? Jak masz rzecz jasna — odparłam z niezbyt ukrywanym entuzjazmem. — Twoja dziewczyna to ma talent do kuchni, no pychotka. Ucałuj jej rączki — wypaliłam, nie wiem do końca, czemu zakładając, że chodzi o nową partnerkę Fárbautiego. Taka już chyba moja uroda. Najpierw mówię, potem myślę.
Na słowa, którymi próbował zapewnić mnie w moim talencie, odpowiedziałam miną pełną wdzięczności, oczami obejmując jego oczy. — To wiele dla mnie znaczy, że tak mówisz... Chyba czasem o tym zapominam, chociaż przecież w to wierzę — krótki, ale różowiutki rumieniec oblał moje policzki. Wiedziałam, że dzięki naukom Babuszki byłam znacznie bardziej z przodu, miałam dostęp do jej doświadczenia, przez wiele lat czerpałam wiedzę od najlepszej znachorki w Finlandii (albo na świecie!). Dziś jednak już jej nie było, a ja zaczynałam powątpiewać we własne dokonania, przez biedę wkradającą się oknami i drzwiami do chatki w Lemmenjoki. Wiedziałam, że to nie przez mój brak talentu, czy umiejętności, a to fakt, że często nie brałam złamanego grosza, gdy ktoś był potrzebujący. Widać nie byłam aż tak asertywna i w ogóle przedsiębiorcza. — Pewno te wszystkie wyższe sfery to mają swoich prywatnych alchemików, ale ja dużo nie biorę, nadam się dla biedaków. A i nie zadaję zbędnych pytań — spojrzałam na mężczyznę nieco intensywniej, myślę, że wiedział, o co mi chodzi. Każdy żył jak chciał, tego uczyła mnie przed laty babcia.
— Jak się czujesz ostatnio? Nic ci nie dolega? — uważnie obserwowałam mężczyznę, próbując odnaleźć w jego zachowaniu coś niepokojącego. Nie widzieliśmy się już jakiś czas, a ja nie mogłabym go zostawić bez pomocy, o ile takiej by potrzebował. Nogi skrzyżowałam ze sobą na kanapie, łokcie opierając na kolanach. Czułam się tu coraz bardziej komfortowo, o dziwo prędzej kojarzyłam to miejsce z domem, za którym zresztą bardzo tęskniłam. Pewnie przez obecność znajomej mi twarzy, która dodatkowo znała Babuszkę.
Isak Bergman
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:42
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Spokojny uśmiech rozlał się na jego obliczu na wzór miodu pokrywającego kromkę jasnego pieczywa. Opowiadał wszystko z niewymuszoną swobodą, gdyż dziewczyna znała wiele szczegółów z jego życia – okrojonych wprawdzie z tych bardziej niechlubnych uczynków – jednak wciąż stanowiących znakomitą część całości. Nigdy nie wypytywała go o nic więcej, dlatego też sądził, że Babuszka być może nie dzieliła się z nią wszystkimi rozmowami prowadzonymi z Ismaelem. Nie dziwił się, że chciała ją chronić, wtedy jeszcze, gdy żyła i roztaczała pieczę nad małą Iiris. Niestety, czas płynął, wszystko dookoła ulegało transformacji i często zaczynało wyraźnie odbiegać od pierwotnych założeń. Nie uważał, że to coś złego, raczej próbując dostosować się i ułożyć podług nowego, przynoszącego korzyści schematu. Reinikainen zmieniła się – choć wciąż doszukiwał się puchu dzieciństwa okrywającego jej twarz – w rzeczywistości już dawno przestała być dziewczynką prowadzoną za rękę przez babkę. Czasami takie drobnostki zupełnie mu umykały. Od lat była kobietą, całkowicie urodziwą, co przyznawał bez skrępowania.
Zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział na pytanie. Nigdy nie planował, że opuści Islandię, ale podobnie myślał, gdy wraz z matką przemierzali Norwegię. Tak naprawdę każda zmiana miejsca okazywała się nieprzewidywalna i zwykle miała być jedynie przejściowa. Czy tak samo miało okazać się tym razem? Faktycznie, w Midgardzie spędził już sporo czasu, choć nienawidził początkowo tego miasta, a co najważniejsze, wciąż nie pałał do niego miłością.
– Musisz więc uważać, bo to miasto potrafi złapać w szpony. Potem ciężko się z niego wyrwać – zażartował, śmiejąc się serdecznie. Moszcząc sobie miejsce na kanapie, wytrwale trzymał widelczyk z nabitym nań kawałkiem ciasta. Kontemplował cukier puder, który okraszał wierzch szarlotki i drobne języki ognia odbijające się na powierzchni srebrzystego widelczyka. – Tak, chyba tak. To moja bodaj piąta zima tutaj… – westchnął i wsunął kęs pomiędzy zęby, przeżuwając z namaszczeniem kwaskowe jabłka szczodrze potraktowane cynamonem.
Nie sądził, że Iiris ulegnie pokusie i przybędzie do Midgardu, Babuszka zdawała się twardo obstawać przy tym, że Finlandia była najlepszym miejscem do życia, a sam Bergman był święcie przekonany, że dokładnie to samo wpoiła swojej młodej podopiecznej. Kiedy otrzymał więc list, w którym Reinikainen oświadczała, że wybiera się w jego strony, był szczerze przejęty. Nie zamierzał szczędzić jej pomocy z uwagi na przeszłość i zażyłości, w których zdołał się pogrążyć. Jeśli faktycznie zadecyduje po kilku miesiącach, że nie jest to jej świat, nie będzie próbował na siłę zatrzymać, gdyż wiedział, jak wiele złego może wypłynąć z podobnych praktyk. Co bądź, pozostawanie w Midgardzie rodziło wiele problemów i wystawiało na bardzo czujne oko Kruczej Straży, a tego żadne z nich raczej nie chciało. Zwłaszcza w ostatnich czasach, gdy zgroza śmierci nawiedzała przeciętnych, bogom ducha winnych, mieszkańców. A każde, najmniejsze uchybienie mogło sprowadzić gniew i szykany (choć brak piętna w postaci Pieczęci Lokiego i tak stawiał ich na wygranej pozycji, przynajmniej na ten moment). – Widzisz, Midgard daje ogrom możliwości, ale też może okazać się zgubą. Droga Iiris, musisz zawsze pamiętać, by nie stracić czujności. Faktycznie, to nie Finlandia, to nie twoje spokojne Lemmenjoki. To nie moja Hesteyria opuszczona przez ludzi ani Ísafjörður. – Przyglądał się jej przez moment, unosząc jeden z kącików ust, następnie powrócił do jedzenia ciasta. Nie zamierzał jej straszyć, ani przez moment, chciał jedynie, by zdawała sobie sprawę z tego, jakimi zasadami rządziło się serce magicznej Skandynawii. – Na szczęście, nie jesteś tu sama, zawsze możesz liczyć na moją pomoc, gdyby coś się działo. – Uniósł się spokojnie z kanapy i na prośbę dokładki, pokiwał jedynie głową. Poszedł do kuchenki, by przygotować nowy kawałek ciasta na zupełnie świeżym porcelanowym talerzyku, upstrzonym błękitnymi niezapominajkami. Ułożył porcję tuż przed Iiris i opadł na swoje miejsce, przykryte kolorowym pledem.
– Tak właściwie, to nie zasługa mojej dziewczyny, a pomocnika – stwierdził gładko, gdyż nie mógł w żaden inny sposób określić przy niej Arthura. Nazwanie go synem zakrawałoby o szaleństwo, zwłaszcza że pozornie mężczyzn dzieliło ledwie około dziesięć lat różnicy. Chcąc uniknąć zamieszana, podarował Iiris wygodną półprawdę. – Przekażę mu, że tak bardzo ci smakowało, choć kto wie, może sama będziesz miała do tego okazję – dodał i sięgnął po herbatę, aby nalać sobie nieco ciepłego naparu. Oparł się plecami o kanapę rozciągając skurczone mięśnie.
– Mówię samą prawdę. – Doskonale wyłapał moment, w którym rumieniec oblał twarz dziewczyny. Mruknął do siebie z aprobatą znad parującej filiżanki, doskonale wiedząc, że potrzebowała tych słów. – Dyskrecja jest niezwykłym atutem, dzięki temu nie będziesz narzekać na brak zainteresowanych – dodał, pochwyciwszy intensywne spojrzenie. Sam polegał na jej umiejętnościach od lat i był gotów ręczyć za jej profesjonalizm.
Ostatnie pytanie, które padło z jej ust, zmusiło go do przybrania nieco surowszego grymasu. Choć wszystko zdawało się układać doskonale, jego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia, zwłaszcza ciążyły mu nieprzespane noce odbijające się piętnem fioletowych smug pod oczami. Ostrożnie odłożył napój na stolik i zaplótł ręce, układając je na brzuchu.
– Jeśli mam być szczery, to bywało lepiej. Pewnie to kwestia pory roku, ale czuję znaczne osłabienie. Ponadto… nigdy nie miałem zbyt dobrego snu, jednak teraz zdaje mi się, że koszmary są niezwykle uciążliwe. Będę potrzebował czegoś nasennego oprócz krwinkowaru. – Kanciaste słowa opuszczały jego usta w sposób niezdecydowany, nigdy nie potrafił otwarcie mówić o swoich problemach i schorzeniu.
Zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział na pytanie. Nigdy nie planował, że opuści Islandię, ale podobnie myślał, gdy wraz z matką przemierzali Norwegię. Tak naprawdę każda zmiana miejsca okazywała się nieprzewidywalna i zwykle miała być jedynie przejściowa. Czy tak samo miało okazać się tym razem? Faktycznie, w Midgardzie spędził już sporo czasu, choć nienawidził początkowo tego miasta, a co najważniejsze, wciąż nie pałał do niego miłością.
– Musisz więc uważać, bo to miasto potrafi złapać w szpony. Potem ciężko się z niego wyrwać – zażartował, śmiejąc się serdecznie. Moszcząc sobie miejsce na kanapie, wytrwale trzymał widelczyk z nabitym nań kawałkiem ciasta. Kontemplował cukier puder, który okraszał wierzch szarlotki i drobne języki ognia odbijające się na powierzchni srebrzystego widelczyka. – Tak, chyba tak. To moja bodaj piąta zima tutaj… – westchnął i wsunął kęs pomiędzy zęby, przeżuwając z namaszczeniem kwaskowe jabłka szczodrze potraktowane cynamonem.
Nie sądził, że Iiris ulegnie pokusie i przybędzie do Midgardu, Babuszka zdawała się twardo obstawać przy tym, że Finlandia była najlepszym miejscem do życia, a sam Bergman był święcie przekonany, że dokładnie to samo wpoiła swojej młodej podopiecznej. Kiedy otrzymał więc list, w którym Reinikainen oświadczała, że wybiera się w jego strony, był szczerze przejęty. Nie zamierzał szczędzić jej pomocy z uwagi na przeszłość i zażyłości, w których zdołał się pogrążyć. Jeśli faktycznie zadecyduje po kilku miesiącach, że nie jest to jej świat, nie będzie próbował na siłę zatrzymać, gdyż wiedział, jak wiele złego może wypłynąć z podobnych praktyk. Co bądź, pozostawanie w Midgardzie rodziło wiele problemów i wystawiało na bardzo czujne oko Kruczej Straży, a tego żadne z nich raczej nie chciało. Zwłaszcza w ostatnich czasach, gdy zgroza śmierci nawiedzała przeciętnych, bogom ducha winnych, mieszkańców. A każde, najmniejsze uchybienie mogło sprowadzić gniew i szykany (choć brak piętna w postaci Pieczęci Lokiego i tak stawiał ich na wygranej pozycji, przynajmniej na ten moment). – Widzisz, Midgard daje ogrom możliwości, ale też może okazać się zgubą. Droga Iiris, musisz zawsze pamiętać, by nie stracić czujności. Faktycznie, to nie Finlandia, to nie twoje spokojne Lemmenjoki. To nie moja Hesteyria opuszczona przez ludzi ani Ísafjörður. – Przyglądał się jej przez moment, unosząc jeden z kącików ust, następnie powrócił do jedzenia ciasta. Nie zamierzał jej straszyć, ani przez moment, chciał jedynie, by zdawała sobie sprawę z tego, jakimi zasadami rządziło się serce magicznej Skandynawii. – Na szczęście, nie jesteś tu sama, zawsze możesz liczyć na moją pomoc, gdyby coś się działo. – Uniósł się spokojnie z kanapy i na prośbę dokładki, pokiwał jedynie głową. Poszedł do kuchenki, by przygotować nowy kawałek ciasta na zupełnie świeżym porcelanowym talerzyku, upstrzonym błękitnymi niezapominajkami. Ułożył porcję tuż przed Iiris i opadł na swoje miejsce, przykryte kolorowym pledem.
– Tak właściwie, to nie zasługa mojej dziewczyny, a pomocnika – stwierdził gładko, gdyż nie mógł w żaden inny sposób określić przy niej Arthura. Nazwanie go synem zakrawałoby o szaleństwo, zwłaszcza że pozornie mężczyzn dzieliło ledwie około dziesięć lat różnicy. Chcąc uniknąć zamieszana, podarował Iiris wygodną półprawdę. – Przekażę mu, że tak bardzo ci smakowało, choć kto wie, może sama będziesz miała do tego okazję – dodał i sięgnął po herbatę, aby nalać sobie nieco ciepłego naparu. Oparł się plecami o kanapę rozciągając skurczone mięśnie.
– Mówię samą prawdę. – Doskonale wyłapał moment, w którym rumieniec oblał twarz dziewczyny. Mruknął do siebie z aprobatą znad parującej filiżanki, doskonale wiedząc, że potrzebowała tych słów. – Dyskrecja jest niezwykłym atutem, dzięki temu nie będziesz narzekać na brak zainteresowanych – dodał, pochwyciwszy intensywne spojrzenie. Sam polegał na jej umiejętnościach od lat i był gotów ręczyć za jej profesjonalizm.
Ostatnie pytanie, które padło z jej ust, zmusiło go do przybrania nieco surowszego grymasu. Choć wszystko zdawało się układać doskonale, jego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia, zwłaszcza ciążyły mu nieprzespane noce odbijające się piętnem fioletowych smug pod oczami. Ostrożnie odłożył napój na stolik i zaplótł ręce, układając je na brzuchu.
– Jeśli mam być szczery, to bywało lepiej. Pewnie to kwestia pory roku, ale czuję znaczne osłabienie. Ponadto… nigdy nie miałem zbyt dobrego snu, jednak teraz zdaje mi się, że koszmary są niezwykle uciążliwe. Będę potrzebował czegoś nasennego oprócz krwinkowaru. – Kanciaste słowa opuszczały jego usta w sposób niezdecydowany, nigdy nie potrafił otwarcie mówić o swoich problemach i schorzeniu.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:42
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Uwielbiał zimę, trzaskający śnieg, pod nogami, mróz co zdobi okiennice, malownicze krajobrazy pokrytej puchową pierzyną Skandynawii, kry unoszące się przy ujściach rzek i fiordów, zamarznięte tafle jeziora, po których można ślizgać się na łyżwach. Wszystko to okraszone było swą niepowtarzalną aurą i budowało nastrój, nawet w paskudne dni, nawet gdy śnieg ciskany przez gwałtowne podmuchy wiatru wdzierał się za kołnierz nowego płaszcza i wywoływał nieprzyjemny dreszcz. Był marynarzem, naturalnie przywykł do niepogody, lecz tego dnia, czuł się zwyczajnie przemarznięty i nie miał nastroju na pływanie w lodowatej wodzie. Zdecydowanie wolał ciepły kąt w rogu swej izdebki na poddaszu i ciepło kominka, a w dłoniach trzymając garnek z ciepłą herbatą zaprawioną miodem i cytryną, wręcz marzył tylko o tym, by odpocząć, po niemal całonocnej i schodzącej do godzin popołudniowych pracy, a raczej męczarni, bo tym właśnie był rozładunek statku i podpisywanie wszelkich formularzy, które powinien wypełnić kapitan, ale tego wcięło gdzieś, zapewne chlał znów w jakimś tanim burdelu wraz z pierwszym oficerem zrzucając całą odpowiedzialność na Mortensena, jak zwykle. Gdyby był bardziej uparty, gdyby gniew zakiełkował w piersi marynarza zapewne, udałby się do znanego przybytku i wyciągnął przełożonych za fraki, ale zaniechał tego, chcąc dopiąć, co było istotne i pozwolić by reszta załogi mogła udać się na spoczynek.
Krok za krokiem, przedzierając przez zaspy, jakie pojawiły się na drodze, a których bardzo, bardzo wczesnym rankiem nie było jeszcze, maszerował, gdy tylko minął ostatnie zabudowania, gdy został w panującej i wszechogarniającej bieli sam wyswobodził jedną dłoń z grubej rękawicy. – Kyndill – rzucił, przez zaciśnięte zęby, a w dłoni pojawiła się kula ognia, która bardziej przywodziła na myśl pochodnię. Ciepło momentalnie rozlało się po nagiej dłoni i promieniowało na całe ciało. A nikłe światełko, chociaż pora jeszcze nie była późna, dawało się widzieć z daleka.
Czuł, że pomimo lewitującej nad dłonią pochodni doszczętnie skostniał, a gdy zarys domu zamajaczył w śnieżycy, momentalnie poweselał, przyspieszył kroku i w ciągu kilkunastu głębszych oddechów dotarł do pierwszych zabudowań.
Otworzył drzwi ostrożnie tak, aby śnieg nie wdarł się do środka, a następnie zrzucił z siebie tę warstwę białego puchu, która została na butach i płaszczu. Westchnął głęboko, a wówczas do jego nozdrzy dotarł zapach ziół, dominujący i zastanawiający, bo przecież Fárbauti nie specjalizował się w nich, a jeśli ktoś w tym domu wykorzystywał je do czegoś, to właśnie Arthur, głównie do dań i ciast. Lecz w swej skromnej wiedzy nie potrafił określić nazw tych, które wyczuwał, zaintrygowany przeszedł korytarzem, zrzucając wcześniej płaszcz i zostając tylko w wełnianym grubym swetrze oraz podobnie grubych spodniach, których nogawki były lekko przemoczone. Westchnął ponownie i aż zamarł z gębą otwartą ze zdumienia. Błękit oczu przemknął po postaci kobiety, szybko lustrując ją i spoczął w nadziei i szukaniu odpowiedzi na mężczyźnie. Tego się nie spodziewał, absolutnie. Już prędzej patrol Kruczej Straży, byłby bardziej oczywisty, niż znachorka jedząca szarlotkę na kanapie w swobodnej konwersacji z przybranym ojcem. Jęknął głucho, bo słów mu zwyczajnie brakowało, chciał tylko odpocząć, położyć się w łóżku, wypić ciepłej herbaty i zasnąć.
– Witaj – niepewny uśmiech zabłąkał się na twarzy przemytnika, tak niewyraźnie, iż prędko zgasł w zarodku. Nie wiedział, czego może się spodziewać.
Krok za krokiem, przedzierając przez zaspy, jakie pojawiły się na drodze, a których bardzo, bardzo wczesnym rankiem nie było jeszcze, maszerował, gdy tylko minął ostatnie zabudowania, gdy został w panującej i wszechogarniającej bieli sam wyswobodził jedną dłoń z grubej rękawicy. – Kyndill – rzucił, przez zaciśnięte zęby, a w dłoni pojawiła się kula ognia, która bardziej przywodziła na myśl pochodnię. Ciepło momentalnie rozlało się po nagiej dłoni i promieniowało na całe ciało. A nikłe światełko, chociaż pora jeszcze nie była późna, dawało się widzieć z daleka.
Czuł, że pomimo lewitującej nad dłonią pochodni doszczętnie skostniał, a gdy zarys domu zamajaczył w śnieżycy, momentalnie poweselał, przyspieszył kroku i w ciągu kilkunastu głębszych oddechów dotarł do pierwszych zabudowań.
Otworzył drzwi ostrożnie tak, aby śnieg nie wdarł się do środka, a następnie zrzucił z siebie tę warstwę białego puchu, która została na butach i płaszczu. Westchnął głęboko, a wówczas do jego nozdrzy dotarł zapach ziół, dominujący i zastanawiający, bo przecież Fárbauti nie specjalizował się w nich, a jeśli ktoś w tym domu wykorzystywał je do czegoś, to właśnie Arthur, głównie do dań i ciast. Lecz w swej skromnej wiedzy nie potrafił określić nazw tych, które wyczuwał, zaintrygowany przeszedł korytarzem, zrzucając wcześniej płaszcz i zostając tylko w wełnianym grubym swetrze oraz podobnie grubych spodniach, których nogawki były lekko przemoczone. Westchnął ponownie i aż zamarł z gębą otwartą ze zdumienia. Błękit oczu przemknął po postaci kobiety, szybko lustrując ją i spoczął w nadziei i szukaniu odpowiedzi na mężczyźnie. Tego się nie spodziewał, absolutnie. Już prędzej patrol Kruczej Straży, byłby bardziej oczywisty, niż znachorka jedząca szarlotkę na kanapie w swobodnej konwersacji z przybranym ojcem. Jęknął głucho, bo słów mu zwyczajnie brakowało, chciał tylko odpocząć, położyć się w łóżku, wypić ciepłej herbaty i zasnąć.
– Witaj – niepewny uśmiech zabłąkał się na twarzy przemytnika, tak niewyraźnie, iż prędko zgasł w zarodku. Nie wiedział, czego może się spodziewać.
Bezimienny
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:43
Fárbauti miał rację, musiałam uważać, aby łapska tego miasta nie pociągnęły mnie na dno. Miałam swoje cele, do których zmierzałam, swoje widoki na przyszłość. Uporczywie pragnęłam wrócić do domu, do mroźnej krainy, którą zwykłam zwać swoim miejscem na Ziemi. Skuty lodem las miał powietrze inne niż Midgard, a jego roślinność pieściła każdy nerw ciała, gdy tylko palcem dotykałam zimnej kory drzew, lub pod śniegiem znajdowałam pozostałości po kwietnikach. Ogień palił się tam inaczej, zupa smakowała lepiej, a obraz inaczej się malował.
Westchnęłam głęboko gdy wspomniał, że to piąta już zima. Nie chciałam skończyć tak, jak on, nie pragnęłam życia w tym mieście, chociaż patrząc na to, w jakiej ładnej pracowni mieszkał, chyba mu się to opłaciło. Nie na pieniądzach jednak stał świat, a na głowie! Kiwałam w zrozumieniu głową.
— A jakbyś cofnął czas, to byś tu przyjechał jeszcze raz? — dopytałam. Widziałam w nim autorytet, czy tego chciał, czy nie, więc jego zdanie było dla mnie szczególnie ważne, zwłaszcza bacząc na to, jak bardzo pomógł mi w przeprowadzce.
Wiedział jakiej magii się nauczyłam, chociaż ja nie traktowałam jej jako tej złej. Myślę, że zakazane czary są niebezpieczne, ale tylko w nieodpowiednich rękach, ja byłam znachorką. Musiałam przecież mieć pojęcie na temat każdej magii, nawet jeśli Babuszka nie zdążyła mnie jej nauczyć. Ciemne żyły czy białka w oczach nie były niczym strasznym, a przynajmniej tak sądziłam dzisiaj, parę lat temu, gdy dopiero poznawałam te zaklęcia, gdy obserwowałam ich przebieg, było zupełnie inaczej. Mężczyzna znów miał rację, na co przytaknęłam mu. — Ja nie do końca rozumiem, jak to działa — wyszeptałam niemal, nauczona, by w nieodpowiednim towarzystwie nie wspominać o zakazanej magii, ale przecież ani nie wymieniłam jej głośno, ani nie było tu nikogo innego. — Czemu to wszystko jest tu zabraniane? Ale będę pamiętać i będę ostrożna, obiecuję — uśmiechnęłam się nieco niemrawo, wciągając mocniej powietrze w płuca. Pachniało inaczej, niczym zbliżający się kataklizm. — Dziękuję. Gdyby nie ty, to nie dałabym sobie tutaj rady... Czasem wiesz, czuję się chyba przytłoczona tym, albo... No sama nie wiem. Może samotna? Nie, samotna nie. Wokół tyle lisów i wiewiórek, zawsze jest z kim porozmawiać — zamrugałam kilka razy, uśmiechając się szeroko. Prawda jednak była taka, że zwyczajnie brakowało mi domu. Mogłam być sama, mogłam być opuszczona, mogłam być zostawiona, ale byłam u siebie. Nie miałam wielu bliskich mi osób i wcale nie wstydziłam się tego faktu. Ale był Fárbauti. Kiedyś był ktoś jeszcze, ale poszedł w siną dal. Głąb.
Teraz jednak mogłam skupić się na rozkosznym smaku szarlotki, na przyszłości, która plasowała się przede mną w różowych barwach (kogo ja oszukuję?). Przez chwilę zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czemu jego pomocnik miałby gotować? Gdybym dłużej żyła w Midgardzie, mogłabym pomyśleć, ze to nie pomocnik, a kochanek, ale na szczęście, byłam jeszcze na to zbyt zdziczała. Dlatego też wzruszyłam ramionami. — Może? Pomaga ci w pracy? — wzrok mój pognał w stronę książek technicznych, z których nie zrozumiałabym ani jednego słowa. — No pochwal go, że palce lizać — co też zrobiłam, wskazując jakie to pyszne!
Miał rację, od zawsze byłam znana z tego, że nie zadaję zbędnych pytań. To wynikało z tego, że pacjenci mogli powiedzieć mi prawdę, a nie każdy potrafił, gdy w grę wchodziła kwestia strachu przed konsekwencjami. Bo oto jednemu żona przebiła ramię sztyletem za zdradę, inna zabiła rosnące w jej brzuchu dziecko, a trzeci potrzebował trucizny na macochę. Nie pytałam, bo i nie chciałam wiedzieć, tak było łatwiej i bezpieczniej.
— Może powinnam cię zbadać? — zaproponowałam, gotowa zrobić to choćby teraz. — Przygotuję ci eliksir spokoju, a jeśli to nie pomoże to sok z maku lekarskiego. Jest silny, ale w małych dawkach skuteczny — bezsenne noce na dłuższy czas potrafiły doprowadzić organizm do ruiny, a przecież Bergman nie był wcale taki młody.
Wtem usłyszałam otwieranie drzwi, krótki szczęk zamka i dziwnie znajome kroki, które przecież nie mogły należeć do nikogo mi znanego. Zapewne chodziło o pomocnika gospodarza, o którym mi wcześniej wspomniał. Doskonale, osobiście mogłam podziękować za ciasto i jeszcze wziąć przepis, jeśli byłby taki miły. Najpierw jednak nastał chłód, niesiony przez niego z ganku, potem zaś dostrzegłam błękitne spojrzenie, które musnęło moją twarz jedynie na krótki moment, zaraz potem zatapiając oczy w Fárbauti. Z początku przemknęła przez moje gardło złość, nagły zryw zamkniętego w nim powietrza i potworne kłucie serca, które teraz zresztą sunęło aż nad obojczyk. Żołądek ściskał się nachalnie, a w uszach rozległ się pisk, będący efektem szoku, jakiego właśnie doznawałam. Płonęło moje podniebienie, gotowe krzyczeć i złościć się, a jednak nie zrobiłam nic, otwierając szeroko oczy i próbując opanować drżenie dłoni. I nie zrobiłabym zapewne nic więcej, tkwiła tak w ciszy, niemo godząc się na jego obecność, gdyby nie to, że nagle tę ciszę przerwał głuchy jęk, który ja odebrałam jako irytację swoją osobą.
Bezczelny głąb, nicpoń, błazen, łazęga, hultaj, utrapieniec, łotr!
Ile minęło czasu? Pół roku? Więcej?! Zawsze był, a nagle zniknął bez słowa, widocznie znudzony towarzystwem, które i tak odwiedzał nie nader często. Nie wymagałam nic, nie prosiłam o nic, po prostu czasem... Ale tylko czasem! Czasem miło było, gdy nie byłam sama w dziczy, gdy cudzy głos rozcinał ciszę, gdy budziło mnie rąbanie drewna, gdy kładłam się w zapachu mężczyzny. On zaś porzucił to na korzyść czego? Przygody? Fortuna sprzyja odważnym.
Dupek.
— Witaj…? — wypowiedziałam, a moje brwi wyprostowały się, tworząc wściekłą kreskę, usta zaś złączyły blisko do siebie, wściekłe i zawiedzione. — WITAJ?! Po tylu miesiącach bez znaku życia jedyne co masz mi do powiedzenia to "witaj"? — podniosłam się z kanapy, chociaż wzrostem znacząco odbiegałam od obydwu mężczyzn, tak teraz wcale nie czułam się zbyt mała. Nie krzyczałam, ale próżno było szukać w moim głosie spokoju. — Myślałam, że coś ci się stało! Że zraniono cię w podróży! Myślałam, że nie żyjesz! — łzy mimowolnie popłynęły z moich oczu, ale raz-dwa otarłam je rękawem. Tkwiłam w więcej niż zagwozdce, w końcu rozwiązały się moje obawy, w końcu udzielone zostały mi odpowiedzi na niewypowiedziane nigdy pytania, bo i kogo miałabym pytać?
— Él! - wypowiedziałam czar pełna złości, pragnąc, aby nad nim uformowała się chmura.
Posprzątam, obiecuję!
Westchnęłam głęboko gdy wspomniał, że to piąta już zima. Nie chciałam skończyć tak, jak on, nie pragnęłam życia w tym mieście, chociaż patrząc na to, w jakiej ładnej pracowni mieszkał, chyba mu się to opłaciło. Nie na pieniądzach jednak stał świat, a na głowie! Kiwałam w zrozumieniu głową.
— A jakbyś cofnął czas, to byś tu przyjechał jeszcze raz? — dopytałam. Widziałam w nim autorytet, czy tego chciał, czy nie, więc jego zdanie było dla mnie szczególnie ważne, zwłaszcza bacząc na to, jak bardzo pomógł mi w przeprowadzce.
Wiedział jakiej magii się nauczyłam, chociaż ja nie traktowałam jej jako tej złej. Myślę, że zakazane czary są niebezpieczne, ale tylko w nieodpowiednich rękach, ja byłam znachorką. Musiałam przecież mieć pojęcie na temat każdej magii, nawet jeśli Babuszka nie zdążyła mnie jej nauczyć. Ciemne żyły czy białka w oczach nie były niczym strasznym, a przynajmniej tak sądziłam dzisiaj, parę lat temu, gdy dopiero poznawałam te zaklęcia, gdy obserwowałam ich przebieg, było zupełnie inaczej. Mężczyzna znów miał rację, na co przytaknęłam mu. — Ja nie do końca rozumiem, jak to działa — wyszeptałam niemal, nauczona, by w nieodpowiednim towarzystwie nie wspominać o zakazanej magii, ale przecież ani nie wymieniłam jej głośno, ani nie było tu nikogo innego. — Czemu to wszystko jest tu zabraniane? Ale będę pamiętać i będę ostrożna, obiecuję — uśmiechnęłam się nieco niemrawo, wciągając mocniej powietrze w płuca. Pachniało inaczej, niczym zbliżający się kataklizm. — Dziękuję. Gdyby nie ty, to nie dałabym sobie tutaj rady... Czasem wiesz, czuję się chyba przytłoczona tym, albo... No sama nie wiem. Może samotna? Nie, samotna nie. Wokół tyle lisów i wiewiórek, zawsze jest z kim porozmawiać — zamrugałam kilka razy, uśmiechając się szeroko. Prawda jednak była taka, że zwyczajnie brakowało mi domu. Mogłam być sama, mogłam być opuszczona, mogłam być zostawiona, ale byłam u siebie. Nie miałam wielu bliskich mi osób i wcale nie wstydziłam się tego faktu. Ale był Fárbauti. Kiedyś był ktoś jeszcze, ale poszedł w siną dal. Głąb.
Teraz jednak mogłam skupić się na rozkosznym smaku szarlotki, na przyszłości, która plasowała się przede mną w różowych barwach (kogo ja oszukuję?). Przez chwilę zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czemu jego pomocnik miałby gotować? Gdybym dłużej żyła w Midgardzie, mogłabym pomyśleć, ze to nie pomocnik, a kochanek, ale na szczęście, byłam jeszcze na to zbyt zdziczała. Dlatego też wzruszyłam ramionami. — Może? Pomaga ci w pracy? — wzrok mój pognał w stronę książek technicznych, z których nie zrozumiałabym ani jednego słowa. — No pochwal go, że palce lizać — co też zrobiłam, wskazując jakie to pyszne!
Miał rację, od zawsze byłam znana z tego, że nie zadaję zbędnych pytań. To wynikało z tego, że pacjenci mogli powiedzieć mi prawdę, a nie każdy potrafił, gdy w grę wchodziła kwestia strachu przed konsekwencjami. Bo oto jednemu żona przebiła ramię sztyletem za zdradę, inna zabiła rosnące w jej brzuchu dziecko, a trzeci potrzebował trucizny na macochę. Nie pytałam, bo i nie chciałam wiedzieć, tak było łatwiej i bezpieczniej.
— Może powinnam cię zbadać? — zaproponowałam, gotowa zrobić to choćby teraz. — Przygotuję ci eliksir spokoju, a jeśli to nie pomoże to sok z maku lekarskiego. Jest silny, ale w małych dawkach skuteczny — bezsenne noce na dłuższy czas potrafiły doprowadzić organizm do ruiny, a przecież Bergman nie był wcale taki młody.
Wtem usłyszałam otwieranie drzwi, krótki szczęk zamka i dziwnie znajome kroki, które przecież nie mogły należeć do nikogo mi znanego. Zapewne chodziło o pomocnika gospodarza, o którym mi wcześniej wspomniał. Doskonale, osobiście mogłam podziękować za ciasto i jeszcze wziąć przepis, jeśli byłby taki miły. Najpierw jednak nastał chłód, niesiony przez niego z ganku, potem zaś dostrzegłam błękitne spojrzenie, które musnęło moją twarz jedynie na krótki moment, zaraz potem zatapiając oczy w Fárbauti. Z początku przemknęła przez moje gardło złość, nagły zryw zamkniętego w nim powietrza i potworne kłucie serca, które teraz zresztą sunęło aż nad obojczyk. Żołądek ściskał się nachalnie, a w uszach rozległ się pisk, będący efektem szoku, jakiego właśnie doznawałam. Płonęło moje podniebienie, gotowe krzyczeć i złościć się, a jednak nie zrobiłam nic, otwierając szeroko oczy i próbując opanować drżenie dłoni. I nie zrobiłabym zapewne nic więcej, tkwiła tak w ciszy, niemo godząc się na jego obecność, gdyby nie to, że nagle tę ciszę przerwał głuchy jęk, który ja odebrałam jako irytację swoją osobą.
Bezczelny głąb, nicpoń, błazen, łazęga, hultaj, utrapieniec, łotr!
Ile minęło czasu? Pół roku? Więcej?! Zawsze był, a nagle zniknął bez słowa, widocznie znudzony towarzystwem, które i tak odwiedzał nie nader często. Nie wymagałam nic, nie prosiłam o nic, po prostu czasem... Ale tylko czasem! Czasem miło było, gdy nie byłam sama w dziczy, gdy cudzy głos rozcinał ciszę, gdy budziło mnie rąbanie drewna, gdy kładłam się w zapachu mężczyzny. On zaś porzucił to na korzyść czego? Przygody? Fortuna sprzyja odważnym.
Dupek.
— Witaj…? — wypowiedziałam, a moje brwi wyprostowały się, tworząc wściekłą kreskę, usta zaś złączyły blisko do siebie, wściekłe i zawiedzione. — WITAJ?! Po tylu miesiącach bez znaku życia jedyne co masz mi do powiedzenia to "witaj"? — podniosłam się z kanapy, chociaż wzrostem znacząco odbiegałam od obydwu mężczyzn, tak teraz wcale nie czułam się zbyt mała. Nie krzyczałam, ale próżno było szukać w moim głosie spokoju. — Myślałam, że coś ci się stało! Że zraniono cię w podróży! Myślałam, że nie żyjesz! — łzy mimowolnie popłynęły z moich oczu, ale raz-dwa otarłam je rękawem. Tkwiłam w więcej niż zagwozdce, w końcu rozwiązały się moje obawy, w końcu udzielone zostały mi odpowiedzi na niewypowiedziane nigdy pytania, bo i kogo miałabym pytać?
— Él! - wypowiedziałam czar pełna złości, pragnąc, aby nad nim uformowała się chmura.
Posprzątam, obiecuję!
Isak Bergman
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:43
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Długie lata nauczyły go powściągliwości względem ludzi. Nic nie działało lepiej, niż trzymanie stosownego dystansu. Kiedyś nie rozumiał tego zupełnie, będąc ledwie dzieckiem – małym chłopcem przylepiającym nos do okien obcych domów, by obserwować życie innych, tych bardziej szczęśliwych i beztroskich, jak mu się wtedy wydawało. Nie mógł przecież myśleć inaczej, skazany na wieczną tułaczkę wraz z matką, wystawiany na pośmiewisko rówieśników w szkole, zupełnie nie akceptujących tego, że aż tak bardzo odstawał. Gorycz przyszła dopiero z czasem, wpierw przemycana zupełnie bezmyślnie przez rodzicielkę, następnie wtłaczana z całkowitą premedytacją przez Ismaela. Upodobnił go do siebie – warunkując tak, by czuł wieczne napięcie w towarzystwie zbyt wielu ludzi, by męczył się ich obecnością i uciekał w samotnię. Ślepiec zdawał się na gładkiej desce Isakowego życia żłobić rylcem głębokie szramy, które prześwitywały nawet przez grube warstwy tempery nowych doświadczeń, łagodzących nieco tak radykalne podejście do świata i napotykanych ludzi. Nie zdołał jednak wyprzeć się wszystkiego, odnajdując stale ogromne pokłady niechęci i nienawiści. Paradoksalnie w tak nieprzyjaznych warunkach trzymała go obecność drugiej duszy, zawsze naginał się do granic możliwości, ilekroć ktoś okazał mu choć krztynę wyrozumiałości. Nigdy jednak nie przyznał się do tej słabości w obawie, że kiedy przyjdzie sądna godzina, zwróci się to przeciwko niemu.
Uniósł lekko brwi, zastanawiając się wyraźnie nad zadanym pytaniem. Nie musiał jednak zbyt mocno szukać odpowiedzi. Łagodny uśmiech wypełnił przestrzeń pomiędzy kącikami ust.
– Tak, sądzę, że tak… myślę, że ostatecznie warto było zaryzykować, zrobiłbym to ponownie. – Przechylił filiżankę i wysączył odrobinę naparu. Gdyby tu nie dotarł, nie otrzymałby drugiej szansy, nie znalazłby tego, za czym zwykle tak mocno tęsknił. Słodkie myśli rozlewały się balsamem zdolnym zaleczyć wszystkie niedogodności wynikające z opuszczenia Islandii. – Widzisz, ptaszyno – rozpoczął tonem człowieka doświadczonego, chcącego udzielić porady swemu podopiecznemu. Był przy tym jak zwykle bardzo dobrotliwy i życzliwy, tak jak potrzebowała tego Iiris. – Ludzie często obawiają się tego, czego nie znają. I nie ma w tym oczywiście nic złego, to naturalne. Problem zaczyna się wtedy, gdy zaczynają kierować się tym lękiem, pozwalają, by pochłonął ich i nie dopuścił, by zakiełkowała choć odrobina dobrej woli, aby zrozumieć. Próbują tłumaczyć sobie, że całe zło pochodzi z tego, czego nie znają… w tym przypadku z konkretnej gałęzi magii. Skupiają się na jednej grupie, uogólniają. W pewnym sensie sami tworzą sobie potwora, którego tak bardzo się obawiają – wzruszył ramionami z pewnego rodzaju rezygnacją, spoglądając jednak wciąż bardzo cierpliwie na Iiris. – Porozmawiamy jeszcze o tym, tymczasem, uważaj na siebie, powtórzę jeszcze raz, choć rozumiesz to doskonale – stwierdził i na moment nakrył jej drobne palce ciężarem własnej, spracowanej, nieco szorstkiej dłoni. Nie był Babuszką, choć mógł dać choć namiastkę utraconego. – Zawsze możesz na mnie liczyć. Teraz nie jesteś sama, wiesz? – zagadnął, pogłębiając uśmiech. Rozumiał, że czuje się niepewnie, wyrwana niczym drzewo z rodzinnego lasu i przesadzona w zupełnie nową glebę. Ale była młodą roślinką, takie adaptowały się lepiej, szybciej, krócej chorowały. – Przychodź tu, kiedy tylko będziesz potrzebowała i proś o co tylko chcesz, będę starał się jakoś zaradzić wszelakim problemom. – Podnosząc rękę, zgarnął talerzyk z ciastem, zajmując się kończeniem swojej porcji. Pokiwał i zapewnił, że na pewno przekaże wyrazy uznania dla twórcy ciasta, choć zerknąwszy za okno nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że Arthur zaraz powróci z miasta.
Zakrztusił się przy jej entuzjazmie i pokręcił głową zdecydowanie.
– Nie, nie. Siedź spokojnie, zaprosiłem cię abyśmy trochę posiedzieli w spokoju. Nie musisz zupełnie zaprzątać sobie głowy badaniem w tym momencie, jeszcze będzie na to czas, ale dziękuję ci za troskę i na pewno będę wdzięczny za te eliksiry. – Odstawił talerzyk na stolik w momencie, gdy drzwi skrzypnęły donośnie, a do wnętrza mimowolnie przedostał się rześki powiew i kilka grudek śniegu. Odwrócił się w kierunku Iiris, choć jeszcze nic nie mówił, oczekując aż Mortensen dołączy do nich. Chciał następnie nawiązać do rozmowy o cieście i o tym, że prawdopodobnie marynarz dorobił się nowej wielbicielki jego kuchni, jednak nie zdążył. Twarz mu stężała, gdy najpierw usłyszał znajomy głos wypowiadający powitanie wyraźnie skierowane do dziewczęcia, następnie wykrzywił się w zupełnie niesprecyzowanym grymasie, dostrzegając kalejdoskop emocji odbijających się na buzi Reinikainen. Skurczył się na kanapie osaczony przez gorycz wylewającą się z ust Iiris. Ostatnim czego się spodziewał było to, że ta dwójka znała się najwyraźniej bardzo dobrze. Chwilowo obrał rolę obserwatora, z dozą zaciekawienia, ale i niepokoju, chłonącego wszystkie aspekty tego wyjątkowego powitania.
– To chyba podaruję sobie przedstawianie... – mruknął, gromiąc Mortensena spojrzeniem, choć nie sądził, aby ten w ogóle zwrócił na niego uwagę, podobnie wątpił w to, że ktokolwiek usłyszał jego mamrotanie. Poderwał się z miejsca dopiero wtedy, gdy aura w pomieszczeniu przesiąknęła zaklęciem, gdy postać znachorki nabrała rysów ślepczej natury, gdy z chmury zawieszonej nieco poniżej sufitu, tuż nad głową Mortensena, zaczęły sączyć się krople deszczu. Śpiący do tej pory nieopodal drzwi Jormungand poderwał się z sykiem i uciekł, gdy kocie futro zrosiło się wilgocią niespodziewanego deszczu. Na podłodze wykwitła ciemna plama. Jednak musiał odstąpić od początkowych planów nie wtrącania się. Cokolwiek wydarzyło się pomiędzy nimi – Bergman nie zamierzał czekać do momentu, aż konflikt eskaluje zupełnie.
– Iiris! Arthur! Czy ktoś raczy mi powiedzieć, o co tutaj chodzi, zanim się potopimy? – Tym razem rzucił zdecydowanie, widząc jeżącego się i syczącego, schowanego za winklem kocura. Hiperbolizował wprawdzie, gdyż zaklęcie nie miało takiej mocy, jednak widać było, że faktycznie wymaga natychmiastowych odpowiedzi.
Uniósł lekko brwi, zastanawiając się wyraźnie nad zadanym pytaniem. Nie musiał jednak zbyt mocno szukać odpowiedzi. Łagodny uśmiech wypełnił przestrzeń pomiędzy kącikami ust.
– Tak, sądzę, że tak… myślę, że ostatecznie warto było zaryzykować, zrobiłbym to ponownie. – Przechylił filiżankę i wysączył odrobinę naparu. Gdyby tu nie dotarł, nie otrzymałby drugiej szansy, nie znalazłby tego, za czym zwykle tak mocno tęsknił. Słodkie myśli rozlewały się balsamem zdolnym zaleczyć wszystkie niedogodności wynikające z opuszczenia Islandii. – Widzisz, ptaszyno – rozpoczął tonem człowieka doświadczonego, chcącego udzielić porady swemu podopiecznemu. Był przy tym jak zwykle bardzo dobrotliwy i życzliwy, tak jak potrzebowała tego Iiris. – Ludzie często obawiają się tego, czego nie znają. I nie ma w tym oczywiście nic złego, to naturalne. Problem zaczyna się wtedy, gdy zaczynają kierować się tym lękiem, pozwalają, by pochłonął ich i nie dopuścił, by zakiełkowała choć odrobina dobrej woli, aby zrozumieć. Próbują tłumaczyć sobie, że całe zło pochodzi z tego, czego nie znają… w tym przypadku z konkretnej gałęzi magii. Skupiają się na jednej grupie, uogólniają. W pewnym sensie sami tworzą sobie potwora, którego tak bardzo się obawiają – wzruszył ramionami z pewnego rodzaju rezygnacją, spoglądając jednak wciąż bardzo cierpliwie na Iiris. – Porozmawiamy jeszcze o tym, tymczasem, uważaj na siebie, powtórzę jeszcze raz, choć rozumiesz to doskonale – stwierdził i na moment nakrył jej drobne palce ciężarem własnej, spracowanej, nieco szorstkiej dłoni. Nie był Babuszką, choć mógł dać choć namiastkę utraconego. – Zawsze możesz na mnie liczyć. Teraz nie jesteś sama, wiesz? – zagadnął, pogłębiając uśmiech. Rozumiał, że czuje się niepewnie, wyrwana niczym drzewo z rodzinnego lasu i przesadzona w zupełnie nową glebę. Ale była młodą roślinką, takie adaptowały się lepiej, szybciej, krócej chorowały. – Przychodź tu, kiedy tylko będziesz potrzebowała i proś o co tylko chcesz, będę starał się jakoś zaradzić wszelakim problemom. – Podnosząc rękę, zgarnął talerzyk z ciastem, zajmując się kończeniem swojej porcji. Pokiwał i zapewnił, że na pewno przekaże wyrazy uznania dla twórcy ciasta, choć zerknąwszy za okno nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że Arthur zaraz powróci z miasta.
Zakrztusił się przy jej entuzjazmie i pokręcił głową zdecydowanie.
– Nie, nie. Siedź spokojnie, zaprosiłem cię abyśmy trochę posiedzieli w spokoju. Nie musisz zupełnie zaprzątać sobie głowy badaniem w tym momencie, jeszcze będzie na to czas, ale dziękuję ci za troskę i na pewno będę wdzięczny za te eliksiry. – Odstawił talerzyk na stolik w momencie, gdy drzwi skrzypnęły donośnie, a do wnętrza mimowolnie przedostał się rześki powiew i kilka grudek śniegu. Odwrócił się w kierunku Iiris, choć jeszcze nic nie mówił, oczekując aż Mortensen dołączy do nich. Chciał następnie nawiązać do rozmowy o cieście i o tym, że prawdopodobnie marynarz dorobił się nowej wielbicielki jego kuchni, jednak nie zdążył. Twarz mu stężała, gdy najpierw usłyszał znajomy głos wypowiadający powitanie wyraźnie skierowane do dziewczęcia, następnie wykrzywił się w zupełnie niesprecyzowanym grymasie, dostrzegając kalejdoskop emocji odbijających się na buzi Reinikainen. Skurczył się na kanapie osaczony przez gorycz wylewającą się z ust Iiris. Ostatnim czego się spodziewał było to, że ta dwójka znała się najwyraźniej bardzo dobrze. Chwilowo obrał rolę obserwatora, z dozą zaciekawienia, ale i niepokoju, chłonącego wszystkie aspekty tego wyjątkowego powitania.
– To chyba podaruję sobie przedstawianie... – mruknął, gromiąc Mortensena spojrzeniem, choć nie sądził, aby ten w ogóle zwrócił na niego uwagę, podobnie wątpił w to, że ktokolwiek usłyszał jego mamrotanie. Poderwał się z miejsca dopiero wtedy, gdy aura w pomieszczeniu przesiąknęła zaklęciem, gdy postać znachorki nabrała rysów ślepczej natury, gdy z chmury zawieszonej nieco poniżej sufitu, tuż nad głową Mortensena, zaczęły sączyć się krople deszczu. Śpiący do tej pory nieopodal drzwi Jormungand poderwał się z sykiem i uciekł, gdy kocie futro zrosiło się wilgocią niespodziewanego deszczu. Na podłodze wykwitła ciemna plama. Jednak musiał odstąpić od początkowych planów nie wtrącania się. Cokolwiek wydarzyło się pomiędzy nimi – Bergman nie zamierzał czekać do momentu, aż konflikt eskaluje zupełnie.
– Iiris! Arthur! Czy ktoś raczy mi powiedzieć, o co tutaj chodzi, zanim się potopimy? – Tym razem rzucił zdecydowanie, widząc jeżącego się i syczącego, schowanego za winklem kocura. Hiperbolizował wprawdzie, gdyż zaklęcie nie miało takiej mocy, jednak widać było, że faktycznie wymaga natychmiastowych odpowiedzi.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:44
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Twarz przemytnika zastygła zdawać by się mogło w wyrazie permanentnego szoku, błękit oczu momentalnie przepłynął, przez sylwetkę blondynki zatrzymując się na oczach, które z początku równie, jak i on przeżyły zaskoczenie, lecz o niebo prędzej odegnały je, zastępując emocjami, jakich mógł się spodziewać, jakie były naturalne i adekwatne w stosunku do doznanych krzywd i życia w nieświadomości. Czuł się źle. Nagłe dokuczające zimno przestało, być zmartwieniem, a on sam niemal zatęsknił za pracą i monotonią papierkową, jakby przypominając sobie, że wcale nie było to takie złe, że przecież, mógłby tam dłużej posiedzieć, i być może wówczas uniknąłby spotkania z kobietą. Niestety odwrót w tej sytuacji, był niemożliwy, a to jak zmieniała się twarz Iiris pod wpływem, nieprzyjemnych myśli pod jego adresem napełniało go niepokojem. Świadom swej zbrodni stał naprzeciw kata i sędziego w jednym, brakowało mu sił, by bronić się, przed tym, co miało nastąpić, a czego zaniechał wiedziony porywem za przygodą i w konsekwencji zaniedbując relację, jaką z większym lub mniejszym stopniu utrzymywał latami, taka postawa, co prawda uderzała w czułe struny sumienia i wywoływała skurcz w żołądku, jednakże ostatnie tygodnie, były na tyle intensywne i obfitowały w przeróżne historie, iż najzwyczajniej w świecie nie zdołał wygospodarować czasu na odwiedzenie zielarki. Pluł sobie w brodę i przeklinał swoje lenistwo, wszak mógł napisać, wystarczyło tak niewiele, aby zjednać ją sobie, a i tego nie uczynił.
Mruknięcie Isaka, zostało podsumowane kwaśnym uśmiechem, jaki ozdobił twarz przemytnika, niszcząc maskę szczerego zaskoczenia. Teraz kiedy znał całą prawdę połączył kropki wiedział o Babuszce, wiedział o ziołach, miało to sens, a ochota na skwitowanie tej przewrotności losu śmiechem została zgaszona przez lodowatą wodę co w akompaniamencie bieli oczu i czarnych występujących na dłonie i zdobiących skronie kobiety żyłek ujawniły jej naturę, kiedy czar uderzył w marynarza, ten stał jak kołek, nawet nie próbując się zasłaniać, czy odeprzeć zaklęcie, po prostu nie chciał. Rozumiał jej rozżalenie, gniew i zawód jego osobą, domyślał się, iż tylko osoba Fárbautiego sprawiała, że nie poważyła się na nic więcej, na zaklęcia, jakie wszak znała, a jakie mogłyby przedstawić obraz kobiety cierpiącej, by i on, przyczyna powodu, drzazga co wbiła się w czułe miejsce, uwierała nieznośnie, mógł poczuć to co i ona czuła, podczas tygodni milczenia. Uśmiechnął się, słabo patrząc na zielarkę, bez gniewu, a z troską, nie zasługiwała na krzyki, na awanturę, wręcz przeciwnie, powinien ukorzyć się i przyjąć do serca jej żale i troski, oraz gniew.
– To moja sprawa, nie wtrącaj się – rzucił, patrząc przybranemu ojcu w oczy – pewnie i hardo, bo chociaż szanował go, to nie zamierzał spowiadać się z każdego aspektu swojego życia, nie kiedy jakaś jego część stała przed nim napięta jak struna gotowa pęknąć, gdyby niebacznie dotknąć. Ponadto czerpał przykład z Bergmana, przez tyle lat skrywał całe morze tajemnic, fakt te nie wzbierało nagle i z siłą nie zalewało salonu, lecz to nie był jego interes.
Błękit spojrzenia spoczął ostatecznie na postaci blondynki, na ślepiach, które przed momentem zakryte mglistą bielą przypominały o jej naturze i ostrzegały, lecz Mortensen pluł na zakazaną magię, guzik go obchodziło to, że mogłaby gdyby, tylko zechciała, połamać mu kości w taki sposób, że te przebiłby skórę, mogła wiele, zrobiła tak niewiele. – Wyjdźmy, porozmawiajmy, nalegam mam ci wiele do powiedzenia, jeśli zechcesz mnie wysłuchać – trzymał bezpieczną odległość, by nie rozdrażnić pszczółki jeszcze bardziej. Głosem spokojnym i opanowanym, patrząc jej w oczy, mówił słowa składające się w rozsądne wyjście z sytuacji patowej. Nie chciał jej skrzywdzić, żałował, iż to zrobił, nieumyślnie, zbyt szczeniacko, głupio wreszcie. Nie zasługiwała na te troski.
– Proszę – nie czekał na jej decyzję, obrócił się na pięcie i wyszedł na mróz.
]Arthur z tematu
Mruknięcie Isaka, zostało podsumowane kwaśnym uśmiechem, jaki ozdobił twarz przemytnika, niszcząc maskę szczerego zaskoczenia. Teraz kiedy znał całą prawdę połączył kropki wiedział o Babuszce, wiedział o ziołach, miało to sens, a ochota na skwitowanie tej przewrotności losu śmiechem została zgaszona przez lodowatą wodę co w akompaniamencie bieli oczu i czarnych występujących na dłonie i zdobiących skronie kobiety żyłek ujawniły jej naturę, kiedy czar uderzył w marynarza, ten stał jak kołek, nawet nie próbując się zasłaniać, czy odeprzeć zaklęcie, po prostu nie chciał. Rozumiał jej rozżalenie, gniew i zawód jego osobą, domyślał się, iż tylko osoba Fárbautiego sprawiała, że nie poważyła się na nic więcej, na zaklęcia, jakie wszak znała, a jakie mogłyby przedstawić obraz kobiety cierpiącej, by i on, przyczyna powodu, drzazga co wbiła się w czułe miejsce, uwierała nieznośnie, mógł poczuć to co i ona czuła, podczas tygodni milczenia. Uśmiechnął się, słabo patrząc na zielarkę, bez gniewu, a z troską, nie zasługiwała na krzyki, na awanturę, wręcz przeciwnie, powinien ukorzyć się i przyjąć do serca jej żale i troski, oraz gniew.
– To moja sprawa, nie wtrącaj się – rzucił, patrząc przybranemu ojcu w oczy – pewnie i hardo, bo chociaż szanował go, to nie zamierzał spowiadać się z każdego aspektu swojego życia, nie kiedy jakaś jego część stała przed nim napięta jak struna gotowa pęknąć, gdyby niebacznie dotknąć. Ponadto czerpał przykład z Bergmana, przez tyle lat skrywał całe morze tajemnic, fakt te nie wzbierało nagle i z siłą nie zalewało salonu, lecz to nie był jego interes.
Błękit spojrzenia spoczął ostatecznie na postaci blondynki, na ślepiach, które przed momentem zakryte mglistą bielą przypominały o jej naturze i ostrzegały, lecz Mortensen pluł na zakazaną magię, guzik go obchodziło to, że mogłaby gdyby, tylko zechciała, połamać mu kości w taki sposób, że te przebiłby skórę, mogła wiele, zrobiła tak niewiele. – Wyjdźmy, porozmawiajmy, nalegam mam ci wiele do powiedzenia, jeśli zechcesz mnie wysłuchać – trzymał bezpieczną odległość, by nie rozdrażnić pszczółki jeszcze bardziej. Głosem spokojnym i opanowanym, patrząc jej w oczy, mówił słowa składające się w rozsądne wyjście z sytuacji patowej. Nie chciał jej skrzywdzić, żałował, iż to zrobił, nieumyślnie, zbyt szczeniacko, głupio wreszcie. Nie zasługiwała na te troski.
– Proszę – nie czekał na jej decyzję, obrócił się na pięcie i wyszedł na mróz.
]Arthur z tematu
Bezimienny
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:44
Zadumałam się, gdy mężczyzna powiedział, że ponownie przeprowadziłby się do Midgardu, gdyby miał ku temu okazję. Mówiąc szczerze, chociaż spodziewałam się, że odpowiedzieć była przemyślana, tak spodziewałam się zupełnie innej. Nie wiem, być moze oczekiwałam plucia sobie w brodę, utwierdzenia mnie w moich przekonaniach wobec tego miejsca i uzmysłowienia mi, że to jedynie tymczasowa sytuacja. Nie odezwałam się od razu, kiwając głową w zrozumieniu, tak jakby jego słowa dopiero musiały we mnie dorosnąć, zakorzenić się i zostać zrozumiane. Bergman był dla mnie autorytetem, z czego mam nadzieję, zdawał sobie sprawę, dlatego każdą jego radę chłonęłam z nieukrywaną wdzięcznością. Gdy nazwał mnie ptaszyną, moje kąciki ust poszły w górę, a ja nachyliłam się, podkurczając nogi bliżej ciała, jakbym znów miała osiem lat i słuchała, jak Babuszka śpiewa kołysanki reniferom. Mówił z dużym sensem. Co prawda nie za dobrze znałam się na ludzkim umyśle, co najwyżej potrafiłam naprawić pękniętą czaszkę, albo rozcięte oko, ale umysł gadlrów zawsze zdawał mi się być szorstką tajemnicą, czasem zbyt obskurną, aby mu się przyglądać. A jednak bez oporów wpuszczałam do swojego życia ludzi, zupełnie nie obawiając się zaufać. Przypomnienia, że muszę zachować pełną ostrożność, dźwięczały więc w mojej głowie w obawie, że zrobię coś, czego Fárbauti by nie pochwalił, albo uznał za niebezpieczne. Kiwałam głową, chłonąc każde słowo, bo wiedziałam, że ma rację.
— Czyli wychodzi na to, że ludzie to po prostu zwykli egoiści? Zamiast dokształcić się i douczyć tego, co nie rozumieją, to oceniają nas — pierwotność magii i instynkt, jakim się kierowałam, był dla mnie ważniejszy niż to czy jakiś midgardzki bogacz oceni moją naturę. Ale musiałam się pilnować. — Czyli mam nie korzystać z magii przy obcych? Zamkną mnie w lochu, bo umiem więcej niż oni? — nie czułam się wcale lepsza. Potrzebowałam wyjaśnień, a jemu jedynemu mogłam tu zaufać. Bez pomocy tego człowieka zresztą, utknęłabym pewnie w o wiele gorszym miejscu niż Midgard, nawet jeśli w mieście otaczali mnie ludzie, których musiałam się strzec. Zwierzęta nigdy nie oceniały mnie i mojej magii, znacznie przyjemniejszym mi było ich towarzystwo.
Po raz kolejny kiwnęłam głową, dając mu znać, że zrozumiałam. — Będę, obiecuję. Nie zawiedziesz się — potwierdziłam, szukając w nim akceptacji i zaufania, a gdy szorstka dłoń dotknęła mojej, tak przyjemne ciepło przeszło przez plecy. Samotność doskwierała tu szczególnie, a ja, choć nigdy nie byłam zwierzęciem stadnym, tak od pół roku odczuwałam ją znacznie bardziej niż wcześniej. — Dziękuję… — powiedziałam, a choć w moich oczach nie jawiły się łzy, a głos nie trząsł się, tak gospodarz z pewnością świadom był, ile mam w sobie wdzięczności dla niego. — Jeśli czegokolwiek byś potrzebował… Kiedykolwiek, czegokolwiek! — już nie dokończyłam, przecież doskonale wiedział. Nie dość, że karmił mnie przepysznym jabłecznikiem, to jeszcze był mi więcej niż przyjacielem. Autorytetem i bohaterem, człowiekiem, który potrafił uspokoić i zapewnić, że wszystko się ułoży. Nie był przecież na tyle stary, aby być moim ojcem, gdziekolwiek on teraz się podziewał, ale coś w jego osobie i sposobie bycia zwyczajnie świadczyło o doświadczeniu, które przecież cenniejszym było niż cokolwiek innego.
— Oj, to przecież żaden problem — takie było moje powołanie i nie czułam się nim zmęczona. Dawał mi radość fakt, że mogę pomóc, zwłaszcza komuś takiemu jak on, kto tak wiele dla mnie już zrobił. Nigdy jednak nie naciskałam i nie zadawałam zbędnych pytań, szanując prywatność każdego pacjenta. — Wystarczy słowo, a nawet w środku nocy przylecę! — roześmiałam się, ale mówiłam prawdę i chciałam, aby miał tego świadomość. W małym kajeciku oprawionym skórą spisałam co mam dla niego przygotować, posiadałam zapewne dostateczne zapasy do tego, ale w tym jeszcze się upewnię. Wywary zamierzałam dostarczyć mu osobiście, zawsze to pretekst, aby go odwiedzić oraz, o ile będzie, jeszcze raz zjeść tego pysznego ciasta, którym mnie częstował. Czas płynąłby gładko i miło, a moich myśli nie zaprzątałyby sprawy niepotrzebne, gdyby nie człowiek, jaki niedługo później pojawił się w drzwiach.
Nie żałowałam posłanego w jego stronę czaru, zirytowana, nienaturalnie wściekła i zawiedziona, czułam jak wszelkie emocje, jakie narastały we mnie przez ostatnie miesiące, dotyczącego jego osoby, powracają. Jak wstyd miesza się ze strachem, jak samotność i tęsknota ustępują miejsca złości, a potem jak ponownie nastaje lęk, gdy uświadamiam sobie, że mogło stać się coś złego. Nie wiedziałam, czy odrzucił mnie, bo go nużyłam, czy może zrobił to za niego ktoś inny, wyrywając ze szponów życia, którego uporczywie się trzymał, tak jak wtedy, gdy raniony nożem otworzył drzwi mojej chatki. Mogłam panować nad sobą, ale ani mi to było w smak, gdy przede mną stał sobie jak gdyby nigdy nic kolejny powód łez w moich oczach i ściskającego gardła poczucia, że zostanę na tym świecie sama. Zdecydowany glos Bergmana wybił mnie z rytmu, gdy moje oczy wracały do swego naturalnego morskiego koloru, a żyły chowały się pod bladą skórą. Nagle poczułam się mniejsza, kark mimowolnie pochylił się w przeprosinach, a oczy zgubiły i już chciałam odpowiedzieć, gdy ON, ten paskudny wredny łotr odwarknął mu, jak gdyby nigdy nic.
— Przepraszam, posprzątam to — odpowiedziałam jak skarcony lis, gdy z chmury, która wisiała nad Arthurem, przestał kapać zimny deszcz. I tak rosła we mnie złość, gdy tylko patrzyłam w jego oczy, bo TERAZ nagle chciał rozmawiać, jakby nie miał na to dostatecznie dużo czasu. — Niech się wtrąca — ponownie zaiskrzył się w moich oczach płomień, lecz nie powiedziałam więcej, nie wyjaśniłam nic, dysząc ciężko, gdy zaciśnięte w pięści dłonie drżały, a kolana gnały do ucieczki stąd. Gdy wyszedł na pięcie na mróz, stałam tam jak wryta, a usta zaciskałam w podkowę. Nie powiedziałam ani słowa, biorąc leżącą na wierzchu szmatkę, a następnie klękając na podłodze tuż obok kałuży, wycierając ją, choć niedokładnie, bo moje myśli znalazły się gdzieś indziej. — Ja... On... — zwróciłam się do gospodarza, lecz wzrok zatrzymał się na drzwiach, którymi przed chwilą wyszedł Arthur. — Jak mógł mi to zrobić?! — pierwotny instynkt, poczucie, że zostałam zdradzona, zostawiona, opuszczona, na dobre rozgościło się w moim sercu, budując w nim złość i żal, który teraz wkradał się na moje policzki w postaci czerwieni. Wstałam i nie ubierając nawet płaszcza, wsuwając buty na nogi, wybiegłam na ganek, zatrzymując się przed nim, aby spojrzeć mu w oczy.
Był cały mokry od deszczu, który już wcześniej na niego sprowadziłam. Rodziło się we mnie dziwne współczucia, potrzeba zmienienia mu ubrać, zadbania o niego jak o pacjenta, jak wtedy… Dolna warga zadrżała. Mogłam go tam skrzywdzić, połamać mu kości, sprawdzić wichury i śnieg, zakopać pod ziemią, zmrozić mu krew w żyłach, a potem rozciąć je i ponownie zszyć, ale zamiast tego pokręciłam tylko głową, a pojedyncze łzy wypływające już bez zawahania się z moich oczu, wyrażały jedynie ból, mówiąc, jak bardzo mnie zawiódł. Nie odezwałam się ani słowem, nie pragnęłam być ofiarą, nie chciałam jego pożałowania, ale pragnęłam wyjaśnień. Aby w twarz powiedział mi, że zwyczajnie mu się znudziło, a ja przełknę to jakoś i ułożę sobie życie, przynajmniej bez zmartwień, że kolejny podróżnik wbije mu nóż pod żebra.
— Myślałam, że nie żyjesz... — wyszeptałam, wspominając każdą przepłakaną noc, każdy poranek, gdy wypatrywałam go przez okno, każde popołudnie, gdy na moim parapecie nie pojawiała się wiewiórka.
Mogłam go tam zniszczyć, ale ściśnięte gardło nie pozwoliło na kolejny krok. Nie powstrzymałam płaczu, Słone łzy zamarzały na zziębniętych policzkach, a usta drżały z zimna, gdy ja cofałam się o kilka kroków w tył, w końcu, zanim w ogóle zdążył się odezwać. — Myślałam, że nie żyjesz! — krzyknęłam, czując, jak narasta we mnie nieposkromiona złość. — Że zabrało cię morze i, że nigdy cię nie zobaczę, a ty po prostu uciekłeś — zmarszczyłam nos i zacisnęłam pięści. — Wiesz, jakie to uczucie?! Ógagn — pokażę Ci jak boli łamiące się serce, jak prowadzi do szaleństwa.
— Czyli wychodzi na to, że ludzie to po prostu zwykli egoiści? Zamiast dokształcić się i douczyć tego, co nie rozumieją, to oceniają nas — pierwotność magii i instynkt, jakim się kierowałam, był dla mnie ważniejszy niż to czy jakiś midgardzki bogacz oceni moją naturę. Ale musiałam się pilnować. — Czyli mam nie korzystać z magii przy obcych? Zamkną mnie w lochu, bo umiem więcej niż oni? — nie czułam się wcale lepsza. Potrzebowałam wyjaśnień, a jemu jedynemu mogłam tu zaufać. Bez pomocy tego człowieka zresztą, utknęłabym pewnie w o wiele gorszym miejscu niż Midgard, nawet jeśli w mieście otaczali mnie ludzie, których musiałam się strzec. Zwierzęta nigdy nie oceniały mnie i mojej magii, znacznie przyjemniejszym mi było ich towarzystwo.
Po raz kolejny kiwnęłam głową, dając mu znać, że zrozumiałam. — Będę, obiecuję. Nie zawiedziesz się — potwierdziłam, szukając w nim akceptacji i zaufania, a gdy szorstka dłoń dotknęła mojej, tak przyjemne ciepło przeszło przez plecy. Samotność doskwierała tu szczególnie, a ja, choć nigdy nie byłam zwierzęciem stadnym, tak od pół roku odczuwałam ją znacznie bardziej niż wcześniej. — Dziękuję… — powiedziałam, a choć w moich oczach nie jawiły się łzy, a głos nie trząsł się, tak gospodarz z pewnością świadom był, ile mam w sobie wdzięczności dla niego. — Jeśli czegokolwiek byś potrzebował… Kiedykolwiek, czegokolwiek! — już nie dokończyłam, przecież doskonale wiedział. Nie dość, że karmił mnie przepysznym jabłecznikiem, to jeszcze był mi więcej niż przyjacielem. Autorytetem i bohaterem, człowiekiem, który potrafił uspokoić i zapewnić, że wszystko się ułoży. Nie był przecież na tyle stary, aby być moim ojcem, gdziekolwiek on teraz się podziewał, ale coś w jego osobie i sposobie bycia zwyczajnie świadczyło o doświadczeniu, które przecież cenniejszym było niż cokolwiek innego.
— Oj, to przecież żaden problem — takie było moje powołanie i nie czułam się nim zmęczona. Dawał mi radość fakt, że mogę pomóc, zwłaszcza komuś takiemu jak on, kto tak wiele dla mnie już zrobił. Nigdy jednak nie naciskałam i nie zadawałam zbędnych pytań, szanując prywatność każdego pacjenta. — Wystarczy słowo, a nawet w środku nocy przylecę! — roześmiałam się, ale mówiłam prawdę i chciałam, aby miał tego świadomość. W małym kajeciku oprawionym skórą spisałam co mam dla niego przygotować, posiadałam zapewne dostateczne zapasy do tego, ale w tym jeszcze się upewnię. Wywary zamierzałam dostarczyć mu osobiście, zawsze to pretekst, aby go odwiedzić oraz, o ile będzie, jeszcze raz zjeść tego pysznego ciasta, którym mnie częstował. Czas płynąłby gładko i miło, a moich myśli nie zaprzątałyby sprawy niepotrzebne, gdyby nie człowiek, jaki niedługo później pojawił się w drzwiach.
Nie żałowałam posłanego w jego stronę czaru, zirytowana, nienaturalnie wściekła i zawiedziona, czułam jak wszelkie emocje, jakie narastały we mnie przez ostatnie miesiące, dotyczącego jego osoby, powracają. Jak wstyd miesza się ze strachem, jak samotność i tęsknota ustępują miejsca złości, a potem jak ponownie nastaje lęk, gdy uświadamiam sobie, że mogło stać się coś złego. Nie wiedziałam, czy odrzucił mnie, bo go nużyłam, czy może zrobił to za niego ktoś inny, wyrywając ze szponów życia, którego uporczywie się trzymał, tak jak wtedy, gdy raniony nożem otworzył drzwi mojej chatki. Mogłam panować nad sobą, ale ani mi to było w smak, gdy przede mną stał sobie jak gdyby nigdy nic kolejny powód łez w moich oczach i ściskającego gardła poczucia, że zostanę na tym świecie sama. Zdecydowany glos Bergmana wybił mnie z rytmu, gdy moje oczy wracały do swego naturalnego morskiego koloru, a żyły chowały się pod bladą skórą. Nagle poczułam się mniejsza, kark mimowolnie pochylił się w przeprosinach, a oczy zgubiły i już chciałam odpowiedzieć, gdy ON, ten paskudny wredny łotr odwarknął mu, jak gdyby nigdy nic.
— Przepraszam, posprzątam to — odpowiedziałam jak skarcony lis, gdy z chmury, która wisiała nad Arthurem, przestał kapać zimny deszcz. I tak rosła we mnie złość, gdy tylko patrzyłam w jego oczy, bo TERAZ nagle chciał rozmawiać, jakby nie miał na to dostatecznie dużo czasu. — Niech się wtrąca — ponownie zaiskrzył się w moich oczach płomień, lecz nie powiedziałam więcej, nie wyjaśniłam nic, dysząc ciężko, gdy zaciśnięte w pięści dłonie drżały, a kolana gnały do ucieczki stąd. Gdy wyszedł na pięcie na mróz, stałam tam jak wryta, a usta zaciskałam w podkowę. Nie powiedziałam ani słowa, biorąc leżącą na wierzchu szmatkę, a następnie klękając na podłodze tuż obok kałuży, wycierając ją, choć niedokładnie, bo moje myśli znalazły się gdzieś indziej. — Ja... On... — zwróciłam się do gospodarza, lecz wzrok zatrzymał się na drzwiach, którymi przed chwilą wyszedł Arthur. — Jak mógł mi to zrobić?! — pierwotny instynkt, poczucie, że zostałam zdradzona, zostawiona, opuszczona, na dobre rozgościło się w moim sercu, budując w nim złość i żal, który teraz wkradał się na moje policzki w postaci czerwieni. Wstałam i nie ubierając nawet płaszcza, wsuwając buty na nogi, wybiegłam na ganek, zatrzymując się przed nim, aby spojrzeć mu w oczy.
Był cały mokry od deszczu, który już wcześniej na niego sprowadziłam. Rodziło się we mnie dziwne współczucia, potrzeba zmienienia mu ubrać, zadbania o niego jak o pacjenta, jak wtedy… Dolna warga zadrżała. Mogłam go tam skrzywdzić, połamać mu kości, sprawdzić wichury i śnieg, zakopać pod ziemią, zmrozić mu krew w żyłach, a potem rozciąć je i ponownie zszyć, ale zamiast tego pokręciłam tylko głową, a pojedyncze łzy wypływające już bez zawahania się z moich oczu, wyrażały jedynie ból, mówiąc, jak bardzo mnie zawiódł. Nie odezwałam się ani słowem, nie pragnęłam być ofiarą, nie chciałam jego pożałowania, ale pragnęłam wyjaśnień. Aby w twarz powiedział mi, że zwyczajnie mu się znudziło, a ja przełknę to jakoś i ułożę sobie życie, przynajmniej bez zmartwień, że kolejny podróżnik wbije mu nóż pod żebra.
— Myślałam, że nie żyjesz... — wyszeptałam, wspominając każdą przepłakaną noc, każdy poranek, gdy wypatrywałam go przez okno, każde popołudnie, gdy na moim parapecie nie pojawiała się wiewiórka.
Mogłam go tam zniszczyć, ale ściśnięte gardło nie pozwoliło na kolejny krok. Nie powstrzymałam płaczu, Słone łzy zamarzały na zziębniętych policzkach, a usta drżały z zimna, gdy ja cofałam się o kilka kroków w tył, w końcu, zanim w ogóle zdążył się odezwać. — Myślałam, że nie żyjesz! — krzyknęłam, czując, jak narasta we mnie nieposkromiona złość. — Że zabrało cię morze i, że nigdy cię nie zobaczę, a ty po prostu uciekłeś — zmarszczyłam nos i zacisnęłam pięści. — Wiesz, jakie to uczucie?! Ógagn — pokażę Ci jak boli łamiące się serce, jak prowadzi do szaleństwa.
Isak Bergman
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:44
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Ludzie zwykli grzeszyć egoizmem i wcale nie twierdził, że sam nigdy nie ulegał pokusie przedkładania własnego dobra ponad dobro innych, że nigdy nie szedł skrótem, ważąc własną osobę jako tę istotniejszą, bardziej wartościową i jedyną zasługującą na przetrwanie. Nie sądził, by było wielu odpornych na podobne podszepty, gdyż tak było najprościej, a słodka obietnica korzyści nęciła niczym ciężkie od soku jagody wabiące owady. Należało obwiniać za całe zło wszystkich tych, którzy znajdowali się dookoła, gdy tylko resztki sumienia dyktowały koszmary wstępujące pod powieki każdej nocy. Uśmiechnął się łagodnie, kiwając lekko głową, nie silił się na odpowiedź wybrzmiewającą realną melodią głosu. Sam gest musiał jej starczyć i przypieczętować słuszność wygłoszonego zdania. Odezwał się dopiero w kwestii używania zakazanej magii i jakichkolwiek zaklęć zdolnych obnażyć plugawość żył i mlecznobiałą mgłę pochłaniającą łapczywie tęczówki i źrenice. Ostrożność przyświecała mu jeszcze nim przeszedł pełną, bolesną przemianę, po której chorował wiele dni powątpiewając, czy Hrym nie zwiódł go i z premedytacją nie poprowadził pod katowski topór śmierci. Wtedy, jak i długo później, nie rozumiał do czego potrzebny był staremu ślepcowi, zawsze uczony niezmiennej rozwagi w każdym swym czynie, byle arkana zakazanych ścieżek magii pozostały czymś dogłębnie poufnym i intymnym, wybrzmiewającym jedynie w kręgach najbliższych. Pochwyciwszy oczy szklące się młodością, przyszpilił je chłodnym nakazem niecierpiącym sprzeciwu, wygładzonym troską dopiero wtedy, gdy padła obietnica ostrożności. Nie wątpił, że potrafiła słuchać i że zdawała sobie sprawę z tego, iż nie chciał jej zguby, a wszelakim zakazom przyświecała jedynie chęć zachowania młodej znachorki przed piętnem pieczęci i wyklęcia przez społeczeństwo. Nie po to przybyła tu ze spokojnego Lemmenjoki, a Bergman zamierzał zachować ją przy sobie jak najdłużej, bez choćby najmniejszego uszczerbku. Potrzebował jej pomocy, zwłaszcza gdy choroba stawała się nie do zniesienia.
Mógłby dalej oddawać się niezobowiązującej, przyjemnej rozmowie, gdyby nie to, co zadziało się po powrocie Mortensena. Isak nie zamierzał kryć swego zdziwienia i złości spowodowanych kłótnią zagęszczającą atmosferę. Najbardziej jednak niepokoiło go to, że nie wiedział, co tak naprawdę wydarzyło się pomiędzy młodym marynarzem a Iiris. Mógł snuć wprawdzie liczne domysły, choć niechętnie uciekał się do opisu zdarzeń jedynie przez pryzmat samodzielnie pisanych historii bazujących na strzępach informacji. Słowa Arthura podjudzały go, tak że zacisnął mimowolnie dłonie w pięści; nie zamierzał wdawać się w szczegóły, ale gdy widział narastające w dziewczynie wzburzenie, czuł uciążliwe napieranie na okolicę mostka, wyduszające resztki oddechu z pracujących wytrwale płuc. W innym wypadku zapewne potraktowałby całe zajście z pobłażliwością i sam nakazał wynieść się przemytnikowi ze swoją prywatą poza obszar chaty. Rozwarł usta, by zaprotestować, jednak nie zdążył – drzwi trzasnęły wpuszczając do wnętrza kolejną porcję zimnego powietrza. Machnął na wszystko rękami, unosząc je ponad głowę i opuszczając ze zniechęceniem. Nie próbował zatrzymać ani Arthura, ani Iiris, odetchnął jedynie, gdy krople deszczu przestały sączyć się z wyczarowanej chmury. Cień grozy przyszpilił go w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że Mortensen niewiele zrobił sobie z nagłej przemiany dziewczyny, a ta nie krępowała się używać przy nim demaskujących jej naturę zaklęć. Miał poczucie, że jego pouczenia (wypowiedziane ledwie kilka minut temu) były daremne.
Pozostając samemu w chacie, zajął się wstępnym wysprzątaniem kałuży łyskającej na drewnianej podłodze. Pomagając sobie zaklęciami, doprowadził kuchnię i pokój dzienny do pierwotnego staniu. Również Jormungand wypełzł z kąta i ze zdegustowaniem wspiął się na stolik, by zażądać pieszczoty i w końcu umościć się w ramionach Bergmana.
Isak nie próbował nawet podchodzić do okna nieopodal ganku, zupełnie tracąc chęć do jakiejkolwiek konwersacji, usiadł przed kominkiem, by w spokoju gładzić futro kocura. Nie liczył czasu: ten płynął leniwie w rytm trzaskającego na kominku ognia. Na ponowny huk drzwi zareagował jedynie nieznacznym odchyleniem głowy, by pochwycić spojrzenie Mortensena. Prychnął w odpowiedzi, nie mając najmniejszego zamiaru podporządkowywać się słowom młodzika. Wciąż nie zapomniał o jego gorzkim, wściekłym stwierdzeniu. Wzruszył ramionami i przesunął się na kanapie, by zrobić miejsce dla Iiris. Wbił uporczywość szarawych tęczówek w ciemne futro zwierzaka na swych kolanach, zatapiając szczupłe palce w jego miękkości.
– Wypadałoby najpierw zapytać, czy chce słuchać czegokolwiek o twojej osobie – wymamrotał czyniąc wystarczająco długą pauzę by mieć pewność, że Mortensen nie usłyszy ani pół słowa. Uniósł wyraźnie zmęczone oblicze ku dziewczynie, uśmiechnął się blado. – Posprzątałem – stwierdził ubiegając jej ewentualne pytanie. – No… nawet nie wiem, czy chcę wiedzieć, co takiego się wydarzyło, choć nie będę udawał, że mnie to nie niepokoi. – Długie westchnienie zakończyło wypowiedź. Potem było już tylko wyczekujące milczenie.
Mógłby dalej oddawać się niezobowiązującej, przyjemnej rozmowie, gdyby nie to, co zadziało się po powrocie Mortensena. Isak nie zamierzał kryć swego zdziwienia i złości spowodowanych kłótnią zagęszczającą atmosferę. Najbardziej jednak niepokoiło go to, że nie wiedział, co tak naprawdę wydarzyło się pomiędzy młodym marynarzem a Iiris. Mógł snuć wprawdzie liczne domysły, choć niechętnie uciekał się do opisu zdarzeń jedynie przez pryzmat samodzielnie pisanych historii bazujących na strzępach informacji. Słowa Arthura podjudzały go, tak że zacisnął mimowolnie dłonie w pięści; nie zamierzał wdawać się w szczegóły, ale gdy widział narastające w dziewczynie wzburzenie, czuł uciążliwe napieranie na okolicę mostka, wyduszające resztki oddechu z pracujących wytrwale płuc. W innym wypadku zapewne potraktowałby całe zajście z pobłażliwością i sam nakazał wynieść się przemytnikowi ze swoją prywatą poza obszar chaty. Rozwarł usta, by zaprotestować, jednak nie zdążył – drzwi trzasnęły wpuszczając do wnętrza kolejną porcję zimnego powietrza. Machnął na wszystko rękami, unosząc je ponad głowę i opuszczając ze zniechęceniem. Nie próbował zatrzymać ani Arthura, ani Iiris, odetchnął jedynie, gdy krople deszczu przestały sączyć się z wyczarowanej chmury. Cień grozy przyszpilił go w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że Mortensen niewiele zrobił sobie z nagłej przemiany dziewczyny, a ta nie krępowała się używać przy nim demaskujących jej naturę zaklęć. Miał poczucie, że jego pouczenia (wypowiedziane ledwie kilka minut temu) były daremne.
Pozostając samemu w chacie, zajął się wstępnym wysprzątaniem kałuży łyskającej na drewnianej podłodze. Pomagając sobie zaklęciami, doprowadził kuchnię i pokój dzienny do pierwotnego staniu. Również Jormungand wypełzł z kąta i ze zdegustowaniem wspiął się na stolik, by zażądać pieszczoty i w końcu umościć się w ramionach Bergmana.
Isak nie próbował nawet podchodzić do okna nieopodal ganku, zupełnie tracąc chęć do jakiejkolwiek konwersacji, usiadł przed kominkiem, by w spokoju gładzić futro kocura. Nie liczył czasu: ten płynął leniwie w rytm trzaskającego na kominku ognia. Na ponowny huk drzwi zareagował jedynie nieznacznym odchyleniem głowy, by pochwycić spojrzenie Mortensena. Prychnął w odpowiedzi, nie mając najmniejszego zamiaru podporządkowywać się słowom młodzika. Wciąż nie zapomniał o jego gorzkim, wściekłym stwierdzeniu. Wzruszył ramionami i przesunął się na kanapie, by zrobić miejsce dla Iiris. Wbił uporczywość szarawych tęczówek w ciemne futro zwierzaka na swych kolanach, zatapiając szczupłe palce w jego miękkości.
– Wypadałoby najpierw zapytać, czy chce słuchać czegokolwiek o twojej osobie – wymamrotał czyniąc wystarczająco długą pauzę by mieć pewność, że Mortensen nie usłyszy ani pół słowa. Uniósł wyraźnie zmęczone oblicze ku dziewczynie, uśmiechnął się blado. – Posprzątałem – stwierdził ubiegając jej ewentualne pytanie. – No… nawet nie wiem, czy chcę wiedzieć, co takiego się wydarzyło, choć nie będę udawał, że mnie to nie niepokoi. – Długie westchnienie zakończyło wypowiedź. Potem było już tylko wyczekujące milczenie.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Bezimienny
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:45
A mi wcale nie było do śmiechu, o nie! Tyle ile złości we mnie wypłynęło to głowa mała, ale muszę przyznać szczerze, że w głębi serca cieszyłam się, że nic mu nie jest. Nawet jeśli złamana ręka, przemoczone ubranie i zapewne rosnące powoli siniaki na kolanach, po tym jak padł na nie przede mną. Z jednej strony było to bardzo miłe, że tak teraz się starał, ale przecież miał na to tak wiele czasu... Czasu, w którym wolał pływać sobie po świecie za przygodami, a mnie mieć gdzieś. Nie wymagałam wiele, zwyczajnie chciałam się nie martwić, przecież tak robią przyjaciele. Chyba jesteśmy przyjaciółmi? A może już byliśmy...
Byłam bliska wybaczenia mu, rzucenia się mu w ramiona i wyściskania za to, że jest tu zdrowy i bezpieczny, że nie pochłonęło go morze, ale ten jełop zrobił to co potrafił najlepiej, postanowił unieść się dumą, kolejny raz przypominając mi, że jestem tylko głupią dziewczyną z lasu i gdzie mi do wielkiego świata... Usta ścisnęłam w kreskę, ale nie odezwałam się ani słowem, marszcząc brwi i nie odrywając od niego spojrzenia. Czułam, jak ulatuje ze mnie ciemna magia, którą wcześniej się posłużyłam, a chociaż aż korciło mnie, żeby ponownie rozlać mu na łeb wiadro lodowatej wody, albo powyrywać wszystkie włosy z głowy, tak nie powiedziałam nic, posłusznie wchodząc za nim do środka, gdzie po kałuży nie było już ani śladu. To, że trzymał moją dłoń, wcale nic nie znaczyło, poruszałam się bez namiętności, a gdy odezwał się do Fárbautiego, aby ten wszystko wyjaśnił, i ja podążyłam do niego wzrokiem, choć wcale tego nie oczekiwałam. Arthur gdzieś polazł, a ja beznamiętnie, wyraźnie skrzywdzona i zabeczana (choć oczy zdążyłam już przetrzeć rękawem) i tylko łzy zaschły na policzkach, siedziałam na tej samej kanapie co wcześniej, lecz teraz zamiast smaku szarlotki, na języku czułam tylko żal i smutek. Dopiero dostrzegając blady uśmiech jednego z największych moich autorytetów, sama podciągnęłam kącik ust w górę, ale brak w nim było jakiegokolwiek szczęścia.
— Przepraszam za... Za tamto... — chociaż nie wskazałam palcem, tak musiał wiedzieć, że chodziło o rozpętanie ulewy w jego kuchni. — Nie powinnam była tego robić, jeśli coś zamokło, to wypiorę i wysuszę, przysięgam... — jeszcze tego mi brakowało, aby jedyna osoba, która w tym potwornym mieście kojarzyła mi się z domem, przestała mnie lubić. Naprawdę przestraszyłam się, że mogę go stracić, że znów zostanę sama jak palec, bo o ile samotność mi nie przeszkadzała, tak każdy człowiek potrzebował czasem odezwać się do drugiego człowieka, nie tylko lisa. Wyciągnęłam nieśmiało dłoń, aby pogłaskać kocura za uchem, jakby to miało mnie uspokoić.
— Ciebie też przepraszam — zwróciłam się bezpośrednio do zwierzęcia, świadoma, że jego właściciel mnie nie zrozumie.
Przez chwilę korciło mnie, aby głowę z teraz lekko potarganym warkoczem położyć na ramieniu Bergmana i po prostu się rozpłakać, ale powstrzymałam tę potrzebę. — Od TERAZ naprawdę będę uważać — brzmiałam, jakbym połknęła żabę, bo miałam świadomość, że chyba go zawiodłam. Obiecałam uważać, a minutę później już rzucałam zakazane zaklęcia. Ale przecież Arthur mnie znał, on wiedział, całe życie zdawało mi się, że rozumiał. Dziś jednak okazało się, że to ja nic nie rozumiałam. Człowiek, który był dla mnie, jak dobry wujek nie oczekiwał wyjaśnień, ale ja i tak czułam się w obowiązku wszystko mu opowiedzieć, przecież to jego podłogę zalałam. — Po prostu... Jest dupkiem — usta wygięły mi się w podkówkę. — Bywał w Lemmonjoki regularnie i ostatnio widać… zapomniał… — o mnie, o tym jak trafić do ukrytej w lesie chatki i jak wspaniale mi było, gdy przychodził ze świeżą sarniną i drewnem na opał. Wyraźnie posmutniałam, nie chciałam już nawet się złościć. Specjalnie nie wspomniałam o tym, że to nie był zwykły gość. Zresztą… Bez znaczenia. Z kanapy poderwałam się, jak poparzona, całując szybko Fárbautiego w policzek. — Przygotuję ci wywary, ale teraz muszę już iść! — szybko chwytając na swoje klamoty, na nogi nasuwając nieporadnie buty, a na grzbiet narzucając kurtkę, uciekłam z tego domu. Nie chciałam ponownie widzieć Arthura, choć korciło mnie, by wrócić się po mój piękny błękitny szalik. To nic... Wydziergam sobie nowy. Za dużo miałam do przemyślenia, a nigdy nie byłam zbyt dobra w robieniu dwóch rzeczy na raz.
Bezimienny z tematu
Byłam bliska wybaczenia mu, rzucenia się mu w ramiona i wyściskania za to, że jest tu zdrowy i bezpieczny, że nie pochłonęło go morze, ale ten jełop zrobił to co potrafił najlepiej, postanowił unieść się dumą, kolejny raz przypominając mi, że jestem tylko głupią dziewczyną z lasu i gdzie mi do wielkiego świata... Usta ścisnęłam w kreskę, ale nie odezwałam się ani słowem, marszcząc brwi i nie odrywając od niego spojrzenia. Czułam, jak ulatuje ze mnie ciemna magia, którą wcześniej się posłużyłam, a chociaż aż korciło mnie, żeby ponownie rozlać mu na łeb wiadro lodowatej wody, albo powyrywać wszystkie włosy z głowy, tak nie powiedziałam nic, posłusznie wchodząc za nim do środka, gdzie po kałuży nie było już ani śladu. To, że trzymał moją dłoń, wcale nic nie znaczyło, poruszałam się bez namiętności, a gdy odezwał się do Fárbautiego, aby ten wszystko wyjaśnił, i ja podążyłam do niego wzrokiem, choć wcale tego nie oczekiwałam. Arthur gdzieś polazł, a ja beznamiętnie, wyraźnie skrzywdzona i zabeczana (choć oczy zdążyłam już przetrzeć rękawem) i tylko łzy zaschły na policzkach, siedziałam na tej samej kanapie co wcześniej, lecz teraz zamiast smaku szarlotki, na języku czułam tylko żal i smutek. Dopiero dostrzegając blady uśmiech jednego z największych moich autorytetów, sama podciągnęłam kącik ust w górę, ale brak w nim było jakiegokolwiek szczęścia.
— Przepraszam za... Za tamto... — chociaż nie wskazałam palcem, tak musiał wiedzieć, że chodziło o rozpętanie ulewy w jego kuchni. — Nie powinnam była tego robić, jeśli coś zamokło, to wypiorę i wysuszę, przysięgam... — jeszcze tego mi brakowało, aby jedyna osoba, która w tym potwornym mieście kojarzyła mi się z domem, przestała mnie lubić. Naprawdę przestraszyłam się, że mogę go stracić, że znów zostanę sama jak palec, bo o ile samotność mi nie przeszkadzała, tak każdy człowiek potrzebował czasem odezwać się do drugiego człowieka, nie tylko lisa. Wyciągnęłam nieśmiało dłoń, aby pogłaskać kocura za uchem, jakby to miało mnie uspokoić.
— Ciebie też przepraszam — zwróciłam się bezpośrednio do zwierzęcia, świadoma, że jego właściciel mnie nie zrozumie.
Przez chwilę korciło mnie, aby głowę z teraz lekko potarganym warkoczem położyć na ramieniu Bergmana i po prostu się rozpłakać, ale powstrzymałam tę potrzebę. — Od TERAZ naprawdę będę uważać — brzmiałam, jakbym połknęła żabę, bo miałam świadomość, że chyba go zawiodłam. Obiecałam uważać, a minutę później już rzucałam zakazane zaklęcia. Ale przecież Arthur mnie znał, on wiedział, całe życie zdawało mi się, że rozumiał. Dziś jednak okazało się, że to ja nic nie rozumiałam. Człowiek, który był dla mnie, jak dobry wujek nie oczekiwał wyjaśnień, ale ja i tak czułam się w obowiązku wszystko mu opowiedzieć, przecież to jego podłogę zalałam. — Po prostu... Jest dupkiem — usta wygięły mi się w podkówkę. — Bywał w Lemmonjoki regularnie i ostatnio widać… zapomniał… — o mnie, o tym jak trafić do ukrytej w lesie chatki i jak wspaniale mi było, gdy przychodził ze świeżą sarniną i drewnem na opał. Wyraźnie posmutniałam, nie chciałam już nawet się złościć. Specjalnie nie wspomniałam o tym, że to nie był zwykły gość. Zresztą… Bez znaczenia. Z kanapy poderwałam się, jak poparzona, całując szybko Fárbautiego w policzek. — Przygotuję ci wywary, ale teraz muszę już iść! — szybko chwytając na swoje klamoty, na nogi nasuwając nieporadnie buty, a na grzbiet narzucając kurtkę, uciekłam z tego domu. Nie chciałam ponownie widzieć Arthura, choć korciło mnie, by wrócić się po mój piękny błękitny szalik. To nic... Wydziergam sobie nowy. Za dużo miałam do przemyślenia, a nigdy nie byłam zbyt dobra w robieniu dwóch rzeczy na raz.
Bezimienny z tematu
Arthur Mortensen
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:45
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Niby powarkujący w ziemi trzewiach wulkan z mroźnej i odległej Islandii przytoczyć, tak na obraz i podobieństwo szalejącej w ciele kobiety gniewu ubrać, w słowa trudno, bo i zaskoczenie, i zmęczenie odgrywało w spektaklu tym swą rolę, a nieprzywykły do obrazów ludzi, którzy w tak ekspresyjny sposób wyrażają swe emocje, był szczerze zdumiony, możliwościami i pokładami gniewu, jaki wyeksponowała w pełni. Powodów i motywów, których zapewne był winny w większym bądź mniejszym stopniu, i nawet domyślał się tegoż, zwyczajnie nie czując się zobligowany do tego, aby potwierdzać i zapewniać o swoim położeniu ją, bardziej z uwagi na jej emocje i fakt, iż przeżywałaby najmniejsze niepowodzenie, jak również przez brak czasu i wydarzenia, jakie utrudniały w sposób dość oczywisty możliwość pisania listów, jak i odwiedzin w dalekiej Finlandii, co krainą baśni przezywał w myślach.
Odetchnął jeszcze na piętrze, nim zszedł do salonu, przebrany w suche ciuchy mógł odetchnąć, gdyż po drażliwej i skorej do psot łasicy, ślad zaginął, gdyby nie wiedział o więzi, jaka łączyła ją z Bergmanem, pomyśleć by mógł, iż stary zwyczajnie się znudził tymi jasełkami i sam wziął sprawę w swoje ręce, ten scenariusz jakże mrożący krew w żyłach, jednocześnie mógłby być czymś pozytywnym, aczkolwiek znając życie Mortensena zaczęłyby prześladować wyrzuty sumienia po czasie, więc mógł odetchnąć, iż włos z uroczej główki zielarki nie spadł, a pokaz emocji, jaki ta przedstawiła, sprawił że mężczyźni mogli poczuć lekki dyskomfort.
Bez wahania pogłaskał Fenrira, który nieoczekiwanie wylazł z miejsca, jakie dotychczas zajmował zapewne zaalarmowany donośnymi krzykami, jak na małą puchatą kuleczkę, która w przyszłości będzie ważyła, niemal tyle, co jego właściciel, to pies był raczej mozolny w jakimkolwiek alarmowaniu przed nadchodzącym zagrożeniem. – Będziemy musieli się zająć naszym zwierzyńcem, mały rośnie jak na drożdżach, niebawem będzie cięższy od ciebie – uśmiechnął się, pogodnie i podszedł do kanapy, na które siedziała nie tak dawno zielarka, a zapach jej obecności w dalszym ciągu unosił się w powietrzu. – Przykro mi, za to co tu się wydarzyło, gdybym wiedział, że jest w środku, nie wlazłbym do domu – podrapał się w zamyśleniu po potylicy, obolała ręka drażniła, ale to i tak była niska kara za to co uczynił, świadom, iż mogło skończyć się znacznie gorzej. Pies wgramolił się z gracją małego słoniątka, na kanapę obok Arthura i złożył pyszczek na udzie marynarza.
– Kobiety są bardziej nieprzewidywalne, niż morze, mogę się cieszyć, że nie zaczęła ciskać błyskawicami, ale i też, po co tyle gniewu? Ech, ani jej niczego nie obiecałem, ani nie wyznałem, a ona tak. – Czuł się winny, a milczenie starego, było nieprzyjemnie osądzające.
Odetchnął jeszcze na piętrze, nim zszedł do salonu, przebrany w suche ciuchy mógł odetchnąć, gdyż po drażliwej i skorej do psot łasicy, ślad zaginął, gdyby nie wiedział o więzi, jaka łączyła ją z Bergmanem, pomyśleć by mógł, iż stary zwyczajnie się znudził tymi jasełkami i sam wziął sprawę w swoje ręce, ten scenariusz jakże mrożący krew w żyłach, jednocześnie mógłby być czymś pozytywnym, aczkolwiek znając życie Mortensena zaczęłyby prześladować wyrzuty sumienia po czasie, więc mógł odetchnąć, iż włos z uroczej główki zielarki nie spadł, a pokaz emocji, jaki ta przedstawiła, sprawił że mężczyźni mogli poczuć lekki dyskomfort.
Bez wahania pogłaskał Fenrira, który nieoczekiwanie wylazł z miejsca, jakie dotychczas zajmował zapewne zaalarmowany donośnymi krzykami, jak na małą puchatą kuleczkę, która w przyszłości będzie ważyła, niemal tyle, co jego właściciel, to pies był raczej mozolny w jakimkolwiek alarmowaniu przed nadchodzącym zagrożeniem. – Będziemy musieli się zająć naszym zwierzyńcem, mały rośnie jak na drożdżach, niebawem będzie cięższy od ciebie – uśmiechnął się, pogodnie i podszedł do kanapy, na które siedziała nie tak dawno zielarka, a zapach jej obecności w dalszym ciągu unosił się w powietrzu. – Przykro mi, za to co tu się wydarzyło, gdybym wiedział, że jest w środku, nie wlazłbym do domu – podrapał się w zamyśleniu po potylicy, obolała ręka drażniła, ale to i tak była niska kara za to co uczynił, świadom, iż mogło skończyć się znacznie gorzej. Pies wgramolił się z gracją małego słoniątka, na kanapę obok Arthura i złożył pyszczek na udzie marynarza.
– Kobiety są bardziej nieprzewidywalne, niż morze, mogę się cieszyć, że nie zaczęła ciskać błyskawicami, ale i też, po co tyle gniewu? Ech, ani jej niczego nie obiecałem, ani nie wyznałem, a ona tak. – Czuł się winny, a milczenie starego, było nieprzyjemnie osądzające.
Isak Bergman
Re: 01.12.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – F. Bergman, A. Mortensen & Bezimienny: I. Reinikainen Pon 27 Lis - 21:46
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wysłuchał jej ze spokojem, starając się, by ledwo okrzepłe emocje nie zostały na nowo wzniecone, gdyż nawet najdrobniejsza, rozdmuchana iskra, mogła wywołać ogromny pożar, którego i on nie byłby w stanie ogarnąć. Nie mógł pozbyć się zatroskania wykwitajacego na twarzy: jak bardzo nie chciał jej nieszczęścia, tak na równi martwił się tym, czego dokonał Arthur.
– Rozumiem, nie przejmuj się zupełnie – uspokoił ją, tłamsząc wcześniej obecne rozczarowanie i chłód panoszący się w lineaturze twarzy. – Uporałem się z tym i sądzę, że wszystkie sprzęty i meble są bezpiecznie. – Tak też było w rzeczywistości. Dywan był zupełnie suchy, jak i inne powierzchnie, które dostały rykoszetem chaotycznie opadających kropli. Jormungand był również wyraźnie zadowolony, więc trwał przyklejony do kolan swojego pana, mrucząc chrapliwie. Isak opuścił nań swe spojrzenie, dostrzegając drobną rysę na kocim uchu. Zwierzak prawdopodobnie znów zadarł z kimś podczas swych eskapad, ślepiec westchnął cicho, pozwalając by dziewczyna odezwała się również do niego. Podświadomie czuł, że połechtała dumę futrzaka, gdyż wyciągnął się tylko i mrugnął do niej leniwie. Był łasy na wszelaką atencję, choć jego wiek i stateczne usposobienie nakazywało mu raczej zbywać takie pieszczoty obojętnością.
Kolejne słowa Iiris naświetliły mu nieco sprawę, mógł więc poznać podstawy jej gniewu i goryczy, z jaką wyrażała się o Mortensenie. Zacisnął mocniej zęby, a jego szczęka zadrgała pod płachtą naciągniętej, pergaminowej skóry. Miał nadzieję, że sytuację rozwiążą między sobą, gdyż pchanie się w tak delikatną materię nie wróżyło nic dobrego. Ostatecznie postanowił interweniować, gdyby zdarzyć miało się coś wyraźnie niepokojącego i zagrażającego. Działanie pod wpływem emocji nie było nigdy niczym dobrym, dlatego też uznał, że powinien dać im przestrzeń na samodzielne przemyślenie dzisiejszej sytuacji, nie ciągnął za język na siłę, stawiając raczej na dobrowolne decyzje.
– Wszystko, co dzisiaj ci powiedziałem, nadal jest aktualne. Jesteś tu zawsze mile widziana i gdybyś tylko potrzebowała rozmowy, zawsze służę pomocą – zapewnił ją spokojnie, poklepując po wierzchu dłoni. Nic nie zmieniało jego stosunku do dziewczyny i nie zamierzał odmawiać jej wsparcia, nawet w obliczu dzisiejszej kłótni z Arthurem. Teraz jednak posłusznie wycofał się, troskliwie spoglądając na zasmucone oblicze.
Poderwał się na równi z zielarką, gdy nagle zdecydowała się opuścić chatę. Nie zdołał wyrzec słów pożegnania, obserwował pospieszne zbieranie się z miejsca, przyjął muśnięcie ciepłych warg na policzku. Nie zdołał nawet krzyknąć, że zostawiła za sobą szalik, który opadł bezwładnie na drewnianą podłogę. W pomieszczeniu zapanowała dawna cisza. Dźwignął się z kanapy i podszedł do przedpokoju, by zgarnąć zgubę przesiąkniętą zapachem ziół. Jormungand usunął się na regał, gdzie zaległ niczym sfinks pomiędzy książkami. Bergman ujął miękki splot pomiędzy palce, owijając go na dłoni. W tym samym czasie, po niewielkim budyneczku zaczęły się nieść odgłosy kroków, naznaczone skrzypieniem starych schodów. Omiótł młodego mężczyznę spojrzeniem, wciąż bawiąc się skrawkiem własności Iiris. Jego usta drgnęły zaś na widok psa, który człapał ospale za marynarzem. Kiwnął lekko głową.
– Muszę poszukać na stryszku starej poduszki i jeśli mole nie zabrały się za pierze, to zrobię z niej legowisko dla nicponia. Już dawno nie mieści się w swojej skrzyneczce – stwierdził spokojnie, jakby nie zaprzątając sobie głowy tym, co działo się tu ledwie kilka minut temu. Zatoczył koło po pomieszczeniu, wsłuchując się w przeprosiny, zawiesił wzrok na scenerii za oknem, gdzie wśród bieli niknął mały punkcik niedawnego gościa. Zatrzymał się tuż za oparciem kanapy, spoglądając na kędzierzawą, blond czuprynę z niewyraźnym grymasem. Chciał się na niego gniewać za wszystkie wypowiedziane w emocjach słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nie tędy droga. Przerabiał już przecież podobną sytuację i nie zamierzał popełniać podobnych błędów.
– Nie sądziłem, że się znacie. Zrozum jej odczucia, to dość delikatna materia, jak sądzę, po waszych półsłówkach. Wydaje mi się też, że to nie jest sprawa, w którą powinienem się mieszać, lecz powinieneś wiedzieć, że zależy mi na tej dziewczynie. Czuję się w obowiązku, by roztaczać nad nią ochronę, zwłaszcza po przeprowadzce do Midgardu. Jej babka była starą przyjaciółką rodziny – westchnął. traktował Babuszkę z należytym szacunkiem i namaszczeniem, podobnie zamierzał postępować względem Iiris. – Równocześnie zależy mi na tobie, bo jesteś dla mnie synem, stąd moje poruszenie – wyznał, układając dłonie na jego ramionach. – Prześpij się z tym, pomyśl. Ona też potrzebuje teraz czasu. – Kościste palce powędrowały dalej i wplotły się pomiędzy ciepłe kosmyki. – Nie będę teraz tego roztrząsał. Jesteś głodny? Na kuchence stoi Kjötsúpa. Pewnie nie tak dobra, jak twoja, ale może starczy. Podgrzeję ci – dodał opuszczając ręce i kierując się w stronę części jadalnej.
Fárbauti i Arthur z tematu
– Rozumiem, nie przejmuj się zupełnie – uspokoił ją, tłamsząc wcześniej obecne rozczarowanie i chłód panoszący się w lineaturze twarzy. – Uporałem się z tym i sądzę, że wszystkie sprzęty i meble są bezpiecznie. – Tak też było w rzeczywistości. Dywan był zupełnie suchy, jak i inne powierzchnie, które dostały rykoszetem chaotycznie opadających kropli. Jormungand był również wyraźnie zadowolony, więc trwał przyklejony do kolan swojego pana, mrucząc chrapliwie. Isak opuścił nań swe spojrzenie, dostrzegając drobną rysę na kocim uchu. Zwierzak prawdopodobnie znów zadarł z kimś podczas swych eskapad, ślepiec westchnął cicho, pozwalając by dziewczyna odezwała się również do niego. Podświadomie czuł, że połechtała dumę futrzaka, gdyż wyciągnął się tylko i mrugnął do niej leniwie. Był łasy na wszelaką atencję, choć jego wiek i stateczne usposobienie nakazywało mu raczej zbywać takie pieszczoty obojętnością.
Kolejne słowa Iiris naświetliły mu nieco sprawę, mógł więc poznać podstawy jej gniewu i goryczy, z jaką wyrażała się o Mortensenie. Zacisnął mocniej zęby, a jego szczęka zadrgała pod płachtą naciągniętej, pergaminowej skóry. Miał nadzieję, że sytuację rozwiążą między sobą, gdyż pchanie się w tak delikatną materię nie wróżyło nic dobrego. Ostatecznie postanowił interweniować, gdyby zdarzyć miało się coś wyraźnie niepokojącego i zagrażającego. Działanie pod wpływem emocji nie było nigdy niczym dobrym, dlatego też uznał, że powinien dać im przestrzeń na samodzielne przemyślenie dzisiejszej sytuacji, nie ciągnął za język na siłę, stawiając raczej na dobrowolne decyzje.
– Wszystko, co dzisiaj ci powiedziałem, nadal jest aktualne. Jesteś tu zawsze mile widziana i gdybyś tylko potrzebowała rozmowy, zawsze służę pomocą – zapewnił ją spokojnie, poklepując po wierzchu dłoni. Nic nie zmieniało jego stosunku do dziewczyny i nie zamierzał odmawiać jej wsparcia, nawet w obliczu dzisiejszej kłótni z Arthurem. Teraz jednak posłusznie wycofał się, troskliwie spoglądając na zasmucone oblicze.
Poderwał się na równi z zielarką, gdy nagle zdecydowała się opuścić chatę. Nie zdołał wyrzec słów pożegnania, obserwował pospieszne zbieranie się z miejsca, przyjął muśnięcie ciepłych warg na policzku. Nie zdołał nawet krzyknąć, że zostawiła za sobą szalik, który opadł bezwładnie na drewnianą podłogę. W pomieszczeniu zapanowała dawna cisza. Dźwignął się z kanapy i podszedł do przedpokoju, by zgarnąć zgubę przesiąkniętą zapachem ziół. Jormungand usunął się na regał, gdzie zaległ niczym sfinks pomiędzy książkami. Bergman ujął miękki splot pomiędzy palce, owijając go na dłoni. W tym samym czasie, po niewielkim budyneczku zaczęły się nieść odgłosy kroków, naznaczone skrzypieniem starych schodów. Omiótł młodego mężczyznę spojrzeniem, wciąż bawiąc się skrawkiem własności Iiris. Jego usta drgnęły zaś na widok psa, który człapał ospale za marynarzem. Kiwnął lekko głową.
– Muszę poszukać na stryszku starej poduszki i jeśli mole nie zabrały się za pierze, to zrobię z niej legowisko dla nicponia. Już dawno nie mieści się w swojej skrzyneczce – stwierdził spokojnie, jakby nie zaprzątając sobie głowy tym, co działo się tu ledwie kilka minut temu. Zatoczył koło po pomieszczeniu, wsłuchując się w przeprosiny, zawiesił wzrok na scenerii za oknem, gdzie wśród bieli niknął mały punkcik niedawnego gościa. Zatrzymał się tuż za oparciem kanapy, spoglądając na kędzierzawą, blond czuprynę z niewyraźnym grymasem. Chciał się na niego gniewać za wszystkie wypowiedziane w emocjach słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nie tędy droga. Przerabiał już przecież podobną sytuację i nie zamierzał popełniać podobnych błędów.
– Nie sądziłem, że się znacie. Zrozum jej odczucia, to dość delikatna materia, jak sądzę, po waszych półsłówkach. Wydaje mi się też, że to nie jest sprawa, w którą powinienem się mieszać, lecz powinieneś wiedzieć, że zależy mi na tej dziewczynie. Czuję się w obowiązku, by roztaczać nad nią ochronę, zwłaszcza po przeprowadzce do Midgardu. Jej babka była starą przyjaciółką rodziny – westchnął. traktował Babuszkę z należytym szacunkiem i namaszczeniem, podobnie zamierzał postępować względem Iiris. – Równocześnie zależy mi na tobie, bo jesteś dla mnie synem, stąd moje poruszenie – wyznał, układając dłonie na jego ramionach. – Prześpij się z tym, pomyśl. Ona też potrzebuje teraz czasu. – Kościste palce powędrowały dalej i wplotły się pomiędzy ciepłe kosmyki. – Nie będę teraz tego roztrząsał. Jesteś głodny? Na kuchence stoi Kjötsúpa. Pewnie nie tak dobra, jak twoja, ale może starczy. Podgrzeję ci – dodał opuszczając ręce i kierując się w stronę części jadalnej.
Fárbauti i Arthur z tematu
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me