:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros
2 posters
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Sob 12 Sie - 14:13
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
07.04.2001
Przez całą drogę do ogrodu zoologicznego - pokonywaną piechotą, bo przy tak ładnej, wczesnowiosennej pogodzie teleportowanie się byłoby herezją - Blanca spoglądała na Esa spod oka, nic nie mówiąc. Trzymając mężczyznę za rękę - już mogła - chmurnym wzrokiem wodziła między cieniem siniaka wyłaniającym się spod zarostu a obitymi żebrami, które teraz skrywały się pod warstwami ciuchów. To nie był pierwszy raz, kiedy widziała Barrosa w podobnym stanie, ale pierwszy, kiedy przejmowała się tym bardziej. Z różnych względów.
- To już masochizm czy wciąż jeszcze tylko samcze próby udowadniania... Nie wiem, czegoś? - spytała teraz kąśliwie.
Na początku, gdy wrócił do mieszkania, za bardzo przejęła się okładaniem go lodem i nasmarowywaniem maściami pani Giovany by prawić mu morały. Teraz zresztą tych ostatnich też nie zamierzała uskuteczniać. Nie byłaby jednak sobą, gdyby jakoś tego nie skomentowała. Wcześniej mogło być jej wszystko jedno, teraz już nie było. Teraz był jej, i właśnie maszerowali na spotkanie z jego rodziną, która będzie miała pełne prawo zarzucić jej, że o niego nie dba.
Nie wiedziała, dlaczego aż tak jej zależało na tym, by postrzegali ją… Dobrze. Może żeby ją lubili - nie tylko po alkoholu.
Westchnęła ciężko i ścisnęła lekko dłoń Estebana.
Wiedziała, kto mu to zrobił - to znaczy, znała przynajmniej jej imię. Sarnai. Barros poznał ją w tutejszym ośrodku sportowym chyba zaraz po tym, jak przeprowadzili się do Midgardu. Ze wszystkich sportów, którymi mogli się razem zajmować, wybrali mordobicie - i w efekcie Es od czasu do czasu wracał z mniej lub bardziej obitym ryjem, żebrami, plecami. W pewnym sensie Blanca chyba nawet rozumiała tę potrzebę takiej fizyczności, bólu, czucia, że się żyje. Tym niemniej... Trochę zastanawiało ją, kim była kobieta, która potrafiła go tak sklepać. I dlaczego Esteban lubił to aż tak bardzo.
Czy Vargas była zazdrosna? Może trochę. Bardziej chyba jednak po prostu zaintrygowana.
Zatrzymała się przed bramą zoo i odetchnęła głęboko. Gdy Es kupował bilety, Blanca kręciła się w tę i z powrotem na krótkim odcinku chodnika, wyraźnie niespokojna. Od czasu pierwszego spotkania z Barrosami - zaledwie trzy dni temu! - nie bardzo wiedziała, na czym stoi. Sama kolacja wyszła wyśmienicie, poranek - już nie bardzo.
Vargas nie wiedziała, czego się spodziewać. Nie miała pojęcia, jakie miejsce zajmuje teraz w ocenie rodziny jej mężczyzny.
- No co? - burknęła cicho, gdy Esteban wrócił, machając dwoma biletami z obrazkiem hipopotama i spojrzał na nią pytająco. - Chodźmy już, ja... - Odetchnęła głęboko, gdy objął ją, przyciągając bliżej siebie i ucałował w czubek głowy. - Chodźmy - powtórzyła, tym razem bardziej miękko.
Samo wyjście do zoo bardzo ją cieszyło - szczególnie, że Es uświadomił ją, że mają tu oceloty i będzie sobie mogła na nie popatrzeć. To nadmiar uczuć, nadinterpretacji i zupełnie niepotrzebnych przemyśleń był dzisiaj problemem.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 13 Sie - 19:29
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może nie najlepszym pomysłem było umawianie się z Sarnai dzień przed rodzinnym wyjściem do zoo, ale przecież nigdy mu niczego nie urwała, a siniaki zwykle mógł schować pod ubraniami – zwykle. Bo wcześniej nigdy tak koncertowo nie spierdolił w trakcie sparingów z nią, a wczoraj ręka – decyzyjność - mu się omsknęła. Nigdy nie debatowali nad zasadami, którymi powinni się kierować w trakcie przyjacielskich sparingów – z początku dlatego, że Esteban nie znał wystarczająco dobrze języka, a później temat zdążył się rozmyć i zwyczajnie nie być potrzebnym – ale kiedy zmęczeni i zlani potem zaczęli uciekać się do coraz brudniejszych zagrywek... Cóż. Sarnai nie powinna go tak agresywnie podduszać, a on nie powinien oblekać się w łuskowatą skórę kajmana, by wyrwać się z uścisku. Nawet jeśli zaraz wrócił do ludzkiej postaci, nie był zaskoczony, że wspomnienie całego garnituru ostrych zębów, który zaprezentował w urażonym syknięciu, mogło wywołać w niej reakcję walcz lub uciekaj. Kopniakiem solidnie pogruchotała mu żebra, a kiedy padł ciśnięty na matę jak szmaciana lalka, jeszcze dłuższą chwilę widział przed oczami wirujące błyski – z workiem lodu przyciśniętym w domu do pulsującej bólem szczęki oraz bokiem nasmarowanym czymś przez Blankę, próbował przypomnieć sobie, czy ktoś potrafił go tak wcześniej sprowadzić do parteru, ale zostawał bez odpowiedzi. Jednego nauczył się na pewno – w trakcie sparingów z Sarnai nie mógł się przemieniać, niezależnie od okoliczności. Kropka. Siła, z jaką rzuciła nim o matę, kiedy to zrobił, chyba nie była ludzka.
- Z kimś muszę ćwiczyć – odparł na złośliwe pytanie Blanki. - A ona jest tam najlepsza.
Nie musiała wiedzieć, że udane ciosy podczas sparingów istotnie sprawiały mu dużą przyjemność, łatwą do sklasyfikowania jako samcze puszenie się. Ale przecież nie o to chodziło Vargas od samego rana – czy też od momentu, gdy wiewiórka przyniosła im obojgu zaproszenie na spacer po zoo z przyjezdnymi Barrosami. Zgodziła się natychmiast, bez wahania i z entuzjazmem, który w przyjemny sposób ogrzewał serce, ale czym bliżej do wyjścia, tym bardziej robiła się nieznośna. Czepialska nie na tyle, by specjalnie wywołać kłótnię, ale wystarczająco, by Es zauważył, że nie było to jej normalne zachowanie – kiedy przechodziła lub siedziała obok, aż czuł wydostającą się jej porami nerwową energię, która zabutelkowana, mogłaby napędzić niewielkie magiczne urządzenie.
Niespecjalnie rozumiał, póki nie zastanowił się nad tym dłuższą chwilę – ona przecież nie znała wystarczająco dobrze jego rodziny, by wiedzieć, że ważniejsze było dla nich to, jak zachowywała się wobec niego, a nie w jakie dramaty się uwiązała. Gdyby tak łatwo skreślali ludzi, Camila dostałaby u Barrosów wilczy bilet, a nie drugą szansę. Ograniczył się w swoich obserwacjach do cichych westchnień, nie próbując jej tego tłumaczyć – bycie w jakiś sposób przyrównaną do jego eks raczej nie spotkałoby się z entuzjazmem Blanki. Starał się po prostu być wyrozumiały i cierpliwy, chociaż trochę chciało mu się śmiać, gdy przed samą bramą do zoo Vargas dobiła już do punktu, w którym wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować. Czy to czyniło z niego złego człowieka?
Chyba nie, bo po szybkim kupnie biletów zamiast wytykać jej najeżony nastrój, przyciągnął ją bliżej za pasek płaszcza i krótko ucałował w czubek głowy.
- Pamiętaj, że nie idziesz na ścięcie – rzucił, kiedy przekraczali bramę, kierując się ku alejce z ptaszarnią, łatwej do zlokalizowania przez krzyki i piski różnych gatunków łączących się w swoistą kakofonię. - Mówili o tobie same dobre rzeczy, a ciocia wciąż jest zachwycona tymi cyckami, które jej sprzedałaś – dodał z rozbawieniem, obejmując ją w pasie i przekrzywiając lekko głowę, by mówić niemal prosto do ucha kobiety. - Chcą cię tylko lepiej poznać. Tak na trzeźwo. I ni...
- Wujek!
Radosny pisk przebił się przez jazgot, jaki wywoływały ptaki magiczne i te całkiem zwykłe, zwiastującą zbliżającą się dziecięcym pędem dziewczynkę w pastelowo różowym płaszczyku, która bez wahania wyciągnęła do Estebana pulchne łapki, szczerząc się niepełnym, mlecznym uśmiechem. Mimo bólu wciąż obitych żeber, Barros bez zawahania schylił się i wziął ją na ręce, mocno przy sobie trzymając z tym samym głupkowatym uśmiechem, który rozciągnął mu usta, gdy pierwszy raz zobaczył brata na progu midgardzkiego mieszkania.
- Cześć, księżniczko – przywitał się z małą. - A rodzice gdzie? Znowu się zapatrzyli na małpki?
Dziewczynka pokręciła głową ze śmiechem, pokazując rączką w głąb alejki z wolierami, gdzie ktoś wyraźnie do nich machał.
- O. A to ciocia? - spytała nagle, z zainteresowaniem przyglądając się Blance. Pierwsza śmiałość szybko ustąpiła zawstydzeniu w obliczu kogoś nieznajomego, gdy mała objęła szyję Estebana rączkami, próbując się częściowo ukryć za jego szalikiem.
- Ciocia Blanca – potwierdził, zerkając z rozbawieniem na stojącą obok Vargas. - Ciociu Blanko – zaczął z udawaną powagą - to Carmelita, moja bratanica.
W obliczu czegoś ciekawego i nowego, dziecięcej niepewności mogło wystarczyć tylko na chwilę – zanim Es zdążył zachęcić małą, by wychynęła zza szalika i sama się przywitała, wyciągnęła się nad miękkimi, żółtymi splotami z poważnie zmarszczonymi brwiami, zwracając się bezpośrednio do Blanki:
- A, a czy dbasz o mojego wujka? Bo on to najlepszy wujek i, i... I jemu nie może być smutno!
- Z kimś muszę ćwiczyć – odparł na złośliwe pytanie Blanki. - A ona jest tam najlepsza.
Nie musiała wiedzieć, że udane ciosy podczas sparingów istotnie sprawiały mu dużą przyjemność, łatwą do sklasyfikowania jako samcze puszenie się. Ale przecież nie o to chodziło Vargas od samego rana – czy też od momentu, gdy wiewiórka przyniosła im obojgu zaproszenie na spacer po zoo z przyjezdnymi Barrosami. Zgodziła się natychmiast, bez wahania i z entuzjazmem, który w przyjemny sposób ogrzewał serce, ale czym bliżej do wyjścia, tym bardziej robiła się nieznośna. Czepialska nie na tyle, by specjalnie wywołać kłótnię, ale wystarczająco, by Es zauważył, że nie było to jej normalne zachowanie – kiedy przechodziła lub siedziała obok, aż czuł wydostającą się jej porami nerwową energię, która zabutelkowana, mogłaby napędzić niewielkie magiczne urządzenie.
Niespecjalnie rozumiał, póki nie zastanowił się nad tym dłuższą chwilę – ona przecież nie znała wystarczająco dobrze jego rodziny, by wiedzieć, że ważniejsze było dla nich to, jak zachowywała się wobec niego, a nie w jakie dramaty się uwiązała. Gdyby tak łatwo skreślali ludzi, Camila dostałaby u Barrosów wilczy bilet, a nie drugą szansę. Ograniczył się w swoich obserwacjach do cichych westchnień, nie próbując jej tego tłumaczyć – bycie w jakiś sposób przyrównaną do jego eks raczej nie spotkałoby się z entuzjazmem Blanki. Starał się po prostu być wyrozumiały i cierpliwy, chociaż trochę chciało mu się śmiać, gdy przed samą bramą do zoo Vargas dobiła już do punktu, w którym wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować. Czy to czyniło z niego złego człowieka?
Chyba nie, bo po szybkim kupnie biletów zamiast wytykać jej najeżony nastrój, przyciągnął ją bliżej za pasek płaszcza i krótko ucałował w czubek głowy.
- Pamiętaj, że nie idziesz na ścięcie – rzucił, kiedy przekraczali bramę, kierując się ku alejce z ptaszarnią, łatwej do zlokalizowania przez krzyki i piski różnych gatunków łączących się w swoistą kakofonię. - Mówili o tobie same dobre rzeczy, a ciocia wciąż jest zachwycona tymi cyckami, które jej sprzedałaś – dodał z rozbawieniem, obejmując ją w pasie i przekrzywiając lekko głowę, by mówić niemal prosto do ucha kobiety. - Chcą cię tylko lepiej poznać. Tak na trzeźwo. I ni...
- Wujek!
Radosny pisk przebił się przez jazgot, jaki wywoływały ptaki magiczne i te całkiem zwykłe, zwiastującą zbliżającą się dziecięcym pędem dziewczynkę w pastelowo różowym płaszczyku, która bez wahania wyciągnęła do Estebana pulchne łapki, szczerząc się niepełnym, mlecznym uśmiechem. Mimo bólu wciąż obitych żeber, Barros bez zawahania schylił się i wziął ją na ręce, mocno przy sobie trzymając z tym samym głupkowatym uśmiechem, który rozciągnął mu usta, gdy pierwszy raz zobaczył brata na progu midgardzkiego mieszkania.
- Cześć, księżniczko – przywitał się z małą. - A rodzice gdzie? Znowu się zapatrzyli na małpki?
Dziewczynka pokręciła głową ze śmiechem, pokazując rączką w głąb alejki z wolierami, gdzie ktoś wyraźnie do nich machał.
- O. A to ciocia? - spytała nagle, z zainteresowaniem przyglądając się Blance. Pierwsza śmiałość szybko ustąpiła zawstydzeniu w obliczu kogoś nieznajomego, gdy mała objęła szyję Estebana rączkami, próbując się częściowo ukryć za jego szalikiem.
- Ciocia Blanca – potwierdził, zerkając z rozbawieniem na stojącą obok Vargas. - Ciociu Blanko – zaczął z udawaną powagą - to Carmelita, moja bratanica.
W obliczu czegoś ciekawego i nowego, dziecięcej niepewności mogło wystarczyć tylko na chwilę – zanim Es zdążył zachęcić małą, by wychynęła zza szalika i sama się przywitała, wyciągnęła się nad miękkimi, żółtymi splotami z poważnie zmarszczonymi brwiami, zwracając się bezpośrednio do Blanki:
- A, a czy dbasz o mojego wujka? Bo on to najlepszy wujek i, i... I jemu nie może być smutno!
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 13 Sie - 20:51
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
- I tym sposobem pierwsze, czego dowiedzą się o mnie twoi rodzice to to, że maluję gołe cycki – burknęła na komentarz o tym, jak to zachwycona była ciocia, jednocześnie wzdychając ciężko. Mogła się jeżyć, ale tym razem nie było w tym żadnej premedytacji. Po prostu się denerwowała.
Chcą cię tylko lepiej poznać.
Westchnęła raz jeszcze i pokręciła głową. No dobrze. Niech będzie Niech będzie, że tak. Że wcale nie zrobiła złego wrażenia, że wytykanie jej puszczalskości przez Yami i Nitę wcale nie popsuło jej w oczach rodziny Esa, i że...
Podobnie ponure – i zupełnie niepotrzebne – rozważania przerwał dziecięcy pisk, na tyle donośny, by bez trudu przebić się przez jazgot ptactwa z pobliskich wolier. W tym momencie choćby nie wiem jak nastroszona była wcześniej, Blanca nie potrafiła się nie uśmiechnąć.
Relacje z kilku i kilkunastolatkami to przynajmniej coś, w co Vargas potrafiła.
Dotąd przytulona do Barrosa, teraz cofnęła się o krok, by dać mu wystarczająco przestrzeni i czasu na odpowiednie powitanie bratanicy. Dobrze wiedziała, jak istotne są takie momenty. Gdyby to ona miała się teraz widzieć z Mateo – nie widziała go już tak długo! - nie życzyłaby sobie, by ktokolwiek próbował odwrócić jej uwagę od tego młodego człowieka. Są w końcu ludzie ważni i ważniejsi – gdy w grę wchodziło małoletnie kuzynostwo, hierarchia była dosyć oczywista.
Radość Esa udzieliła jej się całkiem naturalnie. W jednej chwili nachmurzona, teraz nagle zorientowała się, że oddycha jej się lepiej. Nie mogło być źle. Nie będzie źle, skoro będą otoczeni przez rodzinę.
Nie jej, musiała sobie przypomnieć. Nie jej rodzinę. Ale nadal – rodzinę. Ludzi ciepłych i kochanych.
Zerkając w kierunku wskazanym przez dziewczynkę, Blanca odmachnęła Pauli, w kolejnej chwili znów zerkając na Esa i Carmelitę.
Ciocia Blanca.
Odetchnęła bezgłośnie, nagle niecodziennie zawstydzona.
- Miło cię poznać, Carmelito – odpowiedziała równie poważnie, wymieniając z Esem porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechając się szeroko, wyciągnęła do młodej damy rękę na powitanie. Blanca nie była z tych, co to przytulają dzieci bez pytania, czy te w ogóle sobie tego życzą – i już dawno nauczyła się, że porządny uścisk małej rączki znaczy dla młodych nierzadko znacznie więcej niż nieproszone czułości.
A czy ty dbasz o mojego wujka?
Uniosła brwi lekko, po chwili roześmiała się.
- Ja... Tak. Chyba tak. Tak sądzę – przyznała, za chwilę spoglądając na Barrosa zaczepnie. - Dbam, wujku?
Bardzo pilnowała się, by myśli nie uciekły jej w niepożądanym kierunku.
Gdy chwilę później dołączyli do pozostałych, Blanca bez wahania przytuliła Paulę na powitanie, uścisnęła też Francisca, z entuzjazmem zachwalając jego nową protezę. Mężczyzna wciąż wspierał się kulami – miało zająć mu trochę czasu nim nauczy się żyć z nową, lśniącą nowością nogą – już teraz jednak stał wyraźnie stabilniej, uparcie przenosząc ciężar ciała na protezę.
- Medyk mówił mi, że muszę ją obciążać bardziej niż będę robił to na co dzień – wyjaśnił i uśmiechnął się szeroko. - Więc już próbuję namówić Toniego na zawody w skokach na jednej nodze. Na razie bez skutku. Nie, młody? - zawołał zaczepnie do syna. - To już nie ten wiek, żebyś chciał pomóc staremu ojcu.
Z gardła nastolatka wyrwało się zażenowane sapnięcie, na co Francisco uśmiechnął się do Blanki porozumiewawczo, a ta pokręciła głową. Starzy i ich pożałowania godne poczucie humoru.
- Cześć. Jestem Blanca, miło cię poznać – rzuciła lekko i, podobnie jak w przypadku jego siostry, wyciągnęła do niego rękę. Antonio spoglądał na nią przez chwilę zaskoczony, by w końcu uścisnąć dłoń Vargas i uśmiechnąć się blado.
- Antonio – przedstawił się chłopiec grzecznie. - Jesteś dziewczyną wujka? - spytał zaraz potem, z typową dla młodocianych bezpośredniością.
- Na to wychodzi – przyznała z uśmiechem, na siłę powstrzymując odruch gryzienia wargi czy wnętrza policzka.
To całe bycie na rodzinnym świeczniku kosztowało ją znacznie więcej niż pokazywała.
- A gdzie reszta? – spytała Paulę, kątem oka zerkając na Esa.
- Ciocia zaszyła się w jednej z wolier, a wujek próbuje ją stamtąd wywabić obietnicą obiadu w tutejszej restauracji – wyjaśniła kobieta z rozbawieniem.
Blanca potrzebowała chwili, by zrozumieć sens tego wyjaśnienia. Wiedziała, że Juliana się przemienia, ale jak dotąd nie wiedziała w co. Teraz, podążając za palcem Franco, szybko odnalazła wzrokiem klatkę z tukanami – i jednego specjalnego osobnika, do którego wujek Estebana przemawiał teraz rzewnie, roztaczając przed nim zapewne wspaniałe obrazy obiadu z trzech dań i deseru.
Blanca parsknęła cicho, nie kryjąc rozbawienia. Gdy Es znów znalazł się obok – ponownie wolny, gdy Carmelita w podskokach pobiegła wesprzeć Thiago w walce z ciotką – odruchowo objęła go w pasie i przytuliła głowę do jego ramienia.
Bo mogła.
- To chyba przegrana sprawa – rzucił tymczasem sentencjonalnie Francisco, kręcąc głową na coraz bardziej czerwonego wujka. - Myślę, że możemy ich tu na trochę zostawić i się przejść. Dogonią nas, albo... Gdzieś tam się spotkamy. - Wzruszył ramionami.
Paula skinęła głową.
- To na pewno jeszcze potrwa – zgodziła się, zachowując przy tym ton, który jednoznacznie wskazywał, że podobne sceny to dla nich nie pierwszyzna. - To co, idziemy?
Blanca pokiwała głową.
- Idziemy – rzuciła ochoczo, w kolejnej chwili mrucząc ciszej prosto do ucha Esa: - Obiecałeś mi kotki.
Pod pewnymi względami nie zachowywała się znowu tak bardzo inaczej niż Carmelita.
Chcą cię tylko lepiej poznać.
Westchnęła raz jeszcze i pokręciła głową. No dobrze. Niech będzie Niech będzie, że tak. Że wcale nie zrobiła złego wrażenia, że wytykanie jej puszczalskości przez Yami i Nitę wcale nie popsuło jej w oczach rodziny Esa, i że...
Podobnie ponure – i zupełnie niepotrzebne – rozważania przerwał dziecięcy pisk, na tyle donośny, by bez trudu przebić się przez jazgot ptactwa z pobliskich wolier. W tym momencie choćby nie wiem jak nastroszona była wcześniej, Blanca nie potrafiła się nie uśmiechnąć.
Relacje z kilku i kilkunastolatkami to przynajmniej coś, w co Vargas potrafiła.
Dotąd przytulona do Barrosa, teraz cofnęła się o krok, by dać mu wystarczająco przestrzeni i czasu na odpowiednie powitanie bratanicy. Dobrze wiedziała, jak istotne są takie momenty. Gdyby to ona miała się teraz widzieć z Mateo – nie widziała go już tak długo! - nie życzyłaby sobie, by ktokolwiek próbował odwrócić jej uwagę od tego młodego człowieka. Są w końcu ludzie ważni i ważniejsi – gdy w grę wchodziło małoletnie kuzynostwo, hierarchia była dosyć oczywista.
Radość Esa udzieliła jej się całkiem naturalnie. W jednej chwili nachmurzona, teraz nagle zorientowała się, że oddycha jej się lepiej. Nie mogło być źle. Nie będzie źle, skoro będą otoczeni przez rodzinę.
Nie jej, musiała sobie przypomnieć. Nie jej rodzinę. Ale nadal – rodzinę. Ludzi ciepłych i kochanych.
Zerkając w kierunku wskazanym przez dziewczynkę, Blanca odmachnęła Pauli, w kolejnej chwili znów zerkając na Esa i Carmelitę.
Ciocia Blanca.
Odetchnęła bezgłośnie, nagle niecodziennie zawstydzona.
- Miło cię poznać, Carmelito – odpowiedziała równie poważnie, wymieniając z Esem porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechając się szeroko, wyciągnęła do młodej damy rękę na powitanie. Blanca nie była z tych, co to przytulają dzieci bez pytania, czy te w ogóle sobie tego życzą – i już dawno nauczyła się, że porządny uścisk małej rączki znaczy dla młodych nierzadko znacznie więcej niż nieproszone czułości.
A czy ty dbasz o mojego wujka?
Uniosła brwi lekko, po chwili roześmiała się.
- Ja... Tak. Chyba tak. Tak sądzę – przyznała, za chwilę spoglądając na Barrosa zaczepnie. - Dbam, wujku?
Bardzo pilnowała się, by myśli nie uciekły jej w niepożądanym kierunku.
Gdy chwilę później dołączyli do pozostałych, Blanca bez wahania przytuliła Paulę na powitanie, uścisnęła też Francisca, z entuzjazmem zachwalając jego nową protezę. Mężczyzna wciąż wspierał się kulami – miało zająć mu trochę czasu nim nauczy się żyć z nową, lśniącą nowością nogą – już teraz jednak stał wyraźnie stabilniej, uparcie przenosząc ciężar ciała na protezę.
- Medyk mówił mi, że muszę ją obciążać bardziej niż będę robił to na co dzień – wyjaśnił i uśmiechnął się szeroko. - Więc już próbuję namówić Toniego na zawody w skokach na jednej nodze. Na razie bez skutku. Nie, młody? - zawołał zaczepnie do syna. - To już nie ten wiek, żebyś chciał pomóc staremu ojcu.
Z gardła nastolatka wyrwało się zażenowane sapnięcie, na co Francisco uśmiechnął się do Blanki porozumiewawczo, a ta pokręciła głową. Starzy i ich pożałowania godne poczucie humoru.
- Cześć. Jestem Blanca, miło cię poznać – rzuciła lekko i, podobnie jak w przypadku jego siostry, wyciągnęła do niego rękę. Antonio spoglądał na nią przez chwilę zaskoczony, by w końcu uścisnąć dłoń Vargas i uśmiechnąć się blado.
- Antonio – przedstawił się chłopiec grzecznie. - Jesteś dziewczyną wujka? - spytał zaraz potem, z typową dla młodocianych bezpośredniością.
- Na to wychodzi – przyznała z uśmiechem, na siłę powstrzymując odruch gryzienia wargi czy wnętrza policzka.
To całe bycie na rodzinnym świeczniku kosztowało ją znacznie więcej niż pokazywała.
- A gdzie reszta? – spytała Paulę, kątem oka zerkając na Esa.
- Ciocia zaszyła się w jednej z wolier, a wujek próbuje ją stamtąd wywabić obietnicą obiadu w tutejszej restauracji – wyjaśniła kobieta z rozbawieniem.
Blanca potrzebowała chwili, by zrozumieć sens tego wyjaśnienia. Wiedziała, że Juliana się przemienia, ale jak dotąd nie wiedziała w co. Teraz, podążając za palcem Franco, szybko odnalazła wzrokiem klatkę z tukanami – i jednego specjalnego osobnika, do którego wujek Estebana przemawiał teraz rzewnie, roztaczając przed nim zapewne wspaniałe obrazy obiadu z trzech dań i deseru.
Blanca parsknęła cicho, nie kryjąc rozbawienia. Gdy Es znów znalazł się obok – ponownie wolny, gdy Carmelita w podskokach pobiegła wesprzeć Thiago w walce z ciotką – odruchowo objęła go w pasie i przytuliła głowę do jego ramienia.
Bo mogła.
- To chyba przegrana sprawa – rzucił tymczasem sentencjonalnie Francisco, kręcąc głową na coraz bardziej czerwonego wujka. - Myślę, że możemy ich tu na trochę zostawić i się przejść. Dogonią nas, albo... Gdzieś tam się spotkamy. - Wzruszył ramionami.
Paula skinęła głową.
- To na pewno jeszcze potrwa – zgodziła się, zachowując przy tym ton, który jednoznacznie wskazywał, że podobne sceny to dla nich nie pierwszyzna. - To co, idziemy?
Blanca pokiwała głową.
- Idziemy – rzuciła ochoczo, w kolejnej chwili mrucząc ciszej prosto do ucha Esa: - Obiecałeś mi kotki.
Pod pewnymi względami nie zachowywała się znowu tak bardzo inaczej niż Carmelita.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Wto 15 Sie - 13:52
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dbam, wujku?
Doskonale zdawał sobie sprawę, że to zaczepka – nacechowana podtekstem i złośliwostką, ale mimo świadomości jej istnienia, zadziałała tak samo skutecznie, jak gdyby Blanca wzięła Esa całkiem z zaskoczenia. Odetchnął, kręcąc lekko głową i wcale nie tak niechętnie odsuwając wspomnienia tego, co jeszcze niedawno robili na zapleczu galerii, w której Vargas miała odbierać nagrodę. Czy raczej co ona robiła jemu, a co zdecydowanie kwalifikowało się jako dbanie.
Odchrząknął dopiero, kiedy Carmelita pociągnęła go lekko za zarost, coraz bardziej zniecierpliwiona brakiem tak fundamentalnej odpowiedzi – odpowiedzi, od której miało zależeć, czy nowa ciocia zostanie zaakceptowana czy nie.
- Nie narzekam – odparł w typowo oszczędny dla siebie sposób, ale młodej chyba to wystarczyło. Patrzyła na Blankę z zainteresowaniem, którego w tym wieku raczej nie potrafiłaby udawać, a pełne entuzjazmu opowieści o tym, że rodzice obiecali jej pieska i że nazwie go Ptyś albo Karmel albo Motylek, kierowała już do obojga.
Dobrze, że chociaż Franco miał okazję się rozmnożyć, a Esowi przypadła zaszczytna rola dobrego wujka, który mógł rozpieszczać bratanicę i bratanka – chociaż w ten sposób realizował swój instynkt opiekuńczy. Kaczuszkom też co nieco przypadło w tym rozdaniu, ale do nich nie mówił per księżniczko i nie nosił na rękach, choć obity bok coraz wyraźniej pulsował mu bólem.
Ściskając na powitanie pozostałych obecnych – w tym Antonia, który nieco gderliwie przyjął przytulenie po uprzednim, męskim uściśnięciu dłoni – odstawił Carmelitę na ziemię, tylko jednym uchem słuchając opowieści Francisco na temat nowej nogi. Już o wszystko go wypytał, gdy spotkali się między rodzinną popijawą a dzisiejszym wyjściem do zoo, dostał nawet prezentację wykonanej przez midgardzkiego karła protezy ze wszystkimi jej sprytnymi rozwiązaniami. Es długo przyglądał się każdej ruchomej części i wypytywał brata o jego odczucia – był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy okazywana przez niego troska nie była przykrywana kocykiem złośliwostek. Francisco został uświadomiony, że jeśli po powrocie do domu cokolwiek będzie działo się z jego nową nogą, ma tylko dać znać, a Esteban znajdzie fachowca i wszystko z nim załatwi.
Kątem ust uśmiechnął się na wymianę zdań między Blanką a Tonim powoli zdając sobie sprawę, jak możliwość przedstawiania kobiety jako swojej, czy też jej przyznawania się do tego, miło łechtała mu coś w środku i sprawiała, że lżej stawiał kroki. Zdążył już prawie zapomnieć, jakie to uczucie – i jakie wrażenie bezpieczeństwa szło z nim ręka w rękę.
Musiał się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem, kiedy Antonio za plecami Blanki wskazał na jej tyłek, a potem gestem przekazał, że przynajmniej w tej kwestii aprobuje jego wybór – niby taki grzeczny, niby taki ułożony... Każdego innego młodocianego samca z rodziny strzeliłby po głowie, ale z bratankiem łączyła go specjalna więź – kiedy wypadek przykuł Franco do łóżka i na pewien czas odebrał jasność umysłu, Es robił wszystko, by młody nie odczuł braku ojca aż tak dotkliwie, przez pewien czas niejako go zastępując. Wspólnie spędzany czas i długie rozmowy dały pewność, że młody nie sprowadzał Blanki tylko do jej cycków i tyłka.
- Wujek się jeszcze nie nauczył, że ciotka potrzebuje w życiu chaosu – podsunął Blance i nadstawił jej ramię do wsparcia się, gdy okazało się, że Juliana przebywała właśnie w jednej z wolier. - Raz mnie zwerbowała do terroryzowania przyjezdnego cyrku – dodał, nie rozwijając tej myśli.
Gdy jednogłośnie podjęli decyzję, by zostawić Thiago oraz Carmelitę przy wolierze z tukanami i ciotką, z przyjemnością jaką mogła dawać tylko wolność, objął Blankę w pasie, zaczepiając kciuk o szlufkę w jej płaszczu. Jeśli dla postronnych zachowywali się jak dzieciaki, w których pierwszy raz zaczęły buzować hormony, miał to tak bardzo głęboko i dobitnie w dupie.
Jakby prowadzeni po sznurku całą grupą udali się najpierw w kierunku sektora południowo-amerykańskiego – Es z zainteresowanie zaglądał do krateru wydzielonego dla ognistych ślimaków bez skorup, nad którymi powietrze drgało od gorąca, ale nie było mu dane zbyt długo przyglądać się oślizgłym stworzeniom, gdy Vargas rzuciła pełne odrazy – Fuj.
- No fuj, ale ciekawe fuj – przyznał, dając się pociągnąć do wejścia struktury wyglądającej z zewnątrz jak tunel zapadający się częściowo w ziemię. Dopiero w przyciemnionym nieco wnętrzu dało się dojrzeć, że ścieżka prowadziła między sporymi habitatami pełnymi roślin, drzew i sztucznych rzek oraz oczek wodnych. Tuż przy wejściu wisiała informacja, że zwierzęta nie widzą oraz nie słyszą niczego z zewnątrz, by zapewnić im jak największy komfort.
Powoli, wciąż trzymając się w grupie, przesuwali się od jednego gatunku do następnego i o ile przy wszystkich poprzednich tapirach, mrówkojadach, iguanach oraz jaguarach mieli dobry widok na zwierzęta, o tyle stając przy habitacie wedle tabliczki zawierającym oceloty, przywitał ich jedynie widok krzaków, przewróconych pniaków i resztek zwierzyny, którą zaserwowano jako posiłek.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że to zaczepka – nacechowana podtekstem i złośliwostką, ale mimo świadomości jej istnienia, zadziałała tak samo skutecznie, jak gdyby Blanca wzięła Esa całkiem z zaskoczenia. Odetchnął, kręcąc lekko głową i wcale nie tak niechętnie odsuwając wspomnienia tego, co jeszcze niedawno robili na zapleczu galerii, w której Vargas miała odbierać nagrodę. Czy raczej co ona robiła jemu, a co zdecydowanie kwalifikowało się jako dbanie.
Odchrząknął dopiero, kiedy Carmelita pociągnęła go lekko za zarost, coraz bardziej zniecierpliwiona brakiem tak fundamentalnej odpowiedzi – odpowiedzi, od której miało zależeć, czy nowa ciocia zostanie zaakceptowana czy nie.
- Nie narzekam – odparł w typowo oszczędny dla siebie sposób, ale młodej chyba to wystarczyło. Patrzyła na Blankę z zainteresowaniem, którego w tym wieku raczej nie potrafiłaby udawać, a pełne entuzjazmu opowieści o tym, że rodzice obiecali jej pieska i że nazwie go Ptyś albo Karmel albo Motylek, kierowała już do obojga.
Dobrze, że chociaż Franco miał okazję się rozmnożyć, a Esowi przypadła zaszczytna rola dobrego wujka, który mógł rozpieszczać bratanicę i bratanka – chociaż w ten sposób realizował swój instynkt opiekuńczy. Kaczuszkom też co nieco przypadło w tym rozdaniu, ale do nich nie mówił per księżniczko i nie nosił na rękach, choć obity bok coraz wyraźniej pulsował mu bólem.
Ściskając na powitanie pozostałych obecnych – w tym Antonia, który nieco gderliwie przyjął przytulenie po uprzednim, męskim uściśnięciu dłoni – odstawił Carmelitę na ziemię, tylko jednym uchem słuchając opowieści Francisco na temat nowej nogi. Już o wszystko go wypytał, gdy spotkali się między rodzinną popijawą a dzisiejszym wyjściem do zoo, dostał nawet prezentację wykonanej przez midgardzkiego karła protezy ze wszystkimi jej sprytnymi rozwiązaniami. Es długo przyglądał się każdej ruchomej części i wypytywał brata o jego odczucia – był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy okazywana przez niego troska nie była przykrywana kocykiem złośliwostek. Francisco został uświadomiony, że jeśli po powrocie do domu cokolwiek będzie działo się z jego nową nogą, ma tylko dać znać, a Esteban znajdzie fachowca i wszystko z nim załatwi.
Kątem ust uśmiechnął się na wymianę zdań między Blanką a Tonim powoli zdając sobie sprawę, jak możliwość przedstawiania kobiety jako swojej, czy też jej przyznawania się do tego, miło łechtała mu coś w środku i sprawiała, że lżej stawiał kroki. Zdążył już prawie zapomnieć, jakie to uczucie – i jakie wrażenie bezpieczeństwa szło z nim ręka w rękę.
Musiał się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem, kiedy Antonio za plecami Blanki wskazał na jej tyłek, a potem gestem przekazał, że przynajmniej w tej kwestii aprobuje jego wybór – niby taki grzeczny, niby taki ułożony... Każdego innego młodocianego samca z rodziny strzeliłby po głowie, ale z bratankiem łączyła go specjalna więź – kiedy wypadek przykuł Franco do łóżka i na pewien czas odebrał jasność umysłu, Es robił wszystko, by młody nie odczuł braku ojca aż tak dotkliwie, przez pewien czas niejako go zastępując. Wspólnie spędzany czas i długie rozmowy dały pewność, że młody nie sprowadzał Blanki tylko do jej cycków i tyłka.
- Wujek się jeszcze nie nauczył, że ciotka potrzebuje w życiu chaosu – podsunął Blance i nadstawił jej ramię do wsparcia się, gdy okazało się, że Juliana przebywała właśnie w jednej z wolier. - Raz mnie zwerbowała do terroryzowania przyjezdnego cyrku – dodał, nie rozwijając tej myśli.
Gdy jednogłośnie podjęli decyzję, by zostawić Thiago oraz Carmelitę przy wolierze z tukanami i ciotką, z przyjemnością jaką mogła dawać tylko wolność, objął Blankę w pasie, zaczepiając kciuk o szlufkę w jej płaszczu. Jeśli dla postronnych zachowywali się jak dzieciaki, w których pierwszy raz zaczęły buzować hormony, miał to tak bardzo głęboko i dobitnie w dupie.
Jakby prowadzeni po sznurku całą grupą udali się najpierw w kierunku sektora południowo-amerykańskiego – Es z zainteresowanie zaglądał do krateru wydzielonego dla ognistych ślimaków bez skorup, nad którymi powietrze drgało od gorąca, ale nie było mu dane zbyt długo przyglądać się oślizgłym stworzeniom, gdy Vargas rzuciła pełne odrazy – Fuj.
- No fuj, ale ciekawe fuj – przyznał, dając się pociągnąć do wejścia struktury wyglądającej z zewnątrz jak tunel zapadający się częściowo w ziemię. Dopiero w przyciemnionym nieco wnętrzu dało się dojrzeć, że ścieżka prowadziła między sporymi habitatami pełnymi roślin, drzew i sztucznych rzek oraz oczek wodnych. Tuż przy wejściu wisiała informacja, że zwierzęta nie widzą oraz nie słyszą niczego z zewnątrz, by zapewnić im jak największy komfort.
Powoli, wciąż trzymając się w grupie, przesuwali się od jednego gatunku do następnego i o ile przy wszystkich poprzednich tapirach, mrówkojadach, iguanach oraz jaguarach mieli dobry widok na zwierzęta, o tyle stając przy habitacie wedle tabliczki zawierającym oceloty, przywitał ich jedynie widok krzaków, przewróconych pniaków i resztek zwierzyny, którą zaserwowano jako posiłek.
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Wto 15 Sie - 18:23
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie pamiętała, kiedy ostatnio była w zoo. Prawdopodobnie jeszcze jako dzieciak – albo może trochę później, na studiach, z którymś z kuzynostwa. Tak czy inaczej – dawno. Niewiele też z takiego ostatniego wyjścia pamiętała poza ogólnym wrażeniem, że jej się podobało. Teraz, mając okazję być na podobnej wycieczce, czuła się znów jak dziecko. Gdy odpuściły jej nerwy – a przynajmniej większość z nich – związane z rodzinnym wyjściem, znów znalazło sie miejsce dla nieskrępowanego entuzjazmu i ciekawości. Dla beztroski, która kazała jej wskazywać palcem co ciekawsze zwierzaki, uśmiechać się szeroko na widok jelenia czy innego wołu, i krzywić się z wyraźną odrazą na przerośnięte ślimaki. Robiła też zdjęcia – dużo zdjęć – wreszcie znajdując powód, by wrócić do fotografii, którą przecież tak lubiła, i by odkurzyć zalegający na co dzień w skrzyni aparat.
- Fuj – skomentowała krótko, sapiąc tylko z niedowierzaniem na komentarz Estebana. Sama nie wiedziała, co miało być w tym zwierzęciu ciekawego. Były obrzydliwe. Śluzowate. I było przy nich strasznie gorąco. Nawet im zrobiła jednak zdjęcie.
Pociągnęła Barrosa dalej, nie dając mu chyba nacieszyć się ślimakami tak bardzo, jak mężczyzna miał na to ochotę.
Już od dłuższego czasu nie trzymała się już Esa tak kurczowo, ponad tulenie się do boku eks wartownika stawiając przepychanie się do szyb kolejnych wybiegów i wypatrywanie zwierząt. Uśmiech niemal nie schodził jej z ust, gdy spoglądała na kolejne stworzenia. Tapiry, iguany, mrówkojady – wszystkie gatunki budziły w niej tę samą radość.
Spochmurniała dopiero, gdy dotarli do wybiegu ocelotów – kotów, w przeciwieństwie do poprzednio mijanych zwierząt, nigdzie nie było widać.
Marszcząc brwi, niemal przykleiła nos do szyby, za wszelką cenę próbując wypatrzeć swoje totemiczne zwierzę. Wiedziała, że koty te były raczej skryte, że przemykały się przez zarośla jak cienie – jak dotąd nie brała jednak pod uwagę, że zachowują się tak także w zoo. Choć było to zupełnie logiczne, Blanca nie uwzględniła w swoich faktach tego, że oceloty mogą się po prostu schować i tyle będzie z ich oglądania.
Zerkając kontrolnie przez ramię na pozostałych – po chwili wypatrywania zwierzaków cała grupka cofnęła się nieco, dyskutując beztrosko mniej więcej po drugiej stronie ścieżki – z westchnieniem przykucnęła wreszcie przy wybiegu, a jeszcze w kolejnej chwili, usiadła przy nim po turecku. Nie zważając na nierozumiejące spojrzenia przechodniów, odetchnęła cicho, ułożyła dłonie na kolanach – i czekała.
Przelotnie pomyślała o tym, że może się pobrudzić. Że jej elegancki płaszczyk za parę chwil może nie dość, że wzbogacić się o plamy z ziemi i chodnikowego pyłu, to jeszcze zarobić mokrą plamę na tyłku. Przez moment wahała się. A potem przestała, tkwiąc w dokładnie tej samej pozycji jeszcze przez dobre kilka minut.
Czekała.
Gdy wreszcie, jakby w nagrodę za jej cierpliwość, z krzaków wychynął ostrożnie jeden z cętkowanych kotów, Blanca sapnęła cicho i wychyliła się bliżej szyby. Zwierzę zastrzygło uszami, jakby coś usłyszało – choć przecież nie powinno, wedle opisów wybiegów, nawet najbardziej żywa, pełna entuzjazmu reakcja nie powinna przebić się przez szyby odgradzające habitaty – w kolejnej chwili powoli wychodząc na niewielką polankę tuż przed szybą.
Nim pomyślała, co robi, Vargas przykleiła rozpostartą dłoń do szyby – a kot jakby celowo otarł się bokiem o ogrodzenie właśnie w tym miejscu.
Policzki Blanki zaróżowiły się z radości, i rumieniec ten towarzyszył jej jeszcze przez kilka kolejnych chwil, gdy na powrót dołączyła do reszty.
Nic nie mówiła, z szerokim uśmiechem wtuliła się jednak mocno w bok Estebana, obejmując mężczyznę w pasie.
Na samym końcu sektora południowoamerykańskiego, po minięciu zagród z magicznymi, połyskującymi rdzawo jeleniami i całego rządka terrariów z przeróżnymi, różnokolorowymi wężami, znajdował się zbiornik pełen zamulonej wody – i kajmanów.
- Patrz, twoja rodzina – wypalił Francisco bez zastanowienia, wspierając się o ogradzający rozlewisko murek. – Podobieństwo aż nadto wyraźne, ty też jesteś tak leniwy – skwitował z szerokim uśmiechem, spoglądając na kilka unoszących się bez ruchu na wodzie gadów, i ze trzy kolejne, rozciągnięte na kamieniach w jednym z rogów wybiegu.
- Ani myśl się rozbierać i tam wskakiwać – Blanca bez wahania podchwyciła uszczypliwości i uniosła brwi, spoglądając na Estebana z wymalowanym teatralnie na twarzy ostrzeżeniem. – Nie jestem Thiago, nie będę potem stała jak sierota pod wybiegiem próbując ci przypomnieć, że czas wracać do domu. – Jakby na podkreślenie swych słów przyciągnęła Barrosa bliżej siebie.
Chwilę później uśmiechnęła się szerzej, cmoknęła Esa szybko – jakby wciąż zaskoczona, że tak może, przy ludziach, że ma do tego pełne prawo – i wsparła się przedramionami o ogrodzenie wybiegu, skupiając się na gadach.
Musieli trafić na porę karmienia, bo zaledwie kilka chwil później przy zbiorniku pojawił się opiekun z wiadrem pełnym mięsa. Gdy wrzucił pierwsze kilka kawałków do wody, w zbiorniku nagle zakotłowało się – po wcześniejszym rozleniwieniu zwierząt nie został nawet ślad. Blanca wciągnęła powietrze nieco głośniej i poprawiła okulary na nosie. Pochyliła się nieco bardziej, w pełni skupiona na widowisku.
- Fuj – skomentowała krótko, sapiąc tylko z niedowierzaniem na komentarz Estebana. Sama nie wiedziała, co miało być w tym zwierzęciu ciekawego. Były obrzydliwe. Śluzowate. I było przy nich strasznie gorąco. Nawet im zrobiła jednak zdjęcie.
Pociągnęła Barrosa dalej, nie dając mu chyba nacieszyć się ślimakami tak bardzo, jak mężczyzna miał na to ochotę.
Już od dłuższego czasu nie trzymała się już Esa tak kurczowo, ponad tulenie się do boku eks wartownika stawiając przepychanie się do szyb kolejnych wybiegów i wypatrywanie zwierząt. Uśmiech niemal nie schodził jej z ust, gdy spoglądała na kolejne stworzenia. Tapiry, iguany, mrówkojady – wszystkie gatunki budziły w niej tę samą radość.
Spochmurniała dopiero, gdy dotarli do wybiegu ocelotów – kotów, w przeciwieństwie do poprzednio mijanych zwierząt, nigdzie nie było widać.
Marszcząc brwi, niemal przykleiła nos do szyby, za wszelką cenę próbując wypatrzeć swoje totemiczne zwierzę. Wiedziała, że koty te były raczej skryte, że przemykały się przez zarośla jak cienie – jak dotąd nie brała jednak pod uwagę, że zachowują się tak także w zoo. Choć było to zupełnie logiczne, Blanca nie uwzględniła w swoich faktach tego, że oceloty mogą się po prostu schować i tyle będzie z ich oglądania.
Zerkając kontrolnie przez ramię na pozostałych – po chwili wypatrywania zwierzaków cała grupka cofnęła się nieco, dyskutując beztrosko mniej więcej po drugiej stronie ścieżki – z westchnieniem przykucnęła wreszcie przy wybiegu, a jeszcze w kolejnej chwili, usiadła przy nim po turecku. Nie zważając na nierozumiejące spojrzenia przechodniów, odetchnęła cicho, ułożyła dłonie na kolanach – i czekała.
Przelotnie pomyślała o tym, że może się pobrudzić. Że jej elegancki płaszczyk za parę chwil może nie dość, że wzbogacić się o plamy z ziemi i chodnikowego pyłu, to jeszcze zarobić mokrą plamę na tyłku. Przez moment wahała się. A potem przestała, tkwiąc w dokładnie tej samej pozycji jeszcze przez dobre kilka minut.
Czekała.
Gdy wreszcie, jakby w nagrodę za jej cierpliwość, z krzaków wychynął ostrożnie jeden z cętkowanych kotów, Blanca sapnęła cicho i wychyliła się bliżej szyby. Zwierzę zastrzygło uszami, jakby coś usłyszało – choć przecież nie powinno, wedle opisów wybiegów, nawet najbardziej żywa, pełna entuzjazmu reakcja nie powinna przebić się przez szyby odgradzające habitaty – w kolejnej chwili powoli wychodząc na niewielką polankę tuż przed szybą.
Nim pomyślała, co robi, Vargas przykleiła rozpostartą dłoń do szyby – a kot jakby celowo otarł się bokiem o ogrodzenie właśnie w tym miejscu.
Policzki Blanki zaróżowiły się z radości, i rumieniec ten towarzyszył jej jeszcze przez kilka kolejnych chwil, gdy na powrót dołączyła do reszty.
Nic nie mówiła, z szerokim uśmiechem wtuliła się jednak mocno w bok Estebana, obejmując mężczyznę w pasie.
Na samym końcu sektora południowoamerykańskiego, po minięciu zagród z magicznymi, połyskującymi rdzawo jeleniami i całego rządka terrariów z przeróżnymi, różnokolorowymi wężami, znajdował się zbiornik pełen zamulonej wody – i kajmanów.
- Patrz, twoja rodzina – wypalił Francisco bez zastanowienia, wspierając się o ogradzający rozlewisko murek. – Podobieństwo aż nadto wyraźne, ty też jesteś tak leniwy – skwitował z szerokim uśmiechem, spoglądając na kilka unoszących się bez ruchu na wodzie gadów, i ze trzy kolejne, rozciągnięte na kamieniach w jednym z rogów wybiegu.
- Ani myśl się rozbierać i tam wskakiwać – Blanca bez wahania podchwyciła uszczypliwości i uniosła brwi, spoglądając na Estebana z wymalowanym teatralnie na twarzy ostrzeżeniem. – Nie jestem Thiago, nie będę potem stała jak sierota pod wybiegiem próbując ci przypomnieć, że czas wracać do domu. – Jakby na podkreślenie swych słów przyciągnęła Barrosa bliżej siebie.
Chwilę później uśmiechnęła się szerzej, cmoknęła Esa szybko – jakby wciąż zaskoczona, że tak może, przy ludziach, że ma do tego pełne prawo – i wsparła się przedramionami o ogrodzenie wybiegu, skupiając się na gadach.
Musieli trafić na porę karmienia, bo zaledwie kilka chwil później przy zbiorniku pojawił się opiekun z wiadrem pełnym mięsa. Gdy wrzucił pierwsze kilka kawałków do wody, w zbiorniku nagle zakotłowało się – po wcześniejszym rozleniwieniu zwierząt nie został nawet ślad. Blanca wciągnęła powietrze nieco głośniej i poprawiła okulary na nosie. Pochyliła się nieco bardziej, w pełni skupiona na widowisku.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Sro 16 Sie - 20:57
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
- Fajna jest – Francisco trącił łokciem brata, ściągając jego uwagę w czasie, gdy Blanca kręciła się między kolejnymi wybiegami z kopytnymi, co rusz podnosząc aparat na wysokość oczu. - Poza tym, że ładna, to wszędzie jej pełno. Nadążysz?
Podobne pytanie przeszło już Estebanowi przez myśl, zanosząc myśli nieprzyjemnym, gęstym cieniem – nie wiedział, czy ich układ na dłuższą metę miał sens. Czy wytrzyma, kiedy niespożyta energia oraz ciekawość Blanki zbyt długo ścierać się będą z wycofaniem Barrosa oraz jego ostrożną obserwacją świata, w który ona wskakiwała bez zawahania. Szczeniackie szczęście, kiedy wybrała jego a nie Yamileth, mogło przykryć i banalizować potencjalne problemy tylko przez jakiś czas.
- Przejmuj się lepiej, czy ty nadążysz za swoimi dzieciakami na tej nowej girze – odparł, ciasno trzymając przy sobie wszystkie lęki, nad którymi nie miał jeszcze czasu dobrze się zastanowić.
Paula przewróciła oczami nad ramieniem męża, gdy ten pokazał Esowi środkowy palec, wywołując tym tylko jego złośliwy uśmiech.
Utrzymanie Blanki na linii wzroku stało się paradoksalnie łatwiejsze, gdy weszli do budynku mieszczącego habitaty – wystarczyło tylko wypatrywać krótkich błysków jej aparatu. Barros tylko na początku wodził za nią spojrzeniem, wreszcie tłumacząc sobie, że robił to zupełnie niepotrzebnie – Blanca nigdzie przecież nie uciekała, pilnowała się też grupy, od czasu do czasu odnajdując ich wzrokiem. Cholera, nie była dzieckiem.
Gdzieś w trakcie oglądania mrówkojadów z puszystymi ogonami – zwierzyna, podpowiadał gadzi mózg – usłyszał zaintrygowane pytanie Antonia:
- Co ona robi?
Z dłońmi wsuniętymi do kieszeni spodni, Es obrócił się nieco, wypatrując źródła pytania bratanka – nietrudno było się domyślić, że miał na myśli Vargas, która usiadła przed jednym z habitatów, wpatrując się w jego szybę z wyjątkową intensywnością. Szybkie zerknięcie na tabliczkę z gatunkiem potwierdziło przypuszczenia mężczyzny.
- Chciała zobaczyć oceloty – rzucił, drapiąc się lekko po skroni, gdy pytające spojrzenie chłopaka dopraszało się o więcej szczegółów. - To jej totem.
- Mnie mój tak nigdy nie interesował – wtrąciła się do rozmowy Paula, przekrzywiając głowę w sposób, który przypominał Esowi coś ptasiego. Był już chyba dożywotnio skazany na zwierzęce skojarzenia przez troskliwie pielęgnowaną więź ze swoim kajmanem.
- No tak, ale ona się uczy. Przemiany w sensie. Ze mną – wyjaśnił, potykając się nieco o słowa. Nagłe zawstydzenie, które poczuł, przyznając się do czegoś tak podstawowego, rozgrzało mu kark.
- To miłe, że coś razem robicie. Wiesz, poza takimi zwykłymi rzeczami – słowa Pauli wcale Esa nie uspokajały, a jedynie pogłębiały jego zakłopotanie. Cholera, czemu się tak denerwował?
- Ta, wujek, dopóki się nie wkurzy i cię nie zeżre, jest git. Albo ty jej. Ty to masz w sumie większe szczęki.
Odetchnął, przenosząc ciężar z nogi na nogę i kręcąc lekko głową – Tonio ujął to najprościej, jak się tylko dało.
- Zobaczyłaś kotki? – spytał retorycznie Blankę, gdy ta dołączyła do reszty z wyraźnie zaróżowionymi policzkami oraz ustami rozciągniętymi w uśmiechu. Przecież oczywistym było, że jej cierpliwość się opłaciła – grzał się w jej radości w ten sam sposób, w jaki jaszczurka wyciągnięta na kamieniu grzała się w promieniach słońca. Przynajmniej do momentu, gdy dotarli do wybiegu prawdziwych gadów, a Blanca postanowiła stanąć przeciwko niemu razem z Francisco.
- Mój brat i moja kobieta, tacy wspierający. Serce mi pęknie od tych waszych złośliwości – teatralnie chwycił się w miejscu, w którym mniej więcej znajdował się pompujący krew organ, dając się zaborczo przyciągnąć bliżej do Vargas. Chyba spodziewał się czegoś innego niż tylko krótkiego całusa, ale nie zamierzał narzekać.
Podobnie jak reszta wsparł się o ogrodzenie oddzielające go od sztucznego stawu z kajmanami, przyglądając się ich łuskowatym grzbietom z cichym westchnieniem – Francisco i Blanca mogli się z niego nabijać, ale w innych okolicznościach nie był taki pewien, czy nie wskoczyłby do wody. Tak bez zastanowienia, po prostu.
Poczuł gwałtownie pokrywającą go gęsią skórkę, gdy opiekun zaczął wrzucać do zbiornika pokarm, a w powietrzu poniósł się dźwięk chrzęstu zębów na kościach i darcia mięsa – dłonią gwałtownie potarł policzek, kiedy zaczęły swędzieć go dziąsła, jakby ukryty pod ludzką skórą gad prosił, by wypuścić go na wolność.
Gdy kajmany kotłowały się w wodzie, wzburzając ją potężnymi cielskami i wyrywając sobie kolejne kawałki mięsa, Es zmuszał się do powolnego oddechu, chociaż mocniej biło mu serce. Dawno... Dawno nie pozwalał sobie na swobodę wyrażania dwoistości tego kim – lub czym – był, ukrywając kajmana przed badaczami. Dla ich spokoju. Żeby nie widzieli w nim potwora.
- Myślisz, że to jakiś jeleń?
Nawet nie zauważył, kiedy Antonio zajął miejsce po jego lewej, bez strachu przyglądając się karmieniu. Odruchowo oblizał spierzchniętą dolną wargę.
- Albo świnia – powiedział powoli. - Chociaż jedzą więcej ryb, ptaków... – urwał na chwilę, gdy największy kajman zasyczał ostrzegawczo na opiekuna, który nie zbierał się z ich wybiegu wystarczająco szybko, prezentując wszystkim swój okrwawiony pysk. - Albo cokolwiek dadzą radę upolować. Wszystko zależy od ich rozmiaru – dokończył.
- A ty co największego upolowałeś?
Esteban zmarszczył brwi, pochylając się niżej nad barierką i wspierając na niej przedramiona w ten sam sposób, w jaki robili to Blanca i Antonio – zrobiło mu się zimno, mimo coraz śmielej wyglądającego zza chmur midgardzkiego słońca. Pytanie bratanka natychmiast przypomniało mu noc, kiedy jeden z niemagicznych mieszkańców wioski pod Machu Picchu chciał spalić obóz wyprawy – z badaczami w namiotach.
- Do jedzenia pewnie jakąś rybę – rzucił dopiero po dłuższej chwili, technicznie nie kłamiąc Antoniowi w twarz. - Płazy są obrzydliwe, nawet jak jesteś kajmanem, a pióra ptaków łaskoczą w gardło.
Tchórzliwie nie spoglądał w kierunku Blanki, w jakiś sposób bojąc się jej reakcji – był przekonany, że przypomniało jej się dokładnie to samo co jemu, razem ze wszystkim, co mówili wtedy do siebie, próbując jakoś odreagować szok i stres. Nie były to wspomnienia, do których chętnie by wracał. Francisco musiał zobaczyć coś w wyrazie jego twarzy, bo zanim gady skończyły jeść, zaproponował ze zbyt szerokim, nie sięgającym oczu uśmiechem:
- To co, kapibary i mini zoo?
Podobne pytanie przeszło już Estebanowi przez myśl, zanosząc myśli nieprzyjemnym, gęstym cieniem – nie wiedział, czy ich układ na dłuższą metę miał sens. Czy wytrzyma, kiedy niespożyta energia oraz ciekawość Blanki zbyt długo ścierać się będą z wycofaniem Barrosa oraz jego ostrożną obserwacją świata, w który ona wskakiwała bez zawahania. Szczeniackie szczęście, kiedy wybrała jego a nie Yamileth, mogło przykryć i banalizować potencjalne problemy tylko przez jakiś czas.
- Przejmuj się lepiej, czy ty nadążysz za swoimi dzieciakami na tej nowej girze – odparł, ciasno trzymając przy sobie wszystkie lęki, nad którymi nie miał jeszcze czasu dobrze się zastanowić.
Paula przewróciła oczami nad ramieniem męża, gdy ten pokazał Esowi środkowy palec, wywołując tym tylko jego złośliwy uśmiech.
Utrzymanie Blanki na linii wzroku stało się paradoksalnie łatwiejsze, gdy weszli do budynku mieszczącego habitaty – wystarczyło tylko wypatrywać krótkich błysków jej aparatu. Barros tylko na początku wodził za nią spojrzeniem, wreszcie tłumacząc sobie, że robił to zupełnie niepotrzebnie – Blanca nigdzie przecież nie uciekała, pilnowała się też grupy, od czasu do czasu odnajdując ich wzrokiem. Cholera, nie była dzieckiem.
Gdzieś w trakcie oglądania mrówkojadów z puszystymi ogonami – zwierzyna, podpowiadał gadzi mózg – usłyszał zaintrygowane pytanie Antonia:
- Co ona robi?
Z dłońmi wsuniętymi do kieszeni spodni, Es obrócił się nieco, wypatrując źródła pytania bratanka – nietrudno było się domyślić, że miał na myśli Vargas, która usiadła przed jednym z habitatów, wpatrując się w jego szybę z wyjątkową intensywnością. Szybkie zerknięcie na tabliczkę z gatunkiem potwierdziło przypuszczenia mężczyzny.
- Chciała zobaczyć oceloty – rzucił, drapiąc się lekko po skroni, gdy pytające spojrzenie chłopaka dopraszało się o więcej szczegółów. - To jej totem.
- Mnie mój tak nigdy nie interesował – wtrąciła się do rozmowy Paula, przekrzywiając głowę w sposób, który przypominał Esowi coś ptasiego. Był już chyba dożywotnio skazany na zwierzęce skojarzenia przez troskliwie pielęgnowaną więź ze swoim kajmanem.
- No tak, ale ona się uczy. Przemiany w sensie. Ze mną – wyjaśnił, potykając się nieco o słowa. Nagłe zawstydzenie, które poczuł, przyznając się do czegoś tak podstawowego, rozgrzało mu kark.
- To miłe, że coś razem robicie. Wiesz, poza takimi zwykłymi rzeczami – słowa Pauli wcale Esa nie uspokajały, a jedynie pogłębiały jego zakłopotanie. Cholera, czemu się tak denerwował?
- Ta, wujek, dopóki się nie wkurzy i cię nie zeżre, jest git. Albo ty jej. Ty to masz w sumie większe szczęki.
Odetchnął, przenosząc ciężar z nogi na nogę i kręcąc lekko głową – Tonio ujął to najprościej, jak się tylko dało.
- Zobaczyłaś kotki? – spytał retorycznie Blankę, gdy ta dołączyła do reszty z wyraźnie zaróżowionymi policzkami oraz ustami rozciągniętymi w uśmiechu. Przecież oczywistym było, że jej cierpliwość się opłaciła – grzał się w jej radości w ten sam sposób, w jaki jaszczurka wyciągnięta na kamieniu grzała się w promieniach słońca. Przynajmniej do momentu, gdy dotarli do wybiegu prawdziwych gadów, a Blanca postanowiła stanąć przeciwko niemu razem z Francisco.
- Mój brat i moja kobieta, tacy wspierający. Serce mi pęknie od tych waszych złośliwości – teatralnie chwycił się w miejscu, w którym mniej więcej znajdował się pompujący krew organ, dając się zaborczo przyciągnąć bliżej do Vargas. Chyba spodziewał się czegoś innego niż tylko krótkiego całusa, ale nie zamierzał narzekać.
Podobnie jak reszta wsparł się o ogrodzenie oddzielające go od sztucznego stawu z kajmanami, przyglądając się ich łuskowatym grzbietom z cichym westchnieniem – Francisco i Blanca mogli się z niego nabijać, ale w innych okolicznościach nie był taki pewien, czy nie wskoczyłby do wody. Tak bez zastanowienia, po prostu.
Poczuł gwałtownie pokrywającą go gęsią skórkę, gdy opiekun zaczął wrzucać do zbiornika pokarm, a w powietrzu poniósł się dźwięk chrzęstu zębów na kościach i darcia mięsa – dłonią gwałtownie potarł policzek, kiedy zaczęły swędzieć go dziąsła, jakby ukryty pod ludzką skórą gad prosił, by wypuścić go na wolność.
Gdy kajmany kotłowały się w wodzie, wzburzając ją potężnymi cielskami i wyrywając sobie kolejne kawałki mięsa, Es zmuszał się do powolnego oddechu, chociaż mocniej biło mu serce. Dawno... Dawno nie pozwalał sobie na swobodę wyrażania dwoistości tego kim – lub czym – był, ukrywając kajmana przed badaczami. Dla ich spokoju. Żeby nie widzieli w nim potwora.
- Myślisz, że to jakiś jeleń?
Nawet nie zauważył, kiedy Antonio zajął miejsce po jego lewej, bez strachu przyglądając się karmieniu. Odruchowo oblizał spierzchniętą dolną wargę.
- Albo świnia – powiedział powoli. - Chociaż jedzą więcej ryb, ptaków... – urwał na chwilę, gdy największy kajman zasyczał ostrzegawczo na opiekuna, który nie zbierał się z ich wybiegu wystarczająco szybko, prezentując wszystkim swój okrwawiony pysk. - Albo cokolwiek dadzą radę upolować. Wszystko zależy od ich rozmiaru – dokończył.
- A ty co największego upolowałeś?
Esteban zmarszczył brwi, pochylając się niżej nad barierką i wspierając na niej przedramiona w ten sam sposób, w jaki robili to Blanca i Antonio – zrobiło mu się zimno, mimo coraz śmielej wyglądającego zza chmur midgardzkiego słońca. Pytanie bratanka natychmiast przypomniało mu noc, kiedy jeden z niemagicznych mieszkańców wioski pod Machu Picchu chciał spalić obóz wyprawy – z badaczami w namiotach.
- Do jedzenia pewnie jakąś rybę – rzucił dopiero po dłuższej chwili, technicznie nie kłamiąc Antoniowi w twarz. - Płazy są obrzydliwe, nawet jak jesteś kajmanem, a pióra ptaków łaskoczą w gardło.
Tchórzliwie nie spoglądał w kierunku Blanki, w jakiś sposób bojąc się jej reakcji – był przekonany, że przypomniało jej się dokładnie to samo co jemu, razem ze wszystkim, co mówili wtedy do siebie, próbując jakoś odreagować szok i stres. Nie były to wspomnienia, do których chętnie by wracał. Francisco musiał zobaczyć coś w wyrazie jego twarzy, bo zanim gady skończyły jeść, zaproponował ze zbyt szerokim, nie sięgającym oczu uśmiechem:
- To co, kapibary i mini zoo?
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 20 Sie - 14:26
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
A ty co największego upolowałeś?
Zajęta obserwowaniem brutalnego widowiska, Blanca drgnęła lekko, słysząc niewinne pytanie Antonia. Chłopak nie miał nic złego na myśli, ale w głowie Vargas jak na zawołanie pojawiły się obrazy sprzed roku. Nie zapomniała – nie potrafiła zapomnieć i, co więcej, nie potrafiła też tak całkiem przestać się bać. Oczywiście, dużo czasu minęło odkąd zobaczyła Estebana zalanego krwią ofiary, i przez ten czas dostrzegła w mężczyźnie znacznie, znacznie więcej – co nie znaczyło, że ten jeden element prysnął jak mydlana bańka. Wcale nie. Po prostu nie był teraz najważniejszy.
Odetchnęła powoli, podświadomie czując, że krew odpłynęła jej z policzków, jak na zawołanie dotychczasowe rumieńce zastępując chorowitą bladością. Spoglądając przez chwilę na Esa, przygryzła wnętrze policzka – nie umknęło jej uwagi, jak sprytnie mężczyzna ominął temat ówczesnej nocy. Do jedzenia. No tak. Nie powie przecież bratankowi, że... Odwróciła wzrok, nic nie mówiąc. Podskórnie czuła, że Barros też przypomniał sobie tamtą noc. I że wcale nie był z tego powodu bardziej zadwolony niż onna.
Po ponad roku była już w stanie zrozumieć, że wtedy, w dżungli, nie wszystko było tak, jak jej się wtedy wydawało.
Tym niemniej propozycję pójścia dalej przywitała z bezgłośnym westchnieniem ulgi. Gdy znów ruszyli dalej, bez słowa wsunęła dłoń w dłoń Esa. Zerkając na mężczyznę kątem oka, uśmiechnęła się blado – i choć zaraz uciekła wzrokiem, ścisnęła jego dłoń silniej, jakby zapewniając, że jest. Że pamięta tamtą noc – ale że nic to w tej chwili nie zmienia. Zdecydowała się być z nim – spróbować – przecież już po tym, jak widziała go takim.
Gdy dotarli do wybiegu kapibar, coś się jednak zmieniło. Nie w związku z Barrosem – nie w kontekście niefortunnie przywołanych wspomnień. Blanca potrzebowała jednak zostać sama.
- Idźcie – rzuciła lekko po krótkiej chwili przyglądania się pociesznym stworzeniom. – Według rozpiski na wejściu w mini zoo powinna być chyba zaraz pora karmienia – dodała, uśmiechając się szeroko. Nieszczerze, ale szeroko. Nie sądziła, by ktokolwiek zauważył, że coś jest nie tak. Szczerze mówiąc, nie sądziła, by nawet Es zauważył – jeszcze nie.
Czasem, gdy chciała, potrafiła naprawdę doskonale udawać.
- Ja chcę jeszcze popatrzeć na te tutaj – odpowiedziała na niezadane pytanie, widząc uniesione pytająco brwi Pauli. – Dogonię was – zapewniła.
I tak została sama. W tłumie innych zwiedzających, poza tym jednak – sama. Gdy zgraja Barrosów oddaliła się wystarczająco, by jej nie słyszeć, Blanca odetchnęła z sykiem, wsparła się o niewysokie ogrodzenie wybiegu i zwiesiła głowę.
W głowie kotłowało jej się tak wiele myśli, że musiała wyrzucić przynajmniej połowę z nich, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Tak to czuła.
Wspomnienie Machu Picchu było iskrą, ale wszystko, co przyszło za nim, tkwiło w Blance już od kilku dni, szukając dla siebie ujścia. Najpierw jednak nie mogła nic zrobić, bo miała pracę, potem – bo przyjechała rodzina Esa. Teraz za to – to było dla niej już zbyt wiele.
Musiała usłyszeć własne myśli i, przede wszystkim, musiała je poukładać w... Coś, cokolwiek by to było.
- Chyba przestałam nadążać – mruknęła półgłosem, gdy jedna z kapibar zbliżyła się, zadzierając łeb z zainteresowaniem. Spoglądając na zwierzaka, Blanca zaśmiała się krótko, bez zbytniej wesołości, i pokręciła głową.
- Za sobą. Za nim. Za nami – wyjaśniła kapibarze, odnajdując w niej, o dziwo, wiernego słuchacza.
Zwierzę kręciło się przez chwilę, by wreszcie przystanąć przy samym ogrodzeniu i musnąć nosem przewieszone przez płotek dłonie Blanki.
- Zwykle nie mam problemu z tym, że coś się dzieje szybko – nigdy nie mam z tym problemu, u mnie zawsze wszystko dzieje się szybko – ale teraz jest... Inaczej. Jakby... W złym kierunku – zawahała się, sapnęła sfrustrowana, potarła twarz dłonią. – Albo właśnie w dobrym, cholera.
Kapibara, nawet jeśli niewiele rozumiała, spoglądała na nią uważnie. Brakowało tylko, by kiwała głową w odpowiednich momentach.
- Chcę go tak bardzo, że to boli. Dosłownie boli. Tylko, że ja tak chcę wielu ludzi. Dotąd chciałam tak wielu ludzi, wiesz? – spytała retorycznie, nie spoglądając nawet na zwierzę. – Tylko, że teraz nagle jakby... Od niego chcę więcej. Mógłby być moją przygodą. Mogłabym po prostu... – Potrząsnęła głową, nie kończąc. – Tylko, że chyba nie chcę. Nie chcę go tylko na chwilę. To nie... On mi nie wystarcza na chwilę, tylko, że nie wiem... Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem. Zawsze chodziło o seks. Tylko. I teraz... – Nieświadomie gryzła policzek tak długo, aż poczuła na języku krew. Dopiero wtedy uświadomiła sobie skalę nerwów.
- Boję się, że go kocham – wypaliła nagle, bez zastanowienia. Gwałtowność tych słów zaskoczyła ją i – chyba – też kapibarę. Nadając im brzmienie, konkretny ton, Blanca wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Czuję zbyt wiele. Za silnie – stwierdziła, nerwowo trąc nadgarstek. – Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Nie wiem, co z tym zrobić. Ja nie... Chyba tak już nie potrafię. To znaczy, nie wiem, czy umiem.
Zawahała się.
- Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek umiałam – dodała po chwili półgłosem.
Gdy kapibara szturchnęła ją nosem, zaczęła odruchowo gładzić szorstką sierść – i milczała, plącząc się w kłębowisku emocji.
- Zaproponował mi naukę przemiany, żeby pomóc mi z uczuciami. Z lękiem. Z tym wszystkim, z czym nie potrafię sobie poradzić – powiedziała nagle. – I to... To pewnie ma sens. Tylko, że dla niego to jest coś więcej. To jest... Oni tak robią w rodzinie. Uczą się różnych rzeczy. Pomagają sobie. A ja przecież nie jestem... – głos jej zadrżał, słowa umknęły, nim zdążyła je wypowiedzieć.
Kapibara skubnęła ją w palce. Blanca zaśmiała się pusto i poczochrała ją za uchem.
- Pewnie przesadzam – stwierdziła po prostu. – Chciał być miły. W końcu. Po latach. Nie ma w tym nic więcej – zacięła się, zaśmiała gorzko. – Nic poza seksem i tym, że z jakiegoś powodu chce ze mną być.
Dając spokój policzkowi, wbiła zęby w dolną wargę. Zerwała garść trawy, podsunęła kapibarze. Zwierzę zawahlowało wargami komicznie, sięgając po pojedyncze źdźbła.
- Coś się w ciągu ostatniego roku zmieniło, a ja nie rozumiem, co. W którym momencie przestał uważać mnie za puszczalską pizdę? – podsumowała się bezlitośnie i zacisnęła zęby.
Pytanie, którego nie powiedziała już na głos, bolało ją w piersi. Dlaczego szukam go wzrokiem za każdym razem, gdy gdzieś mi zniknie?
- Boję się bardzo wielu rzeczy – dodała wreszcie na koniec. Otrzepała dłonie z trawy, sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyjmując niewielką buteleczkę z tabletkami, wsunęła jedną z nich pod język. To był odruch raczej niż świadoma decyzja. Pochłaniacz musował, łaskocząc ją w język. – Teraz jednak przede wszystkim boję się… Samej siebie, tak myślę. Swoich myśli. Swoich... – parsknęła cicho. – Boję się swoich lęków. To nie ma sensu, co? – Spojrzała na kapibarę. – Jestem chora na głowę – stwierdziła i prychnęła cicho.
Zwierzę beknęło jakby przecząco i, ku zdumieniu Blanki, wsparło się o ogrodzenie, kładąc łapkę na jej dłoni. Spoglądając w czarne oczy pociesznego stworzenia, Vargas niemal dostrzegła w nich zupełnie ludzką mądrość. Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz – i jeśli tylko pomożesz mu z jego własnymi, zdawało się mówić zwierzę.
Blanca parsknęła cicho.
- Tracę rozum – skwitowała całą tę sytuację i potrząsnęła lekko głową. Odetchnęła głęboko, jeszcze raz poczochrała kapibarę między uszami, wreszcie wyprostowała się powoli. Pochłaniacz robił swoje, uspokajając skołatane serce i szalejące myśli.
- Dzięki – rzuciła do zwierzaka i uśmiechnęła się blado. Nie każdy słuchałby jej tak cierpliwie, jak ten futrzak. – Mam nadzieję, że nie zafundowałam ci traumy na całe twoje kapibarze życie. Jesteś miłym zwierzakiem, byłoby strasznie szkoda, gdybym cię popsuła.
Zajęta obserwowaniem brutalnego widowiska, Blanca drgnęła lekko, słysząc niewinne pytanie Antonia. Chłopak nie miał nic złego na myśli, ale w głowie Vargas jak na zawołanie pojawiły się obrazy sprzed roku. Nie zapomniała – nie potrafiła zapomnieć i, co więcej, nie potrafiła też tak całkiem przestać się bać. Oczywiście, dużo czasu minęło odkąd zobaczyła Estebana zalanego krwią ofiary, i przez ten czas dostrzegła w mężczyźnie znacznie, znacznie więcej – co nie znaczyło, że ten jeden element prysnął jak mydlana bańka. Wcale nie. Po prostu nie był teraz najważniejszy.
Odetchnęła powoli, podświadomie czując, że krew odpłynęła jej z policzków, jak na zawołanie dotychczasowe rumieńce zastępując chorowitą bladością. Spoglądając przez chwilę na Esa, przygryzła wnętrze policzka – nie umknęło jej uwagi, jak sprytnie mężczyzna ominął temat ówczesnej nocy. Do jedzenia. No tak. Nie powie przecież bratankowi, że... Odwróciła wzrok, nic nie mówiąc. Podskórnie czuła, że Barros też przypomniał sobie tamtą noc. I że wcale nie był z tego powodu bardziej zadwolony niż onna.
Po ponad roku była już w stanie zrozumieć, że wtedy, w dżungli, nie wszystko było tak, jak jej się wtedy wydawało.
Tym niemniej propozycję pójścia dalej przywitała z bezgłośnym westchnieniem ulgi. Gdy znów ruszyli dalej, bez słowa wsunęła dłoń w dłoń Esa. Zerkając na mężczyznę kątem oka, uśmiechnęła się blado – i choć zaraz uciekła wzrokiem, ścisnęła jego dłoń silniej, jakby zapewniając, że jest. Że pamięta tamtą noc – ale że nic to w tej chwili nie zmienia. Zdecydowała się być z nim – spróbować – przecież już po tym, jak widziała go takim.
Gdy dotarli do wybiegu kapibar, coś się jednak zmieniło. Nie w związku z Barrosem – nie w kontekście niefortunnie przywołanych wspomnień. Blanca potrzebowała jednak zostać sama.
- Idźcie – rzuciła lekko po krótkiej chwili przyglądania się pociesznym stworzeniom. – Według rozpiski na wejściu w mini zoo powinna być chyba zaraz pora karmienia – dodała, uśmiechając się szeroko. Nieszczerze, ale szeroko. Nie sądziła, by ktokolwiek zauważył, że coś jest nie tak. Szczerze mówiąc, nie sądziła, by nawet Es zauważył – jeszcze nie.
Czasem, gdy chciała, potrafiła naprawdę doskonale udawać.
- Ja chcę jeszcze popatrzeć na te tutaj – odpowiedziała na niezadane pytanie, widząc uniesione pytająco brwi Pauli. – Dogonię was – zapewniła.
I tak została sama. W tłumie innych zwiedzających, poza tym jednak – sama. Gdy zgraja Barrosów oddaliła się wystarczająco, by jej nie słyszeć, Blanca odetchnęła z sykiem, wsparła się o niewysokie ogrodzenie wybiegu i zwiesiła głowę.
W głowie kotłowało jej się tak wiele myśli, że musiała wyrzucić przynajmniej połowę z nich, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Tak to czuła.
Wspomnienie Machu Picchu było iskrą, ale wszystko, co przyszło za nim, tkwiło w Blance już od kilku dni, szukając dla siebie ujścia. Najpierw jednak nie mogła nic zrobić, bo miała pracę, potem – bo przyjechała rodzina Esa. Teraz za to – to było dla niej już zbyt wiele.
Musiała usłyszeć własne myśli i, przede wszystkim, musiała je poukładać w... Coś, cokolwiek by to było.
- Chyba przestałam nadążać – mruknęła półgłosem, gdy jedna z kapibar zbliżyła się, zadzierając łeb z zainteresowaniem. Spoglądając na zwierzaka, Blanca zaśmiała się krótko, bez zbytniej wesołości, i pokręciła głową.
- Za sobą. Za nim. Za nami – wyjaśniła kapibarze, odnajdując w niej, o dziwo, wiernego słuchacza.
Zwierzę kręciło się przez chwilę, by wreszcie przystanąć przy samym ogrodzeniu i musnąć nosem przewieszone przez płotek dłonie Blanki.
- Zwykle nie mam problemu z tym, że coś się dzieje szybko – nigdy nie mam z tym problemu, u mnie zawsze wszystko dzieje się szybko – ale teraz jest... Inaczej. Jakby... W złym kierunku – zawahała się, sapnęła sfrustrowana, potarła twarz dłonią. – Albo właśnie w dobrym, cholera.
Kapibara, nawet jeśli niewiele rozumiała, spoglądała na nią uważnie. Brakowało tylko, by kiwała głową w odpowiednich momentach.
- Chcę go tak bardzo, że to boli. Dosłownie boli. Tylko, że ja tak chcę wielu ludzi. Dotąd chciałam tak wielu ludzi, wiesz? – spytała retorycznie, nie spoglądając nawet na zwierzę. – Tylko, że teraz nagle jakby... Od niego chcę więcej. Mógłby być moją przygodą. Mogłabym po prostu... – Potrząsnęła głową, nie kończąc. – Tylko, że chyba nie chcę. Nie chcę go tylko na chwilę. To nie... On mi nie wystarcza na chwilę, tylko, że nie wiem... Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem. Zawsze chodziło o seks. Tylko. I teraz... – Nieświadomie gryzła policzek tak długo, aż poczuła na języku krew. Dopiero wtedy uświadomiła sobie skalę nerwów.
- Boję się, że go kocham – wypaliła nagle, bez zastanowienia. Gwałtowność tych słów zaskoczyła ją i – chyba – też kapibarę. Nadając im brzmienie, konkretny ton, Blanca wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Czuję zbyt wiele. Za silnie – stwierdziła, nerwowo trąc nadgarstek. – Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Nie wiem, co z tym zrobić. Ja nie... Chyba tak już nie potrafię. To znaczy, nie wiem, czy umiem.
Zawahała się.
- Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek umiałam – dodała po chwili półgłosem.
Gdy kapibara szturchnęła ją nosem, zaczęła odruchowo gładzić szorstką sierść – i milczała, plącząc się w kłębowisku emocji.
- Zaproponował mi naukę przemiany, żeby pomóc mi z uczuciami. Z lękiem. Z tym wszystkim, z czym nie potrafię sobie poradzić – powiedziała nagle. – I to... To pewnie ma sens. Tylko, że dla niego to jest coś więcej. To jest... Oni tak robią w rodzinie. Uczą się różnych rzeczy. Pomagają sobie. A ja przecież nie jestem... – głos jej zadrżał, słowa umknęły, nim zdążyła je wypowiedzieć.
Kapibara skubnęła ją w palce. Blanca zaśmiała się pusto i poczochrała ją za uchem.
- Pewnie przesadzam – stwierdziła po prostu. – Chciał być miły. W końcu. Po latach. Nie ma w tym nic więcej – zacięła się, zaśmiała gorzko. – Nic poza seksem i tym, że z jakiegoś powodu chce ze mną być.
Dając spokój policzkowi, wbiła zęby w dolną wargę. Zerwała garść trawy, podsunęła kapibarze. Zwierzę zawahlowało wargami komicznie, sięgając po pojedyncze źdźbła.
- Coś się w ciągu ostatniego roku zmieniło, a ja nie rozumiem, co. W którym momencie przestał uważać mnie za puszczalską pizdę? – podsumowała się bezlitośnie i zacisnęła zęby.
Pytanie, którego nie powiedziała już na głos, bolało ją w piersi. Dlaczego szukam go wzrokiem za każdym razem, gdy gdzieś mi zniknie?
- Boję się bardzo wielu rzeczy – dodała wreszcie na koniec. Otrzepała dłonie z trawy, sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyjmując niewielką buteleczkę z tabletkami, wsunęła jedną z nich pod język. To był odruch raczej niż świadoma decyzja. Pochłaniacz musował, łaskocząc ją w język. – Teraz jednak przede wszystkim boję się… Samej siebie, tak myślę. Swoich myśli. Swoich... – parsknęła cicho. – Boję się swoich lęków. To nie ma sensu, co? – Spojrzała na kapibarę. – Jestem chora na głowę – stwierdziła i prychnęła cicho.
Zwierzę beknęło jakby przecząco i, ku zdumieniu Blanki, wsparło się o ogrodzenie, kładąc łapkę na jej dłoni. Spoglądając w czarne oczy pociesznego stworzenia, Vargas niemal dostrzegła w nich zupełnie ludzką mądrość. Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz – i jeśli tylko pomożesz mu z jego własnymi, zdawało się mówić zwierzę.
Blanca parsknęła cicho.
- Tracę rozum – skwitowała całą tę sytuację i potrząsnęła lekko głową. Odetchnęła głęboko, jeszcze raz poczochrała kapibarę między uszami, wreszcie wyprostowała się powoli. Pochłaniacz robił swoje, uspokajając skołatane serce i szalejące myśli.
- Dzięki – rzuciła do zwierzaka i uśmiechnęła się blado. Nie każdy słuchałby jej tak cierpliwie, jak ten futrzak. – Mam nadzieję, że nie zafundowałam ci traumy na całe twoje kapibarze życie. Jesteś miłym zwierzakiem, byłoby strasznie szkoda, gdybym cię popsuła.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 20 Sie - 17:37
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Tonio nie mógł zdawać sobie sprawy z efektu, jakie wywoła jego pytanie – dla niego przecież ciekawość była czymś naturalnym i nie istniały tematy, o które nie mógł pytać Estebana. Sam był sobie winny, budując z bratankiem bliską więź – jedną z tych, w jakich nie było miejsca na fałsz. Niedługo po wypadku Francisco, gdy nic nie było jeszcze wiadome poza faktem, że stracił nogę, Paula nie mówiła dzieciom zbyt wiele, balansując w rękach zbyt wiele rzeczy – to wtedy sfrustrowany Antonio wymusił na Esie obietnicę, że nie będą siebie okłamywać. Chciał prawdy, jaka by ona nie była – a przynajmniej tak sądził, że będzie lepiej. Zadaniem Estebana pozostawało oceniać, czy wiedza na pewne tematy nie jest zbyt ciężka, by dał radę ją udźwignąć – właśnie dlatego jego odpowiedź zawierała klauzulę, która pozwalała nie pisnąć słowem o Machu Picchu.
Podstępne? Być może. Czy Antonio uznałby to za naruszenie obietnicy? Es nie mógł tego wiedzieć, bez zapytania go wprost, a był na to zbyt wielkim tchórzem - za bardzo przyzwyczaił się do tytułu ulubionego wujka, na którym młody zawsze mógł polegać.
Odetchnął z wyraźną ulgą, rozluźniając napięte nie wiadomo kiedy ramiona, gdy dłoń Blanki wsunęła się w jego własną, zapewniając, że chociaż ona wiedziała, co znalazło się kiedyś w jego szczękach, nie uciekała. Z nią też nie był do końca szczery, ale w jaki sposób poruszyć temat tego, że zamordowało się więcej osób, niż tylko tę o której wiedziała?
Kiedy przystanęli przy wybiegu przystosowanym dla kapibar, Barros odruchowo zaczął szukać wzrokiem wuja i dosyć łatwo dostrzegł jaśniejszą łatę na jego puszystym tyłku – był pod tym względem tak samo nieznośny jak Juliana, nieważne co sobie wmawiał. Oboje terroryzowali opiekunów zoo, gdy tylko była taka okazja i Es już miał podzielić się tą myślą z Blanką, wskazując jej, którym ze zwierząt jest Thiago, ale uprzedziła go, odsyłając wszystkich w kierunku mini zoo. W tym jego, chociaż nie rozumiał dlaczego – skoro chciała pooglądać kapibary, nie zamierzał jej poganiać, tak samo jak nie powiedział nic, gdy przysiadła przy wybiegu ocelotów, wypatrując swojego totemu. Mimo tego został z uśmiechem oddelegowany w kierunku zagrody pełnej kóz, kucyków oraz owiec z dodatkowym okiem pośrodku czoła, gdzie opiekunowie rozdawali małym zwiedzającym marchewki, kawałki główek sałaty oraz inne warzywa. Juliana i Carmelita były już w środku, karmiąc jednego z mniejszych kucyków.
- Powiedzieliśmy coś nie tak? - spytała Paula, stając na palcach, by wyszeptać pytanie niemal prosto do ucha Esa. Wydawała się być szczerze zmartwiona.
- Nie wydaje mi się – odparł cicho, marszcząc lekko brwi. - Raczej jest nas wszystkich czasem za dużo – powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, a co brzmiało jak niezła wymówka, bo przecież prawda była taka, że Esteban nie wiedział, czemu Blanca chciała zostać sama.
Nagle odnalazła w sobie ogromną i niepowstrzymaną miłość do kapibar i zamierzała uciec z jedną? Thiago pochwaliłby taki wybór.
Blanca jest jedną z tych osób, które w końcu uciekają. Ja to niby widziałam, dziesiątki razy, ale myślałam, że ze mną będzie inaczej. No bo przecież jestem taka specjalna...
Wspomnienie słów Yamileth uderzyło go gdzieś między wejściem przez furtkę do mini zoo, a dotarciem do roześmianej Carmelity, którą kucyk polizał po rączce. Przykucnął przy bratanicy, przyjmując kilka oderwanych pieczałowicie liści sałaty i razem zaczęli karmić podchodzące bliżej zwierzęta.
Z nią można się dobrze bawić, ale nie licz na to, że ją zatrzymasz. Blanca to taki... Kolorowy duch, który cię oczaruje, a potem odfrunie. Potraktuj ją jak miłą przygodę i się nie przywiązuj. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Nie był zaskoczony, gdy Serrano do niego przyszła, ale spodziewał się raczej wyrzutów, gorzkich słów, a nie ostrzeżeń przed zmiennością kuzynki. Zupełnie jakby naprawdę się o niego troszczyła – albo co bardziej prawdopodobne, był to jej sposób na wyrzucenie z siebie własnych żali oraz niespełnionych oczekiwań. Trudno było jej się dziwić.
Es uśmiechnął się lekko pod nosem, gdy tuż obok nich szybkim krokiem przemknął Antonio goniony przez trzy małe kózki, próbujące podgryzać mu nogawki od spodni. Paula i Francisco stali za ogrodzeniem, rozmawiając, przytuleni do siebie ramionami. Carmelita delikatnie głaskała kucyka pod nadzorem Juliany dyskutującej z jednym z opiekunów zoo. Thiago pewnie wciąż siedział na wybiegu dla kapibar, podjadając im zieleninę. A Blanca?
Zdjęty nagłym, niewytłumaczalnym lękiem, mężczyzna podniósł się na nogi, otrzepując ręce i delikatnie odpychając pysk zaczepiającej go kozy. Powoli przesuwał spojrzeniem po osobach w zagrodzie, potem tuż poza nią, a potem dalej, aż nie dostrzegł znajomej postaci Vargas – wciąż przy tym samym wybiegu, wspartej o ogrodzenie.
Zniknie ci bez ostrzeżenia. Jednego dnia wszystko będzie w porządku, a potem PUF i zobaczysz spakowane walizki. Ja cię nie chcę straszyć, czy odwodzić od tego, skoro jest wam dobrze, ale ktoś powinien cię ostrzec. Po prostu... Spodziewaj się, że kiedyś to jebnie. Tak na stałe.
- Zaraz wrócę – rzucił do ciotki, nie do końca na nią patrząc i pewnym krokiem opuścił zagrodę, lawirując między zadowolonymi dziećmi oraz puszczonymi luzem kopytnymi. Francisco nie zapytał dokąd idzie, spojrzał na niego jedynie, rozpoznając napiętą sylwetkę oraz specyficzny układ zmarszczek na twarzy.
Nagle najważniejszą rzeczą na świecie stało się to, by dotarł do Blanki, zanim ta rozpłynie się w powietrzu – wyciągając rękę, którą ujął lekko jej łokieć, był niemal przekonany, że jego palce nie napotkają oporu, lecąc dalej przez nicość.
- Hej – rzucił, tylko kątem oka zauważając, że grubiutka kapibara odchodzi od ogrodzenia. Wszystkie jego zmysły dostroiły się, by zauważać Blankę. Jej solidną, ciepłą obecność, zapach perfum wymieszanych z potem, który uciekał nad kołnierzem kurtki.
- W porządku? – spytał najprościej jak się tylko dało, kiedy od razu mu nie odpowiedziała.
Podstępne? Być może. Czy Antonio uznałby to za naruszenie obietnicy? Es nie mógł tego wiedzieć, bez zapytania go wprost, a był na to zbyt wielkim tchórzem - za bardzo przyzwyczaił się do tytułu ulubionego wujka, na którym młody zawsze mógł polegać.
Odetchnął z wyraźną ulgą, rozluźniając napięte nie wiadomo kiedy ramiona, gdy dłoń Blanki wsunęła się w jego własną, zapewniając, że chociaż ona wiedziała, co znalazło się kiedyś w jego szczękach, nie uciekała. Z nią też nie był do końca szczery, ale w jaki sposób poruszyć temat tego, że zamordowało się więcej osób, niż tylko tę o której wiedziała?
Kiedy przystanęli przy wybiegu przystosowanym dla kapibar, Barros odruchowo zaczął szukać wzrokiem wuja i dosyć łatwo dostrzegł jaśniejszą łatę na jego puszystym tyłku – był pod tym względem tak samo nieznośny jak Juliana, nieważne co sobie wmawiał. Oboje terroryzowali opiekunów zoo, gdy tylko była taka okazja i Es już miał podzielić się tą myślą z Blanką, wskazując jej, którym ze zwierząt jest Thiago, ale uprzedziła go, odsyłając wszystkich w kierunku mini zoo. W tym jego, chociaż nie rozumiał dlaczego – skoro chciała pooglądać kapibary, nie zamierzał jej poganiać, tak samo jak nie powiedział nic, gdy przysiadła przy wybiegu ocelotów, wypatrując swojego totemu. Mimo tego został z uśmiechem oddelegowany w kierunku zagrody pełnej kóz, kucyków oraz owiec z dodatkowym okiem pośrodku czoła, gdzie opiekunowie rozdawali małym zwiedzającym marchewki, kawałki główek sałaty oraz inne warzywa. Juliana i Carmelita były już w środku, karmiąc jednego z mniejszych kucyków.
- Powiedzieliśmy coś nie tak? - spytała Paula, stając na palcach, by wyszeptać pytanie niemal prosto do ucha Esa. Wydawała się być szczerze zmartwiona.
- Nie wydaje mi się – odparł cicho, marszcząc lekko brwi. - Raczej jest nas wszystkich czasem za dużo – powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, a co brzmiało jak niezła wymówka, bo przecież prawda była taka, że Esteban nie wiedział, czemu Blanca chciała zostać sama.
Nagle odnalazła w sobie ogromną i niepowstrzymaną miłość do kapibar i zamierzała uciec z jedną? Thiago pochwaliłby taki wybór.
Blanca jest jedną z tych osób, które w końcu uciekają. Ja to niby widziałam, dziesiątki razy, ale myślałam, że ze mną będzie inaczej. No bo przecież jestem taka specjalna...
Wspomnienie słów Yamileth uderzyło go gdzieś między wejściem przez furtkę do mini zoo, a dotarciem do roześmianej Carmelity, którą kucyk polizał po rączce. Przykucnął przy bratanicy, przyjmując kilka oderwanych pieczałowicie liści sałaty i razem zaczęli karmić podchodzące bliżej zwierzęta.
Z nią można się dobrze bawić, ale nie licz na to, że ją zatrzymasz. Blanca to taki... Kolorowy duch, który cię oczaruje, a potem odfrunie. Potraktuj ją jak miłą przygodę i się nie przywiązuj. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Nie był zaskoczony, gdy Serrano do niego przyszła, ale spodziewał się raczej wyrzutów, gorzkich słów, a nie ostrzeżeń przed zmiennością kuzynki. Zupełnie jakby naprawdę się o niego troszczyła – albo co bardziej prawdopodobne, był to jej sposób na wyrzucenie z siebie własnych żali oraz niespełnionych oczekiwań. Trudno było jej się dziwić.
Es uśmiechnął się lekko pod nosem, gdy tuż obok nich szybkim krokiem przemknął Antonio goniony przez trzy małe kózki, próbujące podgryzać mu nogawki od spodni. Paula i Francisco stali za ogrodzeniem, rozmawiając, przytuleni do siebie ramionami. Carmelita delikatnie głaskała kucyka pod nadzorem Juliany dyskutującej z jednym z opiekunów zoo. Thiago pewnie wciąż siedział na wybiegu dla kapibar, podjadając im zieleninę. A Blanca?
Zdjęty nagłym, niewytłumaczalnym lękiem, mężczyzna podniósł się na nogi, otrzepując ręce i delikatnie odpychając pysk zaczepiającej go kozy. Powoli przesuwał spojrzeniem po osobach w zagrodzie, potem tuż poza nią, a potem dalej, aż nie dostrzegł znajomej postaci Vargas – wciąż przy tym samym wybiegu, wspartej o ogrodzenie.
Zniknie ci bez ostrzeżenia. Jednego dnia wszystko będzie w porządku, a potem PUF i zobaczysz spakowane walizki. Ja cię nie chcę straszyć, czy odwodzić od tego, skoro jest wam dobrze, ale ktoś powinien cię ostrzec. Po prostu... Spodziewaj się, że kiedyś to jebnie. Tak na stałe.
- Zaraz wrócę – rzucił do ciotki, nie do końca na nią patrząc i pewnym krokiem opuścił zagrodę, lawirując między zadowolonymi dziećmi oraz puszczonymi luzem kopytnymi. Francisco nie zapytał dokąd idzie, spojrzał na niego jedynie, rozpoznając napiętą sylwetkę oraz specyficzny układ zmarszczek na twarzy.
Nagle najważniejszą rzeczą na świecie stało się to, by dotarł do Blanki, zanim ta rozpłynie się w powietrzu – wyciągając rękę, którą ujął lekko jej łokieć, był niemal przekonany, że jego palce nie napotkają oporu, lecąc dalej przez nicość.
- Hej – rzucił, tylko kątem oka zauważając, że grubiutka kapibara odchodzi od ogrodzenia. Wszystkie jego zmysły dostroiły się, by zauważać Blankę. Jej solidną, ciepłą obecność, zapach perfum wymieszanych z potem, który uciekał nad kołnierzem kurtki.
- W porządku? – spytał najprościej jak się tylko dało, kiedy od razu mu nie odpowiedziała.
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 20 Sie - 18:11
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Yamileth nie myliła się, ostrzegając Esa, a jednak świadomość, że to zrobiła, bolałaby. Blanca nie byłaby w stanie przygotować się na poczucie zdrady, jakie uderzyłoby ją wtedy z siłą tarana, ani na gorycz, która pojawiłaby jej się z tyłu gardła wraz ze szczerym przyznaniem przed samą sobą, że to nie Serrano była w tym wszystkim tą złą. Gdyby wiedziała o rozmowie, jaką kuzynka przeprowadziła z Barrosem, Vargas nie byłaby na nią zła.
Byłaby zła na siebie.
O rozmowie jednak nie wiedziała, co zaoszczędziło jej przynajmniej części nerwów. Małe szczęście w zalewie gówna, ot co.
Drgnęła lekko, czując lekki dotyk na łokciu i, zaraz potem, kojącą obecność tuż obok. Nie zorientowała się, w którym momencie odpłynęła aż tak, by nie zauważać niczego wokół siebie. Teraz, znów wracając do żywych, dostrzegła kapibarę odchodzącą do pozostałych zwierząt na wybiegu – dopiero teraz zauważyła charakterystyczną łatę na pulchnym tyłku kołyszącego się na krótkich nóżkach futrzaka – wilgotne plamy na własnym płaszczu tam, gdzie zbyt długo wspierała się o niespecjalnie czyste ogrodzenie, i Estebana. Przede wszystkim jego.
- Hej – odpowiedziała cicho, z uśmiechem, jednocześnie uzmysławiając sobie opóźnienie we własnej reakcji. Barros musiał być tu już przez chwilę, zanim na dobre uświadomiła sobie jego obecność.
W porządku?
Przez chwilę wodziła wzrokiem za kapibarami, spoglądając, jak truchtają do jeziorka na wybiegu, taplają się w błocie i pożerają liście sałaty z paśnika. Zastanawiała się, co powiedzieć. Co chciałaby, co mogła, co powinna. To wydawało się proste, skoro byli razem, nie było rzeczy, której nie mogłaby Esowi powiedzieć. Tworząc związek – próbując jakiś stworzyć – decydowali się troszczyć o siebie i dbać o to, by drugiemu było dobrze. W takim układzie nie powinno być miejsca na krycie się z własnymi lękami, nie tak działała przecież prawdziwa bliskość.
Tylko, że Blanca nie rozumowała w ten sposób. Wychodzenie z własnej skorupy nie było dla niej tak proste, jak mogłoby się wydawać, a jej lęki... Były jej lękami, a nie czymś, czym gotowa była się dzielić. Nawet, jeśli wiązało się to z gromadzeniem w sercu coraz większej ilości demonów i cieni, drapiących i szarpiących ją od środka.
Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz, brzmiały jej w głowie słowa, których przecież nie mogła dostrzec w niemożliwie mądrym spojrzeniu kapibary.
- Tak – odpowiedziała tymczasem Blanca, z uporem ignorując zwierzakowe rady. – Tak, wszystko gra. – Uśmiechnęła się miękko, przytuliła na chwilę do szerokiej piersi Barrosa. – Zapatrzyłam się po prostu. Są komiczne – kontynuowała lekko, zbyt lekko i zbyt szybko wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Poświęcając chwilę na odczyszczenie z grubsza ubrudzonych rękawów, wreszcie westchnęła cicho, poddając się, i złapała Esa za rękę.
- Karmią jeszcze czy już wszystko przegapiłam? – zapytała beztrosko, wiele wysiłku wkładając to, by brzmieć jak zawsze. Beztrosko. Radośnie. Bo taka przecież była. Taka chciała być dla innych. Dla Yami, dla Nity i Sala, dla państwa Romero i Isaca. I dla Estebana, dla niego też. – Nie darowałabym sobie, gdybym nie mogła nakarmić kozy. Albo owcy. Albo krówki. Mają tam krówki?
Ostatecznie dając spokój kapibarom, pociągnęła Esa w kierunku mini zoo. Nie chciała dać mu przestrzeni na przyglądanie jej się zbyt długo – i sobie, na myślenie. Nie mogła myśleć. Nie po to tu przyszła. Miała się dobrze bawić i była zdeterminowana, by właśnie to robić.
W którymś momencie, w przypływie impulsu, cmoknęła Barrosa w policzek, powstrzymując się przed większymi pieszczotami. Bo chciała więcej, oczywiście, że tak. Chciała kraść mu pocałunki i wsuwać dłonie pod płaszcz, badając wciąż jeszcze nie aż tak znajome krzywizny jego ciała. Chciała wtulić nos w zagłębienie jego szyi i zniknąć w jego objęciach, zostając tak aż do zamknięcia zoo.
Zamist tego przyspieszyła tylko kroku, by już w kolejnej chwili wejść do zagrody z kopytnymi i odetchnąć głębiej. Zapach siana i specyficzny zapach zwierząt nie przeszkadzał jej – wręcz przeciwnie, zdawał się ją uspokajać. Puszczając Esa, bez wahania podeszła do pierwszych z brzegu zwierzaków – niewielkich, uroczo łaciatych kóz – i kucnęła przy nich, czochrając szorstką sierść i miętosząc długie, pociesznie klapnięte uszy. Pora karmienia nie skończyła się jeszcze, Vargas bez wahania wzięła więc porcję zieleniny od przechodzącej opiekunki i podsunęła warzywa kozom. Te z zapałem przystąpiły do wciągania posiłku z wyciągniętej dłoni Blanki, pobekując radośnie co jakiś czas.
Vargas zachichotała cicho.
- Łaskoczą – zauważyła, gdy jeden z koziołków intensywnie omemlał jej pustą już dłoń jęzorem, bez skutku szukając kolejnych przekąsek.
Nie spoglądała na pozostałych Barrosów, małych czy dużych, bojąc się, że widok rozbawionej rodziny kręcącej się kilka długich kroków dalej znów trąci niepożądane nuty. Nie oglądała się też na Esa, przekonana, że gdy będzie przyglądać mu się zbyt długo, do reszty straci rozum – w dobrym lub złym znaczeniu tego słowa, nie była pewna.
Byłaby zła na siebie.
O rozmowie jednak nie wiedziała, co zaoszczędziło jej przynajmniej części nerwów. Małe szczęście w zalewie gówna, ot co.
Drgnęła lekko, czując lekki dotyk na łokciu i, zaraz potem, kojącą obecność tuż obok. Nie zorientowała się, w którym momencie odpłynęła aż tak, by nie zauważać niczego wokół siebie. Teraz, znów wracając do żywych, dostrzegła kapibarę odchodzącą do pozostałych zwierząt na wybiegu – dopiero teraz zauważyła charakterystyczną łatę na pulchnym tyłku kołyszącego się na krótkich nóżkach futrzaka – wilgotne plamy na własnym płaszczu tam, gdzie zbyt długo wspierała się o niespecjalnie czyste ogrodzenie, i Estebana. Przede wszystkim jego.
- Hej – odpowiedziała cicho, z uśmiechem, jednocześnie uzmysławiając sobie opóźnienie we własnej reakcji. Barros musiał być tu już przez chwilę, zanim na dobre uświadomiła sobie jego obecność.
W porządku?
Przez chwilę wodziła wzrokiem za kapibarami, spoglądając, jak truchtają do jeziorka na wybiegu, taplają się w błocie i pożerają liście sałaty z paśnika. Zastanawiała się, co powiedzieć. Co chciałaby, co mogła, co powinna. To wydawało się proste, skoro byli razem, nie było rzeczy, której nie mogłaby Esowi powiedzieć. Tworząc związek – próbując jakiś stworzyć – decydowali się troszczyć o siebie i dbać o to, by drugiemu było dobrze. W takim układzie nie powinno być miejsca na krycie się z własnymi lękami, nie tak działała przecież prawdziwa bliskość.
Tylko, że Blanca nie rozumowała w ten sposób. Wychodzenie z własnej skorupy nie było dla niej tak proste, jak mogłoby się wydawać, a jej lęki... Były jej lękami, a nie czymś, czym gotowa była się dzielić. Nawet, jeśli wiązało się to z gromadzeniem w sercu coraz większej ilości demonów i cieni, drapiących i szarpiących ją od środka.
Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz, brzmiały jej w głowie słowa, których przecież nie mogła dostrzec w niemożliwie mądrym spojrzeniu kapibary.
- Tak – odpowiedziała tymczasem Blanca, z uporem ignorując zwierzakowe rady. – Tak, wszystko gra. – Uśmiechnęła się miękko, przytuliła na chwilę do szerokiej piersi Barrosa. – Zapatrzyłam się po prostu. Są komiczne – kontynuowała lekko, zbyt lekko i zbyt szybko wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Poświęcając chwilę na odczyszczenie z grubsza ubrudzonych rękawów, wreszcie westchnęła cicho, poddając się, i złapała Esa za rękę.
- Karmią jeszcze czy już wszystko przegapiłam? – zapytała beztrosko, wiele wysiłku wkładając to, by brzmieć jak zawsze. Beztrosko. Radośnie. Bo taka przecież była. Taka chciała być dla innych. Dla Yami, dla Nity i Sala, dla państwa Romero i Isaca. I dla Estebana, dla niego też. – Nie darowałabym sobie, gdybym nie mogła nakarmić kozy. Albo owcy. Albo krówki. Mają tam krówki?
Ostatecznie dając spokój kapibarom, pociągnęła Esa w kierunku mini zoo. Nie chciała dać mu przestrzeni na przyglądanie jej się zbyt długo – i sobie, na myślenie. Nie mogła myśleć. Nie po to tu przyszła. Miała się dobrze bawić i była zdeterminowana, by właśnie to robić.
W którymś momencie, w przypływie impulsu, cmoknęła Barrosa w policzek, powstrzymując się przed większymi pieszczotami. Bo chciała więcej, oczywiście, że tak. Chciała kraść mu pocałunki i wsuwać dłonie pod płaszcz, badając wciąż jeszcze nie aż tak znajome krzywizny jego ciała. Chciała wtulić nos w zagłębienie jego szyi i zniknąć w jego objęciach, zostając tak aż do zamknięcia zoo.
Zamist tego przyspieszyła tylko kroku, by już w kolejnej chwili wejść do zagrody z kopytnymi i odetchnąć głębiej. Zapach siana i specyficzny zapach zwierząt nie przeszkadzał jej – wręcz przeciwnie, zdawał się ją uspokajać. Puszczając Esa, bez wahania podeszła do pierwszych z brzegu zwierzaków – niewielkich, uroczo łaciatych kóz – i kucnęła przy nich, czochrając szorstką sierść i miętosząc długie, pociesznie klapnięte uszy. Pora karmienia nie skończyła się jeszcze, Vargas bez wahania wzięła więc porcję zieleniny od przechodzącej opiekunki i podsunęła warzywa kozom. Te z zapałem przystąpiły do wciągania posiłku z wyciągniętej dłoni Blanki, pobekując radośnie co jakiś czas.
Vargas zachichotała cicho.
- Łaskoczą – zauważyła, gdy jeden z koziołków intensywnie omemlał jej pustą już dłoń jęzorem, bez skutku szukając kolejnych przekąsek.
Nie spoglądała na pozostałych Barrosów, małych czy dużych, bojąc się, że widok rozbawionej rodziny kręcącej się kilka długich kroków dalej znów trąci niepożądane nuty. Nie oglądała się też na Esa, przekonana, że gdy będzie przyglądać mu się zbyt długo, do reszty straci rozum – w dobrym lub złym znaczeniu tego słowa, nie była pewna.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Nie 20 Sie - 19:51
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Huragan Blanca pochwycił go w swój wir z dziecinną łatwością, nie dając czasu na reakcję, zanim Barros zorientował się, że uniósł go już z ziemi i ciskał na boki wedle własnej fantazji. To, jak był wobec niej cholernie bezradny, zakrawało o potrzebę interwencji, o wezwanie oddziału, który wyłuskałby Estebana z rąk tej kobiety oraz stanąłby za nim murem. Tylko co byłoby po ich wysiłkach, skoro sam podążał za nią jak ćma za świecą, nieświadoma że może się sparzyć, jeśli znajdzie się zbyt blisko?
To właśnie przed tym ostrzegała go Yamileth – a on głupio nie zamierzał słuchać. Jak mógłby, kiedy wystarczyło, że przytulała się do niego, a głowa wypełniała mu się spokojem?
W pierwszej chwili nie zorientował się, że słowa padały z ust Vargas zbyt szybko i że nie miały większego sensu – dał się pociągnąć z powrotem w kierunku mini zoo, otoczony pytaniami, na które kobieta nie potrzebowała odpowiedzi, a które miały jedynie za zadanie wypełnić ciszę. Nawet gdyby próbował, nie dałaby mu wtrącić ani słowa, przypieczętowując jego bezradność krótkim pocałunkiem w szorstki policzek. Coś było nie tak, czuł to w nagłym napięciu ciała podświadomie zauważającym znaki, które umykały rozumowi, nie wiedział jeszcze tylko co.
Dopiero pozostawiony sam sobie, kilka kroków za Blanką, która z entuzjazmem wzięła porcję pokarmu, kucając przy małych, słodkich kózkach, mógł się jej przyjrzeć i spróbować rozplątać kłębek fałszu wepchnięty mu prosto w ręce.
Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku – Blanka była Blanką. Gadatliwą, ciekawską. Pełną entuzjazmu. Dlaczego więc Es marszczył brwi coraz bardziej, wpatrując się w kark Vargas, że aż dziw, że nie zaczął jej palić od samej intensywności jego spojrzenia?
Czy wbrew temu, o czym zapewniał Paulę, któreś z nich powiedziało coś nie tak? Czy wspomnienia nocy, gdy prawie spłonął ich obóz, wciąż mogły ją tak poruszyć? Chyba nie chwytałaby tak pewnie jego dłoni. Czy... Ach.
Przebłysk przyszedł nagle, zostawiając w brzuchu Estebana ciężki kamień, a w ustach gorzki posmak.
Camila też unikała jego wzroku, wyrzucając z siebie słowa jak najszybciej tylko mogła, kiedy coś ją dręczyło. Szczególnie pod koniec, gdy zaufanie które do niego miała, skurczyło się, zmieniając w kruchą, delikatną nić. Przerażała go perspektywa, że Blanca mogła mu nie ufać w ten sam sposób, wypełniając żyły lodem.
Ignorując natrętne beczenie kózki, która tryknęła go w łydkę, domagając się pokarmu, na sztywnych nogach powoli podszedł bliżej, kucając obok Vargas. Z daleka wyglądali zapewne, jakby swobodnie sobie rozmawiali.
Wydarcie z gardła słów natrętnie krążących mu pod czaszką, słów które krzyczał we własnych myślach, a które zaległy w ustach jak ciężkie kamienie, zajęło mu dłuższą chwilę i wymagało więcej wysiłku niż kilkukilometrowy bieg lub sparing z Sarnai. Zawsze czuł się w takich chwilach jakby brakowało mu czegoś fundamentalnego. Jakby w jego rozwoju do życia w społeczeństwie zabrakło któregoś z podstawowych kroków.
- Nie musisz udawać, że jest w porządku – powiedział ciszej, niż by tego chciał. Ciszej, niż można by się spodziewać po pewnym siebie i swoich potrzeb mężczyźnie. Uniósł lekko rękę, kątem oka widząc, jak Blanca drgnęła i nabrała powietrza. - Nie. Daj mi skończyć. Proszę.
Wbił wzrok przed siebie, wodząc nim za jedną z kózek, która zniecierpliwiona brakiem dalszych marchewek w rękach Vargas, zaczęła szukać innego, lepszego żywiciela.
- Mówisz tak szybko, żebym nie zdążył się wtrącić. Takim... Nieswoim, zgrzytającym głosem. I nie patrzysz na mnie, tylko płyniesz gdzieś obok – urwał, przekrzywiając nieco głowę w kierunku kobiety.
- Jeśli nie chcesz mówić, o co chodzi, nie musisz. Tylko błagam cię, nie kłam. Nie zniosę znowu kłamstwa – skrzywił się, doskonale zdając sobie sprawę, jak słabo brzmiał jego głos. - Wystarczy, jeśli powiesz, że nie jest dobrze. Że nie chcesz o tym rozmawiać. Przytulę cię, albo zrobię cokolwiek innego, jeśli powiesz, czego potrzebujesz.
Oblizał spierzchniętą wargę, powoli, z wyraźnym wysiłkiem przesuwając spojrzenie z powrotem ku sylwetce Blanki.
- Nie musisz przy mnie udawać. Ani myśleć, że jesteś ciężarem. To normalne, że czasami ty się wesprzesz o mnie, a ja o ciebie – tak jak wtedy, kiedy mój chujowy brat wysłał mi ten durny list, jeśli potrzebujesz przykładu – zmrużył oczy, wierzchem dłoni ocierając pot, który zebrał mu się na skroni. - Zawsze możesz do mnie przyjść po pomoc. Albo po to, żeby się wygadać. Nawet jeśli się pokłócimy. Jesteś… – urwał, wzdychając krótko. W lekkim drżeniu mięśni czuł, jak ten niezbyt długi monolog wydrenował go z sił. Nigdy nie rozumiał, dlaczego to interakcje z ludźmi wymagały od niego tak dużych nakładów... Wszystkiego. - Jesteś moim priorytetem. Po prostu. To wszystko. Możesz już mówić, jak chcesz.
To właśnie przed tym ostrzegała go Yamileth – a on głupio nie zamierzał słuchać. Jak mógłby, kiedy wystarczyło, że przytulała się do niego, a głowa wypełniała mu się spokojem?
W pierwszej chwili nie zorientował się, że słowa padały z ust Vargas zbyt szybko i że nie miały większego sensu – dał się pociągnąć z powrotem w kierunku mini zoo, otoczony pytaniami, na które kobieta nie potrzebowała odpowiedzi, a które miały jedynie za zadanie wypełnić ciszę. Nawet gdyby próbował, nie dałaby mu wtrącić ani słowa, przypieczętowując jego bezradność krótkim pocałunkiem w szorstki policzek. Coś było nie tak, czuł to w nagłym napięciu ciała podświadomie zauważającym znaki, które umykały rozumowi, nie wiedział jeszcze tylko co.
Dopiero pozostawiony sam sobie, kilka kroków za Blanką, która z entuzjazmem wzięła porcję pokarmu, kucając przy małych, słodkich kózkach, mógł się jej przyjrzeć i spróbować rozplątać kłębek fałszu wepchnięty mu prosto w ręce.
Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku – Blanka była Blanką. Gadatliwą, ciekawską. Pełną entuzjazmu. Dlaczego więc Es marszczył brwi coraz bardziej, wpatrując się w kark Vargas, że aż dziw, że nie zaczął jej palić od samej intensywności jego spojrzenia?
Czy wbrew temu, o czym zapewniał Paulę, któreś z nich powiedziało coś nie tak? Czy wspomnienia nocy, gdy prawie spłonął ich obóz, wciąż mogły ją tak poruszyć? Chyba nie chwytałaby tak pewnie jego dłoni. Czy... Ach.
Przebłysk przyszedł nagle, zostawiając w brzuchu Estebana ciężki kamień, a w ustach gorzki posmak.
Camila też unikała jego wzroku, wyrzucając z siebie słowa jak najszybciej tylko mogła, kiedy coś ją dręczyło. Szczególnie pod koniec, gdy zaufanie które do niego miała, skurczyło się, zmieniając w kruchą, delikatną nić. Przerażała go perspektywa, że Blanca mogła mu nie ufać w ten sam sposób, wypełniając żyły lodem.
Ignorując natrętne beczenie kózki, która tryknęła go w łydkę, domagając się pokarmu, na sztywnych nogach powoli podszedł bliżej, kucając obok Vargas. Z daleka wyglądali zapewne, jakby swobodnie sobie rozmawiali.
Wydarcie z gardła słów natrętnie krążących mu pod czaszką, słów które krzyczał we własnych myślach, a które zaległy w ustach jak ciężkie kamienie, zajęło mu dłuższą chwilę i wymagało więcej wysiłku niż kilkukilometrowy bieg lub sparing z Sarnai. Zawsze czuł się w takich chwilach jakby brakowało mu czegoś fundamentalnego. Jakby w jego rozwoju do życia w społeczeństwie zabrakło któregoś z podstawowych kroków.
- Nie musisz udawać, że jest w porządku – powiedział ciszej, niż by tego chciał. Ciszej, niż można by się spodziewać po pewnym siebie i swoich potrzeb mężczyźnie. Uniósł lekko rękę, kątem oka widząc, jak Blanca drgnęła i nabrała powietrza. - Nie. Daj mi skończyć. Proszę.
Wbił wzrok przed siebie, wodząc nim za jedną z kózek, która zniecierpliwiona brakiem dalszych marchewek w rękach Vargas, zaczęła szukać innego, lepszego żywiciela.
- Mówisz tak szybko, żebym nie zdążył się wtrącić. Takim... Nieswoim, zgrzytającym głosem. I nie patrzysz na mnie, tylko płyniesz gdzieś obok – urwał, przekrzywiając nieco głowę w kierunku kobiety.
- Jeśli nie chcesz mówić, o co chodzi, nie musisz. Tylko błagam cię, nie kłam. Nie zniosę znowu kłamstwa – skrzywił się, doskonale zdając sobie sprawę, jak słabo brzmiał jego głos. - Wystarczy, jeśli powiesz, że nie jest dobrze. Że nie chcesz o tym rozmawiać. Przytulę cię, albo zrobię cokolwiek innego, jeśli powiesz, czego potrzebujesz.
Oblizał spierzchniętą wargę, powoli, z wyraźnym wysiłkiem przesuwając spojrzenie z powrotem ku sylwetce Blanki.
- Nie musisz przy mnie udawać. Ani myśleć, że jesteś ciężarem. To normalne, że czasami ty się wesprzesz o mnie, a ja o ciebie – tak jak wtedy, kiedy mój chujowy brat wysłał mi ten durny list, jeśli potrzebujesz przykładu – zmrużył oczy, wierzchem dłoni ocierając pot, który zebrał mu się na skroni. - Zawsze możesz do mnie przyjść po pomoc. Albo po to, żeby się wygadać. Nawet jeśli się pokłócimy. Jesteś… – urwał, wzdychając krótko. W lekkim drżeniu mięśni czuł, jak ten niezbyt długi monolog wydrenował go z sił. Nigdy nie rozumiał, dlaczego to interakcje z ludźmi wymagały od niego tak dużych nakładów... Wszystkiego. - Jesteś moim priorytetem. Po prostu. To wszystko. Możesz już mówić, jak chcesz.
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Pon 21 Sie - 11:08
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Chyba przez moment naprawdę sądziła, że się wywinie. Że znów się uśmiechnie – i tak po prostu wszystko, co przedtem, pójdzie w niepamięć. Że jej napięcie rozmyje się w jej w dużej mierze udawanym teraz entuzjazmie, i że wszystko będzie... Normalnie. Łatwo. Że aż do powrotu do domu nie będzie musiała myśleć, i mówić o niczym więcej jak tylko o oglądanych w danym momencie zwierzakach.
Wyraźnie nie doceniła uwagi, jaką obdarzał ją teraz Es.
Była gotowa protestować, zapewniać, że nic się nie dzieje – gdy jednak ją uprzedził, przygryzła wargę i sapnęła tylko cicho. Gdy kucanie ją zmęczyło, klapnęła na tyłek na ziemię wybiegu, niespecjalnie przejmując się tym, co ktoś sobie pomyśli i jak bardzo ubrudzi jeszcze swój płaszcz. Pierwsze nie miało dla niej absolutnie żadnego znaczenia, z drugim mogła sobie poradzić później.
Słowa Barrosa za to – one były ważne.
Nie spoglądała na mężczyznę, gdy mówił. Wodziła wzrokiem po drepczących po wybiegu zwierzętach, żadnemu nie poświęcając pelnej uwagi. Zerkała na kozy przy akopmaniamencie próśb, by nie kłamała. Spoglądała na owce, gdy Es zapewniał o tym, że nie będzie na nią naciskał, jeśli nie będzie chciała rozmawiać. Obserwowała, jak jeden z kucyków ruszył w pogoń za jednym z rozchichranych dzieci, jednocześnie czując, jak wyjaśnienia i obietnice Barrosa wsączając się z uporem przez szpary w murze, którym się otoczyła.
Jesteś moim priorytetem.
Wciągnęła powietrze gwałtownie. Nie była pewna, czego się spodziewała, ale chyba nie takich deklaracji. To znaczy, być może powinna, może właśnie takie zapewnienia były zupełnie normalne – ale Blanca nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś tak do niej mówił. Pewnie conejito, jeszcze zanim uświadomili sobie, że nie pójdą przez życie razem. Potem już nikt. Chyba nikt.
Poza tym Vargas wciąż nie potrafiła zrozumieć. Słowa Esa w jakiś sposób nie przystawały do wyobrażenia, jakie miała na jego temat i, przede wszystkim, na temat jego uczuć do niej samej. To, co mówił, gryzło się z tym co jak dotąd – z perspektywy Blanki – robił. Nie potrafiła tego poskładać i nie potrafiła dostrzec, w którym miejscu własnych interpretacji popełnia błąd.
Milczała pewnie dłużej, niż było to potrzebne – ale skoro wcześniej Barros zarzucił jej, że wyrzucała słowa na tyle szybko, by nie zdążył się wtrącić (co rzeczywiście robiła), nie chciała, by teraz pomyślał podobnie. Nie była głupia, dobrze widziała, ile kosztował go ten krótki skądinąd monolog. Widziała – i rozumiała. Pod tym względem wcale nie byli od siebie tak różni.
Mimowolnie parsknęła cicho, uzmysławiając sobie, jak się dobrali. Jedno i drugie nie potrafiło rozmawiać, a jednak... Potrząsnęła lekko głową.
- Przepraszam, nie powinnam się śmiać. Ja po prostu... Jesteśmy beznadziejni, Es. Oboje. – Gdy wreszcie na niego spojrzała, w jej oczach połyskiwało rozbawienie – tym razem niewymuszone, ale za to zdecydowanie bardziej gorzkie niż zazwyczaj. – Dałeś mi tyle pięknych słów, a wyglądasz, jakbyś przebiegł maraton. W odwrotnej sytuacji byłoby ze mną dokładnie to samo. I my planujemy... Nie wiem, być z sobą dłużej niż tydzień? – parsknęła cicho i pokręciła głową lekko. – Ale to właśnie robimy, co? Ja to robię. Nie chcę cię tylko na kilka dni. Chcę… – Urwała i finalnie nie dokończyła, bojąc się, co mogłaby powiedzieć.
Nie czuła się gotowa na żadne deklaracje – a jednocześnie czuła się gotowa aż nadto. Nie potrafiła się w tym odnaleźć.
Odetchnęła powoli, krzywiąc się lekko na bolesny ucisk w klatce. Emocje potrafiły boleć także dosłownie – i Blankę bolały często.
- Przepraszam – powtórzyła wreszcie, ciszej, znów uciekając wzrokiem. – Nie chciałam udawać. To znaczy, chciałam, ale nie z powodów, o których myślisz. Nie chodzi o ciebie. Nie chodzi o to, że ci nie ufam. Ja po prostu... – zawahała się. – Nie wiem czy umiem inaczej – powiedziała powoli. To nadal nie było to, co dokładnie czuła, ale nie wiedziała, jak ująć to inaczej.
Przetarła twarz dłonią, skrzyżowała nogi, zmusiła się, by spojrzeć na Esa – i już nie uciekać.
Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz.
Mimowolnie podgryzając dolną wargę, myślała przez chwilę. Gdy podjęła decyzję, zrobiła to nagle – i nie dała sobie czasu, by znowu się rozmyślić.
- Es, czy zanim... – zaczęła, mozolnie gromadząc słowa i zlepiając je w jakieś w miarę sensowne zdania. W międzyczasie zerknęła tylko kontrolnie, czy nikt z barrosowej zgrai nie zamierza im przeszkodzić, zanim znów skupiła się na Esie. – Zanim poszliśmy do łóżka. Miesiąc temu. Rok czy pół roku temu. Kim ja w zasadzie dla ciebie byłam? – spytała, wpatrując się w mężczyznę intensywnie. Potrzebowała zrozumieć. Musiała zrozumieć. W obliczu własnego zagubienia, potrzebowała spojrzeć na siebie, na nich, z innej perspektywy. Z perspektywy Barrosa. Bo coś, w którymś momencie, zaczęło wyglądać dla nich inaczej. Albo wyglądało tak samo, tylko Es rozumiał to lepiej niż Blanca. Albo wcale nie rozumiał, ale...
Myśli kłębiły jej się w głowie i plątały się niczym rzucona kotu włóczka.
- Sądziłam, że mnie tolerujesz. Niespecjalnie lubisz, ale akceptujesz, bo razem pracujemy. Bo jestem kuzynką Yami. Bo po prostu jestem jak Nita czy Sal, stałym elementem krajobrazu, w którym się znalazłeś – wyrzuciła z siebie zanim zdążyła się zastanowić, czy to ma sens.
I jednak uciekła wzrokiem, nie potrafiąc znieść gromadzącego się w niej zakłopotania. Nie rozmawiała o takich rzeczach. Nigdy.
Wyraźnie nie doceniła uwagi, jaką obdarzał ją teraz Es.
Była gotowa protestować, zapewniać, że nic się nie dzieje – gdy jednak ją uprzedził, przygryzła wargę i sapnęła tylko cicho. Gdy kucanie ją zmęczyło, klapnęła na tyłek na ziemię wybiegu, niespecjalnie przejmując się tym, co ktoś sobie pomyśli i jak bardzo ubrudzi jeszcze swój płaszcz. Pierwsze nie miało dla niej absolutnie żadnego znaczenia, z drugim mogła sobie poradzić później.
Słowa Barrosa za to – one były ważne.
Nie spoglądała na mężczyznę, gdy mówił. Wodziła wzrokiem po drepczących po wybiegu zwierzętach, żadnemu nie poświęcając pelnej uwagi. Zerkała na kozy przy akopmaniamencie próśb, by nie kłamała. Spoglądała na owce, gdy Es zapewniał o tym, że nie będzie na nią naciskał, jeśli nie będzie chciała rozmawiać. Obserwowała, jak jeden z kucyków ruszył w pogoń za jednym z rozchichranych dzieci, jednocześnie czując, jak wyjaśnienia i obietnice Barrosa wsączając się z uporem przez szpary w murze, którym się otoczyła.
Jesteś moim priorytetem.
Wciągnęła powietrze gwałtownie. Nie była pewna, czego się spodziewała, ale chyba nie takich deklaracji. To znaczy, być może powinna, może właśnie takie zapewnienia były zupełnie normalne – ale Blanca nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś tak do niej mówił. Pewnie conejito, jeszcze zanim uświadomili sobie, że nie pójdą przez życie razem. Potem już nikt. Chyba nikt.
Poza tym Vargas wciąż nie potrafiła zrozumieć. Słowa Esa w jakiś sposób nie przystawały do wyobrażenia, jakie miała na jego temat i, przede wszystkim, na temat jego uczuć do niej samej. To, co mówił, gryzło się z tym co jak dotąd – z perspektywy Blanki – robił. Nie potrafiła tego poskładać i nie potrafiła dostrzec, w którym miejscu własnych interpretacji popełnia błąd.
Milczała pewnie dłużej, niż było to potrzebne – ale skoro wcześniej Barros zarzucił jej, że wyrzucała słowa na tyle szybko, by nie zdążył się wtrącić (co rzeczywiście robiła), nie chciała, by teraz pomyślał podobnie. Nie była głupia, dobrze widziała, ile kosztował go ten krótki skądinąd monolog. Widziała – i rozumiała. Pod tym względem wcale nie byli od siebie tak różni.
Mimowolnie parsknęła cicho, uzmysławiając sobie, jak się dobrali. Jedno i drugie nie potrafiło rozmawiać, a jednak... Potrząsnęła lekko głową.
- Przepraszam, nie powinnam się śmiać. Ja po prostu... Jesteśmy beznadziejni, Es. Oboje. – Gdy wreszcie na niego spojrzała, w jej oczach połyskiwało rozbawienie – tym razem niewymuszone, ale za to zdecydowanie bardziej gorzkie niż zazwyczaj. – Dałeś mi tyle pięknych słów, a wyglądasz, jakbyś przebiegł maraton. W odwrotnej sytuacji byłoby ze mną dokładnie to samo. I my planujemy... Nie wiem, być z sobą dłużej niż tydzień? – parsknęła cicho i pokręciła głową lekko. – Ale to właśnie robimy, co? Ja to robię. Nie chcę cię tylko na kilka dni. Chcę… – Urwała i finalnie nie dokończyła, bojąc się, co mogłaby powiedzieć.
Nie czuła się gotowa na żadne deklaracje – a jednocześnie czuła się gotowa aż nadto. Nie potrafiła się w tym odnaleźć.
Odetchnęła powoli, krzywiąc się lekko na bolesny ucisk w klatce. Emocje potrafiły boleć także dosłownie – i Blankę bolały często.
- Przepraszam – powtórzyła wreszcie, ciszej, znów uciekając wzrokiem. – Nie chciałam udawać. To znaczy, chciałam, ale nie z powodów, o których myślisz. Nie chodzi o ciebie. Nie chodzi o to, że ci nie ufam. Ja po prostu... – zawahała się. – Nie wiem czy umiem inaczej – powiedziała powoli. To nadal nie było to, co dokładnie czuła, ale nie wiedziała, jak ująć to inaczej.
Przetarła twarz dłonią, skrzyżowała nogi, zmusiła się, by spojrzeć na Esa – i już nie uciekać.
Esteban poradzi sobie z twoimi lękami, jeśli tylko mu na to pozwolisz.
Mimowolnie podgryzając dolną wargę, myślała przez chwilę. Gdy podjęła decyzję, zrobiła to nagle – i nie dała sobie czasu, by znowu się rozmyślić.
- Es, czy zanim... – zaczęła, mozolnie gromadząc słowa i zlepiając je w jakieś w miarę sensowne zdania. W międzyczasie zerknęła tylko kontrolnie, czy nikt z barrosowej zgrai nie zamierza im przeszkodzić, zanim znów skupiła się na Esie. – Zanim poszliśmy do łóżka. Miesiąc temu. Rok czy pół roku temu. Kim ja w zasadzie dla ciebie byłam? – spytała, wpatrując się w mężczyznę intensywnie. Potrzebowała zrozumieć. Musiała zrozumieć. W obliczu własnego zagubienia, potrzebowała spojrzeć na siebie, na nich, z innej perspektywy. Z perspektywy Barrosa. Bo coś, w którymś momencie, zaczęło wyglądać dla nich inaczej. Albo wyglądało tak samo, tylko Es rozumiał to lepiej niż Blanca. Albo wcale nie rozumiał, ale...
Myśli kłębiły jej się w głowie i plątały się niczym rzucona kotu włóczka.
- Sądziłam, że mnie tolerujesz. Niespecjalnie lubisz, ale akceptujesz, bo razem pracujemy. Bo jestem kuzynką Yami. Bo po prostu jestem jak Nita czy Sal, stałym elementem krajobrazu, w którym się znalazłeś – wyrzuciła z siebie zanim zdążyła się zastanowić, czy to ma sens.
I jednak uciekła wzrokiem, nie potrafiąc znieść gromadzącego się w niej zakłopotania. Nie rozmawiała o takich rzeczach. Nigdy.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Pon 21 Sie - 21:37
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie spodziewał się, że akurat w trakcie rodzinnego wyjścia do zoo wda się w emocjonalnie wyczerpującą rozmowę – większość wymian zdań z innymi ludźmi drenowała siły Esa szybciej niż przeciętnego człowieka, ale nie tak. Nie, kiedy obnażając przed Blanką swoje potrzeby oraz zapewniając ją, że zawsze może szukać u niego wsparcia, równie dobrze mógłby mówić jej rzewne kocham cię, które na tym etapie byłoby równie solidne i wiarygodne co fundament z kawałków mokrego kartonu. Mógł mieć tylko nadzieję, że zrozumiała jego słowa dokładnie jako to, czym były, opuszczając jego usta – próbę położenia podstawy, która nie zachwieje się i polegnie jak domek z kart, gdy napotkają najmniejszą przeszkodę. Wskazanie granic oraz miejsc w grubym murze, w jakich pozwalał na ich przekraczanie. Związek z Camilą, choć finalnie zakończony w przykrych okolicznościach, wiele nauczył go o tym, czego chciał i kiedy powinien zwracać więcej uwagi na to, co działo się dookoła. Próbował nie popełniać drugi raz tych samych błędów, nawet jeśli ceną było chwilowe przytłaczanie Blanki i jego własne zmęczenie. Nigdy nie nadawał się na mówcę.
Mimowolnie spiął się, marszcząc brwi, kiedy z ust badaczki wyrwało się krótkie parsknięcie – czy coś z tego, co powiedział, było zabawne? Choć wcześniej unikał jej wzroku, teraz bez zawahania spojrzał na profil kobiety, w jej długich rzęsach i dołeczku przy ustach szukając odpowiedzi. Gdy zwróciła na niego wzrok, zacisnął zęby, powstrzymując odruch sięgnięcia po papierosa, schowania się za szeregiem nieistotnych rytuałów oraz półprzezroczystą chmurą dymu, która złagodziłaby ostrość spojrzenia wyzierającego zza ciemnych szkieł.
Niemal czuł na języku zgorzknienie wychylające się z jej słów oraz ponowną blokadę, jaka zaczopowała mu gardło lękiem, nie dając przez chwilę odpowiadać. Sam ledwie chwilę temu prosił o bardzo konkretne rzeczy, ale powinien był dodać, jak długa była lista drobnego druku, który wiązał się z przebywaniem bliżej niego – nie był ślepy, we własnych oczach wiązał się raczej z większą ilością negatywów niż pozytywów, a jednak miał to szczęście, że pewnym ludziom to nie przeszkadzało.
Kiwał się lekko w przykucnięciu, obejmując kolana ramionami i nie siadając na mokrej ziemi w ten sam sposób, co Blanca.
Kim ja w zasadzie dla ciebie byłam?
Zatrzymał się, pocierając brodę kciukiem, niepewny co rozumiała przez to pytanie – i jakiej odpowiedzi mogła oczekiwać. Skąd ono się w ogóle wzięło?
- Chyba nie rozumiem – przyznał z krótkim westchnieniem, przekrzywiając głowę, kiedy wyjaśniała, podsuwając mu konkretne interpretacje jego własnego zachowania.
- Właściwie się nie mylisz, długo tak było – przyznał, nie próbując osłodzić trafnej, chociaż przykrej wizji tego, co mógł myśleć na jej temat. Kiedy nie zmuszał już ciała do wymawiania wyznań niosących ze sobą dużo emocji, słowa przychodziły o wiele łatwiej. - Nawet nie próbowałem cię lubić, bo kiedy mi się wydawało, że może powinien chociaż spróbować, robiłaś coś, co mnie wkurwiało. A potem była ta konferencja, na której się wszyscy pochorowaliście. Nie wiem, czy pamiętasz, ale wydarłaś się na Anglików, którzy się śmiali, bo nie rozumiałem, o czym mówili. Nie musiałaś, ale to zrobiłaś – urwał na moment, nieco zaskoczony faktem, że potrafił mniej więcej wskazać na osi czasu, kiedy jego zdanie na temat Blanki zaczęło się zmieniać. Splótł razem palce, przekładając kciuk raz jeden, raz drugi na górę, dając dłoniom jakieś zajęcie.
- We Włoszech zajęłaś się na plaży chłopcem, który się zgubił. Budowaliście razem zamki z piasku, czekając na jego rodziców, chociaż wcześniej mówiłyście z Nitą tylko o tym, że coś sobie wyrwiecie – powiedział nieco odległym tonem, jakby dokładnie widział przed oczami tę scenę i znowu czuł na skórze ciepło słońca. - Nigdzie się nie spieszyłaś, jakbyś od początku planowała robić z nim babki. I śmiałaś się, tak naprawdę. Tak, że chciało się ciebie słuchać – założył splecione dłonie na kark, odchylając głowę do tyłu i zerkając w niebo. - Więc słuchałem. Zauważałem cię coraz częściej. Czy to... Odpowiada na twoje pytanie?
Nie był pewien, czy przypadkiem całkiem nie wywrócił pierwotnego pytania Blanki na głowę, rozmijając się z tym, czego faktycznie chciała się dowiedzieć.
Mimowolnie spiął się, marszcząc brwi, kiedy z ust badaczki wyrwało się krótkie parsknięcie – czy coś z tego, co powiedział, było zabawne? Choć wcześniej unikał jej wzroku, teraz bez zawahania spojrzał na profil kobiety, w jej długich rzęsach i dołeczku przy ustach szukając odpowiedzi. Gdy zwróciła na niego wzrok, zacisnął zęby, powstrzymując odruch sięgnięcia po papierosa, schowania się za szeregiem nieistotnych rytuałów oraz półprzezroczystą chmurą dymu, która złagodziłaby ostrość spojrzenia wyzierającego zza ciemnych szkieł.
Niemal czuł na języku zgorzknienie wychylające się z jej słów oraz ponowną blokadę, jaka zaczopowała mu gardło lękiem, nie dając przez chwilę odpowiadać. Sam ledwie chwilę temu prosił o bardzo konkretne rzeczy, ale powinien był dodać, jak długa była lista drobnego druku, który wiązał się z przebywaniem bliżej niego – nie był ślepy, we własnych oczach wiązał się raczej z większą ilością negatywów niż pozytywów, a jednak miał to szczęście, że pewnym ludziom to nie przeszkadzało.
Kiwał się lekko w przykucnięciu, obejmując kolana ramionami i nie siadając na mokrej ziemi w ten sam sposób, co Blanca.
Kim ja w zasadzie dla ciebie byłam?
Zatrzymał się, pocierając brodę kciukiem, niepewny co rozumiała przez to pytanie – i jakiej odpowiedzi mogła oczekiwać. Skąd ono się w ogóle wzięło?
- Chyba nie rozumiem – przyznał z krótkim westchnieniem, przekrzywiając głowę, kiedy wyjaśniała, podsuwając mu konkretne interpretacje jego własnego zachowania.
- Właściwie się nie mylisz, długo tak było – przyznał, nie próbując osłodzić trafnej, chociaż przykrej wizji tego, co mógł myśleć na jej temat. Kiedy nie zmuszał już ciała do wymawiania wyznań niosących ze sobą dużo emocji, słowa przychodziły o wiele łatwiej. - Nawet nie próbowałem cię lubić, bo kiedy mi się wydawało, że może powinien chociaż spróbować, robiłaś coś, co mnie wkurwiało. A potem była ta konferencja, na której się wszyscy pochorowaliście. Nie wiem, czy pamiętasz, ale wydarłaś się na Anglików, którzy się śmiali, bo nie rozumiałem, o czym mówili. Nie musiałaś, ale to zrobiłaś – urwał na moment, nieco zaskoczony faktem, że potrafił mniej więcej wskazać na osi czasu, kiedy jego zdanie na temat Blanki zaczęło się zmieniać. Splótł razem palce, przekładając kciuk raz jeden, raz drugi na górę, dając dłoniom jakieś zajęcie.
- We Włoszech zajęłaś się na plaży chłopcem, który się zgubił. Budowaliście razem zamki z piasku, czekając na jego rodziców, chociaż wcześniej mówiłyście z Nitą tylko o tym, że coś sobie wyrwiecie – powiedział nieco odległym tonem, jakby dokładnie widział przed oczami tę scenę i znowu czuł na skórze ciepło słońca. - Nigdzie się nie spieszyłaś, jakbyś od początku planowała robić z nim babki. I śmiałaś się, tak naprawdę. Tak, że chciało się ciebie słuchać – założył splecione dłonie na kark, odchylając głowę do tyłu i zerkając w niebo. - Więc słuchałem. Zauważałem cię coraz częściej. Czy to... Odpowiada na twoje pytanie?
Nie był pewien, czy przypadkiem całkiem nie wywrócił pierwotnego pytania Blanki na głowę, rozmijając się z tym, czego faktycznie chciała się dowiedzieć.
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Wto 22 Sie - 11:38
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Właściwie się nie mylisz.
Potwierdzenie Estebana przyniosło jej, o dziwo, ulgę. Nie dlatego, że było miłe – nie było, nikt nie chciał przecież słyszeć, że był co najwyżej tolerowany, jak niespecjalnie lubiana dekoracja w domu czy kolor ścian, który się nie podoba, ale którego z jakiegoś powodu jeszcze się nie przemalowało. Chodziło raczej o to, że... Wolała wiedzieć, że nie pomyliła się w swej ocenie, niż że od początku była w błędzie. Łatwiej było jej żyć z tym, że jej nie lubił – szczególnie, że przecież miał ku temu podstawy, wściekanie go na każdym kroku brzmiało zupełnie jak coś w stylu Blanki – niż byłoby ze świadomością, że od początku źle go oceniła.
A jednak, gdy podjął się zarysowania jakichś ram czasowych, wskazania jakiegoś konkretnego punktu, gdy przestała być tylko irytującym elementem krajobrazu – czuła, jak krew odpływa jej z twarzy, gdy uświadomiła sobie, ile czasu minęło. Nie była głupia, zdawała sobie sprawę, że nie mówili teraz o miłości od pierwszego wejrzenia – jeszcze nie tak dawno sama powiedziała przecież Belli, że nie ma mowy o gromach z jasnego nieba gdy rozmawia się o Barrosie – i że to musiało trochę potrwać, ale... Rok? Już od roku nie była dla niego jedynie upartą, rozwydżoną pizdą – za jaką sama się krytycznie miała, szczególnie myśląc o tym, jak muszą postrzegać ją inni – i nic... Nie wiedziała. Po prostu nie wiedziała.
Pamiętała konferencję, ale nie pamiętała samego darcia się na nikogo. To znaczy, to brzmiało zupełnie jak ona, była pewna, że było dokładnie tak, jak mówił Barros – ale dla niej wspomnienie już dawno rozmyło się. Pamiętała, jak wściekła była po wyjściu z własnej prezentacji, gdy jakiś pożal się Boże doktor czy profesor zarzucał jej niekompetencję – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, środowisko naukowe dokładnie tak wyglądało, kobiety nie miały w nim łatwo – i jak cholernie ją wszystko bolało, gdy rozłożyła ją choroba, ale nie to, że stanęła w obronie Estebana. Pamiętała to, jak się nią opiekował – zajmował się wtedy wszystkimi, ale wspomnienia Blanki skupione były na niej samej, na tym, jak to o nią dbał, jak to przy niej przesiadywał, gdy nie chciała – bała się – zostać sama, i jak uśmiechnął się przelotnie gdy wreszcie, po kilku dniach czując się wyraźnie lepiej, zaczęła znów nucić pod nosem disneyowskie piosenki. Tego, jak wielkie znaczenie miało coś, co zrobiła wcześniej, zupełnie nie była świadoma.
Dobrze wiedziała za to, o którym chłopcu mówił. Pamiętała Włochy, kolorowe bikini, ploty z Nitą i wieczorne spacery, by popodziwiać widoki – tyleż samo zabytki kulturowe co zdecydowanie bardziej współczesną sztukę męskiego ciała. To były jedne z lepszych wakacji, jakie miała, pachnące bazylią, smakujące oliwkami i słodkim winem. I ten chłopiec. Poszli wtedy na plażę razem z Salem i Nitą, chcieli sprawdzić, gdzie codziennie znika Es. To, że poszedł nad wodę, nie było aż takim zaskoczeniem, na jakie liczyli. Spędzili wtedy miły wieczór, kąpiąc się w ciepłej wodzie i pławiąc się w blasku zachodzącego słońca. Jedli maślane ciastka Sala i... Niańczyli zagubionego chłopca.
Blanca niańczyła, w zasadzie.
Kręcił się nieopodal zbyt długo, by mogli go zignorować – i zbyt długo był sam. Zaczepienie go, zapytanie o rodziców i otarcie zapłakanej twarzy było dla Blanki tak naturalne, jak oddychanie. Zabranie go bliżej wody, by zbudować imponującą fortecę z piasku i snuć opowieść o księżniczce, która wcale nie chciała być uwolniona, bo wolała we własnym zamku hodować smoki – też. Jej plany na zagadywanie barmana w jednym z barów na plaży bardzo szybko – i bez żalu – zostały zrewidowane. Nie zastanawiała się, ile to potrwa, gdy siadała tyłkiem w piach, by pokazać małemu, jak wykopać fosę. Z szerokim uśmiechem dzieliła się tajnikami wznoszenia piaskowych zamków, tylko na chwilę unosząc wzrok, by bezgłośnie poprosić Sala o rozejrzenie się, czy nie widać gdzieś panikujących rodziców chłopca.
Przypominając sobie to wszystko, przetarła twarz dłońmi i odetchnęła powoli. Przesunęła okulary z nosa na czubek głowy, natychmiast tracąc ostrość widzenia. Nie potrzebowała jej jednak, by przysunąć się do Barrosa i schować na chwilę buzię w jego ramieniu.
- Tak – przytaknęła miękko na pytanie Esa, mrucząc w płaszcz mężczyzny. Podsunięte obrazki gładko wskoczyły w jej głowie na odpowiednie miejsca. – Zdecydowanie odpowiada.
Gdy potem znów uniosła głowę i uśmiechnęła się łagodnie, cień wcześniejszych obaw wciąż gościł w jej spojrzeniu, nie był jednak tak nachalny jak przedtem. Ignorując absolutnie wszystko, co działo się wokół, objęła dłonią policzek Estebana i pocałowała go miękko. Za pierwszą pieszczotą przyszła następna i kolejna, gdy nie spiesząc się, Blanca wyrażała wszystko to, czego nie potrafiła powiedzieć. W tych czułościach nie było miejsca na niepewność. Świadomie, Vargas może i nie wiedziała. Może nie była do końca przekonana. Może wciąż potrzebowała czasu. W sercu jednak wszystko wydawało się być aż nadto jasne. W jej pocałunkach nie było żadnych znaków zapytania.
Nie przeszkadzała jej owca becząca tuż za jej plecami i mały koziołek trykający ją przez chwilę w bok, jakby w ten sposób mógł dostać więcej przekąsek. Nie zwracała uwagi na biegające po wybiegu dzieci, na kucyka kłusującego w kółko za opiekunem – ani na pozostałych Barrosów. Nie czuła na sobie spojrzenia uśmiechniętego Franciska i zażenowania na twarzy Antonia, tak typowego dla dorastających chłopców. Nie widziała, jak ciotka kiwa głową, wyraźnie usatysfakcjonowana, w kolejnej chwili odciągając Franco i dzieciaki, by dali w tej chwili Esowi spokój i przestali się gapić.
W którymś momencie Blanca odsunęła się, by złapać oddech – nawet wtedy jednak wsparła czoło na czole Barrosa. Uśmiechnęła się, objęła go, z namysłem sunąc dłonią po szorstkim materiale płaszcza.
- Zrobiłam scenę – podsumowała z rozbawieniem, stwierdzając raczej niż szukając potwierdzenia. – Chociaż chyba jeszcze nie taką, na jaką mnie stać. – Uśmiechnęła się szerzej, mimowolnie gładząc Esa po plecach.
Potwierdzenie Estebana przyniosło jej, o dziwo, ulgę. Nie dlatego, że było miłe – nie było, nikt nie chciał przecież słyszeć, że był co najwyżej tolerowany, jak niespecjalnie lubiana dekoracja w domu czy kolor ścian, który się nie podoba, ale którego z jakiegoś powodu jeszcze się nie przemalowało. Chodziło raczej o to, że... Wolała wiedzieć, że nie pomyliła się w swej ocenie, niż że od początku była w błędzie. Łatwiej było jej żyć z tym, że jej nie lubił – szczególnie, że przecież miał ku temu podstawy, wściekanie go na każdym kroku brzmiało zupełnie jak coś w stylu Blanki – niż byłoby ze świadomością, że od początku źle go oceniła.
A jednak, gdy podjął się zarysowania jakichś ram czasowych, wskazania jakiegoś konkretnego punktu, gdy przestała być tylko irytującym elementem krajobrazu – czuła, jak krew odpływa jej z twarzy, gdy uświadomiła sobie, ile czasu minęło. Nie była głupia, zdawała sobie sprawę, że nie mówili teraz o miłości od pierwszego wejrzenia – jeszcze nie tak dawno sama powiedziała przecież Belli, że nie ma mowy o gromach z jasnego nieba gdy rozmawia się o Barrosie – i że to musiało trochę potrwać, ale... Rok? Już od roku nie była dla niego jedynie upartą, rozwydżoną pizdą – za jaką sama się krytycznie miała, szczególnie myśląc o tym, jak muszą postrzegać ją inni – i nic... Nie wiedziała. Po prostu nie wiedziała.
Pamiętała konferencję, ale nie pamiętała samego darcia się na nikogo. To znaczy, to brzmiało zupełnie jak ona, była pewna, że było dokładnie tak, jak mówił Barros – ale dla niej wspomnienie już dawno rozmyło się. Pamiętała, jak wściekła była po wyjściu z własnej prezentacji, gdy jakiś pożal się Boże doktor czy profesor zarzucał jej niekompetencję – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, środowisko naukowe dokładnie tak wyglądało, kobiety nie miały w nim łatwo – i jak cholernie ją wszystko bolało, gdy rozłożyła ją choroba, ale nie to, że stanęła w obronie Estebana. Pamiętała to, jak się nią opiekował – zajmował się wtedy wszystkimi, ale wspomnienia Blanki skupione były na niej samej, na tym, jak to o nią dbał, jak to przy niej przesiadywał, gdy nie chciała – bała się – zostać sama, i jak uśmiechnął się przelotnie gdy wreszcie, po kilku dniach czując się wyraźnie lepiej, zaczęła znów nucić pod nosem disneyowskie piosenki. Tego, jak wielkie znaczenie miało coś, co zrobiła wcześniej, zupełnie nie była świadoma.
Dobrze wiedziała za to, o którym chłopcu mówił. Pamiętała Włochy, kolorowe bikini, ploty z Nitą i wieczorne spacery, by popodziwiać widoki – tyleż samo zabytki kulturowe co zdecydowanie bardziej współczesną sztukę męskiego ciała. To były jedne z lepszych wakacji, jakie miała, pachnące bazylią, smakujące oliwkami i słodkim winem. I ten chłopiec. Poszli wtedy na plażę razem z Salem i Nitą, chcieli sprawdzić, gdzie codziennie znika Es. To, że poszedł nad wodę, nie było aż takim zaskoczeniem, na jakie liczyli. Spędzili wtedy miły wieczór, kąpiąc się w ciepłej wodzie i pławiąc się w blasku zachodzącego słońca. Jedli maślane ciastka Sala i... Niańczyli zagubionego chłopca.
Blanca niańczyła, w zasadzie.
Kręcił się nieopodal zbyt długo, by mogli go zignorować – i zbyt długo był sam. Zaczepienie go, zapytanie o rodziców i otarcie zapłakanej twarzy było dla Blanki tak naturalne, jak oddychanie. Zabranie go bliżej wody, by zbudować imponującą fortecę z piasku i snuć opowieść o księżniczce, która wcale nie chciała być uwolniona, bo wolała we własnym zamku hodować smoki – też. Jej plany na zagadywanie barmana w jednym z barów na plaży bardzo szybko – i bez żalu – zostały zrewidowane. Nie zastanawiała się, ile to potrwa, gdy siadała tyłkiem w piach, by pokazać małemu, jak wykopać fosę. Z szerokim uśmiechem dzieliła się tajnikami wznoszenia piaskowych zamków, tylko na chwilę unosząc wzrok, by bezgłośnie poprosić Sala o rozejrzenie się, czy nie widać gdzieś panikujących rodziców chłopca.
Przypominając sobie to wszystko, przetarła twarz dłońmi i odetchnęła powoli. Przesunęła okulary z nosa na czubek głowy, natychmiast tracąc ostrość widzenia. Nie potrzebowała jej jednak, by przysunąć się do Barrosa i schować na chwilę buzię w jego ramieniu.
- Tak – przytaknęła miękko na pytanie Esa, mrucząc w płaszcz mężczyzny. Podsunięte obrazki gładko wskoczyły w jej głowie na odpowiednie miejsca. – Zdecydowanie odpowiada.
Gdy potem znów uniosła głowę i uśmiechnęła się łagodnie, cień wcześniejszych obaw wciąż gościł w jej spojrzeniu, nie był jednak tak nachalny jak przedtem. Ignorując absolutnie wszystko, co działo się wokół, objęła dłonią policzek Estebana i pocałowała go miękko. Za pierwszą pieszczotą przyszła następna i kolejna, gdy nie spiesząc się, Blanca wyrażała wszystko to, czego nie potrafiła powiedzieć. W tych czułościach nie było miejsca na niepewność. Świadomie, Vargas może i nie wiedziała. Może nie była do końca przekonana. Może wciąż potrzebowała czasu. W sercu jednak wszystko wydawało się być aż nadto jasne. W jej pocałunkach nie było żadnych znaków zapytania.
Nie przeszkadzała jej owca becząca tuż za jej plecami i mały koziołek trykający ją przez chwilę w bok, jakby w ten sposób mógł dostać więcej przekąsek. Nie zwracała uwagi na biegające po wybiegu dzieci, na kucyka kłusującego w kółko za opiekunem – ani na pozostałych Barrosów. Nie czuła na sobie spojrzenia uśmiechniętego Franciska i zażenowania na twarzy Antonia, tak typowego dla dorastających chłopców. Nie widziała, jak ciotka kiwa głową, wyraźnie usatysfakcjonowana, w kolejnej chwili odciągając Franco i dzieciaki, by dali w tej chwili Esowi spokój i przestali się gapić.
W którymś momencie Blanca odsunęła się, by złapać oddech – nawet wtedy jednak wsparła czoło na czole Barrosa. Uśmiechnęła się, objęła go, z namysłem sunąc dłonią po szorstkim materiale płaszcza.
- Zrobiłam scenę – podsumowała z rozbawieniem, stwierdzając raczej niż szukając potwierdzenia. – Chociaż chyba jeszcze nie taką, na jaką mnie stać. – Uśmiechnęła się szerzej, mimowolnie gładząc Esa po plecach.
Esteban Barros
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Wto 22 Sie - 16:33
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wcale nie uważał za zabawne faktu, że w ostatnim czasie poważne rozmowy zdawały im się przydarzać gdzieś, gdzie mogli być podsłuchani i gdzie nie mieli opcji ot tak ukryć się przed innymi, by zregenerować nieco siły. Utrudniali sobie z zasady nieprzyjemne wymiany zdań, kompletnie tego nie rozważając – może powinni zacząć. Nie wreszcie – na to było zdecydowanie zbyt wcześnie w raczkującym związku, a tak po prostu.
Przytaknął, czując lekkie muśnięcie satysfakcji, gdy okazało się, że jego pokrętne opowieści o wydarzeniach z poprzedniego roku były w oczach Blanki wystarczającym substytutem jasnej i precyzyjnej odpowiedzi. Miała szczęście, że przyzwyczajony do prowadzenia dziennika za czasów nauki z ciotką pociągnął ten zwyczaj dalej, trzymając w kufrze wiele precyzyjnie opisanych datami zeszytów. Pomagało mu to nie tylko ugłaskiwać własne lęki, ale też wyraźniej pamiętać wydarzenia, które przeciętnej osobie już dawno uciekłyby z głowy. Takie jak konferencja, wycieczka do Włoch. To, że pierwszy raz zauważył złote przebłyski w oczach Vargas, gdy towarzyszył jej podczas ostatniej, nocnej wyprawy do obserwatorium przed wyjazdem do Midgardu. I że musiał wtedy powstrzymać dłonie, które chciały przyciągnąć ją bliżej, studiować jak fascynujący eksponat, rozłożyć na najmniejsze części, a potem delikatnie poskładać. Jak sobie na to nie pozwolił nawet później, czując okropną, lepką złość ilekroć wspominała o kimś, kto wpadł jej w oko, udając, że absolutnie nic się nie zmieniło.
Teraz, kiedy obejmowała jego policzek dłonią, rozumiał już jak wielkim był idiotą – choć wciąż nie miał pewności, czy powiedzenie jej o swoich rozterkach zmieniłoby na lepsze to, co stało się przypadkiem. Może właśnie ten przypadek pozwolił w jednej chwili przeskoczyć nad wszystkimi kłodami, które rzuciliby sobie pod nogi w normalnych okolicznościach i w efekcie dotarli donikąd.
Nie rozważając czy powinien – tak w tłumie, gdzie inni widzieli ich jak na dłoni – odpowiadał na pocałunki Blanki, przekrzywiając nieco głowę, by łatwiej sięgać do jej ust. Nie myślał o tym, że jego krewni mogli potem szturchać go z porozumiewawczymi uśmieszkami, a Antonio pokazywać palcem na wywalony język, gdy myślał, że nikt poza Esem nie zauważy.
Gdy kobieta odsunęła się, by złapać oddech, w pierwszej chwili wcale nie zrobił tego samego – jak nakazywałaby społeczna etykieta, która nigdy nie stanowiła dla niego największego wyznacznika tego, co wypadało – a najpierw złożył kilka krótkich pocałunków w kąciku jej ust, na policzku i w zagłębieniu tuż między szyją a żuchwą.
Zrobiłam scenę.
Cichy, rozbawiony śmiech zawibrował mu gdzieś we wnętrzu klatki piersiowej, unosząc wargi w uśmiechu.
- O nie, zdecydowanie stać cię na więcej – zaczął, kładąc jej dłoń na kolanie i gładząc kciukiem udo. - Ale tutaj nie zrobisz takiej sceny jak, na przykład, w galerii. Dzieci to jedno, ale ilu dorosłych padłoby na zawał – odsłonił zęby w uśmiechu, gdy z refleksem godnym sportowca Blanca trzepnęła go w ramię, udając naburmuszenie. - No już, ja wiem, jak będę tak gadał, to będzie zimny prysznic, a nie ruchanie – dodał, przewracając oczami. W narzuconym chwilowo celibacie – którego zasad wciąż nie rozumiał, skoro Blanca mogła się do niego dobierać, a on do niej nie – i tak nie byłoby to tak straszną groźbą.
Zanim podniósł się na nogi, przycisnął krótki pocałunek do jej czoła i wyciągnął ręce, pomagając kobiecie wstać z ziemi, którą wysypane było mini zoo.
- Czekaj, masz brudny tyłek – rzucił, wcale nie cofając rąk, a wręcz obejmując ją w pasie i przytrzymując sobie blisko, otrzepując pył z jej spodni. - Nie marudź, to jedyny moment, kiedy mogę pomacać twój tyłek przy ludziach i nikt nie powie, że zbok – dodał, ściszając głos, gdy obok przebiegły dzieciaki gonione przez wciąż nienajedzone kózki.
Zaskakująco łatwo przestawiał się z trybu gburowatego na taki, w którym wszystkie jego brzegi stawały się stępione, a krzywizny miękkie – trzeba go tylko było odpowiednio podejść.
Przytaknął, czując lekkie muśnięcie satysfakcji, gdy okazało się, że jego pokrętne opowieści o wydarzeniach z poprzedniego roku były w oczach Blanki wystarczającym substytutem jasnej i precyzyjnej odpowiedzi. Miała szczęście, że przyzwyczajony do prowadzenia dziennika za czasów nauki z ciotką pociągnął ten zwyczaj dalej, trzymając w kufrze wiele precyzyjnie opisanych datami zeszytów. Pomagało mu to nie tylko ugłaskiwać własne lęki, ale też wyraźniej pamiętać wydarzenia, które przeciętnej osobie już dawno uciekłyby z głowy. Takie jak konferencja, wycieczka do Włoch. To, że pierwszy raz zauważył złote przebłyski w oczach Vargas, gdy towarzyszył jej podczas ostatniej, nocnej wyprawy do obserwatorium przed wyjazdem do Midgardu. I że musiał wtedy powstrzymać dłonie, które chciały przyciągnąć ją bliżej, studiować jak fascynujący eksponat, rozłożyć na najmniejsze części, a potem delikatnie poskładać. Jak sobie na to nie pozwolił nawet później, czując okropną, lepką złość ilekroć wspominała o kimś, kto wpadł jej w oko, udając, że absolutnie nic się nie zmieniło.
Teraz, kiedy obejmowała jego policzek dłonią, rozumiał już jak wielkim był idiotą – choć wciąż nie miał pewności, czy powiedzenie jej o swoich rozterkach zmieniłoby na lepsze to, co stało się przypadkiem. Może właśnie ten przypadek pozwolił w jednej chwili przeskoczyć nad wszystkimi kłodami, które rzuciliby sobie pod nogi w normalnych okolicznościach i w efekcie dotarli donikąd.
Nie rozważając czy powinien – tak w tłumie, gdzie inni widzieli ich jak na dłoni – odpowiadał na pocałunki Blanki, przekrzywiając nieco głowę, by łatwiej sięgać do jej ust. Nie myślał o tym, że jego krewni mogli potem szturchać go z porozumiewawczymi uśmieszkami, a Antonio pokazywać palcem na wywalony język, gdy myślał, że nikt poza Esem nie zauważy.
Gdy kobieta odsunęła się, by złapać oddech, w pierwszej chwili wcale nie zrobił tego samego – jak nakazywałaby społeczna etykieta, która nigdy nie stanowiła dla niego największego wyznacznika tego, co wypadało – a najpierw złożył kilka krótkich pocałunków w kąciku jej ust, na policzku i w zagłębieniu tuż między szyją a żuchwą.
Zrobiłam scenę.
Cichy, rozbawiony śmiech zawibrował mu gdzieś we wnętrzu klatki piersiowej, unosząc wargi w uśmiechu.
- O nie, zdecydowanie stać cię na więcej – zaczął, kładąc jej dłoń na kolanie i gładząc kciukiem udo. - Ale tutaj nie zrobisz takiej sceny jak, na przykład, w galerii. Dzieci to jedno, ale ilu dorosłych padłoby na zawał – odsłonił zęby w uśmiechu, gdy z refleksem godnym sportowca Blanca trzepnęła go w ramię, udając naburmuszenie. - No już, ja wiem, jak będę tak gadał, to będzie zimny prysznic, a nie ruchanie – dodał, przewracając oczami. W narzuconym chwilowo celibacie – którego zasad wciąż nie rozumiał, skoro Blanca mogła się do niego dobierać, a on do niej nie – i tak nie byłoby to tak straszną groźbą.
Zanim podniósł się na nogi, przycisnął krótki pocałunek do jej czoła i wyciągnął ręce, pomagając kobiecie wstać z ziemi, którą wysypane było mini zoo.
- Czekaj, masz brudny tyłek – rzucił, wcale nie cofając rąk, a wręcz obejmując ją w pasie i przytrzymując sobie blisko, otrzepując pył z jej spodni. - Nie marudź, to jedyny moment, kiedy mogę pomacać twój tyłek przy ludziach i nikt nie powie, że zbok – dodał, ściszając głos, gdy obok przebiegły dzieciaki gonione przez wciąż nienajedzone kózki.
Zaskakująco łatwo przestawiał się z trybu gburowatego na taki, w którym wszystkie jego brzegi stawały się stępione, a krzywizny miękkie – trzeba go tylko było odpowiednio podejść.
Blanca Vargas
Re: 07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Wto 22 Sie - 21:10
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Bezczelność ewidentnie była kluczem do okiełznania niespokojnych emocji Blanki. W jednej chwili przybita, w kolejnej śmiała się już szczerze, teatralnie, karcąco strzelając Esa w ramię, gdy pozwolił sobie na przypomnienie jednej bardzo konkretnej sceny. W powrocie do podobnej beztroski niewątpliwie pomogły też pocałunki i kojący ciężar dłoni Barrosa na kolanie, ale to jego słowa odniosły, zdaje się, najlepszy skutek.
- Nie, wcale nie – zaprzeczyła jak gdyby nigdy nic na jego podsumowanie. - Po prostu będziesz ruchał się sam – podsumowała, przekrzywiając głowę z rozbawieniem. Kim była, by zabraniać mu zabawiania się? Nie była aż tak bezduszna, nie dla niego.
Bo dla siebie – może i tak.
Wzdychając z przyjemnością, gdy ucałował ją w czoło, dała się podnieść – i przyciągnąć bliżej. Z zaskoczeniem wsparła się na mężczyźnie, unosząc jedną nogę nieco nad ziemię – i parsknęła z rozbawieniem, gdy wymruczał jej do ucha powód, dla którego nie dał jej po prostu użyć jednego z tych pożytecznych zaklęć czyszczących.
- To w sumie rozsądne wyjaśnienie – odparła równie cicho, jeszcze chwilę potem wcale nie odsuwając się, a wręcz przeciwnie, obejmując Esa w talii. - Chyba wyjątkowo rzeczywiście nie będę marudzić.
Nie marudziła – ani wtedy, gdy otrzepywał jej spodnie, podchodząc do tego ze zdecydowanie zbyt dużym entuzjazmem, ani też wtedy, gdy jeszcze przez moment nie dał się jej potem odsunąć. Sama też wcale nie miała zamiaru się cofać, więc wszystko grało.
Naprawdę mogłaby tak zostać. Tulić się do niego i czuć się… Delikatniejsza? Chyba tak, chyba dokładnie o to chodziło. To nie tak, że przestawała być przy nim pyskatą, wulgarną, wyuzdaną. Es po prostu dawał jej też przestrzeń na to, by od czasu do czasu mogła taką nie być. By, dla odmiany, dopuściła do głosu także swoją wrażliwość, słabość nawet – bo ta przecież nie była niczym złym.
Odetchnęła cicho i skradła mu jeszcze jednego całusa, tuż przed tym, gdy wreszcie nawet ciotka uznała, że dosyć tych czułości.
- Hej, papużki, jeśli jesteście w stanie zaczekać aż będziecie w domu, to byłoby to całkiem pożądane – zawołała Juliana, kręcąc głową w teatralnym oburzeniu.
- No właśnie, przestańcie już! - zawtórowała jej Carmelita, zabawnie marszcząc brwi i biorąc się pod boki. - Musimy iść dalej, chcę obejrzeć małpki!
Antonio teatralnie przewrócił oczami – dokładnie tak, jak zawsze robili to jego rówieśnicy, próbując udowodnić, jak bardzo jest dojrzały, nie to co jego siostra – Francisco wciąż uśmiechał się szeroko, a Paula jak gdyby nigdy nic wyłuskała Blankę z objęć Esa i pociągnęła ją ze sobą, wychodząc na czoło ich rodzinnego pochodu.
- Chodź, kochana. Jak kocha, to poczeka, a ja na przykład naczekałam się już wystarczająco długo. Miałaś mi powiedzieć jak zrobiliście te fantastyczne ciasto. To znaczy, jak Sal je zrobił. Teściowie zaczynają już grymasić na moje muffiny, muszę im w końcu upiec coś nowego zanim stwierdzą, że to już najwyższa pora mnie wydziedziczyć i znaleźć temu cwaniakowi nową żonę. - Ruchem głowy jakby od niechcenia wskazała na swojego męża, na co ten sapnął tylko cicho.
Oglądając się przez ramię, Blanca uśmiechnęła się jeszcze przepraszająco do Esa, by ostatecznie dać się Pauli objąć lekko i poprowadzić dalej, kolejnymi alejkami zoo, resztę pozostawiając kilka długich kroków za sobą.
Zebrali się w grupę ponownie dopiero przed samym wyjściem, po minięciu kolejnych wybiegów z małpkami, habitatu wilka grzywiastego – Toni krzywił się przy nim niemiłosiernie, palcami zatykając nos – i kilku zagród z rodzimą fauną Midgardu. Zatrzymali się pod sklepem z pamiątkami – co było oczywistym błędem, biorąc pod uwagę dzieci.
Antonio się trzymał – wiadomo, był już przecież dorosły – zdradzało go jednak płonące spojrzenie, którym wodził wzdłuż witryny sklepu. Carmelita nawet nie próbowała udawać godności – przykleiła się do szyby na wysokości mniejszych i większych pluszaków, pożerając je wzrokiem.
Blanca nie potrzebowała więcej.
- Chodźcie, młodzieży – rzuciła lekko do najmłodszych, raźnym krokiem podchodząc do drzwi sklepiku i otwierając je przed nimi szeroko. - Zobaczymy, co tam mają.
Carmelita roztrajkotała się, podekscytowana. Antonio zmarszczył brwi, mrucząc cicho, że nie, nie trzeba – ale podążył za siostrą szybszym krokiem niż wskazywałyby na to jego słowa. Blanca obejrzała się przez ramię, puściła oko do pozostałych i już w kolejnej chwili zniknęła w królestwie pluszaków, figurek i kiczowatych gadżetów.
Cała trójka spędziła tam nieprzyzwoicie dużo czasu, a gdy wreszcie wyszli, jasnym stało się, dlaczego. Każdy miał coś dla siebie. Carmelita tuliła do piersi niewielkiego, zaskakująco porządnie wykonanego pluszowego ocelota – mniejszą wersję pluszaka, którą trzymała pod pachą Blanca. Antonio, ściskając co chwila małą pompkę, plaskał o chodnik przyłączonym do niej gumowym kajmanem, skaczącym pokracznie za każdym razem, gdy mechanizm wydmuchiwał pod nim odpowiednio dużo powietrza. No i była jeszcze czwarta zdobycz, nieduża paczuszka z koszulką, którą Vargas radośnie wcisnęła w ręce Estebana.
- No co? To dla mnie – rzuciła beztrosko, gdy pytająco spojrzał na jej ocelota i ruchem głowy wskazała na wręczoną mu paczkę. - Lepiej obejrzyj.
Nie musiał nawet wyciągać koszulki z opakowania, by przez przeźroczystą folię dostrzec pokraczny rysunek zezowatego, jakby trochę zwiędłego gada – wedle metki kajmana, trudno było w to jednak uwierzyć. Jestem na szczycie łańcucha pokarmowego, krzyczał wielki, neonowy napis ciągnący się nad i pod rysunkiem gadziego pyska.
Blanca szczerzyła się szeroko, wyraźnie zadowolona z zakupu.
- Ciocia jest najlepsza! - piszczała tymczasem za jej plecami Carmelita, podekscytowana prezentując rodzicom pluszaka. Antonio, zerkając ponad ramieniem Blanki na Esa, znacząco uniósł kciuka w górę – wyraz aprobaty podkreślając kilkoma dodatkowymi plaśnięciami ewidentnie niedorozwiniętego, gumowego jaszczura.
- Nie, wcale nie – zaprzeczyła jak gdyby nigdy nic na jego podsumowanie. - Po prostu będziesz ruchał się sam – podsumowała, przekrzywiając głowę z rozbawieniem. Kim była, by zabraniać mu zabawiania się? Nie była aż tak bezduszna, nie dla niego.
Bo dla siebie – może i tak.
Wzdychając z przyjemnością, gdy ucałował ją w czoło, dała się podnieść – i przyciągnąć bliżej. Z zaskoczeniem wsparła się na mężczyźnie, unosząc jedną nogę nieco nad ziemię – i parsknęła z rozbawieniem, gdy wymruczał jej do ucha powód, dla którego nie dał jej po prostu użyć jednego z tych pożytecznych zaklęć czyszczących.
- To w sumie rozsądne wyjaśnienie – odparła równie cicho, jeszcze chwilę potem wcale nie odsuwając się, a wręcz przeciwnie, obejmując Esa w talii. - Chyba wyjątkowo rzeczywiście nie będę marudzić.
Nie marudziła – ani wtedy, gdy otrzepywał jej spodnie, podchodząc do tego ze zdecydowanie zbyt dużym entuzjazmem, ani też wtedy, gdy jeszcze przez moment nie dał się jej potem odsunąć. Sama też wcale nie miała zamiaru się cofać, więc wszystko grało.
Naprawdę mogłaby tak zostać. Tulić się do niego i czuć się… Delikatniejsza? Chyba tak, chyba dokładnie o to chodziło. To nie tak, że przestawała być przy nim pyskatą, wulgarną, wyuzdaną. Es po prostu dawał jej też przestrzeń na to, by od czasu do czasu mogła taką nie być. By, dla odmiany, dopuściła do głosu także swoją wrażliwość, słabość nawet – bo ta przecież nie była niczym złym.
Odetchnęła cicho i skradła mu jeszcze jednego całusa, tuż przed tym, gdy wreszcie nawet ciotka uznała, że dosyć tych czułości.
- Hej, papużki, jeśli jesteście w stanie zaczekać aż będziecie w domu, to byłoby to całkiem pożądane – zawołała Juliana, kręcąc głową w teatralnym oburzeniu.
- No właśnie, przestańcie już! - zawtórowała jej Carmelita, zabawnie marszcząc brwi i biorąc się pod boki. - Musimy iść dalej, chcę obejrzeć małpki!
Antonio teatralnie przewrócił oczami – dokładnie tak, jak zawsze robili to jego rówieśnicy, próbując udowodnić, jak bardzo jest dojrzały, nie to co jego siostra – Francisco wciąż uśmiechał się szeroko, a Paula jak gdyby nigdy nic wyłuskała Blankę z objęć Esa i pociągnęła ją ze sobą, wychodząc na czoło ich rodzinnego pochodu.
- Chodź, kochana. Jak kocha, to poczeka, a ja na przykład naczekałam się już wystarczająco długo. Miałaś mi powiedzieć jak zrobiliście te fantastyczne ciasto. To znaczy, jak Sal je zrobił. Teściowie zaczynają już grymasić na moje muffiny, muszę im w końcu upiec coś nowego zanim stwierdzą, że to już najwyższa pora mnie wydziedziczyć i znaleźć temu cwaniakowi nową żonę. - Ruchem głowy jakby od niechcenia wskazała na swojego męża, na co ten sapnął tylko cicho.
Oglądając się przez ramię, Blanca uśmiechnęła się jeszcze przepraszająco do Esa, by ostatecznie dać się Pauli objąć lekko i poprowadzić dalej, kolejnymi alejkami zoo, resztę pozostawiając kilka długich kroków za sobą.
Zebrali się w grupę ponownie dopiero przed samym wyjściem, po minięciu kolejnych wybiegów z małpkami, habitatu wilka grzywiastego – Toni krzywił się przy nim niemiłosiernie, palcami zatykając nos – i kilku zagród z rodzimą fauną Midgardu. Zatrzymali się pod sklepem z pamiątkami – co było oczywistym błędem, biorąc pod uwagę dzieci.
Antonio się trzymał – wiadomo, był już przecież dorosły – zdradzało go jednak płonące spojrzenie, którym wodził wzdłuż witryny sklepu. Carmelita nawet nie próbowała udawać godności – przykleiła się do szyby na wysokości mniejszych i większych pluszaków, pożerając je wzrokiem.
Blanca nie potrzebowała więcej.
- Chodźcie, młodzieży – rzuciła lekko do najmłodszych, raźnym krokiem podchodząc do drzwi sklepiku i otwierając je przed nimi szeroko. - Zobaczymy, co tam mają.
Carmelita roztrajkotała się, podekscytowana. Antonio zmarszczył brwi, mrucząc cicho, że nie, nie trzeba – ale podążył za siostrą szybszym krokiem niż wskazywałyby na to jego słowa. Blanca obejrzała się przez ramię, puściła oko do pozostałych i już w kolejnej chwili zniknęła w królestwie pluszaków, figurek i kiczowatych gadżetów.
Cała trójka spędziła tam nieprzyzwoicie dużo czasu, a gdy wreszcie wyszli, jasnym stało się, dlaczego. Każdy miał coś dla siebie. Carmelita tuliła do piersi niewielkiego, zaskakująco porządnie wykonanego pluszowego ocelota – mniejszą wersję pluszaka, którą trzymała pod pachą Blanca. Antonio, ściskając co chwila małą pompkę, plaskał o chodnik przyłączonym do niej gumowym kajmanem, skaczącym pokracznie za każdym razem, gdy mechanizm wydmuchiwał pod nim odpowiednio dużo powietrza. No i była jeszcze czwarta zdobycz, nieduża paczuszka z koszulką, którą Vargas radośnie wcisnęła w ręce Estebana.
- No co? To dla mnie – rzuciła beztrosko, gdy pytająco spojrzał na jej ocelota i ruchem głowy wskazała na wręczoną mu paczkę. - Lepiej obejrzyj.
Nie musiał nawet wyciągać koszulki z opakowania, by przez przeźroczystą folię dostrzec pokraczny rysunek zezowatego, jakby trochę zwiędłego gada – wedle metki kajmana, trudno było w to jednak uwierzyć. Jestem na szczycie łańcucha pokarmowego, krzyczał wielki, neonowy napis ciągnący się nad i pod rysunkiem gadziego pyska.
Blanca szczerzyła się szeroko, wyraźnie zadowolona z zakupu.
- Ciocia jest najlepsza! - piszczała tymczasem za jej plecami Carmelita, podekscytowana prezentując rodzicom pluszaka. Antonio, zerkając ponad ramieniem Blanki na Esa, znacząco uniósł kciuka w górę – wyraz aprobaty podkreślając kilkoma dodatkowymi plaśnięciami ewidentnie niedorozwiniętego, gumowego jaszczura.
Esteban Barros
07.04.2001 – Ogród zoologiczny – B. Vargas & E. Barros Sro 23 Sie - 19:44
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Es nie czuł większego zawodu, kiedy rodzinne wyjście znów się takim stało – miejsce, w którym w innym okolicznościach pojawiłoby się rozdrażnienie, zostało wypełnione satysfakcją, widząc jak Paula bez zawahania obejmowała Blankę, rozmawiając z nią tak, jakby znały się od bardzo dawna. Machnął tylko ręką, gdy Vargas rzuciła mu przez ramię przepraszające spojrzenie – czas spędzany z częścią familii Barrosów był niestety limitowany, na przytulanki znajdą się jeszcze setki innych momentów.
Został więc nieco z tyłu, rozmawiając z Franco oraz wypytując Antoniego, czym się aktualnie interesował – Carmelita kołysała się na pomiędzy nimi, z jednej strony przytrzymywana ręką wujka, a z drugiej brata. Dopiero przy wybiegu z małpkami Es wziął ją na barana, by mogła obejrzeć zwierzaki z innej perspektywy i ponad głowami reszty zwiedzających. Obity bok mocno protestował, ale dostał w zamian słodkiego buziaka w szorstki policzek – mała nie omieszkała z poważną miną zbesztać go, że się nie ogolił - więc w ogólnym rozrachunku było warto. Thiago dołączył do nich gdzieś na wysokości wybiegu makaków, materiałową chusteczką ocierając czoło z resztek błota. Dobrali się z Julianą jak w korcu maku.
Miło było po prostu spacerować i nie rozglądać się za potencjalnym zagrożeniem – już prawie zapomniał, jakie to uczucie, przyzwyczajony do tego, że wszelkie eskorty badaczy liczyły się dla niego jako czas pracy. To, że w którymś momencie przystanęli przy sklepie z pamiątkami, zauważył dopiero po chwili, kiedy i Carmelita i Tonio namierzyli już wystawę z bezbłędną celnością, a mała przykleiła się do szyby jak jeden z glonojadów, które zobaczyli w morskiej sekcji zoo. Oczami wyobraźni już widział batalię Franca i Pauli z ich latoroślami, gdy Blanca bez zawahania wkroczyła na scenę, zgarniając parę młodocianych do środka – czy ona zdawała sobie sprawę, że zabranie dzieciaków do sklepu z pamiątkami bezwzględnie wiązało się z musem kupienia im chociaż głupiego magnesu czy innej mazi w pudełku z krzywo naklejonym tygrysem? Chyba tak istotnie było, bo Francisco dojrzał ich przez szybę przy kasie, kręcąc z uśmiechem głową.
- Twoja kobieta na skróty zdobywa tytuł najlepszej ciotki. Camila zzielenieje z zazdrości – rzucił, zerkając na brata.
- Zawsze mówiła, że w zielonym wygląda grubo – Esteban wzruszył ramionami, próbując ukryć uśmieszek, który zagnieździł się w kącie jego ust i nie dał się zetrzeć, zanim zakupowicze wytoczyli się ze sklepiku, niosąc w rękach nowe zdobycze. Parsknął cicho w reakcji na gumową zabawkę Antonia, z lekkim uniesieniem brwi zerkając na sporego, pluszowego kota, którego Vargas niosła pod pachą, a potem na paczkę wepchniętą mu w ręce.
To było... Cholera, to było całkiem miłe uczucie, dostać coś ot tak, bo o nim pomyślała – obracając paczkę, która była do góry nogami, przyjrzał się nadrukowi raz, drugi...
Zaglądający bratu przez ramię Francisco ryknął śmiechem, który ściągnął ku nim więcej niż jedno zdumione spojrzenie, a Estebana na pewno częściowo ogłuszył, gdy rozpakowywał folię, by lepiej obejrzeć koszulkę. Musiało mu się przewidzieć, kto zaprojektowałby coś tak...
Jego twarz drgnęła dopiero, gdy wyciągnął przed sobą materiał, przyglądając mu się dłuższą chwilę – chłonąc każdy detal pokracznego gada na ciemnym tle w trakcie gdy reszta rodziny chichotała, wcale tego nie ukrywając.
Był straszny. Zezowaty. Wyglądał, jakby ktoś odebrał mu całą wolę życia i prosił o dobicie kapciem.
Jestem na szczycie łańcucha pokarmowego.
Śmiech wyrwał się z niego falami – najpierw usta rozciągnęły mu się w szerszym, bolącym w policzki uśmiechu, przez krótki moment chichotał z całą resztą, tylko jakoś anemicznie, aż wreszcie roześmiał się głośno, a twarz przeciął mu zupełnie inny zestaw zmarszczek niż przy krzywieniu się. - Piękny – skomentował, spoglądając na Blankę i ocierając szybko kąciki oczu, gdy pojawiła się w nich wilgoć wywołana wesołością. - Przecudny.
- Wytatuuj go sobie na dupie - podpowiedział teatralnym szeptem Francisco, dostając w odpowiedzi strzał materiałem we wskazaną część ciała, przed którym nie do końca dał radę umknąć, ale była to niezła próba, jak na kogoś ze świeżą protezą.
Kręcąc głową, Es chwycił Blankę za wolną dłoń, nie puszczając jej aż do wyjścia za bramę zoo.
- Mam nadzieję, że wiesz, co zrobiłaś. Będę to ciągle nosił.
Blanca i Esteban z tematu
Został więc nieco z tyłu, rozmawiając z Franco oraz wypytując Antoniego, czym się aktualnie interesował – Carmelita kołysała się na pomiędzy nimi, z jednej strony przytrzymywana ręką wujka, a z drugiej brata. Dopiero przy wybiegu z małpkami Es wziął ją na barana, by mogła obejrzeć zwierzaki z innej perspektywy i ponad głowami reszty zwiedzających. Obity bok mocno protestował, ale dostał w zamian słodkiego buziaka w szorstki policzek – mała nie omieszkała z poważną miną zbesztać go, że się nie ogolił - więc w ogólnym rozrachunku było warto. Thiago dołączył do nich gdzieś na wysokości wybiegu makaków, materiałową chusteczką ocierając czoło z resztek błota. Dobrali się z Julianą jak w korcu maku.
Miło było po prostu spacerować i nie rozglądać się za potencjalnym zagrożeniem – już prawie zapomniał, jakie to uczucie, przyzwyczajony do tego, że wszelkie eskorty badaczy liczyły się dla niego jako czas pracy. To, że w którymś momencie przystanęli przy sklepie z pamiątkami, zauważył dopiero po chwili, kiedy i Carmelita i Tonio namierzyli już wystawę z bezbłędną celnością, a mała przykleiła się do szyby jak jeden z glonojadów, które zobaczyli w morskiej sekcji zoo. Oczami wyobraźni już widział batalię Franca i Pauli z ich latoroślami, gdy Blanca bez zawahania wkroczyła na scenę, zgarniając parę młodocianych do środka – czy ona zdawała sobie sprawę, że zabranie dzieciaków do sklepu z pamiątkami bezwzględnie wiązało się z musem kupienia im chociaż głupiego magnesu czy innej mazi w pudełku z krzywo naklejonym tygrysem? Chyba tak istotnie było, bo Francisco dojrzał ich przez szybę przy kasie, kręcąc z uśmiechem głową.
- Twoja kobieta na skróty zdobywa tytuł najlepszej ciotki. Camila zzielenieje z zazdrości – rzucił, zerkając na brata.
- Zawsze mówiła, że w zielonym wygląda grubo – Esteban wzruszył ramionami, próbując ukryć uśmieszek, który zagnieździł się w kącie jego ust i nie dał się zetrzeć, zanim zakupowicze wytoczyli się ze sklepiku, niosąc w rękach nowe zdobycze. Parsknął cicho w reakcji na gumową zabawkę Antonia, z lekkim uniesieniem brwi zerkając na sporego, pluszowego kota, którego Vargas niosła pod pachą, a potem na paczkę wepchniętą mu w ręce.
To było... Cholera, to było całkiem miłe uczucie, dostać coś ot tak, bo o nim pomyślała – obracając paczkę, która była do góry nogami, przyjrzał się nadrukowi raz, drugi...
Zaglądający bratu przez ramię Francisco ryknął śmiechem, który ściągnął ku nim więcej niż jedno zdumione spojrzenie, a Estebana na pewno częściowo ogłuszył, gdy rozpakowywał folię, by lepiej obejrzeć koszulkę. Musiało mu się przewidzieć, kto zaprojektowałby coś tak...
Jego twarz drgnęła dopiero, gdy wyciągnął przed sobą materiał, przyglądając mu się dłuższą chwilę – chłonąc każdy detal pokracznego gada na ciemnym tle w trakcie gdy reszta rodziny chichotała, wcale tego nie ukrywając.
Był straszny. Zezowaty. Wyglądał, jakby ktoś odebrał mu całą wolę życia i prosił o dobicie kapciem.
Jestem na szczycie łańcucha pokarmowego.
Śmiech wyrwał się z niego falami – najpierw usta rozciągnęły mu się w szerszym, bolącym w policzki uśmiechu, przez krótki moment chichotał z całą resztą, tylko jakoś anemicznie, aż wreszcie roześmiał się głośno, a twarz przeciął mu zupełnie inny zestaw zmarszczek niż przy krzywieniu się. - Piękny – skomentował, spoglądając na Blankę i ocierając szybko kąciki oczu, gdy pojawiła się w nich wilgoć wywołana wesołością. - Przecudny.
- Wytatuuj go sobie na dupie - podpowiedział teatralnym szeptem Francisco, dostając w odpowiedzi strzał materiałem we wskazaną część ciała, przed którym nie do końca dał radę umknąć, ale była to niezła próba, jak na kogoś ze świeżą protezą.
Kręcąc głową, Es chwycił Blankę za wolną dłoń, nie puszczając jej aż do wyjścia za bramę zoo.
- Mam nadzieję, że wiesz, co zrobiłaś. Będę to ciągle nosił.
Blanca i Esteban z tematu