:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg
2 posters
Esteban Barros
Re: 28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Pon 17 Lip - 20:00
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
28.03.2001
Esteban nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak bardzo, głęboko i definitywnie w ciemnej dupie. A przynajmniej dokładnie tak się czuł, gdy resztki Pochłaniacza Magii, który podsunęła mu Blanca, wreszcie wypłukały się z organizmu, zabierając ze sobą całe rozluźnienie i rozkoszną obojętność wobec konsekwencji jego czynów. Od czasu ich rozmowy dzień po, Barros chodził podminowany i robił wszystko, by ukryć to przed badaczami, z którymi mieszkał, nakładając dobrze sobie znaną maskę chłodnej obojętności. Jeszcze tego by było trzeba, żeby zaczęli pytać i wbijać szpile, jak mieli w zwyczaju wobec tych, których uznali już za swoich. Nie chciał… Es zdecydowanie postanowił sobie nie dać nikomu powodów do niepokoju czy zaciekawienia. Z wierzchu wszystko miało być tak, jak zawsze.
Szkoda tylko, że wzburzone emocje i ślad lęku, który bezlitośnie zduszał, nie chciały słuchać rozsądnych argumentów. Trzeba dać jej czas. Musi rozwiązać sprawę z Yamileth. Może wcale nie zdecydować się być z tobą.
Właśnie dlatego Barros nigdy nie sypiał z kobietami, które nie były jego (byłą już) żoną – nigdy nie miało się pewności, w co człowiek się pakował, jakie problemy odkryje, ani z jakimi emocjami w rękach zostanie, gdy będzie po wszystkim. A już szczególnie, kiedy kobietą tą była znana od dawna koleżanka z pracy, z którą mieszkał, a która wcześniej sypiała z ich szefową. Bałagan, jeden wielki, cholerny bałagan. Dobrze mu tak za złamanie zasad, jakie latami pozwalały na zachowanie względnego spokoju. Niezdolny do skutecznego opanowania kryzysu i rozbicia go na mniejsze czynności tak, jak potrafił to zrobić, gdy miał wokół siebie inne osoby wymagające nadania im kierunku, by zmniejszyć panikę, kręcił się w kółko we własnej głowie, nie skupiając na zadaniach, którymi ciskała w niego Serrano, Nita czy Sal. Unikał patrzenia w kierunku Blanki dłużej, niż można by to uznać za stosowne i wzruszał ramionami, kiedy Vincente wytykał, że mógł mieć minimum przyzwoitości i magicznie zetrzeć podbiegłe fioletem ślady na szyi, zamiast chwalić się, że poszedł na dziwki.
W końcu zbierająca mu się pod czaszką para sięgnęła punktu krytycznego i nie chcąc zaryzykować wydania sekretu, na utrzymanie którego zgodził się ze względu na Vargas, po prostu wyszedł z mieszkania, nie mając w głowie żadnego konkretnego celu. Wiedział tylko, że potrzebował w jakiś sposób wyrzucić z siebie całe to napięcie, całą niepewność i frustrację przeżerające mu się przez mięśnie i zmierzające prosto do kości.
Długo krążył po ulicach Midgardu, nie licząc papierosów, które rozpalił starą, plastikową zapalniczką, ani nowych kątów, na jakie trafił, ale z rosnącą irytacją zauważał, że napięcie zamiast maleć, tylko rosło. Na moment przystanął przed pubem rozświetlonym już na wieczór, wykrzywiając usta z niesmakiem wobec samego siebie – bo serio? Naprawdę najlepsze na co wpadł, to upić się? Najwyraźniej tak właśnie było, bo nie dyskutując ze sobą nad wszystkimi za i przeciw, Es wszedł do środka, szybko zdając sobie sprawę, że wybrał jeśli nie najpodlejszą miejscówkę w mieście, to przynajmniej jedną z tych ostro walczących o tytuł. Cudownie. Pogardzając stołami, na których pod światło widać było lepkie plamy, zajął miejsce przy barze, za którym jeszcze leniwie uwijała się wyraźnie zbyt młoda do tej pracy dziewczyna. Popijając pierwszą, obrzydliwie palącą w gardło kolejkę, Barros obrzucił spojrzeniem głowy zwierząt porozwieszane na ścianach, na dłuższą chwilę zawieszając wzrok na krokodylu – czy może aligatorze? Bo na pewno nie kajmanie – umiejscowionym gdzieś nad barem. Gad był wyjątkowo szpetny, nierówno wypchany, coś też zdążyło przeżreć w kilku miejscach łuskowatą skórę.
- Macie chujowego krokodyla – rzucił w kierunku dziewczyny, która wzruszyła tylko ramionami.
Czym więcej alkoholu wlewał sobie w gardło, tym dłużej wzrok Estebana podążał za obsługującą go dziewczyną – niezbyt ładną, wyraźnie znudzoną pracą, nijaką jak lokal, w którym zarabiała na życie. Mózg sam podsuwał mu porównania do Blanki, w każdym aspekcie wskazując wyższość badaczki i wpędzając go głębiej w dół, który sam sobie wykopał. Czy było na to inne określenie niż „żałosne”?
Gwałtowne szturchnięcie w ramię wyrwało Barrosa z zamyślenia, zmuszając, by skupił wzrok na stojącym tuż obok, barczystym mężczyźnie.
- Te, turysta – zaczął nieznajomy, ewidentnie nawiązując do ciemniejszej skóry Esa. Z ust śmierdziało mu próchnicą i przetrawionym alkoholem. - Odpierdol się od Astrid, bo w ryj.
Rozum podpowiadałby, że nie warto – szczególnie biorąc pod uwagę, jak głosy na tej części sali straciły na głośności, a reszta bywalców Ślepego Kozła wyglądała w ich kierunku szukając rozrywki. Nie było warto, ale puls Estebana przyspieszył. Chyba właśnie tego szukał cały wieczór.
Z tąpnięciem ciężkich butów, z którymi nie rozstał się mimo zmiany profesji, opuścił swoje siedzisko, wyzywająco patrząc na miejscowego.
- A co, myślisz, że tobie da się zerżnąć? Takiej miękkiej faji? – odpyskował, bez trudu unikając ciosu, jaki zwiastował wrzask. Szumiało mu trochę w głowie, ale żałośnie wręcz prosto wbił łokieć pod żebra mężczyzny w akompaniamencie radosnych okrzyków pozostałych gości, poprawiając kopnięciem pod kolano. Krew szumiała mu w uszach, a usta same rozciągnęły się w zadowolonym, złośliwym uśmieszku, kiedy gość od razu nie wstał. Chyba tylko szczęście głupiego pozwoliło Esowi uniknąć uderzenia rzuconym krzesłem, gdy na chwilę odwrócił wzrok.
Wrzaski podrywających się od stołów gotowych do bójki, podpitych mężczyzn brzmiały jak kanonada.
Ivar Soelberg
Re: 28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Pią 18 Sie - 23:19
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Harmider, gwizdy, szelest głosów wzbierający, niby fala przypływu napływający ze wszystkich strony, innymi słowy gwar lokalu pełnego ludzi. O tej godzinie było to normalne, znacznie łatwiej również wtopić się w tłum, zwłaszcza gdy było się równie nijako, wręcz pospolicie odzianym, co reszta klienteli podłego pubu o charakterystycznej nazwie „Ślepy Kozioł”. Znał to miejsce i bywało, że chodził tu na przeszpiegi po godzinach pracy skryty pod płaszczem kamuflażu, swego rodzaju charakteryzacji dalekiej od jego codziennej normy. Nic bowiem, co miał na sobie nie mogło świadczyć o jego zamiłowaniu do klasycznej elegancji. Nawet dłonie i twarz specjalnie przygotował do tej roli – lubił to. Szkolenia, jakimi był poddawany uczyły go przenikać różne środowiska, musiał być w tym względzie elastyczny, aby dostosować się do nowej roli, by nie wypaść z niej, przez jakiś durny błąd, to jest niedopatrzenie. Jako łotrzyk, wagabunda, czy wydrwigrosz, miał większe szanse wtopić się w otoczenie i podsłuchać rozmów, jakie wiedli lokalni bywalcy, niżeli gdyby był ubrany, jak na siebie przystało, wówczas z góry rozmowy cichną, a podejrzliwe, kaprawe oczka wbijają się nachalnie w takiego osobnika, tak rażąco, wręcz alarmująco wyróżniającego się z tłumu.
Soelberg sączył tanie szczyny, jakimi tu nazywano piwo i nasłuchiwał w gwarze wyciągając, niby nitki porwane słowa, co ciekawszych konwersacji. Był cierpliwy i skupiony. Lubił tę pracę, lubił tropić i zbierać poszlaki, to go odprężało, sprawiało trudną do opisania przyjemność, gdy uda się osiągnąć zamierzony cel. Tego czego nie przewidywał na ten wieczór, to komplikacje mające raptem kilka lat znajomości za pasem i długi czas milczenia – zerwana więź, niczym nitka, a jednak z miejsca poznał, lecz nie reagował, ani za pierwszym rzuconym komentarzem do kelnerki, ani później. Pozostając obojętny, jak niegdyś on, gdy zrywał kontakt, tak teraz oficer, był bezlitosny zachowując bierność, kiedy trzech mężczyzn wyłoniło się z tłumu rozochoconych mordobiciem gapiów i ruszyło na zbłąkanego turystę. Wprawa, z jaką zadawali ciosy, była widoczna na pierwszy rzut oka, znać było, że to wyjadacze w swej profesji, za pan brat z karczemnymi burdami i tłumieniem, tych że. Sukcesywnie przyskakiwali do Estebana, raz za razem wyprowadzając, coraz to mocniejsze ciosy nie przeszkadzając sobie wzajem, wręcz harmonijnie synchronizowani. I co najważniejsza byli do bólu skuteczni w dławieniu agresji drzemiącej w ciele mężczyzny, jak również w podcinaniu ochoty do jakichkolwiek ruchów innych niż obronne. Aż żal było w pewnym momencie patrzeć, lecz przyznać trzeba, że trzech nieznanych z imienia orędowników spokoju, miało umiejętności daleko przekraczające większość zapijaczonych mord w tym przybytku i przed upływem minuty turysta został wywleczony za szmaty z lokalu na zbity pysk zaplecza, w ciemną jamę ulicy, która teraz tonęła w mroku marcowej nocy.
Po kilku uderzeniach serca, gdy kurz z pola bardzo jednostronnego pojedynku opadł, a przyjemnie znajomy gwar rozmów, śmiechów i żartów powrócił. Ivar podniósł się z zajmowanego miejsca i niespiesznie, wraz z butelką podłego lokalnego alkoholu wyszedł śladem skopanego mężczyzny. Zdarł z siebie kaptur i rozsunął nieco szal, jakim okrywał twarz.
– Właśnie doświadczyłeś lokalnego powitania. – Cień drwiny, czaił się w powietrzu, a stalowe spojrzenie zdawało się, być zimniejsze, niż tutejsza zima.
Soelberg sączył tanie szczyny, jakimi tu nazywano piwo i nasłuchiwał w gwarze wyciągając, niby nitki porwane słowa, co ciekawszych konwersacji. Był cierpliwy i skupiony. Lubił tę pracę, lubił tropić i zbierać poszlaki, to go odprężało, sprawiało trudną do opisania przyjemność, gdy uda się osiągnąć zamierzony cel. Tego czego nie przewidywał na ten wieczór, to komplikacje mające raptem kilka lat znajomości za pasem i długi czas milczenia – zerwana więź, niczym nitka, a jednak z miejsca poznał, lecz nie reagował, ani za pierwszym rzuconym komentarzem do kelnerki, ani później. Pozostając obojętny, jak niegdyś on, gdy zrywał kontakt, tak teraz oficer, był bezlitosny zachowując bierność, kiedy trzech mężczyzn wyłoniło się z tłumu rozochoconych mordobiciem gapiów i ruszyło na zbłąkanego turystę. Wprawa, z jaką zadawali ciosy, była widoczna na pierwszy rzut oka, znać było, że to wyjadacze w swej profesji, za pan brat z karczemnymi burdami i tłumieniem, tych że. Sukcesywnie przyskakiwali do Estebana, raz za razem wyprowadzając, coraz to mocniejsze ciosy nie przeszkadzając sobie wzajem, wręcz harmonijnie synchronizowani. I co najważniejsza byli do bólu skuteczni w dławieniu agresji drzemiącej w ciele mężczyzny, jak również w podcinaniu ochoty do jakichkolwiek ruchów innych niż obronne. Aż żal było w pewnym momencie patrzeć, lecz przyznać trzeba, że trzech nieznanych z imienia orędowników spokoju, miało umiejętności daleko przekraczające większość zapijaczonych mord w tym przybytku i przed upływem minuty turysta został wywleczony za szmaty z lokalu na zbity pysk zaplecza, w ciemną jamę ulicy, która teraz tonęła w mroku marcowej nocy.
Po kilku uderzeniach serca, gdy kurz z pola bardzo jednostronnego pojedynku opadł, a przyjemnie znajomy gwar rozmów, śmiechów i żartów powrócił. Ivar podniósł się z zajmowanego miejsca i niespiesznie, wraz z butelką podłego lokalnego alkoholu wyszedł śladem skopanego mężczyzny. Zdarł z siebie kaptur i rozsunął nieco szal, jakim okrywał twarz.
– Właśnie doświadczyłeś lokalnego powitania. – Cień drwiny, czaił się w powietrzu, a stalowe spojrzenie zdawało się, być zimniejsze, niż tutejsza zima.
Esteban Barros
Re: 28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Czw 24 Sie - 21:07
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Leżąc w ciemnej, zimnej uliczce z obolałymi żebrami oraz zapowiedzią siniaków, które prędko miały wykwitnąć na jego opalonej skórze, patrząc ponad gzymsami okolicznych budynków prosto w rozgwieżdżone niebo, Barros dochodził do wniosku, że sam był sobie winny.
Sam, bo zgodził się na propozycję spróbowania narkotyku, którymi wcześniej gardził. Bo nie przewidział, że rozluźnienie codziennych napięć oraz towarzystwo kobiety, jakiej już od pewnego czasu przyglądał się z zainteresowaniem, a które skutecznie ukrywał przed pozostałymi, może prowadzić prosto w objęcia problemów. Problemów w postaci osoby trzeciej, o której nie miał pojęcia, bo był zbyt ślepy. Ot takie durne szczęście, że jak już raz poczuł coś po parszywym rozwodzie, wiązało się to z drobnym drukiem, o którym nie został poinformowany.
Ani słówkiem! Ani cholernym piśnięciem! W jego zalanym alkoholem mózgu zawzięcie walczyły ze sobą złość na Blankę i potrzeba pierdolnięcia tym wszystkim oraz wybicia jej z głowy, że w ogóle mogłaby wybrać Yamileth zamiast niego. Nie tak dosłownie, bo w tym wypadku wybijanie uwzględniałoby zupełnie inne części ciała oraz dowolną powierzchnię płaską – Es wyjątkowo nie byłby wybredny.
Zimno brukowej kostki przesączało się przez materiał płaszcza, wywołując na skórze mężczyzny gęsią skórkę. Obraz przed oczami nieco mu się rozdwajał, gdy podnosił dłoń, by przetrzeć twarz – dziwne, wydawało mu się, że nie wypił aż tak dużo. Przecież tego pierwszego kolesia prawie położył na lepiącą się pod butami podłogę, a potem jeszcze uniknął lecącego krzesła! Fakt, że następnych było potem trzech i to wyraźnie takich, którzy wiedzieli, co robią, ale dać się tak sklepać jak dzieciaka? Niemożliwe. Ta nijaka kelnerka musiała mu coś dolać do kolejki pod ladą. Odmawiał wiary w to, że po prostu nie podołał przypadkowym kolesiom w przypadkowej knajpie.
Podnosząc się powoli do siadu i tracąc z oczu gwiazdy mrugające na ciemnej wstędze nieba, Esteban zaklął na wydechu, trzymając się za bok na wysokości żeber. Wolniej niż robiłby to z pełną świadomością, uniósł wzrok, słysząc otwarcie drzwi i kroki, które w pustej alejce wybrzmiewały aż nadto wyraźnie. Zaciskając zęby, zmarszczył brwi, gotowy by nie dać się zaskoczyć, by...
Właśnie doświadczyłeś lokalnego powitania.
Sapnął pod nosem, w kiepskim świetle sączącym się ze Ślepego Kozła, przyglądając się twarzy, której rysy nie zatarły się w jego pamięci do tego stopnia, by nie był w stanie połączyć ich z konkretnym imieniem.
- Ja pierdolę – syknął w przestrzeń, wspierając się ramieniem o mur najbliższego budynku i powoli, może aż nadto ostrożnie stając z powrotem na nogi. Mógł sobie leżeć jak wymięta szmata, kiedy nikt na niego nie patrzył, ale w towarzystwie powinien chociaż próbować zachować resztki godności – tej, którą w większości wybiła z niego grupka bywalców Kozła. Zaskakująco jasna myśl przebiła się gdzieś przez pulsujący ból, podsuwając, że nie powinien w tym stanie wracać do mieszkania i skazywać się na potencjalne pytania ze strony badaczy i Blanki. Kurwa, w ich nowej sytuacji na pewno przyglądałaby się zbyt dokładnie, odejmując mu punkty – no bo która chciałaby, żeby jej facet wtaczał się poobijany przez próg? Materiał na faceta. Materiał na ewentualne dalsze łóżkowe przygody, bo kto by się wiązał z takim bucem?
Skup się, Barros.
- A ty co, masz tam gdzieś popcorn pod tymi szmatami, Soelberg? – westchnął, wyłuskawszy z pamięci nazwisko pasujące do imienia. Nie najlepsze powitanie po latach ciszy, na wyżyny finezji własnej wspiął się jakiś tydzień wcześniej, gdy spotkała go podobna sytuacja z Bellą. Ivar miał tą przewagę, że jego przynajmniej mógł się spodziewać w Midgardzie i nie było to tak... Szokujące. Powiedzmy.
- Ładne mi lokalne powitanie- burknął jeszcze Es, nie mogąc sobie odmówić marudzenia. Był zły, podpity i teraz też już do kompletu obity – nikt nie powinien wytykać mu odrobiny złego humoru oraz jego manifestacji.
Sam, bo zgodził się na propozycję spróbowania narkotyku, którymi wcześniej gardził. Bo nie przewidział, że rozluźnienie codziennych napięć oraz towarzystwo kobiety, jakiej już od pewnego czasu przyglądał się z zainteresowaniem, a które skutecznie ukrywał przed pozostałymi, może prowadzić prosto w objęcia problemów. Problemów w postaci osoby trzeciej, o której nie miał pojęcia, bo był zbyt ślepy. Ot takie durne szczęście, że jak już raz poczuł coś po parszywym rozwodzie, wiązało się to z drobnym drukiem, o którym nie został poinformowany.
Ani słówkiem! Ani cholernym piśnięciem! W jego zalanym alkoholem mózgu zawzięcie walczyły ze sobą złość na Blankę i potrzeba pierdolnięcia tym wszystkim oraz wybicia jej z głowy, że w ogóle mogłaby wybrać Yamileth zamiast niego. Nie tak dosłownie, bo w tym wypadku wybijanie uwzględniałoby zupełnie inne części ciała oraz dowolną powierzchnię płaską – Es wyjątkowo nie byłby wybredny.
Zimno brukowej kostki przesączało się przez materiał płaszcza, wywołując na skórze mężczyzny gęsią skórkę. Obraz przed oczami nieco mu się rozdwajał, gdy podnosił dłoń, by przetrzeć twarz – dziwne, wydawało mu się, że nie wypił aż tak dużo. Przecież tego pierwszego kolesia prawie położył na lepiącą się pod butami podłogę, a potem jeszcze uniknął lecącego krzesła! Fakt, że następnych było potem trzech i to wyraźnie takich, którzy wiedzieli, co robią, ale dać się tak sklepać jak dzieciaka? Niemożliwe. Ta nijaka kelnerka musiała mu coś dolać do kolejki pod ladą. Odmawiał wiary w to, że po prostu nie podołał przypadkowym kolesiom w przypadkowej knajpie.
Podnosząc się powoli do siadu i tracąc z oczu gwiazdy mrugające na ciemnej wstędze nieba, Esteban zaklął na wydechu, trzymając się za bok na wysokości żeber. Wolniej niż robiłby to z pełną świadomością, uniósł wzrok, słysząc otwarcie drzwi i kroki, które w pustej alejce wybrzmiewały aż nadto wyraźnie. Zaciskając zęby, zmarszczył brwi, gotowy by nie dać się zaskoczyć, by...
Właśnie doświadczyłeś lokalnego powitania.
Sapnął pod nosem, w kiepskim świetle sączącym się ze Ślepego Kozła, przyglądając się twarzy, której rysy nie zatarły się w jego pamięci do tego stopnia, by nie był w stanie połączyć ich z konkretnym imieniem.
- Ja pierdolę – syknął w przestrzeń, wspierając się ramieniem o mur najbliższego budynku i powoli, może aż nadto ostrożnie stając z powrotem na nogi. Mógł sobie leżeć jak wymięta szmata, kiedy nikt na niego nie patrzył, ale w towarzystwie powinien chociaż próbować zachować resztki godności – tej, którą w większości wybiła z niego grupka bywalców Kozła. Zaskakująco jasna myśl przebiła się gdzieś przez pulsujący ból, podsuwając, że nie powinien w tym stanie wracać do mieszkania i skazywać się na potencjalne pytania ze strony badaczy i Blanki. Kurwa, w ich nowej sytuacji na pewno przyglądałaby się zbyt dokładnie, odejmując mu punkty – no bo która chciałaby, żeby jej facet wtaczał się poobijany przez próg? Materiał na faceta. Materiał na ewentualne dalsze łóżkowe przygody, bo kto by się wiązał z takim bucem?
Skup się, Barros.
- A ty co, masz tam gdzieś popcorn pod tymi szmatami, Soelberg? – westchnął, wyłuskawszy z pamięci nazwisko pasujące do imienia. Nie najlepsze powitanie po latach ciszy, na wyżyny finezji własnej wspiął się jakiś tydzień wcześniej, gdy spotkała go podobna sytuacja z Bellą. Ivar miał tą przewagę, że jego przynajmniej mógł się spodziewać w Midgardzie i nie było to tak... Szokujące. Powiedzmy.
- Ładne mi lokalne powitanie- burknął jeszcze Es, nie mogąc sobie odmówić marudzenia. Był zły, podpity i teraz też już do kompletu obity – nikt nie powinien wytykać mu odrobiny złego humoru oraz jego manifestacji.
Ivar Soelberg
Re: 28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Nie 27 Sie - 23:40
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Choć dni stawały, coraz cieplejsze tak noce niosły jeszcze pamięć o mrozie, co skuł północ na długie miesiące. Lubił te przejściowe pory, zawsze zdawało mu się, iż były niedoceniane przez ludzi, a to wszak cudowny obraz natury, efekt powolnych zmian następujących po sobie pór roku, chociaż w mieście znacznie mniej widoczny obraz ten, tak jednak odczuwalny przynajmniej pozostawał. Spoglądał w milczeniu na powoli podnoszącego się z ziemi mężczyznę, ten wyglądał jak siedem nieszczęść, to jest precyzując, nieco gorzej, niż za ostatnim razem, gdy go widział. Westchnął cicho tłumiąc pod tą reakcją, nikłe pokłady litości względem dawnego znajomego, który postanowił zapuścić się bardzo daleko od rodzinnych stron. Nie można powiedzieć, że jego widok był dla Soelberga wielkim zaskoczeniem, a nawet jeśli, to umiejętnie to kamuflował. Raczej obojętnością się wykazał, niżeli przesadnym analizowaniem skutków przyczynowo skutkowych na bazie, których mógłby wydedukować sens zapijania się w trupa, w tym jakże paskudnym lokalu, chociaż gust Estebana, mógł pogorszyć się od ich ostatniego spotkania, tudzież kieszeń zwyczajnie zrobiła się lżejsza, było tak wiele możliwości.
Położył butelkę alkoholu na murku i w zamyśle sięgnął do wewnętrznej kieszeni nakrycia w poszukiwaniu paczki papierosów, jasnym było że elegancka papierośnica, niezbyt pasuje do ubioru, jaki miał obecnie na sobie, chociaż gdyby miał się porównywać z Barrosem, to trzeba przyznać, że aż tak od niego nie odstępował. Nie jego sprawa w czym ten chodził ubrany. Wyciągnąwszy jednego papierosa rzucił paczką w powstającego z kolan turystę. Cicho wypowiedziana formułka rozpaliła białego truciciela, a szary obłok dymu po chwili wypłynął z ust i nozdrzy oficera. Ten postąpił kilka kroków do przodu i oparł się plecami o mur. W dalszym ciągu z wyrazem pełnym dezaprobaty oraz nutką drwiny zaklętą w kącikach ust.
– Wolałbym zapomnieć ten żałosny obraz, którego byłem świadkiem, tam w środku. – Jęknął z udawanym wyrzutem. W rzeczywistości bawiło go to, iż dawny kolega po fachu dał się tak łatwo podejść z drugiej strony, ten miał już swoje lata, może już był na emeryturze? – Niczego ci nie połamali? – Za wyjątkiem dumy – cisnęło się, by dodać, ale zmilczał, nie chciał pogrążać i tak już widocznie zdołowanego mężczyzny.
– Powiedz mi, co sprawia, że zamieniłeś dżunglę na krainę lodu? – Diabełki w oczach Wysłannika bryknęły koziołka, acz względna powaga malująca się na jego obliczu sugerowały, iż pyta ze szczerej ciekawości.
Położył butelkę alkoholu na murku i w zamyśle sięgnął do wewnętrznej kieszeni nakrycia w poszukiwaniu paczki papierosów, jasnym było że elegancka papierośnica, niezbyt pasuje do ubioru, jaki miał obecnie na sobie, chociaż gdyby miał się porównywać z Barrosem, to trzeba przyznać, że aż tak od niego nie odstępował. Nie jego sprawa w czym ten chodził ubrany. Wyciągnąwszy jednego papierosa rzucił paczką w powstającego z kolan turystę. Cicho wypowiedziana formułka rozpaliła białego truciciela, a szary obłok dymu po chwili wypłynął z ust i nozdrzy oficera. Ten postąpił kilka kroków do przodu i oparł się plecami o mur. W dalszym ciągu z wyrazem pełnym dezaprobaty oraz nutką drwiny zaklętą w kącikach ust.
– Wolałbym zapomnieć ten żałosny obraz, którego byłem świadkiem, tam w środku. – Jęknął z udawanym wyrzutem. W rzeczywistości bawiło go to, iż dawny kolega po fachu dał się tak łatwo podejść z drugiej strony, ten miał już swoje lata, może już był na emeryturze? – Niczego ci nie połamali? – Za wyjątkiem dumy – cisnęło się, by dodać, ale zmilczał, nie chciał pogrążać i tak już widocznie zdołowanego mężczyzny.
– Powiedz mi, co sprawia, że zamieniłeś dżunglę na krainę lodu? – Diabełki w oczach Wysłannika bryknęły koziołka, acz względna powaga malująca się na jego obliczu sugerowały, iż pyta ze szczerej ciekawości.
Esteban Barros
Re: 28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Pon 28 Sie - 21:54
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czy Ivar byłby bardzo zdegustowany, gdyby dowiedział się, że Esteban na ślepo wybrał Kozła, nie cofając się na pięcie, kiedy tylko stęchły zapach oraz wyraźne, lepkie ślady na stolikach pozwoliły mu zrozumieć, jak podła była to melina? A przecież było nie tylko to – złe spojrzenia rzucane ukradkiem oraz całkiem otwarcie podnosiły mu na karku drobne włoski, podpowiadając, że było to jedno z miejsc, do jakich nie wchodziło się z odznaką stróża prawa na wierzchu, jeśli nie chciało się zarobić kosy pod żebra.
Może właśnie o to mu podświadomie chodziło, gdy tak wędrował ulicami Midgardu – najzwyczajniej szukał guza. Nieważne gdzie i komu miał go nabić – lub od kogo zarobić, o czym uczynnie przypominał pulsujący ból w zagłębieniu szczęki i bokach, których grube okrycie wcale tak dobrze nie ochroniło. Chciał na kogoś zrzucić całą złość i zgorzknienie, ale te zostały wzmocnione i odbite w jego kierunku, wcale nie sprawiając, że Barros mógł poczuć się lepiej. Jeśli to było możliwe, czuł się jeszcze bardziej podle, niż kiedy opuszczał mieszkanie na starym mieście – urażona duma wyjątkowo nie miała tu do powiedzenia aż tak wiele, jak można by się spodziewać.
Es czuł się oszukany. Najzwyczajniej w świecie zrobiony w chuja.
Odruchowo chwycił w powietrzu paczkę rzuconą przez Ivara, odnajdując w niej jeszcze kilka papierosów – dziwaczna gałąź oliwna, ale Es nie zamierzał ani narzekać, ani zastanawiać się nad tym, że może to on powinien wyciągnąć ją w kierunku oficera. On urwał kontakt i korespondencję, a Soelberg pozwolił go sprać w pubie, chyba byli na czysto.
Wolałbym zapomnieć ten żałosny obraz.
Barros wywrócił teatralnie oczami, wsuwając do ust papierosa, resztę paczki oddając Ivarowi, zanim krzywiąc się, sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu wytartej, czerwonej zapalniczki, która wielu wydawała się komiczna w świecie, w którym szybkie zaklęcie i pstryknięcie palców pozwalało odpalić niewielki płomień. Niepotrzebny do tego plastik nabijany gazem. Dłonią osłaniając przed mroźnym podmuchem koniec papierosa, odpalił go, zaciągając się dymem.
- Nie – odparł krótko, zapytany o stan swoich kości. Właściwie nie przeszło mu nawet przez myśl, że banda zakapiorów mogła go połamać, ale Soelberg był tego wieczora zdecydowanie tym jaśniej myślącym. Cóż. Zawsze mógł wrócić do środka i sterroryzować gości pubu w postaci gada wyrwanego z brazylijskiej dżungli – ale by brukowce miały radochę! On już raczej niespecjalnie, gdyby ktoś z dawnych znajomych skojarzył fakty.
Kątem oka zerknął na Ivara, który zamiast zostawić go samemu sobie, sprawiał wrażenie jakby – póki co – nigdzie się nie wybierał. Wsparty niemal nonszalancko o mur w odległości, jaką można by pokonać jednym dłuższym krokiem, popalał swojego papierosa, zagajając rozmowę, która brzmiała niemal przyjacielsko. A może po prostu, a nie niemal – Barros zawsze miał problemy z odczytywaniem socjalnych wskazówek. W każdym razie Soelberg zareagował na jego widok o wiele lepiej niż Isabella, nie zmuszając go swoją postawą do słownych fikołków i gorączkowego poszukiwania sposobu, w jaki mógł coraz dokładniej wyrazić, że żałuje.
- Banda jajogłowych. Astronomów właściwie. Uparli się, że teraz chcą popatrzeć w niebo gdzieś, gdzie mogą im poodpadać palce z zimna, a na ulicach leżą trupy – parsknął, kręcąc lekko głową i podnosząc wzrok w górę, na rzeczone niebo, pośredni powód jego wyjazdu z ciepłej, znajomej Ameryki Południowej.
- Już nie pracuję w służbach – dodał po chwili, zdając sobie sprawę, że Ivar zapewne niewiele z tej pierwszej odpowiedzi zrozumiał. - Zdegradowałem się do ochrony badaczy.
Pierwszy raz powiedział na głos coś, co tkwiło w nim od przynajmniej paru miesięcy, dopiero w chwili słabości wychylając łeb i przybierając konkretny kształt – bo przecież tak właśnie myślał o oddaniu odznaki. Jak o degradacji. O porzuceniu tradycji, którą pielęgnowali od pokoleń. Nie podawał Ivarowi powodów swojej decyzji – w gruncie rzeczy wcale nie osłabiały one poczucia porażki.
- Tylko nie mów, że chujowo mi idzie, bo dali mi w mordę. Raz i nieprawda – uprzedził ewentualny komentarz, czując jak lekki uśmieszek nie pytając go o zgodę, rozgościł się w kącie ust.
- A ty co robiłeś tam w tym... – obrzucił postać mężczyzny szybkim, krytycznym spojrzeniem – kamuflażu? Poza pilnowaniem, że lokalne powitania idą jak trzeba?
Może właśnie o to mu podświadomie chodziło, gdy tak wędrował ulicami Midgardu – najzwyczajniej szukał guza. Nieważne gdzie i komu miał go nabić – lub od kogo zarobić, o czym uczynnie przypominał pulsujący ból w zagłębieniu szczęki i bokach, których grube okrycie wcale tak dobrze nie ochroniło. Chciał na kogoś zrzucić całą złość i zgorzknienie, ale te zostały wzmocnione i odbite w jego kierunku, wcale nie sprawiając, że Barros mógł poczuć się lepiej. Jeśli to było możliwe, czuł się jeszcze bardziej podle, niż kiedy opuszczał mieszkanie na starym mieście – urażona duma wyjątkowo nie miała tu do powiedzenia aż tak wiele, jak można by się spodziewać.
Es czuł się oszukany. Najzwyczajniej w świecie zrobiony w chuja.
Odruchowo chwycił w powietrzu paczkę rzuconą przez Ivara, odnajdując w niej jeszcze kilka papierosów – dziwaczna gałąź oliwna, ale Es nie zamierzał ani narzekać, ani zastanawiać się nad tym, że może to on powinien wyciągnąć ją w kierunku oficera. On urwał kontakt i korespondencję, a Soelberg pozwolił go sprać w pubie, chyba byli na czysto.
Wolałbym zapomnieć ten żałosny obraz.
Barros wywrócił teatralnie oczami, wsuwając do ust papierosa, resztę paczki oddając Ivarowi, zanim krzywiąc się, sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu wytartej, czerwonej zapalniczki, która wielu wydawała się komiczna w świecie, w którym szybkie zaklęcie i pstryknięcie palców pozwalało odpalić niewielki płomień. Niepotrzebny do tego plastik nabijany gazem. Dłonią osłaniając przed mroźnym podmuchem koniec papierosa, odpalił go, zaciągając się dymem.
- Nie – odparł krótko, zapytany o stan swoich kości. Właściwie nie przeszło mu nawet przez myśl, że banda zakapiorów mogła go połamać, ale Soelberg był tego wieczora zdecydowanie tym jaśniej myślącym. Cóż. Zawsze mógł wrócić do środka i sterroryzować gości pubu w postaci gada wyrwanego z brazylijskiej dżungli – ale by brukowce miały radochę! On już raczej niespecjalnie, gdyby ktoś z dawnych znajomych skojarzył fakty.
Kątem oka zerknął na Ivara, który zamiast zostawić go samemu sobie, sprawiał wrażenie jakby – póki co – nigdzie się nie wybierał. Wsparty niemal nonszalancko o mur w odległości, jaką można by pokonać jednym dłuższym krokiem, popalał swojego papierosa, zagajając rozmowę, która brzmiała niemal przyjacielsko. A może po prostu, a nie niemal – Barros zawsze miał problemy z odczytywaniem socjalnych wskazówek. W każdym razie Soelberg zareagował na jego widok o wiele lepiej niż Isabella, nie zmuszając go swoją postawą do słownych fikołków i gorączkowego poszukiwania sposobu, w jaki mógł coraz dokładniej wyrazić, że żałuje.
- Banda jajogłowych. Astronomów właściwie. Uparli się, że teraz chcą popatrzeć w niebo gdzieś, gdzie mogą im poodpadać palce z zimna, a na ulicach leżą trupy – parsknął, kręcąc lekko głową i podnosząc wzrok w górę, na rzeczone niebo, pośredni powód jego wyjazdu z ciepłej, znajomej Ameryki Południowej.
- Już nie pracuję w służbach – dodał po chwili, zdając sobie sprawę, że Ivar zapewne niewiele z tej pierwszej odpowiedzi zrozumiał. - Zdegradowałem się do ochrony badaczy.
Pierwszy raz powiedział na głos coś, co tkwiło w nim od przynajmniej paru miesięcy, dopiero w chwili słabości wychylając łeb i przybierając konkretny kształt – bo przecież tak właśnie myślał o oddaniu odznaki. Jak o degradacji. O porzuceniu tradycji, którą pielęgnowali od pokoleń. Nie podawał Ivarowi powodów swojej decyzji – w gruncie rzeczy wcale nie osłabiały one poczucia porażki.
- Tylko nie mów, że chujowo mi idzie, bo dali mi w mordę. Raz i nieprawda – uprzedził ewentualny komentarz, czując jak lekki uśmieszek nie pytając go o zgodę, rozgościł się w kącie ust.
- A ty co robiłeś tam w tym... – obrzucił postać mężczyzny szybkim, krytycznym spojrzeniem – kamuflażu? Poza pilnowaniem, że lokalne powitania idą jak trzeba?
Ivar Soelberg
28.03.2001 – Pub „Ślepy Kozioł” – E. Barros & I. Soelberg Czw 14 Wrz - 13:52
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Pierwsze krople wczesnowiosennego deszczu uderzyły o bruk. Soelberg schowany pod daszkiem, jednocześnie oparty o murek słuchał, tego co kumpel mówił, jego twarz w przeważającej części tego monologu zachowała powagę za wyjątkiem jednego momentu, gdy to kwaśny uśmiech wypełzł na lico, a w oczach pojawiło się niedowierzanie ze szczyptą politowania dla Barrosa i jego decyzji życiowych. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to po prostu nie miało sensu wyczuwał, że kryło się za tym wszystkim, coś większego, miał tego świadomość, intuicja krzyczała niemal, a spostrzegawcze oko dostrzegło stan, postawę oraz jakieś takie zrezygnowanie reasumując Esteban jego zdaniem wpadł w kryzys, może wieku średniego? Znał go na tyle, by wiedzieć, jaki był w pracy, ale nie na tyle, aby odgadnąć ulubioną potrawę, drużynę sportową, czy to jakie zwykł pijać piwo wieczorami. W jego życiu mogło wydarzyć się wszystko i nic jednocześnie, a efektem tego była sflaczała postać przysiadająca obok niego na murku.
– Żałosne – skwitował i zaciągnął się papierosem. Przez ostatnie lata pracował w pocie czoła, ryzykując życie, zdrowie zaniedbując znajomych i przyjaciół, by osiągnąć zamierzony cel, a gdy siłą rozpędu dostał się do jednostki, w której aktualnie służył, chciał więcej, by osiągnąć kolejne cele, musiał mieć wyniki, wykazywać się przed przełożonymi i mieć szczęście, lecz kilka miesięcy temu doszedł do konkluzji, iż zajeżdżanie się „dla sprawy”, dla przysłowiowego poklepania po plecach i gratulacji kosztem prywatnego szczęścia nie idzie w parze. Ciężko to pogodzić, trudno osiągnąć harmonię na tych płaszczyznach, tak różnych od siebie nie da się czasem tego zrobić, ale należy próbować. I właśnie starał się, to czynić. Myślał również o sobie, trochę egoistycznie, ale w końcu życie miało się jedno, a psychika nie była niezniszczalna i mogła ugiąć się pod tą nieustanną presją. Starał się zrozumieć zachowanie Estebana patrząc przez pryzmat własnych doświadczeń, jednak jego upór i przywiązanie do tej roboty zdawało się, zbyt głęboko zakorzenione, aby ot tak je wyrwać pozbywając się, tego wszystkiego, co go kształtowało przez lata. Był to niewątpliwie trudny temat.
– Znasz badaczkę, niejaką Blancę Vargas? – Podniósł na niego wzrok, bystro szukając odpowiedzi, zdało mu się to zbyt podobne do tego, co kobieta mu mówiła podczas ostatniej wizyty w kawiarni, zresztą trudno przeoczyć fakt, że rzucali się w oczy, stąd zadał to pytanie, gdyby nie pewna wnikliwość wyciągnięta z pracy, tak zapewne nie przyszłoby mu przez gardło, aby prowadzić tą rozmowę na takie tematy.
– I, tak. Chujowo wyszło, ale może to i lepiej? Przynajmniej nikt nie będzie chciał ci obić ryja i nie będzie na ciebie dybał w jakimś ciemnym zaułku. Dając się sprać tutejszym obszczymurom ubyło ci trochę dumy, ale zyskałeś spokój, a to czasem ważniejsze, zwłaszcza jak kogoś chronisz. – Był zaskakująco poważny, bez drwiny spoglądał na towarzysza, jakby chciał poklepać go tymi słowami po plecach i powiedzieć, że nic się nie stało.
– Słuchałem. Czasem to robię, gdy trafię na ścianę w robocie. Ubieram się w szmaty i po prostu słucham, co słychać w ściekach, tego miasta. Bywa to pomocne. – Daleko temu do medytacji, ale oczyszczało nieraz umysł równie skutecznie.
– Żałosne – skwitował i zaciągnął się papierosem. Przez ostatnie lata pracował w pocie czoła, ryzykując życie, zdrowie zaniedbując znajomych i przyjaciół, by osiągnąć zamierzony cel, a gdy siłą rozpędu dostał się do jednostki, w której aktualnie służył, chciał więcej, by osiągnąć kolejne cele, musiał mieć wyniki, wykazywać się przed przełożonymi i mieć szczęście, lecz kilka miesięcy temu doszedł do konkluzji, iż zajeżdżanie się „dla sprawy”, dla przysłowiowego poklepania po plecach i gratulacji kosztem prywatnego szczęścia nie idzie w parze. Ciężko to pogodzić, trudno osiągnąć harmonię na tych płaszczyznach, tak różnych od siebie nie da się czasem tego zrobić, ale należy próbować. I właśnie starał się, to czynić. Myślał również o sobie, trochę egoistycznie, ale w końcu życie miało się jedno, a psychika nie była niezniszczalna i mogła ugiąć się pod tą nieustanną presją. Starał się zrozumieć zachowanie Estebana patrząc przez pryzmat własnych doświadczeń, jednak jego upór i przywiązanie do tej roboty zdawało się, zbyt głęboko zakorzenione, aby ot tak je wyrwać pozbywając się, tego wszystkiego, co go kształtowało przez lata. Był to niewątpliwie trudny temat.
– Znasz badaczkę, niejaką Blancę Vargas? – Podniósł na niego wzrok, bystro szukając odpowiedzi, zdało mu się to zbyt podobne do tego, co kobieta mu mówiła podczas ostatniej wizyty w kawiarni, zresztą trudno przeoczyć fakt, że rzucali się w oczy, stąd zadał to pytanie, gdyby nie pewna wnikliwość wyciągnięta z pracy, tak zapewne nie przyszłoby mu przez gardło, aby prowadzić tą rozmowę na takie tematy.
– I, tak. Chujowo wyszło, ale może to i lepiej? Przynajmniej nikt nie będzie chciał ci obić ryja i nie będzie na ciebie dybał w jakimś ciemnym zaułku. Dając się sprać tutejszym obszczymurom ubyło ci trochę dumy, ale zyskałeś spokój, a to czasem ważniejsze, zwłaszcza jak kogoś chronisz. – Był zaskakująco poważny, bez drwiny spoglądał na towarzysza, jakby chciał poklepać go tymi słowami po plecach i powiedzieć, że nic się nie stało.
– Słuchałem. Czasem to robię, gdy trafię na ścianę w robocie. Ubieram się w szmaty i po prostu słucham, co słychać w ściekach, tego miasta. Bywa to pomocne. – Daleko temu do medytacji, ale oczyszczało nieraz umysł równie skutecznie.