Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    10.12.2000 – Kuchnia – U. Sorsa & S. Fenrisson

    2 posters
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    10.12.2000

    Zimne powietrze przedzierało się przez poły płaszcza, gdy wchodził po schodach na ostatnie piętro. Klął pod nosem, oceniając, że pewnie rano pani zajmująca się ich klatką wywietrzyła ją, a potem zapomniała zamknąć okno – to typowe, w końcu miła, starsza pani była może i energiczna, ale w podeszłym wieku, w którym wyraźnie dorabiała sobie w ten sposób do emerytury, która być może nie była wystarczająca. Podobno kiedyś była pracownicą magicznych kolei, zaś teraz… Teraz była po prostu kimś, z kim Untamo ucinał sobie czasami rozmowy, kiedy wychodził do Straży na wieczorną zmianę. To ją kiedyś prosił o pomoc przy Essi, kiedy ta jeszcze żyła.
    Nie mógł się na nią gniewać, ba – Untamo nie potrafił się gniewać na większość społeczności sąsiedzkiej, która na ten moment pozostawała mu pewnie tak samo bliska jak rodzina – to ich mijał codziennie rano, ich dramatów słuchał nawet nie chcąc przez ściany czy podłogi, to im pomagał w momencie gdy ci nie potrafili naprawić czegoś, na czym on znał się bardziej… Dlatego myśl o późniejszym zwróceniu uwagi sprzątaczce nawet mu się nie nasunęła, a nawet gdyby tak się stało, myśl ta odpłynęłaby w tym właśnie momencie, kiedy pokonując ostatnie już stopnie, zauważył źródło gryzącego w policzki i noc chłodu.
    Otwarte na oścież okno, przez które w sytuacjach kryzysowych mieliby wydostać się na awaryjną, zewnętrzną klatkę pożarową. Metalowa instalacja na zewnątrz była pozostałością po może niegdyś innym zastosowaniu lokalnego budynku, teraz nie pełniąc praktycznie żadnej funkcji, poza umożliwieniem dostania się przez nią na dach kamienicy. Sorsa w życiu nie zdecydowałby się na przemieszczenie po jej śliskich, metalowych i często pokrytych lodem czy wilgocią stopniach. Widocznie jednak rozpoznany od tej strony, wychylający się przez ramę okna Safir wychodził z innego założenia. By móc podejść do drzwi swojego mieszkania, musiał minąć okno. Chciał jednak zrobić to tak, by nie wystraszyć mężczyzny, który w szoku mógłby przypadkowo znaleźć się twarzą na kraciastej posadzce klatki zewnętrznej.
    Szkoda tylko, że kiedy przechodził przy niej, już zauważył, że ten zdradliwie przechyla się do przodu nawet bez jego pomocy. Pochwycenie Safira za pasek u spodni dłonią jedną i za ramię ręka drugą było pierwszym działaniem, które wykonał, gdy tylko pokonał żwawym krokiem dzielącą ich odległość. Robocza aktówka upadła na drewnianą podłogę korytarza, jednak uderzenie jej o podłogę zostało zagłuszone warknięciem Sorsy, który to próbował pociągnąć do pomieszczenia wysokiego mężczyznę. Kiedyś Sorsa miał więcej krzepy, teraz musiał się już nieco natrudzić. Czując jednak, że Fenrisson nie zachowywał się standardowo, a raczej niczym odurzony alkoholem czy inną substancją o dziwnym wpływie, Kruczy nagle nabrał więcej energii i pośpiesznie zmusił go do odsunięcia się od wyjścia na zewnątrz.
    - Hej, co się dzieje? – zapytał, chociaż właściwie nie powinien. Samo spojrzenie na otumanione oczy młodego warga wystarczyło, by Inspektor poczuł niepokój. Untamo wiedział już, ze nie ma do czynienia ze zwyczajnym upojeniem alkoholowym, szkolili ich w końcu do tego, by rozpoznawali chociaż połowę narkotyków dostępnych na lokalnym rynku. Pomimo narkotycznego spojrzenia, Safir wydawał się jednak pobudzony, a jego ruchy wcale nie zdawały się ślamazarne. Były wręcz wyzywające.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Starał się o tym nie myśleć – o ziarnach przesypywanego przez klepsydrę czasu, czerwonej klamrze przesuwanej po papierowych kwadratach zawieszonego nad łóżkiem kalendarza, księżycu, który rósł na atramentowym niebie, dokarmiany uparcie, coraz większy, coraz bardziej okrągły, kolejne godziny przesypywały mu się jednak przez palce, wydzierały z karceru drewnianej ramy zegara i biegły samopas, hałaśliwe, pośpieszne, dojrzewające przed jego oczami, nim zdołałby odpowiednio przygotować się na ich nadejście. Kroczył nerwowo w tę i z powrotem, jednako niezdolny odpocząć i zająć czymś, co zagarnęłoby posklejane, skołtunione myśli do innego portu, rozbiło je o skalisty brzeg rozsądku i pozwoliło odetchnąć głębiej, rozluźnić palce nerwowo zaciskane na powierzchni blatu, zgasić papierosa zanim oparzy mu dłonie, sącząc się wąskim, popielatym dymem z rozjątrzonego żarem oczka – nienawidził tego biernego oczekiwania, wżerającej się w umysł świadomości, że nie było sposobu, by uciec od tego, co wgryzło się zębami we wrażliwe trzewia, że mógł jedynie czekać i obserwować, opierać się o chłodny, lastrykowy parapet, jak gdyby sądził, że uporczywość jego spojrzenia sprawi, że księżyc wciągnie swój opasły brzuch, znów wyginając się w wąską lunulę, zawieszoną na płótnie atramentowego firmamentu. Przeżył wystarczająco wiele pełni, żeby wiedzieć, że nie zdołałby uniknąć własnych obaw – niezależnie od tego, jak uparcie by się nie wzbraniał, miał zostać cieleśnie odczłowieczony, z twarzą zdeformowaną w grymasie sobaczej zgrozy, w oczach świata bez historii, bez własnego bólu i własnych nadziei, za to jako zagrażający wróg.
    Na języku pozostawał charakterystyczny, cierpki posmak wilczych jagód, którego intensywność przyprawiała go o mdłości, ściskając kurczowo żołądek, niezdolny utrzymać w podrażnionej debrze zalanej mlekiem kawy – sięgał wzrokiem do portfela, rozchylając go niespokojnie, jakby spodziewał się, że pomiędzy zagłębieniami sparciałego materiału odnajdzie jeszcze zagubiony banknot, zmięty i pominięty, pieniądze nigdy nie trzymały się go jednak ze szczególną wytrwałością, zawsze znikały zbyt szybko, wydawane pośpiesznie i bez pomyślunku. Przekonywał się, że musi zacząć oszczędzać, lecz nie przedsiębiorczość zaprowadziła go do szemranego przybytku na Forsteder, a ubóstwo, ledwie pozwalające opłacić mieszkanie na kolejny miesiąc, równie chłodny i nieprzewidywalny co poprzedni. Eliksir, zakupiony po niższej cenie, wydawał się zresztą identyczny z tym, które zażywał dwa poprzednie wieczory, być może poza zapachem, przez którego dziką, leśną woń przedzierało się coś słodkiego i owocowego, na co nie zwrócił szczególnej uwagi, choć szybko przekonał się, że powinien – wsparł się dłońmi o blat, wychylając zawartość przezroczystego flakonu, a wówczas żarówka w jego umyśle roziskrzyła się ostrzegawczym błyskiem, rzucając światło na zniekształconą miksturą świadomość. Coś, istotnie, było nie w porządku, w jednej chwili zdało mu się jednak, że nie miało to wprawdzie tak wielkiego znaczenia, bo zesztywniałe mięśnie rozluźniły się wyraźnie, a nagłe, syntetyczne poczucie szczęśliwości wygładziło pojedynczą zmarszczkę niepokoju, rozciągniętą po pobladłym płótnie czoła.
    Cokolwiek wydarzyło się później, musiało zarysować się zmazą na fakturze jego pamięci – wyszedł z mieszkania, żeby nabrać w płuca świeżego, grudniowego powietrza, którego chłód uderzył go już na klatce schodowej, oparł się o otwartą framugę szerokiego okna, coś wypadło mu na niestabilną, metalową konstrukcję, która rozciągała się pod spodem, chyba zegarek, może klucze, a on nachylił się do przodu, opierając się w pasie o metalową ramę i sięgając ręką w dół, niepomny braku asekuracji i chwiejnej równowagi, którą tracił stopniowo, ryzykując bolesnym upadkiem na oblodzony podest. Byłby być może wypadł rzeczywiście, gdyby nie przeciwwaga czyjejś dłoni, palce, które zacisnęły się na obręczy paska i szarpnęły go do tyłu, wciągając z powrotem w bezpieczne wnętrze kondygnacji.
    Co? – lata nauki skondensowane w krótkim dowodzie elokwencji, po którym zapadła pomiędzy nimi nienaturalnie długa cisza, rozcięta zaraz wesołym, nieco sztubackim uśmiechem, dygocącym w kącikach ust; sięgnął dłonią ku czołu, odgarniając do tyłu zmierzwione wiatrem włosy. – Nic się nie dzieje, wypadły mi klucze. – wytłumaczył się niefrasobliwie, zerkając za uchylone okno, jakby wciąż rozważał wyjście na zewnątrz, by wyciągnąć je spomiędzy prętów metalowej konstrukcji. Czuł się zaskakująco dobrze, lepiej niż powinien.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Klucze? Pytanie zwisło w głowie nieco zmieszanego Untamo, kiedy ten odwrócił wzrok od twarzy, którą obserwować musiał od dołu, ze względu na swój znacząco niższy wzrost. Obejrzał się za okno i korzystając z momentu zmieszania, chociaż i rozbawienia Fenrissona, postanowił wyminąć o lekko i oprzeć dłoń na jego plecach. Popchnięcie Safira ku swoim drzwiom, potem wypuszczenie spomiędzy warg zaklęcia skutkującego ujęciem czaru zabezpieczającego drzwi przed otwarciem, a potem przyciśnięcie klamki już przy pomocy siły własnych mięśni.
    W działaniach Untamo dużo było urzekającego wręcz jak na niego zdecydowanie – zwykle był w końcu dobrym sąsiadem, czułym ojcem i wrażliwym człowiekiem. Teraz jednak, mając do czynienia z osobą skażoną wyraźnie substancją zakazaną, poczuł się jakby spętany węzłami zawodowych obowiązków – nie był już na tym poziomie kariery, by sprzątać porozwalaną po bramach, odurzoną młodzież i odprowadzać do siedziby Straży lub czterech ścian ich smutnych, patologicznych domów. Nie. Teraz był już prawie na świeczniku, jego kariera nie zwalniała, rozwijał się. Mimo wszystko czuł jednak poczucie obowiązku, które wywoływały w nim wspomnienia, pobudzane do życia przez Fenrissona. Jego pierwsze sprawy. Pierwsze chwile w Straży, podczas których przełożony przedstawiał pierwszą, większą akcję na styku kilku wydziałów. Pierwsze odkrycie produkcji narkotyków w kamienicy na Przesmyku. Pierwsze wybuchające alchemiczne kociołki. Chowanie się za ścianami, z wbitymi weń opiłkami szkła.
    To było prawie dwadzieścia lat temu. Stracili wtedy człowieka, a Odyn jeden wie ile ludzi straciło członków rodziny przez działalność tamtych, warzących zakazane mikstury idiotów.
    Safir został wręcz na siłę usadzony na krześle odsuniętym od stołu w kuchni. Nawet jeżeli stawiał opór, Untamo nie miał zamiaru go słuchać. By nawet oszczędzić sobie konieczności wysłuchiwania kolejnych, znarkotyzowanych zdań bez ładu i składu i możliwie ograniczyć zły wpływ narkotyku na Safira (albo zachowania Safira na psychikę Sorsy?), wypuścił z warg zaklęcie, które momentalnie przebiegło po dłoni, którą go dotykał.
    - Logn – proste zaklęcie uspokajające, zwyczajny czar który po chwili napełnił ciało Safira dziwnym ogłupieniem, uspokojeniem, czymś, co miało pozwolić Inspektorowi kontrolowanie jego autodestrukcyjncyh ruchów.  – Siadaj, Safir. Siadaj proszę i czekaj, pójdę po te klucze… Ale siedź na miejscu i się nie ruszaj, rozumiesz? – wiedział, że mógł nie rozumieć, chociaż po wszystkim na pewno przypomni sobie jego lekko podniesiony głos, sugerujący jedyne, dobrze rozwiązanie. W tym stanie Fenrisson był zagrożeniem dla siebie samego. Szczególnie, że Sorsa nie wiedział jeszcze nawet, co przyszło sąsiadowi zażyć. Miał jednak pewnie podejrzenia. – Chyba nie chcesz, żeby twoja siostra się dowiedziała?
    Zostawiając jednak otwarte drzwi, wyszedł na korytarz ponownie. Spróbował dopatrzeć się tego, co upuścił tam Fenrisson jednak nie zauważył nic. Z początku. Dopiero potem zauważył, że klucze dostały się na piętro niżej, widocznie przez szpary po między drutami. Kolejne, rzucone zaklęcie wprawiło je w stan lewitacji, a w dalszej kolejności, przywołało do dłoni Untamo. Schowane do kieszeni klucze Fenrissona nie wrócą do jego rąk. Jeszcze nie teraz.
    Dziś wieczór nie powinien być sam, nawet dla własnego dobra. A i dla dobra psychicznego Untamo, w którym momentami budziły się nawet nieuzasadnione, ojcowskie zapędy wobec wszystkiego co chodzi po tym świecie.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Ojcowska musztra zamknęła go w ciasnym kaftanie dziecięcej ostrożności, posłusznego, przedwczesnego opanowania, które wynikało nie tyle ze spokojnej natury, co ze strachu przed karą, uniesioną, zaciśniętą w pięść dłonią Fenrisa, zwieszoną jak topór kata nad jego zgarbionym, dropiatym karkiem, ciałem pochwyconym w paraliż tchórzliwego oczekiwania, ilekroć demiurgiczna postać ojca rzucała złowrogi cień na przeciwległą ścianę. Póki mieszkał w Húsavíku, jego występki ograniczały się do przemykania na palcach do kuchni, gdzie, wspiąwszy się na kredens, sięgał dłonią po ukrytą w szafce puszkę czekoladowych ciastek lub do czytania kradzionych siostrze ksiąg pod baldachimem narzuconej na głowę kołdry i wypowiadania inkantacji zaklętej wśród kartek magii, która w jego ustach brzmiała jak niezrozumiały szwargot, nie niosąc za sobą żadnych efektów, przede wszystkim ograniczały się jednak do myśli, które uparcie próbował tłumić i skrywać – z żalu, strachu bądź poczucia winy, wciąż ulegając jeszcze naiwnemu przeświadczeniu, że kłamstwo wypowiadane wystarczająco wiele razy może w końcu stać się prawdą, jak obmierzła gąsienica mogła stać się pięknym, unoszonym na wichrze motylem. Gdy tylko wyjechał, ów dziecięcy oprzęd naiwności pękł jednak w szwach.
    Lata studiów w Sztokholmie przypominały zatem pierwszy bieg psa, który po latach tresury został nareszcie spuszczony ze smyczy – jedynie po to, by na pierwszym zakręcie wpaść w okratowanie metalowej siatki, przepuszczającej go na wysypisko świata, który dudnił głośną muzyką i pęczniał od kolorowych świateł, wzdęty od przelewającego się rynnami gardeł alkoholu, ciepłoty ramion, na których wspierał zaczerwieniony od wypieków policzek i delirycznego śmiechu, uciekającego spomiędzy wydychanego ustami dymu. Miał dwadzieścia jeden lat i był na zabój zakochany w przyjemności, gorejącym w piersi pragnieniu wolności, które trzynaście lat później miało pozostawić jego serce rozkruszone na dwie, nierówne części, dzisiaj niespodziewanie scalone ze sobą na klej niefortunnej pomyłki.
    He-ej – westchnął w niepewnej opozycji, gdy Untamo położył mu dłoń na plecach, zaraz uśmiechnął się do niego jednak ze sztubacką filuterią, posłusznie idąc wzdłuż korytarza i wchodząc do wnętrza jego mieszkania, skromnej kuchni oświetlonej jasnym, pożółkłym światłem, którego błysk odbił się lśnieniem w tafli rozszerzonych źrenic, zmuszając, by pod łuną lampy zmrużył nieco oczy; nie rozumiał konsternacji rysującej się pojedynczą zmarszczką na czole sąsiada, jego spojrzenia, które, wyostrzone skupieniem, zdawało się mierzyć go czujnym rentgenem dezaprobaty. – Do kuchni? – przeciągnięte w zdaniu głoski wybrzmiały infantylnym kaprysem, dziecięcym niezadowoleniem, z jakim mógłby jeszcze zmarszczyć nos i tupnąć nogą, zamiast tego obrócił tylko głowę, zwieszając jasne, zielonkawe oczy na twarzy Sorsy, nie mogąc powstrzymać rozbawionego uśmiechu, który zachybotał się pomiędzy przeciwnymi kącikami ust. Nie chciał siadać na krześle, gdy dłonie mężczyzny opadły na jego barki, na siłę sadzając go przy stole, uległ jednak z cichym stęknięciem, niezadowolony i rozczarowany – nim zdołałby zaprotestować, ciszę przeciął dźwięk zaklęcia, które, choć wpierw roznieciło w jego piersi iskrę frustracji, zaraz rozlało się po ciele, rozluźniając mięśnie i ostudzając umysł, nagle pochwycony we wnyki sennego spokoju, znoszącego z barków brawurę wcześniejszej energii.
    O nas? – podjął mimo to zaczepnie, gdy Untamo zagroził obecnością Abigel, nie zdążył jednak odczytać wyrazu jego twarzy, pozostawiony w milczącej pustce pokoju, z łokciem wspartym o powierzchnię blatu, po której osuwał się leniwie, aż w końcu ręka rozprostowała się zupełnie, palcami sięgając stojącej na środku solniczki. Dopiero kiedy drzwi do mieszkania znów skrzypnęły cicho, a inspektor zatrzymał się w kuchennym progu, Safír uniósł się leniwie do pozycji siedzącej, ściągając lekko brwi. – Dlaczego masz taką minę? Nigdy nie czułem się tak dobrze przed pełnią. – oznajmił triumfalnie, najwyraźniej nieświadomy informacji, jaką skłonny byłby się dzisiaj z nim podzielić.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Zachowanie Safira było nietypowe dla niego, a przynajmniej w przypadku Untamo, który znał go raczej tyle ile trzeba i postrzegał jako miłego młodzieńca drzwi obok. Cóż – nie wiedział jak wiele opinia jego wspólnego ma z rzeczywistością, ale nie mógł podchodzić z podejrzliwością do ludzi, którzy otaczali jego domostwo, nie jeżeli gdziekolwiek chciał czuć się chociaż odrobinę lepiej i mniej zestresowanym niż w pracy. Stąd nigdy nie podejrzewałby Safira o bycie narkomanem, takie przypadki nie zdarzały się mu… Albo przynajmniej nigdy nie dało się odczuć efektów w ich wspólnej, kamienicznej społeczności. Zauważyłby to. Zauważyłaby też Abigail.
    - O nas, Safir? – dopytał przenikliwie przyglądając się jego uspokojonym zaklęciem gestom. Oparł dłonie na pasku, odganiając marynarkę na boki. Wyglądał tym samym jak prawdziwy, przesłuchujący i skupiający się na przesłuchaniu tym Kruk. Może powinien usiąść naprzeciwko Safira, by jeszcze dokładniej śledzić jego zmienione rysy. Właściwie jednak, nie musiał chyba robić tego, obecnie wiedząc już z jakim narkotykiem mógł mieć do czynienia. Złote Jabłko pasowało do Fenrissona, było tanie, a jeżeli ten nie krył się ze środkami wyjątkowo skutecznie, pasowało do jego statusu majątkowego, który Sorsa postrzegał jego poniżej średniej. Rozprowadzany często pośród studentów niósł dla organizmu długofalowo nieprzyjemne skutki. Gdyby Safir zażywał to częściej, zapewne zauważyłby to on, jak i jego pracodawcy – rozbicie, lęki… Praca z dziećmi i z podobnymi problemami zapewne nie była dobrym pomysłem.
    Inspektor nie mógł przestać analizować wszystkiego co widział nawet na moment, jakby nigdy nie mógł wyjść z butów Strażnika. Nawet teraz, nawet w domu.
    - Chyba mnie z kimś pomyliłeś – sprostował jego stwierdzenie, wyobrażając sobie, że ten pomylić go musiał z jakąś kobietą, której Abigel nie akceptowała. Tak przynajmniej podpowiadał mu jego analityczny zmysł, który próbował nadążyć za cyklami myślenia dziejącymi się w głowie śniącego. Śniącego, właśnie – czy czynnik ten nie sprawiał, że mikstura narkotyzująca mogła zadziałać na niego inaczej? Że być może nie miał do czynienia z czymś co już znał? Wrażenie te, nieco drażniące, zmusiło go do przysunięcia krzesła zaraz obok tego Safira i opadnięcia na nie na prędce. Spojrzenie wydawało się jeszcze czujniejsze. I pewnie dalej zastanawiałby się nad tym co zażył w ciszy, obserwując po prostu jego gesty, gdyby nie słowa. Słowa które umknęły mu z gardła i zbiły z tropu bardziej niż cokolwiek, co przyszło mu zobaczyć i posłyszeć dzisiejszego wieczora. Pełnia? Wpływała na ludzi, jednak nie do tego stopnia – zwykle sprawiała, że trudniej było zasnąć, że wizje senne pozostawały bardziej namacalne, za razem będąc najabsurdalniejszym, co mózg potrafił wytworzyć. Intuicja podpowiadała jednak coś innego. – Co zażyłeś, Safir? – próbował nie dawać po sobie poznać, że głos lekko mu zadrżał. Księżycowy Wywar, to pili wargowie, nie złote jabłka, nie inne narkotyki o podobnym działaniu. Wyprostował się, jakby chciał widzieć Fenrissona z większej odległości, ale i może zwyczajnie obawiając się swoich przypuszczeń. Jak mógłby tego nie zauważyć? Czy tacy jak on… Faktycznie nawykli byli do zwyczajnego życia i nie zagrażali nikomu w swoim środowisku? Czy te przeklęte, konserwatywne poglądy wciskane do głów przez niektórych nauczycieli lata temu… Były  błędne? Sorsa pamiętał miejsca zbrodni, które przychodziło mu oglądać. Ciała pokąsane i zamarzające w zimowej aurze. Krew barwiąca śnieg. Osiem lat temu? Pierwszy raz kontakt z tym miał osiem lat temu. I tak długo ostał się bez niego. – Masz tego więcej?



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Ostre, jasne światło wewnątrz pomieszczenia kuchennego wdzierało się boleśnie w jego szeroko rozwarte źrenice, dwie czarne plamy atramentu, rozlane narkotycznym impulsem po zielonkawej powierzchni tęczówek, zawężonych teraz do cienkich, malachitowych okręgów. Przechylił lekko głowę, niestrudzenie unosząc jednak kąciki ust w nienaturalnym, wciąż nieco sztubackim uśmiechu, jakby porażony zaklęciem organizm nie wiedział, jak zachować się w obliczu przeciwstawnych bodźców, w końcu grymas zelżał jednak wyraźnie, zawężając źrenice, które błysnęły zwilgotniałym zakłopotaniem, odznaczając się na tle wyraźnie pobladłej twarzy.
    O mnie. – wymamrotał niewyraźnie, przyglądając się, jak mężczyzna wspiera dłonie na skórzanym pasku, odgarniając na boki poły grafitowej marynarki – pomyślał, że mimo pierwszych linii zmarszczek i siwych kosmyków przedzierających się przez szpakowate włosy, był wyjątkowo przystojny i bardziej niż kiedykolwiek przypominał mu gorliwego służbistę, z twarzą wciąż ściągniętą w surowym przejawie powagi, której nie potrafił do końca zrozumieć, chociaż drzazgi niepokoju, który szarpnął nim gwałtownie, gdy eliksir nie rozlał się w debrze żołądka swym charakterystycznym, cierpkim posmakiem, ustawicznie przyprawiającym go o mdłości, poruszyły się niemrawo pod tkanką skóry, kłując nieprzyjemnym, zduszonym jeszcze przeczuciem labilności, nieokreślonego strachu, który położył się na zesztywniałym karku dropiatością gęsiej skórki. – Wiem kim jesteś, Untamo. Nie rozumiem dlaczego… mnie nękasz, znalazłeś moje klucze? – spytał w końcu, naprostowując jego sugestię z lekkim rozgoryczeniem, które skraplało się zawsze echem małostkowej frustracji, ilekroć ktoś traktował go z infantylizującą nieufnością – przez sentyment kojarzoną z matką, przez pragnienie ciągłego udowadniania swojej dojrzałości znienawidzoną, gdy wydobywała się z ust kogokolwiek innego.
    Kolejne pytanie, wyszarpnięte jak ostry klin z głębi ściśniętej krtani, zabolało jak plaster oderwany z niezagojonej rany, szarpnięcie usuwające iluzję cielistego płachcia, pod którym wciąż jątrzyła się czerwień skaleczenia, ukryta pod chwilowym zapomnieniem, a teraz pulsująca na nowo, niczym sennie otwierające się oko. Poczuł ucisk w gardle, choć nie potrafił jeszcze trafnie określić, skąd brały się te przebłyski trzeźwego lęku, nerwów sfermentowanych pod uporczywym spojrzeniem oficera, który przysiadł na krześle obok niego, wspierając przedramię o kant drewnianego stołu.
    Myślę – zawahał się, spoglądając w stronę okna, gdzie już wczesnym wieczorem, spod zasłony przesączało się srebrne światło górującego nad miastem księżyca, wciąż jeszcze nie całkiem uwypuklonego do pełnego okręgu, choć zwyczajowo o tej porze zwykło już nachodzić go nerwowe oczekiwanie, dygot osłabienia przesączający się przez zesztywniałe stawy i naprężone, obolałe mięśnie; narkotyk nakrył wszystkie te objawy paliatywną kurtyną ulgi, lecz jednocześnie przysłonił nią również zdrowy rozsądek i konsekwencje popełnianych działań – miał przed sobą jeszcze kilkanaście godzin, ale powinien być już daleko stąd. – Myślę, że ktoś sprzedał mi nie ten eliksir. – powiedział powoli, jakby odkładał broń i przygotowywał się do rozmowy, przenosząc wzrok na Sorsę, jego twarz zaoraną pojedynczą zmarszczką nerwowego zaaferowania. Nawet podrażniony przedzierającym się przez narkotyczną opokę niepokojem, nie potrafił jednak odsunąć od siebie eterycznego przekonania, że nic złego nie mogłoby się dzisiaj wydarzyć – jego pewność siebie, tak syntetyczna i nienaturalna, wkraczała na bagnisty grunt urojeń, kiedy siła rzuconego przez Untamo zaklęcia słabła, a on znów czuł, że drzemiąca w nim klątwa była w jakiś sposób odrealniona, jakby ktoś wymazał ją z jego genotypu, precyzyjnie wyciął skalpelem i sprawił, że ciało znów stało się zdrowe i lekkie, pamięć rześka i wyrazista, nagle sięgająca głębiej w podziurawione wypadkiem wspomnienia. Stłumił w sobie pragnienie, by podciągnąć warstwy ubrania i sprawdzić, czy blizny po wilczych kłach nie zniknęły z powierzchni skóry – na krótką chwilę, zanim nie pochwycił surowego spojrzenia inspektora, pozwolił sobie uwierzyć, że wszystko to było jedynie obmierzłym, febrycznym snem.
    Biorę tylko trzy. – odparł w końcu, unosząc lekko brodę. – Ten był ostatni.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Pytanie o klucze, jak i słowa o nękaniu zbyte zostały milczeniem. Teraz kiedy posiadał przedmiot ten, mógł w pewien sposób kontrolować naćpaną jednostkę, gdyby zdarzyło się, że ten nie chce odpowiadać bez odpowiedniej zachęty. Oddam ci klucze, jeżeli opowiesz mi wszystko – tak mógł powiedzieć, a chociaż słowa te pewnie nie zadziałałyby na trzeźwego osobnika, który wyśmiałby go i siłą swoich mięśni wydarł swoją własność z kieszeni jego spodni, tak mógł zadziałać na ogłupionego używką i niezręczną aurą płynącą z księżyca. Obecnie Sorsie nawet w głowie nie było, by dotykać Safira, nawet jeżeli ten bredziłby jedynie pod wpływem narkotyku słowa złudnie nakierowujące na przynależność do watahy lokalnych wargów. W pewnym momencie zaczął brzydzić się go, bać… Kierując raczej wyuczeniem, doświadczeniem, cudzymi opiniami. Czy kiedykolwiek przebywał tak blisko kogoś takiego jak on? Świadomie?
    Nie, ale wiele razy widział na sali przesłuchań łowców. Mężczyzn, nie kobiety, o silnym kompasie moralnym, o przekonaniach być może szkodliwym dla postępowego społeczeństwa, jednak standardowych dla społeczności tradycyjnych. Untamo nie lubił się z organizacją tą jednak z innych powodów – nie wierzył w całkowitą poprawę, nie przeczuwał, by przygarnięci pod ich skrzydła kryminaliści (nawet jeżeli odsiedzieli już swoje), nagle wiedzeni byli dobrą misją i chęcią ochrony innych przed złem.
    - A co chciałeś kupić? – Musiał usłyszeć to bezpośrednio. Dosłownie. Przesłuchańcza maniera przebiła się przez jego słowa i pomimo stresu jaki pojawił się w oczach – nie miała zamiaru ich opuszczać. Sorsa nie był tym typem człowieka, który łatwo ulegał strachowi. Nawet w warunkach domowych, dalekich od tych na terenie Kruczej Straży, gdzie właściwie nie musiał zachowywać się już profesjonalnie. – Wszystkie eliksiry które wypiłeś tak na ciebie działały? Od ilu dni czujesz się już tak dobrze? – wypytywał. Właściwie – wolałby pewnie nie wiedzieć, wolałby zapomnieć, wyczyścić sobie pamięć, wrócić do domu później, nie zastać Safira na klatce. Nie wiedzieć, zapomnieć, odepchnąć od siebie myśl, że któregoś dnia dzika bestia może zacząć drapać w jego drzwi. Strach ten był akurat szczerze irracjonalny, ale nie opuszczał ciała Strażnika na krok. – Gdzie udasz się jutro? Będziesz w domu? – wypytywał wręcz natrętnie, bo musiał, musiał wiedzieć. Dla własnego spokoju ducha, dla bezpieczeństwa swojej córki, której napisać miał w liście, by nie przychodziła przypadkiem jutrzejszego wieczora. Czy Abigel wiedziała? Jeżeli nie, ona też pewnie nie powinna widzieć się z bratem. Tylko jak temu udało się ukrywać to tak… długo? Właściwie jak długo?
    - Jak długo? Jak długo to zażywasz, mam na myśli – powiedział z rozbieganym spojrzeniem, teraz już wstając od stołu. Musiał zapalić, by zająć czymś dłonie. Dłonie, które obecnie powędrowały ku szyi, której powierzchnię pogładziły, jakby przekonując się, że samo rozmasowanie spiętego karku da mu jakiekolwiek emocjonalne wytchnienie. Pudełko papierosów znajdowało się na blacie kuchennym. Jeden z nich wylądował między wargami Sorsy, a krótkie zaklęcie umieściło iskrę ognia na jego końcówce. Poczęstowałby Safira, jednak w swojej niedoli Fenrisson nie posiadał zdolności odpalenia go bez zapałek. W powiewie nagłej litości, Untamo stanął nad młodym śniącym, by wysunąć mu przed nos dłoń z papierosem pomiędzy palcami. Mógł go sobie wziąć. Odpalony i zaciągnięty nie zgaśnie tak szybko, a w obecnym stanie Safir nie powinien nawet zauważyć, że końcówka przed chwilą tkwiła w ustach Inspektora. On mógł odpalić sobie kolejnego i tak też planował zrobić.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zaśmiał się – głośno, niedyskretnie, prawie beztrosko, gdyby nie pewna cierpka gorycz, która przedarła się przez gardło tenorem osobliwej szorstkości, jakby coś utknęło mu w głębi krtani, drobna ość ponurej świadomości wbita w miękką tkankę przełyku, przebijająca się dławiącym bólem przez narkotykową mgłę nietrzeźwości, tak niechętnej wobec zdrowego rozsądku, tak stroniącej się od konsekwentnej powagi. Fizycznie wciąż czuł, jak paliatywność kojącej przenikliwości zmysłów, zmodyfikowanych słodyczą eliksiru, napawała go spokojem, którego w innych okolicznościach powinien się obawiać, który teraz rozlewał się jednak ulgą po kościach, kauteryzował tkankę mięśni, sztywnych i obolałych pod srebrzącym się światłem księżyca – zdawało mu się, jakby czyjeś dłonie znów naparły mu na ramiona, podtapiając w chłodnej, basenowej wodzie, wlewającej się do płuc gwałtownym zachłyśnięciem, po którym umysł, choć wpierw wyprowadzony z równowagi haustem odruchowej paniki, zastygł w krótkotrwałej stagnacji. Tym razem również widział gładź trzeźwego rozsądku, w efemerycznych przebłyskach świadomości próbując przebić myśli przez jego cienką taflę, lecz ostatecznie zawsze gubiąc się z powrotem w toni – nigdy nie pozwalał sobie na flegmatyczną swobodę umysłu, teraz, kiedy zapadł się w nią jak w miękki fotel poduszek, nie potrafił jednak zmusić się, by naprostować kręgosłup z powrotem do sztywnej równowagi. Pytania Untamo – bezpośrednie, rzeczowe, coraz bardziej wnikliwe, niepokojące i natrętne – siłą podnosiły go tymczasem na nogi, nawet jeśli długą chwilę milczał, zanim przekrzywił ostrożnie głowę, zwieszając wzrok na twarzy oficera; nie każ mi tego mówić, wybrzmiało upokorzeniem gdzieś na peryferiach zmurszałej świadomości.
    Księżycowy Wywar. – nie znał uczucia, które roziskrzyło się w piersi, gdy wypowiedział te słowa na głos – perfidnej satysfakcji na widok jego stężałej, pobladłej twarzy, okrutnego zadowolenia, raptem rozcieńczonego przez głuchy żal, który odezwał się zwierzęcym skowytem głęboko za rękojeścią mostka, jakby zaklęte wewnątrz zwierzę domagało się wolności; teraz, natychmiast, przedwcześnie. Nigdy nie trzymał swej sobaczej natury pod kłódką o przekręconym zamku, nie pieczętował jej tajemnicą, przez którą nie dałoby się przedrzeć, gdyby chwycić za odpowiednią nitkę i pociągnąć za nią, dopóki materiał, z jakiego wystawała, nie rozpruł się całkowicie, mimo to zawsze, gdy o niej wspominał, nie potrafił stłumić lęku, który rozpalał się żółtym płomieniem w jego sercu, pozostawiając na nim popielate widmo sadzy, przysłaniane żartem bądź swobodną uwagą, lecz nigdy nie znikające zupełnie – nie potrafił pozbyć się mdlącego wstrętu, ilekroć wspomnienia z wilczego umysłu napływały obezwładniającą falą, przypominając o huku łamanych kości i rwaniu postrzępionej skóry, krzyku obezwładniającej boleści, która zawsze w końcu przeobrażała się w zwierzęcy skowyt, larum podniesione ku srebrnej tarczy księżyca. Skrzywił się wyraźnie w obliczu kolejnych pytań Sorsy, nagle odnosząc złudne wrażenie, że siedzieli na komisariacie – początkowa wesołość zniknęła prawie zupełnie, spływając z jego twarzy, niczym zalana wodą akwarela; poczekał, aż papieros otworzył złote oczko tlącego się żaru, ignorując wcześniejsze pytania, dopóki inspektor nie podał mu raz zaciągniętej cygaretki, której dym wypełnił płuca przyjemnym ukontentowaniem, dopiero teraz uświadamiając go, jak bardzo go potrzebował.
    To prawie jakbyśmy się pocałowali. – odrzekł prowokacyjnie, lecz paroksyzmowi, który rozciągnął kąciki jego ust, daleko było do sztubackiej niefrasobliwości; nie to chciał powiedzieć, nie to miał na myśli. – Boisz się mnie. – zawyrokował nareszcie, sięgając wzrokiem ku błękitowi jego spojrzenia, choć oskarżenie to brzmiało bardziej jak obleczony rozczarowaniem wyrzut, podczas gdy mdląca, zgęstniała ślina podeszła mu do gardła – bezwarunkowe odruchy pochwyconego strachem ciała poczynały przedzierać się spod opoki łagodnego delirium, zaklęte w drżących dłoniach, palcach kurczowo zaciśniętych na cienkiej bibułce papierosa; wstał z krzesła, przechodząc nerwowym krokiem na drugą stronę stołu, bliżej okna. – Trzy lata. To był wypadek, przy życiu pozostawiło mnie głupie szczęście. Szczęście albo pech, zależy jak na to patrzeć. – odchylił głowę, przez chwilę znów milcząc, zaciągając się dymem, podgryzającym zaczerwienioną śluzówkę podniebienia.
    Nie powinno mnie tu być. – odparł w końcu słabym głosem, lecz zaraz poprawił się, nadając własnej intonacji surowej stanowczości. – Nie będzie mnie tu. – oderwał wzrok od okna, spoglądając bezpośrednio na jego twarz, z powagą, mimo rozszerzonych źrenic. – Nigdy nie naraziłbym was na niebezpieczeństwo.ciebie i Klary. Ciebie i innych. Ludzi, którzy nie znali podobnego przekleństwa.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Usłyszał to, teraz był już więc pewien. Otrzymał jasny sygnał, nie musiał już gdybać, rozważać, nie mógł też zaklinać rzeczywistości i wmawiać sobie zbytniej podejrzliwości. Safir był wargiem. Był wargiem trzy lata i ukrywał to skutecznie nie dając znać ani jemu, ani innym sąsiadom. A przynajmniej tak zakładał – w końcu nikt się na to nie skarżył. Sorsa znał specyfikę ich środowiska – często składającego się z osób starszych, nienawykłych naturalnie do „inności”, „skazy”, „przekleństwa”, wiedział jak wielu z nich bało się takich jak Fenrisson, jak wzgardzało nimi, wskazywało palcami na ulicy w przypadku większej rozpoznawalności. Przełożony jej córki był jednym z nich, a jego córka zajmować się miała właśnie takimi jak on – nie można było jej przed tym ochronić, przynajmniej nie w życiu zawodowym. Można było próbować jednak naciskać na to, by Fenrisson unikał jej w życiu prywatnym.
    Wyznanie te jednak sprawiło, że Sorsa wypuścił z płuc głęboki, przeciągły oddech. Nie mógł znosić dłuższej niepewności, wbrew wszystkiemu więc, wbrew negatywnej informacji, jaką otrzymał – poczuł cień ulgi. Nie było już wątpliwości – jego sąsiad był niebezpieczny, był czymś co wynaturzone, wybrykiem natury, przeklętym skurwysynem. Ukrywał to. Inspektor nawet nie wiedział czy powinien mu mieć to za złe – nie znali się w końcu tak blisko. Jednak miał. Może to pozwoliłoby łatwiej pogodzić się z tym faktem i pobudziłoby chęć zrozumienia.
    Ponownie usiadł na krześle obok Fenrissona, teraz już z papierosem między palcami. Untamo nie znał wszystkich fizjologicznych procesów idących za przemianą, córka nie opowiadała mu w końcu wiele, a raczej – wcale, jednak wiedział, że wiążą się one z pełnią. Dopiero gdy księżyc rozpocznie smętną wędrówkę po nocnym niebie, Safir będzie stanowił zagrożenie.
    A będzie, w końcu nie zażył Księżycowego Wywaru.
    Untamo przetarł zmęczone oczy wolną dłonią i zdecydował się powiedzieć kilka słów od siebie. Domknąć ten rozdział, jak zakładał. Zignorował nawiązanie do pocałunku, mając na głowie obecnie za dużo ważniejszych tematów od losowych docinek młodego warga.
    - Boję się ciebie, tak – przyznał, przykładając filtr papierosa do ust i zaciągając się. Gdy dym uleciał mu z płuc, mógł kontynuować: - Myślisz, że znajdziesz kogokolwiek, kto nie będzie? – mówił w emocjach. – Narażasz nas na niebezpieczeństwo samym swoim istnieniem, Safir. Moja córka jest medykiem. Genetykiem! Jak mogłeś jej nie powiedzieć? – tym razem oburzył się. Patrzył na niego zawiedzionym spojrzeniem, jakby właśnie utracił całkowicie nadzieję na dojście do porozumienia. – Wiedziałaby jak ci pomóc. Załatwiłaby ci prawdziwe mikstury… Nie jakieś gówno które pijesz – powiedział, tym razem żywo gestykulując. Jedną ręką, wskazując na stół tak, jakby chciał wyłożyć całą kawę na ławę. – Ale wolałbyś pewnie, żebym kiedyś przyszedł za wezwaniem do lasu, natknął się na twoje pokiereszowane srebrem ciało i zastanawiał się gdzie uciekli bandyci z Gleipniru? Żebym wtedy domyślił się? – zaśmiał się nawet. Papieros nie smakował mu obecnie, wstał więc lekko i zgasił go w popielnicy umieszczonej zaraz pod oknem, na parapecie. Okno te otworzył też, nawet bez użycia zaklęcia, jakby w pomieszczeniu nagle zrobiło się zbyt duszno.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Emocje rozwarstwiły się na jego twarzy, przedzierając się przez jej łagodne, pełne opanowania płótno krakerulą drobnych spękań, naruszających teatralną maskę ustawicznego spokoju – gniewne oburzenie mężczyzny położyło się na jego karku cieniem wspomnień z rodzinnego domu; od nowa przeżywał rozczarowanie i wrogość Fenrisa, przesądną gorycz świata, który spoglądał na niego zawsze spod lekko przymrużonych powiek, szczerząc kły i wyginając nastroszony kark. Działanie eliksiru zdawało się ustępować pod orężem stawianych mu zarzutów, przepuszczając na powierzchnię dojmujący ból napiętych trzewi, pulsowanie inkrustowane płytko pod taflę skroni, rwanie wypychające korzonki zębów, sprawiające, że miał ochotę sięgnąć palcami w głąb gardła i samemu wyrwać je wszystkie z zaczerwienionej tkanki dziąseł – wbrew sobie pożałował, że nie pozostał w nieświadomości na dłużej, nie pozwolił, by go zatopiła; nie czułby wówczas wszystkiego tak jawnie, nie nienawidziłby się tak mocno.
    Przyłożył końcówkę papierosa do krawędzi warg, dłonie drżały mu jednak wyraźnie, dym wydostał się spomiędzy uchylonych ust rwanym westchnieniem, w następstwie którego zacisnął szczęki, próbując znaleźć jakiś punkt oparcia we własnym, poszatkowanym umyśle – nikotyna stanęła mu w gardle obmierzłą gulą, którą z trudem przełknął, wpierw poruszając tylko głową na boki, jakby nie był w stanie dobyć głosu z nienastrojonego instrumentu krtani. Musiał się ruszać – zaciskać palce na oparciu krzesła, błądzić wzrokiem po wnętrzu kuchni, chodzić nerwowo w tę i z powrotem jak zwierzę zamknięte w klatce. Ja też się boję, chciał powiedzieć – tego drapieżnika uwięzionego w karcerze słabego, ludzkiego ciała, własnej twarzy, która, gdy patrzył na nią zbyt długo, nabierała upiornych, sobaczych rysów, bólu, który wyłamywał szkielet kość po kości, czerpiąc z częstotliwości jego krzyków, przeobrażających się w końcu w skowyt, utraty świadomości, zdolnej wyrwać mu z rąk cugi pozornego zwierzchnictwa nad własnym umysłem; nie potrafił jednak odważyć się na żadne z tych stwierdzeń. Pamiętał huk trzeźwości, który wybudził go ostatnim razem, zwierzęcą krew wymywaną spod paznokci, mdlący, metaliczny posmak zaschnięty głęboko na podniebieniu i przyprawiający go o torsje, od których dygotał jak w febrze – obiecywał sobie, ze już nigdy nie pozwoli sobie na podobną bezmyślność; okłamywał się jak zwykle.
    Nie. – zaprzeczył w końcu, ale głos miał dziwnie zdławiony. – Nie, nie. – pochylił czoło do przodu, przez chwilę wpatrując się w pojaśniałe sęki drewna na jasnej, gładkiej powierzchni stołu, po czym podnosząc nareszcie wzrok na twarz Sorsy – zieleń jego tęczówek błysnęła, po czym zmętniała, jakby zduszona ciemnym mułem jego zgorszenia i rozczarowania. – Nie jestem jakimś potworem. – odparł hardo, chociaż nie był pewien, czy była to prawda. – Nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy. – odetchnął ciężko, ściągając powoli brwi, pozwalając, by cała zgroza, jaką w sobie nosił, wypełzła na płótno jego fizjonomii, skradając się ku rozszerzonym talarom źrenic; był wdzięczny za resztki narkotyku krążące wciąż labiryntem żył – w innym wypadku kolejne słowa mogłyby pozbawić go rezonu. – Myślisz, że nie chodziłem po medykach? Nie próbowałem wszystkiego, żeby się tego pozbyć i nie przeżywać co miesiąc od nowa tego samego koszmaru? – chciał wziąć głębszy oddech, chciał się uspokoić, ale jego ton wpadał w obce, ocierające gardło brzmienie; wydawało mu się, że bestia w jego wnętrzu poczynała niecierpliwić się i kłapać zębami, szarpać za łukowate szczeble żeber, jakby próbowała wyłamać je niczym pręty klatki. Jest jeszcze za wcześnie, powtarzał sobie, mimo to nie potrafił zdławić pęczniejącej w sercu paniki.
    Przestań już, przestań. – złamał się w końcu i pochylił do przodu, ukrywając twarz z zgięciu łokcia, który docisnął do powierzchni stołu. – Popełniłem błąd, zawsze byłem ostrożny. – nagły powiew chłodnego, grudniowego powietrza pozostawił na jego zesztywniałym karku dropiatość gęsiej skórki. – Proszę cię, Untamo. – mówił głosem na krawędzi płaczu, chociaż kiedy uniósł brodę, jego wzrok był klarowny i przejrzysty. – Przecież mnie znasz.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Wpatrując się w pokryte mrokiem i chłodem otoczenie, owiane zimową, tak dobrze kojarzącą się aurą, próbował odebrać od siebie gorejące uczucie bezsilności. Safir oszukiwał go przez lata. Nie! Nie oszukiwał, zataił pewien istotny fakt. Przemilczenie sprawy nie było w końcu oszustwem, jednak na Odyna! Przecież Sorsa nigdy nie wpadłby nawet na pomysł, by zapytać go o możliwą mroczną przeszłość, o zaburzenie wizerunku jego tożsamości, kryjącej się w cieniu wilczych kłów czy pazurów. Nie mógł się tego spodziewać, ale mógł przecież obwiniać się za to, że długo pozostawał ślepy, niewyczulony, obojętny wobec ludzi którzy go otaczali. Mógł zauważyć noce, w których ten znikał, mógł zauważyć ból i zmęczenie, jakie wykrzywiało jego lico pewnie nie raz. Gdyby tylko podchodził do każdej pieprzonej osoby w ten sam, analityczny sposób, w jaki traktował przesłuchiwanych czy zatrzymywanych, może nie musiałby teraz znosić skaczącego ciśnienia i fal szoku, napełniających jego ciało nieprzyjemnym gorącem.
    Zaciśnięcie palców na krawędzi blatu kuchennego, powietrze wypuszczone ustami z cichym pomrukiem – Untamo był zestresowany, jednak wiedział jak z tym stresem sobie poradzić. Wciąż trawił informację, wciąż próbował przepchnąć myśl, jakoby to Safir faktycznie nie stanowił zagrożenia. Jakby dbał o siebie. Badał się.
    Pracował z dziećmi. Z dziećmi, cholernymi dziećmi. Untamo wszystkie z nich najchętniej nakarmiłby i wziął do domu. Dzieci znajdujące się pod opieką warga. Wilkołaka z mrocznych legend, które stały się prawdą, urzeczywistniły w postaci poszkodowanego sąsiada – ten nie potrafił w końcu wykrzesać z siebie grama magii. Był podwójną ofiarą.
    Był ofiarą, nie drapieżnikiem. Nikt nie stawał się tym czymś z własnej, nieprzymuszonej woli.
    Proces racjonalizacji w głowie Untamo postępował więc, a wraz z nim zrozumienie dla sytuacji Fenrissona. Nie jestem jakimś potworem – dudniło w uszach – Nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy – uderzało jeszcze mocniej.
    Untamo powędrował dłonią ku swojemu szorstkiemu od zarostu policzkowi, podrapał się po nim, a potem, gdy opuszki wyczuły napięte mięśnie – uciekły zeń niczym oparzone. Musiał coś powiedzieć, nie mógł milczeć tak bez końca.
    - Musisz bardziej uważać – stwierdził jakby ospale, próbując nakryć swoje emocjonalne rozdrganie emocją inną, niepasującą. Nie spojrzał ku Safirowi, jakby i bez tego wyczuwając jego błagalne spojrzenie. – Kto wie? O tym wszystkim. Siostra? Inni, no wiesz… Z sierocińca? – Zaplótł ramiona na piersi. – Powinieneś wyjść. Wyjść i odejść jak najdalej, tak jak mówiłeś. Wrócić kiedy będzie już po wszystkim. Wtedy pewnie… Pewnie ochłonę.
    Nie był do końca szczery, w końcu coś w głębi serca sugerowało mu, że wolałby nie widzieć Safira już nigdy więcej. Nie życzył mu śmierci – wręcz przeciwnie, chciałby nawet żywić nadzieje, że ten kiedyś wyzdrowieje, że dla takich jak oni jest jeszcze miejsce na tym świecie, że dostaną jeszcze jedną szansę od losu. Chciałby jednak, by do tego czasu nie rozmawiał ani z nim, ani z jego córką. Tym bardziej z jego córką, nawet pomimo wcześniejszych słów na temat pomocy medycznej.
    - Gdyby brakowało ci pieniędzy na… Lekarstwa – zawahał się, nie wiedząc jakich określeń winien użyć. – Możesz przecież poprosić mnie o pomoc. Mam trochę odłożonych pieniędzy, wiem że pracujesz uczciwie, chociaż za drobnicę – musiał powiedzieć to, chociaż wcale nie chciał – wolałby myśleć, że takie substancje są łatwo dostępne dla każdego potrzebującego. – Ale teraz nie chcę cię widzieć.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Gdyby mógł, wyciąłby z siebie piętno wilczych kłów, wyciągnął je z ciała jak długą, splątaną wstęgę, ocierającą się o wrażliwe ściany narządów i owijającą się wokół żeber, by szarpnąć nimi w recydywie dawno zagojonego bólu, który wciąż powracał fantomowym pulsowaniem w debrze lewego boku – niekiedy wydawało mu się, że czuł mokre strugi krwi, broczące zasklepioną biel nierównych zbliznowaceń; odruchowo sięgał dłonią w rozjątrzone miejsce, jakby spodziewał się natrafić palcami na odsłonięte żebra, wystające przez smugę otwartej rany, zawsze były to jednak tylko przewidzenia, obraz przeszłości nakładający się na teraźniejszość i powracający dudnieniem nieustępującego strachu, z jakim spoglądał w lustro na własną twarz. Odkąd pamiętał, starał się być rozsądny, odpowiedzialny, świadomy niebezpieczeństwa, jakie niosło za sobą jego przekleństwo, wpisane głęboko w labirynt krwioobiegu, drapieżne i niemożliwe do wyrugowania – tym razem, zatrzymany naprzeciw surowego gniewu Untamo, poczuł się jednak przede wszystkim upokorzony, jak dziecko przeświadczone o swojej dorosłości i zderzone z rzeczywistością silnym uderzeniem ojcowskiej dłoni. Sorsa nie potrafił nawet na niego spojrzeć, a on tym razem wcale mu się nie dziwił.
    Skinął powoli głową, przecierając oczy wierzchem dłoni – być może rzeczywiście pozwalał sobie na zbyt wiele, lekkomyślnie rozpinał pojedyncze guziki rozsądku, obiecywał Lasse nieostrożność, chociaż nigdy nie powinien był mu wybaczać, przykładać jego rozgrzanych palców do własnych ust, przychodzić, zgodnie z zapowiedzią, pod próg jego drzwi, wierny jak pies, który nawet po spuszczeniu ze smyczy wciąż trzymał się nogi swojego właściciela; życie zaczynało jednak drażnić go swoją ciasnotą, zaciskać się wokół piersi kaftanem tych samych ograniczeń, od których zawsze pragnął się uwolnić, uciekając z rodzinnego Húsavíku na barwne przedmieścia Sztokholmu, gdzie przez kilka lat zdawało mu się, że mógłby być naprawdę wolny. Wolność nigdy nie należała tymczasem do ludzi takich jak on – wosk ze skrzydeł zawsze w końcu topniał, oczy odzwyczajały się od jaskrawego światła, a ręce znajdowały nowe kajdany, w których znajome obręcze posłusznie wsuwały nadgarstki.
    Abigel wie – potwierdził, chociaż głos miał przytłumiony i odpowiadał bez wyraźnego przekonania, jakby tłumaczył się na komendzie. – Powiedziałem o wszystkim dyrektorce Toivoi, nie próbowałem nikogo oszukać, ale przede wszystkim nie zamierzałem nigdy nikogo narażać. – potarł ręką po zesztywniałym karku, nagle pozbawiony słów, by się wytłumaczyć, zatrzymany szarpnięciem obawy, że mógł mylić się co do własnych intencji. – Eitri mnie wtedy znalazł – odparł w końcu, choć kolejne słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, poruszając napiętymi strunami krtani. – Myślę, że wiedział… od samego początku, że to nie zwykły wypadek, nie zwykłe ugryzienie. Wiedział, jak to się skończy, jeszcze zanim ja mógłbym zacząć cokolwiek podejrzewać. – słyszał uderzenia własnego serca, przyśpieszającego w obliczu wspomnień, które nagle powróciły z zaskakującą wyrazistością, przyciskając do pleców chłód mokrej ziemi, rozrywając lewy bok krzywizną wilczych zębów, wypełniając czaszkę pustką onirycznego bólu głowy; przełknął ślinę, z trudem przeciskając ją w dół zaschniętego gardła. – Powinienem był uprzedzić cię wcześniej, nie chcę, żebyś widział mnie przez to inaczej – dodał w końcu, lecz było to daremne marzenie, prośba, która zastygła na języku goryczą swej niewymuszonej próżności.
    Nie chciał jego pomocy, nie chciał jego pieniędzy, nie chciał tych uczuć, które w osobliwy sposób przypominały litość, lecz były szorstkie i ciężkie, zalegające w piersi jak kotwica, ustawicznie zdeterminowana, by ściągać go w dół własnego żalu, palącego wstydu, który sprawił, że kolejne słowa Untamo nie rozbrzmiały już rumorem rozpaczliwego poczucia niesprawiedliwości, ale ulgą – wyczerpującą jak osiadające na barkach zmęczenie, przed którym nie potrafił dłużej się wzbraniać, przekraczając próg mieszkania i wychodząc na korytarz, gdzie wkradające się przez okno zimno rozciągnęło się dropiatością skruchy po przygiętym karku, odrętwiałym pulsacją nawracającego przypomnienia; nieważne jak szybko by biegł, od tego przekleństwa nie ucieknie już nigdy.

    Safír i Untamo z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.