:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein
2 posters
Ivar Soelberg
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Wto 27 Wrz - 20:41
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
07.01.2001
Dzika sceneria pogrążonej w zimowym śnie Laponii – obraz malowniczy; by nie powiedzieć zjawiskowy, w swej formie kształtowany cierpliwą ręką natury odzwierciedlał piękno, którego ludzki umysł nie był w stanie pojąć. Jeden z ostatnich bastionów przyrody, nietkniętej ręką człowieka, niemal bezludna plama na mapie. W pierwotnej swej osobliwości sceneria umacniająca w przekonaniu, o tym jakże malutkim się było w skali tego ogromu, ot zaledwie płatkiem śniegu w malunku, mającym swe urzeczywistnienie przed ich oczami. Biel śniegu kontrastująca z linią wiecznie zielonych drzew i zarysem skał wyłaniających się spod pierzyny puchu. Miejsce idealne, by oddać się swoistemu oczyszczeniu umysłu z brudów minionych tygodni, by zasmakować przygody i męskiego towarzystwa z premedytacją wystawiając się na zimno i niepogodę. Odrobina sportu dla cierpliwych okraszona nutami słodkiej satysfakcji, gdy dźwięk dzwonka radośnie obwieści pochwycenie ofiary w sidła zastawionej umyślnie pułapki i bynajmniej nie polowali tu na renifery, czy grubego zwierza, wręcz przeciwnie szło mianowicie o ryby.
Uśmiech losu, bo tak, nie inaczej, mógł nazwać traf, że zdołał wygospodarować czas napiętym do granic możliwości grafiku, jednakże był to wysiłek godny zabiegu, brakowało mu rozrywki. W szare życie oficera, zdawać by się mogło, weszła, a raczej wbiła się rutyna, ta monotonność, jaką należało poskromić, nim do reszty spustoszy – biedną porzuconą prywatę. Niesiony silnym postanowieniem noworocznym, pragnął wskrzesić, to co zdawało się już praktycznie martwe, nie mógł pozwolić na taki obraz swej osoby, musiał zadbać o własne ja, o swoją rozrywkę, gdyż w innym wypadku prawdopodobnie zwariowałby. To wykluczenie z życia, chciał odbić sobie, jak najprędzej, by odreagować i gromadząc zapas nowych sił skupić na pracy, jakby praca napędzała go do tego, by odpoczął, by mógł jeszcze wydajniej ją wykonywać, ta logika, czy jej brak, nie potrafił się zdecydować, jak to nazwać wydawała się sprawdzać, w jakimś stopniu przynajmniej, ba zaczynał częściej uśmiechać się – życzliwie do mijanych na ulicy ludzi. To obiecująco rokowało na przyszłość. Swych manieryzmów i charakteru nie zmieni, nawet nie ma co o tym śnić, lecz mógł stać się bardziej otwarty, przynajmniej do pewnego stopnia. Zachowawczość tradycji, nie mogła, zostać przerwana wzbudziłoby, to w otoczeniu uzasadnione podejrzenia.
Była noc, gdy wyruszyli z Midgardu – portal i kilka przesiadek w teleportach, tyle im wystarczyło, by znaleźć się w u progu zamarzniętego lustra jeziora Silmäjärvi, świt powoli rozjaśniał nocne niebo, rzucając bladą poświatę na góry kryjące się za lasem, gdy ich szczyty zapłoną migotliwym blaskiem miliona kryształów, pierwsze promienie dnia oświetlą północny zakątek świata, do tego czasu musieli sprawnie przygotować miejsce wędkowania i rozgościć się przed zapadnięciem nocy, ta nadchodziła nieoczekiwanie, stąd brał się żwawy krok wysłannika na jego twarzy próżno, było szukać zmęczenia okazjonalnie, gdy oglądał się zza siebie, błyskał bielą zębów w uśmiechu, a roziskrzone spojrzenie szarych oczu zdradzało kiełkującą w duszy radość.
– Szybciej, bo nas noc zastanie – ponaglił przyjaciela i wkroczył pewnie na lód pokryty, niby tort grubą masą kremu, w tym przypadku, był to zbity śnieg, ale obrazowe porównanie, jak dla kogoś, kto nie przepadał za spożywaniem w nadmiernej ilości słodkich wypieków
Bertram Holstein
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Pią 14 Paź - 0:43
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Od dłuższego już czasu potrzebował podobnej chwili oddechu – ciszy świtu przezierającego przez oszronione pnie drzew, sennego wrażenia cierpliwej nieruchomości czasu, kiedy wezbrana pokrywa śniegu trzeszczała pod butami, a jedynym poruszeniem zdawało się światło prześlizgujące się po wierzchniej zmarzlinie i kryształach mrozu nanizanych na kontur rzeczywistości, tworzących rozświetlony wschodem nimb przy jej ostrzejszych krawędziach. Przez chwilę nie pamiętał o obecności drugiego mężczyzny, kroczącego przed nim w kierunku jeziora w zgodnym milczeniu, pochwycony w komfortowe złudzenie nierealności; choć z początku uwierało go wspomnienie nieszczęsnej nocy łyskającej srebrem i gniewnym obłędem zanurzonym w pobliźnionej twarzy byłego łowcy, wrażenie to minęło szybko, nienaruszane słowem czy nieuważnym grymasem ust, zagojone minionym czasem i pochowane pod wszystkim, co zdążyło się w międzyczasie nawarstwić w świadomości (w tym wiele nieprzespanych nocy, które chwilami byłby skłonny wymienić, bez zawahania, na jeszcze jeden nóż zagłębiony w ciele, bo srebro cięło wyłącznie skórę, wyłącznie płytką tkankę ciała, a krwawienie wystarczyło docisnąć dłonią, prostym zaklęciem wstrzymać strużki spływające spomiędzy palców – nie znał tymczasem sposobu, by wstrzymać gorączkowy wysięk koszmarów z pamięci trawionej febrą histerycznego żalu i poczucia winy). Znajoma sceneria koiła go tymczasem przyjemną reminiscencją spędzonych tutaj dni, pojawiał się tu wprawdzie regularnie, odkąd w rok po rozpoczęciu oficjalnej pracy w ośrodku wypuścił w wody tutejszego jeziora jednego ze swoich pierwszych wyłącznych podopiecznych; młody wtedy jeszcze osobnik nigdy nie sprawiał kłopotów, podczas systematycznej obserwacji mógł cieszyć się kojącym spokojem odizolowanego od reszty świata zakątka. Sypiał w małej leśniczówce schowanej za ścianą lasu, od dawna nieużywanej już przez lokalnych leśniczych – przez pierwsze dni doprowadzał ją niespiesznie do stanu używalności, ścierając dłonie na wymagającym przetarcia drewnie, rezygnując z pomocy zaklęć dla prostej satysfakcji płynącej z cierpliwej pracy. Za pierwszym razem nie próbował wędkować – nie chciał zakłócać płochliwemu zwierzęciu procesu zasiedlania. Jeden raz wziął ze sobą strzelbę do lasu, chcąc spróbować polowania, jednak daremnie; nie przez niezdolność wytropienia zwierzyny (zaostrzone zmysły czyniły to najłatwiejszą częścią procedury), ale przez słabość serca (jak nazwałby to dziadek), wstrzymującą mu palec na spuście, kiedy muszka tkwiła w charakterystycznym zwichrzeniu krótkiej sierści na środku sarniego czoła. Wrócił do chaty wprawdzie z porożem, ale znalezionym w runie, oczyszczonym przez mrówki i deszcze, porosłym zielonym nalotem lekkiego mchu. Edmund byłby nim rozczarowany, choć szczęśliwie nigdy nie zabierał go na polowania; na ryby zresztą też nie, ale bywał w dzieciństwie kilkukrotnie na wspólnym wędkowaniu z jednym z przyjemniejszych wujków, sympatyczniejszym może przez to, że nie stanowił w rodzinie nikogo szczególnie istotnego, wżeniony w klan przez którąś ze starszych kuzynek Selmy (nie matki; nie pamiętał, kiedy przestał się tak do niej zwracać).
Zaskakująco zadowolony ton wyprzedzającego go Soelberga oderwał mu cynamonowe spojrzenie od rozogniającego się powoli horyzontu; kąciki ust uniosły mu się w odwzajemnionym grymasie uśmiechu i kolejnym krokiem sięgnął dalej, wyrównując swoje tempo z tym zarzuconym przez Ivara. Kruczy zdawał się różnić od niego w tym od początku – zdawał się przepełniony podskórną chęcią działania, miał sprężysty żywy krok, wdzięczną energiczność ruchów, przez które czuł się przy nim starszy, choć było w istocie przecież przeciwnie. Zdawał się mieć też młodszy uśmiech i młodsze spojrzenie, pełne determinacji i zacięcia; jego własne, miał nadzieję, były dzisiaj może nie tak żywe, ale przynajmniej spokojne i nieponure, może nawet podobnie zadowolone. Dobrze było się wreszcie wyrwać; choć z żalem zostawiał w Midgardzie Folke, wciąż jeszcze pogrążonego w śnie, kiedy wychodził, odprowadzany pełnym wyrzutu spojrzeniem rudego kocura.
– Nie chciałem cię nadwyrężać, staruszku – odgryzł się, nadrabiając narosły między nimi dystans zdecydowanym krokiem, pozostawiając w wysokiej warstwie śniegu mocno dociśnięte ślady podeszew. Poprawił uchwyt na przewieszonym przez ramię pasku torby mieszczącej potrzebny im dzisiaj sprzęt. Połyskliwa kałuża jeziora rozciągała się przed nimi przemarzniętą taflą, trzeszczącą ledwo pod naciskiem stopy, kiedy przedarli się przez kamieniste nabrzeże. Sięgnął do kieszeni kurtki na piersi, wyciągając z niej paczkę papierosów, proponując Soelbergowi jednego ruchem dłoni. – Ten uroczy brytan, który siedzi pod lodem, kiedyś próbował odgryźć mi nogę. Nie spodobało mu się chyba, że zabalowałem poprzedniego wieczoru, wściekł się prawie tak samo jak matka za starych dobrych czasów kradzionych piersiówek wyciąganych za akademią. Pewnie czuł wcześniej skacowanego człowieka, kiedy rwano mu płetwę – zauważył niezobowiązująco, przemierzając z nim ostrożniejszym krokiem połać jeziora; odpalił wyciągniętego papierosa przecinkiem zaklęcia. – Gdyby spróbował znowu, możesz go wziąć na haczyk, wyczyszczę ci to w papierach – mruknął żartobliwie, wsuwając później papierosa w kącik ust. – Mogłem wziąć tą kradzioną piersiówkę, na rozgrzanie.
Zaskakująco zadowolony ton wyprzedzającego go Soelberga oderwał mu cynamonowe spojrzenie od rozogniającego się powoli horyzontu; kąciki ust uniosły mu się w odwzajemnionym grymasie uśmiechu i kolejnym krokiem sięgnął dalej, wyrównując swoje tempo z tym zarzuconym przez Ivara. Kruczy zdawał się różnić od niego w tym od początku – zdawał się przepełniony podskórną chęcią działania, miał sprężysty żywy krok, wdzięczną energiczność ruchów, przez które czuł się przy nim starszy, choć było w istocie przecież przeciwnie. Zdawał się mieć też młodszy uśmiech i młodsze spojrzenie, pełne determinacji i zacięcia; jego własne, miał nadzieję, były dzisiaj może nie tak żywe, ale przynajmniej spokojne i nieponure, może nawet podobnie zadowolone. Dobrze było się wreszcie wyrwać; choć z żalem zostawiał w Midgardzie Folke, wciąż jeszcze pogrążonego w śnie, kiedy wychodził, odprowadzany pełnym wyrzutu spojrzeniem rudego kocura.
– Nie chciałem cię nadwyrężać, staruszku – odgryzł się, nadrabiając narosły między nimi dystans zdecydowanym krokiem, pozostawiając w wysokiej warstwie śniegu mocno dociśnięte ślady podeszew. Poprawił uchwyt na przewieszonym przez ramię pasku torby mieszczącej potrzebny im dzisiaj sprzęt. Połyskliwa kałuża jeziora rozciągała się przed nimi przemarzniętą taflą, trzeszczącą ledwo pod naciskiem stopy, kiedy przedarli się przez kamieniste nabrzeże. Sięgnął do kieszeni kurtki na piersi, wyciągając z niej paczkę papierosów, proponując Soelbergowi jednego ruchem dłoni. – Ten uroczy brytan, który siedzi pod lodem, kiedyś próbował odgryźć mi nogę. Nie spodobało mu się chyba, że zabalowałem poprzedniego wieczoru, wściekł się prawie tak samo jak matka za starych dobrych czasów kradzionych piersiówek wyciąganych za akademią. Pewnie czuł wcześniej skacowanego człowieka, kiedy rwano mu płetwę – zauważył niezobowiązująco, przemierzając z nim ostrożniejszym krokiem połać jeziora; odpalił wyciągniętego papierosa przecinkiem zaklęcia. – Gdyby spróbował znowu, możesz go wziąć na haczyk, wyczyszczę ci to w papierach – mruknął żartobliwie, wsuwając później papierosa w kącik ust. – Mogłem wziąć tą kradzioną piersiówkę, na rozgrzanie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Ivar Soelberg
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sob 22 Paź - 11:27
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Dyskrecja spojrzeń, jakimi obdarował kompana przygody, miały na celu wybadanie nastroju, wychwycenie strzępów myśli, które przemykały, przez młode, acz przez rys doświadczeń i brodę wydające się, dojrzalsze oblicze zoologa, tak on jak i Kruczy, byli swego rodzaju niewolnikami powierzonych im zadań w świecie; napiętnowani widmem ulotności czasu dla samych siebie, musieli gospodarować nim z pewną dozą wyprzedzenia planując, każdy ruch i nieoczywiste zdarzenie, był jednak wdzięczny za tę chwilę. Możliwość odżycia na łonie natury, tak wszak mu potrzebna do oczyszczenia umysłu, a w tle głos kompana, jego obecność przy boku, będące swego rodzaju świadectwem nici, jaka ich łączyła, a która zrodzona w niesprzyjających warunkach potrafiła je przetrwać niesiona uporem i rozwagą obu mężczyzn.
Poryw wiatru, tak z nagła uderzający w twarz Soelberga kryształkami śnieżnej zmarzliny oprzytomniła go z kotła myśli, jakie niewykluczone, mogłyby porwać go na samo dno rozważań, tak daremnie bezsensownych, jak i brutalnie oczywistych. Nie było sensu dociekać przeszłości, szukać porozumienia na tle tej kształtującej się wciąż relacji, jej zalążek – gdziekolwiek był połączył ich sprawiając, że byli tu teraz i mogli się cieszyć tą chwilą na tle malowniczego obrazu przyrody. Wątpił by Bertram, mógłby zobojętnieć na coś tak zachwycającego, pomimo obcowania w tym miejscu, jako iż te było w granicach jego protektoratu, tak wierzył zerkając nań z nutą nieskrywanej ciekawości, że dalej natura, ta stanowiła dla niego czystą przyjemność w obcowaniu i poznawaniu jej oblicza w różnych wszak warunkach. Zachwyt wywołany najdrobniejszą zmienną w otoczeniu, zwłaszcza takim poruszał serce, nawet takiego człowieka jak Kruczy.
Przyjął podarowanego papierosa z tańczącym podskórnie uśmiechem kącików ust, od tak dawna nie trzymał w ustach cudzesa, że sam ten gest, był dla niego czymś, niemal odkrywczym, ale jakże przyjemnym. Reagując na słowa mężczyzny uśmiechem, już w pełni widocznym na gładkiej po porannym goleniu twarzy, nie kryjąc wszak pogody ducha, mieli się bawić. Chociaż w sposób odrobinę odmienny, niżeli inni w ich wieku, tak naznaczeni przez otoczenie, zwyczaje z domu, być może nawet pasje, mieli czas wyłącznie dla siebie, i być może to w tym wszystkim również stanowiło o sile tego zajęcia, jakim było wędkowanie. W wystawnym pubie, czy teatrze, trudno oczekiwać takiej swobody w rzucanych słowach i czynach, jak na łonie natury, gdy za obserwatora tych wydarzeń miało się jedynie drzewa i dzikie zwierzęta. To mu odpowiadało.
Papieros zakotwiczony w kąciku ust trwał tam, gdy wspólnymi siłami mierzyli się z przygotowaniem stanowisk pod wędkowanie. Akcesorium – skromne, ale wystarczające do połowów, tu bytujących gatunków ryb w ciągu zaledwie kilku chwil zostało skrupulatnie rozłożone, wraz z wygodnymi turystycznymi krzesłami w zapasie mając dodatkowe okrycia, coby w przypadku marudzenia na zimno, przez roślejszego kompana móc go zarzucić dodatkową warstwą izolacyjną od zimna.
– Zatem doskonale się składa, że odpowiednio się przygotowałem, pod polowanie na większą sztukę – poruszył temat z zagadkową iskierką w stalowym spojrzeniu, które taksowało lustro zamarzniętego jeziora, jakby wzrok oficera, był zdolny do pokonania tej bariery i odnalezienia potwora z głębin. – A ty mój drogi przyłożysz rękę do tego dzieła – kontynuował, nieco zawoalowanym tonem sięgając ręką do plecaka uprzednio zdjętego z pleców, podczas przygotowań stanowisk. – Gdyż będziesz robił za przynętę – Wyciągnięta butelka szkockiego Lagavulin, mogła przypomnieć się Bertramowi, albowiem była to ta sama, którą od niego dostał na Jul. – Trzymałem ją na taką właśnie okazję. Mam nadzieje, że nie odmówisz mi? – Podniesiona w górę brew, załamanie widoczne na nawykłej do powagi twarzy Wysłannika, i błysk w oczach zdradzający wesołość. Dwa metalowe kieliszki pobrzękiwały w otchłani plecaka uderzając o termos z gorącą herbatą i drobnymi zakąskami, które dnia poprzedniego zwinął z kuchni, prawdopodobnie, tym samym ryzykując wyraz irytacji młodszego brata.
Poryw wiatru, tak z nagła uderzający w twarz Soelberga kryształkami śnieżnej zmarzliny oprzytomniła go z kotła myśli, jakie niewykluczone, mogłyby porwać go na samo dno rozważań, tak daremnie bezsensownych, jak i brutalnie oczywistych. Nie było sensu dociekać przeszłości, szukać porozumienia na tle tej kształtującej się wciąż relacji, jej zalążek – gdziekolwiek był połączył ich sprawiając, że byli tu teraz i mogli się cieszyć tą chwilą na tle malowniczego obrazu przyrody. Wątpił by Bertram, mógłby zobojętnieć na coś tak zachwycającego, pomimo obcowania w tym miejscu, jako iż te było w granicach jego protektoratu, tak wierzył zerkając nań z nutą nieskrywanej ciekawości, że dalej natura, ta stanowiła dla niego czystą przyjemność w obcowaniu i poznawaniu jej oblicza w różnych wszak warunkach. Zachwyt wywołany najdrobniejszą zmienną w otoczeniu, zwłaszcza takim poruszał serce, nawet takiego człowieka jak Kruczy.
Przyjął podarowanego papierosa z tańczącym podskórnie uśmiechem kącików ust, od tak dawna nie trzymał w ustach cudzesa, że sam ten gest, był dla niego czymś, niemal odkrywczym, ale jakże przyjemnym. Reagując na słowa mężczyzny uśmiechem, już w pełni widocznym na gładkiej po porannym goleniu twarzy, nie kryjąc wszak pogody ducha, mieli się bawić. Chociaż w sposób odrobinę odmienny, niżeli inni w ich wieku, tak naznaczeni przez otoczenie, zwyczaje z domu, być może nawet pasje, mieli czas wyłącznie dla siebie, i być może to w tym wszystkim również stanowiło o sile tego zajęcia, jakim było wędkowanie. W wystawnym pubie, czy teatrze, trudno oczekiwać takiej swobody w rzucanych słowach i czynach, jak na łonie natury, gdy za obserwatora tych wydarzeń miało się jedynie drzewa i dzikie zwierzęta. To mu odpowiadało.
Papieros zakotwiczony w kąciku ust trwał tam, gdy wspólnymi siłami mierzyli się z przygotowaniem stanowisk pod wędkowanie. Akcesorium – skromne, ale wystarczające do połowów, tu bytujących gatunków ryb w ciągu zaledwie kilku chwil zostało skrupulatnie rozłożone, wraz z wygodnymi turystycznymi krzesłami w zapasie mając dodatkowe okrycia, coby w przypadku marudzenia na zimno, przez roślejszego kompana móc go zarzucić dodatkową warstwą izolacyjną od zimna.
– Zatem doskonale się składa, że odpowiednio się przygotowałem, pod polowanie na większą sztukę – poruszył temat z zagadkową iskierką w stalowym spojrzeniu, które taksowało lustro zamarzniętego jeziora, jakby wzrok oficera, był zdolny do pokonania tej bariery i odnalezienia potwora z głębin. – A ty mój drogi przyłożysz rękę do tego dzieła – kontynuował, nieco zawoalowanym tonem sięgając ręką do plecaka uprzednio zdjętego z pleców, podczas przygotowań stanowisk. – Gdyż będziesz robił za przynętę – Wyciągnięta butelka szkockiego Lagavulin, mogła przypomnieć się Bertramowi, albowiem była to ta sama, którą od niego dostał na Jul. – Trzymałem ją na taką właśnie okazję. Mam nadzieje, że nie odmówisz mi? – Podniesiona w górę brew, załamanie widoczne na nawykłej do powagi twarzy Wysłannika, i błysk w oczach zdradzający wesołość. Dwa metalowe kieliszki pobrzękiwały w otchłani plecaka uderzając o termos z gorącą herbatą i drobnymi zakąskami, które dnia poprzedniego zwinął z kuchni, prawdopodobnie, tym samym ryzykując wyraz irytacji młodszego brata.
Bertram Holstein
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sro 23 Lis - 1:19
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Bez przesadnej subtelności zrzucał z ramienia bagaż na grubą pokrywę lodu, przykucając zaraz z ćmiącym papierosem między wargami, by wyłożyć zataszczony ze sobą sprzęt, z przyjemnym podskórnym entuzjazmem zauważając, że upływ czasu nie przepłukał mu pamięci zupełnie; przyuczone raz dłonie bez niezręczności obchodziły się z wędkarskimi instrumentami, choć nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni ku nim sięgał – wydawało mu się, że musiało minąć więcej niż półtorej roku, pamiętał wprawdzie, że na opustoszałe, ciche ostępy wypędziła go spęczniała w piersi wściekłość, obawa, że jeśli zostanie w Midgardzie, powie Felicii stanowczo za dużo lub uczyni stanowczo za dużo, że któregoś dnia wypije o jeden kieliszek ponad granicę i wyłamie drzwi jej mieszkania, wyszarpie obcego człowieka spod jej kołdry albo wyszarpie jego wspomnienie z niej samej, z jej czarnych oczu patrzących na niego ze szklącą się łzami niewinnością, przez którą mógłby uwierzyć, że tracił przez zazdrość zmysły i wmawiał sobie wszystko, każdy dowód zdrady przykładany do nerwów rozpaloną żagwią, zapach męskich perfum na jej ubraniu, uśmiechy wymieniane z człowiekiem, który skrapiał się nimi do drażniącej przesady. Jesteś nienormalny, powtarzała mu za każdym razem i w to też mógłby uwierzyć, w to próbował uwierzyć, kiedy uciekał ze swojego życia przed własnym gniewem, bo łatwiej było znieść własny obłęd niż myśl, że w taki sam sposób całowała kogoś innego. Wydawało mu się, że próbował wtedy wędkować, ale był zbyt pijany i brakowało mu cierpliwości, bo nadziewając obłe robaki na haczyk, mógł myśleć jedynie o tym, kto dotykał ją w tym samym czasie, w jej małym mieszkaniu opłacanym częściowo z jego kieszeni, bo jej ojciec nie miał tymczasowo środków, by zapewnić jej wygodę, do jakiej przywykła.
Przypominał sobie o tym niechętnie, z cierpkim żalem zatrzymywanym wyłącznie dla siebie, rozcieńczając gorycz wspomnień rozbawioną myślą, że Soelberg nie zniósłby go zapewne wtedy – choć początki ich znajomości nie były usłane miękkim dywanem sprzyjających okoliczności i nie raz przystawali na granicy skoczenia sobie do gardeł (gdyby nie był kruczym, wspominaliby teraz pewnie wybite sobie nawzajem zęby dla umilenia sobie czasu), wyobrażał sobie, że gdyby poznali się wcześniej, mogliby się tylko nienawidzić, bo miała rację – był nienormalny, przekonany, że jeśli nie spała z kimś teraz, była to jedynie kwestia czasu i nieuwagi; i on, z jakiegoś powodu, sam był temu winny, co rozwścieczało go tylko bardziej. Rozstawiając sobie wędkarski stołek obok mężczyzny, przypominał sobie, jak ten zjawił się w kamienicy późnym wieczorem, kiedy omal nie zadusił właściciela próbującego wyrzucić go jak psa, bo ludzie boją się sypiać pod tym samym dachem z potworem, przypominał sobie, jak uspokajał go, wezwany do pijackiej burdy, a może będąc tam jedynie przypadkiem; i miał wrażenie, że nie rozpoznaje siebie w tych wspomnieniach, choć niewątpliwie do niego należały i niewątpliwie Soelberg też o tym pamiętał. Nie rozumiał tej cierpliwej wyrozumiałości, jaką mu wtedy okazywał – był za nią wdzięczny (powiedziałby mu, ale nie wiedział jak, nie na trzeźwo), ale nie potrafił pojąć, że nie miał go dość już wtedy, że uśmiechał się teraz, zadowolony i spokojny, wyciągając z plecaka butelkę nieruszonej, czekającej na obecną okazję, Lagavulin.
Uśmiechnął się przyjaźnie, z lekkim rozbawieniem.
– Tylko na rozgrzanie – mruknął, biorąc od niego butelkę, żeby mógł wyłowić z plecaka metalowe kieliszki, wyraźnie rozweselony sugestią, że mógłby chcieć mu odmówić; oboje wprawdzie wiedzieli na podstawie przeszłych niefortunnych spotkań, że tego nie odmówiłby nawet, gdyby powinien. – Nie chciałbym przypadkiem dać ci w pysk, gdyby nie zdążył mnie zeżreć. Podejrzewam, że pozostali nie mieliby dla mnie litości, gdybyś wrócił bez zębów, a mam podobno do tego skłonności. Tak przynajmniej pieprzą, ja nic o tym nie wiem – mówił o tym z żartobliwą swobodą, ale w chrzęszczącym lekko głosie przebrzmiewała subtelnie cięższa nuta, jakby stawiał sobie ciche pretensje. Przerywnikiem zaklęcia odkorkował butelkę; zgęstniały, gryzący aromat podrażnił węch przyjemną zachętą, kiedy przechylał szkło, nalewając alkohol do wyciągniętych kieliszków, chociaż miał cichą nadzieję, że parę głębszych łyków rozluźni ich maniery do mniej wyszukanych sposobów pijaństwa. – Trochę ostatnio wyszedłem z formy, nie widujemy się zbyt często – mruknął, prześlizgując bezwiednie wzrokiem po obrączce obejmującej palec, chłonącej łapczywie zimno, odkąd zsunął rękawiczkę, by rozłożyć sprzęt; dałem się ugłaskać, chciał powiedzieć z ciepłym przekąsem, ale nie chciał zwracać na to nadmiernej uwagi; nie wiedziałby, jak o tym mówić. – Ale doprowadziłbym cię jeszcze do zadyszki – nie było w tym cienia chełpliwości, jedynie szorstka zaczepność, kiedy zatykał butelkę i brał od niego jeden kieliszek. – Tylko na rozgrzanie, żebym nie pomylił cię z wyzwolonym. Przysięgam, że są gorsi niż cholerny Gleipnir. Za święty spokój, skål – uniósł naczynie lekko, nim nie skosztował trunku, rozgrzewającego się przyjemnie na języku i w gardle, kiedy mróz przygryzał skórę.
– Nie brałem cię, prawdę mówiąc, za wędkarza – zauważył jeszcze, pochylając się chwilę później znów, by zabrać się za wyłamywanie przerębla.
Przypominał sobie o tym niechętnie, z cierpkim żalem zatrzymywanym wyłącznie dla siebie, rozcieńczając gorycz wspomnień rozbawioną myślą, że Soelberg nie zniósłby go zapewne wtedy – choć początki ich znajomości nie były usłane miękkim dywanem sprzyjających okoliczności i nie raz przystawali na granicy skoczenia sobie do gardeł (gdyby nie był kruczym, wspominaliby teraz pewnie wybite sobie nawzajem zęby dla umilenia sobie czasu), wyobrażał sobie, że gdyby poznali się wcześniej, mogliby się tylko nienawidzić, bo miała rację – był nienormalny, przekonany, że jeśli nie spała z kimś teraz, była to jedynie kwestia czasu i nieuwagi; i on, z jakiegoś powodu, sam był temu winny, co rozwścieczało go tylko bardziej. Rozstawiając sobie wędkarski stołek obok mężczyzny, przypominał sobie, jak ten zjawił się w kamienicy późnym wieczorem, kiedy omal nie zadusił właściciela próbującego wyrzucić go jak psa, bo ludzie boją się sypiać pod tym samym dachem z potworem, przypominał sobie, jak uspokajał go, wezwany do pijackiej burdy, a może będąc tam jedynie przypadkiem; i miał wrażenie, że nie rozpoznaje siebie w tych wspomnieniach, choć niewątpliwie do niego należały i niewątpliwie Soelberg też o tym pamiętał. Nie rozumiał tej cierpliwej wyrozumiałości, jaką mu wtedy okazywał – był za nią wdzięczny (powiedziałby mu, ale nie wiedział jak, nie na trzeźwo), ale nie potrafił pojąć, że nie miał go dość już wtedy, że uśmiechał się teraz, zadowolony i spokojny, wyciągając z plecaka butelkę nieruszonej, czekającej na obecną okazję, Lagavulin.
Uśmiechnął się przyjaźnie, z lekkim rozbawieniem.
– Tylko na rozgrzanie – mruknął, biorąc od niego butelkę, żeby mógł wyłowić z plecaka metalowe kieliszki, wyraźnie rozweselony sugestią, że mógłby chcieć mu odmówić; oboje wprawdzie wiedzieli na podstawie przeszłych niefortunnych spotkań, że tego nie odmówiłby nawet, gdyby powinien. – Nie chciałbym przypadkiem dać ci w pysk, gdyby nie zdążył mnie zeżreć. Podejrzewam, że pozostali nie mieliby dla mnie litości, gdybyś wrócił bez zębów, a mam podobno do tego skłonności. Tak przynajmniej pieprzą, ja nic o tym nie wiem – mówił o tym z żartobliwą swobodą, ale w chrzęszczącym lekko głosie przebrzmiewała subtelnie cięższa nuta, jakby stawiał sobie ciche pretensje. Przerywnikiem zaklęcia odkorkował butelkę; zgęstniały, gryzący aromat podrażnił węch przyjemną zachętą, kiedy przechylał szkło, nalewając alkohol do wyciągniętych kieliszków, chociaż miał cichą nadzieję, że parę głębszych łyków rozluźni ich maniery do mniej wyszukanych sposobów pijaństwa. – Trochę ostatnio wyszedłem z formy, nie widujemy się zbyt często – mruknął, prześlizgując bezwiednie wzrokiem po obrączce obejmującej palec, chłonącej łapczywie zimno, odkąd zsunął rękawiczkę, by rozłożyć sprzęt; dałem się ugłaskać, chciał powiedzieć z ciepłym przekąsem, ale nie chciał zwracać na to nadmiernej uwagi; nie wiedziałby, jak o tym mówić. – Ale doprowadziłbym cię jeszcze do zadyszki – nie było w tym cienia chełpliwości, jedynie szorstka zaczepność, kiedy zatykał butelkę i brał od niego jeden kieliszek. – Tylko na rozgrzanie, żebym nie pomylił cię z wyzwolonym. Przysięgam, że są gorsi niż cholerny Gleipnir. Za święty spokój, skål – uniósł naczynie lekko, nim nie skosztował trunku, rozgrzewającego się przyjemnie na języku i w gardle, kiedy mróz przygryzał skórę.
– Nie brałem cię, prawdę mówiąc, za wędkarza – zauważył jeszcze, pochylając się chwilę później znów, by zabrać się za wyłamywanie przerębla.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Ivar Soelberg
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sob 3 Gru - 12:59
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Spoglądając w przeszłość ze szczerym zdumieniem obserwował proces przyczynowo-skutkowy owocujący wypadami w czułe i nietknięte ręką człowieka objęcia matki natury, mając wędkę u boku, czy jedynie plecak turystyczny potrafił zniknąć na dobrych kilka godzin, a bywało, że i dni. To mu na swój sposób pomagało, niektórzy potrzebowali rozmowy, inni litrów alkoholu, on musiał wybyć, gdzieś poza ciekawskie spojrzenia ludzi i odetchnąć pełną piersią, jak gdyby otaczający świat go przytłaczał i tylko wśród lasów oraz góry, przy melodii wiatru w koronach drzew i bystrzycy strumienia grającej na wyszczerzonych kamieniach, mógł odnaleźć wewnętrzną harmonię. Przypatrując się przyjacielowi, odnajdywał rysy grymasu, które chociaż ginęły po części w bujności zarostu, jaki obficie wypływał na jego młodą, mimo wszystko twarz potrafił, w tym odszukać bolączki, chociaż nie znał go na tyle dobrze, to jednak ten budził w Soelbergu, zawsze uczucie pokrzywdzonego przez los nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, wręcz przeciwnie. Oficer szczerze współczuł Bertramowi przeżyć, jakie go spotykały wiedział wszak niewiele, ale to, co zachował w pamięci nie nastrajało wybitnie pozytywnie, wręcz przeciwnie, mogło stanowić dla niejednego punkt spadku, ku otchłani beznadziejności, ten jednak trzymał się całkiem nieźle w ramach swej psychicznej stabilności, nie zdradzał otwarcie niepokojących syndromów rozpaczy. Widział w tym człowieku nie tylko górę mięśni, ale i serce wielkie jak niedźwiedzia łapa. To zadziwiające, jak samą swą obecnością zoolog potrafił wpływać na kruczego, już podczas ich niedawnego spotkania, gdy zrozumiał, że znajomość z tym człowiekiem, była po pierwsze zawsze bogata we wszelkie atrakcje, a po drugie wyzwalała w Ivarze ukrytą wrażliwość i empatię. Ponadto, wracając w odmęty przeszłości, już skoro tak daleko zabrnął w rozważaniach i swych analizach dostrzegał w nim człowieka zniszczonego przez miłość, a raczej kobietę. Te bowiem potrafiły okazywać się najgorszymi zmorami mężczyzn i jak z każdym innym problemem, czy demonem można było się uporać, tak one były niesłychanie wycieńczającym przeciwnikiem, a po zakończeniu walk z człowieka pozostawała jedynie wydmuszka. Czasem widział w nim ten lęk i niepewność, złość czającą się podskórnie – znał to z autopsji.
Wydawało się, że mimowolnie chciał walczyć o tę wrażliwą i dobrą stronę przyjaciela, którego życie tak okrutnie momentami doświadczało, jakby bojąc się, iż ten mógłby pod naciskiem tych wszystkich złych czynników zmienić się i zatracić, to co kruczy w nim dostrzegał. Samemu stojąc, niegdyś bliżej tej wspomnianej wyżej wrażliwości, tak czas i relacje międzyludzkie, nie tyle, co wypaliły go, jak sprawiły, że stał się, tym kim jest. Jakby faktycznie było tak, że przy każdym zawodzie sercowym, te poczynało pokrywać się skorupą, aż w końcu tylko z nazwy figurowało w kościstej klatce, będącej analogią więzienia. I nie, Ivar nie był wyprany z emocji, lecz coś w nim pękło najzwyczajniej w świecie.
Gdy mężczyzna dosłownie chwilę po nim wyciągnął z torby butelkę Lagavulin, Soelberg widocznie westchnął, a szelmowski uśmiech tańczący dotychczas na jego ustach odrobinę przygasł. To nie tak, że wątpił w ich możliwości, nie stanowczo nie, mieli zbyt wiele okazji ku temu, by przekonać się, że mogą pozwolić sobie na wiele, ale był jednocześnie oczarowany, jak i zaniepokojony. Jak widać wyprawy na ryby, tak się właśnie zaczynały.
– Dawno tego nie robiliśmy... – trudno było orzec, do czego Soelberg uderza, czy do dania sobie po mordzie, czy do wspólnego picia, być może to i to. Ale nie marudził, nie kręcił nosem, był zaskakująco wyciszony i szczęśliwy z tego, jak przebiegało to spotkanie. Milczał, gdy przyjaciel mówił dyskretnie go obserwując z wyrazem pewnego wzruszenia, ale być może było to spowodowane widokiem tylko i wyłącznie metalowych kieliszków, któż by posądzał wysłannika o głębsze odczucia w podobnych chwilach?
– Oczywiście, że tylko na rozgrzanie. Bertram, przecież jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi i nie zrobimy niczego lekkomyślnego, prawda? – Skinieniem głowy podziękował za kieliszek i spojrzeniem szarych rozweselonych oczu przeszył go na wylot. – Skål! – Smak mocnego alkoholu przyjemnie uderzył, tak meldując się w nozdrzach, jak i przełyku rozgrzewając. – Jestem jak cebula, mam wiele warstw. Ale i tobie z wędką do twarzy, mój drogi. – Uśmiech poparty wymownością spojrzenia uderzył w mężczyznę, a tylko domyślność przyjaciela mogła zaowocować poprawną odpowiedzią do tego, co miał na myśli kruczy. Nie wątpił, że ten bez trudu odgadnie, ale jeśli miałby z tym jakiekolwiek problemy, to kolejne czyny wysłannika powinny rozwiać jego wątpliwości, gdy ponownie bursztynowy trunek wypełnił metal kieliszków. – Za ludzi dzięki, którym tu jesteśmy, za szczęście i miłość – toastem tym, chciał otworzyć drzwi, ku tematowi przyjemniejszemu i dać możliwość by towarzysz zrzucił z siebie tę zbroję nieśmiałości, był w końcu ciekawy i przede wszystkim pragnął jego szczęścia, a kolejna porcja alkoholu, całkiem miło rozgościła się w ciele. – Mam nadzieję, że połów będzie zadowalający, ale póki co, mamy suszoną rybę i kanapki. – Podał pudełko z przekąskami towarzyszowi i skupił się pozornie tylko na obserwacji wędki.
Wydawało się, że mimowolnie chciał walczyć o tę wrażliwą i dobrą stronę przyjaciela, którego życie tak okrutnie momentami doświadczało, jakby bojąc się, iż ten mógłby pod naciskiem tych wszystkich złych czynników zmienić się i zatracić, to co kruczy w nim dostrzegał. Samemu stojąc, niegdyś bliżej tej wspomnianej wyżej wrażliwości, tak czas i relacje międzyludzkie, nie tyle, co wypaliły go, jak sprawiły, że stał się, tym kim jest. Jakby faktycznie było tak, że przy każdym zawodzie sercowym, te poczynało pokrywać się skorupą, aż w końcu tylko z nazwy figurowało w kościstej klatce, będącej analogią więzienia. I nie, Ivar nie był wyprany z emocji, lecz coś w nim pękło najzwyczajniej w świecie.
Gdy mężczyzna dosłownie chwilę po nim wyciągnął z torby butelkę Lagavulin, Soelberg widocznie westchnął, a szelmowski uśmiech tańczący dotychczas na jego ustach odrobinę przygasł. To nie tak, że wątpił w ich możliwości, nie stanowczo nie, mieli zbyt wiele okazji ku temu, by przekonać się, że mogą pozwolić sobie na wiele, ale był jednocześnie oczarowany, jak i zaniepokojony. Jak widać wyprawy na ryby, tak się właśnie zaczynały.
– Dawno tego nie robiliśmy... – trudno było orzec, do czego Soelberg uderza, czy do dania sobie po mordzie, czy do wspólnego picia, być może to i to. Ale nie marudził, nie kręcił nosem, był zaskakująco wyciszony i szczęśliwy z tego, jak przebiegało to spotkanie. Milczał, gdy przyjaciel mówił dyskretnie go obserwując z wyrazem pewnego wzruszenia, ale być może było to spowodowane widokiem tylko i wyłącznie metalowych kieliszków, któż by posądzał wysłannika o głębsze odczucia w podobnych chwilach?
– Oczywiście, że tylko na rozgrzanie. Bertram, przecież jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi i nie zrobimy niczego lekkomyślnego, prawda? – Skinieniem głowy podziękował za kieliszek i spojrzeniem szarych rozweselonych oczu przeszył go na wylot. – Skål! – Smak mocnego alkoholu przyjemnie uderzył, tak meldując się w nozdrzach, jak i przełyku rozgrzewając. – Jestem jak cebula, mam wiele warstw. Ale i tobie z wędką do twarzy, mój drogi. – Uśmiech poparty wymownością spojrzenia uderzył w mężczyznę, a tylko domyślność przyjaciela mogła zaowocować poprawną odpowiedzią do tego, co miał na myśli kruczy. Nie wątpił, że ten bez trudu odgadnie, ale jeśli miałby z tym jakiekolwiek problemy, to kolejne czyny wysłannika powinny rozwiać jego wątpliwości, gdy ponownie bursztynowy trunek wypełnił metal kieliszków. – Za ludzi dzięki, którym tu jesteśmy, za szczęście i miłość – toastem tym, chciał otworzyć drzwi, ku tematowi przyjemniejszemu i dać możliwość by towarzysz zrzucił z siebie tę zbroję nieśmiałości, był w końcu ciekawy i przede wszystkim pragnął jego szczęścia, a kolejna porcja alkoholu, całkiem miło rozgościła się w ciele. – Mam nadzieję, że połów będzie zadowalający, ale póki co, mamy suszoną rybę i kanapki. – Podał pudełko z przekąskami towarzyszowi i skupił się pozornie tylko na obserwacji wędki.
Bertram Holstein
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sro 21 Gru - 18:26
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie przejawiał nigdy ani skłonności, ani łatwości w zyskiwaniu sobie cudzej sympatii – nieprzyzwyczajony do prostej życzliwości okazywanej mu bezinteresownie czuł się wobec niej niezręczny i nieadekwatny, leżała na nim sztywno jak warstwa wykrochmalonego, gryzącego materiału, nierozchodzona i uwierająca w miejscach, w których tkwiło w nim instynktowne przekonanie, że na nią nie zasługiwał, bo zdawało się, że nigdzie nie potrafił być człowiekiem, jakim być powinien: w domu rodowym wciąż był zaledwie przyjętym z litości przybłędą, w oczach Selmy niewygodnym przypomnieniem popełnionych przez nią błędów i zbyt żywym, zbyt dokładnym wspomnieniem człowieka, o którym nie chciała pamiętać; szalejący na ulicach wyzwoleni wypowiadali na głos słowa, którymi był już zmęczony, bo słyszał wszystkie wyzwiska wcześniej wypowiadane szeptem za swoimi plecami, przepędzające go do diabłów; miał zbyt szorstkie dłonie, by zajmować się płochliwymi zwierzętami o kruchych kościach, zbyt impulsywne i zbyt niepewne, by potrafić – przez długi czas – utrzymać w nich zwierzę czyjegoś uczucia; niezręczna postura o krzywej linii barków, pochylającej się pod naciskiem bolesnej kontuzji, nieprzystępne spojrzenie (nie przez niechęć, ale instynktowne wycofanie) i surowy grymas zastygły na szorstkiej fizjonomii sprawiały, że odruchem stroniono od niego, a on nigdy nie próbował tego gruboskórnego wizerunku łagodzić – po pierwsze: wydawało się to daremne – nie mógł uciec przed tym, kim był; po drugie: wyobcowanie przez lata wrosło weń tak głęboko, że zdawało się stanowić integralną część przyrodzonej mu natury, niezbywalną i ostateczną. Uciekał wprawdzie, odkąd pamiętał: z domu, przed ludźmi, przed odruchami wrażliwości, które przez lata pozostawały napiętnowane wstydem wpojonym mu w dzieciństwie, przed niewygodną prawdą, że wmuszono w niego nawyki przeczące jego właściwej naturze i że nie wiedział, jak wydrzeć je spod własnej skóry – i gdyby odjąć wszystkie rzeczy, które o sobie wiedział z cudzych ust i cudzych spojrzeń, co by pozostało?
Zdawało mu się, że spostrzega tego człowieka – siebie – w zaledwie przebłyskach, w czułym uśmiechu przyłapywanym na własnych ustach w ostatnich tygodniach, w poruszeniu uczuć, wobec których wciąż pozostawał bezradny i onieśmielony jakby był wciąż jeszcze niedoświadczonym chłystkiem, w odruchowym geście sięgającym kociego futra, kiedy był w mieszkaniu sam; teraz, kiedy sięgał spojrzeniem linii horyzontu zakłóconej rzęsistym zalesieniem, prostodusznie kontenty, uspokojony momentem łapanego oddechu. Życzliwość Soelberga zdawała mu się od początku niesprawiedliwa, ale wreszcie potrafił być za nią wdzięczny – bo wbrew wszystkiemu, co o sobie wiedział, nie był człowiekiem innym od wszystkich: nie znajdował w samotności zadowolenia ani ulgi, jedynie bezpieczną ciszę, którą nietrudno było z ulgą pomylić, dopóki nie zaczynała dusić.
Uśmiechnął się zgodnie do jego słów, z subtelnym rozbawieniem wobec dwojakości ich znaczenia, uśmierzony rozluźnionym spokojem zawisłym w przemarzniętej atmosferze; czuł na sobie jego uważniejsze spojrzenie, ale nie czuł się nim właściwie speszony. Zastanawiał się wyłącznie, kiedy wreszcie zapyta o to, cokolwiek zaprzątało mu głowę – lub w inny sposób podejmie temat.
– Święta prawda. W twoim wieku już zresztą zwyczajnie nie wypada – zauważył zaczepnie, pozwalając słowom rozpłynąć się w obłoku oddechu, unosząc z nim zgodnie napełniony kieliszek we wspólnym toaście. Trunek był mocny, przyjemnie drapał gardło i spływał pod obojczykiem zachęcającym ciepłem; zdawał sobie sprawię, że nie pamięta, kiedy ostatni raz siedział w barze z prostą ambicją znieczulenia się na wszystko, choć niedawno jeszcze jedynie tym sposobem radził sobie chyba z rzeczywistością.
– Nie żałuj sobie, w takim razie. Jestem ciekawy, co jeszcze wylezie z tych warstw – odparł, zadowolony obserwując, jak mężczyzna natychmiast nalewa im więcej alkoholu; sam nie zamierzał sobie zresztą skąpić, wbrew swoim poprzednim zastrzeżeniom. Ostatecznie przetrwali kolejny rok, zasłużyli może, by przez chwilę nie myśleć rozsądnie.
Wymowność darowanego mu uśmiechu nie od razu potrafił odczytać, Ivar szczęśliwie jednak rozwiewał wszelkie wątpliwości kolejnym toastem, wobec którego Bertram spuścił na moment spojrzenie na trzymany kieliszek, z cieniem złagodniałej czułości chowanej w kącikach ust. Podniósł zgodnie poruszoną tym ruchem taflę alkoholu, w końcu przełykając kolejny haust rozluźnienia – lagavulin opłukał podniebienie i zapiekł w przełyku, nie zmywając jednak słodkości z ust, mimowiednego wspomnienia tego szczęścia, pozostawionego, na chwilę, w mieście. Milczał przez chwilę, siedząc na rozłożonym krześle, świadom, że niewypowiedziane wisiało między nimi, w cierpliwym oczekiwaniu; nie wiedział chyba, jak o tym mówić – nie mówił o tym dotąd nikomu, choć rzadko myślał o czymś innym.
– Nie myślałem właściwie, że jeszcze kiedyś będę się tak czuć – powiedział w końcu, rozumiejąc, że nie musiał Ivarowi tłumaczyć, co miał na myśli i był mu za to wdzięczny, bo głos ochrypł mu w ustach, rozprężony tą czułością, do której nie był nawykły. Nie patrzył na niego, zamiast tego spoglądając na przerębel i odłożone wędki, na błysk nieruchomej żyłki tuż nad taflą. Soelberg też nie patrzył na niego, ale czuł się mimo to zakłopotany, tym przyjemnym napięciem w piersi, nagłym roztargnieniem myśli. – Jest jeszcze gorzej. Jestem zupełnie, do reszty... – zawiesił głos, nie odnajdując właściwego słowa, a może nie mając odwagi wypowiedzieć go na głos; sięgnął odruchem do kieszeni po pudełko papierosów, choć poprzedni ledwo zdążył zgasnąć zadeptany w śniegu. – Czuję się jak smarkacz. Staram się, ale mam wrażenie, że nie wiem, co robię, jakbym nigdy wcześniej... nie w ten sposób, nie tak – nerwowo postukał dnem pudełka o kolano, odchylając wieko, przesuwając kciukiem papierosy. – Jeszcze ze wszystkim, co się teraz wyprawia, czasami mógłbym oszaleć, myśląc o tym, że coś mogłoby się stać, nie mogę się uspokoić, dopóki się nie upewnię, nie wiem, co bym zrobił. Jest gorzej. I nigdy nie było tak dobrze – uderzył tekturową krawędzią w kolano po raz ostatni, w końcu zatrzymując na nim pociemniałe, cięższe spojrzenie, i wysunął papierosa, przełykając tchórzliwie boję się, że wszystko schrzanię. – Ty też? Masz kogoś?
Zdawało mu się, że spostrzega tego człowieka – siebie – w zaledwie przebłyskach, w czułym uśmiechu przyłapywanym na własnych ustach w ostatnich tygodniach, w poruszeniu uczuć, wobec których wciąż pozostawał bezradny i onieśmielony jakby był wciąż jeszcze niedoświadczonym chłystkiem, w odruchowym geście sięgającym kociego futra, kiedy był w mieszkaniu sam; teraz, kiedy sięgał spojrzeniem linii horyzontu zakłóconej rzęsistym zalesieniem, prostodusznie kontenty, uspokojony momentem łapanego oddechu. Życzliwość Soelberga zdawała mu się od początku niesprawiedliwa, ale wreszcie potrafił być za nią wdzięczny – bo wbrew wszystkiemu, co o sobie wiedział, nie był człowiekiem innym od wszystkich: nie znajdował w samotności zadowolenia ani ulgi, jedynie bezpieczną ciszę, którą nietrudno było z ulgą pomylić, dopóki nie zaczynała dusić.
Uśmiechnął się zgodnie do jego słów, z subtelnym rozbawieniem wobec dwojakości ich znaczenia, uśmierzony rozluźnionym spokojem zawisłym w przemarzniętej atmosferze; czuł na sobie jego uważniejsze spojrzenie, ale nie czuł się nim właściwie speszony. Zastanawiał się wyłącznie, kiedy wreszcie zapyta o to, cokolwiek zaprzątało mu głowę – lub w inny sposób podejmie temat.
– Święta prawda. W twoim wieku już zresztą zwyczajnie nie wypada – zauważył zaczepnie, pozwalając słowom rozpłynąć się w obłoku oddechu, unosząc z nim zgodnie napełniony kieliszek we wspólnym toaście. Trunek był mocny, przyjemnie drapał gardło i spływał pod obojczykiem zachęcającym ciepłem; zdawał sobie sprawię, że nie pamięta, kiedy ostatni raz siedział w barze z prostą ambicją znieczulenia się na wszystko, choć niedawno jeszcze jedynie tym sposobem radził sobie chyba z rzeczywistością.
– Nie żałuj sobie, w takim razie. Jestem ciekawy, co jeszcze wylezie z tych warstw – odparł, zadowolony obserwując, jak mężczyzna natychmiast nalewa im więcej alkoholu; sam nie zamierzał sobie zresztą skąpić, wbrew swoim poprzednim zastrzeżeniom. Ostatecznie przetrwali kolejny rok, zasłużyli może, by przez chwilę nie myśleć rozsądnie.
Wymowność darowanego mu uśmiechu nie od razu potrafił odczytać, Ivar szczęśliwie jednak rozwiewał wszelkie wątpliwości kolejnym toastem, wobec którego Bertram spuścił na moment spojrzenie na trzymany kieliszek, z cieniem złagodniałej czułości chowanej w kącikach ust. Podniósł zgodnie poruszoną tym ruchem taflę alkoholu, w końcu przełykając kolejny haust rozluźnienia – lagavulin opłukał podniebienie i zapiekł w przełyku, nie zmywając jednak słodkości z ust, mimowiednego wspomnienia tego szczęścia, pozostawionego, na chwilę, w mieście. Milczał przez chwilę, siedząc na rozłożonym krześle, świadom, że niewypowiedziane wisiało między nimi, w cierpliwym oczekiwaniu; nie wiedział chyba, jak o tym mówić – nie mówił o tym dotąd nikomu, choć rzadko myślał o czymś innym.
– Nie myślałem właściwie, że jeszcze kiedyś będę się tak czuć – powiedział w końcu, rozumiejąc, że nie musiał Ivarowi tłumaczyć, co miał na myśli i był mu za to wdzięczny, bo głos ochrypł mu w ustach, rozprężony tą czułością, do której nie był nawykły. Nie patrzył na niego, zamiast tego spoglądając na przerębel i odłożone wędki, na błysk nieruchomej żyłki tuż nad taflą. Soelberg też nie patrzył na niego, ale czuł się mimo to zakłopotany, tym przyjemnym napięciem w piersi, nagłym roztargnieniem myśli. – Jest jeszcze gorzej. Jestem zupełnie, do reszty... – zawiesił głos, nie odnajdując właściwego słowa, a może nie mając odwagi wypowiedzieć go na głos; sięgnął odruchem do kieszeni po pudełko papierosów, choć poprzedni ledwo zdążył zgasnąć zadeptany w śniegu. – Czuję się jak smarkacz. Staram się, ale mam wrażenie, że nie wiem, co robię, jakbym nigdy wcześniej... nie w ten sposób, nie tak – nerwowo postukał dnem pudełka o kolano, odchylając wieko, przesuwając kciukiem papierosy. – Jeszcze ze wszystkim, co się teraz wyprawia, czasami mógłbym oszaleć, myśląc o tym, że coś mogłoby się stać, nie mogę się uspokoić, dopóki się nie upewnię, nie wiem, co bym zrobił. Jest gorzej. I nigdy nie było tak dobrze – uderzył tekturową krawędzią w kolano po raz ostatni, w końcu zatrzymując na nim pociemniałe, cięższe spojrzenie, i wysunął papierosa, przełykając tchórzliwie boję się, że wszystko schrzanię. – Ty też? Masz kogoś?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Ivar Soelberg
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sob 28 Sty - 11:56
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
W chwilach takich jak ta, kiedy rozluźnienie opanowywało, zwykle czujny rozsądek potrafił otworzyć się bardziej, niż przypuszczał robił to wyłącznie w towarzystwie osób, przy których czuł nić zaufania; nieporadny w pewnym sensie w fundamentach budowania relacji międzyludzkich pozostawał zwykle odbierany przez otoczenie nieprzychylnie, jako człowiek, a znacznie bardziej ceniono go przez pryzmat osiągnięć, postawy i wytrwałości w dążeniu do obranego celu, tak Soelberg, miewał momenty, że chciał pokazać światu, jak wielka odpowiedzialność spoczywała na jego barkach, ta presja bywało, że ciążyła w chwilach gorszych, kiedy całe dni zlewały się w zlepek nijakich monotonnych chwil, gdy czułe struny sumienia wyciągały się nienaturalnie pod naciskiem zrozumienia aktu najokrutniejszej ze zbrodni, chcąc zrozumieć motyw pochylał się, zaglądając do najciemniejszych zakamarków umysłu sprawcy po każdej z takich podróży, po każdej zamkniętej i odesłanej do archiwum sprawie odczuwał dziwną i nieco niepokojącą pustkę ogarniającą ciało, zwłaszcza objawiała się ta w momentach, gdy umysł pozostawał w spoczynku znikąd nietorpedowany nowymi faktami. Zamykając się w czterech ścianach mieszkania bezpiecznego azylu, nieraz tonął w tej matni rozkładając dawne i przedawnione sprawy na części pierwsze, to nie było dobre dla zdrowia, aby tak wiele poświęcać tak szczegółowej analizie. Lubił to, jednakże wszystko miało swoją cenę, gdyby przed kimkolwiek otworzyłby się bardziej, niż powinien, mógłby rzucić cień na swą osobę, jakoby mając też uczucia i odruchy ludzkie przeżywał obraz zła, który tak często widział w pracy. W rzeczywistości świadom, tego że przed nikim na taką szczerość nie może się zdać, chciał chociaż połowicznie przedstawić się, a przynajmniej próbować nie wychodzić na takiego, za jakiego go brali w miejscu pracy. Przed Bertramem – próbował, przy innych również się starał, jakby nie chcąc zatracić tej pozytywnej cząstki własnego siebie robił wszystko z nastaniem nowego roku, by odżyć na polu prywatnym. Czując w tym potencjał, a także drzemiącą siłę na przetrwanie gorszych chwil. I chociaż momentami odnosił wrażenie, jakby był niepewny na gruncie pytań o sprawy, chociażby sercowe, tak walczył z tym, by nurt rozmowy wykroczył poza bezpieczną linię brzegu, a wyszedł, nieco głębiej stając się, czymś znacznie bardziej angażującym. Cierpliwość przyjaciela, niezwykle mu w tym pomagała, a aura dobroci, jaką emanował, upewniała go, że może czuć się przy nim na tyle swobodnie, aby zrzucić maskę aroganckiego oficera i pokazać się z tej strony, którą ten już widział kilka razy.
– Obawiam się, że gdybym zupełnie się otworzył, mógłbyś polubić mnie jeszcze bardziej, ale jednocześnie straciłbym coś ze swego ponurego oblicza dupka. Nie wiem, czy chcę ryzykować. – Odparł, zupełnie szczerze wysilając się na poważniejszy ton, acz w żelaznym spojrzeniu wyczuwało się pogodę ducha idącą w parze z harmonią. Jakby oficerowi zupełnie nie przeszkadzał ten fakt i był w stanie zaryzykować obraz swojej osoby w oczach Bertrama.
Z każdym jego słowem upewniał się, coraz dobitniej o potędze uczucia, która owładnęła, tym wielkim facetem potrafiącym być zakłopotanym i wzruszonym jednocześnie mówiąc z bynajmniej nie przesadzoną emfazą o uczuciu, jakie go nawiedziło, to było coś innego niż szczeniackie zauroczenie, ot zachłyśnięcie się, to było potężniejsze może nawet, niźli sławny piorun sycylijski? Świadom, tego, jak musi mu być z tym niezręcznie, tak otwarcie mówić, komuś z zewnątrz o tym nie ponaglał go – milcząc i bawiąc się w skupieniu kawałkiem przynęty. Jakby zupełnie go tu nie było, a wiatr szeptał poemat, a może powieść? Nasączoną miłością, walką i cierpieniem. Wyłapując emocje, jakimi ten emanował rozumiał go w jakimś sensie będąc na tyle empatyczny względem drugiego człowieka, zwłaszcza kogoś bliższego potrafił skupić się wyłącznie na nim.
– Chyba to rozumiem, a jednocześnie jestem wzruszony twoją postawą. – Patrząc na dziurę w lodzie uśmiechał się, delikatnie. Nie chciał go zawstydzać, stąd pewne stonowanie w wypowiadanych słowach, lecz po chwili spojrzeniem odnalazł twarz mężczyzny. A widząc jego zmienione wyznaniem oblicze trudno, było kryć ten wyraz swego rodzaju wzruszenia. – Heitr – wyszeptał w kierunku zoologa. – Nie chcę, by ktoś oderwał mi głowę za to, że wrócisz przeziębiony z wypadu na ryby. – Mówiąc uczciwie, nie zapytał go o najważniejsze. – Kim ona lub on jest? – Tańcząc we mgle niedopowiedzeń, chciał odgarnąć, woal tajemnicy ujawniając oczywistość.
W ten jednak gdy tylko wypowiedział te słowa padło pytanie Bertram, które zgrało się wprost idealnie z dzwoneczkiem przy wędce. Momentalnie mężczyzna zerwał się do niej i po kilku minutach ostrożnego badania gruntu wyciągnął na lód podłużną, nieco walcowatą w przekroju sporych rozmiarów rybę poznaczoną plamami. – Miętus… – Stwierdził z lekkim zaskoczeniem, ale nie krył się pod tym zawód wyłowionym okazem. Gdy przygotował stanowisko wrócił do rozmowy, którą przerwali nieoczekiwanie. – Mam wrażenie, że wyczerpałem limit nieudanych związków na jedno życie. – Pozwolił sobie na swobodny komentarz niosący lekkie tony rozbawienia. – Nie mam nikogo. – Spojrzał na towarzysza podejrzliwie, to raczej nie było w jego stylu, ale wszystkiego mógł się spodziewać, kto wie, co ta miłość robi z ludźmi?
– Obawiam się, że gdybym zupełnie się otworzył, mógłbyś polubić mnie jeszcze bardziej, ale jednocześnie straciłbym coś ze swego ponurego oblicza dupka. Nie wiem, czy chcę ryzykować. – Odparł, zupełnie szczerze wysilając się na poważniejszy ton, acz w żelaznym spojrzeniu wyczuwało się pogodę ducha idącą w parze z harmonią. Jakby oficerowi zupełnie nie przeszkadzał ten fakt i był w stanie zaryzykować obraz swojej osoby w oczach Bertrama.
Z każdym jego słowem upewniał się, coraz dobitniej o potędze uczucia, która owładnęła, tym wielkim facetem potrafiącym być zakłopotanym i wzruszonym jednocześnie mówiąc z bynajmniej nie przesadzoną emfazą o uczuciu, jakie go nawiedziło, to było coś innego niż szczeniackie zauroczenie, ot zachłyśnięcie się, to było potężniejsze może nawet, niźli sławny piorun sycylijski? Świadom, tego, jak musi mu być z tym niezręcznie, tak otwarcie mówić, komuś z zewnątrz o tym nie ponaglał go – milcząc i bawiąc się w skupieniu kawałkiem przynęty. Jakby zupełnie go tu nie było, a wiatr szeptał poemat, a może powieść? Nasączoną miłością, walką i cierpieniem. Wyłapując emocje, jakimi ten emanował rozumiał go w jakimś sensie będąc na tyle empatyczny względem drugiego człowieka, zwłaszcza kogoś bliższego potrafił skupić się wyłącznie na nim.
– Chyba to rozumiem, a jednocześnie jestem wzruszony twoją postawą. – Patrząc na dziurę w lodzie uśmiechał się, delikatnie. Nie chciał go zawstydzać, stąd pewne stonowanie w wypowiadanych słowach, lecz po chwili spojrzeniem odnalazł twarz mężczyzny. A widząc jego zmienione wyznaniem oblicze trudno, było kryć ten wyraz swego rodzaju wzruszenia. – Heitr – wyszeptał w kierunku zoologa. – Nie chcę, by ktoś oderwał mi głowę za to, że wrócisz przeziębiony z wypadu na ryby. – Mówiąc uczciwie, nie zapytał go o najważniejsze. – Kim ona lub on jest? – Tańcząc we mgle niedopowiedzeń, chciał odgarnąć, woal tajemnicy ujawniając oczywistość.
W ten jednak gdy tylko wypowiedział te słowa padło pytanie Bertram, które zgrało się wprost idealnie z dzwoneczkiem przy wędce. Momentalnie mężczyzna zerwał się do niej i po kilku minutach ostrożnego badania gruntu wyciągnął na lód podłużną, nieco walcowatą w przekroju sporych rozmiarów rybę poznaczoną plamami. – Miętus… – Stwierdził z lekkim zaskoczeniem, ale nie krył się pod tym zawód wyłowionym okazem. Gdy przygotował stanowisko wrócił do rozmowy, którą przerwali nieoczekiwanie. – Mam wrażenie, że wyczerpałem limit nieudanych związków na jedno życie. – Pozwolił sobie na swobodny komentarz niosący lekkie tony rozbawienia. – Nie mam nikogo. – Spojrzał na towarzysza podejrzliwie, to raczej nie było w jego stylu, ale wszystkiego mógł się spodziewać, kto wie, co ta miłość robi z ludźmi?
Bertram Holstein
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sro 8 Lut - 13:51
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czasami wracał do niego jeszcze tamten wieczór, niewidome oczy nieruchomych figur zdających się śledzić za jego krokami, nietrzeźwymi przez szumiący w skroniach cicho alkohol i przez uciskającą pod żebrami wściekłość; wracało do niego wspomnienie tamtego gniewu, ciężkie uczucie przysiadające znów ciężko na dnie żołądka i pozostawiające gorycz w ustach, wspomnienie otrzeźwiającego bólu rozlewającego się na piersi gorącą kaskadą i nienawistnego szaleństwa w źrenicach byłego łowcy. Stojąc przed lustrem, zahaczał mimowolnie spojrzeniem o zbielałą bliznę i czuł w dłoni fantomowy ciężar podniesionego wtedy noża, czerwonego jeszcze na brzegu od jego własnej krwi, czerwonego od myśli, że powinien sam to jednoznacznie zakończyć; przypominał sobie obawę, która złapała go wtedy za gardło i czuł jej palce na szyi nawet teraz, cały czas – bezgłośny, półprawdziwy ucisk pod grdyką, przełykany z trudem. Czasami nie mógł nic przez niego powiedzieć i miał ochotę złapać Folke za dłoń, przyłożyć ją do miejsca, w którym utknął ten strach i prosić go, żeby to zabrał – to uporczywe przeczucie, że go zawiedzie.
Czasami wracał jeszcze do tamtego wieczoru i do wielu poprzednich, w których Soelberg podawał mu podparcie własnego ramienia, często musząc robić to na siłę i wbrew niemu – w tamtym czasie faktycznie wydawał się mu przede wszystkim ponurym sukinsynem, uporczywie niedającym mu spokoju. Długo nie chciał widzieć w jego interwencjach pomocy, jedynie tę rękę łapiącą go za grzbiet i szarpiącą za kark w tył, z tą cholerną plakietką oficerską błyskającą mu przed oczami drażniącym rozkazem, którą tyle razy miał ochotę wytrącić mu na bruk, bo stawała mu na drodze.
– Uważaj, Soelberg – mruknął, opuszczając słowa w surowszy ton, podrzucając mu krótkie, przygaszone spojrzenie, w którym rozbawienie igrało zaledwie subtelną iskrą na peryferii ciemnych oczu – jeszcze skończymy razem na rybach, jakbyśmy mogli się nawet dogadać – przewrotna poważność przestrogi przełamywała się spokojnym żartem, chwilę później patrzył znów w przerębel, w granatową, niewzruszoną wodę, zauważalne linie żyłek znikających pod powierzchnią.
Powiedział trochę więcej niż zamierzał, potykając się o własne uczucia, bo wyrażone na głos wydawały mu się nagle tak ciepłe i tak wrażliwe, jakby nie mogły należeć do niego – czuł się z nimi prawie nieswojo, wypowiedzianymi bezmyślnie i zawisłymi teraz między nimi, nagle tak widoczne i przejrzyste, i tak jasne, nigdy nie sądził, że mógłby wydobyć z siebie coś tak jasnego, miał ciemną krew i podbicie serca ciemne jak podniebienie najgorszych ogarów dziadka; jedynie gniew i rozżalony, brzydki wstyd przebrzmiewający w podszewce tego wyzwania zdawał się do niego pasować, ale to było zwyczajnie uwłaczające, więc nie patrzył na niego, tchórzliwie. Czuł na sobie jego nienatarczywy wzrok i chłodny dreszcz na karku, kiedy wydobywał papierosa z kartonu, wyraźnie bardziej nerwowy, kiedy Ivar mówił o wzruszeniu. Miał ochotę mu powiedzieć, że nie ma w tym nic godnego wzruszenia, w jego miłości tak nieporadnej i beznadziejnej, i niezasługującej, w pewnym znaczeniu po prostu, jak mu się zdawało, brzydkiej; ale nie chciał być niewdzięczny za jego słowa i nie chciał być niewdzięczny wobec własnego szczęścia. Drgnął lekko, kiedy wypowiedziane przez Soelberga zaklęcie go dosięgło, zaskoczony odrobinę tym gestem, ciepłem rozlewającym się nieoczekiwanie na skórze, wbrew któremu zesztywniał mimowiednie, nieprzyzwyczajony do podobnych objawów sympatii. W niewypowiedzianym podziękowaniu podrzucił mu papierosy, zapalając swojego krótkim zaklęciem wypowiadanym pod nosem, brzmiącym jak szorstki pomruk.
– Czasem najchętniej spakowałbym wszystko i wyniósł nas na jakieś zapomniane odludzie, nie pytając nawet, czy się na to zgadza – mruknął z ponurym zmęczeniem, wypuszczając z ust kłąb dymu; nie wyjaśniając, że poza troską jest w tym pragnieniu też zwyczajna, egoistyczna zaborczość i doza nauczonej nieufności. Czasami przyłapywał się na zastanawianiu się, czy był kiedyś z innymi aktorami, z którymi grał w filmach, ale nie odważył się nawet zapytać, bo może nie chciał wiedzieć. Przykładał właśnie usta do kieliszka, kiedy precyzyjna, wymowna dociekliwość pytania dosięgła go, sprawiając, że odkrztusił lekko alkohol z podrażnionego gardła, zanim przełknął bolesny łyk; szczęśliwie poruszenie wędki odwróciło uwagę Soelberga, dając mu moment, żeby odchrząknąć i ostudzić w sobie impulsywną ochotę, by odwarknąć mu ze złością na tę sugestię.
– Dawna znajomość. Przyjaźniliśmy się w akademii, ale nigdy jakoś… za szczyla byłem w to jeszcze gorszy. Nie myślałem, że się jeszcze spotkamy. Schrzaniłem to już raz – odparł w końcu, chrzęszcząc tonem podrapanym alkoholem i dymem, niebezpośrednio oddalając wymownie widmo zupełnej otwartości; prawda wciąż czasem sprawiała, że nie wiedział, jak spojrzeć sobie w oczy. Obserwował jego wprawione ruchy; Soelberg manewrował żyłką cierpliwie, wlokąc rybę powoli ku przerębli, dopóki jej grzbiet nie błysnął tuż pod taflą. Zdobycz wzburzyła się na śniegu, a on zatrzymał papieros między wargami i przykucnął obok, by przyjrzeć się okazowi i przytrzymać ją w razie potrzeby przy wyciąganiu haka. Uśmiechnął się krzywo, poklepując go po plecach ze zgryźliwym pocieszeniem, nim wrócił na swoje krzesło.
– Nie marudź, dziadziejesz od tego jeszcze gorzej – mruknął, chwilę później sprowadzony znów ku powadze jego szczerością. Spojrzał na niego, znajdując uwagę stalowoszarych oczu; Ivar wydawał się przynajmniej dobrze tę samotność znosić, choć rozumiał, że wszystko było inne w rozmowie i inne za drzwiami pustego mieszkania. Oddawał się zapewne pracy, w tym byli do siebie podobni, być może tak samo szukał swojego punktu zaczepienia w użyteczności, z rękawami podkasanymi do łokci, brodząc w bagnie niekończących się obowiązków, bo co zostawało bez nich? Soelberg wydawał się jednak dużo bardziej w tym opanowany. W końcu Holstein pochylił się wymownie po butelkę, skinieniem głowy sugerując mu, żeby dopił resztki, żeby mógł dolać. – Po Felicii i całym tym gównie później miałem dosyć wszystkiego. A potem, w październiku, obudziłem się na cudzej kanapie, upierdolony po kolana w błocie i capiący tanią meliną. Teraz właściwie tam mieszkam – oznajmił łagodniej, zalewając metalowe dno, bo łatwiej było mówić o tym z przełykiem przepalonym procentami. Nie zamierzał mówić mu, że w końcu ktoś się znajdzie, że wystarczy poczekać, sam zapewne parsknąłby tylko, nawet teraz, na podobne bzdury, ale mówił jednocześnie, na swój sposób, chyba dokładnie to samo. – Dlaczego nie wyszło?
Czasami wracał jeszcze do tamtego wieczoru i do wielu poprzednich, w których Soelberg podawał mu podparcie własnego ramienia, często musząc robić to na siłę i wbrew niemu – w tamtym czasie faktycznie wydawał się mu przede wszystkim ponurym sukinsynem, uporczywie niedającym mu spokoju. Długo nie chciał widzieć w jego interwencjach pomocy, jedynie tę rękę łapiącą go za grzbiet i szarpiącą za kark w tył, z tą cholerną plakietką oficerską błyskającą mu przed oczami drażniącym rozkazem, którą tyle razy miał ochotę wytrącić mu na bruk, bo stawała mu na drodze.
– Uważaj, Soelberg – mruknął, opuszczając słowa w surowszy ton, podrzucając mu krótkie, przygaszone spojrzenie, w którym rozbawienie igrało zaledwie subtelną iskrą na peryferii ciemnych oczu – jeszcze skończymy razem na rybach, jakbyśmy mogli się nawet dogadać – przewrotna poważność przestrogi przełamywała się spokojnym żartem, chwilę później patrzył znów w przerębel, w granatową, niewzruszoną wodę, zauważalne linie żyłek znikających pod powierzchnią.
Powiedział trochę więcej niż zamierzał, potykając się o własne uczucia, bo wyrażone na głos wydawały mu się nagle tak ciepłe i tak wrażliwe, jakby nie mogły należeć do niego – czuł się z nimi prawie nieswojo, wypowiedzianymi bezmyślnie i zawisłymi teraz między nimi, nagle tak widoczne i przejrzyste, i tak jasne, nigdy nie sądził, że mógłby wydobyć z siebie coś tak jasnego, miał ciemną krew i podbicie serca ciemne jak podniebienie najgorszych ogarów dziadka; jedynie gniew i rozżalony, brzydki wstyd przebrzmiewający w podszewce tego wyzwania zdawał się do niego pasować, ale to było zwyczajnie uwłaczające, więc nie patrzył na niego, tchórzliwie. Czuł na sobie jego nienatarczywy wzrok i chłodny dreszcz na karku, kiedy wydobywał papierosa z kartonu, wyraźnie bardziej nerwowy, kiedy Ivar mówił o wzruszeniu. Miał ochotę mu powiedzieć, że nie ma w tym nic godnego wzruszenia, w jego miłości tak nieporadnej i beznadziejnej, i niezasługującej, w pewnym znaczeniu po prostu, jak mu się zdawało, brzydkiej; ale nie chciał być niewdzięczny za jego słowa i nie chciał być niewdzięczny wobec własnego szczęścia. Drgnął lekko, kiedy wypowiedziane przez Soelberga zaklęcie go dosięgło, zaskoczony odrobinę tym gestem, ciepłem rozlewającym się nieoczekiwanie na skórze, wbrew któremu zesztywniał mimowiednie, nieprzyzwyczajony do podobnych objawów sympatii. W niewypowiedzianym podziękowaniu podrzucił mu papierosy, zapalając swojego krótkim zaklęciem wypowiadanym pod nosem, brzmiącym jak szorstki pomruk.
– Czasem najchętniej spakowałbym wszystko i wyniósł nas na jakieś zapomniane odludzie, nie pytając nawet, czy się na to zgadza – mruknął z ponurym zmęczeniem, wypuszczając z ust kłąb dymu; nie wyjaśniając, że poza troską jest w tym pragnieniu też zwyczajna, egoistyczna zaborczość i doza nauczonej nieufności. Czasami przyłapywał się na zastanawianiu się, czy był kiedyś z innymi aktorami, z którymi grał w filmach, ale nie odważył się nawet zapytać, bo może nie chciał wiedzieć. Przykładał właśnie usta do kieliszka, kiedy precyzyjna, wymowna dociekliwość pytania dosięgła go, sprawiając, że odkrztusił lekko alkohol z podrażnionego gardła, zanim przełknął bolesny łyk; szczęśliwie poruszenie wędki odwróciło uwagę Soelberga, dając mu moment, żeby odchrząknąć i ostudzić w sobie impulsywną ochotę, by odwarknąć mu ze złością na tę sugestię.
– Dawna znajomość. Przyjaźniliśmy się w akademii, ale nigdy jakoś… za szczyla byłem w to jeszcze gorszy. Nie myślałem, że się jeszcze spotkamy. Schrzaniłem to już raz – odparł w końcu, chrzęszcząc tonem podrapanym alkoholem i dymem, niebezpośrednio oddalając wymownie widmo zupełnej otwartości; prawda wciąż czasem sprawiała, że nie wiedział, jak spojrzeć sobie w oczy. Obserwował jego wprawione ruchy; Soelberg manewrował żyłką cierpliwie, wlokąc rybę powoli ku przerębli, dopóki jej grzbiet nie błysnął tuż pod taflą. Zdobycz wzburzyła się na śniegu, a on zatrzymał papieros między wargami i przykucnął obok, by przyjrzeć się okazowi i przytrzymać ją w razie potrzeby przy wyciąganiu haka. Uśmiechnął się krzywo, poklepując go po plecach ze zgryźliwym pocieszeniem, nim wrócił na swoje krzesło.
– Nie marudź, dziadziejesz od tego jeszcze gorzej – mruknął, chwilę później sprowadzony znów ku powadze jego szczerością. Spojrzał na niego, znajdując uwagę stalowoszarych oczu; Ivar wydawał się przynajmniej dobrze tę samotność znosić, choć rozumiał, że wszystko było inne w rozmowie i inne za drzwiami pustego mieszkania. Oddawał się zapewne pracy, w tym byli do siebie podobni, być może tak samo szukał swojego punktu zaczepienia w użyteczności, z rękawami podkasanymi do łokci, brodząc w bagnie niekończących się obowiązków, bo co zostawało bez nich? Soelberg wydawał się jednak dużo bardziej w tym opanowany. W końcu Holstein pochylił się wymownie po butelkę, skinieniem głowy sugerując mu, żeby dopił resztki, żeby mógł dolać. – Po Felicii i całym tym gównie później miałem dosyć wszystkiego. A potem, w październiku, obudziłem się na cudzej kanapie, upierdolony po kolana w błocie i capiący tanią meliną. Teraz właściwie tam mieszkam – oznajmił łagodniej, zalewając metalowe dno, bo łatwiej było mówić o tym z przełykiem przepalonym procentami. Nie zamierzał mówić mu, że w końcu ktoś się znajdzie, że wystarczy poczekać, sam zapewne parsknąłby tylko, nawet teraz, na podobne bzdury, ale mówił jednocześnie, na swój sposób, chyba dokładnie to samo. – Dlaczego nie wyszło?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Ivar Soelberg
Re: 07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Wto 7 Mar - 12:06
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wraz z nastaniem nowego roku odnosił wrażenie, że uśmiech tańczy na jego obliczu znacznie częściej, niż kiedykolwiek wcześniej wrażenie to potęgowała świadomość, iż był to wyraz najszczerszej szczerości, a nie jak to miewał w zwyczaju drwiny wplecionej w złośliwy komentarz. Budziło w nim to odruchy, których wydawało mu się, że wyzbył się dawno temu, gdy wkroczył na drogę Wysłanników Forsetiego, to jednak była zapewne tylko iluzja jego osoby, bowiem cały czas skrywał tę naturę, jeno ta nie wychodziła z niego przy nadarzających się ku temu okazjach, tym samym niejako tłumiąc w sobie emocje pozwalał, by to stanowczość, dyscyplina i nuta arogancji wiodła go przez korytarze Kruczej Straży, jakby uśmiechem szczerym, mógł złamać to krzywe zwierciadło wizerunku przykładnego oficera. To zaskakujące, jak jeden wieczór w gronie bliskich ludzi mógł otworzyć umysł, a może to zasługa narkotyku? Cholera to wie… Przysięga złożona w obecności gwiazd i dogasającego ogniska, była jednak wiążąca, a Soelberg powoli zaczynał odnajdywać się w tym nie mniej skomplikowanym świecie relacji międzyludzkich.
Śmiechem skwitował wypowiedź Bertrama, miał rację. W wielu sprawach teraz do niego to docierało, że mężczyzna mimo swych wad i wrażliwości, jaka wyziera ze spokojnych ciemnych oczu potrafił czytać z ludzkich serc, może nie nazbyt wprawnie, ale wystarczająco dobrze, by móc nadać rozmowie bieg sprzyjający otwieraniu się na emocje i z emocji, nawet w przypadku, takiego dziada, jakim był Ivar. Może właśnie tej wrażliwości zawdzięczał obecny stan zakochania? Gdyby wszak nie siła przyciągania i wewnętrzna odwaga nie byłoby go tu z oficerem, tak zakładał. Nie wiedział wprawdzie, jakby brak miłości wpłynął na kogoś takiego jak Bertram, ale wolał nie pogrążać się w tak mrocznych myślach rad z tego, iż jego przyjaciel czuje szczęście i będzie mu w nim kibicował, by nigdy nie przestał w to uczucie wątpić.
– Myślę, że to naprawdę dobry pomysł. Może niezbyt właściwy i moralny, ale sądzę, że po pierwszym wybuchu podziękowałby ci z czasem, kiedyś, być może? – Uśmiechnął się delikatnie, chociaż iskierki w oczach zdradzały złośliwe diabełki, mimo to po chwili dodał już poważniejąc: – To przyjemna wizja zrealizuj ją, może nie porywaj ukochanej osoby, ale wyjedźcie na kilka dni lub tygodni, bądźcie tylko dla siebie, to wam dobrze zrobi. – Dopowiedział, to co czuł podświadomie, aby utorować pomysł i zachęcić go do jego realizacji, bo dlaczego nie?
Słuchając opowieści warga, czuł rosnącą ekscytację, jakby oczekując dawki akcji i pikanterii zakazanym owocem romansu, co przeraziło Wysłannika do tego stopnia, że spuścił wzrok i zarumienił się, mimo mrozu. Chciał momentalnie dodać kilka słów pokrzepiających przyjaciela, że to, co wówczas ich złączyło nie przepadło, a jedynie ewoluowało, że nigdy nie powinno się tak na to patrzeć i wypluwać sobie straconych okazji, a spróbować wyciągnąć z nich lekcje na przyszłość, chciał koniec końców, aby mężczyzna nie myślał o tym w ten sposób, a cieszył się chwilą, która trwa teraz.
– Wiem, wiem… ale zobaczymy, jak ty coś złowisz, czy nie będziesz marudził, cwaniaku. – Burknął po dziadowemu pod nosem, ale nie stroił „foszków” momentalnie wrócił myślami do rozmowy i przerwanych tematów. Pozwalając równocześnie się omamić dymem palonego przez towarzysza papierosa, jak i jego opowieścią płynącą coraz to szerszym nurtem zwierzeń. Milczał, aby nie zakłócić tej chwili, był zainteresowany, ale też hamował swą emocję, aby go nie spłoszyć, niby dzikie zwierze, co wyczuło intruza na swej polanie, jednakże nie czyni gwałtownych ruchów w oczekiwaniu na ruch tegoż, stąd brała się powściągliwość Soelberga. A gdy zakończył spojrzał ponownie poważniejąc na zarośniętą twarz przyjaciela i uśmiechnął się niezwykle szczerze – szczęśliwy, nawet nie próbował tego wyrazić słowami. Po prostu pewnych rzeczy nie dało się wprost powiedzieć, to się czuło.
Gdy piłeczka ponownie wróciła do niego zająknął się i milczał długo. Nie wiedział, jak to ubrać w słowa zwłaszcza po tak emocjonalnych i wzruszających opowieściach, jego blakły najzwyczajniej w świecie. Jednak nawet jeśli miałby opowiedzieć to iście tak, jakby składał raport przełożonemu, odpowie mu. Bo chciał, bo czuł, że ten jest ciekawy i w jakimś stopniu chciał pozbyć się tego z siebie, jakby za długo w nim to siedziało. – Odpowiedziałbym znanym powiedzeniem: „bo to zła kobieta była”, ale skłamałbym, myślę, że każdy, bez wyjątku zasługuje na szczęście w miłości i sądzę, że te jeszcze przede mną, a jeśli nie to liczę, chociażby na awans, bo jakaś sprawiedliwość na tym świecie, być musi. – Powiedział szczerze, ale i z nutą żartu w głosie, aby nie przybić denną odpowiedzią towarzysza wędkowania. – Myślę, że możemy chwilę jeszcze posiedzieć i podskoczyć jeszcze do domku nad jeziorem, a raczej tej rozpadającej się ruiny, którą mijaliśmy w drodze. Upieczemy ryby nad ogniem i dokończymy alkohol. Nie martw się wrócisz do domu w jednym kawałku nie rzucę cię na pożarcie lokalnej bestii. – Patrzył na Bertrama uśmiechając się szelmowsko, ale był mu wdzięczny, może ten długo na niego czekał, ale dziękował bogom za jego cierpliwość i zrozumienie.
Śmiechem skwitował wypowiedź Bertrama, miał rację. W wielu sprawach teraz do niego to docierało, że mężczyzna mimo swych wad i wrażliwości, jaka wyziera ze spokojnych ciemnych oczu potrafił czytać z ludzkich serc, może nie nazbyt wprawnie, ale wystarczająco dobrze, by móc nadać rozmowie bieg sprzyjający otwieraniu się na emocje i z emocji, nawet w przypadku, takiego dziada, jakim był Ivar. Może właśnie tej wrażliwości zawdzięczał obecny stan zakochania? Gdyby wszak nie siła przyciągania i wewnętrzna odwaga nie byłoby go tu z oficerem, tak zakładał. Nie wiedział wprawdzie, jakby brak miłości wpłynął na kogoś takiego jak Bertram, ale wolał nie pogrążać się w tak mrocznych myślach rad z tego, iż jego przyjaciel czuje szczęście i będzie mu w nim kibicował, by nigdy nie przestał w to uczucie wątpić.
– Myślę, że to naprawdę dobry pomysł. Może niezbyt właściwy i moralny, ale sądzę, że po pierwszym wybuchu podziękowałby ci z czasem, kiedyś, być może? – Uśmiechnął się delikatnie, chociaż iskierki w oczach zdradzały złośliwe diabełki, mimo to po chwili dodał już poważniejąc: – To przyjemna wizja zrealizuj ją, może nie porywaj ukochanej osoby, ale wyjedźcie na kilka dni lub tygodni, bądźcie tylko dla siebie, to wam dobrze zrobi. – Dopowiedział, to co czuł podświadomie, aby utorować pomysł i zachęcić go do jego realizacji, bo dlaczego nie?
Słuchając opowieści warga, czuł rosnącą ekscytację, jakby oczekując dawki akcji i pikanterii zakazanym owocem romansu, co przeraziło Wysłannika do tego stopnia, że spuścił wzrok i zarumienił się, mimo mrozu. Chciał momentalnie dodać kilka słów pokrzepiających przyjaciela, że to, co wówczas ich złączyło nie przepadło, a jedynie ewoluowało, że nigdy nie powinno się tak na to patrzeć i wypluwać sobie straconych okazji, a spróbować wyciągnąć z nich lekcje na przyszłość, chciał koniec końców, aby mężczyzna nie myślał o tym w ten sposób, a cieszył się chwilą, która trwa teraz.
– Wiem, wiem… ale zobaczymy, jak ty coś złowisz, czy nie będziesz marudził, cwaniaku. – Burknął po dziadowemu pod nosem, ale nie stroił „foszków” momentalnie wrócił myślami do rozmowy i przerwanych tematów. Pozwalając równocześnie się omamić dymem palonego przez towarzysza papierosa, jak i jego opowieścią płynącą coraz to szerszym nurtem zwierzeń. Milczał, aby nie zakłócić tej chwili, był zainteresowany, ale też hamował swą emocję, aby go nie spłoszyć, niby dzikie zwierze, co wyczuło intruza na swej polanie, jednakże nie czyni gwałtownych ruchów w oczekiwaniu na ruch tegoż, stąd brała się powściągliwość Soelberga. A gdy zakończył spojrzał ponownie poważniejąc na zarośniętą twarz przyjaciela i uśmiechnął się niezwykle szczerze – szczęśliwy, nawet nie próbował tego wyrazić słowami. Po prostu pewnych rzeczy nie dało się wprost powiedzieć, to się czuło.
Gdy piłeczka ponownie wróciła do niego zająknął się i milczał długo. Nie wiedział, jak to ubrać w słowa zwłaszcza po tak emocjonalnych i wzruszających opowieściach, jego blakły najzwyczajniej w świecie. Jednak nawet jeśli miałby opowiedzieć to iście tak, jakby składał raport przełożonemu, odpowie mu. Bo chciał, bo czuł, że ten jest ciekawy i w jakimś stopniu chciał pozbyć się tego z siebie, jakby za długo w nim to siedziało. – Odpowiedziałbym znanym powiedzeniem: „bo to zła kobieta była”, ale skłamałbym, myślę, że każdy, bez wyjątku zasługuje na szczęście w miłości i sądzę, że te jeszcze przede mną, a jeśli nie to liczę, chociażby na awans, bo jakaś sprawiedliwość na tym świecie, być musi. – Powiedział szczerze, ale i z nutą żartu w głosie, aby nie przybić denną odpowiedzią towarzysza wędkowania. – Myślę, że możemy chwilę jeszcze posiedzieć i podskoczyć jeszcze do domku nad jeziorem, a raczej tej rozpadającej się ruiny, którą mijaliśmy w drodze. Upieczemy ryby nad ogniem i dokończymy alkohol. Nie martw się wrócisz do domu w jednym kawałku nie rzucę cię na pożarcie lokalnej bestii. – Patrzył na Bertrama uśmiechając się szelmowsko, ale był mu wdzięczny, może ten długo na niego czekał, ale dziękował bogom za jego cierpliwość i zrozumienie.
Bertram Holstein
07.01.2001 – Jezioro Silmäjärvi, Inari – I. Soelberg & B. Holstein Sob 18 Mar - 22:03
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Precyzyjna domyślność śledczego wbijała się w świadomość jak zarzucony rybom haczyk, a on wbrew zachęcającemu pociągnięciu żyłki nerwów odruchem zapragnął się wycofać; nie chciał go wprawdzie okłamywać, ale ta przymuszona przejrzystość przyprawiała go o nerwowy dyskomfort. Próbował uśmiechnąć się do jego rozbawionego tonu, ale grymas ten wyszedł mu słaby i nieprzekonany, uporczywie wpatrywał się w lśnienie linki przecinającej przestrzeń ponad wodą jak srebrzyste pęknięcie rzeczywistości, które mógłby rozdrapać paznokciem, rozebrać tę chwilę na drobne fragmenty, rozkruszyć fiński krajobraz i zabrać go ze sobą do domu w kieszeni kurtki, żeby ułożyć go na ponów na stole kuchennym. Żałował, że nie mógł podważyć tego pęknięcia i wyszarpać z niego półprzezroczystą nić tej rozmowy, czekającej na jego odpowiedź: powinien udać, że nie zauważył? przyznać tym samym prawdę? skłamać? Nie chciał bawić się w kluczenie między słowami, niedopowiedzenia i niebezpośredniości; wiedział, że się między nimi zgubi. Nie chciał też oddawać tego nikomu – nawet kiedy Soelberg uśmiechał się i zdawał się zupełnie z tym w porządku, miał wrażenie, że gdzieś zawisają te rzeczy, które mówiono; wyzwiska, które ścigały ich jeszcze w akademii, krzywe spojrzenia, bełkot tradycjonalistycznych poglądów próbujących zamknąć miłość w uproszczonych ramach restrykcji, które sam powtarzał wystarczająco długo, żeby teraz podchodziły mu do gardła chęcią sprzeciwu. Nie chciał, żeby na nich spoglądano, żeby próbowano to za nich definiować – to dewiacja, to nic złego, to należało wyłącznie do nich i po prostu było – i choć przyjaciel nie wydawał się wyciągać żadnych podobnych wniosków na głos, drażniło go, że sam wbrew sobie musiał się nad tym zastanawiać: czy powinien zaprzeczyć?
– Podziękowałaby – odezwał się w końcu, wyłuskując z dyskursu subtelny ton dociekliwości, której nie mógł zwyczajnie ignorować; czy to było naprawdę tak oczywiste? Podniósł na niego spojrzenie, przygasłe tak samo jak grymas, zaskoczony, że nie odczuwał przy tym podgryzania wstydu, jedynie zmęczoną pewność, tą samą, z którą brał za kark przynoszone do ośrodka futrzaste problemy, z którymi należało uporać się możliwie szybko i bez rozczulenia. – Gdybyś miał wspominać o tym gdziekolwiek, nawet w liście – dodał zaskakująco spokojnie, pozwalając, by w prośbie przebrzmiała chrzęszcząca surowość. Żaden z nich nie był zupełnie anonimowy, a on nie chciał, żeby ta jedyna dobra rzecz wylądowała na bruku z nowym wydaniem gazety, sprowadzając im pod okna ciekawskie spojrzenia: nie chciał stanowić przykładu, złego czy dobrego, symbolu deprawacji czy postępowości, kolejnego rozczarowania dziadka. Dopiero po chwili przełamał spoważniałość cieniem uśmiechu, w cynamonie spojrzenie przebłysnęło bezwiedne ciepło przebudzone czułym wspomnieniem. – Nie obawiam się wybuchu, właściwie przeciwnie. Czasem chciałbym, żeby do tego doszło – mruknął, odwracając się znów do żyłek, obserwując końce wędek uniesione statecznie nad przeręblą. – Chyba nigdy jeszcze nie widziałem, jak się złości. Nie wiem, czy mogliśmy być bardziej różni – w głosie odezwał mu się pogłos prawie rozbawionej wesołości, zatrzymanej w piersi, pod osierdziem. Wciąż nie potrafił zrozumieć, jak mogli w tym razem utknąć: jak Folke mógł mu ufać, jak sam mógł wierzyć, że nic złego się nie wydarzy; czasami wciąż łapał się na tym, że nie wiedział, co zrobić, kiedy zamiast krzyku, odpowiadał mu z cichą łagodnością, jakby krzyku się spodziewał i tylko na to był przygotowany. Czasem czuł się jak skończony sukinsyn, właśnie przez to: bo sam podnosił głos zbyt łatwo.
– Może jak uspokoi się trochę w robocie. Potrzeba mi zresztą urlopu. Chyba się przepalam, czasem mam ochotę przemielić wolontariuszy na pokarm – rozgryzł na języku ziarno cierpkiej marudności, wodząc spojrzeniem po ciemniejącym horyzoncie. Dym sączył się leniwie, był trochę spokojniejszy, choć wciąż wyczuwał pewne naprężenie, gdzieś nisko pod sercem, nieustępliwy ząb niepokoju, wypowiedzianą prawdę ugrzęźnięta między nimi jak piach w bucie. Sądził dotąd, że jeśli komuś powie, znajdzie w tym jakąś ulgę, ale nie czuł jej wcale: Soelberg właściwie nie dał mu wyboru, prócz kłamstwa. Czym się zdradził?
Kieliszki dopełniły się powoli, a on podnosił na niego uważne spojrzenie, zastanawiając się, czy też przypadkiem poruszał jakąś kłopotliwą strunę, choć może z takimi, jak oni, nie było właściwie innych; wypowiedziane na głos emocje wciąż tliły mi się w świadomości jak plamy startej nieprzyjemnie skóry, zachodząc pulsującą spiekotą mimowiednego wstydu, którą zamierzał uciszyć w sobie alkoholem, bo nie znał na to innego sposobu. Nie zamierzał naciskać, więc czekał wzajemnie aż wyważy wreszcie wygodną mu odpowiedź, zatrzymując w płucach dym, zanim nie wypuścił go nad krawędzią kieliszka, białą parę zmieszaną z gryzącym tytoniem. Atmosfera życzliwej otwartości wydawała się wciąż obca, rześka jak tutejsze powietrze, kąśliwa – ale pomyślał też, że dziwacznie do tego miejsca pasowała, do otwartej przestrzeni i spokojności wszystkiego wokół. Łatwo byłoby te wszystkie słowa tu po prostu zostawić. Soelberg decydował się wreszcie na komfortową ogólność, a jemu to wystarczało, więc uśmiechnął się w solidarnym rozbawieniu, niezaskoczony przynajmniej tym przywiązaniem do pracy, w tym zupełnie go rozumiał.
– Dzięki – mruknął w końcu, przeciskając wdzięczność przez rozluźniony węzeł krtani, kotwicząc na nim uważniejsze spojrzenie; nie sprecyzował, że miał na myśli tamtą interwencję, zdawało się to za mało, a on więcej nie umiałby chyba wyrazić, ale wydawało mu się, że jest to między nimi jasne: to, że zawdzięczał mu więcej niż tylko, prawdopodobnie, własne życie. – Daj znać, gdybyś potrzebował jakichś uspokojonych burd do papierów. Może przynajmniej w ten sposób ci się odpłacę. Mam nadzieję, rzecz jasna, że trafisz też na to drugie szczęście, ale nie będę ukrywał, że dobrze wiedzieć, że siedzisz na posterunku – stwierdził z podobną żartobliwością, pod którą wciąż dźwięczała szczera wdzięczność, pozwalając, by gorący łyk z uniesionego kieliszka postawił kropkę w nurcie tej rozmowy. Mieli jeszcze trochę czasu i kolację do złapania, wieczór z każdym łykiem wydawał się cieplejszy i swobodniejszy na barkach; cokolwiek jeszcze zdążą sobie powiedzieć, miał przynajmniej nadzieję, że oboje nie będą tego pamiętać zbyt dobrze. Miał mu jeszcze odpowiedzieć, ale koniec jego wędki ugiął się nagle, odwracając jego uwagę; zamknął więc usta na papierosie, ściągając ją z podpórki, by wyciągnąć na lód porządnego lipienia o wyraźnym wzorze zielonej łuski. Uśmiech, tym razem, rozciągnął mu się na ustach szerokim grymasem, wyciągającym na wierzch fizjonomii gładszy rys właściwszy jego wiekowi; prostoduszny, nieskażony entuzjazm.
– Co tam mamrotałeś?
Bertram i Ivar z tematu
– Podziękowałaby – odezwał się w końcu, wyłuskując z dyskursu subtelny ton dociekliwości, której nie mógł zwyczajnie ignorować; czy to było naprawdę tak oczywiste? Podniósł na niego spojrzenie, przygasłe tak samo jak grymas, zaskoczony, że nie odczuwał przy tym podgryzania wstydu, jedynie zmęczoną pewność, tą samą, z którą brał za kark przynoszone do ośrodka futrzaste problemy, z którymi należało uporać się możliwie szybko i bez rozczulenia. – Gdybyś miał wspominać o tym gdziekolwiek, nawet w liście – dodał zaskakująco spokojnie, pozwalając, by w prośbie przebrzmiała chrzęszcząca surowość. Żaden z nich nie był zupełnie anonimowy, a on nie chciał, żeby ta jedyna dobra rzecz wylądowała na bruku z nowym wydaniem gazety, sprowadzając im pod okna ciekawskie spojrzenia: nie chciał stanowić przykładu, złego czy dobrego, symbolu deprawacji czy postępowości, kolejnego rozczarowania dziadka. Dopiero po chwili przełamał spoważniałość cieniem uśmiechu, w cynamonie spojrzenie przebłysnęło bezwiedne ciepło przebudzone czułym wspomnieniem. – Nie obawiam się wybuchu, właściwie przeciwnie. Czasem chciałbym, żeby do tego doszło – mruknął, odwracając się znów do żyłek, obserwując końce wędek uniesione statecznie nad przeręblą. – Chyba nigdy jeszcze nie widziałem, jak się złości. Nie wiem, czy mogliśmy być bardziej różni – w głosie odezwał mu się pogłos prawie rozbawionej wesołości, zatrzymanej w piersi, pod osierdziem. Wciąż nie potrafił zrozumieć, jak mogli w tym razem utknąć: jak Folke mógł mu ufać, jak sam mógł wierzyć, że nic złego się nie wydarzy; czasami wciąż łapał się na tym, że nie wiedział, co zrobić, kiedy zamiast krzyku, odpowiadał mu z cichą łagodnością, jakby krzyku się spodziewał i tylko na to był przygotowany. Czasem czuł się jak skończony sukinsyn, właśnie przez to: bo sam podnosił głos zbyt łatwo.
– Może jak uspokoi się trochę w robocie. Potrzeba mi zresztą urlopu. Chyba się przepalam, czasem mam ochotę przemielić wolontariuszy na pokarm – rozgryzł na języku ziarno cierpkiej marudności, wodząc spojrzeniem po ciemniejącym horyzoncie. Dym sączył się leniwie, był trochę spokojniejszy, choć wciąż wyczuwał pewne naprężenie, gdzieś nisko pod sercem, nieustępliwy ząb niepokoju, wypowiedzianą prawdę ugrzęźnięta między nimi jak piach w bucie. Sądził dotąd, że jeśli komuś powie, znajdzie w tym jakąś ulgę, ale nie czuł jej wcale: Soelberg właściwie nie dał mu wyboru, prócz kłamstwa. Czym się zdradził?
Kieliszki dopełniły się powoli, a on podnosił na niego uważne spojrzenie, zastanawiając się, czy też przypadkiem poruszał jakąś kłopotliwą strunę, choć może z takimi, jak oni, nie było właściwie innych; wypowiedziane na głos emocje wciąż tliły mi się w świadomości jak plamy startej nieprzyjemnie skóry, zachodząc pulsującą spiekotą mimowiednego wstydu, którą zamierzał uciszyć w sobie alkoholem, bo nie znał na to innego sposobu. Nie zamierzał naciskać, więc czekał wzajemnie aż wyważy wreszcie wygodną mu odpowiedź, zatrzymując w płucach dym, zanim nie wypuścił go nad krawędzią kieliszka, białą parę zmieszaną z gryzącym tytoniem. Atmosfera życzliwej otwartości wydawała się wciąż obca, rześka jak tutejsze powietrze, kąśliwa – ale pomyślał też, że dziwacznie do tego miejsca pasowała, do otwartej przestrzeni i spokojności wszystkiego wokół. Łatwo byłoby te wszystkie słowa tu po prostu zostawić. Soelberg decydował się wreszcie na komfortową ogólność, a jemu to wystarczało, więc uśmiechnął się w solidarnym rozbawieniu, niezaskoczony przynajmniej tym przywiązaniem do pracy, w tym zupełnie go rozumiał.
– Dzięki – mruknął w końcu, przeciskając wdzięczność przez rozluźniony węzeł krtani, kotwicząc na nim uważniejsze spojrzenie; nie sprecyzował, że miał na myśli tamtą interwencję, zdawało się to za mało, a on więcej nie umiałby chyba wyrazić, ale wydawało mu się, że jest to między nimi jasne: to, że zawdzięczał mu więcej niż tylko, prawdopodobnie, własne życie. – Daj znać, gdybyś potrzebował jakichś uspokojonych burd do papierów. Może przynajmniej w ten sposób ci się odpłacę. Mam nadzieję, rzecz jasna, że trafisz też na to drugie szczęście, ale nie będę ukrywał, że dobrze wiedzieć, że siedzisz na posterunku – stwierdził z podobną żartobliwością, pod którą wciąż dźwięczała szczera wdzięczność, pozwalając, by gorący łyk z uniesionego kieliszka postawił kropkę w nurcie tej rozmowy. Mieli jeszcze trochę czasu i kolację do złapania, wieczór z każdym łykiem wydawał się cieplejszy i swobodniejszy na barkach; cokolwiek jeszcze zdążą sobie powiedzieć, miał przynajmniej nadzieję, że oboje nie będą tego pamiętać zbyt dobrze. Miał mu jeszcze odpowiedzieć, ale koniec jego wędki ugiął się nagle, odwracając jego uwagę; zamknął więc usta na papierosie, ściągając ją z podpórki, by wyciągnąć na lód porządnego lipienia o wyraźnym wzorze zielonej łuski. Uśmiech, tym razem, rozciągnął mu się na ustach szerokim grymasem, wyciągającym na wierzch fizjonomii gładszy rys właściwszy jego wiekowi; prostoduszny, nieskażony entuzjazm.
– Co tam mamrotałeś?
Bertram i Ivar z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat