:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
04.01.2001 – Dworzec kolejowy, Sztokholm – L. Nørgaard & S. Fenrisson
2 posters
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
04.01.2001
Rozszczepione, niebieskie cienie sosnowych gałęzi przesuwały się po jego twarzy, gdy pociąg mijał kolejne stacje, sunąc na wskroś iglastej tajgi – z dala od ciasnego karceru, w jakim zamykało go miasto, pozwalał, by myśli pierzchły na boki rozprężonym, kojącym spokojem, przeskakując pod półprzymkniętymi powiekami w rytm chroboczącego dźwięku metalowych kół. Czuł, jak jego własna świadomość, dotąd skrwawiona we wnykach ponurego obowiązku, rozwierała się pąkami świeżych barw, oswobodzona i wolna – przynajmniej chwilowo. Zapominał o dźwięku, który wydawał szrapnel rozjątrzonych emocji, gdy wbijał się pomiędzy żebra i dźwięku, który wydawał oddech, gdy opuszczał płuca, zapominał zapachu stęchlizny, chloru i infekcji, zapominał widoku dziesięciolatków kulących się pod ścianą w ciasnym objęciu, mającym przynieść im namiastkę upragnionego ciepła; zamiast tego pozwalał sobie myśleć o cudzych ustach, ocierających się o bliznę na jego lewym boku, o miękkich palcach przesuwających się wzdłuż kręgosłupa, uwalniających spod jego napiętej struny trzydzieści trzy kręgi, rozkładające nowe skrzydła, żółte i mokre jak szpik kostny. Dotychczasowe lęki wspinały się we śnie po opuszczonych ramionach, szarpiąc za pojedyncze, skręcone wiechcie, opadające na blade czoło, a on śmiał się głośno, nagle pozbawiony ich w sposób tak nienaturalny i histeryczny, pozwalający pochopnie sądzić, że nie obawiał się już niczego – wilgoci zbierającej się na powierzchni tęczówek w znajomej barwie indygo, atramentowych jak płótno polarnej nocy, siedzieć bez koszuli nad brzegiem jeziora Golddajávri i chwytać Lasse za rękę na oczach ludzi, przed którymi dotąd kornie odwracał wzrok, jakby w przestrachu, że dostrzegą w jego spojrzeniu odbicie skrywanych w sercu tajemnic.
Pociąg oddalał się od stacji, która ginęła daleko za jego plecami, nakryta kolejnymi warstwami krajobrazu, a on po raz pierwszy nie czuł się, jakby podróż była jedynie innym rodzajem ucieczki, iloczynem strachu i sztubackiej tchórzliwości, w wyniku których opuścił kolebkę rodzinnego miasta – nigdy nie potrafił wybaczyć sobie tej dezercji, bo choć pragnął jej, odkąd zwiesił wzrok na błękicie ginącego wśród fal horyzontu, świadomość, że pozwolił matce umrzeć w samotności, odgryzła żarłoczny kęs z jego sumienia i przeżuwała go z łapczywością dzikiego zwierzęcia. Tym razem nie uciekał – wisiał nad ziemią z ramionami rozciągniętymi jak słowik, tak samo jasny i swobodny na tle błękitnego firmamentu, wciąż był jednak, mimo wszystko, tym samym człowiekiem, nadal nosił sierpowatą bliznę nad lewą brwią, bielejącą odkąd rozbił głowę o kant kuchennego stołu, drżąc w kołysce niepozornych ośmiu lat dorosłości, wciąż wypalał dziennie paczkę papierosów, ukrywając cierpki zapach pod intensywnym posmakiem miętowych pastylek, wciąż był sfatygowany i zmęczony pracą, która przetrzymywała go poza domem do późnych godzin wieczornych, wciąż czuł pod opuszkami echo stygnącego żalu, który rozlał się starorzeczem linii papilarnych; siłą spychał na bok rozdrażnienie własnych słów i wspomnienie słów Sohvi, ukrywając je na dnie świadomości w ten sam, chorobliwy sposób, w jaki lata temu ukrywał wieść o śmierci Margrét, trzymając płacz w ciasnym ucisku przełyku, dopóki kilka dni później łzy nie wyrwały się z niego gwałtownym i nieoczekiwanym spazmem.
Przez chwilę przyglądał się profilowi Lasse, jego szczupłej, onieśmielająco zaostrzonej twarzy, po której przesuwały się plamy światła, wzbierające jak przypływy i odpływy na skośnej linii kości policzkowej – siedział naprzeciwko niego, obserwując, jak zwieszał spojrzenie za szybą, a jego źrenice poruszały się po atramentowej tafli spojrzenia, chwytając kontury drzew, rozmazane prędkością jadącego pociągu. Pamięć ostatniej kłótni powoli oddalała się w głąb przeszłości, rozcierała na powierzchni jaźni w ten sam sposób, w jaki rozcierało się wszystko, co mogłoby utwierdzić go w przekonaniu, że nie kochał go wprawdzie tak silnie, jak sądził, że wyrywał z niego wszystkie miękkie, ciemne plamy, pozostając z pełnią soczystego owocu, który wydawał mu się słodki i świeży – Lasse widział okruchy jego koszmarów i wiedział, co robiło z nim światło księżyca, mimo to wciąż chował twarz w ciepłe zgłębienie jego szyi, kiedy się śmiał, wciąż wykorzystywał szansę, by przekornie uderzyć kolanem o jego udo i przechwycić krótkie, łagodnie rozbawione spojrzenie, gdy oboje zdawali sobie sprawę, że patrzyli na siebie z przeciwnych stron pokoju. Pragnął wyciągnąć z siebie tę czułą i spokojną część siebie, której istnienia nie podważał tylko w jego obecności – zapominał o postrzępionej ranie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się lewa komora serca i wyraźnych, białych liniach, srebrzących się wszędzie tam, gdzie dotykały go jego palce; nie był szczęśliwszy ani zdrowszy, ale zmienna, rozprzęgająca się za oknem panorama sprawiała, że łatwiej było oszukiwać własne sumienie.
– Czasem wydaje mi się, że dni mijają w Midgardzie zupełnie innym tempem, jakby wszyscy zatrzymali się w czasie. Byłem w mieście zaledwie cztery dni, a czuję się, jakbym nie opuszczał go przez kilka lat. – rozciągnął wargi subtelnym, nieco refleksyjnym rozbawieniem, pochylając się do przodu i dyskretnie opierając opuszki palców na jego kościstym kolanie, po czym przechylił lekko głowę, by uciec spojrzeniem w kierunku śpiącej kobiety, która zajmowała jedno z siedzeń po przeciwnej stronie pustego przedziału. – Myślisz, że nas słyszy? – rzucił przycichłym, choć wyraźnie filuternym tonem, raptem unosząc prowokacyjnie brwi i przesuwając powoli dłoń głębiej wzdłuż jego uda, zanim nie uśmiechnął się zgrywnie, unosząc wzrok w niecierpliwym, zdziecinniałym oczekiwaniu.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie spał tej nocy. Bezsenność pochłaniała go stopniowo, wkradając się w krwiobieg niczym kolejna choroba, zaplątując ogon wokół jego narządów i prześlizgując się w głąb ciała jak żmija; wiedział, że gdy dotrze do karku i wbije zęby w miękkie miejsce u nasady czaszki, niewiele z niego zostanie — kilka kosmyków włosów i zgaszony w kałamarzu papieros. Będzie znów niemal szary, przeżarty apatią, która wciskała jego ciało — pokruszone i zbite jak żeglarski węzeł — w kąt zimnego łóżka, gdzie nie umiałby już nawet prosić bogów o siłę. To był stały punkt jego życia, jeden z tych przystanków, które zawsze mijał i w których grzązł z roku na rok coraz dłużej, coraz głębiej, coraz ufniej — głupie jagnię prowadzone za gardło na ołtarz ofiarny. Naiwnie powtarzał sobie, że wszystko minie, gdy wróci wiosna, ale wiosna nie wracała nigdy, a świat zwężał się do rozmiarów szpary uchylonych drzwi. W tej wąskiej linii pionowego światła widział sylwetki swoich sióstr przepływające szybko korytarzem, ich dłonie z przejęciem chwytające się framugi, dziewczęce palce o pomalowanych paznokciach wsuwające do pokoju talerze z jedzeniem i filiżanki z herbatą, choć znały go na tyle, by wiedzieć, że rano wszystko pozostanie nietknięte. Powinnam napisać do matki? – pytała Ida, stając w progu jak chudy uzurpator w ciemnej sukience z koronkowym kołnierzem, przyglądając mu się w półmroku parą wielkich, syrenich oczu. Co roku zadawała to samo pytanie, a on oddychał tą samą paniką, zrywając się z łóżka w tym samym nieładzie, pogiętej koszuli i zapadniętych policzkach, przedzierając się przez pokój zarzucony zapisanymi kartkami papieru i książkami niedbale rozłożonymi na podłodze. Nie mów jej, niech się nie martwi – zapewniał ją niemal błagalnie, a ona jak zwykle przystawała niechętnie, wydając z siebie westchnienie, które rozdzierało go w pół. Potem pytała, czy idzie do niego i czy wróci na noc, a kiedy powtarzał, że tak i że nie, wzruszała tylko ramionami, nadal otępiała po kłótni, którą musieli wszcząć jakiegoś wieczora – Lasse zawsze zapominał jej przebiegu. Zaczynała się od tego, że Ida nie wiedziała, jak to jest, a on nie doceniał tego, jak doskonale wie; kazała mu się pierdolić, ktoś trzaskał drzwiami, Silje nie wychodziła z pokoju do południa, a on wciąż wypatrywał tragedii, która nie chciała nadejść. Wizje, które udręczyły go wraz z ostatnimi tygodniami grudnia, zamieniły się w gęstą mgłę lękowego wyczekiwania – obrazy zniknęły, pozostał tylko ich posmak na samej krawędzi wszystkich zmysłów.
Ida powiedziała matce, a on ledwie uciszył głos, który kazał mu rzucić w nią ostrzem srebrnej zastawy. Święta przypominały kuriozalną torturę, ciągnącą się za ogonem unoszącego się nad Aalborg zimowego słońca. W jego dawnej sypialni cienie koszmarów kłębiły się w kątach jak pajęczyny, a poza jej progiem Dagmar śledziła go wzrokiem niczym myśliwski pies. Jej głos był równie ciepły co twardy, gdy przypominała mu, że powinien zostać na jakiś czas w domu. To nie był dom, więc Lasse uśmiechał się blado i podawał kawałek nabitej na widelec kolacji matczynemu chartowi, wciskającemu długi pysk na jego kolana. Twierdziła, że to rozsądne wyjście — znowu słabł i chorował, a tutaj (w tym domu, który nie mógł być już domem) czekała go najlepsza opieka. Chyba nie chcesz, żeby było tak jak ostatnim razem? Dreszcze wspinały się w górę jego kręgosłupa, bo ostatnim razem drzwi były zamknięte, ostatnim razem był jasnowłosy syn profesora i pełne rodzicielskiej miłości groźby zdobiące ojcowski gabinet. Kolacja śmierdziała spalenizną, a może to był tylko jego strach – podskórne przekonanie, że Ida powiedziała matce więcej, że ktoś jej powiedział (przypominał sobie dziewczynę w szmaragdowej sukience, śmiejącą się nieopodal nich w półmroku baru, a ona kolejny raz wydała mu się znajoma, jej duch jeszcze niedawno przylepiony do ramienia jego starszego brata). Rodzinna posiadłość stanęła w płomieniach; musiał wrócić do Midgardu — nie, musiał wyjechać gdzieś dalej.
Dalej. Za każdym razem, gdy stukot pociągu wypadał z rytmu, jego myśli wracały do ciepłego, zacienionego przedziału, a wzrok do postaci siedzącej naprzeciw. Wpatrywał się w jego twarz, jakby bał się zgubić choćby mały jej fragment – jedną rzęsę, plamę światła, jedną kropkę rozbitego przez słońce pigmentu na policzku. Ostatnimi czasy starał się ukrywać przed nim swoje osłabienie, wmawiając sobie zaciekle, że ciemność minie, a on jest w stanie schować ten gorszy moment pod ładnym uśmiechem i ciepłym śladem ust odbitym na obojczyku. Upominał samego siebie, że Safír nie zauważy – lub zauważy i uzna to za niegroźne – że zbladł, schudł i schował nad lewą kością biodrową nową ranę. Głos Sohvi Vanhanen wracał do niego raz po raz, odbijając się wspomnieniem od ścian i podłóg, od sklepienia nieba i bliskiej obecności drugiego ciała. Nie umiał wbić w jego barki własnych problemów, powtórzyć tamtego koszmaru, którym obarczył go kilka lat temu. Wracał spojrzeniem do ruchomego krajobrazu za oknem i myślał o tym, że to przecież nieważne, wszystko minie, gdy wróci wiosna i że wiosna mogła być równie dobrze człowiekiem, bo ostatnio umiał spać spokojnie jedynie w ciemnej czytelni biblioteki i w jego łóżku, bo ostatnio gdy obiecywał sobie, że się zmieni, jego obietnice nie smakowały popiołem, bo gdy się śmiał, śmiał się w jego usta i spijał z nich swoje imię jak alkohol. Mógłby go tam zabrać – dalej – chociaż na jeden dzień; zamknąć się z nim gdzieś poza granicami własnych horrorów, nachylać się nad jego twarzą i powtarzać, że jest piękny i że jeżeli pokaże mu, gdzie wstyd przysiadł na jego ciele, on scałuje wszystkie jego ślady.
— Mówisz tak, bo nie byłeś nigdy w moim rodzinnym mieście. Tam można spędzić trzy dni grudnia i obudzić się o dwadzieścia lat starszy — odparł lekkomyślną kpiną, bez namysłu i pożałował szybko lekkości własnych słów, bo wspomnienie podejrzliwego spojrzenia rodziców ułożyło się na jego ciele gęsią skórką. Mimo to uśmiechnął się do niego sennie, łapiąc spojrzenie zielonych oczu, po których szkle przesuwały się sylwetki iglastych drzew. Jego obecność wydawała mu się ciepła i pokrzepiająca, choć płytki oddech niepewności nadal szumiał nad uchem, a rozkruszony wyraz jego twarzy, zatopiony w gwarze tamtego baru prześladował go, gdziekolwiek się udał. Wilgotne spojrzenie, twarda stateczność słów podszyta gniewem i wyrzutem jak wełniany płaszcz, pod którym Lasse chował się gdzieś w kątach jego mieszkania – bardziej nawiedzająca go zjawa, niż ktoś, kogo można było nazwać partnerem.
Kochał go jednak teraz, więc to nie miało znaczenia i gdy palce dotknęły jego kolana, zniknęło wspomnienie tamtej kłótni i cały ten zadymiony ból, który nękał go nocami; został tylko przyjemny ucisk pod granicą mostka, ten urokliwy, filuterny uśmiech rozsuwający się po jasnej, przystojnej twarzy Safíra jak łuna porannego światła. Mimowolnie rozchylił wargi, jakby oczekiwał ulatujących spomiędzy nich słów, gdy dłoń przesunęła się dalej, a on – ku własnej irytacji – poczuł ciepło rumieńca napływające na policzki. Kątem oka dostrzegł zarys śpiącej kobiety, wyłapując spokojny rytm jej oddechu, nim wrócił spojrzeniem do jego oczu. Tłumił własne rozbawienie pod przybraną nagle maską przesadzonej, ostentacyjnej powagi – jednego z tych znudzonych, zmanierowanych wyrazów twarzy, których zwykł używać w towarzystwie i na zimnych korytarzach instytutu. Chwycił jego dłoń, splatając ich palce, pozwalając mu przesunąć się jeszcze kilka centymetrów.
— Panie Fenrisson — odezwał się w końcu, wypełniając chłodnym, ściszonym brzmieniem swojego głosu dzielącą ich przestrzeń. Był niemal dumny ze swojej gry, z tego wyniosłego arystokraty, którym stał się znów na kilka sekund, choć rozbawienie łamało końcówki wyrazów i rozbłyskiwało iskrami w jego oczach. — Wysoce niestosowne — oznajmił twardo, unosząc dumnie podbródek i pozwalając sobie w końcu na szeroki, szelmowski uśmiech, rzucony ku Safírowi niczym wyzwanie. — Nie chce Pan chyba, żebym się niepotrzebnie denerwował…
Ida powiedziała matce, a on ledwie uciszył głos, który kazał mu rzucić w nią ostrzem srebrnej zastawy. Święta przypominały kuriozalną torturę, ciągnącą się za ogonem unoszącego się nad Aalborg zimowego słońca. W jego dawnej sypialni cienie koszmarów kłębiły się w kątach jak pajęczyny, a poza jej progiem Dagmar śledziła go wzrokiem niczym myśliwski pies. Jej głos był równie ciepły co twardy, gdy przypominała mu, że powinien zostać na jakiś czas w domu. To nie był dom, więc Lasse uśmiechał się blado i podawał kawałek nabitej na widelec kolacji matczynemu chartowi, wciskającemu długi pysk na jego kolana. Twierdziła, że to rozsądne wyjście — znowu słabł i chorował, a tutaj (w tym domu, który nie mógł być już domem) czekała go najlepsza opieka. Chyba nie chcesz, żeby było tak jak ostatnim razem? Dreszcze wspinały się w górę jego kręgosłupa, bo ostatnim razem drzwi były zamknięte, ostatnim razem był jasnowłosy syn profesora i pełne rodzicielskiej miłości groźby zdobiące ojcowski gabinet. Kolacja śmierdziała spalenizną, a może to był tylko jego strach – podskórne przekonanie, że Ida powiedziała matce więcej, że ktoś jej powiedział (przypominał sobie dziewczynę w szmaragdowej sukience, śmiejącą się nieopodal nich w półmroku baru, a ona kolejny raz wydała mu się znajoma, jej duch jeszcze niedawno przylepiony do ramienia jego starszego brata). Rodzinna posiadłość stanęła w płomieniach; musiał wrócić do Midgardu — nie, musiał wyjechać gdzieś dalej.
Dalej. Za każdym razem, gdy stukot pociągu wypadał z rytmu, jego myśli wracały do ciepłego, zacienionego przedziału, a wzrok do postaci siedzącej naprzeciw. Wpatrywał się w jego twarz, jakby bał się zgubić choćby mały jej fragment – jedną rzęsę, plamę światła, jedną kropkę rozbitego przez słońce pigmentu na policzku. Ostatnimi czasy starał się ukrywać przed nim swoje osłabienie, wmawiając sobie zaciekle, że ciemność minie, a on jest w stanie schować ten gorszy moment pod ładnym uśmiechem i ciepłym śladem ust odbitym na obojczyku. Upominał samego siebie, że Safír nie zauważy – lub zauważy i uzna to za niegroźne – że zbladł, schudł i schował nad lewą kością biodrową nową ranę. Głos Sohvi Vanhanen wracał do niego raz po raz, odbijając się wspomnieniem od ścian i podłóg, od sklepienia nieba i bliskiej obecności drugiego ciała. Nie umiał wbić w jego barki własnych problemów, powtórzyć tamtego koszmaru, którym obarczył go kilka lat temu. Wracał spojrzeniem do ruchomego krajobrazu za oknem i myślał o tym, że to przecież nieważne, wszystko minie, gdy wróci wiosna i że wiosna mogła być równie dobrze człowiekiem, bo ostatnio umiał spać spokojnie jedynie w ciemnej czytelni biblioteki i w jego łóżku, bo ostatnio gdy obiecywał sobie, że się zmieni, jego obietnice nie smakowały popiołem, bo gdy się śmiał, śmiał się w jego usta i spijał z nich swoje imię jak alkohol. Mógłby go tam zabrać – dalej – chociaż na jeden dzień; zamknąć się z nim gdzieś poza granicami własnych horrorów, nachylać się nad jego twarzą i powtarzać, że jest piękny i że jeżeli pokaże mu, gdzie wstyd przysiadł na jego ciele, on scałuje wszystkie jego ślady.
— Mówisz tak, bo nie byłeś nigdy w moim rodzinnym mieście. Tam można spędzić trzy dni grudnia i obudzić się o dwadzieścia lat starszy — odparł lekkomyślną kpiną, bez namysłu i pożałował szybko lekkości własnych słów, bo wspomnienie podejrzliwego spojrzenia rodziców ułożyło się na jego ciele gęsią skórką. Mimo to uśmiechnął się do niego sennie, łapiąc spojrzenie zielonych oczu, po których szkle przesuwały się sylwetki iglastych drzew. Jego obecność wydawała mu się ciepła i pokrzepiająca, choć płytki oddech niepewności nadal szumiał nad uchem, a rozkruszony wyraz jego twarzy, zatopiony w gwarze tamtego baru prześladował go, gdziekolwiek się udał. Wilgotne spojrzenie, twarda stateczność słów podszyta gniewem i wyrzutem jak wełniany płaszcz, pod którym Lasse chował się gdzieś w kątach jego mieszkania – bardziej nawiedzająca go zjawa, niż ktoś, kogo można było nazwać partnerem.
Kochał go jednak teraz, więc to nie miało znaczenia i gdy palce dotknęły jego kolana, zniknęło wspomnienie tamtej kłótni i cały ten zadymiony ból, który nękał go nocami; został tylko przyjemny ucisk pod granicą mostka, ten urokliwy, filuterny uśmiech rozsuwający się po jasnej, przystojnej twarzy Safíra jak łuna porannego światła. Mimowolnie rozchylił wargi, jakby oczekiwał ulatujących spomiędzy nich słów, gdy dłoń przesunęła się dalej, a on – ku własnej irytacji – poczuł ciepło rumieńca napływające na policzki. Kątem oka dostrzegł zarys śpiącej kobiety, wyłapując spokojny rytm jej oddechu, nim wrócił spojrzeniem do jego oczu. Tłumił własne rozbawienie pod przybraną nagle maską przesadzonej, ostentacyjnej powagi – jednego z tych znudzonych, zmanierowanych wyrazów twarzy, których zwykł używać w towarzystwie i na zimnych korytarzach instytutu. Chwycił jego dłoń, splatając ich palce, pozwalając mu przesunąć się jeszcze kilka centymetrów.
— Panie Fenrisson — odezwał się w końcu, wypełniając chłodnym, ściszonym brzmieniem swojego głosu dzielącą ich przestrzeń. Był niemal dumny ze swojej gry, z tego wyniosłego arystokraty, którym stał się znów na kilka sekund, choć rozbawienie łamało końcówki wyrazów i rozbłyskiwało iskrami w jego oczach. — Wysoce niestosowne — oznajmił twardo, unosząc dumnie podbródek i pozwalając sobie w końcu na szeroki, szelmowski uśmiech, rzucony ku Safírowi niczym wyzwanie. — Nie chce Pan chyba, żebym się niepotrzebnie denerwował…
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Na własnym ciele łatwiej było mu ignorować wszystko, czego obawiał się zauważać – bladości rozlewającej się na zmęczonej twarzy i nabierającej niezdrowego, szarego odcienia w miękkich półksiężycach oczu, ucisku za mostkiem, który ryglował się pięścią na przykurczonym sercu, dopóki puls nie przyśpieszał, a oddech nie grzązł w gardle, niespokojnych snów, budzących go z połyskiem potu na czole i cudzym imieniem w ustach; mamrotał przepraszam, słaba pamięć zamiast czasem nie wiem, w jaki sposób się tu znalazłem i nie wspominał nikomu, że kiedy tydzień temu szedł z pracy, przysiadł na jednej z drewnianych ławek i nawet nie zauważył, gdy zasnął, dopóki nie obudziły go pierwsze, lite promienie słońca, wraz z dotkliwym chłodem, usztywniającym pąsową skórę w miejscach, gdzie nie nakrywał jej wełniany materiał płaszcza, nie wspominał, że kiedy ostatnim razem zamknął się w łazience, drżącą dłonią wypalając ostatniego papierosa, impulsywnie zakrył go powieką własnego przedramienia, sycząc cicho, gdy złote oczko zwęgliło się w okrągłą, czerwoną ranę, nie wspominał, że serce znów dudniło mu głośniej, kiedy zostawiał Lasse samego. Podczas gdy własnego odbicia przemyślnie unikał, nawet teraz starając się patrzeć na rozmijające się za oknem drzewa, a nie na półprzezroczysty kontur własnej twarzy, odbijający się w pociągowej szybie, drobne zmiany na fizjonomii Nørgaarda wypełniały go stroskaną obawą, której nie potrafił skutecznie racjonalizować, bo prześwitywała w miejscach, gdzie jego serce zawsze było głębsze, a teraz skłaniało się ku jasnym połaciom mielizny – niegdyś czuł się, jakby mógł opleść go miękkim kocem swojej miłości, teraz wydawało mu się jednak, że bliżej było mu do wilka, który, broniąc owcy, rozrywał zębami niebo nad jej głową, bo miłość, którą jedzono nożem i widelcem, krojąc mięso na równe kawałki i przełykając je białym winem, nigdy nie układała mu się we wgłębieniach dziąseł. Przesuwając językiem po nierównych zaklęsłościach szkliwa, prawie zapytał go na głos; jakie to uczucie – mieć moje zęby zatopione w swoim sercu?
Przekonywał się – rażony egoistycznym poczuciem samotności, które uciskało go wspomnieniem ostatniej rozmowy z Sohvi, jakby ta wbiła mu drzazgę płytko pod błonę osierdzia, skąd w żaden sposób nie mógł wyłuskać jej własnymi paznokciami – że byli razem szczęśliwi, że kiedy zbił talerz w kuchni i klęknął na podłodze, by zebrać w dłonie porcelanowe odłamki, ślad krwi z rozciętego przypadkiem śródręcza nie wsunął pod źrenice wspomnień leżącego w tym miejscu ciała Lasse, którego istnienie na zawsze wgryzło się w ciemne linoleum, niezależnie od tego, jak długo nie próbowałby zetrzeć z niego złowrogiego przypomnienia o własnym strachu i bezsilności, o tym, jak bardzo był kruchy, kiedy przesuwał dłońmi po konstelacjach jego nagiej skóry, zatrzymując obietnicę czułego pocałunku na cienkich gałęziach obojczyków. Zauważał cień gorączki coraz częściej prześlizgującej się pod cienkim płótnem jego skroni i słabość rozciągającą kąciki ust w subtelniejszym uśmiechu – wydawało mu się, że mówił mniej i zaciskał palce słabiej na jego dłoni, a kiedy patrzył na niego kątem oka z przeciwnej strony pokoju, własna wyobraźnia rozmywała mu kontur jego smukłej sylwetki, rozcierając na świadomości skrywany pod mostkiem lęk, że go straci; bał się, że Lasse któregoś dnia wysunie mu się spomiędzy rąk, przerzedzi pod wyciągniętym ku niemu pragnieniem, ginąc na podobieństwo pustynnej fatamorgany, złudzenia miłości, która w rzeczywistości nigdy nie pojawiała się na jego horyzoncie. Musisz żyć, chciał go prosić, powtarzając na głos te same słowa, które dziesięć lat temu wypowiadał nad bezwładnym ciałem Rasmusa, gdy obce dłonie wkładały go do trumny, zrobię sobie coś strasznego, jeśli umrzesz, bo wydawało mu się, że zniósłby tego rodzaju straty po raz kolejny. Pragnął, by kochali się nawzajem tak, jak jedno uderzenie serca kocha drugie. Pragnął wierzyć, że był do takiej miłości zdolny.
Dzisiaj znowu uciekał. Nie uciekał – oddalał się, pozwalał myślom dryfować na powierzchni źrenic, zrywać się z napiętej smyczy wżętych w jaźń przykazań, które przez lata podążały za nim słowami matki, fatum mętnym i lepkim jak melasa, klejącym się do ciała niezależnie do tego, jak uparcie nie zalewałby jej wodą, jak wielu czerwonych pręg nie pozostawiałby paznokciami, próbując wyrwać sobie spod skóry całe fragmenty przeszłości, wspomnienia, które zamierały w jego mięśniach, choć umysł dawno już ich nie pamiętał; nienawidził tych mimowolnych skurczów trzewi, gdy czyjeś usta zatrzymały się zbyt długo w niewłaściwym miejscu, nienawidził, że wzdrygał się przed niektórymi słowami i nie miał pojęcia dlaczego, nienawidził, że kiedy pojedyncza reminiscencja przeciskała się z powrotem przez rozjątrzone infekcją dziury jego świadomości, sztywniał jak pochwycone w pułapkę zwierzę, człowiek, który patrzy w niebo i nagle zdaje sobie sprawę, jak niewielki jest w obliczu gwieździstych wszechświatów, jak drobny w kołysce planet, jak zagubiony w swojej własnej głowie. Kruszył się pod glinianą opoką własnego rozsądku, pokrywał krakelurą drobnych rys, których nie potrafił zakleić, bo za każdym razem, gdy jedna z nich się zasklepiała, nowa otwierała się w innym miejscu i wszystko to, co przez lata uparcie wpychał pod własne żebra, powoli wysączało się na zewnątrz, przepływając przez niego uciskającym na mostek zmęczeniem – zamierzał, po raz pierwszy od dawna, znów być nierozsądny, zmusić własny szkielet, by pomieścił się w ciele nastolatka, który uśmiechał się z minoderyjną lekkością i sięgał palcami do cudzych dłoni, nie upewniając się wcześniej, że nikt nie patrzył. Sięgał nimi więc teraz – przesuwał opuszkami po materiale jego spodni, po wewnętrznej stronie uda, zanim Lasse nie chwycił go za nadgarstek, kontrastując prowokacyjny uśmiech swą teatralną powagą, przeczeniem wspartym o brzeg krtani. Kobieta nadal spała, kiedy sięgnął ku niej wzrokiem, nieświadoma zawieszonego pomiędzy nimi szeptu i iskierek rozbawienia połyskujących na gładkiej tafli spojówek – uniósł powoli brodę, wpierw przyjmując surowy wyraz, po czym pozwalając, by kąciki ust rozsunęły się gładko po jego twarzy, ujmując mu kilku lat, które schowały się wśród napiętych troską rysów.
– Upewnię się, że nie będziesz zdenerwowany – zaczął w końcu, powoli przysuwając się do przodu, aż nie zawisł na samym brzegu siedzenia, odbijając szelmowski uśmiech na własnym szkliwie, z dłonią wstrzymaną na jego nodze nachylając się bliżej, po czym nareszcie wsuwając się na fotel obok niego, tak blisko, jakby obawiał się, że jeśli się odsunie, wagon rozłamie się na dwie części, odsyłając ich ku przeciwnym stronom świata, odległym o kolejne szerokości geograficzne. Czuł na ustach ciepło jego ciała, odsłoniętą szyję, do której przyłożył wargi, przenosząc wstrzymaną dotąd na spodniach dłoń wyżej na delikatny obrys talii, lędźwie uginające się lekko pod dotykiem palców – gdyby mógł, pozwoliłby mu wniknąć we własną skórę, oprzeć się o rękojeść mostka, ukryć się pomiędzy szpulkami kręgosłupa, zwinąć się w kolebce miednicy, ale zwierzę w jego piersi czuwało nad swą gawrą zbyt uparcie, pozostawiając srebrne ślady pazurów na jej skrwawionych ścianach, ujadając przy świetle księżyca i łyskając czerwienią spojrzenia, których groza odstraszała z jego serca każdego, kto odważyłby się odgiąć błonę osierdzia, by zajrzeć do środka; nie był domem dla ludzi takich jak Lasse. Nie był domem nawet dla samego siebie.
– Dokąd uciekasz? – ściszył głos do łagodnego szeptu, pochylając głowę tak, by wesprzeć brodę na jego ramieniu; przez chwilę oboje przyglądali się usuwającym się za szybą drzewom, pojedynczym plamom koloru przebrzmiewającym wśród gęstej zieleni, błękitnej łunie zachodzącego świata. – Kiedy patrzysz przez okno?
Przekonywał się – rażony egoistycznym poczuciem samotności, które uciskało go wspomnieniem ostatniej rozmowy z Sohvi, jakby ta wbiła mu drzazgę płytko pod błonę osierdzia, skąd w żaden sposób nie mógł wyłuskać jej własnymi paznokciami – że byli razem szczęśliwi, że kiedy zbił talerz w kuchni i klęknął na podłodze, by zebrać w dłonie porcelanowe odłamki, ślad krwi z rozciętego przypadkiem śródręcza nie wsunął pod źrenice wspomnień leżącego w tym miejscu ciała Lasse, którego istnienie na zawsze wgryzło się w ciemne linoleum, niezależnie od tego, jak długo nie próbowałby zetrzeć z niego złowrogiego przypomnienia o własnym strachu i bezsilności, o tym, jak bardzo był kruchy, kiedy przesuwał dłońmi po konstelacjach jego nagiej skóry, zatrzymując obietnicę czułego pocałunku na cienkich gałęziach obojczyków. Zauważał cień gorączki coraz częściej prześlizgującej się pod cienkim płótnem jego skroni i słabość rozciągającą kąciki ust w subtelniejszym uśmiechu – wydawało mu się, że mówił mniej i zaciskał palce słabiej na jego dłoni, a kiedy patrzył na niego kątem oka z przeciwnej strony pokoju, własna wyobraźnia rozmywała mu kontur jego smukłej sylwetki, rozcierając na świadomości skrywany pod mostkiem lęk, że go straci; bał się, że Lasse któregoś dnia wysunie mu się spomiędzy rąk, przerzedzi pod wyciągniętym ku niemu pragnieniem, ginąc na podobieństwo pustynnej fatamorgany, złudzenia miłości, która w rzeczywistości nigdy nie pojawiała się na jego horyzoncie. Musisz żyć, chciał go prosić, powtarzając na głos te same słowa, które dziesięć lat temu wypowiadał nad bezwładnym ciałem Rasmusa, gdy obce dłonie wkładały go do trumny, zrobię sobie coś strasznego, jeśli umrzesz, bo wydawało mu się, że zniósłby tego rodzaju straty po raz kolejny. Pragnął, by kochali się nawzajem tak, jak jedno uderzenie serca kocha drugie. Pragnął wierzyć, że był do takiej miłości zdolny.
Dzisiaj znowu uciekał. Nie uciekał – oddalał się, pozwalał myślom dryfować na powierzchni źrenic, zrywać się z napiętej smyczy wżętych w jaźń przykazań, które przez lata podążały za nim słowami matki, fatum mętnym i lepkim jak melasa, klejącym się do ciała niezależnie do tego, jak uparcie nie zalewałby jej wodą, jak wielu czerwonych pręg nie pozostawiałby paznokciami, próbując wyrwać sobie spod skóry całe fragmenty przeszłości, wspomnienia, które zamierały w jego mięśniach, choć umysł dawno już ich nie pamiętał; nienawidził tych mimowolnych skurczów trzewi, gdy czyjeś usta zatrzymały się zbyt długo w niewłaściwym miejscu, nienawidził, że wzdrygał się przed niektórymi słowami i nie miał pojęcia dlaczego, nienawidził, że kiedy pojedyncza reminiscencja przeciskała się z powrotem przez rozjątrzone infekcją dziury jego świadomości, sztywniał jak pochwycone w pułapkę zwierzę, człowiek, który patrzy w niebo i nagle zdaje sobie sprawę, jak niewielki jest w obliczu gwieździstych wszechświatów, jak drobny w kołysce planet, jak zagubiony w swojej własnej głowie. Kruszył się pod glinianą opoką własnego rozsądku, pokrywał krakelurą drobnych rys, których nie potrafił zakleić, bo za każdym razem, gdy jedna z nich się zasklepiała, nowa otwierała się w innym miejscu i wszystko to, co przez lata uparcie wpychał pod własne żebra, powoli wysączało się na zewnątrz, przepływając przez niego uciskającym na mostek zmęczeniem – zamierzał, po raz pierwszy od dawna, znów być nierozsądny, zmusić własny szkielet, by pomieścił się w ciele nastolatka, który uśmiechał się z minoderyjną lekkością i sięgał palcami do cudzych dłoni, nie upewniając się wcześniej, że nikt nie patrzył. Sięgał nimi więc teraz – przesuwał opuszkami po materiale jego spodni, po wewnętrznej stronie uda, zanim Lasse nie chwycił go za nadgarstek, kontrastując prowokacyjny uśmiech swą teatralną powagą, przeczeniem wspartym o brzeg krtani. Kobieta nadal spała, kiedy sięgnął ku niej wzrokiem, nieświadoma zawieszonego pomiędzy nimi szeptu i iskierek rozbawienia połyskujących na gładkiej tafli spojówek – uniósł powoli brodę, wpierw przyjmując surowy wyraz, po czym pozwalając, by kąciki ust rozsunęły się gładko po jego twarzy, ujmując mu kilku lat, które schowały się wśród napiętych troską rysów.
– Upewnię się, że nie będziesz zdenerwowany – zaczął w końcu, powoli przysuwając się do przodu, aż nie zawisł na samym brzegu siedzenia, odbijając szelmowski uśmiech na własnym szkliwie, z dłonią wstrzymaną na jego nodze nachylając się bliżej, po czym nareszcie wsuwając się na fotel obok niego, tak blisko, jakby obawiał się, że jeśli się odsunie, wagon rozłamie się na dwie części, odsyłając ich ku przeciwnym stronom świata, odległym o kolejne szerokości geograficzne. Czuł na ustach ciepło jego ciała, odsłoniętą szyję, do której przyłożył wargi, przenosząc wstrzymaną dotąd na spodniach dłoń wyżej na delikatny obrys talii, lędźwie uginające się lekko pod dotykiem palców – gdyby mógł, pozwoliłby mu wniknąć we własną skórę, oprzeć się o rękojeść mostka, ukryć się pomiędzy szpulkami kręgosłupa, zwinąć się w kolebce miednicy, ale zwierzę w jego piersi czuwało nad swą gawrą zbyt uparcie, pozostawiając srebrne ślady pazurów na jej skrwawionych ścianach, ujadając przy świetle księżyca i łyskając czerwienią spojrzenia, których groza odstraszała z jego serca każdego, kto odważyłby się odgiąć błonę osierdzia, by zajrzeć do środka; nie był domem dla ludzi takich jak Lasse. Nie był domem nawet dla samego siebie.
– Dokąd uciekasz? – ściszył głos do łagodnego szeptu, pochylając głowę tak, by wesprzeć brodę na jego ramieniu; przez chwilę oboje przyglądali się usuwającym się za szybą drzewom, pojedynczym plamom koloru przebrzmiewającym wśród gęstej zieleni, błękitnej łunie zachodzącego świata. – Kiedy patrzysz przez okno?
Lasse Nørgaard
Re: 04.01.2001 – Dworzec kolejowy, Sztokholm – L. Nørgaard & S. Fenrisson Sob 24 Wrz - 19:05
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Zima była biała jak mleczne zęby, a on śledził ją ze skupieniem, przyglądając się powykręcanym ramionom drzew rozmazanym na tle ciemniejącego nieba. Na kilka minut krajobraz zatrzymał się niczym fragment poklatkowego filmu, zaostrzając kontury gdzieś przy czerwonym dworcu przygranicznego, szwedzkiego miasteczka, którego nazwy nie zdołał sczytać z omszałej tablicy. Było to prawdopodobnie jedno z tych miasteczek, które żyło między czterema budynkami i jedną ulicą, złożone z ludzi noszących czapki z miękkiej wełny wciągnięte na słomkowe włosy, kupujących płatki kukurydziane w tym samym miejscu, w którym wypożyczali książki i płacili rachunki za ciepłą wodę. W tamtej chwili Lasse wsparł łokcie o chwiejną konstrukcję przedziałowego stolika i uniósł się lekko, by przyjrzeć się temu małemu królestwu, rozsuwającemu się za fosą miejscowego peronu; Ktoś trzymał na smyczy podstarzałego malamuta o wyblakłym ogonie, mężczyzna ze skórzaną walizką w dłoni odpalał papierosa zmarzniętymi do czerwoności palcami i pomachał do dziecka, którego śmiech ginął w dymie i puchowej kurtce. Przy granicy dworca stał dom. Pomyślał, ze nigdy żadne słowo nie pasowało tak idealnie do żadnego miejsca — to był dom, bez dwóch zdań; dom, który widywał na barwnych ilustracjach szkolnych książek; dom, którego nigdy nie miał — niewielki i schludny, z oknami o drewnianych ramach i spadzistym dachu miękkim od śniegu; dom tak perfekcyjny w każdej linii swojego istnienia, że przez chwilę zrobiło mu się słabo. Dostrzegł zarys profilu na tle zapalającego się światła i posłusznie odwrócił wzrok, nagle przepełniony kuriozalnym rodzajem nadziei, której nie potrafił nazwać, choć szukał jej imienia, sunąc językiem po krawędziach zębów. Zapragnął wnet przyłożyć nos do zimnej szyby i wpatrywać się w świat tak, jakby nigdy wcześniej go nie widział — ten za oknem był tak inny od tego, który znał, iż wydał mu się bezpieczny, zupełnie obojętny na jego słabość i brzmienie jego imienia. Więc o tym właśnie marzył, gdy snuł sny o ucieczkach — o tym świecie, wobec którego pozostawał człowiekiem całkowicie obcym. Gdy spojrzał na siedzącego naprzeciw niego Safíra, łagodne rysy jego twarzy topiły się w mlecznym świetle białej zimy, a on przypomniał sobie o wiośnie, która miała nadejść i o tym jak gorąca była jego skóra, gdy budził się obok niego nad ranem. Wszystko będzie dobrze — chciał mu obiecywać naiwnie; będę zdrowy, a ty szczęśliwy, nic nie może nam się stać, bo bogowie nie powinni niszczyć tego, co sami stworzyli. Zamiast tego jednak dotykał nosem jego policzka i pozwalał sobie pozostać w cieple jego ramion tak długo, aż prześcieradło wystygło, a jeden z nich musiał wstać, burząc ciszę ich małego świata.
Ale teraz — gdy pociąg znów sunął w głąb gęstniejących lasów, a Safír znów na niego patrzył — cały ciężar jego smutku wydał mu się błahy i nieistotny, przykryty tym odnalezionym nagle przebłyskiem nadziei, która stawała się tym jaśniejsza, im bardziej oddalali się od Midgardu. Nie istniały już ciemne ściany rodzinnej rezydencji, zamykające go w pokojach pełnych dziecięcych traum i podejrzliwych spojrzeń rodziców, nie było lęku dygoczącego w ciasnej przestrzeni ponad sercem, nie było słowa jeszcze wypadającego spomiędzy warg, które całowały go sekundę później. Czuł jedynie słodki ciężar jego dłoni na swoim udzie, krótki dreszcz zniecierpliwienia przesuwający się wzdłuż ciernistej linii kręgosłupa. Pozwolił myślom błądzić wokół jego oddechu, ruchów jego palców, wokół duchoty tej przestrzeni między ich ciałami, którą zapragnął rozerwać palcami jak owoc moreli. Teatralna powaga, która odbiła się na jego twarzy, jak w owalnym lustrze, wydała mu się zabawna, a słowa parzyły w policzki. Zawsze miał niezdrową słabość do jego uśmiechu — zawsze, czyli od kiedy tylko pamiętał, zanim go jeszcze poznał, zanim w ogóle uwierzył, że jakikolwiek mężczyzna mógłby patrzeć na niego w taki sposób. Wdawało mu się, że ta dziura, którą wydrapywał paznokciami we własnym wnętrzu, miała kształt tego uśmiechu; wydawało mu się, że nie było na świecie widoku, który przywoływał tak często we własnej wyobraźni. Myślał, że mógłby scałować go z jego ust, odbić na policzku, schować jego piękną łagodność i przystojną rozwagę gdzieś pod cienkim płótnem naskórka, niebezpiecznie blisko własnej krwi. Jak mógł kiedykolwiek chcieć, żeby odszedł? Jak mógł kiedykolwiek myśleć, że go nie kocha? Wmawiał to sobie niegdyś — nocami, pijany w sztok, trzęsąc się z gniewu i smutku w ramionach Irene, która w uspokajającym geście przeczesywała jego włosy. Próbował przekonać sam siebie, że go nie kocha, bo niemiłość była prosta i brutalna w swojej cielesności; wsuwała dłoń pod jego koszulę i klękała przed nim jak przed własną winą, ale nie pozwalała mu za nim tęsknić, tak jak tęsknić zwykł teraz. Spędził pierwszą część swojej młodości, usilnie odtrącając stabilność cudzych uczuć, a teraz błagał Safíra o najmniejsze obietnice stałości, o jakiekolwiek wyznanie, które mógłby zatrzymać na własnym jerzyku i powtarzać przez sen. Pragnął wzajemności z desperacją, która łamała mu serce i której nie potrafił nadal zrozumieć; pragnął jego miłości tak rozpaczliwie, że jego ciało drżało pod ciężarem tego wstydu. Nie był piękny i nie był dobry, ale mógłby być.
Resztkami sił powstrzymał się od zsunięcia się w jego ramiona, gdy usiadł obok i przyłożył usta do jego szyi. Ciche westchnienie wypłynęło z jego ust, ciepłą mgłą osiadając na pociągowej szybie. Kolejny raz przypomniał sobie, że świat za nią jest szerszy i piękniejszy, a oni nie muszą się bać. Wszystko było ciche, pociąg pachniał starością i świecił pustkami, oddech śpiącej kobiety był rytmiczny i stłumiony biciem jego serca. Mogli być szczęśliwi, tak jak szczęśliwi byli ludzie, których widywał nocą w mieście — bezpieczni w swojej miłości, trzymający się za ręce, z obietnicami pięknej przyszłości wypisanymi między kącikami ust. Mógłby spędzić wieczność w tym objęciu, z jego ręka w pasie i brodą na ramieniu. Wieczność w tym przedziale, wieczność ze wzrokiem sunącym za sylwetkami mijających ich drzew. Dokąd uciekasz? Ale nie potrafił mu odpowiedzieć, bo zawsze uciekał gdzieś indziej, zawsze daleko, zawsze tam, gdzie mógł nadać swoim lękom inny kształt.
— Do lasu — wyrzucił nagle, bo krajobraz pociemniał, a łagodne wzniesienia koron drzew wydały mu się znajome, bliskie wspomnień, które zwykł wkopywać w zacienioną przestrzeń pod swoim łóżkiem. Milczał dłuższą chwilę, aż w końcu miękki ciąg myśli zaognił się na jego twarzy subtelnym uśmiechem, a on obrócił się lekko, kładąc dłonie na jego policzkach i unosząc jego głowę tak, by patrzył mu w oczy. — Mój starszy brat lubi polowania. Nie wiem dlaczego, są dosyć… — okrutne — ordynarne. — Posłał mu krótki, słaby uśmiech. — Kiedyś mnie na nie zabierał, mnie i naszych kuzynów i zawsze powtarzał, że pewnego dnia zestrzeli jelenia, królewskiego jelenia, że powiesi jego poroże w salonie i będzie na nie patrzył tak, jak patrzy się na trofea — mówiąc to, zmarszczył delikatnie nos w grymasie niedojrzałego zniesmaczenia; historia była jednak płynna i cicha, przekazywana szeptem w ciasnym przesmyku między ich ustami. — Miałem nadzieję, ze nigdy mu się to nie uda, rozumiesz, w rzeczywistości Malthe ledwie umie sam zestrzelić kaczkę, ale jakiegoś ranka poszliśmy do lasu w dwójkę i znaleźliśmy jego ofiarę. — Przez krótki moment wspomnienie wydało się upiornie bliskie. Powietrze było zaostrzone marcowym przymrozkiem, jego brat przykładał palec do warg, choć żaden z nich nie odzywał się słowem. — Wiesz, kiedy jelenie walczą, sczepiają się porożami i czasem nie mogą się już rozłączyć. O ile nikt im nie pomoże, umrą w ten sposób. Czasem jeden z nich ginie pierwszy, a drugi się przygląda, czasem robią to razem. Sęk w tym, że coś, co miało być walką, zamienia się w łączone samobójstwo. — Przymknął oczy i wsparł czoło o jego czoło. Zapragnął utonąć w tej bliskości, wtulić się w niego mocniej, więc przesunął dłoń z jego policzka na kolano, zaciskając materiał jego spodni między palcami. Nie chciał mówić o tym, że Malthe zastrzelił jednego i kazał mu dobić drugiego i ze Lasse zrobił to bez mrugnięcia okiem, bo zwierzę oddychało płytko i miało cierpienie wypisane w wielkich, czarnych oczach; nie chciał wspominać o tym, że poroża wiszą dalej w rodzinnym domu, a on nadal przygląda się podłużnym rysom, które świadczą o tym, iż kiedyś były złączone. Zamiast tego milczał po prostu, spijając ciepły oddech z jego ust. — Wiem, ze nie możemy i wiem, ze nie lubisz, kiedy pytam ale gdybyśmy jednak mogli... Gdybyśmy mogli nie kupować biletu powrotnego, zostałbyś ze mną? Nikt nie musiałby ani walczyć, ani umierać.
Ale teraz — gdy pociąg znów sunął w głąb gęstniejących lasów, a Safír znów na niego patrzył — cały ciężar jego smutku wydał mu się błahy i nieistotny, przykryty tym odnalezionym nagle przebłyskiem nadziei, która stawała się tym jaśniejsza, im bardziej oddalali się od Midgardu. Nie istniały już ciemne ściany rodzinnej rezydencji, zamykające go w pokojach pełnych dziecięcych traum i podejrzliwych spojrzeń rodziców, nie było lęku dygoczącego w ciasnej przestrzeni ponad sercem, nie było słowa jeszcze wypadającego spomiędzy warg, które całowały go sekundę później. Czuł jedynie słodki ciężar jego dłoni na swoim udzie, krótki dreszcz zniecierpliwienia przesuwający się wzdłuż ciernistej linii kręgosłupa. Pozwolił myślom błądzić wokół jego oddechu, ruchów jego palców, wokół duchoty tej przestrzeni między ich ciałami, którą zapragnął rozerwać palcami jak owoc moreli. Teatralna powaga, która odbiła się na jego twarzy, jak w owalnym lustrze, wydała mu się zabawna, a słowa parzyły w policzki. Zawsze miał niezdrową słabość do jego uśmiechu — zawsze, czyli od kiedy tylko pamiętał, zanim go jeszcze poznał, zanim w ogóle uwierzył, że jakikolwiek mężczyzna mógłby patrzeć na niego w taki sposób. Wdawało mu się, że ta dziura, którą wydrapywał paznokciami we własnym wnętrzu, miała kształt tego uśmiechu; wydawało mu się, że nie było na świecie widoku, który przywoływał tak często we własnej wyobraźni. Myślał, że mógłby scałować go z jego ust, odbić na policzku, schować jego piękną łagodność i przystojną rozwagę gdzieś pod cienkim płótnem naskórka, niebezpiecznie blisko własnej krwi. Jak mógł kiedykolwiek chcieć, żeby odszedł? Jak mógł kiedykolwiek myśleć, że go nie kocha? Wmawiał to sobie niegdyś — nocami, pijany w sztok, trzęsąc się z gniewu i smutku w ramionach Irene, która w uspokajającym geście przeczesywała jego włosy. Próbował przekonać sam siebie, że go nie kocha, bo niemiłość była prosta i brutalna w swojej cielesności; wsuwała dłoń pod jego koszulę i klękała przed nim jak przed własną winą, ale nie pozwalała mu za nim tęsknić, tak jak tęsknić zwykł teraz. Spędził pierwszą część swojej młodości, usilnie odtrącając stabilność cudzych uczuć, a teraz błagał Safíra o najmniejsze obietnice stałości, o jakiekolwiek wyznanie, które mógłby zatrzymać na własnym jerzyku i powtarzać przez sen. Pragnął wzajemności z desperacją, która łamała mu serce i której nie potrafił nadal zrozumieć; pragnął jego miłości tak rozpaczliwie, że jego ciało drżało pod ciężarem tego wstydu. Nie był piękny i nie był dobry, ale mógłby być.
Resztkami sił powstrzymał się od zsunięcia się w jego ramiona, gdy usiadł obok i przyłożył usta do jego szyi. Ciche westchnienie wypłynęło z jego ust, ciepłą mgłą osiadając na pociągowej szybie. Kolejny raz przypomniał sobie, że świat za nią jest szerszy i piękniejszy, a oni nie muszą się bać. Wszystko było ciche, pociąg pachniał starością i świecił pustkami, oddech śpiącej kobiety był rytmiczny i stłumiony biciem jego serca. Mogli być szczęśliwi, tak jak szczęśliwi byli ludzie, których widywał nocą w mieście — bezpieczni w swojej miłości, trzymający się za ręce, z obietnicami pięknej przyszłości wypisanymi między kącikami ust. Mógłby spędzić wieczność w tym objęciu, z jego ręka w pasie i brodą na ramieniu. Wieczność w tym przedziale, wieczność ze wzrokiem sunącym za sylwetkami mijających ich drzew. Dokąd uciekasz? Ale nie potrafił mu odpowiedzieć, bo zawsze uciekał gdzieś indziej, zawsze daleko, zawsze tam, gdzie mógł nadać swoim lękom inny kształt.
— Do lasu — wyrzucił nagle, bo krajobraz pociemniał, a łagodne wzniesienia koron drzew wydały mu się znajome, bliskie wspomnień, które zwykł wkopywać w zacienioną przestrzeń pod swoim łóżkiem. Milczał dłuższą chwilę, aż w końcu miękki ciąg myśli zaognił się na jego twarzy subtelnym uśmiechem, a on obrócił się lekko, kładąc dłonie na jego policzkach i unosząc jego głowę tak, by patrzył mu w oczy. — Mój starszy brat lubi polowania. Nie wiem dlaczego, są dosyć… — okrutne — ordynarne. — Posłał mu krótki, słaby uśmiech. — Kiedyś mnie na nie zabierał, mnie i naszych kuzynów i zawsze powtarzał, że pewnego dnia zestrzeli jelenia, królewskiego jelenia, że powiesi jego poroże w salonie i będzie na nie patrzył tak, jak patrzy się na trofea — mówiąc to, zmarszczył delikatnie nos w grymasie niedojrzałego zniesmaczenia; historia była jednak płynna i cicha, przekazywana szeptem w ciasnym przesmyku między ich ustami. — Miałem nadzieję, ze nigdy mu się to nie uda, rozumiesz, w rzeczywistości Malthe ledwie umie sam zestrzelić kaczkę, ale jakiegoś ranka poszliśmy do lasu w dwójkę i znaleźliśmy jego ofiarę. — Przez krótki moment wspomnienie wydało się upiornie bliskie. Powietrze było zaostrzone marcowym przymrozkiem, jego brat przykładał palec do warg, choć żaden z nich nie odzywał się słowem. — Wiesz, kiedy jelenie walczą, sczepiają się porożami i czasem nie mogą się już rozłączyć. O ile nikt im nie pomoże, umrą w ten sposób. Czasem jeden z nich ginie pierwszy, a drugi się przygląda, czasem robią to razem. Sęk w tym, że coś, co miało być walką, zamienia się w łączone samobójstwo. — Przymknął oczy i wsparł czoło o jego czoło. Zapragnął utonąć w tej bliskości, wtulić się w niego mocniej, więc przesunął dłoń z jego policzka na kolano, zaciskając materiał jego spodni między palcami. Nie chciał mówić o tym, że Malthe zastrzelił jednego i kazał mu dobić drugiego i ze Lasse zrobił to bez mrugnięcia okiem, bo zwierzę oddychało płytko i miało cierpienie wypisane w wielkich, czarnych oczach; nie chciał wspominać o tym, że poroża wiszą dalej w rodzinnym domu, a on nadal przygląda się podłużnym rysom, które świadczą o tym, iż kiedyś były złączone. Zamiast tego milczał po prostu, spijając ciepły oddech z jego ust. — Wiem, ze nie możemy i wiem, ze nie lubisz, kiedy pytam ale gdybyśmy jednak mogli... Gdybyśmy mogli nie kupować biletu powrotnego, zostałbyś ze mną? Nikt nie musiałby ani walczyć, ani umierać.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Obrazy zmieniały się za oknem jak klisze ukrytych pod powiekami wspomnień – krótkie i rozmazane, przesuwające się cieniem po świadomości, lecz nie pozostawiające po sobie śladu, który mógłby pochwycić i zapamiętać; nie chciał myśleć o tym jak o ucieczce, lecz im bardziej się oddalał, tym czuł się lżejszy, jakby wnyki, które dotąd uciskały jego trzewia, rozkurczały się powoli, pozwalając sercu ułożyć się wygodnie pomiędzy żebrami i rozkwitnąć na łodydze zakrzywionej aorty. Wydawało mu się, że gubił swój żal, trzeszczący pod kołami pociągu jak kamyki szarego żużlu, ten wciąż czuwał jednak w piersi, zanurzał się we wklęsłościach miednicy i trzymał go za rękę, uciskając mocniej, gdy myśli sięgały nerwowo ku niewłaściwym rozdrożom pamięci – odnajdywał we własnym ciele miejsca, gdzie paznokcie tego smutku pozostawiały po sobie zaklęsłości czerwonych lunuli i zakrywał je brzegiem rękawa. Nigdy nie lubił o tym mówić – o przemocy, o kształcie siniaka, który rozlał się kałużą po jego biodrze, o słowach, które uwierały go w gardle, bo nie potrafił przełknąć ich w dół trzewi; po latach upierania się przy wyrażaniu na głos swoich obaw, nie umiał położyć się przed kimś jak na lekarskiej kozetce i pokazać, skąd brał się jego ból, nie chciał cudzych dłoni uciskających miejsca wokół żeber, próbując wyczuć, czy to powiększona śledziona czy może tylko sumienie, którego opuchnięta torbiel wgniatała się w ścianę żołądka – nie potrafił zapełnić we własnej krtani miejsc, z których wyciągnął ku Sohvi zaostrzone słowa, choć te powracały do niego bumerangiem otępiałej skruchy; patrzył na Lasse i nieświadomie zastanawiał się, czy dokonał właściwego wyboru, bo jadąc z nim do Sztokholmu, czuł się, jakby łamał obietnice własnej młodości, zdradzając przyjaciółkę po raz kolejny.
Przyzwolił, by gniew, który tkwił w nim atawizmem niechcianego pokrewieństwa, zerwał się ze smyczy i teraz, wkładając mu łeb z powrotem w ciasne pęto obroży, trzymał uwięź znacznie bliżej przy swoim udzie, uciskając jednocześnie własne słowa w gorsecie pilnej ostrożności – ostatnie dwa dni czuł się zesztywniały nawet wówczas, kiedy się uśmiechał, jakby powziął decyzję ukrócenia wszystkich swoich emocji i nieustannie lękał się, że te przegryzą się przez jego skórę, wywracając ją na drugą stronę i upodabniając go do ojca; obawiał się, że Lasse nie mógłby pokochać go takim, jakim został stworzony, bo nikt nie był jeszcze zdolny do tego rodzaju miłości, więc starał się przycinać swoje rosochate istnienie do ligustrowego żywopłotu, trzymać usposobienie skrojone równo pod ubraniem, rozluźniać mięśnie i tłumić ciężar wszystkich emocji, które leżały brzydko na jego jasnej, uprzejmej fizjonomii. Palił więcej niż zwykle i budził się w środku nocy z płucami zeschniętymi dymem, a kiedy płakał bezgłośnie nad porcelanową misą umywalki, wydawało mu się, że łzy podrażniały mu przełyk – spędził całe życie, wierząc, że nie potrafił ugościć w swoim sercu miłości, która leżała obok w ciepłej pościeli, całowała go ckliwie pomiędzy łopatkami i szeptała na ucho tak czule, że zapominał o wszystkim, co niegdyś ich poróżniło, o tajemnicach, które przed sobą mieli i o tym, że język wsunięty pomiędzy cudze usta za bardzo przypominał ostrze zwrócone rękojeścią w niewłaściwą stronę. Lasse nigdy nie widział sobaczych kłów wyżynających się ze skrwawionej tkanki jego dziąseł, nie rozumiał strachu, który nie pozwalał mu zasnąć już na kilka dni przed tym, jak księżyc wypełniał się po brzegi srebrzystą masą, nie miał prawa oglądać go pod postacią wilka, który rozrywał owczą skórę rozmokłego człowieczeństwa – nienawidził wszystkiego, do czego był zdolny w kaftanie drapieżnika, bo coraz częściej zauważał, że Nørgaard był w jego ramionach delikatny i kruchy, a kiedy dygotał, nie potrafił odroczyć lękliwej myśli, że niebawem przesypie mu się przez palce, rozpryskując się na drobne fragmenty, ginące pomiędzy szczelinami podłogowych desek; bał się o niego i stres ten obwiązywał się cienkimi żyłkami wokół jego narządów za każdym razem, gdy znów tkwili w odosobnieniu.
Oparł brodę o jego ramię, przysuwając się tak blisko, że wydawało mu się, że czuł pod skórą ciepło jego ciała – pragnął zapomnieć o kobiecie, której ciche chrapanie kołatało na granicy jego nadwyrężonych zmysłów, zapomnieć o wszystkim, co powinni i czego nie było im wolno, zapomnieć o rozmowie z Sohvi, a następnie także o tej, którą odbyli w barze i nasiąknąć otaczającym ich milczeniem; pomyślał o papugach, które potrafiły powiedzieć „kocham cię” – ile razy słyszały te słowa, zanim nauczyły się ich na pamięć jak piosenki?
– Jest w tym coś romantycznego – odparł słabo, a kącik jego ust drgnął, gdy Lasse przyłożył mu dłonie do policzków, nachylając się tak blisko, że zetknęli się czołami. – Umierać jako jedność, z cudzym pulsem szemrającym płytko pod skórą i niebem usłanym dwukrotnie większą liczbą gwiazd niż zazwyczaj. – czuł ciepło oddechu mieszającego się leniwie z jego własnym, miarowy wydech układający się na rozchylonych wargach i starał się wyprzeć spod powiek tekturowe pocztówki wspomnień, które Fenris pozostawił w jego umyśle – nie posiadał nigdy determinacji ani wystarczającej odwagi, by pociągnąć palcem za spust, płakał, zaciskając dłonie na drewnianej pałce, gdy ojciec kazał mu ogłuszyć wciągnięte za burtę ryby i łzy zamarzały mu na policzkach, bo nie potrafił ruszyć się z miejsca, az w końcu wzburzone morze rzuciło go na twardy, drewniany pokład. Ragnar miał od niego więcej zdecydowanej śmiałości, a Abigel więcej wdzięku i w dni, które zostawał z Fenrisem sam, drżał w obawie przed jego gniewem, bo zawodził go nieustannie po raz kolejny: swoją słabością, swoim tchórzostwem, swoim nieszczęściem – bywał pewien, że ojciec utopiłby go w jeziorze, gdyby tylko matka odwróciła wzrok, więc chował się w schowku na narzędzia, dygocąc w kącie ciasnej drewutni, dopóki Margrét nie wracała do domu. Jako dziecko lękał się przemocy, która mogłaby zabrudzić jego sumienie osoczem cudzego życia, a jako dorosły pilnował swoich dłoni, by nigdy nie zaciskały się w pięści, bo nawet lata po tym, jak wyjechał z rodzinnego miasta, był świadom, że jakaś część ojcowskiego gniewu – ta, która utknęła na zawsze w jego nazwisku – wciąż wyłaniała się na mieliznę serca, siniacząc je swoją niezbornością. Nie chciał o tym myśleć; nie chciał o tym myśleć, więc odetchnął cicho, unosząc wzrok i tonąc w atramentowych tęczówkach, zrzucając swoje źrenice na ich dno jak kamienie, które opadły i zmąciły klarowną wodę.
– Gdybym potrafił – zaczął szeptem, urywając zdanie i pozwalając, by zawisło pomiędzy nimi jak cienka nić, obwiązana wokół mostka i wyciągnięta przez przełyk, by spleść się w ciasny supeł obietnicy. – Zostawić to wszystko za sobą, zostałbym z tobą gdziekolwiek. – pociąg spowalniał, a krajobraz za oknem wyostrzał się szczegółami drzew, których iglaste pnie wspinały się szpikulcem do nieba, dróżkami rozcinającymi gęstą knieję, szarym dymem sączącym się spomiędzy drewnianych domów, gdzie życie toczyło się z powolną bezczynnością. – Nawet tutaj, gdybyś chciał. Moglibyśmy przez chwilę udawać, że nie zamierzamy już nigdy wracać do domu. – nachylił się bliżej, a jego oddech rozerwał się cichym westchnieniem, gdy musnął wargami jego usta, na których zastygł szept niewypowiedzianej prośby, nie chcę wracać, przełknięte z powrotem w dół żołądka. Poczuł dłoń zaciskającą się na materiale spodni i podsuwającą powoli w górę kolana, więc sam przesunął palce wstrzymane dotąd na jego lędźwiach wyżej wzdłuż przebijającego się spod skóry kręgosłupa, podkasując materiał ubrania i ściągając dla siebie kolejny, czuły pocałunek, który tym razem przesunął się z kącika ust wzdłuż zaostrzonej linii szczęki. – Nikt by się nie dowiedział, gdybyśmy zgubili się po drodze. – nagle nie potrafił wyobrazić sobie, jak mógł nosić w sobie tak wiele wątpliwości i świadomość ta rozlała się po jego piersi ciepłym uczuciem triumfu, którego przeciwieństwo uciskało go dotąd w podżebrzu, przykurczone utratą przyjaciółki, która kochała go nawet wtedy, gdy nikt inny nie potrafił; nie umiał rozsądzić, czy to, co dojrzewało teraz w jego sercu również było miłością czy jedynie jej repliką, lecz nie sądził, by miało to istotne znaczenie – czy wprawdzie nie liczyły się tylko działania, jakie podjął lub jakich zaniechał w imię tego uczucia?
Przyzwolił, by gniew, który tkwił w nim atawizmem niechcianego pokrewieństwa, zerwał się ze smyczy i teraz, wkładając mu łeb z powrotem w ciasne pęto obroży, trzymał uwięź znacznie bliżej przy swoim udzie, uciskając jednocześnie własne słowa w gorsecie pilnej ostrożności – ostatnie dwa dni czuł się zesztywniały nawet wówczas, kiedy się uśmiechał, jakby powziął decyzję ukrócenia wszystkich swoich emocji i nieustannie lękał się, że te przegryzą się przez jego skórę, wywracając ją na drugą stronę i upodabniając go do ojca; obawiał się, że Lasse nie mógłby pokochać go takim, jakim został stworzony, bo nikt nie był jeszcze zdolny do tego rodzaju miłości, więc starał się przycinać swoje rosochate istnienie do ligustrowego żywopłotu, trzymać usposobienie skrojone równo pod ubraniem, rozluźniać mięśnie i tłumić ciężar wszystkich emocji, które leżały brzydko na jego jasnej, uprzejmej fizjonomii. Palił więcej niż zwykle i budził się w środku nocy z płucami zeschniętymi dymem, a kiedy płakał bezgłośnie nad porcelanową misą umywalki, wydawało mu się, że łzy podrażniały mu przełyk – spędził całe życie, wierząc, że nie potrafił ugościć w swoim sercu miłości, która leżała obok w ciepłej pościeli, całowała go ckliwie pomiędzy łopatkami i szeptała na ucho tak czule, że zapominał o wszystkim, co niegdyś ich poróżniło, o tajemnicach, które przed sobą mieli i o tym, że język wsunięty pomiędzy cudze usta za bardzo przypominał ostrze zwrócone rękojeścią w niewłaściwą stronę. Lasse nigdy nie widział sobaczych kłów wyżynających się ze skrwawionej tkanki jego dziąseł, nie rozumiał strachu, który nie pozwalał mu zasnąć już na kilka dni przed tym, jak księżyc wypełniał się po brzegi srebrzystą masą, nie miał prawa oglądać go pod postacią wilka, który rozrywał owczą skórę rozmokłego człowieczeństwa – nienawidził wszystkiego, do czego był zdolny w kaftanie drapieżnika, bo coraz częściej zauważał, że Nørgaard był w jego ramionach delikatny i kruchy, a kiedy dygotał, nie potrafił odroczyć lękliwej myśli, że niebawem przesypie mu się przez palce, rozpryskując się na drobne fragmenty, ginące pomiędzy szczelinami podłogowych desek; bał się o niego i stres ten obwiązywał się cienkimi żyłkami wokół jego narządów za każdym razem, gdy znów tkwili w odosobnieniu.
Oparł brodę o jego ramię, przysuwając się tak blisko, że wydawało mu się, że czuł pod skórą ciepło jego ciała – pragnął zapomnieć o kobiecie, której ciche chrapanie kołatało na granicy jego nadwyrężonych zmysłów, zapomnieć o wszystkim, co powinni i czego nie było im wolno, zapomnieć o rozmowie z Sohvi, a następnie także o tej, którą odbyli w barze i nasiąknąć otaczającym ich milczeniem; pomyślał o papugach, które potrafiły powiedzieć „kocham cię” – ile razy słyszały te słowa, zanim nauczyły się ich na pamięć jak piosenki?
– Jest w tym coś romantycznego – odparł słabo, a kącik jego ust drgnął, gdy Lasse przyłożył mu dłonie do policzków, nachylając się tak blisko, że zetknęli się czołami. – Umierać jako jedność, z cudzym pulsem szemrającym płytko pod skórą i niebem usłanym dwukrotnie większą liczbą gwiazd niż zazwyczaj. – czuł ciepło oddechu mieszającego się leniwie z jego własnym, miarowy wydech układający się na rozchylonych wargach i starał się wyprzeć spod powiek tekturowe pocztówki wspomnień, które Fenris pozostawił w jego umyśle – nie posiadał nigdy determinacji ani wystarczającej odwagi, by pociągnąć palcem za spust, płakał, zaciskając dłonie na drewnianej pałce, gdy ojciec kazał mu ogłuszyć wciągnięte za burtę ryby i łzy zamarzały mu na policzkach, bo nie potrafił ruszyć się z miejsca, az w końcu wzburzone morze rzuciło go na twardy, drewniany pokład. Ragnar miał od niego więcej zdecydowanej śmiałości, a Abigel więcej wdzięku i w dni, które zostawał z Fenrisem sam, drżał w obawie przed jego gniewem, bo zawodził go nieustannie po raz kolejny: swoją słabością, swoim tchórzostwem, swoim nieszczęściem – bywał pewien, że ojciec utopiłby go w jeziorze, gdyby tylko matka odwróciła wzrok, więc chował się w schowku na narzędzia, dygocąc w kącie ciasnej drewutni, dopóki Margrét nie wracała do domu. Jako dziecko lękał się przemocy, która mogłaby zabrudzić jego sumienie osoczem cudzego życia, a jako dorosły pilnował swoich dłoni, by nigdy nie zaciskały się w pięści, bo nawet lata po tym, jak wyjechał z rodzinnego miasta, był świadom, że jakaś część ojcowskiego gniewu – ta, która utknęła na zawsze w jego nazwisku – wciąż wyłaniała się na mieliznę serca, siniacząc je swoją niezbornością. Nie chciał o tym myśleć; nie chciał o tym myśleć, więc odetchnął cicho, unosząc wzrok i tonąc w atramentowych tęczówkach, zrzucając swoje źrenice na ich dno jak kamienie, które opadły i zmąciły klarowną wodę.
– Gdybym potrafił – zaczął szeptem, urywając zdanie i pozwalając, by zawisło pomiędzy nimi jak cienka nić, obwiązana wokół mostka i wyciągnięta przez przełyk, by spleść się w ciasny supeł obietnicy. – Zostawić to wszystko za sobą, zostałbym z tobą gdziekolwiek. – pociąg spowalniał, a krajobraz za oknem wyostrzał się szczegółami drzew, których iglaste pnie wspinały się szpikulcem do nieba, dróżkami rozcinającymi gęstą knieję, szarym dymem sączącym się spomiędzy drewnianych domów, gdzie życie toczyło się z powolną bezczynnością. – Nawet tutaj, gdybyś chciał. Moglibyśmy przez chwilę udawać, że nie zamierzamy już nigdy wracać do domu. – nachylił się bliżej, a jego oddech rozerwał się cichym westchnieniem, gdy musnął wargami jego usta, na których zastygł szept niewypowiedzianej prośby, nie chcę wracać, przełknięte z powrotem w dół żołądka. Poczuł dłoń zaciskającą się na materiale spodni i podsuwającą powoli w górę kolana, więc sam przesunął palce wstrzymane dotąd na jego lędźwiach wyżej wzdłuż przebijającego się spod skóry kręgosłupa, podkasując materiał ubrania i ściągając dla siebie kolejny, czuły pocałunek, który tym razem przesunął się z kącika ust wzdłuż zaostrzonej linii szczęki. – Nikt by się nie dowiedział, gdybyśmy zgubili się po drodze. – nagle nie potrafił wyobrazić sobie, jak mógł nosić w sobie tak wiele wątpliwości i świadomość ta rozlała się po jego piersi ciepłym uczuciem triumfu, którego przeciwieństwo uciskało go dotąd w podżebrzu, przykurczone utratą przyjaciółki, która kochała go nawet wtedy, gdy nikt inny nie potrafił; nie umiał rozsądzić, czy to, co dojrzewało teraz w jego sercu również było miłością czy jedynie jej repliką, lecz nie sądził, by miało to istotne znaczenie – czy wprawdzie nie liczyły się tylko działania, jakie podjął lub jakich zaniechał w imię tego uczucia?
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W dniu, kiedy rozstali się po raz pierwszy, Lasse przypalił papierosem rękaw swojego swetra. Nie pamiętał wiele ponad to — ponad małą, okrągłą dziurę pozostawioną w zgięciu jego łokcia, odsłaniającą zaróżowioną od oparzenia skórę, niepozorny punkt w kształcie półksiężyca, który goił się złośliwie kolejny tydzień. W tamtych miesiącach zwykł ubierać się wyłącznie na czarno, z upartością większą nawet niż teraz, zawsze w podobnie wąskie kaszmirowe golfy, taliowane płaszcze i skórzane kurtki ze srebrnymi zamkami; pamiętał, że było to podyktowane albo modą, która krążyła wtedy wśród młodych ludzi Midgardu, przesiadujących w zadymionych knajpach i głośnych, niebiesko-czarnych klubach, albo żałobą, którą nałożył sam na siebie, gdy nowo nabyta dorosłość pierwszy raz dźgnęła go w żołądek. Wolność okazała się być okrutna, przypominając w swoim okrucieństwie labirynty zbyt wysokich żywopłotów i strzelistych połaci traw, w których mógł gubić się bez końca, bo nie sposób znaleźć wyjścia, gdy nie jest się pewnym, czy coś jest po drugiej stronie. I w dniu, kiedy rozstali się po raz pierwszy, Lasse przypalił papierosem rękaw swetra, a potem za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni wpadł w histerię, która długimi minutami przyciskała jego twarz do materaca i kolana do podłogi przy łóżku. Nienawidził tego swetra tak bardzo jak nienawidził tego miasta i jego szeroko rozdartych szczęk, studiów i wszystkich tych tweedowych, wyłysiałych profesorów, którzy zbyt głośno wypowiadali jego nazwisko, swoich znajomych i ich gładkich twarzy, ich wystudiowanych uśmiechów, Złotego Jabłka wrzącego w ich żyłach, gdy wyciągali do niego ręce przez ciemność głośnych lokali. Pamiętał, że w tamtym momencie nienawidził wszystkiego z pasją tak rozgorączkowaną, że był gotów wygryźć dziurę w samym środku świata, a potem wpełznąć do niej i zasnąć; pamiętał, że ze wszystkich tych nienawiści najgłośniejsza była ta do siebie samego, bo choć zawsze świadom był swojej słabości, w tamtym momencie wydawało mu się, iż nie składa się z niczego poza nią. Obiecywał sobie, że nie popełni tego błędu już nigdy — nie będzie przyglądał się nikomu przez okno pustej kawiarni, nie będzie z pijanym rozbawianiem podrywał go na tyłach zatłoczonego baru i całował na starym balkonie jeszcze starszej kamienicy. Nie był pewien, jak wiele czasu minęło, nim w końcu przyznał się do porażki, ale robił to potem jeszcze wiele razy, wbijając paznokcie w gardło Safíra i połykając własny język, zanim zdążył przyznać się do własnych uczuć. A teraz — lata później, w świecie pełnym powygryzanych z rozpaczy i histerii dziur — przyglądał się jego twarzy oblanej rozbieloną mgłą wpadającej do pociągowego przedziału zimy i myślał, że mógłby. Teraz, w końcu, ostatecznie. Wsunąć dłoń pod jego ubranie i znaleźć serce, a potem nauczyć się oddychać w rytm jego uderzeń. Powiedzieć mu prawdę i poprosić o to samo, wkraść się pod jego skórę i żyć między jego żebrami.
Gdyby tylko bał się trochę mniej, gdyby nie czuł smaku swojego lęku w każdym posiłku i każdym winie, które kładł na języku — wtedy być może sprawa okazałaby się do bólu prosta. Gdyby był po prostu Lasse, tą ładną skorupą młodego mężczyzny o dużych oczach i bystrym umyśle, mógłby już dawno temu przyciągnąć Safíra do siebie w wieczornym półmroku jego mieszkania i powiedzieć mu, że jest zakochany i że nie umie wyobrazić sobie nikogo piękniejszego niż on; już dawno byłby szczery z nim i z samym sobą, przestałby trząść się pod ciężarem nieodwzajemnionej miłości, nauczyłby się wzruszać ramionami na zgrzyt odrzucenia. Gdyby był po prostu Lasse, ale nie był — zamiast tego był chaotyczną, krwawą wyrocznią zamkniętą w osłabionym ciele, przeżartym lękiem jak korozją. Bardziej niż braku wzajemności i bardziej niż porzucenia bał się tego, że Safír byłby przy nim nieszczęśliwy. Przywyknął do wizji bycia ciężarem, a świadomość tego, że mógłby być ciężarem również na jego barkach, budziła go w nocy nagłymi atakami paraliżującego smutku, ciągnącymi się za nim kolejne dni jak duch lub jedwabny szalik. Wyglądał przez zaszronione okno pociągu i przyglądał się mijanym domom, próbując odgonić od siebie myśl, że w każdym z nich jest sypialnia, korytarz i kuchnia, jest światło w łazience, jest apteczka za lustrem i nóż do mięsa w szufladzie. Nadzieja była ciepła i piękna, ale znikała za każdym razem, gdy przypominał sobie wyraz twarzy Safíra, gdy przyciskał kuchenną ścierkę do jego przedramienia. Nie potrafiłby skazać go na podobną traumę drugi raz, nie potrafiłby obarczyć go życiem, które trzymałoby go na ostrzu tamtego strachu, tak jak zwykło trzymać jego samego, nieustannie grożąc krzykiem i krzywdą. Nie potrafił ubrać w słowa tego, jak bardzo chciał kochać go i zostać z nim gdziekolwiek, choćby tutaj, gdzieś za granicą bezimiennego peronu, ale poza fantazjami jego pragnienia wydawały mu się samolubne i okrutne.
W panice próbował odganiać od siebie te myśli, zostawiając ich ślady na policzkach, do których przykładał dłonie i na wargach, nad którymi snuł opowieści o lasach i jeleniach — zapragnął choćby chwili szczęścia, kilkunastu kilometrów ulgi układającej się spokojem na jego twarzy. Zapomniał o śpiącej w kącie kobiecie, starając się pochować swoje zmartwienia gdzieś w szczelinach przedziałowych siedzeń i starej boazerii, którą wyłożono ściany. Safír uśmiechał się lekko, a on odbił uśmiech ten na własnych ustach, na kilka chwil zapadając się całkowicie w tej dusznej bliskości i zapachu odkrytej skóry jego szyi.
— Nie ma niczego romantycznego w śmierci — pouczył go łagodnie, przesuwając kciukiem wzdłuż linii jego kości policzkowej. — Chociaż są momenty, w których wydaje mi się, że mógłbym położyć się w tamtym lesie pod tamtym niebem i zasnąć… — przerwał, świadom nagle tego jak upiorna stała się ich rozmowa, jak niebezpiecznie blisko była tematów, które nieprzerwanie kojarzyły mu się jedynie z ciemną przepaścią zaśnieżonego wąwozu i brzdękiem ostrza spadającego na kuchenne linoleum. Na kilka sekund zacisnął powieki, pragnąc odpędzić od siebie ciąg tych myśli, gdy je jednak otworzył, zaskoczyła go bliskość oczu Safíra i to jak kuriozalnie smutne i odległe wydawały mu się w tamtym momencie. Chciał wyciągnąć ręce i złapać go nim upadnie, objąć go ramionami i czekać na moment, w którym utoną wspólnie, nadal stykając się czołami, ale kiedy pociąg zwalniał, obaj nadal siedzieli na swoich miejscach, niebezpiecznie blisko siebie, zaplatając się powoli rękami i głosami w jeden supeł.
Gdybym potrafił. Uśmiechnął się mimowolnie, kolejny raz przymykając oczy i pozwalając sobie zatracić się w jego szepcie, który kleił się do jego skóry jak miód i rysował kolejne koronki szronu na przybrudzonym oknie. Gdybym potrafił. Wyobrażał sobie ucieczkę, o której opowiadał, snując plany w bezpiecznych ścianach własnego umysłu — bez pożegnań i bez gróźb kolejnych tragedii. Tutaj — mogliby zostać nawet tutaj. Pocałunek, który zostawił na jego rozchylonych wargach, był miękki i nadal pachniał obietnicą. Nie wracajmy. Palce przesuwające się w górę wewnętrznej strony uda, jego dłoń ułożona na odkrytej skórze pleców — nosił ślady jego dotyku pod naskórkiem, wszystkie te wgłębienia i zaczerwieniania, wszystkie blizny czułości, z którą nie potrafił się rozstać.
— Nie chcę, żebyś musiał coś zostawiać, Saf — odezwał się w końcu, a jego głos brzmiał niemal sennie, wtórując tym samym barwie rozleniwionego uśmiechu, który poszerzył się jeszcze, gdy kolejny pocałunek odbił się w kąciku jego ust. Westchnął nieco zbyt głośno, gdy ciepło rozchylonych warg przesunęło się na krawędź jego szczęki, kobieta jednak nadal oddychała spokojnie, a on zbył nieostrożność bezgłośnym chichotem. — Nie chcę, żebyś musiał zostawiać to wszystko — powtórzył ciszej, przechylając głowę tak, by popatrzeć mu w oczy. Były bardziej zielone niż zwykle i Lasse pewien był, że widzi drobne refleksy złotych liści zatopione w szklanej tarczy tęczówki. — Może wcale nie musimy uciekać. — Realizacja była nagła i paliła gorącem jego policzki. Przesunął wolną dłoń na jego kark, wsuwając palce pod kołnierz ubrania i przez kilka chwil nie mówił nic, pozwalając im trwać w tym milczeniu, w cieple wymienianych oddechów, w spokojnym rytmie dotyku bezpiecznych dłoni. Pocałunek, który zostawił na jego ustach był dłuższy od poprzednich o kilka uderzeń serca; zostawiał na wargach zduszone westchnienie i sprawiał, ze całe jego ciało przylegało do niego mocniej i chętniej. — Może moglibyśmy zostać razem, tak po prostu. Ty mógłbyś zostać u mnie albo ja u ciebie, albo... — zduszone słowa wypadły z niego bez ostrzeżenia i Lasse poczuł, jak ich ciężar układa się wyrzutami sumienia w dole jego żołądka. — Nie lubię, kiedy wychodzisz. Czasem boję się, że już nie wrócisz.
Gdyby tylko bał się trochę mniej, gdyby nie czuł smaku swojego lęku w każdym posiłku i każdym winie, które kładł na języku — wtedy być może sprawa okazałaby się do bólu prosta. Gdyby był po prostu Lasse, tą ładną skorupą młodego mężczyzny o dużych oczach i bystrym umyśle, mógłby już dawno temu przyciągnąć Safíra do siebie w wieczornym półmroku jego mieszkania i powiedzieć mu, że jest zakochany i że nie umie wyobrazić sobie nikogo piękniejszego niż on; już dawno byłby szczery z nim i z samym sobą, przestałby trząść się pod ciężarem nieodwzajemnionej miłości, nauczyłby się wzruszać ramionami na zgrzyt odrzucenia. Gdyby był po prostu Lasse, ale nie był — zamiast tego był chaotyczną, krwawą wyrocznią zamkniętą w osłabionym ciele, przeżartym lękiem jak korozją. Bardziej niż braku wzajemności i bardziej niż porzucenia bał się tego, że Safír byłby przy nim nieszczęśliwy. Przywyknął do wizji bycia ciężarem, a świadomość tego, że mógłby być ciężarem również na jego barkach, budziła go w nocy nagłymi atakami paraliżującego smutku, ciągnącymi się za nim kolejne dni jak duch lub jedwabny szalik. Wyglądał przez zaszronione okno pociągu i przyglądał się mijanym domom, próbując odgonić od siebie myśl, że w każdym z nich jest sypialnia, korytarz i kuchnia, jest światło w łazience, jest apteczka za lustrem i nóż do mięsa w szufladzie. Nadzieja była ciepła i piękna, ale znikała za każdym razem, gdy przypominał sobie wyraz twarzy Safíra, gdy przyciskał kuchenną ścierkę do jego przedramienia. Nie potrafiłby skazać go na podobną traumę drugi raz, nie potrafiłby obarczyć go życiem, które trzymałoby go na ostrzu tamtego strachu, tak jak zwykło trzymać jego samego, nieustannie grożąc krzykiem i krzywdą. Nie potrafił ubrać w słowa tego, jak bardzo chciał kochać go i zostać z nim gdziekolwiek, choćby tutaj, gdzieś za granicą bezimiennego peronu, ale poza fantazjami jego pragnienia wydawały mu się samolubne i okrutne.
W panice próbował odganiać od siebie te myśli, zostawiając ich ślady na policzkach, do których przykładał dłonie i na wargach, nad którymi snuł opowieści o lasach i jeleniach — zapragnął choćby chwili szczęścia, kilkunastu kilometrów ulgi układającej się spokojem na jego twarzy. Zapomniał o śpiącej w kącie kobiecie, starając się pochować swoje zmartwienia gdzieś w szczelinach przedziałowych siedzeń i starej boazerii, którą wyłożono ściany. Safír uśmiechał się lekko, a on odbił uśmiech ten na własnych ustach, na kilka chwil zapadając się całkowicie w tej dusznej bliskości i zapachu odkrytej skóry jego szyi.
— Nie ma niczego romantycznego w śmierci — pouczył go łagodnie, przesuwając kciukiem wzdłuż linii jego kości policzkowej. — Chociaż są momenty, w których wydaje mi się, że mógłbym położyć się w tamtym lesie pod tamtym niebem i zasnąć… — przerwał, świadom nagle tego jak upiorna stała się ich rozmowa, jak niebezpiecznie blisko była tematów, które nieprzerwanie kojarzyły mu się jedynie z ciemną przepaścią zaśnieżonego wąwozu i brzdękiem ostrza spadającego na kuchenne linoleum. Na kilka sekund zacisnął powieki, pragnąc odpędzić od siebie ciąg tych myśli, gdy je jednak otworzył, zaskoczyła go bliskość oczu Safíra i to jak kuriozalnie smutne i odległe wydawały mu się w tamtym momencie. Chciał wyciągnąć ręce i złapać go nim upadnie, objąć go ramionami i czekać na moment, w którym utoną wspólnie, nadal stykając się czołami, ale kiedy pociąg zwalniał, obaj nadal siedzieli na swoich miejscach, niebezpiecznie blisko siebie, zaplatając się powoli rękami i głosami w jeden supeł.
Gdybym potrafił. Uśmiechnął się mimowolnie, kolejny raz przymykając oczy i pozwalając sobie zatracić się w jego szepcie, który kleił się do jego skóry jak miód i rysował kolejne koronki szronu na przybrudzonym oknie. Gdybym potrafił. Wyobrażał sobie ucieczkę, o której opowiadał, snując plany w bezpiecznych ścianach własnego umysłu — bez pożegnań i bez gróźb kolejnych tragedii. Tutaj — mogliby zostać nawet tutaj. Pocałunek, który zostawił na jego rozchylonych wargach, był miękki i nadal pachniał obietnicą. Nie wracajmy. Palce przesuwające się w górę wewnętrznej strony uda, jego dłoń ułożona na odkrytej skórze pleców — nosił ślady jego dotyku pod naskórkiem, wszystkie te wgłębienia i zaczerwieniania, wszystkie blizny czułości, z którą nie potrafił się rozstać.
— Nie chcę, żebyś musiał coś zostawiać, Saf — odezwał się w końcu, a jego głos brzmiał niemal sennie, wtórując tym samym barwie rozleniwionego uśmiechu, który poszerzył się jeszcze, gdy kolejny pocałunek odbił się w kąciku jego ust. Westchnął nieco zbyt głośno, gdy ciepło rozchylonych warg przesunęło się na krawędź jego szczęki, kobieta jednak nadal oddychała spokojnie, a on zbył nieostrożność bezgłośnym chichotem. — Nie chcę, żebyś musiał zostawiać to wszystko — powtórzył ciszej, przechylając głowę tak, by popatrzeć mu w oczy. Były bardziej zielone niż zwykle i Lasse pewien był, że widzi drobne refleksy złotych liści zatopione w szklanej tarczy tęczówki. — Może wcale nie musimy uciekać. — Realizacja była nagła i paliła gorącem jego policzki. Przesunął wolną dłoń na jego kark, wsuwając palce pod kołnierz ubrania i przez kilka chwil nie mówił nic, pozwalając im trwać w tym milczeniu, w cieple wymienianych oddechów, w spokojnym rytmie dotyku bezpiecznych dłoni. Pocałunek, który zostawił na jego ustach był dłuższy od poprzednich o kilka uderzeń serca; zostawiał na wargach zduszone westchnienie i sprawiał, ze całe jego ciało przylegało do niego mocniej i chętniej. — Może moglibyśmy zostać razem, tak po prostu. Ty mógłbyś zostać u mnie albo ja u ciebie, albo... — zduszone słowa wypadły z niego bez ostrzeżenia i Lasse poczuł, jak ich ciężar układa się wyrzutami sumienia w dole jego żołądka. — Nie lubię, kiedy wychodzisz. Czasem boję się, że już nie wrócisz.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Za długo zastanawiał się nad miłością – przyglądał się jej zbyt wnikliwie, tak jak nie powinno się przyglądać własnej twarzy, bo, pozornie pozbawiona skaz, z bliska zaczynała pękać krakelurą cienkich żyłek, prześwitywać dropiatością wybladłych pieprzyków i ujawniać cieniste echo blizn, które dawno powinny były ukryć się pod skórą. Pierwsze kocham, które usłyszał z ust drugiego chłopca, było miękkie i nieśmiałe, lecz lepiło mu się do ust słodyczą, jaką pozostawiają po sobie landrynkowe cukierki – miał czternaście lat i kiedy w akademiku gasło światło, kładł głowę na ramieniu Ebbe, wyobrażając sobie przyszłość, która nie wymuszała ukrywania pocałunków pod naciąganą na głowy kołdrą, rozgrzewała kark pieszczotą cudzej dłoni i pozbawiała gesty dziecięcej niepewności, kiedy dorastał, kocham wydawało się jednak starzeć razem z nim, nabierało powagi i niezależności, łatwiej było się nim zadławić, bo ciążyło na języku, zamiast się na nim rozpuszczać. Kiedy Lasse składał mu deklarację swoich uczuć po raz pierwszy, na dworze panowała cisza, a on zdał sobie sprawę, że nie wiedział, jak powinien interpretować jego wyznanie – co jeśli nie miał tego na myśli, bo oboje byli tego wieczoru pijani, co jeśli uważał tak tylko w tamtej chwili, ale kiedy przeminęła, słowa powracały do niego echem szwargotu, którego dłużej nie potrafił zrozumieć, co jeśli jedynym powodem, dla którego wszyscy dotąd go porzucali, był fakt, że ułatwiał im to odejście? Miłość nie potrafiła ułożyć się w jego sercu, więc całą noc błądziła zakrzywionymi alejami tętnic, przewracała się z boku na bok i nie pozwalała mu zasnąć obok drugiego człowieka – wstawał zawsze, gdy na dworze było jeszcze ciemno, okradając poranki z czułości, która, w śreżodze pierwszych, surowych promieni słońca, zdawała mu się bardziej dojmująca niż żal, jaki osuwał się wzdłuż pleców zimnym dreszczem za każdym razem, kiedy uciekał. Pamiętał, że tej samej nocy, której Lasse po raz pierwszy powiedział mu, że go kochał, rozbudził się obecnością podchodzącego pod powiekami koszmaru i prawie sięgnął dłonią do jego ramienia, żeby zapytać, czy mogliby przez chwilę porozmawiać, ale kiedy wstrzymał wzrok na sennie bladej twarzy, zdał sobie sprawę, że właściwie nie potrafił wyrazić swoich obaw słowami. Jego miłość była opleciona strachem tak, jak zapomniane kąty pomieszczenia mogłyby opleść się kurzem lub pajęczyną – zaniedbał ją zbyt długo, przemawiając sobie matczyną przestrogę i zaciągając na pamięć dotyk dłoni, które pod opuszkami palców ukrywały zwierzęce pazury, a teraz, kiedy dłoń Lasse była miękka i ciepła, nie posiadał już na ciele miejsca, które doznałoby czułości, zanim doznało krzywdy.
Wiele razy wydawało mu się, że nie pasował do tego życia – mieszkania o wysokich sufitach i kafelkach znaczących wzór eleganckich deseni, garniturów skrojonych pod szyją, po czym ozdobionych złotymi spinkami do mankietów, bliskości dalekiej cudzym spojrzeniom, wstydliwej tak samo jak kiedy był dzieckiem – lecz im więcej czasu mijało, tym silniej przekonywał się, że nie pasował do żadnego życia w ogóle, bo nawet jego własne dawno już do niego nie należało; oddał swoje serce kawałek po kawałku, nierozkrojone równo nożem i widelcem, ale wyrwane spłachciami spomiędzy żeber i teraz za mostkiem pozostał mu jedynie nierówny strzęp, stający w gardle pecyną ostatniego kęsa. Teraz, kiedy siedział w opustoszałym pociągu, obecność Lasse wydawała mu się jednak całkiem naturalna, bo pocałunek rozmiękczył jego skórę jak ciepły wosk, a przeszłość migotała za szybą na podobieństwo obrazów ze starego projektora – pociąg zwolnił przed najbliższą stacją, a on wzdrygnął się nieodpartym wrażeniem, że fragment lasu, którego kontur wyłonił się zza okna, złudnie przypominał krajobraz zdziczałej grozą kniei, gdzie trzy lata temu broczył na mszyste runo, spijające jego krew w swe napuchnięte łodyżki. Czasem był pewien, że wspomnienie tamtej nocy zatarło się w jego umyśle smugą zaślepiającego bólu, bo nie potrafił odtworzyć na własnej krtani tego samego drgania, które stygło mu na wargach ciężarem wypowiedzianej na głos prośby, wspomnienie powracało jednak w krótkich przebłyskach rozbitej o kamień jaźni, niewygodnie wyraźne, jakby przeżywał je wciąż na nowo – budził się w nocy z fantomowym bólem w lewym boku i odruchowo sięgał dłonią pod materiał koszuli, spodziewając się natrafić na rozjątrzony ślad wilczych zębów, otwartą ranę, spod której prześwitywał stelaż pobielałych kości, ale zatrzymując palce na zgrubiałej bliźnie, uwięzionej brzydkim kształtem pomiędzy żebrami; kiedy umierał pod srebrną egidą księżyca, nie byli już razem, choć tylko Lasse potrafił naprawdę go zrozumieć – przeżył jego tragedię na kuchennej podłodze w miesiąc przed tym, jak się wydarzyła, a on obawiał się, że w ten sposób sprowadził to przekleństwo na nich obojgu.
– Myślę o tym czasem, kiedy nie mogę spać – odparł cicho, chociaż Lasse urwał swoje wyznanie szmerem zakłopotanego oddechu – Z perspektywy wydaje się pokrzepiające, chociaż takie nie było. – nie chciał umierać, lecz w wannie zbyt szybko stawał się senny, więc zamiast tego mył się pod prysznicem i nie myślał o utonięciu; chciał wykorzystać poczucie winy, które czuł o czwartej nad ranem, aby następnego dnia stać się kimś lepszym, ale zamiast tego był wciąż tą samą osobą, do której był zbyt przyzwyczajony, by rozpoznać ją w odbiciu własnej twarzy. Brał głęboki oddech, zamykał drzwi na klucz, patrzył w obie strony przed przejściem przez ulicę i zaledwie przez chwilę zastanawiał się nad tym, co by się stało, gdyby tego nie zrobił; czasem chwila była bardzo powolna. Nie miało to znaczenia – teraz, kiedy był tak daleko od swojego życia, niektóre myśli pozostały zamknięte pod kluczem jego mieszkania, skulone pod wystygłą kołdrą, zamarłe na parapecie wśród roślin o zwiędłych liściach, uwięzione w dolnej szufladzie biurka, do której sięgał tak rzadko, że na tyle drewnianej szafki zebrał się kurz; nie musiał myśleć o grupie Wyzwolonych, którzy pod koniec grudnia napadli go pod kamienicą i o tym, jak łatwo pozwolił im wtrącić się z powrotem w drżące, dziecinne ciało ofiary, nie musiał myśleć o sierotach stłoczonych w grupowej sypialni, jakby przytulanie się do siebie nawzajem mogło przynieść im wystarczająco otuchy, nie musiał myśleć o kłótni, którą odbyli w barze, bo cofanie się tam świadomością sprawiało, że robiło mu się duszno od motłochu we własnym sercu. Nie miało to znaczenia, bo teraz trzymał dłoń na lędźwiach Lasse i składał kolejny pocałunek na jego rozchylonych wargach – uśmiechnął się z prowokacyjną subtelnością, choć wszystko, o którym mówił, wydawało mu się nagle odległe i błahe, zupełnie nieistotne w obliczu nowego życia, jakie mogliby wieść wśród szwedzkiej tajgi, gdzie drewniane domostwa wyłaniały się spomiędzy drzew tylko dzięki smugom wydychanego przez kominy dymu. Nie potrafił zdradzić mu, że bał się spać we własnym mieszkaniu ani pozwolić, by obawa ta spłynęła na jego barki, gdy nachylał się czule w jego stronę, więc westchnął tylko cicho, zatrzymując usta tuż przy miękkim policzku, po czym łagodnie wspierając czoło o jego skroń – ja też czasem boję się, że już nie wrócę, przylgnęło mu milczącą odpowiedzią do podniebienia, bo kiedy był zmęczony, czuł, że już nigdy nie zdoła wyrwać z siebie głosu, jakby dłoń, której palce szarpały dotąd za struny krtani, uwiędły nagłą parezą; zbyt łatwo było mu uwierzyć, że potrafiłby zniknąć bez słowa, bo robił to tylekroć wcześniej, nie zawsze czując w piersi ukłucie bolesnego żalu.
– Chciałbym, żebyś został. Tak długo jak możesz – szepnął w końcu, całując go w szyję, gdy palce mężczyzny wsunęły się za jego kołnierz, rozsuwając go lekko, aż guzik pod grdyką nie wymknął się z pętli materiałowej koszuli. Ułożył dłoń wzdłuż kościstych wypukłości jego kręgosłupa, nakrywając usta kolejnym pocałunkiem, po czym sięgając wzrokiem wyżej, by jeszcze raz odnaleźć jego spojrzenie – ciemny granat, w którym można by zatonąć; dawno nauczył się nie zamykać oczu pod wodą. – Lasse. – głos miał miękki i ciepły, jakby wypowiadał pacierz, choć Lasse nie był bogiem, do którego należało się modlić. – Nie zostawię cię. Obiecuję. – pociąg stęknął cicho, po czym z głuchym westchnieniem zatrzymał się na stacji; powieki śpiącej w przedziale kobiety zadrżały nerwowo, a płytki oddech przerwał świst gwałtownie nabieranego powietrza.
Wiele razy wydawało mu się, że nie pasował do tego życia – mieszkania o wysokich sufitach i kafelkach znaczących wzór eleganckich deseni, garniturów skrojonych pod szyją, po czym ozdobionych złotymi spinkami do mankietów, bliskości dalekiej cudzym spojrzeniom, wstydliwej tak samo jak kiedy był dzieckiem – lecz im więcej czasu mijało, tym silniej przekonywał się, że nie pasował do żadnego życia w ogóle, bo nawet jego własne dawno już do niego nie należało; oddał swoje serce kawałek po kawałku, nierozkrojone równo nożem i widelcem, ale wyrwane spłachciami spomiędzy żeber i teraz za mostkiem pozostał mu jedynie nierówny strzęp, stający w gardle pecyną ostatniego kęsa. Teraz, kiedy siedział w opustoszałym pociągu, obecność Lasse wydawała mu się jednak całkiem naturalna, bo pocałunek rozmiękczył jego skórę jak ciepły wosk, a przeszłość migotała za szybą na podobieństwo obrazów ze starego projektora – pociąg zwolnił przed najbliższą stacją, a on wzdrygnął się nieodpartym wrażeniem, że fragment lasu, którego kontur wyłonił się zza okna, złudnie przypominał krajobraz zdziczałej grozą kniei, gdzie trzy lata temu broczył na mszyste runo, spijające jego krew w swe napuchnięte łodyżki. Czasem był pewien, że wspomnienie tamtej nocy zatarło się w jego umyśle smugą zaślepiającego bólu, bo nie potrafił odtworzyć na własnej krtani tego samego drgania, które stygło mu na wargach ciężarem wypowiedzianej na głos prośby, wspomnienie powracało jednak w krótkich przebłyskach rozbitej o kamień jaźni, niewygodnie wyraźne, jakby przeżywał je wciąż na nowo – budził się w nocy z fantomowym bólem w lewym boku i odruchowo sięgał dłonią pod materiał koszuli, spodziewając się natrafić na rozjątrzony ślad wilczych zębów, otwartą ranę, spod której prześwitywał stelaż pobielałych kości, ale zatrzymując palce na zgrubiałej bliźnie, uwięzionej brzydkim kształtem pomiędzy żebrami; kiedy umierał pod srebrną egidą księżyca, nie byli już razem, choć tylko Lasse potrafił naprawdę go zrozumieć – przeżył jego tragedię na kuchennej podłodze w miesiąc przed tym, jak się wydarzyła, a on obawiał się, że w ten sposób sprowadził to przekleństwo na nich obojgu.
– Myślę o tym czasem, kiedy nie mogę spać – odparł cicho, chociaż Lasse urwał swoje wyznanie szmerem zakłopotanego oddechu – Z perspektywy wydaje się pokrzepiające, chociaż takie nie było. – nie chciał umierać, lecz w wannie zbyt szybko stawał się senny, więc zamiast tego mył się pod prysznicem i nie myślał o utonięciu; chciał wykorzystać poczucie winy, które czuł o czwartej nad ranem, aby następnego dnia stać się kimś lepszym, ale zamiast tego był wciąż tą samą osobą, do której był zbyt przyzwyczajony, by rozpoznać ją w odbiciu własnej twarzy. Brał głęboki oddech, zamykał drzwi na klucz, patrzył w obie strony przed przejściem przez ulicę i zaledwie przez chwilę zastanawiał się nad tym, co by się stało, gdyby tego nie zrobił; czasem chwila była bardzo powolna. Nie miało to znaczenia – teraz, kiedy był tak daleko od swojego życia, niektóre myśli pozostały zamknięte pod kluczem jego mieszkania, skulone pod wystygłą kołdrą, zamarłe na parapecie wśród roślin o zwiędłych liściach, uwięzione w dolnej szufladzie biurka, do której sięgał tak rzadko, że na tyle drewnianej szafki zebrał się kurz; nie musiał myśleć o grupie Wyzwolonych, którzy pod koniec grudnia napadli go pod kamienicą i o tym, jak łatwo pozwolił im wtrącić się z powrotem w drżące, dziecinne ciało ofiary, nie musiał myśleć o sierotach stłoczonych w grupowej sypialni, jakby przytulanie się do siebie nawzajem mogło przynieść im wystarczająco otuchy, nie musiał myśleć o kłótni, którą odbyli w barze, bo cofanie się tam świadomością sprawiało, że robiło mu się duszno od motłochu we własnym sercu. Nie miało to znaczenia, bo teraz trzymał dłoń na lędźwiach Lasse i składał kolejny pocałunek na jego rozchylonych wargach – uśmiechnął się z prowokacyjną subtelnością, choć wszystko, o którym mówił, wydawało mu się nagle odległe i błahe, zupełnie nieistotne w obliczu nowego życia, jakie mogliby wieść wśród szwedzkiej tajgi, gdzie drewniane domostwa wyłaniały się spomiędzy drzew tylko dzięki smugom wydychanego przez kominy dymu. Nie potrafił zdradzić mu, że bał się spać we własnym mieszkaniu ani pozwolić, by obawa ta spłynęła na jego barki, gdy nachylał się czule w jego stronę, więc westchnął tylko cicho, zatrzymując usta tuż przy miękkim policzku, po czym łagodnie wspierając czoło o jego skroń – ja też czasem boję się, że już nie wrócę, przylgnęło mu milczącą odpowiedzią do podniebienia, bo kiedy był zmęczony, czuł, że już nigdy nie zdoła wyrwać z siebie głosu, jakby dłoń, której palce szarpały dotąd za struny krtani, uwiędły nagłą parezą; zbyt łatwo było mu uwierzyć, że potrafiłby zniknąć bez słowa, bo robił to tylekroć wcześniej, nie zawsze czując w piersi ukłucie bolesnego żalu.
– Chciałbym, żebyś został. Tak długo jak możesz – szepnął w końcu, całując go w szyję, gdy palce mężczyzny wsunęły się za jego kołnierz, rozsuwając go lekko, aż guzik pod grdyką nie wymknął się z pętli materiałowej koszuli. Ułożył dłoń wzdłuż kościstych wypukłości jego kręgosłupa, nakrywając usta kolejnym pocałunkiem, po czym sięgając wzrokiem wyżej, by jeszcze raz odnaleźć jego spojrzenie – ciemny granat, w którym można by zatonąć; dawno nauczył się nie zamykać oczu pod wodą. – Lasse. – głos miał miękki i ciepły, jakby wypowiadał pacierz, choć Lasse nie był bogiem, do którego należało się modlić. – Nie zostawię cię. Obiecuję. – pociąg stęknął cicho, po czym z głuchym westchnieniem zatrzymał się na stacji; powieki śpiącej w przedziale kobiety zadrżały nerwowo, a płytki oddech przerwał świst gwałtownie nabieranego powietrza.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Gdy pierwszy raz powiedział mu, że go kocha, przez następny miesiąc bolała go głowa. Czul się tak, jakby nabił sobie guza, zderzając się z twardą rzeczywistością, w której wyznanie miłości nie zmieniało biegu życia — nie zmieniało właściwie niczego. Miasto za oknami nadal było szare, ściany jego rodzinnego domu zimne, a Safír wychodził z sypialni nad ranem, zabierając ze sobą płaszcz i wszystkie obietnice złożone na jego ustach, wszystkie westchnienia pozostawione we wgłębieniu obojczyka tak jakby każda z tych rzeczy ważyła dokładnie tyle samo. Powiedz, że ty też; powiedz, że też mnie kochasz — powtarzał tamtego wieczora, gdy upił się jeszcze zanim do niego przyszedł, bo cały dzień czul się paskudnie i bał się na trzeźwo spojrzeć mu w oczy; bo matka umówiła go na kawę z córką Källströmów, a on nie poszedł, bojąc się, że w połowie spotkania nachyli się nad stolikiem i powie jej, że się zakochał, ale jego miłość jest głupia i niebezpieczna, i w końcu spali go w ten sam okrutny sposób, w jaki światła spalały rozbijające się o nie ćmy. Był więc pijany tamtego wieczora, w swojej nietrzeźwości rozgorączkowany pragnieniem i desperacją, głodny wzajemności, o której marzył i której się obawiał, bo o wiele łatwiej pogodzić się z nieistnieniem niż ze stratą. Powiedz, że ty też dogasało w poduszkach, gdy Safír kładł go do łóżka i stawiał szklankę z wodą na nocnym stoliku. Był zagubiony w swojej miłości jak dziecko, które nie potrafi znaleźć drogi do domu; nie wiedział, w którą ulicę ma skręcić, bo żadna nie wydawała mu się znajoma. Nie wiedział, jak go kochać bez odsłaniania przed nim zębów, nie wiedział, czy kiedykolwiek istniało w nim coś, co Safír mógł uznać za piękne. Blizna sunąca od łokcia do nadgarstka, dwadzieścia siedem piegów na nosie, marchewkowy filtr papierosa wsunięty za ucho jak skręcony na kolanie amulet — wszystko naznaczone tym głupim uczuciem, jak gdyby zasnął jakiejś nocy w ciepłych ramionach i zamiast własnego ciała zastał rano las z jego imieniem wykrawanym na każdym drzewie. Zawsze wydawało mu się, że musieli miłość nosić w zupełnie innych kieszeniach.
Teraz była wszędzie. Kleiła się do jego policzków i wkradała się pod jego ubrania tkliwością gładkich dłoni. Nie chciał mówić o śmierci, bo ta zawsze była zbyt blisko i wyłapywała brzmienie swojego imienia nawet w największym hałasie. Odwracała głowę w ich stronę, jej oczy białe jak śnieg kilka sekund przed pierwszą krwią. Nie powiedział mu nigdy, że nie sypiał w pełnie od tamtego dnia, gdy zjawił się w progu jego mieszkania po jednym z ich chronicznych rozstań, a Safír wydał się mu bladszy i chudszy niż wcześniej, popękany jak rozłupana o blat stołu porcelana. Przywykł do tej bezsenności, tak jak przywyka się do każdego nałogu — spędzał te noce, patrząc w sufit i licząc ubytki w sztukaterii, przepisując od nowa i od nowa swoje notatki, przestawiając książki z miejsca na miejsce, jakby wierzył, że tym razem uda mu się zapomnieć o swoim strachu, że tym razem przed nim ucieknie, a słońce wzejdzie szybciej niż miesiąc temu. Myślał o tym czasem, kiedy nie mógł spać. Uśmiechnął się do niego blado i pokręcił głową, jakby chciał zdezorientować własne myśli, nim wrócą i wsuną się znów pod jego skórę. Mógł go uratować, gdyby był lepszy; mógłby kazać mu zostać tamtej nocy u siebie, gdyby rozumiał przyszłość, zamiast przed nią uciekać. On też wszak myślał o tym, kiedy nie mógł spać — o śmierci, o lesie, o dniu, w którym obaj uświadomią sobie w końcu, że wisi nad nimi dług życia i wdzięczności, bo Lasse zdołał wziąć od niego zbyt wiele, a potem zniknąć, gdy przepowiednia się spełniła. Nie było już sposobu na to, by się cofnąć — mógł jedynie bez końca oglądać się przez ramię.
Pochylił się, by pocałować go krótko w usta, zamknąć bieg tej rozmowy w jedyny sposób, jaki wydał mu się rozsądny. Gdyby nienawidził siebie choćby trochę mniej, mógłby marzyć o szczęściu. Pełnia przychodziła tylko raz w miesiącu, jego wizje nie wracały czasem długie tygodnie, a niebo poza Midgardem było pięknie obce. W jego wyobraźni na obrzeżach świata stały domy bez numerów, kuchnie bez zakrwawionych podłóg i okna bez ciemnych zasłon; w jego wyobraźni — o której przypomniał sobie, kiedy Safír uśmiechnął się w jego usta — wstyd można było wyleczyć dniem spędzonym w łóżku jak przeziębienie, ciepłą dłonią dotykającą jego policzka i kraciastą ścierką, w którą zawijali kuchenne noże. Nie rób tego więcej, zostań ze mną na dłużej, nie wychodź nocą z domu. Gdyby nienawidził siebie choćby trochę mniej, mógłby wierzyć, że Safír będzie już zawsze całował go w taki sposób, zawsze patrzył na niego, kiedy zasypiał i nadal go słuchał, nawet wtedy, gdy inni dawno przestali — mogliby trzymać się tak blisko, ze wszystko to, co rosło poza granicami ich ciał, kurczyłoby się do rozmiarów teatru lalek. Teraz kiedy czul jego oddech na swojej skórze, a zieleń jego oczu wydala mu się świeża i beztroska jak brzozowe liście, Lasse był przekonany, że mógłby podpalić cały ten pociąg, gdyby to mogło go ogrzać.
— Zostanę nawet dłużej, jeżeli mi pozwolisz — jego głos był cichy jak szelest przewracanej kartki. Przymknął oczy, gdy usta dotknęły jego skóry. Czasem, w tamte noce, które spędzali splątani w ciepłej pościeli zamkniętej sypialni, całował go w szyję i czuł ciepłe bicie pulsu pod swoim językiem, krew przepływającą tak blisko jego zębów. W finalnym rozrachunku miłość taka jak ta oznaczała pozwolenie na krzywdę — mogliby rozerwać się wzajemnie, gdyby tylko zechcieli sięgnąć głębiej, ugryźć mocniej. — Będę lepszy, poprawię się — wyszeptał słabo, kiedy znów spojrzeli sobie w oczy, a on pomyślał, że znów brzmi żałośnie i znów patrzy na niego z nadzieją, której nie potrafił nadać imienia, bo tkwiła w nim, odkąd był dzieckiem. Składał mu obietnicę, której nigdy wcześniej zdołał dotrzymać, bo bez względu na to, w co pragnął wierzyć i co pragnął mu ofiarować, nie było na świecie rytuału ani inkantacji, które mogłyby uczynić go kimś innym. Były jednak jego dłonie sunące powoli wzdłuż wypustek kręgosłupa, jego głos miękki jak rozgrzany wosk, sposób, w jaki wypowiadał jego imię, jakby miało mieścić w sobie coś większego niż mgławą konstrukcję jego osoby. Pocałował go wraz z ostatnim słowem jego obietnicy — gorączkowo i pośpiesznie, bojąc się zgubić ten moment gdzieś w gęstniejącej atmosferze starego pociągu; pragnął przechwycić jej brzmienie na własny język, wierząc, iż w ten sposób pojmie ją całą i pozbędzie się tamtego lęku przed odrzuceniem, który twardniał wciąż w jego żyłach. — Jesteś pewien? Nie boisz się o swoją głowę? - Uśmiechnął się niemal triumfalnie, na krótką sekundę zaciskając palce mocniej na jego kołnierzu. Nie zdążył pomyśleć o tym, jak winny powinien się czuć, bo pociąg szarpnął nagle wagonem, wybudzając ze snu ich wszystkich — jego, Safíra, kobietę ściśniętą w kącie.
Odsunął się od niego i wyjrzał przez okno, szukając tablicy, która mogłaby zdradzić mu, gdzie się zatrzymali. Stacja pozostawała jednak bezimienna, kuriozalnie bezbarwa i bezkształtna, jakby sama nadal próbowała przypomnieć sobie swoje imię. Budynek dworca miał tylko jedno okno i uchylone drzwi, przez które do środka wkradała się zima — śnieg, wiatr, kawałek porzuconego papieru przypominającego wyrwaną z notatnika kartkę, jedyny dowód czyjejś obecności, choć równie dobrze od lat niemą. Nad dachem wisiały kłęby opadającej coraz niżej chmury — nawet zza okna powietrze wydawało mu się gęste i niebezpieczne, niebo nad ich głowami ciche i pozbawione ptaków, czarnych plam kruków i wron. To było jedno z tych miejsc, w których ogień gasł zbyt szybko, a w domach nie paliły się światła. Gdziekolwiek się zatrzymali, odgłosy miasta nie docierały tu od lat. Czy nie powinni być już w Sztokholmie? Ściągnął brwi i odsunął się od okna, przez kilka chwil myśląc, że mógłby spytać o to wyrwaną ze snu kobietę, ale gdy obrócił wzrok, jej już nie było. Zniknęła wraz ze swoim płaszczem i swoją walizką, choć Lasse mógłby przysiąc, że nie widział ani nie słyszał, by jakakolwiek postać wychodziła na peron. Doszło do niego, że cały pociąg stał się nagle dziwnie cichy, pusty i martwy niczym truchło długiej, opasłej gąsienicy. Nic nie wskazywało an to, by miał się ruszyć z miejsca. Nic też nie wskazywało na to, by kiedykolwiek ruszał się w ogóle.
— To chyba ostatnia stacja — odezwał się, wracając wzrokiem do twarzy Safíra. — Dziwne, mam wrażenie, że kiedyś już tu byłem.
Teraz była wszędzie. Kleiła się do jego policzków i wkradała się pod jego ubrania tkliwością gładkich dłoni. Nie chciał mówić o śmierci, bo ta zawsze była zbyt blisko i wyłapywała brzmienie swojego imienia nawet w największym hałasie. Odwracała głowę w ich stronę, jej oczy białe jak śnieg kilka sekund przed pierwszą krwią. Nie powiedział mu nigdy, że nie sypiał w pełnie od tamtego dnia, gdy zjawił się w progu jego mieszkania po jednym z ich chronicznych rozstań, a Safír wydał się mu bladszy i chudszy niż wcześniej, popękany jak rozłupana o blat stołu porcelana. Przywykł do tej bezsenności, tak jak przywyka się do każdego nałogu — spędzał te noce, patrząc w sufit i licząc ubytki w sztukaterii, przepisując od nowa i od nowa swoje notatki, przestawiając książki z miejsca na miejsce, jakby wierzył, że tym razem uda mu się zapomnieć o swoim strachu, że tym razem przed nim ucieknie, a słońce wzejdzie szybciej niż miesiąc temu. Myślał o tym czasem, kiedy nie mógł spać. Uśmiechnął się do niego blado i pokręcił głową, jakby chciał zdezorientować własne myśli, nim wrócą i wsuną się znów pod jego skórę. Mógł go uratować, gdyby był lepszy; mógłby kazać mu zostać tamtej nocy u siebie, gdyby rozumiał przyszłość, zamiast przed nią uciekać. On też wszak myślał o tym, kiedy nie mógł spać — o śmierci, o lesie, o dniu, w którym obaj uświadomią sobie w końcu, że wisi nad nimi dług życia i wdzięczności, bo Lasse zdołał wziąć od niego zbyt wiele, a potem zniknąć, gdy przepowiednia się spełniła. Nie było już sposobu na to, by się cofnąć — mógł jedynie bez końca oglądać się przez ramię.
Pochylił się, by pocałować go krótko w usta, zamknąć bieg tej rozmowy w jedyny sposób, jaki wydał mu się rozsądny. Gdyby nienawidził siebie choćby trochę mniej, mógłby marzyć o szczęściu. Pełnia przychodziła tylko raz w miesiącu, jego wizje nie wracały czasem długie tygodnie, a niebo poza Midgardem było pięknie obce. W jego wyobraźni na obrzeżach świata stały domy bez numerów, kuchnie bez zakrwawionych podłóg i okna bez ciemnych zasłon; w jego wyobraźni — o której przypomniał sobie, kiedy Safír uśmiechnął się w jego usta — wstyd można było wyleczyć dniem spędzonym w łóżku jak przeziębienie, ciepłą dłonią dotykającą jego policzka i kraciastą ścierką, w którą zawijali kuchenne noże. Nie rób tego więcej, zostań ze mną na dłużej, nie wychodź nocą z domu. Gdyby nienawidził siebie choćby trochę mniej, mógłby wierzyć, że Safír będzie już zawsze całował go w taki sposób, zawsze patrzył na niego, kiedy zasypiał i nadal go słuchał, nawet wtedy, gdy inni dawno przestali — mogliby trzymać się tak blisko, ze wszystko to, co rosło poza granicami ich ciał, kurczyłoby się do rozmiarów teatru lalek. Teraz kiedy czul jego oddech na swojej skórze, a zieleń jego oczu wydala mu się świeża i beztroska jak brzozowe liście, Lasse był przekonany, że mógłby podpalić cały ten pociąg, gdyby to mogło go ogrzać.
— Zostanę nawet dłużej, jeżeli mi pozwolisz — jego głos był cichy jak szelest przewracanej kartki. Przymknął oczy, gdy usta dotknęły jego skóry. Czasem, w tamte noce, które spędzali splątani w ciepłej pościeli zamkniętej sypialni, całował go w szyję i czuł ciepłe bicie pulsu pod swoim językiem, krew przepływającą tak blisko jego zębów. W finalnym rozrachunku miłość taka jak ta oznaczała pozwolenie na krzywdę — mogliby rozerwać się wzajemnie, gdyby tylko zechcieli sięgnąć głębiej, ugryźć mocniej. — Będę lepszy, poprawię się — wyszeptał słabo, kiedy znów spojrzeli sobie w oczy, a on pomyślał, że znów brzmi żałośnie i znów patrzy na niego z nadzieją, której nie potrafił nadać imienia, bo tkwiła w nim, odkąd był dzieckiem. Składał mu obietnicę, której nigdy wcześniej zdołał dotrzymać, bo bez względu na to, w co pragnął wierzyć i co pragnął mu ofiarować, nie było na świecie rytuału ani inkantacji, które mogłyby uczynić go kimś innym. Były jednak jego dłonie sunące powoli wzdłuż wypustek kręgosłupa, jego głos miękki jak rozgrzany wosk, sposób, w jaki wypowiadał jego imię, jakby miało mieścić w sobie coś większego niż mgławą konstrukcję jego osoby. Pocałował go wraz z ostatnim słowem jego obietnicy — gorączkowo i pośpiesznie, bojąc się zgubić ten moment gdzieś w gęstniejącej atmosferze starego pociągu; pragnął przechwycić jej brzmienie na własny język, wierząc, iż w ten sposób pojmie ją całą i pozbędzie się tamtego lęku przed odrzuceniem, który twardniał wciąż w jego żyłach. — Jesteś pewien? Nie boisz się o swoją głowę? - Uśmiechnął się niemal triumfalnie, na krótką sekundę zaciskając palce mocniej na jego kołnierzu. Nie zdążył pomyśleć o tym, jak winny powinien się czuć, bo pociąg szarpnął nagle wagonem, wybudzając ze snu ich wszystkich — jego, Safíra, kobietę ściśniętą w kącie.
Odsunął się od niego i wyjrzał przez okno, szukając tablicy, która mogłaby zdradzić mu, gdzie się zatrzymali. Stacja pozostawała jednak bezimienna, kuriozalnie bezbarwa i bezkształtna, jakby sama nadal próbowała przypomnieć sobie swoje imię. Budynek dworca miał tylko jedno okno i uchylone drzwi, przez które do środka wkradała się zima — śnieg, wiatr, kawałek porzuconego papieru przypominającego wyrwaną z notatnika kartkę, jedyny dowód czyjejś obecności, choć równie dobrze od lat niemą. Nad dachem wisiały kłęby opadającej coraz niżej chmury — nawet zza okna powietrze wydawało mu się gęste i niebezpieczne, niebo nad ich głowami ciche i pozbawione ptaków, czarnych plam kruków i wron. To było jedno z tych miejsc, w których ogień gasł zbyt szybko, a w domach nie paliły się światła. Gdziekolwiek się zatrzymali, odgłosy miasta nie docierały tu od lat. Czy nie powinni być już w Sztokholmie? Ściągnął brwi i odsunął się od okna, przez kilka chwil myśląc, że mógłby spytać o to wyrwaną ze snu kobietę, ale gdy obrócił wzrok, jej już nie było. Zniknęła wraz ze swoim płaszczem i swoją walizką, choć Lasse mógłby przysiąc, że nie widział ani nie słyszał, by jakakolwiek postać wychodziła na peron. Doszło do niego, że cały pociąg stał się nagle dziwnie cichy, pusty i martwy niczym truchło długiej, opasłej gąsienicy. Nic nie wskazywało an to, by miał się ruszyć z miejsca. Nic też nie wskazywało na to, by kiedykolwiek ruszał się w ogóle.
— To chyba ostatnia stacja — odezwał się, wracając wzrokiem do twarzy Safíra. — Dziwne, mam wrażenie, że kiedyś już tu byłem.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 04.01.2001 – Dworzec kolejowy, Sztokholm – L. Nørgaard & S. Fenrisson Czw 22 Gru - 21:43
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Gdy pierwszy raz powiedział mu, że go kocha, nie potrafił myśleć o niczym innym – jakby te dwa słowa wpisały się permanentnie pod jego czaszkę i połknęły wszystkie pozostałe, rozpięte na strunach odrętwiałej krtani; zasnął tej nocy dopiero nad ranem, uciekając źrenicami przed śreżogą bladego słońca, które wpadało do sypialni spomiędzy rozchylonych zasłon – śniło mu się, że urodził się we właściwy sposób, miał silne, męskie dłonie i nigdy nie popełnił błędu, którym mógłby zasłużyć na nienawiść swego ojca. Potrafił używać magii, a bogowie traktowali go z łagodną sympatią, bo nie znał sekretów, jakie skrywały w sobie ostre przedmioty, nie wiedział, jak brzmiał dźwięk pękających kości i nie trzymał pod sercem skazy własnego przeznaczenia; było go stać na nowe ubrania i nie nosił już spodni po starszym bracie, które były zbyt luźne w pasie i nieustannie osuwały mu się z wąskich bioder; chłopcy wyśmiewający go na szkolnych korytarzach byli teraz jego przyjaciółmi, posiadali piękne żony i własne życie, utkane z kaszmiru i diamentów; spotykał się jedynie z Ingrid, którą poznał na zajęciach z alchemii i spędzał z nią czas, dopóki nie wyszła za niego za mąż, a wtedy oboje nosili na palcach złote obrączki, chociaż jemu zawsze lepiej było w srebrze. Nieustannie przesuwał palcami po pierścionku zaręczynowym i zwracał się w stronę Lasse, który marszczył brwi, ledwie zdolny na niego spojrzeć; w onirycznym krajobrazie jego wyobraźni, on również był swoją odwrotnością – szorstki, chłodny i pozbawiony miłości. Powtarzał przez sen jego imię, powtarzał coś jest nie tak, chociaż odziedziczył kształt twarzy po swojej matce, miał czyste sumienie i zdrowe paznokcie, nienasiąknięte żółcią wieloletniego nałogu. W tym świecie nigdy nie został porzucony, w tym świecie nigdy nie zawiódł swoich rodziców, w tym świecie ani on, ani Lasse nigdy nie całowali się z innym mężczyzną – w tym świecie nic nigdy nie wymagało naprawy, a on nie psuł rzeczy kompulsją własnego żalu. Czy warto?, spytał go, w końcu odwracając głowę – jego oczy były jasnoniebieskie, bardziej niż ocean przypominające odbite w nim niebo, czy to jest warte wszystkiego, czego między nami brakuje?
Zatopił się zbyt głęboko we własnym życiu, by potrafił się go wyrzec – nie miał siły odrywać palcami strupów z powierzchni swej świadomości, więc pozwalał im odpaść samoistnie, wniknąć bladą smugą zagojonych ran, które wydawały się rysować na jego ciele na podobieństwo pionowych kresek kolejno odliczanych dni; nie pamiętał ile rys widniało już pod jego osierdziem – serca nigdy nie łamały się po równo, więc jego złamało się całkiem, a to drugie zupełnie nie. Czasem zastanawiał się, na ile drobnych fragmentów dałby radę je podzielić, zanim tkanka, która ostałaby się za jego mostkiem, byłaby zbyt mała, by móc jeszcze oderwać z niej cokolwiek, a potem wyobrażał sobie, że nawet ta ostatnia cząstka jego serca znalazłaby się w końcu pod cudzym językiem, przeżuwana między rozmiękłymi ścianami policzków, aż ślina rozpuściłaby ją do drobnej pastylki, którą możnaby przełknąć bez nawilżania gardła łykiem wody. Bał się, że jego serce stanie się w końcu zbyt małe i zbyt ciasne, by kochać Lasse tak, jak na to zasługiwał – pod wysokim sufitem, ozdobionym gipsową sztukaterią, wewnątrz pomieszczeń o marmurowych podłogach i ścianach pokrytych drogą, lateksową farbą; jego wnętrze bardziej przypominało schowek na narzędzia, gdzie w dzieciństwie chował się przed ojcem, dygocąc za każdym razem, gdy wiatr poruszył jedną z luźno przybitych desek, bo ta odzywała się wówczas skrzypieniem zbyt podobnym do odgłosu cudzych kroków. Wychowana w zaciemnionych zaułkach, jego miłość była nieśmiała i łatwa do przeoczenia – sposób, w jaki owijał wszystkie ostre przedmioty w ręcznik i chował je na spód szafy, gdy Lasse przychodził do niego na noc, a potem żaden z nich o tym nie wspominał; budził się zawsze przed nim i robił śniadanie, chociaż nigdy go nie jadał, kiedy sypiał sam; sięgał dłonią wzdłuż jego łydki, aż po zgięcie kolana i zawsze uciskał palcami lżej, uważając, by nie opierać ciężaru na chromej nodze (Lasse nigdy nie powiedział mu, jak ją złamał, a on nigdy nie pytał). Teraz, w dusznym przedziale jadącego pociągu, świadomość, że go kochał, skraplała się jednak na wargach i lepiła do skóry, a on przez chwilę był gotowy pogodzić się z myślą, że wszystko inne nie miało żadnego znaczenia.
– Nie chcę, żebyś myślał, że jesteś mi coś winien. – pocałunek musnął go w lekko rozchylone wargi, gdy wzniósł głowę, odnajdując czułość atramentowego spojrzenia. – Nie potrzebuję, żebyś się dla mnie zmieniał. – zbyt często martwił się, że Lasse widział w nim kogoś lepszego, niż był w rzeczywistości – wyciągał dłonie ku jego sercu, bo dostrzegł w nim fatamorganę pustynnej oazy, która pękała dopiero pod bezpośrednim dotykiem, ujawniając wydmy suchego piachu. Kolejny pocałunek smakował cieplej i czulej, a on nachylił się w jego stronę, próbując przeciągnąć dzielący ich moment, utrzymać go dłużej na swoich ustach – kiedy wypuścił jego oddech spomiędzy warg, uśmiechnął się szerzej, odwzajemniając żartobliwość, która zakradła się w podkasane ku górze kąciki. – Karaluchy tracą głowę i jakoś z tym żyją. – pociąg szarpnął mocniej, zrywając mu z twarzy frywolny wyraz, gdy ten ustąpił subtelnemu zaskoczeniu – spojrzał za okno, stacja, na której się zatrzymali, nie posiadała jednak nazwy, a budynek wydychający pojedynczy obłok dymu zdawał się jedynym zabudowaniem w odległości ciągnących się przez tundrę kilometrów, ścieżek ginących między drzewami i urwanych szlaków, gdzie wreszcie można by się zgubić. W pierwszej chwili pomyślał, że Sztokholm skurczył się pod jego nieobecność – jego sceneria musiała zmarszczyć się jak skórka przejrzałej śliwki, a miąższ feerycznej atmosfery sczeznąć i zawęzić do warstwy, która przylegała lepkością do wyschniętej pestki, po chwili przypomniał sobie jednak o siedzącej obok nich kobiecie, lecz gdy odwrócił się w stronę korytarza, jej miejsce było puste; zbyt łatwo było mu wyobrazić sobie, że nigdy naprawdę jej tam nie było. Był przyzwyczajony, do odsuwania dźwięków na brzeg swojej świadomości – wilcze zmysły odbierały więcej, niż pragnął wychwycić i przez całą podróż drgały lekko za każdym razem, gdy z sąsiedniego peronu dobiegał czyjś śmiech lub o dywan szurał posuwisty odgłos cudzych butów; tym razem cisza stała się prawie onieśmielająca i napierała mocno na bębenki, a on odniósł nieprzyjemne wrażenie, że takie właśnie musiało być wnętrze trumny, gdy już opuszczano ją pod ziemię.
– Powinniśmy wysiąść? – pytanie zawisło pomiędzy nimi, gdy znów sięgnął wzrokiem przez szybę, po czym powoli cofnął dłoń z uda Lasse, zatrzymując palce na kościstej wypukłości jego kolana. – Może wtedy sobie przypomnisz?
Zatopił się zbyt głęboko we własnym życiu, by potrafił się go wyrzec – nie miał siły odrywać palcami strupów z powierzchni swej świadomości, więc pozwalał im odpaść samoistnie, wniknąć bladą smugą zagojonych ran, które wydawały się rysować na jego ciele na podobieństwo pionowych kresek kolejno odliczanych dni; nie pamiętał ile rys widniało już pod jego osierdziem – serca nigdy nie łamały się po równo, więc jego złamało się całkiem, a to drugie zupełnie nie. Czasem zastanawiał się, na ile drobnych fragmentów dałby radę je podzielić, zanim tkanka, która ostałaby się za jego mostkiem, byłaby zbyt mała, by móc jeszcze oderwać z niej cokolwiek, a potem wyobrażał sobie, że nawet ta ostatnia cząstka jego serca znalazłaby się w końcu pod cudzym językiem, przeżuwana między rozmiękłymi ścianami policzków, aż ślina rozpuściłaby ją do drobnej pastylki, którą możnaby przełknąć bez nawilżania gardła łykiem wody. Bał się, że jego serce stanie się w końcu zbyt małe i zbyt ciasne, by kochać Lasse tak, jak na to zasługiwał – pod wysokim sufitem, ozdobionym gipsową sztukaterią, wewnątrz pomieszczeń o marmurowych podłogach i ścianach pokrytych drogą, lateksową farbą; jego wnętrze bardziej przypominało schowek na narzędzia, gdzie w dzieciństwie chował się przed ojcem, dygocąc za każdym razem, gdy wiatr poruszył jedną z luźno przybitych desek, bo ta odzywała się wówczas skrzypieniem zbyt podobnym do odgłosu cudzych kroków. Wychowana w zaciemnionych zaułkach, jego miłość była nieśmiała i łatwa do przeoczenia – sposób, w jaki owijał wszystkie ostre przedmioty w ręcznik i chował je na spód szafy, gdy Lasse przychodził do niego na noc, a potem żaden z nich o tym nie wspominał; budził się zawsze przed nim i robił śniadanie, chociaż nigdy go nie jadał, kiedy sypiał sam; sięgał dłonią wzdłuż jego łydki, aż po zgięcie kolana i zawsze uciskał palcami lżej, uważając, by nie opierać ciężaru na chromej nodze (Lasse nigdy nie powiedział mu, jak ją złamał, a on nigdy nie pytał). Teraz, w dusznym przedziale jadącego pociągu, świadomość, że go kochał, skraplała się jednak na wargach i lepiła do skóry, a on przez chwilę był gotowy pogodzić się z myślą, że wszystko inne nie miało żadnego znaczenia.
– Nie chcę, żebyś myślał, że jesteś mi coś winien. – pocałunek musnął go w lekko rozchylone wargi, gdy wzniósł głowę, odnajdując czułość atramentowego spojrzenia. – Nie potrzebuję, żebyś się dla mnie zmieniał. – zbyt często martwił się, że Lasse widział w nim kogoś lepszego, niż był w rzeczywistości – wyciągał dłonie ku jego sercu, bo dostrzegł w nim fatamorganę pustynnej oazy, która pękała dopiero pod bezpośrednim dotykiem, ujawniając wydmy suchego piachu. Kolejny pocałunek smakował cieplej i czulej, a on nachylił się w jego stronę, próbując przeciągnąć dzielący ich moment, utrzymać go dłużej na swoich ustach – kiedy wypuścił jego oddech spomiędzy warg, uśmiechnął się szerzej, odwzajemniając żartobliwość, która zakradła się w podkasane ku górze kąciki. – Karaluchy tracą głowę i jakoś z tym żyją. – pociąg szarpnął mocniej, zrywając mu z twarzy frywolny wyraz, gdy ten ustąpił subtelnemu zaskoczeniu – spojrzał za okno, stacja, na której się zatrzymali, nie posiadała jednak nazwy, a budynek wydychający pojedynczy obłok dymu zdawał się jedynym zabudowaniem w odległości ciągnących się przez tundrę kilometrów, ścieżek ginących między drzewami i urwanych szlaków, gdzie wreszcie można by się zgubić. W pierwszej chwili pomyślał, że Sztokholm skurczył się pod jego nieobecność – jego sceneria musiała zmarszczyć się jak skórka przejrzałej śliwki, a miąższ feerycznej atmosfery sczeznąć i zawęzić do warstwy, która przylegała lepkością do wyschniętej pestki, po chwili przypomniał sobie jednak o siedzącej obok nich kobiecie, lecz gdy odwrócił się w stronę korytarza, jej miejsce było puste; zbyt łatwo było mu wyobrazić sobie, że nigdy naprawdę jej tam nie było. Był przyzwyczajony, do odsuwania dźwięków na brzeg swojej świadomości – wilcze zmysły odbierały więcej, niż pragnął wychwycić i przez całą podróż drgały lekko za każdym razem, gdy z sąsiedniego peronu dobiegał czyjś śmiech lub o dywan szurał posuwisty odgłos cudzych butów; tym razem cisza stała się prawie onieśmielająca i napierała mocno na bębenki, a on odniósł nieprzyjemne wrażenie, że takie właśnie musiało być wnętrze trumny, gdy już opuszczano ją pod ziemię.
– Powinniśmy wysiąść? – pytanie zawisło pomiędzy nimi, gdy znów sięgnął wzrokiem przez szybę, po czym powoli cofnął dłoń z uda Lasse, zatrzymując palce na kościstej wypukłości jego kolana. – Może wtedy sobie przypomnisz?
Lasse Nørgaard
04.01.2001 – Dworzec kolejowy, Sztokholm – L. Nørgaard & S. Fenrisson Czw 19 Sty - 2:41
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Był pewien, że na miłość trzeba było sobie zasłużyć — nie wszyscy być może, tylko on, bo pewne rzeczy (tak jak ciemne dziury jego wizji i trzy pieprzyki nad kością biodrową) należeć mogły tylko do niego. Już jako dziecko był chorobliwie głodny czułości, chciał zjadać ją palcami z talerzy i wylizywać miski, ścierać malinowe ślady pocałunków ze swoich policzków; pragnął zamknąć oczy i usłyszeć w sobie bicie cudzego serca, zupełnie tak jakby było kolejnym organem wyhodowanym gdzieś pod żebrami — miłość, na którą w końcu zasłużył i która teraz żyła w nim i pompowała krew, by już nigdy nie było mu zimno. Wieczorami stawał w progu swojej sypialni i mówił matce, że nie może spać, opowiadał treści swoich snów pełnych śmierci i strachu, tamtego brudnego chaosu, którego ona nigdy nie mogłaby zrozumieć. Wyciągał ku niej ręce, błagalny płacz kilkulatka kleił mu się nieprzyjemnie do podniebienia. Ona powtarzała po duńsku, że koszmarów nie da się uniknąć. Chciał wtulić się w nią jak małe zwierze, uwiesić na jej szyi i płakać, schować nos w błyszczącym futrze zdobiącym kołnierz jej ulubionego płaszcza, przesiąknąć zapachem piżma i bergamoty, a potem dać się pochłonąć jej istnieniu, jej zimnej miłości, która tak często parzyła jego skórę, jak pokrzywa. Wszystko, co robiła jego matka, było nauką, każdy objaw ciepła jedną z drobnych transakcji, które potem ostrożnie chowała w szkatułkach na biżuterię. Nie brała go wtedy na ręce, choć płakał, kazała Hildzie kłaść go do łóżka tym samym tonem, którym prosiła ją o uspokojenie psów. Codziennie mówiła mu, że chłopcy tacy jak on muszą starać się bardziej niż pozostali. Nie mazgaj się — przypominała, zaplatając długie palce wokół jego wąskich nadgarstków i trzymając go przy sobie ciasno w czymś, co rzadko nazywała uściskiem; do skutku - ponaglała, uderzając otwartą dłonią w jego knykcie uniesione nad klawiszami fortepianu lub książką. Do skutku, do perfekcji, do momentu, w którym w końcu zasłuży na pochwałę i serce bijące pod żebrami. To ona go tego nauczyła. Powtarzała mu to jak mantrę, gładząc jego włosy i raz po raz poprawiając kołnierz szkolnego mundurka — ludzie mogli go kochać prawdziwie tylko wtedy, gdy otrzymywali coś w zamian. Przebłysk wielkookiej urody, wciąż młodej twarzy o równym uśmiechu, jego ładne nazwisko i ładne mieszkanie, opracowywana latami perfekcja, której nadal nie potrafił ująć w dłonie, bo ta pękała wszędzie tam, gdzie jej dotknął. Myślisz, że musisz zasłużyć na moją miłość? Nie potrafił zrozumieć skąd gniew w głosie Safíra, dlaczego tamten bar stał się nagle taki ciasny i duszny, czemu nie mógł powiedzieć mu prawdy, choć ta zbierała się na jego języku i napierała na zaciśnięte zęby. Kochał go i nie wiedział, czy zasługuje na wzajemność; kochał go i nie mógł pojąć, jak on miałby kochać jego, skoro nie było już niczego, co mógłby mu podarować.
Jego przecież zawsze było za mało, choć tak żałośnie próbował wypełnić sobą całą przestrzeń. Zostawiał w jego mieszkaniu swoje rzeczy, pozwalał zapachowi swoich perfum wgryźć się w prześcieradło. Chciał, żeby o nim myślał nawet wtedy, gdy był z kimś innym. Czy to takie złe? Czasem myślał, że cały jest zły. Zachłanny. Miał ostre zęby i napinał mięśnie jak stworzenie, które czeka, aż ktoś weźmie je w ramiona. Cała jego świętość przepadła dawno temu, zagubiła się w mieście, przykleiła do cudzych palców jak biała pozostałość pudrowanych ciastek. Nauczył się klękać nad nim, opierając kolana po obu stronach jego ud i łapać jego podbródek w palce — prosił by powtarzał jego imię, bo wierzył, że mógłby wypełnić nim jego usta, a potem oddech, wkraść się pod jego skórę i zostawić tam wszystkie te odłamki siebie, które nadal nadawały się do kochania. Pragnął miłości, na którą nie potrafił zasłużyć i której nie potrafił zrozumieć — noży zawijanych w kraciaste ścierki, zapachu śniadania budzącego go przez otwarte drzwi sypialni, tej dobrej, ładnej dłoni przesuwającej się wzdłuż jego łydki aż do kolana i dotykającej go zawsze w sposób, który sprawiał, że zapominał o bólu, strachu i wstydzie, o wszystkich tych pomniejszych klątwach, na które skazała go jego choroba.
Gdy całował go w ciepłym przedziale starego pociągu, wszystko to stawało się pięknie bliskie i jaskrawe, jak obraz, który latami oglądał w katalogach i podręcznikach, a który teraz — powieszony zaraz przed jego oczami — okazywał się dziełem stworzonym z milionow drobnych plam przypominających płatki margerytek. Odczytywał sceny ich przyszłego życia z pojedynczych pociągnięć pędzla pozostawionych na jego twarzy. Wyobrażał sobie mieszkania pełne ciepłego światła, książki poustawiane pod ścianą; wyobrażał sobie świat złożony jedynie z łagodnych krawędzi i zaokrąglonych kantów, znajomą ilustrację Safíra zamyślonego nad poranną kawą — zmierzwione włosy dotykające policzków, palce stykające o blat stołu, spojrzenie wbite w gazetę, przejęte cudzymi tragediami, których Lasse nie pozwoliłby do niego dopuścić. Mógłby powycinać z pierwszych stron wszystkie złe wiadomości i zapełnić dziury informacjami o tym, że nad Helsinkami wzeszło słońce, a foki nadal żyją w Bałtyku, zupełnie niewzruszone niechęcią rybaków. Być może chodziło więc o rzeczy większe niż miłość, nieważne jak niezasłużona — marzył o czymś, co byłoby prawdziwe; chciał choć raz pozwolić sobie ugiąć kolana i upaść na coś miękkiego.
— W ogóle? — odezwał się cicho, resztkami sil tłumiąc w sobie natarczywą nutę naiwnej konsternacji. Chwilę milczał, przyglądając mu się z ukosa, jego twarz łagodniejsza i młodsza niż zwykle, pełna bladych piegów i różanych rumieńców. Uśmiechnął się z wdziękiem, który wydawał mu się naturalny tylko wtedy, gdy patrzyli sobie w oczy i uniósł dłoń, by lekkim ruchem dotknąć palcem wskazującym środka jego czoła, skupiony jakby chciał wyrysować na nim błogosławieństwo. — Nie wyobrażam sobie — zaczął nieco ciszej, przesuwając palcem w dół i znacząc prostą linię biegnącą przez mostek jego nosa aż do jego czubka. — Żebym kiedykolwiek mógł kochać kogoś tak, jak kocham ciebie w tym momencie. Dokładnie takiego. — Jego głos był senny i niemal słodki, szept opadał wokół ich głów jak ciężka, biała chmura. Przez kilka chwil wszystko było doskonałe, a Safír nachylał się bliżej, odwzajemniając jego rozbawienie. Po tych wszystkich latach, kiedy się uśmiechał, Lasse nadal czul się jak w pierwszych chwilach swojego zauroczenia. Kręciło mu się w głowie i robiło ciepło, a gorąco wspinało się na policzki, znajdując sobie dom między punktami jasnych konstelacji na jego twarzy. — Nie chcę ci zjeść głowy, nie tym razem — szepnął z konspiracyjną manierą i musnął wargami jego policzek. — Chcę z tobą zostać. Zająć się tobą.
Był pewien, że mógłby pocałować go jeszcze kolejne sto razy, ale pociąg szarpnął gwałtownie, obwieszczając nadejście nowego świata. Przyglądał mu się podejrzliwie, raz po raz zerkając na Safíra, jakby chciał odnaleźć w wyrazie jego twarzy jakąś wskazówkę. Czy powinni byli tu dojechać? Dworzec przypominał ducha złożonego ze starych torów i jeszcze starszych tablic — wielkie, mgliste stworzenie wypełnione po brzegi wspomnieniami życia, które mogło kiedyś spacerować wzdłuż tutejszych peronów. Cisza była upiorna, pustka spotęgowana warstwą śniegu. Lasse pomyślał, że znaleźli się w samym środku czyjegoś snu, ale gdy uniósł spojrzenie do wyglądającego zza okna nieba, jego sklepienie nadal ciemniało, a on nie dostrzegał w dali niczego, co mogłoby przypomnieć im o rzeczywistości.
— Nie wiem, czy chcę sobie przypominać — rzucił ku niemu, nieco niepewnie i posłał mu słaby, zatroskany uśmiech. Ściemniało się. Twarz Safíra powoli zaczynał połykać atramentowy cień zimowego popołudnia, a mu robiło się chłodno i marzył o ogniu i herbacie. Skoro kobieta z przedziału wysiadła (lub jej duch, to bez znaczenia), znaczyło to, iż gdzieś w okolicy musiało czaić się życie lub choćby jego pozostałości. — Chodź, mój karaluchu. Musimy znaleźć jakieś łóżko.
Lasse i Sair z tematu
Jego przecież zawsze było za mało, choć tak żałośnie próbował wypełnić sobą całą przestrzeń. Zostawiał w jego mieszkaniu swoje rzeczy, pozwalał zapachowi swoich perfum wgryźć się w prześcieradło. Chciał, żeby o nim myślał nawet wtedy, gdy był z kimś innym. Czy to takie złe? Czasem myślał, że cały jest zły. Zachłanny. Miał ostre zęby i napinał mięśnie jak stworzenie, które czeka, aż ktoś weźmie je w ramiona. Cała jego świętość przepadła dawno temu, zagubiła się w mieście, przykleiła do cudzych palców jak biała pozostałość pudrowanych ciastek. Nauczył się klękać nad nim, opierając kolana po obu stronach jego ud i łapać jego podbródek w palce — prosił by powtarzał jego imię, bo wierzył, że mógłby wypełnić nim jego usta, a potem oddech, wkraść się pod jego skórę i zostawić tam wszystkie te odłamki siebie, które nadal nadawały się do kochania. Pragnął miłości, na którą nie potrafił zasłużyć i której nie potrafił zrozumieć — noży zawijanych w kraciaste ścierki, zapachu śniadania budzącego go przez otwarte drzwi sypialni, tej dobrej, ładnej dłoni przesuwającej się wzdłuż jego łydki aż do kolana i dotykającej go zawsze w sposób, który sprawiał, że zapominał o bólu, strachu i wstydzie, o wszystkich tych pomniejszych klątwach, na które skazała go jego choroba.
Gdy całował go w ciepłym przedziale starego pociągu, wszystko to stawało się pięknie bliskie i jaskrawe, jak obraz, który latami oglądał w katalogach i podręcznikach, a który teraz — powieszony zaraz przed jego oczami — okazywał się dziełem stworzonym z milionow drobnych plam przypominających płatki margerytek. Odczytywał sceny ich przyszłego życia z pojedynczych pociągnięć pędzla pozostawionych na jego twarzy. Wyobrażał sobie mieszkania pełne ciepłego światła, książki poustawiane pod ścianą; wyobrażał sobie świat złożony jedynie z łagodnych krawędzi i zaokrąglonych kantów, znajomą ilustrację Safíra zamyślonego nad poranną kawą — zmierzwione włosy dotykające policzków, palce stykające o blat stołu, spojrzenie wbite w gazetę, przejęte cudzymi tragediami, których Lasse nie pozwoliłby do niego dopuścić. Mógłby powycinać z pierwszych stron wszystkie złe wiadomości i zapełnić dziury informacjami o tym, że nad Helsinkami wzeszło słońce, a foki nadal żyją w Bałtyku, zupełnie niewzruszone niechęcią rybaków. Być może chodziło więc o rzeczy większe niż miłość, nieważne jak niezasłużona — marzył o czymś, co byłoby prawdziwe; chciał choć raz pozwolić sobie ugiąć kolana i upaść na coś miękkiego.
— W ogóle? — odezwał się cicho, resztkami sil tłumiąc w sobie natarczywą nutę naiwnej konsternacji. Chwilę milczał, przyglądając mu się z ukosa, jego twarz łagodniejsza i młodsza niż zwykle, pełna bladych piegów i różanych rumieńców. Uśmiechnął się z wdziękiem, który wydawał mu się naturalny tylko wtedy, gdy patrzyli sobie w oczy i uniósł dłoń, by lekkim ruchem dotknąć palcem wskazującym środka jego czoła, skupiony jakby chciał wyrysować na nim błogosławieństwo. — Nie wyobrażam sobie — zaczął nieco ciszej, przesuwając palcem w dół i znacząc prostą linię biegnącą przez mostek jego nosa aż do jego czubka. — Żebym kiedykolwiek mógł kochać kogoś tak, jak kocham ciebie w tym momencie. Dokładnie takiego. — Jego głos był senny i niemal słodki, szept opadał wokół ich głów jak ciężka, biała chmura. Przez kilka chwil wszystko było doskonałe, a Safír nachylał się bliżej, odwzajemniając jego rozbawienie. Po tych wszystkich latach, kiedy się uśmiechał, Lasse nadal czul się jak w pierwszych chwilach swojego zauroczenia. Kręciło mu się w głowie i robiło ciepło, a gorąco wspinało się na policzki, znajdując sobie dom między punktami jasnych konstelacji na jego twarzy. — Nie chcę ci zjeść głowy, nie tym razem — szepnął z konspiracyjną manierą i musnął wargami jego policzek. — Chcę z tobą zostać. Zająć się tobą.
Był pewien, że mógłby pocałować go jeszcze kolejne sto razy, ale pociąg szarpnął gwałtownie, obwieszczając nadejście nowego świata. Przyglądał mu się podejrzliwie, raz po raz zerkając na Safíra, jakby chciał odnaleźć w wyrazie jego twarzy jakąś wskazówkę. Czy powinni byli tu dojechać? Dworzec przypominał ducha złożonego ze starych torów i jeszcze starszych tablic — wielkie, mgliste stworzenie wypełnione po brzegi wspomnieniami życia, które mogło kiedyś spacerować wzdłuż tutejszych peronów. Cisza była upiorna, pustka spotęgowana warstwą śniegu. Lasse pomyślał, że znaleźli się w samym środku czyjegoś snu, ale gdy uniósł spojrzenie do wyglądającego zza okna nieba, jego sklepienie nadal ciemniało, a on nie dostrzegał w dali niczego, co mogłoby przypomnieć im o rzeczywistości.
— Nie wiem, czy chcę sobie przypominać — rzucił ku niemu, nieco niepewnie i posłał mu słaby, zatroskany uśmiech. Ściemniało się. Twarz Safíra powoli zaczynał połykać atramentowy cień zimowego popołudnia, a mu robiło się chłodno i marzył o ogniu i herbacie. Skoro kobieta z przedziału wysiadła (lub jej duch, to bez znaczenia), znaczyło to, iż gdzieś w okolicy musiało czaić się życie lub choćby jego pozostałości. — Chodź, mój karaluchu. Musimy znaleźć jakieś łóżko.
Lasse i Sair z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round