:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
25.10.2000 – Główny hol, Krucza Straż – E. Soelberg & Bezimienny: H. Nilsen
2 posters
Bezimienny
25.10.2000 – Główny hol, Krucza Straż – E. Soelberg & Bezimienny: H. Nilsen Sob 25 Lis - 15:25
25.10.2000
Tygodnie dłużyły się nieznośnie.
Tragedia, której kruczoczarne skrzydła niespodziewanie przysłoniły rzeczywistość, ciążyła okrutnie drżącym ramionom, wdzierała się między łapczywie chwytane oddechy z bolesnym impetem, roztrzaskując raz po raz o okaleczone, popękane ściany kobiecego umysłu. Myśli miała poobijane, niejasne, przedziwnie splątane, zaś milczenie ze strony jedynego człowieka utrzymującego pozornie na powierzchni, dobijało. Poczuła się osamotniona we własnej walce, słane jeden za drugim listy pozostawały bez odpowiedzi; tak, jakby Neptúnus rozpłynął się we mgle, rozwiał wraz z wiatrem niczym dym, ulotnił krótko po wychynięciu na powierzchnię niebezpieczeństwa, które wypaliło bolesne znamię.
Tkwiła pomiędzy.
Uwięziona przez przeszłość a jednocześnie teraźniejszość, kiedy widmo niepewnej, drżącej w posadach przyszłości majaczyło delikatnie ponad horyzontem. Nie potrafiła myśleć o niczym, nawet mordercze treningi nie przysłoniły milczącej sylwetki śmierci, jaka zawisła nad ich głowami, przetrzymując w skostniałych paluchach złowrogą obietnicę oraz niewypowiedziane pytanie — kto będzie następny?
Hedda zadrżała na samą myśl.
To nie był lęk przed końcem samym w sobie, bliżej mu było do obawy, czy odkryje prawdę przed zaczerpnięciem ostatniego oddechu, bowiem była to winna swej siostrze. Przez pięcioletnią rozłąkę, której doświadczyła ze strony Freydis, układała tysiące różnobarwnych scenariuszy i o ile na samym początku próbowała podążać jej śladem, wykorzystując swe kontakty, pieniądze, nawet zwierzęcoustność, wreszcie bliźniacza połowa zniknęła, nie pozostawiając za sobą ani jednego śladu. Nie mogła wiedzieć, że cztery lata wcześniej pojawiła się w Trondheim i nie była wówczas sama.
Przekraczając granicę siedziby Kruczej Straży przełknęła głośno ślinę. Płaszcz spływający swobodnie do samych kolan okrywał wychudzone ciało, ozdobione w mozaikę zasinionych śladów, zadrapań czy alabastrowe plastry skóry odznaczone wyraźnie na ostrych żebrach, jednak cienie wymalowane pod oczami nie poddały się zamaskowaniu, ukazując całemu światu zmęczenie. Obawiała się znajomych twarzy, jakie mogła napotkać, jednak uparcie parła przed siebie, byle odszukać przyjaciela z dzieciństwa i postawić go pod ostrzałem własnych pytań, których nagromadziła wiele pod sklepieniem czaszki. Wślizgnęła się do recepcji późnym popołudniem, napotykając chłodną pustkę wyludnionego pomieszczenia, gdzie wszystko zdawało się podążać przed siebie własnym rytmem i ze zdumieniem zauważyła, jak zmieniło się to miejsce od ostatniej wizyty; to było w czasach dziwnie odległych, kiedy potrafiła się szczerze uśmiechać, a przeszłość pozostawała lichą marą na horyzoncie dalekich wspomnień.
Tkwiła cierpliwie w miejscu, dopóki od strony schodów nie dotarło echo kroków i podświadomie obróciła twarz, napotykając boleśnie znajome, chłodne spojrzenie tętniące intensywnie pochmurnym błękitem. Poczuła gwałtowne kołatanie serca oraz suchość w ustach na Jego widok, a wszystko dookoła skurczyło się do paradoksalnych rozmiarów; do dzielącej ich odległości, do wypowiedzianych przed miesiącami słów, do strawionych ogniem mostów, do nabrzmiałych uczuć skrzących pod głębią zwierciadeł, do wspomnień falujących w przestrzeni, do samotności, która przyszła potem.
Wypuściła powietrze ze świstem.
— E-Eitri… — zająknęła się cicho.
Nie potrafiła odszukać jakichkolwiek słów, czując jednocześnie wstyd i szczęście, widząc go żywego. Płytkie oddechy następowały jeden po drugim, kiedy delikatnie obracała ciało ku mężczyźnie, obejmując w całości jego sylwetkę. Wyprostowaną, czujną, napiętą — spowitą milczeniem rozpływającym się dookoła. Musiał czuć wiele, bowiem sama Nilsen była gwałtownie targana skrajnościami. — Trochę czasu minęło. — Bursztynowe tęczówki zgęstniały.
Nie miała bladego pojęcia, co powinna powiedzieć, ponieważ żadne słowa nie miałyby większego sensu, nie byłyby wystarczająco ani jakkolwiek nie uciszyły wyrzutów sumienia szumiących pod powiekami. Skrzywdziła go boleśnie i nigdy nie szukała żadnego usprawiedliwienia, mimo iż czyniła to dla jego dobra; brakowało jej wówczas odwagi do skonfrontowania ze swoimi zbrodniami, do udźwignięcia ciężaru okrutnej przeszłości i równie paskudnej teraźniejszości, która nimi zachwiała. — Szukam Finnursona — wyjaśniła gładko, chociaż nawet nie prosił o wytłumaczenie czegokolwiek. — Jak się czujesz? — pytanie wyswobodziło się ustom, nim zdążyła zaprotestować.
I dotarło do niej, jak głupio to zabrzmiało.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Gorycz kawy i papierosów towarzyszyła mu w chwili, gdy opuszczał swoje biurko, by zejść do podziemi ku pomieszczeniom techników. Dzień pracy dla wielu jeszcze się nie kończył, finisz ledwo majaczył wyłaniając się niespiesznie z popołudniowych godzin. Sam miał jeszcze kilka drobnych spraw do domknięcia, by móc w końcu okryć plecy płaszczem i wyjść na chłodną ulicę Midgardu osnutą blednącymi promieniami słońca – ledwie przebijającego się zza gęstych chmur. Dzień należał do tych wyjątkowo spokojnych, nawet w obliczu burzliwych wydarzeń i niepewności wyzierającej z każdego zakamarka. Mozolne poszukiwanie odpowiedzi było jedynym, czego mogli teraz dokonywać, by nie oszaleć w zalewie niepokojących zgłoszeń.
Wydarzenia tyczące się amuletu powoli stabilizowały się i nie wywoływały już tak skrajnych emocji, gdyż każdy organizm dążył do zachowania choć pozornej równowagi – życie w ciągłym napięciu było niezwykle destrukcyjne.
Załatwienie ostatnich formalności okazało się dziecinnie proste – nie musiał nadwyrężać swych nerwów i szybko opuścił techników, by zebrać swoje papiery do torby, dopić resztkę kawy, krzywiąc się przy tym paskudnie i mruknąć coś na kształt pożegnania swoim towarzyszom niedoli, wciąż pogrążonym w natłoku pracy. Nikt nie zauważył, że opuścił pomieszczenie wspólne i żwawym krokiem począł przeskakiwać kolejne stopnie schodów prowadzących ku wyjściu. Robił wszystko, by nikt go nie zagadał i nie wcisnął mu dodatkowej pracy.
Kroki stawiał automatycznie, nie bacząc na to, co działo się dookoła. Niczym na autopilocie, sunął kolejnymi metrami korytarza zbliżając się zupełnie nieświadomie do postaci, której nie spodziewał się zobaczyć dzisiaj nawet w najśmielszych snach. Organizm zaalarmował go dużo wcześniej, nim w głowie wykwitła myśl o konieczności ucieczki. Gorąca fala zlała jego ciało, przechodząc nieprzyjemnym impulsem nawet po koniuszkach uszu. Nachmurzona twarz nie drgnęła jednak ani odrobinę, wciąż chyba zbyt zszokowana niecodziennym zjawiskiem. Dyskomfort spiął ramiona i wyciągnął przygrabioną sylwetkę w nienaturalny sposób. Szybka analiza nie przyniosła żadnej zadowalającej ścieżki działania, którą powinien podążać, aby wyjść cało i szybko skierować się ku drzwiom. Mógł udawać, że jej nie widzi. Ignorancją odbijając spojrzenie niepewnie sunące po jego twarzy. Mógł też mruknąć coś i wykręcić się brakiem czasu, aby w ogóle przystanąć. Jedno i drugie wyjście zdawało się niezwykle szczeniackie, obnażające prawdę o jego nieumiejętności odnajdywania się w sytuacjach społecznych.
Z drugiej strony… wiedziała o tym doskonale, nie znała go od dzisiaj, a podobne wybryki oglądała niemal każdego dnia przy różnych okazjach. Czy teraz miał udawać zupełnie inną osobę?
Echo słów odbijających się po korytarzu zniweczyło pierwszą myśl Soelberga i odcięło możliwość niepostrzeżonej ucieczki. Doskonale znana barwa głosu, sposób w jaki wypowiadała jego imię. Poczuł, że kawa podchodzi mu do gardła. Dzisiejsze spotkanie było szpikulcem do lodu wbijającym się w podstawę czaszki – unicestwiającym resztki szacunku do samego siebie.
Zacisnął palce na pasku torby przewieszonej przez ramię, nie zwolnił kroków, nie zawahał się, wciąż ciągnięty wyuczonymi odruchami. Przełknięcie śliny okazało się niezwykle trudne. Nie siląc się na przywitanie, przystanął w końcu przy recepcji. Nie musiał dopytywać o powód przybycia do Kruczej Straży Heddy Nilsen. Widział pozbawione życia ciało spoczywające na lodowatym stole sekcyjnym. Przeżywał niewyobrażalną boleść gotów stwierdzić, że należało ono do Signe… Zupełnie nieświadom, że śmierć w rzeczywistości wyciągnęła swe palce ku kobiecie zupełnie mu obcej, choć posiadającej twarz osoby niegdyś tak mu drogiej i bliskiej. W pewnym sensie odetchnął z ulgą, gdy usłyszał wyjaśnienia Finnursona, jednak rozkołatane serce długo jeszcze nie potrafiło ustabilizować swojego rytmu.
Signe.
Zmieniła się, potrafił to określić nawet jedynie pobieżnie przeskakując wzrokiem po jej sylwetce i twarzy. Tragedia musiała się na niej odbić, okrywając duszę niewyobrażalnym cierpieniem. Zagryzł dolną wargę, składając w głowie najbardziej sensowne słowa, które dla niej miał.
– Finnursona? Powinien być jeszcze u siebie. – Najpierw uporał się z najłatwiejszą odpowiedzią, nie pozwalając na zbyt długą ciszę; bolącą w tym momencie nawet jego. Następnie przyszła pora na coś, co do czego nie był zupełnie pewien. Jak miał jej odpowiedzieć na tak złożone pytanie? Natłok myśli był nieprzyjemny, w rzeczywistości powinien rzucić coś zdawkowo i to w końcu uczynił.
– Dobrze. – Nie potrzebowała innej odpowiedzi. Palce rozluźniły w końcu swój uścisk i puściły pasek torby. Pierwsze napięcie zdawało się luzować, choć wciąż wolał być w zupełnie innym miejscu – najlepiej pogrążony w tłumie przechodniów gdzieś na jednej z ulic Midgardu. Pchany przedziwnym poczuciem obowiązku, otworzył na powrót usta i pozwolił, aby wypłynęły z nich pokraczne generyczne słowa.
– Wyrazy współczucia… z powodu twojej straty… – Nie umiał odnaleźć się w podobnych sytuacjach. Póki zasłaniał go obowiązek i procedury, wszystko było łatwiejsze. Gdy szło natomiast o życie prywatne, było bardzo niezręcznie. Nie chciał jej urazić, czy wnikać w tematy, które teraz zupełnie go nie dotyczyły, a pomimo tego, nie potrafił pozwolić sobie na zupełną obojętność i próżnię. Surowe czoło złagodniało, a obojętne oczy podążyły w kierunku bursztynu, doszukując się w nim dodatkowych odpowiedzi. Nie potrafił wyobrazić sobie tego wszystkiego, co teraz musiało się z nią dziać.
Wydarzenia tyczące się amuletu powoli stabilizowały się i nie wywoływały już tak skrajnych emocji, gdyż każdy organizm dążył do zachowania choć pozornej równowagi – życie w ciągłym napięciu było niezwykle destrukcyjne.
Załatwienie ostatnich formalności okazało się dziecinnie proste – nie musiał nadwyrężać swych nerwów i szybko opuścił techników, by zebrać swoje papiery do torby, dopić resztkę kawy, krzywiąc się przy tym paskudnie i mruknąć coś na kształt pożegnania swoim towarzyszom niedoli, wciąż pogrążonym w natłoku pracy. Nikt nie zauważył, że opuścił pomieszczenie wspólne i żwawym krokiem począł przeskakiwać kolejne stopnie schodów prowadzących ku wyjściu. Robił wszystko, by nikt go nie zagadał i nie wcisnął mu dodatkowej pracy.
Kroki stawiał automatycznie, nie bacząc na to, co działo się dookoła. Niczym na autopilocie, sunął kolejnymi metrami korytarza zbliżając się zupełnie nieświadomie do postaci, której nie spodziewał się zobaczyć dzisiaj nawet w najśmielszych snach. Organizm zaalarmował go dużo wcześniej, nim w głowie wykwitła myśl o konieczności ucieczki. Gorąca fala zlała jego ciało, przechodząc nieprzyjemnym impulsem nawet po koniuszkach uszu. Nachmurzona twarz nie drgnęła jednak ani odrobinę, wciąż chyba zbyt zszokowana niecodziennym zjawiskiem. Dyskomfort spiął ramiona i wyciągnął przygrabioną sylwetkę w nienaturalny sposób. Szybka analiza nie przyniosła żadnej zadowalającej ścieżki działania, którą powinien podążać, aby wyjść cało i szybko skierować się ku drzwiom. Mógł udawać, że jej nie widzi. Ignorancją odbijając spojrzenie niepewnie sunące po jego twarzy. Mógł też mruknąć coś i wykręcić się brakiem czasu, aby w ogóle przystanąć. Jedno i drugie wyjście zdawało się niezwykle szczeniackie, obnażające prawdę o jego nieumiejętności odnajdywania się w sytuacjach społecznych.
Z drugiej strony… wiedziała o tym doskonale, nie znała go od dzisiaj, a podobne wybryki oglądała niemal każdego dnia przy różnych okazjach. Czy teraz miał udawać zupełnie inną osobę?
Echo słów odbijających się po korytarzu zniweczyło pierwszą myśl Soelberga i odcięło możliwość niepostrzeżonej ucieczki. Doskonale znana barwa głosu, sposób w jaki wypowiadała jego imię. Poczuł, że kawa podchodzi mu do gardła. Dzisiejsze spotkanie było szpikulcem do lodu wbijającym się w podstawę czaszki – unicestwiającym resztki szacunku do samego siebie.
Zacisnął palce na pasku torby przewieszonej przez ramię, nie zwolnił kroków, nie zawahał się, wciąż ciągnięty wyuczonymi odruchami. Przełknięcie śliny okazało się niezwykle trudne. Nie siląc się na przywitanie, przystanął w końcu przy recepcji. Nie musiał dopytywać o powód przybycia do Kruczej Straży Heddy Nilsen. Widział pozbawione życia ciało spoczywające na lodowatym stole sekcyjnym. Przeżywał niewyobrażalną boleść gotów stwierdzić, że należało ono do Signe… Zupełnie nieświadom, że śmierć w rzeczywistości wyciągnęła swe palce ku kobiecie zupełnie mu obcej, choć posiadającej twarz osoby niegdyś tak mu drogiej i bliskiej. W pewnym sensie odetchnął z ulgą, gdy usłyszał wyjaśnienia Finnursona, jednak rozkołatane serce długo jeszcze nie potrafiło ustabilizować swojego rytmu.
Signe.
Zmieniła się, potrafił to określić nawet jedynie pobieżnie przeskakując wzrokiem po jej sylwetce i twarzy. Tragedia musiała się na niej odbić, okrywając duszę niewyobrażalnym cierpieniem. Zagryzł dolną wargę, składając w głowie najbardziej sensowne słowa, które dla niej miał.
– Finnursona? Powinien być jeszcze u siebie. – Najpierw uporał się z najłatwiejszą odpowiedzią, nie pozwalając na zbyt długą ciszę; bolącą w tym momencie nawet jego. Następnie przyszła pora na coś, co do czego nie był zupełnie pewien. Jak miał jej odpowiedzieć na tak złożone pytanie? Natłok myśli był nieprzyjemny, w rzeczywistości powinien rzucić coś zdawkowo i to w końcu uczynił.
– Dobrze. – Nie potrzebowała innej odpowiedzi. Palce rozluźniły w końcu swój uścisk i puściły pasek torby. Pierwsze napięcie zdawało się luzować, choć wciąż wolał być w zupełnie innym miejscu – najlepiej pogrążony w tłumie przechodniów gdzieś na jednej z ulic Midgardu. Pchany przedziwnym poczuciem obowiązku, otworzył na powrót usta i pozwolił, aby wypłynęły z nich pokraczne generyczne słowa.
– Wyrazy współczucia… z powodu twojej straty… – Nie umiał odnaleźć się w podobnych sytuacjach. Póki zasłaniał go obowiązek i procedury, wszystko było łatwiejsze. Gdy szło natomiast o życie prywatne, było bardzo niezręcznie. Nie chciał jej urazić, czy wnikać w tematy, które teraz zupełnie go nie dotyczyły, a pomimo tego, nie potrafił pozwolić sobie na zupełną obojętność i próżnię. Surowe czoło złagodniało, a obojętne oczy podążyły w kierunku bursztynu, doszukując się w nim dodatkowych odpowiedzi. Nie potrafił wyobrazić sobie tego wszystkiego, co teraz musiało się z nią dziać.
Bezimienny
Słowa wypełniały usta.
Myśli pustoszyły głowę.
Nie pozwoliła jednak ani jednym, ani drugim przebić się przez gęsto rozstawione barykady własnego milczenia, głębokiego opanowania wyzierającego spomiędzy rozjarzonego, płynnego wręcz bursztynu, jakim prześlizgnęła się wzdłuż męskiej sylwetki; przyłapała samą siebie na bezdechu o kilka sekund za późno, wstrzymywane powietrze pomknęło wreszcie w przestrzeń oddzielającą ich ciała, dziwnie odległe, chociaż bliskie. Wszystko zatrzymane grubą wstęgą oddechów, splecione reminiscencją pocałunków, fantasmagorią wspólnych ulotności; czas zawsze wracał do człowieka. Wciąż pamiętała przyjemne ciepło jego ciała, gdzieś w odmętach przeszłości zachowała znajomą woń papierosów podążającą wiernie śladem mężczyzny wraz ze smugą mglistego dymu, dopóki nie rozmył się w oddechu wiatru; zatrzymała odległe echo śmiechu, które dźwięcznie wybrzmiewało pośród czterech ścian mieszkania, dźwięk ten jednocześnie koił, co zaskakiwał — nieczęsto go słyszała, jakby chowany był na wyjątkowe okazje. Momenty pozornie płytkie, codzienne, nieistotne, jednak zalegające na dnie okaleczonego serca.
Bo skrzywdziła obydwoje.
Paradoksalnie próbując chronić tak siebie, co Jego wraz z własną miłością do Niego. Jednocześnie zaskakującą oraz nieoczekiwaną, co będącą wypełnieniem każdego poranionego wówczas milimetra jej artystycznej duszy i kiedy cofnęła się pamięcią do pierwszego spotkania, dostrzegała wszystko tak samo wyraźne, jak tamtego wieczoru, kiedy ściany filharmonii drżały przy głośnych oklaskach, wiwatach, zachwytach.
Wówczas nie przypuszczała, jak wiele się zmieni.
Zarówno na zewnątrz, jak i w środku.
Obserwowała Soelberga przez pryzmat dystansów — tych, które boleśnie dzielili pośród milczenia wybrzmiewającego głośniej przy każdym oddechu, jaki boleśnie docierał gdzieś do głębi, rozlewając się przez nabrzmiałe emocjami nerwy. Nie wiedząc dlaczego pochwyciła się najprostszego wytłumaczenia, przecież poszukiwania Finnursona było powodem, dla którego właśnie dzisiaj zjawiła się w siedzibie Kruczej Straży. Jednocześnie zapragnęła powiedzieć coś, co miałoby prawdziwy sens, jakieś znaczenie. Nie potrafiła jednak wyszukać słów.
Obrysowała Eitriego ostrzej niż zamierzała, dostrzegając każde załamanie, wyraźne zawahanie, obcość, której opiłki wbiły się niezauważalnie pod opuszki palców i zmusiło odrętwiałe nagle ciało tancerki do niemrawego drgnięcia.
Spięte ramiona wściekle prostowały sylwetkę. Jaskrawe smugi wdzierały się pod bursztynową taflę. Przygryzioną wargę naznaczył metaliczny posmak krwi, która szybko przedarła się przez płaszczyzny wybrzmiewającego głosu. — To na pierwszym piętrze? — dopytała cicho, bowiem minęły miesiące od jej ostatniej wizyty tutaj.
Absurdalność poprzedniego pytania uderzyła ją dopiero teraz. Nie była nawet pewna, jakiej odpowiedzi od niego oczekiwała ani czy jakakolwiek byłaby właściwa; nie po wszystkim, co zostało zapisane czarnym atramentem w przeszłości. Czy były jeszcze jakiekolwiek słowa, których mogła się jeszcze uchwycić?
Niewypowiedziane treści pustoszyły od środka, płomień wstydu pożerał od samych trzewi, kiedy Hedda zastanowiła się nad tym, kim właściwie dla niego jest; czy w ogóle jeszcze była, może wciąż jest, a może obydwoje byli teraz bardzo nie na miejscu. Nie potrafiła właściwie powiedzieć, wszystko dziwnie zlewało się ze sobą odkrywając dawno zakurzoną kompozycję, którą nieco ponad rok wcześniej tworzyli.
Czuła ciężkie poczucie winy zalegające w piersi i gotowa była wyminąć mężczyznę podążyć na pierwsze piętro czy gdziekolwiek dalej, chcąc zniknąć mu z oczu, ukoić jego pulsujące podskórnie nerwy, jednak zanim postawiła pierwszy krok przed siebie, pochwycił ją własnym głosem. Gwałtownie uniosła spojrzenie, skrzyżowawszy jaskrawość bursztynu ze znajomym, nieco chłodnym, subtelnie pociemniałym błękitem, pozwalając widmowej sylwetce nadkruszonego cierpienia wypełznąć na dzienne światło, jednak wystarczyło zamrugać. Ułamek sekundy później echo minionych tygodni ucichło, pozostały skrawki bólu rozrysowane pod opuszkami palców, które zacisnęła nie wiadomo nawet kiedy.
Wreszcie odzyskała kontrolę i rozprostowała piąstki.
— Dziękuję — odparła cicho, gdzieś na granicy szeptu. Wiedziała, że tamtego dnia był w prosektorium, Neptúnus jej powiedział, jednocześnie poczuła delikatne ukłucie; powinna przeprosić, prawda? Za wszystko. Za to, co minione i niewypowiedziane. Za to, czego zawsze się bała bądź wstydziła. Za to, co uwięziło Signe w czeluściach własnej przeszłości. Za wspomnienia, które przed tygodniami zawyły wściekle. — I… — zaczęła powoli, ważąc każde słowo. — Przykro mi, że to właśnie ty musiałeś zobaczyć Freydis.
Jej imię zapiekło.
Westchnienie wyrwało się ustom.
Wszystko załopotało natłokiem wspomnień.
Wreszcie słowa podążyły śladem myśli, burząc melancholię milczenia.
— Przepraszam, Eitri.
Jego imię zapiekło równie mocno.
Spojrzeniem odszukała jego oczu, bowiem we własnych zamknęła wszystko to, czego nie potrafiła powiedzieć.
Myśli pustoszyły głowę.
Nie pozwoliła jednak ani jednym, ani drugim przebić się przez gęsto rozstawione barykady własnego milczenia, głębokiego opanowania wyzierającego spomiędzy rozjarzonego, płynnego wręcz bursztynu, jakim prześlizgnęła się wzdłuż męskiej sylwetki; przyłapała samą siebie na bezdechu o kilka sekund za późno, wstrzymywane powietrze pomknęło wreszcie w przestrzeń oddzielającą ich ciała, dziwnie odległe, chociaż bliskie. Wszystko zatrzymane grubą wstęgą oddechów, splecione reminiscencją pocałunków, fantasmagorią wspólnych ulotności; czas zawsze wracał do człowieka. Wciąż pamiętała przyjemne ciepło jego ciała, gdzieś w odmętach przeszłości zachowała znajomą woń papierosów podążającą wiernie śladem mężczyzny wraz ze smugą mglistego dymu, dopóki nie rozmył się w oddechu wiatru; zatrzymała odległe echo śmiechu, które dźwięcznie wybrzmiewało pośród czterech ścian mieszkania, dźwięk ten jednocześnie koił, co zaskakiwał — nieczęsto go słyszała, jakby chowany był na wyjątkowe okazje. Momenty pozornie płytkie, codzienne, nieistotne, jednak zalegające na dnie okaleczonego serca.
Bo skrzywdziła obydwoje.
Paradoksalnie próbując chronić tak siebie, co Jego wraz z własną miłością do Niego. Jednocześnie zaskakującą oraz nieoczekiwaną, co będącą wypełnieniem każdego poranionego wówczas milimetra jej artystycznej duszy i kiedy cofnęła się pamięcią do pierwszego spotkania, dostrzegała wszystko tak samo wyraźne, jak tamtego wieczoru, kiedy ściany filharmonii drżały przy głośnych oklaskach, wiwatach, zachwytach.
Wówczas nie przypuszczała, jak wiele się zmieni.
Zarówno na zewnątrz, jak i w środku.
Obserwowała Soelberga przez pryzmat dystansów — tych, które boleśnie dzielili pośród milczenia wybrzmiewającego głośniej przy każdym oddechu, jaki boleśnie docierał gdzieś do głębi, rozlewając się przez nabrzmiałe emocjami nerwy. Nie wiedząc dlaczego pochwyciła się najprostszego wytłumaczenia, przecież poszukiwania Finnursona było powodem, dla którego właśnie dzisiaj zjawiła się w siedzibie Kruczej Straży. Jednocześnie zapragnęła powiedzieć coś, co miałoby prawdziwy sens, jakieś znaczenie. Nie potrafiła jednak wyszukać słów.
Obrysowała Eitriego ostrzej niż zamierzała, dostrzegając każde załamanie, wyraźne zawahanie, obcość, której opiłki wbiły się niezauważalnie pod opuszki palców i zmusiło odrętwiałe nagle ciało tancerki do niemrawego drgnięcia.
Spięte ramiona wściekle prostowały sylwetkę. Jaskrawe smugi wdzierały się pod bursztynową taflę. Przygryzioną wargę naznaczył metaliczny posmak krwi, która szybko przedarła się przez płaszczyzny wybrzmiewającego głosu. — To na pierwszym piętrze? — dopytała cicho, bowiem minęły miesiące od jej ostatniej wizyty tutaj.
j a k
się
c z u j e s z ?
się
c z u j e s z ?
Absurdalność poprzedniego pytania uderzyła ją dopiero teraz. Nie była nawet pewna, jakiej odpowiedzi od niego oczekiwała ani czy jakakolwiek byłaby właściwa; nie po wszystkim, co zostało zapisane czarnym atramentem w przeszłości. Czy były jeszcze jakiekolwiek słowa, których mogła się jeszcze uchwycić?
Niewypowiedziane treści pustoszyły od środka, płomień wstydu pożerał od samych trzewi, kiedy Hedda zastanowiła się nad tym, kim właściwie dla niego jest; czy w ogóle jeszcze była, może wciąż jest, a może obydwoje byli teraz bardzo nie na miejscu. Nie potrafiła właściwie powiedzieć, wszystko dziwnie zlewało się ze sobą odkrywając dawno zakurzoną kompozycję, którą nieco ponad rok wcześniej tworzyli.
Czuła ciężkie poczucie winy zalegające w piersi i gotowa była wyminąć mężczyznę podążyć na pierwsze piętro czy gdziekolwiek dalej, chcąc zniknąć mu z oczu, ukoić jego pulsujące podskórnie nerwy, jednak zanim postawiła pierwszy krok przed siebie, pochwycił ją własnym głosem. Gwałtownie uniosła spojrzenie, skrzyżowawszy jaskrawość bursztynu ze znajomym, nieco chłodnym, subtelnie pociemniałym błękitem, pozwalając widmowej sylwetce nadkruszonego cierpienia wypełznąć na dzienne światło, jednak wystarczyło zamrugać. Ułamek sekundy później echo minionych tygodni ucichło, pozostały skrawki bólu rozrysowane pod opuszkami palców, które zacisnęła nie wiadomo nawet kiedy.
Wreszcie odzyskała kontrolę i rozprostowała piąstki.
— Dziękuję — odparła cicho, gdzieś na granicy szeptu. Wiedziała, że tamtego dnia był w prosektorium, Neptúnus jej powiedział, jednocześnie poczuła delikatne ukłucie; powinna przeprosić, prawda? Za wszystko. Za to, co minione i niewypowiedziane. Za to, czego zawsze się bała bądź wstydziła. Za to, co uwięziło Signe w czeluściach własnej przeszłości. Za wspomnienia, które przed tygodniami zawyły wściekle. — I… — zaczęła powoli, ważąc każde słowo. — Przykro mi, że to właśnie ty musiałeś zobaczyć Freydis.
Jej imię zapiekło.
Westchnienie wyrwało się ustom.
Wszystko załopotało natłokiem wspomnień.
Wreszcie słowa podążyły śladem myśli, burząc melancholię milczenia.
— Przepraszam, Eitri.
Jego imię zapiekło równie mocno.
Spojrzeniem odszukała jego oczu, bowiem we własnych zamknęła wszystko to, czego nie potrafiła powiedzieć.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Uciekał.
Uciekał od tamtych chwil, uciekał od wspomnienia o wspólnym czasie i życiu, które ułożyło się niezwykle prosto, niespotykanie wygodnie, w sposób jakiego nigdy się nie spodziewał i nie śmiał nawet oczekiwać. Dzięki niej miał szansę nauczyć się drugiego człowieka – utonął w drobnych gestach, przyzwyczajeniach, nudnych minutach przeobrażających się w godziny i tygodnie niezaspokojonego pragnienia wołającego o więcej takich chwil. Przesyconych wiosennym powietrzem wdzierającym się do pokoju, pozostawiającym gęsią skórkę na nagim ramieniu. Zostawiających wspomnienie rozgrzanej od promieni słońca satyny, zbyt głośno włączonego radia o poranku i zapachu miodu przywierającego do ust w trakcie śniadania.
Kochał kojący bursztyn oczu, zdolny złagodzić każdy ból i rozczarowanie płynące z otaczającego go świata.
Kochał głos potrafiący dotrzeć do jego uszu nawet w chwilach zupełnego zmęczenia i zamykania się na powrót w dojmującym smutku i cierpieniu.
Kochał każdy drobny element jej osoby, każdy gest, nawet ten najbardziej irytujący.
Kochał, a jednak się oddalił.
Idąc, by spotkać ją za kulisami pierwszy raz, nigdy nie powiedziałby, że wedrze się w jego życie i pozostawi po sobie tak ogromną pustkę, której nic nie było w stanie wypełnić. Chciał czuć względem niej złość, chciał nienawidzić w ogromie krzywdy jakiej doświadczył, jednak nie potrafił. Miotając się po pustym mieszkaniu, wywracając wszystko, co tylko niosło cień wspomnienia, czuł się później niezwykle głupio i żałośnie, a co najważniejsze – bezradnie. Nie potrafił jej zatrzymać, gubił się w tym, co złego mógł uczynić, iż postanowiła zostawić go w momencie największego głodu drugiego człowieka; kiedy rzeczywistość przelewała się przez jego palce, a mary wypełzały spod łóżka i szafy – jak czyniły to wtedy, gdy był zaledwie dzieckiem. Nie rozumiał, a jednak nie potrafił wciąż z wyrzutem wypowiadać jej imienia.
Chyba się pogodził, jednak dzisiaj poczuł niepewność, powoli wzbudzający się w ciele huragan sprzecznych emocji, przetykanych wspomnieniami o zapachu, smaku, dźwięku. Stał wbity w posadzkę i nie potrafił oderwać oczu, które wcześniej uciekały rozbiegane po wszystkich zakamarkach holu.
– Mhm… na pierwszym – przytaknął głową i odpowiedział na jej pytanie. Przygryzł dolną wargę, jego twarz wyrażała dziwne skupienie, jakby próbował coś usilnie sobie przypomnieć ale bez skutku. Nachalne myśli wbijały pod czaszkę kolejne wspomnienia, ich natrętność przyprawiała go o dodatkowy dyskomfort i chociaż zdołał nieco zapanować nad wcześniejszym spięciem, wciąż nie czuł się zupełnie dobrze. Widział również emocje odbijające się cieniem na twarzy Heddy; nie potrzebowali tego spotkania, a jednak los ponownie nakierował ich ścieżki na siebie. Czy była to jedynie kpina? Czy może coś, co miało wprowadzić kolejną zmianę i pomóc ogarnąć sprawę sprzed kilkunastu miesięcy?
Od momentu rozstania nie rozmawiali ani razu, nie widzieli się nawet przez moment. On nie podążał jej śladem, nie szukał kolejnych wyjaśnień, nie przyszpilał pragnieniem poznania pełni zamiarów i powodów, które kierowały jej decyzjami. Nie miał sił, nie wtedy, gdy ledwo wiązał ze sobą kolejne dni, a widmo przyszłości stawało się ogromną doliną pełną rozpaczy. Teraz zdawało się zaś, że było zdecydowanie za późno, choć stał na ziemi pewniej i czuł się dobrze.
Nie chciała tutaj być, wolała odejść szybko, by odnaleźć Finnursona – nie musiała nawet nic mówić, by odgadł zamiar. Najwyraźniej jednak, wystarczająco skutecznie, choć nieintencjonalnie, zatrzymał ją swymi słowami.
– Daj spokój, jestem najmniej ważny w tym wszystkim Potrafię radzić sobie w takich momentach – okłamał Heddę bez najmniejszego zastanowienia, po to by zetrzeć z jej twarzy boleść odnośnie niefortunnego zdarzenia. Nie potrzebowała teraz dodatkowego ciężaru, nawet jeśli on przeżył w tamtej chwili ogromny szok, a jego ciało drżało z przerażenia. Ostatecznie ONA była bezpieczna. I choć stwierdzenie to zdawało się brutalne, to jednak czuł ulgę.
Kolejne słowa uderzyły niezwykle mocno – oddech uwiązł w gardle na kilka długich sekund, rozciągających się niemal w nieskończoność.
Przepraszam.
Eitri.
Zbyt zszokowany, by powiedzieć cokolwiek, patrzył wprost w jej oczy, oswajając się na nowo z ich barwą, doszukując się wszystkich plamek na powierzchni tęczówki.
Dlaczego przepraszasz? Dlaczego teraz?
Jego twarz wyrażała szczere niezrozumienie.
– Sign… – ugryzł się w język. – Heddo. Ja nie… – Nie mógł powiedzieć „daj spokój, było… minęło” podobne frazesy wytrawiłyby mu wnętrzności. – Chciałbym ci teraz odpowiedzieć coś w prostych słowach, jak zawsze, ale nie umiem… – Przeszyte boleścią serce kołatało mu w piersi, podobnie jak tamtego dnia. – Nie rozumiałem, chyba wciąż nie rozumiem... – To nie był odpowiedni czas na podobną rozmowę, choć możliwe, że los nie przygotował im innej, lepszej okazji.
Uciekał od tamtych chwil, uciekał od wspomnienia o wspólnym czasie i życiu, które ułożyło się niezwykle prosto, niespotykanie wygodnie, w sposób jakiego nigdy się nie spodziewał i nie śmiał nawet oczekiwać. Dzięki niej miał szansę nauczyć się drugiego człowieka – utonął w drobnych gestach, przyzwyczajeniach, nudnych minutach przeobrażających się w godziny i tygodnie niezaspokojonego pragnienia wołającego o więcej takich chwil. Przesyconych wiosennym powietrzem wdzierającym się do pokoju, pozostawiającym gęsią skórkę na nagim ramieniu. Zostawiających wspomnienie rozgrzanej od promieni słońca satyny, zbyt głośno włączonego radia o poranku i zapachu miodu przywierającego do ust w trakcie śniadania.
Kochał kojący bursztyn oczu, zdolny złagodzić każdy ból i rozczarowanie płynące z otaczającego go świata.
Kochał głos potrafiący dotrzeć do jego uszu nawet w chwilach zupełnego zmęczenia i zamykania się na powrót w dojmującym smutku i cierpieniu.
Kochał każdy drobny element jej osoby, każdy gest, nawet ten najbardziej irytujący.
Kochał, a jednak się oddalił.
Idąc, by spotkać ją za kulisami pierwszy raz, nigdy nie powiedziałby, że wedrze się w jego życie i pozostawi po sobie tak ogromną pustkę, której nic nie było w stanie wypełnić. Chciał czuć względem niej złość, chciał nienawidzić w ogromie krzywdy jakiej doświadczył, jednak nie potrafił. Miotając się po pustym mieszkaniu, wywracając wszystko, co tylko niosło cień wspomnienia, czuł się później niezwykle głupio i żałośnie, a co najważniejsze – bezradnie. Nie potrafił jej zatrzymać, gubił się w tym, co złego mógł uczynić, iż postanowiła zostawić go w momencie największego głodu drugiego człowieka; kiedy rzeczywistość przelewała się przez jego palce, a mary wypełzały spod łóżka i szafy – jak czyniły to wtedy, gdy był zaledwie dzieckiem. Nie rozumiał, a jednak nie potrafił wciąż z wyrzutem wypowiadać jej imienia.
Chyba się pogodził, jednak dzisiaj poczuł niepewność, powoli wzbudzający się w ciele huragan sprzecznych emocji, przetykanych wspomnieniami o zapachu, smaku, dźwięku. Stał wbity w posadzkę i nie potrafił oderwać oczu, które wcześniej uciekały rozbiegane po wszystkich zakamarkach holu.
– Mhm… na pierwszym – przytaknął głową i odpowiedział na jej pytanie. Przygryzł dolną wargę, jego twarz wyrażała dziwne skupienie, jakby próbował coś usilnie sobie przypomnieć ale bez skutku. Nachalne myśli wbijały pod czaszkę kolejne wspomnienia, ich natrętność przyprawiała go o dodatkowy dyskomfort i chociaż zdołał nieco zapanować nad wcześniejszym spięciem, wciąż nie czuł się zupełnie dobrze. Widział również emocje odbijające się cieniem na twarzy Heddy; nie potrzebowali tego spotkania, a jednak los ponownie nakierował ich ścieżki na siebie. Czy była to jedynie kpina? Czy może coś, co miało wprowadzić kolejną zmianę i pomóc ogarnąć sprawę sprzed kilkunastu miesięcy?
Od momentu rozstania nie rozmawiali ani razu, nie widzieli się nawet przez moment. On nie podążał jej śladem, nie szukał kolejnych wyjaśnień, nie przyszpilał pragnieniem poznania pełni zamiarów i powodów, które kierowały jej decyzjami. Nie miał sił, nie wtedy, gdy ledwo wiązał ze sobą kolejne dni, a widmo przyszłości stawało się ogromną doliną pełną rozpaczy. Teraz zdawało się zaś, że było zdecydowanie za późno, choć stał na ziemi pewniej i czuł się dobrze.
Nie chciała tutaj być, wolała odejść szybko, by odnaleźć Finnursona – nie musiała nawet nic mówić, by odgadł zamiar. Najwyraźniej jednak, wystarczająco skutecznie, choć nieintencjonalnie, zatrzymał ją swymi słowami.
– Daj spokój, jestem najmniej ważny w tym wszystkim Potrafię radzić sobie w takich momentach – okłamał Heddę bez najmniejszego zastanowienia, po to by zetrzeć z jej twarzy boleść odnośnie niefortunnego zdarzenia. Nie potrzebowała teraz dodatkowego ciężaru, nawet jeśli on przeżył w tamtej chwili ogromny szok, a jego ciało drżało z przerażenia. Ostatecznie ONA była bezpieczna. I choć stwierdzenie to zdawało się brutalne, to jednak czuł ulgę.
Kolejne słowa uderzyły niezwykle mocno – oddech uwiązł w gardle na kilka długich sekund, rozciągających się niemal w nieskończoność.
Przepraszam.
Eitri.
Zbyt zszokowany, by powiedzieć cokolwiek, patrzył wprost w jej oczy, oswajając się na nowo z ich barwą, doszukując się wszystkich plamek na powierzchni tęczówki.
Dlaczego przepraszasz? Dlaczego teraz?
Jego twarz wyrażała szczere niezrozumienie.
– Sign… – ugryzł się w język. – Heddo. Ja nie… – Nie mógł powiedzieć „daj spokój, było… minęło” podobne frazesy wytrawiłyby mu wnętrzności. – Chciałbym ci teraz odpowiedzieć coś w prostych słowach, jak zawsze, ale nie umiem… – Przeszyte boleścią serce kołatało mu w piersi, podobnie jak tamtego dnia. – Nie rozumiałem, chyba wciąż nie rozumiem... – To nie był odpowiedni czas na podobną rozmowę, choć możliwe, że los nie przygotował im innej, lepszej okazji.
Bezimienny
Uciekała
od przeszłości, której nie potrafiła udźwignąć;
od mężczyzny, którego szczerze kochała;
od wspomnień, o których nie mogłaby mu opowiedzieć.
Ze strachu, że nie zrozumie — niby co miałaby wyrzec jeszcze cztery lata wcześniej? przyznać bez zająknięcia, iż jej ukochana siostra przystała do ślepców, by podążać ich zakazanymi naukami, by nurzać się po łokcie w zaklęciach, za które groziła jej Pieczęć wypalona na skórze, by zmiennokształtnością kraść, oszukiwać oraz znikać. Nie potrafiłaby po wszystkim spojrzeć mu w oczy albo nie chciała, by on musiał ją dłużej oglądać, dlatego wycofała się niemal bezszelestnie; niekoniecznie bez walki, bo na samym początku zaciekle odpierała każdy cios, spychała myśli daleko od siebie, jednak wreszcie uległa i Signe, którą kochał, za którą tęsknił, której może wręcz nienawidził, rozpłynęła się pośród oparów codzienności.
Nawet nie zauważyła tego nagłego przekroczenia granicy, kiedy ich ludzka zażyłość zarysowana została konturem pierwszych pocałunków, a swobodne wyjście do przydrożnej, dość cichej kawiarni kończyli w zaciszu mieszkania, przeplatając konwersacje stonowanym milczeniem. Nie potrafiła przywołać konkretnego dnia ani minuty, kiedy bursztynowe spojrzenie nabrało niepokojącego iskrzenia, ilekroć krzyżowali wzrok nad kuchennym blatem czy parującymi filiżankami kawy; kiedy stykali się myślami gdzieś w połowie urywanych zdań albo chwytali ostatniego papierosa wychylające z paczki i siłą przyzwyczajenia zawsze mu go oddawała, samej znikając za szybkim banałem, bo przecież miałam rzucić. Drobnostki były właśnie tym, za co kochała najmocniej i za czym tak okrutnie tęskniła; bardziej niżeli chciałaby przyznać, jednak w tej kruchej, ulotnej sekundzie zetknięcia ciepłego bursztynu z przyziemnie znajomym odcieniem morskiej toni wstrzymała oddech.
Przenikliwość jego wzroku zabolała.
Mimo to trwała tam, gdzie przed minutami — zatrzymana wyrzutami sumienia, skomleniem własnego serca oraz wspomnieniami wpijającymi się zachłannie w codzienność, tuż pod powiekami, na skraju rzęs. Wszystko gwałtownie się rozmyło, prawdziwy cel, chęć porozmawiania z Neptúnusem umknęła równie szybko, co pojawiło się dwojakie pragnienie, by zostać właśnie tu. Paradoksalnie jeszcze kilka oddechów wcześniej pragnęła pozostawić Soelberga samego sobie, zniknąć ponownie sprzed peryskopu jego rzeczywistości, ale nie potrafiła; nie umiała tchórzliwie wycofać się i teraz.
Może wszystko było kpiną losu.
Może Norny postawiły ich naprzeciw ku własnej uciesze.
Może prawdziwego powodu nie było — jedynie go dopowiadali, nie wierząc temu przypadkowi.
Dostrzegła jego kłamstwo, nim nabrało ono jakiegokolwiek kształtu, nim uformował słowami pospieszne odpowiedź dla jej wcześniejszych słów i blade widmo uśmiechu wpełzło na kobiecą twarz, zawieszone pomiędzy cienistą powłoką dezaprobaty, a subtelną wdzięcznością. Pomimo wyrządzonych krzywd, wciąż próbował stawiać siebie na dalszym miejscu i zapiekła ją ta szczerość skryta pod fałszywym zapewnieniem, bo wiedziała lepiej niż ktokolwiek — może lepiej od niego samego — iż nie radził sobie tak, jak pragnął. — Nigdy nie wychodziły ci kłamstwa — odparła cicho.
Dystans między nimi stopniał o krok, może dwa, wybrzmiewające dość monotonnie, ale tak powinno być. Nie zamierzała, by ktokolwiek nasłuchiwał rozmowy, co było niezwykle proste w takim miejscu; czasem żartowała, iż tylko we własnym mieszkaniu mogą być sobą, bo tylko tam nikt się im nie przypatruje. — Niemniej doceniam to, naprawdę — dodała po postawieniu trzeciego kroku. Po wszystkim pragnęła ruszyć dalej, uwolnić Eitriego ze swoistego balastu, jakim musiała być, dlatego przeprosiny wypłynęły spomiędzy ust niczym ciężar oplatający jej dygocące, rozbite serce.
Tym razem to jednak on zatrzymał ją.
Jego głos tnący jej drugie imię, którego tylko Soelberg używał i poczuła bolesne wtargnięcie najostrzejszych wspomnień wprost do teraz, jakie toczyło się zadziwiająco niespójnym rytmem i Hedda zawahała się nad odpowiedzią, pospiesznie wertując słowa kotłujące w głowie. Nieświadoma, czy jeszcze kiedykolwiek będzie czas na podobne wyznania, na usilne próby naprawienia czegokolwiek, naprostowania dawnych skaz.
Wzięła głęboki oddech, wpatrzona wprost w oczy, w których dawniej widziała świat. Ten, który tyko czekał na wspólną przyszłość.
— Wiem… — zaczęła, urywając na wstępie. Bo co właściwie wiedziała? Wszystko i nic, mogła się jedynie domyślać ambiwalencji rozrywających go śmiertelnie od wewnątrz, dlatego zagryzła wargę do samej krwi. Ponownie. Szukała słów. Czegokolwiek szukała, aż wreszcie znalazła tylko prawdę wypływającą spomiędzy okaleczonych fragmentów serca. — Nie jestem pewna, czy sama potrafię zrozumieć, Eitri — tym razem głos jej nie zadrżał. — Od kiedy sięgam pamięcią usiłowałam uciec własnej przeszłości, obrazom, które powracały co noc. Niczym niekończąca się opowieść, swoista pętla zdarzeń będących rutyną przez niemal całe moje dzieciństwo, którego nie miałam. — Nie tak naprawdę, pomyślała.
Płytki oddech wciągnął powietrze w płuca. — Freydis była częścią tego wszystkiego, moją lepszą połową, chociaż nigdy tak nie myślała. — Ponownie zagryzła wargę, na krótko uciekła wzrokiem, powstrzymując perłowe łzy gromadzące się pod powiekami. Odszukawszy męskiej sylwetki po chwili, pozwoliła słowom płynąć własnym nurtem. — Przed rokiem, kiedy my… rozpadliśmy się na dwoje, pękło coś jeszcze. Nie umiem tego nazwać, ale byłyśmy bliźniaczkami i po prostu czułam, że wydarzyło się coś złego, bardzo złego; zawsze potrafiłam wyczuć, kiedy spotykało ją coś złego. — Przygryziona warga wciąż krwawiła, a metaliczna woń rozlała się w ustach dokładnie tak, jak szkarłatna posoka wypłynęła spomiędzy nieruchomego, przerażonego uśmiechu wykrzywiającego oblicze jej siostry, jednak o tym nie wiedziała.
— Chciałam cię chronić, Etri — wyznała wreszcie. Pozwoliła chwili rozciągnąć się do niebotycznych rozmiarów, nawet nie zauważyła stopionego dystansu, który kończył się metr, może dwa przed mężczyzną, chociaż rzeczywistość dzieliła ich ostrzej. — Po prostu nie wiedziałam, jak to zrobić. Nikt mnie tego wcześniej nie nauczył, na pewno nie w cyrku ani nie później, i dlatego zniknęła. Nam wszystkim znikanie zawsze przychodziło łatwo.
Nam, o których nigdy mu nie opowiedziała. Nie tak, jak powinna — jedynie w półsłówkach, urywanych historiach, niedokończonych opowieściach.
od przeszłości, której nie potrafiła udźwignąć;
od mężczyzny, którego szczerze kochała;
od wspomnień, o których nie mogłaby mu opowiedzieć.
Ze strachu, że nie zrozumie — niby co miałaby wyrzec jeszcze cztery lata wcześniej? przyznać bez zająknięcia, iż jej ukochana siostra przystała do ślepców, by podążać ich zakazanymi naukami, by nurzać się po łokcie w zaklęciach, za które groziła jej Pieczęć wypalona na skórze, by zmiennokształtnością kraść, oszukiwać oraz znikać. Nie potrafiłaby po wszystkim spojrzeć mu w oczy albo nie chciała, by on musiał ją dłużej oglądać, dlatego wycofała się niemal bezszelestnie; niekoniecznie bez walki, bo na samym początku zaciekle odpierała każdy cios, spychała myśli daleko od siebie, jednak wreszcie uległa i Signe, którą kochał, za którą tęsknił, której może wręcz nienawidził, rozpłynęła się pośród oparów codzienności.
Nawet nie zauważyła tego nagłego przekroczenia granicy, kiedy ich ludzka zażyłość zarysowana została konturem pierwszych pocałunków, a swobodne wyjście do przydrożnej, dość cichej kawiarni kończyli w zaciszu mieszkania, przeplatając konwersacje stonowanym milczeniem. Nie potrafiła przywołać konkretnego dnia ani minuty, kiedy bursztynowe spojrzenie nabrało niepokojącego iskrzenia, ilekroć krzyżowali wzrok nad kuchennym blatem czy parującymi filiżankami kawy; kiedy stykali się myślami gdzieś w połowie urywanych zdań albo chwytali ostatniego papierosa wychylające z paczki i siłą przyzwyczajenia zawsze mu go oddawała, samej znikając za szybkim banałem, bo przecież miałam rzucić. Drobnostki były właśnie tym, za co kochała najmocniej i za czym tak okrutnie tęskniła; bardziej niżeli chciałaby przyznać, jednak w tej kruchej, ulotnej sekundzie zetknięcia ciepłego bursztynu z przyziemnie znajomym odcieniem morskiej toni wstrzymała oddech.
Przenikliwość jego wzroku zabolała.
Mimo to trwała tam, gdzie przed minutami — zatrzymana wyrzutami sumienia, skomleniem własnego serca oraz wspomnieniami wpijającymi się zachłannie w codzienność, tuż pod powiekami, na skraju rzęs. Wszystko gwałtownie się rozmyło, prawdziwy cel, chęć porozmawiania z Neptúnusem umknęła równie szybko, co pojawiło się dwojakie pragnienie, by zostać właśnie tu. Paradoksalnie jeszcze kilka oddechów wcześniej pragnęła pozostawić Soelberga samego sobie, zniknąć ponownie sprzed peryskopu jego rzeczywistości, ale nie potrafiła; nie umiała tchórzliwie wycofać się i teraz.
Może wszystko było kpiną losu.
Może Norny postawiły ich naprzeciw ku własnej uciesze.
Może prawdziwego powodu nie było — jedynie go dopowiadali, nie wierząc temu przypadkowi.
Dostrzegła jego kłamstwo, nim nabrało ono jakiegokolwiek kształtu, nim uformował słowami pospieszne odpowiedź dla jej wcześniejszych słów i blade widmo uśmiechu wpełzło na kobiecą twarz, zawieszone pomiędzy cienistą powłoką dezaprobaty, a subtelną wdzięcznością. Pomimo wyrządzonych krzywd, wciąż próbował stawiać siebie na dalszym miejscu i zapiekła ją ta szczerość skryta pod fałszywym zapewnieniem, bo wiedziała lepiej niż ktokolwiek — może lepiej od niego samego — iż nie radził sobie tak, jak pragnął. — Nigdy nie wychodziły ci kłamstwa — odparła cicho.
Dystans między nimi stopniał o krok, może dwa, wybrzmiewające dość monotonnie, ale tak powinno być. Nie zamierzała, by ktokolwiek nasłuchiwał rozmowy, co było niezwykle proste w takim miejscu; czasem żartowała, iż tylko we własnym mieszkaniu mogą być sobą, bo tylko tam nikt się im nie przypatruje. — Niemniej doceniam to, naprawdę — dodała po postawieniu trzeciego kroku. Po wszystkim pragnęła ruszyć dalej, uwolnić Eitriego ze swoistego balastu, jakim musiała być, dlatego przeprosiny wypłynęły spomiędzy ust niczym ciężar oplatający jej dygocące, rozbite serce.
Tym razem to jednak on zatrzymał ją.
Jego głos tnący jej drugie imię, którego tylko Soelberg używał i poczuła bolesne wtargnięcie najostrzejszych wspomnień wprost do teraz, jakie toczyło się zadziwiająco niespójnym rytmem i Hedda zawahała się nad odpowiedzią, pospiesznie wertując słowa kotłujące w głowie. Nieświadoma, czy jeszcze kiedykolwiek będzie czas na podobne wyznania, na usilne próby naprawienia czegokolwiek, naprostowania dawnych skaz.
Wzięła głęboki oddech, wpatrzona wprost w oczy, w których dawniej widziała świat. Ten, który tyko czekał na wspólną przyszłość.
— Wiem… — zaczęła, urywając na wstępie. Bo co właściwie wiedziała? Wszystko i nic, mogła się jedynie domyślać ambiwalencji rozrywających go śmiertelnie od wewnątrz, dlatego zagryzła wargę do samej krwi. Ponownie. Szukała słów. Czegokolwiek szukała, aż wreszcie znalazła tylko prawdę wypływającą spomiędzy okaleczonych fragmentów serca. — Nie jestem pewna, czy sama potrafię zrozumieć, Eitri — tym razem głos jej nie zadrżał. — Od kiedy sięgam pamięcią usiłowałam uciec własnej przeszłości, obrazom, które powracały co noc. Niczym niekończąca się opowieść, swoista pętla zdarzeń będących rutyną przez niemal całe moje dzieciństwo, którego nie miałam. — Nie tak naprawdę, pomyślała.
Płytki oddech wciągnął powietrze w płuca. — Freydis była częścią tego wszystkiego, moją lepszą połową, chociaż nigdy tak nie myślała. — Ponownie zagryzła wargę, na krótko uciekła wzrokiem, powstrzymując perłowe łzy gromadzące się pod powiekami. Odszukawszy męskiej sylwetki po chwili, pozwoliła słowom płynąć własnym nurtem. — Przed rokiem, kiedy my… rozpadliśmy się na dwoje, pękło coś jeszcze. Nie umiem tego nazwać, ale byłyśmy bliźniaczkami i po prostu czułam, że wydarzyło się coś złego, bardzo złego; zawsze potrafiłam wyczuć, kiedy spotykało ją coś złego. — Przygryziona warga wciąż krwawiła, a metaliczna woń rozlała się w ustach dokładnie tak, jak szkarłatna posoka wypłynęła spomiędzy nieruchomego, przerażonego uśmiechu wykrzywiającego oblicze jej siostry, jednak o tym nie wiedziała.
— Chciałam cię chronić, Etri — wyznała wreszcie. Pozwoliła chwili rozciągnąć się do niebotycznych rozmiarów, nawet nie zauważyła stopionego dystansu, który kończył się metr, może dwa przed mężczyzną, chociaż rzeczywistość dzieliła ich ostrzej. — Po prostu nie wiedziałam, jak to zrobić. Nikt mnie tego wcześniej nie nauczył, na pewno nie w cyrku ani nie później, i dlatego zniknęła. Nam wszystkim znikanie zawsze przychodziło łatwo.
Nam, o których nigdy mu nie opowiedziała. Nie tak, jak powinna — jedynie w półsłówkach, urywanych historiach, niedokończonych opowieściach.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Palce drżały delikatnie, miarowo, co pięć sekund podrywając się mocniej w nieoczekiwanym skurczu całej dłoni. Nie zamaskował ich w kieszeniach, jak zwykł to czynić przez lata. Wciąż trzymał je sztywno, przyległe do ciała, uparcie wypierając ich nienaturalny taniec. Zdawało się mu, że jest doskonale opanowany i zupełnie na zimno przyjmuje całą sytuację. Zawsze lubił się oszukiwać, uśmierzając tym nieco ból, lub wręcz przeciwnie – posypując jątrzące się rany solą niezrozumienia kotłujących się w nim afektów. Czasami dochodził do wniosku, że inaczej nie potrafi, że jego egzystencja jest w gruncie rzeczy jedynie cierpieniem, przetykanym co jakiś czas lepszymi momentami. Bał się, że inaczej nie potrafi porządkować rzeczywistości, że bez doświadczenia realnego rozdarcia, nie umie wykrzesać pełni emocji, że nie umie czuć właściwego dopływu bodźców do zaschłego, zgorzkniałego ciała.
Był cierpieniem.
Jednym, wielkim, niepohamowanym.
Sącząc kolejne zdania ksiąg, poszukując czegoś nieuchwytnego, będącego gwarantem upragnionego spokoju, w rzeczywistości odrywał się od tego, co najistotniejsze. Gubił, plątał wątki, mieszał się i oddalał – czuł, że i w tym przypadku było podobnie. Że w codzienności oderwał się w końcu od NIEJ, że sam zaprzepaścił coś niezwykle cennego, choć zdrowy rozsądek nakazywał pamiętać, że to jedynie wypaczone perspektywą czasu obrazy utkane na kanwie życzeniowości. Bo nie potrafił widzieć się w roli innej niż tego, który niszczył wszystko, czego tylko dotknął.
Odetchnął i odliczył do dziesięciu.
Próbował przypomnieć sobie wszystko to, czego nauczył się w przeciągu ostatnich miesięcy, to co zdołał osiągnąć dzięki rozmowom z bliskimi, z życzliwymi, z terapeutami, których z uporem maniaka odsuwał od siebie ledwie po dwóch sesjach, gdyż nie słyszał tego, co chciał usłyszeć. Choć wszystkie te sytuacje przypominały chaotyczną masę, pojawiały się w nich wątki próbujące ująć nieco z jego barków, próbujące wyklarować nieco inny obraz historii, nie tak czarno-biały jak sądził na samym początku.
Przełknął głośno ślinę.
Czuł wstyd, czuł okrutny zawód, gdy bezbłędnie rozszyfrowała prawdę. Chwilę później pojawiła się obronna złość, kazała mu najeżyć się w proteście i próbie podjęcia zażartej dyskusji na temat tego, co faktycznie było prawdą. Drgające palce zwinęły się w pięści, a paznokcie wżęły w delikatną skórę. Wciąż nie panował nad wszystkim tak, jak tego pragnął. Choć był względnie stabilny, nadal pozostawały te fragmenty jego osoby, które nie chciały wpasować się w całość i krążyły z groźbą tragicznej kolizji. Z pozornym spokojem obserwował kroki Heddy, dawno wyzbył się odruchu uciekania przed nią, tak charakterystycznego dla ich pierwszych spotkań, przesyconych niepewnością i młodzieńczym zawstydzeniem. Nawet po tak długiej rozłące, wciąż nie odnajdywał w tym niczego niestosownego, a świadomość, że podniesione głosy jedynie zwabią ciekawych, pozwolił na dramatyczny zanik dystansu pomiędzy ich ciałami. Wiedziała o nim więcej, niż chciałby komukolwiek kiedykolwiek wyjawić. Tego zawsze bał się najbardziej – dziecięcej ufności, którą obdaruje drugą osobę i pozbawiony zahamowań obnaży przed nią całość swej osoby; z wszelakimi przypadłościami i najgorszymi rysami na charakterze. Irracjonalne przeczucie, że niczego nie będzie w stanie przed nią zataić, wykwitło na obojętnym lustrze źrenic. Nie odpowiedział. Nie skomentował jej stwierdzenia, gdyż nie potrafił znaleźć jakiegokolwiek argumentu za tym, że się myliła.
Rozluźnił palce, zaśmiał się cicho, dość nerwowo.
Nie sądził, że po jego słowach będzie chciała jeszcze pozostać, kontynuować rozmowę, której przebiegu żadne z nich nie mogło znać.
Nie znał całej prawdy, nie zabiegał o nią, a jednak poczuł ukłucie żalu, przeświadczenia, że pomimo spędzonego wspólnie czasu, nie był dla niej tym, przy którym byłaby zdolna zrzucić cały ciężar przeszłości i pozwolić sobie pomóc. Czy dał jej kiedykolwiek powód do tego, by nie ufała mu starczająco? Myśli ponownie poczęły niebezpiecznie lawirować dookoła jego własnych niedociągnięć. Nie powinien, nie powinien do tego wracać, gdyż groźba ponownego złamania naprawionej konstrukcji życia, stawała się niezwykle realna. Poddał się jednak nurtowi jej słów, dał szansę, by tafla wzburzyła się na nowo w oczekiwaniu na odsłonięcie jakichkolwiek odpowiedzi.
Błękit oczu spoczął na czerwieni znaczącej wargę. W ostatniej chwili powstrzymał się przed podniesieniem dłoni w geście niosącym pomoc i troskę. Nie po takim czasie, nie po tak długim milczeniu – byli jedynie dwójką obcych sobie ludzi, choć przeszłość świadczyła niezwykle twardo o porzuconych fundamentach wspólnego świata.
– Nigdy cię nie zmuszałem, byś mówiła więcej, niż to konieczne. Miałem nadzieję, że kiedyś zechcesz… że poczujesz się swobodnie. Nie teraz, nie teraz, gdy nasze drogi całkiem się rozeszły. Nie sądziłem, że wszystko tak bardzo się wypaczy… – Czy dopiero tworząc dystans, czuła się zupełnie bezpieczna? W męskim głosie pobrzmiewał ból i rozczarowanie. – Wciąż nie umiem ująć słowami tego, co wydarzyło się z twoją siostrą i nie potrafię pewnie odbić ogromu twojego cierpienia. Wtedy… Nie pozwoliłaś mi nawet spróbować zrozumieć. – Gorzkie słowa wypłynęły z zaciśniętych do tej pory ust. Złość pojawiła się ponownie, po fali żalu i smutku. Zaśmiał się głucho, jednak jego mina stężała ułamek sekundy później.
– Chronić… – Usta poruszyły się bezdźwięcznie, mogła widzieć jedynie ich kształt układający się w echo słowa, tak bardzo abstrakcyjnego, gdy cały świat rozpadał się i wróżył rychłą śmierć. – Byłem ciężarem… – Przyznał głośniej, jakby godząc się z prawdą, którą sam przed sobą ukrywał. – Byłem, a ty miałaś sekrety, o których nie byłaś gotowa powiedzieć, które dogoniły cię w końcu. Właśnie wtedy, gdy stałem na skraju. Zostawiłaś mnie z niczym. Z poczuciem, że nic więcej nie ma znaczenia, że nic nie mam, zapewne przez własne niedociągnięcia. – Nie skontrolował momentu, w którym jego język rozwiązał się i pogalopował przez kolejne myśli potrzebujące wypowiedzenia. – Gdybym wiedział cokolwiek. Gdybym mógł to ułożyć w głowie. Może byłoby łatwiej. Może nie czułbym tego tak dosadnie. Potrzebowałem cię. – Ostatnie słowa zaakcentował wyraźnie. – Potrzebowałem. – A ty postanowiłaś mnie porzucić… Uniósł opuszki do twarzy i przesunął nimi przez ciemne kosmyki włosów, w końcu nakrywając oczy. Dłoń rozpoczęła swój zwyczajowy pląs w lekkim drżeniu, spojrzał na Heddę spomiędzy palców, trwając tak przez długi wdech i wydech. Następnie znalazł drogę do torby przewieszonej przez ramię. Drobne pęknięcie na wargach wciąż rozciągało boleśnie poczucie obowiązku i troski. Dłonie zajęte prostą czynnością drżały o wiele mniej, a myśli szybowały ku zadaniu, które stanowiło swoisty bufor bezpieczeństwa. Wygrzebał w końcu paczkę śnieżnobiałych chusteczek, które wysunął przed siebie, chciał uciec od ciężaru słów, które zdecydował się wypowiedzieć.
Był cierpieniem.
Jednym, wielkim, niepohamowanym.
Sącząc kolejne zdania ksiąg, poszukując czegoś nieuchwytnego, będącego gwarantem upragnionego spokoju, w rzeczywistości odrywał się od tego, co najistotniejsze. Gubił, plątał wątki, mieszał się i oddalał – czuł, że i w tym przypadku było podobnie. Że w codzienności oderwał się w końcu od NIEJ, że sam zaprzepaścił coś niezwykle cennego, choć zdrowy rozsądek nakazywał pamiętać, że to jedynie wypaczone perspektywą czasu obrazy utkane na kanwie życzeniowości. Bo nie potrafił widzieć się w roli innej niż tego, który niszczył wszystko, czego tylko dotknął.
Odetchnął i odliczył do dziesięciu.
Próbował przypomnieć sobie wszystko to, czego nauczył się w przeciągu ostatnich miesięcy, to co zdołał osiągnąć dzięki rozmowom z bliskimi, z życzliwymi, z terapeutami, których z uporem maniaka odsuwał od siebie ledwie po dwóch sesjach, gdyż nie słyszał tego, co chciał usłyszeć. Choć wszystkie te sytuacje przypominały chaotyczną masę, pojawiały się w nich wątki próbujące ująć nieco z jego barków, próbujące wyklarować nieco inny obraz historii, nie tak czarno-biały jak sądził na samym początku.
Przełknął głośno ślinę.
Czuł wstyd, czuł okrutny zawód, gdy bezbłędnie rozszyfrowała prawdę. Chwilę później pojawiła się obronna złość, kazała mu najeżyć się w proteście i próbie podjęcia zażartej dyskusji na temat tego, co faktycznie było prawdą. Drgające palce zwinęły się w pięści, a paznokcie wżęły w delikatną skórę. Wciąż nie panował nad wszystkim tak, jak tego pragnął. Choć był względnie stabilny, nadal pozostawały te fragmenty jego osoby, które nie chciały wpasować się w całość i krążyły z groźbą tragicznej kolizji. Z pozornym spokojem obserwował kroki Heddy, dawno wyzbył się odruchu uciekania przed nią, tak charakterystycznego dla ich pierwszych spotkań, przesyconych niepewnością i młodzieńczym zawstydzeniem. Nawet po tak długiej rozłące, wciąż nie odnajdywał w tym niczego niestosownego, a świadomość, że podniesione głosy jedynie zwabią ciekawych, pozwolił na dramatyczny zanik dystansu pomiędzy ich ciałami. Wiedziała o nim więcej, niż chciałby komukolwiek kiedykolwiek wyjawić. Tego zawsze bał się najbardziej – dziecięcej ufności, którą obdaruje drugą osobę i pozbawiony zahamowań obnaży przed nią całość swej osoby; z wszelakimi przypadłościami i najgorszymi rysami na charakterze. Irracjonalne przeczucie, że niczego nie będzie w stanie przed nią zataić, wykwitło na obojętnym lustrze źrenic. Nie odpowiedział. Nie skomentował jej stwierdzenia, gdyż nie potrafił znaleźć jakiegokolwiek argumentu za tym, że się myliła.
Rozluźnił palce, zaśmiał się cicho, dość nerwowo.
Nie sądził, że po jego słowach będzie chciała jeszcze pozostać, kontynuować rozmowę, której przebiegu żadne z nich nie mogło znać.
Nie znał całej prawdy, nie zabiegał o nią, a jednak poczuł ukłucie żalu, przeświadczenia, że pomimo spędzonego wspólnie czasu, nie był dla niej tym, przy którym byłaby zdolna zrzucić cały ciężar przeszłości i pozwolić sobie pomóc. Czy dał jej kiedykolwiek powód do tego, by nie ufała mu starczająco? Myśli ponownie poczęły niebezpiecznie lawirować dookoła jego własnych niedociągnięć. Nie powinien, nie powinien do tego wracać, gdyż groźba ponownego złamania naprawionej konstrukcji życia, stawała się niezwykle realna. Poddał się jednak nurtowi jej słów, dał szansę, by tafla wzburzyła się na nowo w oczekiwaniu na odsłonięcie jakichkolwiek odpowiedzi.
Błękit oczu spoczął na czerwieni znaczącej wargę. W ostatniej chwili powstrzymał się przed podniesieniem dłoni w geście niosącym pomoc i troskę. Nie po takim czasie, nie po tak długim milczeniu – byli jedynie dwójką obcych sobie ludzi, choć przeszłość świadczyła niezwykle twardo o porzuconych fundamentach wspólnego świata.
– Nigdy cię nie zmuszałem, byś mówiła więcej, niż to konieczne. Miałem nadzieję, że kiedyś zechcesz… że poczujesz się swobodnie. Nie teraz, nie teraz, gdy nasze drogi całkiem się rozeszły. Nie sądziłem, że wszystko tak bardzo się wypaczy… – Czy dopiero tworząc dystans, czuła się zupełnie bezpieczna? W męskim głosie pobrzmiewał ból i rozczarowanie. – Wciąż nie umiem ująć słowami tego, co wydarzyło się z twoją siostrą i nie potrafię pewnie odbić ogromu twojego cierpienia. Wtedy… Nie pozwoliłaś mi nawet spróbować zrozumieć. – Gorzkie słowa wypłynęły z zaciśniętych do tej pory ust. Złość pojawiła się ponownie, po fali żalu i smutku. Zaśmiał się głucho, jednak jego mina stężała ułamek sekundy później.
– Chronić… – Usta poruszyły się bezdźwięcznie, mogła widzieć jedynie ich kształt układający się w echo słowa, tak bardzo abstrakcyjnego, gdy cały świat rozpadał się i wróżył rychłą śmierć. – Byłem ciężarem… – Przyznał głośniej, jakby godząc się z prawdą, którą sam przed sobą ukrywał. – Byłem, a ty miałaś sekrety, o których nie byłaś gotowa powiedzieć, które dogoniły cię w końcu. Właśnie wtedy, gdy stałem na skraju. Zostawiłaś mnie z niczym. Z poczuciem, że nic więcej nie ma znaczenia, że nic nie mam, zapewne przez własne niedociągnięcia. – Nie skontrolował momentu, w którym jego język rozwiązał się i pogalopował przez kolejne myśli potrzebujące wypowiedzenia. – Gdybym wiedział cokolwiek. Gdybym mógł to ułożyć w głowie. Może byłoby łatwiej. Może nie czułbym tego tak dosadnie. Potrzebowałem cię. – Ostatnie słowa zaakcentował wyraźnie. – Potrzebowałem. – A ty postanowiłaś mnie porzucić… Uniósł opuszki do twarzy i przesunął nimi przez ciemne kosmyki włosów, w końcu nakrywając oczy. Dłoń rozpoczęła swój zwyczajowy pląs w lekkim drżeniu, spojrzał na Heddę spomiędzy palców, trwając tak przez długi wdech i wydech. Następnie znalazł drogę do torby przewieszonej przez ramię. Drobne pęknięcie na wargach wciąż rozciągało boleśnie poczucie obowiązku i troski. Dłonie zajęte prostą czynnością drżały o wiele mniej, a myśli szybowały ku zadaniu, które stanowiło swoisty bufor bezpieczeństwa. Wygrzebał w końcu paczkę śnieżnobiałych chusteczek, które wysunął przed siebie, chciał uciec od ciężaru słów, które zdecydował się wypowiedzieć.
Bezimienny
Kuriozum sytuacji.
Wepchnięci przed siebie niczym przechodzień pod rozpędzony pociąg i równie zaskoczeni nieoczywistym zderzeniem ze swoimi najgłębiej skrywanymi lękami, bowiem bali się obydwoje — Hedda potrafiła to wyczuć; potrafiła G o wyczuć, zbyt oswojona z obecnością drugiego człowieka, którego rytmiczne uderzenia serca kołatającego w piersi znała dosłownie na pamięć i zdołałaby rozpoznać je nawet po wielu latach spędzonych daleko od siebie. Stojąc naprzeciw mężczyzny, jakiego obraz obrysowany wyraźnymi konturami wciąż powracał, niczym echo nawoływane wbrew samej sobie, zapiekło ją gdzieś w okolicach serca niczym ułamki sekund przed gwałtownym skurczem, po którym człowiek zgina się w pół, targany zbyt silnym bólem przedzierającym się przez zawiłości umysłu czy korytarze żył, drgające mięśnie bądź nerwowe przekaźniki pomiędzy ciałem, a duszą.
Gdyby wiedział, gdyby znał prawdę, mógłby spać spokojniej.
Gdyby miała odwagę, by mówić szczerze, mogliby wciąż rozmawiać.
Jednak nie wydarzyło się ani jedno, ani drugie i zasłyszała pod sklepieniem czaszki frazes banału, jakoby na błędach człowiek się uczył, by nie popełniać podobnych w przyszłości, siłą woli powstrzymała gardłowy śmiech, który otuliłby zimne korytarze holu ciągnące we wszystkie strony Kruczego Gniazda, jak zwykła niegdyś mawiać.
Niekiedy rozmyślała barwnie o wszystkim, co zrobiła.
Ponownie smakowała gorzkich wyborów, które musiała przełknąć niezwykle pospiesznie, znikając pewnego wieczoru na zawsze — zawsze o dość płynnej konsystencji — z życia Eitriego, jednak też i własnego. Musiała zanurkować pod powierzchnię wynaturzeń, jakich zawsze się obawiała, ponieważ to wszystko falowało niespokojnie podążeniem w jedną stronę, skąd nie było powrotu. Skąd nie zamierzała powracać, gdzie pragnęła pozostać.
Przed miesiącami wszechświat runął, eksplodował gwałtownie oślepiającym światłem towarzyszącym zderzeniu ze światem drugim, próbującym pochłonąć ten pierwszy, który drgał coraz bardziej i we wszystkie strony. Dostrzegała upadające fundamenty, jednocześnie tkwiąc na samym środku chybotliwej konstrukcji, będąc gotową na przeszywający rzeczywistość upadek, ale ten nie nadszedł; przynajmniej nie tak, jak się spodziewała.
Paradoksalnie — chociaż drżąca od środka — trwała niewzruszona.
Proste ramiona. Proste słowa. Proste prawdy.
Wypowiedziane o rok za późno, jednak była mu to winna.
Topniejący pomiędzy ciałami dystans zamiast przysuwać, oddalał jeszcze agresywniej i wystarczyło jej wpatrywać się w jego spochmurniałe, niebieskie tęczówki obserwujące każdy kobiecy ruch, by dostrzec niepokój przeplatany niestabilnością, niczym dzikie zwierzę zawieszony między atakiem, a milczeniem rozwiewającym niedopowiedzenia wybrzmiewającym namacalnie chłodem. Spalony most był ledwie popiołem, którego relikty rozwiewały się tygodniami, kiedy uczył się egzystowania pośród ludzi na nowo, bez jej pewnego ramienia wspierającego każdy kolejny krok.
Dzisiaj nie uciekał, chociaż ona oddałaby wiele, by wyszedł, by nie okaleczał samego siebie jeszcze bardziej — Hedda zrobiła wystarczająco.
Jego śmiech rozluźnił przestrzeń, spowolnił skomlące sumienie nabrzmiałe wyrzutami, które zaciekle odpychała, dopóki jedna myśl nie przebiła wzniesionego muru i nie dotarło do niej, że czas bywał zdradliwy, a Norny każdemu dawno uplotły los. Jeśli była przeklęta — a była niewątpliwie, niczym bogini wojny oraz zagłady, niszcząca wszystko i k a ż d e g o, kogo napotkała — to właśnie prządkom zawdzięczała ten majestatyczny upadek, który przywiódł do tej chwili, do tego poczerniałego momentu o ostrym swędzie spopielonych uczuć.
Słuchała Eitriego, pozwalając słowom boleśnie kaleczyć jej rozżarzone serce, nawet się nie broniła, nie będąc pewną czy zasługiwała na cokolwiek poza tym jadowitym, kąśliwym cierpieniem pełznącym podstępnie przez załamanie oddechów do nieruchomych spojrzeń. Wszystko okrutnie splatało się w nierozerwalny supeł uciskający gardziel bardziej i bardziej, jak wiele miesięcy wcześniej, kiedy waliły się ściany budujące bezpieczne schronienie jego ramion.
Słuchała.
Milczała.
Upadała.
Rozpadała się mimowolnie.
Oddechy były płytsze, głośne przełknięcie śliny wymuszone.
Gdyby wiedział, gdyby znał prawdę…
Gdyby…
Nie mogła cofnąć czasu ani naprawić błędów, pomimo ciężaru osiadającego na klatce piersiowej, mogła jedynie trwać w marmurowym milczeniu, trzymając dzielnie gardę, chociaż wcale nie musiała. Mylił się, myśląc iż nie ufała, że nie znał jej naprawdę — wręcz przeciwnie; On jeden znał Heddę Nilsen, jakiej nigdy nie dostrzegł świat; znał tę cząstkę jestestwa, której empatyczna, wrażliwa wydawała się pogrzebana wraz z rozpadem cyrku, gdzie pochowała własną łagodność, mimo to nie przerywała potoku zdań wypływających coraz ostrzej, chowając pod gorzką otoczkę przegniłą prawdę o niej.
— Chronić — powtórzyła bezgłośnie.
Życie ukazało brutalnie, iż nikogo nie potrafiła ochronić, nawet własnej siostry. Zabolało.
Chociaż wielokrotnie myślała o minionym, rzeczywistość okrutnie przerastała we wszystkich odcieniach czy krzykliwych obelgach, które przetaczały się machinalnie przez jej głowę, ukazując własną słabość każdego kolejnego kroku, jaki odważyła się postawić. Potrzebował.
Jej obecności.
Jej wsparcia.
Jej milczenia.
Jej niezłomności.
Jej wszystkiego.
J e j.
Ona zaś zawiodła, jak nie zawiódł nikt wcześniej ani nikt później. Bezradność piekąca okrutnie kraniec języka pochwyciła wszystkie słowa, jakie mogłaby wypowiedzieć, jednak było za późno na wyjaśnienia czy przeprosiny, na proste gesty bądź próbę załagodzenia rozrastającej się w niebotyczność rozmiaru wściekłości. Jednocześnie i Hedda poczuła ogarniającą złość. Na siebie. Na niego. Na przeszłość. Na wszystko co było i co być miało, nawet tego nie rozumiejąc, poddawała się temu uczuciu, zagłębiając pod powierzchnię skrzętnie skrywanych wspomnień przelewających się przez dłonie wraz ze słowami, których echo wisiało w próżni wykwitniętej między ich ciałami.
Na ułamek sekundy przymknęła powieki, opuszczając głowę, by po podniesieniu ociężałych powiek dostrzec wyciągnięte chusteczki, śnieżnobiałość biła po oczach, ale bez słowa przyjęła jedną. Może to tylko wyobraźnia, może zdarzyło się naprawdę, może ciepło jej skóry musnęło opuszkami jego palce zastygłe we własnym drżeniu, które pragnął ukryć; zawsze to robił, zaklinał rzeczywistość oraz oszukiwał samego siebie — wiedziała, choć milczała. Przynajmniej dopóki krwista kałuża nie rozlała się szkarłatem na atłasie chusteczki.
— Freydis była ślepcem — powiedziała wreszcie. Bursztynowe zwierciadła zafalowały niespokojnie niosąc jedynie prawdę. Głuchą oraz zimną. — Nie mylisz się, dogoniły mnie własne sekrety i zbyt późno zrozumiałam, że one zawsze były częścią mnie; że tam gdzie ja, tam i one. Nigdy nie powiedziałam ci o przeszłości, bo jest tam zbyt wiele wspomnień, które pragnęłam pogrzebać — ludzie, słowa, chwile. Chciałam by spłonęli ze wszystkim, co prześladowało latami we wszystkich snach.
Pozwoliła słowom rozlać się dookoła, brzmiały odmiennie. Były nasycone beznamiętnością niepodobną do kobiety, którą niegdyś kochał, jednak i ona nie przypominała dawnej siebie, i kiedy ponownie drgnęły głosowe struny, wydawała się jeszcze starsza. Co najmniej o jedną tragedię. — Freydis była ślepcem i teraz nie żyje, a ja nie zdołałam jej uratować. — Tak jak ciebie, Eitri.
Wepchnięci przed siebie niczym przechodzień pod rozpędzony pociąg i równie zaskoczeni nieoczywistym zderzeniem ze swoimi najgłębiej skrywanymi lękami, bowiem bali się obydwoje — Hedda potrafiła to wyczuć; potrafiła G o wyczuć, zbyt oswojona z obecnością drugiego człowieka, którego rytmiczne uderzenia serca kołatającego w piersi znała dosłownie na pamięć i zdołałaby rozpoznać je nawet po wielu latach spędzonych daleko od siebie. Stojąc naprzeciw mężczyzny, jakiego obraz obrysowany wyraźnymi konturami wciąż powracał, niczym echo nawoływane wbrew samej sobie, zapiekło ją gdzieś w okolicach serca niczym ułamki sekund przed gwałtownym skurczem, po którym człowiek zgina się w pół, targany zbyt silnym bólem przedzierającym się przez zawiłości umysłu czy korytarze żył, drgające mięśnie bądź nerwowe przekaźniki pomiędzy ciałem, a duszą.
Gdyby wiedział, gdyby znał prawdę, mógłby spać spokojniej.
Gdyby miała odwagę, by mówić szczerze, mogliby wciąż rozmawiać.
Jednak nie wydarzyło się ani jedno, ani drugie i zasłyszała pod sklepieniem czaszki frazes banału, jakoby na błędach człowiek się uczył, by nie popełniać podobnych w przyszłości, siłą woli powstrzymała gardłowy śmiech, który otuliłby zimne korytarze holu ciągnące we wszystkie strony Kruczego Gniazda, jak zwykła niegdyś mawiać.
Niekiedy rozmyślała barwnie o wszystkim, co zrobiła.
Ponownie smakowała gorzkich wyborów, które musiała przełknąć niezwykle pospiesznie, znikając pewnego wieczoru na zawsze — zawsze o dość płynnej konsystencji — z życia Eitriego, jednak też i własnego. Musiała zanurkować pod powierzchnię wynaturzeń, jakich zawsze się obawiała, ponieważ to wszystko falowało niespokojnie podążeniem w jedną stronę, skąd nie było powrotu. Skąd nie zamierzała powracać, gdzie pragnęła pozostać.
Przed miesiącami wszechświat runął, eksplodował gwałtownie oślepiającym światłem towarzyszącym zderzeniu ze światem drugim, próbującym pochłonąć ten pierwszy, który drgał coraz bardziej i we wszystkie strony. Dostrzegała upadające fundamenty, jednocześnie tkwiąc na samym środku chybotliwej konstrukcji, będąc gotową na przeszywający rzeczywistość upadek, ale ten nie nadszedł; przynajmniej nie tak, jak się spodziewała.
Paradoksalnie — chociaż drżąca od środka — trwała niewzruszona.
Proste ramiona. Proste słowa. Proste prawdy.
Wypowiedziane o rok za późno, jednak była mu to winna.
Topniejący pomiędzy ciałami dystans zamiast przysuwać, oddalał jeszcze agresywniej i wystarczyło jej wpatrywać się w jego spochmurniałe, niebieskie tęczówki obserwujące każdy kobiecy ruch, by dostrzec niepokój przeplatany niestabilnością, niczym dzikie zwierzę zawieszony między atakiem, a milczeniem rozwiewającym niedopowiedzenia wybrzmiewającym namacalnie chłodem. Spalony most był ledwie popiołem, którego relikty rozwiewały się tygodniami, kiedy uczył się egzystowania pośród ludzi na nowo, bez jej pewnego ramienia wspierającego każdy kolejny krok.
Dzisiaj nie uciekał, chociaż ona oddałaby wiele, by wyszedł, by nie okaleczał samego siebie jeszcze bardziej — Hedda zrobiła wystarczająco.
Jego śmiech rozluźnił przestrzeń, spowolnił skomlące sumienie nabrzmiałe wyrzutami, które zaciekle odpychała, dopóki jedna myśl nie przebiła wzniesionego muru i nie dotarło do niej, że czas bywał zdradliwy, a Norny każdemu dawno uplotły los. Jeśli była przeklęta — a była niewątpliwie, niczym bogini wojny oraz zagłady, niszcząca wszystko i k a ż d e g o, kogo napotkała — to właśnie prządkom zawdzięczała ten majestatyczny upadek, który przywiódł do tej chwili, do tego poczerniałego momentu o ostrym swędzie spopielonych uczuć.
Słuchała Eitriego, pozwalając słowom boleśnie kaleczyć jej rozżarzone serce, nawet się nie broniła, nie będąc pewną czy zasługiwała na cokolwiek poza tym jadowitym, kąśliwym cierpieniem pełznącym podstępnie przez załamanie oddechów do nieruchomych spojrzeń. Wszystko okrutnie splatało się w nierozerwalny supeł uciskający gardziel bardziej i bardziej, jak wiele miesięcy wcześniej, kiedy waliły się ściany budujące bezpieczne schronienie jego ramion.
Słuchała.
Milczała.
Upadała.
Rozpadała się mimowolnie.
Oddechy były płytsze, głośne przełknięcie śliny wymuszone.
Gdyby wiedział, gdyby znał prawdę…
Gdyby…
Nie mogła cofnąć czasu ani naprawić błędów, pomimo ciężaru osiadającego na klatce piersiowej, mogła jedynie trwać w marmurowym milczeniu, trzymając dzielnie gardę, chociaż wcale nie musiała. Mylił się, myśląc iż nie ufała, że nie znał jej naprawdę — wręcz przeciwnie; On jeden znał Heddę Nilsen, jakiej nigdy nie dostrzegł świat; znał tę cząstkę jestestwa, której empatyczna, wrażliwa wydawała się pogrzebana wraz z rozpadem cyrku, gdzie pochowała własną łagodność, mimo to nie przerywała potoku zdań wypływających coraz ostrzej, chowając pod gorzką otoczkę przegniłą prawdę o niej.
— Chronić — powtórzyła bezgłośnie.
Życie ukazało brutalnie, iż nikogo nie potrafiła ochronić, nawet własnej siostry. Zabolało.
Chociaż wielokrotnie myślała o minionym, rzeczywistość okrutnie przerastała we wszystkich odcieniach czy krzykliwych obelgach, które przetaczały się machinalnie przez jej głowę, ukazując własną słabość każdego kolejnego kroku, jaki odważyła się postawić. Potrzebował.
Jej obecności.
Jej wsparcia.
Jej milczenia.
Jej niezłomności.
Jej wszystkiego.
J e j.
Ona zaś zawiodła, jak nie zawiódł nikt wcześniej ani nikt później. Bezradność piekąca okrutnie kraniec języka pochwyciła wszystkie słowa, jakie mogłaby wypowiedzieć, jednak było za późno na wyjaśnienia czy przeprosiny, na proste gesty bądź próbę załagodzenia rozrastającej się w niebotyczność rozmiaru wściekłości. Jednocześnie i Hedda poczuła ogarniającą złość. Na siebie. Na niego. Na przeszłość. Na wszystko co było i co być miało, nawet tego nie rozumiejąc, poddawała się temu uczuciu, zagłębiając pod powierzchnię skrzętnie skrywanych wspomnień przelewających się przez dłonie wraz ze słowami, których echo wisiało w próżni wykwitniętej między ich ciałami.
Na ułamek sekundy przymknęła powieki, opuszczając głowę, by po podniesieniu ociężałych powiek dostrzec wyciągnięte chusteczki, śnieżnobiałość biła po oczach, ale bez słowa przyjęła jedną. Może to tylko wyobraźnia, może zdarzyło się naprawdę, może ciepło jej skóry musnęło opuszkami jego palce zastygłe we własnym drżeniu, które pragnął ukryć; zawsze to robił, zaklinał rzeczywistość oraz oszukiwał samego siebie — wiedziała, choć milczała. Przynajmniej dopóki krwista kałuża nie rozlała się szkarłatem na atłasie chusteczki.
— Freydis była ślepcem — powiedziała wreszcie. Bursztynowe zwierciadła zafalowały niespokojnie niosąc jedynie prawdę. Głuchą oraz zimną. — Nie mylisz się, dogoniły mnie własne sekrety i zbyt późno zrozumiałam, że one zawsze były częścią mnie; że tam gdzie ja, tam i one. Nigdy nie powiedziałam ci o przeszłości, bo jest tam zbyt wiele wspomnień, które pragnęłam pogrzebać — ludzie, słowa, chwile. Chciałam by spłonęli ze wszystkim, co prześladowało latami we wszystkich snach.
Pozwoliła słowom rozlać się dookoła, brzmiały odmiennie. Były nasycone beznamiętnością niepodobną do kobiety, którą niegdyś kochał, jednak i ona nie przypominała dawnej siebie, i kiedy ponownie drgnęły głosowe struny, wydawała się jeszcze starsza. Co najmniej o jedną tragedię. — Freydis była ślepcem i teraz nie żyje, a ja nie zdołałam jej uratować. — Tak jak ciebie, Eitri.
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Spoglądał na Heddę Nilsen odtwarzając kolejne klisze wspomnień, które skrzętnie ułożył na półkach swej pamięci i zabezpieczył tak, by pomimo pragnienia wyrzucenia ich z umysłu, nic i nikt nie był w stanie tego uczynić. Czuł, że poci się mimowolnie, grube krople spływały wzdłuż karku za kołnierzyk błękitnej koszuli, zupełnie tak jak dnia, w którym przyparła jego nerwy do ściany i wdarła się w myśli pierwszy raz podczas niepozornego spotkania za kulisami. Wtedy jak i dzisiaj jej obecność przyprawiała go o dreszcze i dyskomfort, choć o zupełnie innym podłożu. Nie umiał tego wyjaśnić. Zakleszczył się we własnych myślach, w przerzucaniu kolejnych stronnic albumu ich wspólnego życia. Analizował najdrobniejsze elementy, chcąc wciąż wyłuskiwać z nich okruchy świadczące o jego nieudolności i brakach. Mógł znajdować ich na pęczki, jednak wiedział, że tonie jedynie w interpretacjach, w wypaczonym czasem postrzeganiu wspólnych chwil, byle nie odczuć całego ciężaru poniesionych kosztów, byle usprawiedliwić go jakoś i nie przyznawać się przed samym sobą, że lepiej było uciąć wszystko na samym początku.
Na samym początku.
Był samolubny i brutalny chcąc przekreślić w jednej chwili wszystko to, co dzięki niej otrzymał. Zacisnął dłonie ponownie, w końcu jedną z nich skierował do kieszeni i wydobył tekturowy kartonik z papierosami. Nie chciał tu palić, wiedział, że nie może, jednak zagryzienie miękkiego przesyconego zapachem mentolu filtra niosło ukojenie. Przysunął go do ust, przejeżdżając po dolnej wardze. Zatrzymał gest na ułamek sekundy i ostatecznie zatknął zwitek za ucho. Kulił się w sobie jak zbity pies, nie potrafił odnaleźć na tyle odwagi, by unieść czoło i odejść, a być może była to jedyna opcja na ruszenie w swym życiu dalej, na ostateczne pogodzenie się z tym, co zalegało w przeszłości i czego nie był w stanie odzyskać.
– Wciąż nie rozumiem. – Powtórzył jak zacięta płyta wsłuchując się w drżący głos, w historię, której szczegóły w końcu poznał. Być może oceniłby ją zupełnie inaczej, gdyby miał dostęp do wszystkich myśli Heddy Nilsen, być może faktycznie uwierzyłby w to, że dała mu tyle, ile mogła i pozwoliła na poznanie tych części siebie, do których nie dopuściła nigdy nikogo innego. Powoli tracił przekonanie, że znał ją chociaż w ułamku, że nie przedstawiała mu jedynie doskonale wyrzeźbionej figury posiadającej w sobie jedynie okruch będący odbiciem rzeczywistości. – Może oczekiwałem zbyt wiele. Może ludzie nie są zdolni do pełni szczerości. – Stwierdził gorzko. Ciężko było zyskać jego zaufanie i poskromić na tyle, by otworzył się na czyjąś obecność. Z bólem wyrywał wszystkie fakty ze swego życia i ujawniał je przed obcymi. Nie potrafił, uciekał ilekroć granica groziła naruszeniem. Signe dała mu przestrzeń – nauczyła tego, w czym niedomagał, a w zamian ofiarował jej wszystko. Każdy fragment, najbardziej wstydliwy i dziecięcy, bo przecież od wczesnych lat pielęgnował w sobie romantyzm i idealizm. Pragnął niespotykanie mocnej więzi, palącej duszę i splatającej ją z innym istnieniem dożywotnio. Zbyt wiele książek, zbyt mało prawdziwego życia. Sam był sobie winien.
Tak bardzo się pomylił.
Pozwolił wydrzeć ogromny fragment siebie i nie krzyknął nawet w proteście.
Freydis była ślepcem – słowa układały się w abstrakcyjną całość, zdawało się że nie trafiają do niego z taką mocą, z jaką powinny. To wszystko nie miałoby dla niego żadnego znaczenia. Tak bardzo nie potrafił odbić w sobie emocji targających Heddą.
Freydis.
Klamra ich znajomości.
– Byłem w stanie to wszystko przyjąć. – Powiedział niezwykle pewnie. – Bo liczyłaś się tylko ty, nie twoja przeszłość. Nie twoja siostra. Tylko ty, bo nikt wcześniej nie dał mi tyle i ja nie byłem w stanie ofiarować nikomu tak wiele przed tobą. – Dopiero wtedy rzucił nerwowo spojrzeniem na pusty korytarz, jakby bał się, że ktoś usłyszy wszystkie jego słowa, zalążki emocji budzące się raz po raz w głoskach.
Bo przecież Soelberg potrafił się tylko frustrować, przeklinać lub patrzeć z niechęcią.
Nie cierpiał i nie czuł się rozdarty, wykorzystany i porzucony.
Korytarz emanował chłodem podsycanym przez podmuchy wiatru wdzierające się do środka, ilekroć ktoś otwierał drzwi wejściowe.
– To już nie ważne. – Błękit oczu skrył się pod ciemnymi rzęsami. – To cały tragizm ludzkiego życia, nie możemy uratować wszystkich i wszystkiego, jakkolwiek byśmy się starali. - Nie potrafili ratować najbliższych, siebie nawzajem, tego, co tworzyli.
Znajomy mat wdarł się w jego słowa.
Było mu zimno – w ciele i w duszy.
Odważył się w końcu sięgnąć za ucho. Wyciągnął bielący się papieros i ułożył pomiędzy wargami. Spojrzał na wyraźny znak zakazu ustawiony na pulpicie recepcji.
Papieros.
Pamięć o łamaniu zasad.
Nie zapytał. Wydobył zapalniczkę i pozwolił, by mlecznobiały dym rozszedł się w powietrzu.
Nie było tu cekinów i zapachu kosmetyków. Nie było gęstniejących niedomówień.
Zbyt długo przeciągał słodką agonię.
Cierpkość zbawiennej prawdy wykrzywiła mu nieznacznie kąciki.
Z przedziwną odwagą wpatrywał się w bursztyn.
Na samym początku.
Był samolubny i brutalny chcąc przekreślić w jednej chwili wszystko to, co dzięki niej otrzymał. Zacisnął dłonie ponownie, w końcu jedną z nich skierował do kieszeni i wydobył tekturowy kartonik z papierosami. Nie chciał tu palić, wiedział, że nie może, jednak zagryzienie miękkiego przesyconego zapachem mentolu filtra niosło ukojenie. Przysunął go do ust, przejeżdżając po dolnej wardze. Zatrzymał gest na ułamek sekundy i ostatecznie zatknął zwitek za ucho. Kulił się w sobie jak zbity pies, nie potrafił odnaleźć na tyle odwagi, by unieść czoło i odejść, a być może była to jedyna opcja na ruszenie w swym życiu dalej, na ostateczne pogodzenie się z tym, co zalegało w przeszłości i czego nie był w stanie odzyskać.
– Wciąż nie rozumiem. – Powtórzył jak zacięta płyta wsłuchując się w drżący głos, w historię, której szczegóły w końcu poznał. Być może oceniłby ją zupełnie inaczej, gdyby miał dostęp do wszystkich myśli Heddy Nilsen, być może faktycznie uwierzyłby w to, że dała mu tyle, ile mogła i pozwoliła na poznanie tych części siebie, do których nie dopuściła nigdy nikogo innego. Powoli tracił przekonanie, że znał ją chociaż w ułamku, że nie przedstawiała mu jedynie doskonale wyrzeźbionej figury posiadającej w sobie jedynie okruch będący odbiciem rzeczywistości. – Może oczekiwałem zbyt wiele. Może ludzie nie są zdolni do pełni szczerości. – Stwierdził gorzko. Ciężko było zyskać jego zaufanie i poskromić na tyle, by otworzył się na czyjąś obecność. Z bólem wyrywał wszystkie fakty ze swego życia i ujawniał je przed obcymi. Nie potrafił, uciekał ilekroć granica groziła naruszeniem. Signe dała mu przestrzeń – nauczyła tego, w czym niedomagał, a w zamian ofiarował jej wszystko. Każdy fragment, najbardziej wstydliwy i dziecięcy, bo przecież od wczesnych lat pielęgnował w sobie romantyzm i idealizm. Pragnął niespotykanie mocnej więzi, palącej duszę i splatającej ją z innym istnieniem dożywotnio. Zbyt wiele książek, zbyt mało prawdziwego życia. Sam był sobie winien.
Tak bardzo się pomylił.
Pozwolił wydrzeć ogromny fragment siebie i nie krzyknął nawet w proteście.
Freydis była ślepcem – słowa układały się w abstrakcyjną całość, zdawało się że nie trafiają do niego z taką mocą, z jaką powinny. To wszystko nie miałoby dla niego żadnego znaczenia. Tak bardzo nie potrafił odbić w sobie emocji targających Heddą.
Freydis.
Klamra ich znajomości.
– Byłem w stanie to wszystko przyjąć. – Powiedział niezwykle pewnie. – Bo liczyłaś się tylko ty, nie twoja przeszłość. Nie twoja siostra. Tylko ty, bo nikt wcześniej nie dał mi tyle i ja nie byłem w stanie ofiarować nikomu tak wiele przed tobą. – Dopiero wtedy rzucił nerwowo spojrzeniem na pusty korytarz, jakby bał się, że ktoś usłyszy wszystkie jego słowa, zalążki emocji budzące się raz po raz w głoskach.
Bo przecież Soelberg potrafił się tylko frustrować, przeklinać lub patrzeć z niechęcią.
Nie cierpiał i nie czuł się rozdarty, wykorzystany i porzucony.
Korytarz emanował chłodem podsycanym przez podmuchy wiatru wdzierające się do środka, ilekroć ktoś otwierał drzwi wejściowe.
– To już nie ważne. – Błękit oczu skrył się pod ciemnymi rzęsami. – To cały tragizm ludzkiego życia, nie możemy uratować wszystkich i wszystkiego, jakkolwiek byśmy się starali. - Nie potrafili ratować najbliższych, siebie nawzajem, tego, co tworzyli.
Znajomy mat wdarł się w jego słowa.
Było mu zimno – w ciele i w duszy.
Odważył się w końcu sięgnąć za ucho. Wyciągnął bielący się papieros i ułożył pomiędzy wargami. Spojrzał na wyraźny znak zakazu ustawiony na pulpicie recepcji.
Papieros.
Pamięć o łamaniu zasad.
Nie zapytał. Wydobył zapalniczkę i pozwolił, by mlecznobiały dym rozszedł się w powietrzu.
Nie było tu cekinów i zapachu kosmetyków. Nie było gęstniejących niedomówień.
Zbyt długo przeciągał słodką agonię.
Cierpkość zbawiennej prawdy wykrzywiła mu nieznacznie kąciki.
Z przedziwną odwagą wpatrywał się w bursztyn.
Bezimienny
Freydis — kamień węgielny.
Jej kamień węgielny.
Bolesność każdego oddechu, niewypowiedziane wcześniej słowa, enigmatyczna persona podążająca niczym wyklęty cień śladem Heddy, chociaż przed pięcioma laty rozminęły się ścieżki, którymi kroczyły. Wszyscy dokonywali wyborów, co było nieodłącznym elementem codzienności, czy to śniącego, czy galdra. Wszyscy śnili rzeczy, o jakich obawiali się rozmawiać, spychając własne demony poza utarte kontury marginesów, gdzie nikt nie mógłby dostrzec, co rzeczywiście spopiela duszę, umysł bądź serce. Wiedziała jedno, że ogień prędzej czy później umierał; konała ostatnia smuga mieniąca się feerią złocistych wstęg, poprzetykanych pompejańskim różem albo żywym oranżem, często jednym oraz drugim; ogień nie zabierał jeńców, pochłaniał najdrobniejszy zalążek życia lub wspomnień, cokolwiek człowiek zapragnął spopielić. Rozkruszyć między opuszkami palców, na których osiadał jedynie szarawy pył.
Anihilować.
Wiedziała, czego Soelberg przysłonięty żalem oraz gniewem mógł w uciekających sekundach nie pojmować, że odejdzie raz jeszcze — teraz naprawdę. Zanurkuje pomiędzy najczarniejsze labirynty zimnych, wynędzniałych zaułków poszukując prawdy, której rozpaczliwie pragnęła od momentu, kiedy nieludzkie cierpienie wdarło się przez pofałdowane sny wprost do pałacu podświadomości, skąd wyszarpnęło przed miesiącami roztłuczone fragmenty osieroconej artystki. Zamknięta we własnych klatkach, jakie budowała jedna po drugiej, przekroczyła iluzoryczną granicę, zza której nie mogła zawrócić.
Dawno temu, gdzieś w zatęchłej przeszłości, na długo przed dniem, kiedy skrzyżowali swe spojrzenia pierwszy raz, wznieciła pożogę, jakiej nikt ani nic powstrzymać nie mogło. Dzisiaj rozumiała, dostrzegała przez palce jaskrawość klarownej nici utkanej przed narodzinami i powoli akceptowała wszystko, wraz ze stratą kolejnej kotwicy, której uczepiła się palcami.
Nie było więcej słów ani sentymentów, które mogłaby pchnąć ku niemu. Nieruchome spojrzenie zawieszone na twarzy znajomej, jednak zupełnie obcej i chociaż żadne nie przyznałoby tego głośno, zmienili się drastycznie; obrócili kilkukrotnie wokół własnych osi, podążyli ku nieznanemu, tonęli coraz gwałtowniej pod powierzchnią struktur, jakie rzeczywiście ich budowały. Nie były to rzeczy ładne ani przyjemne jakkolwiek inaczej, więc może obydwoje potrzebowali bolesnego uderzenia w podbrzusze wyciskającego resztki powietrza.
Musiała puścić go wolno, była mu to winna. — Dzisiaj to bez znaczenia, Eitri — wyszeptała między oddechami. Jeśli mieliby kiedykolwiek później zetknąć się krokami, to tylko na własnych zasadach, na przekór przeznaczeniu uplecionemu starczymi dłońmi Norn spoglądających z oddali światów na życie śmiertelników. Nilsen dusiła się coraz bardziej w gęstniejącym powietrzu wypełniającym hol.
Może miał rację.
Może ani Hedda, ani ktokolwiek uwięziony w przeszłości, spętany okowami strachu spowalaniającymi krok za krokiem, zniewolony niedomkniętymi drzwiami, przez które wspomnienia napływały jedno za drugim, wciąż niosąc pytania pozbawione odpowiedzi, nie potrafił oddzielić własnych kłamstw od prawdy. Może zbyt długo uciekała, szukając jakiejkolwiek wyśnionej drogi do porzucenia wszystkiego niczym niechcianego bagażu. Może. Teraz wiedziała, że pozostało jedynie wkroczyć do lwiej paszczy i pokonać strach — bądź przynajmniej spróbować.
Obserwowała frustrację mieniącą się wielobarwnością rozgoryczenia oraz wściekłości, której chyba wcześniej nie widziała, dlatego milczała dopóki jego usta wypowiadały słowa, by — kiedy już umilkło wszystko dokoła — powtórzyć za nim. — To już nieważne — głos przeciął dzielący dystans. Bursztynowe zwierciadła toczące nierówny bój ze źrenicami Soelberga otoczonymi połaciami zimnego błękitu. — Nie możemy, jednak raz za razem próbujemy — odparła cicho na wybrzmiałą uwagę.
Hedda Nilsen potrafiła niszczyć, uciekać oraz wykradać cudze serca, wyrywać je bezdusznie z drżących oddechami piersi, lecz nikogo nie zdołała uratować; rzeczywistość okazała się okrutna we własnym spektaklu, który rozegrał się przed tygodniami, kiedy odkryto martwe ciało złudnie podobne do niej samej. Było za późno na wyrzuty sumienia, zrozumiała to niedawno, dlatego dzisiaj poszukiwała czegoś skrajnie innego — zemsty. Bezwiednie ignorując rozsądek.
Pod sklepieniem czaszki dosłyszała lakoniczne banały, jakoby tak powinni porozmawiać niemal rok przed dzisiejszym spotkaniem, ocierając się głosami o wytarte przeprosiny czy sponiewierane wielokrotnie słowa, jak czynili dorośli ludzie. Zamiast tego było jedynie wymowne spojrzenie, jeszcze bardziej wymowne milczenie, które powiedziało wszystko.
— Bądź… — szczęśliwy? zdrów? taki, jak wcześniej? Zakrztusiła się własnymi myślami, podejmując jedną z tych ciężkich, gryzących gardło decyzji. Cokolwiek miało się wydarzyć, chciała by zapamiętał ją właśnie taką, jak dzisiaj; otuloną płaszczem oraz mlecznobiałym dymem papierosa, którego trzymał w ustach. — Powodzenia — dokończyła wreszcie.
Burzyła porządek rzeczywistości, ponownie odchodziła. Wycofała się o krok, by minąć mężczyznę znieruchomiałego przez wspomnienia bądź zakończenie i powoli ruszyła na pierwsze piętro schodami, zatrzymując się tylko na ułamek oddechu, na trzepot rzęs, przełknięcie śliny na pierwszym stopniu. — Przykro mi, Eitri.
Przepraszam za to, co dopiero się wydarzy.
Za wszystkie błędy, jakie wkrótce popełni oraz za czyny, które zepchną jej moralność gdzieś nad skalne urwisko i zmuszą do wyborów — bolesnych, piętnujących delikatna powłoki duszy pożeranej coraz bardziej ogniem. Tym samym, jaki wżerał się podskórnie do samych kości i palił kontury nieprzekraczalnych granic.
Chciała wierzyć, że cokolwiek postanowi, nie odważy się jej odszukać.
Bo jeśli to zrobi, dostrzeże kobietę, którą pragnęła pogrzebać wraz z widmem cyrkowych namiotów majaczących ponad horyzontem.
Bezimienny z tematu
Jej kamień węgielny.
Bolesność każdego oddechu, niewypowiedziane wcześniej słowa, enigmatyczna persona podążająca niczym wyklęty cień śladem Heddy, chociaż przed pięcioma laty rozminęły się ścieżki, którymi kroczyły. Wszyscy dokonywali wyborów, co było nieodłącznym elementem codzienności, czy to śniącego, czy galdra. Wszyscy śnili rzeczy, o jakich obawiali się rozmawiać, spychając własne demony poza utarte kontury marginesów, gdzie nikt nie mógłby dostrzec, co rzeczywiście spopiela duszę, umysł bądź serce. Wiedziała jedno, że ogień prędzej czy później umierał; konała ostatnia smuga mieniąca się feerią złocistych wstęg, poprzetykanych pompejańskim różem albo żywym oranżem, często jednym oraz drugim; ogień nie zabierał jeńców, pochłaniał najdrobniejszy zalążek życia lub wspomnień, cokolwiek człowiek zapragnął spopielić. Rozkruszyć między opuszkami palców, na których osiadał jedynie szarawy pył.
Anihilować.
Wiedziała, czego Soelberg przysłonięty żalem oraz gniewem mógł w uciekających sekundach nie pojmować, że odejdzie raz jeszcze — teraz naprawdę. Zanurkuje pomiędzy najczarniejsze labirynty zimnych, wynędzniałych zaułków poszukując prawdy, której rozpaczliwie pragnęła od momentu, kiedy nieludzkie cierpienie wdarło się przez pofałdowane sny wprost do pałacu podświadomości, skąd wyszarpnęło przed miesiącami roztłuczone fragmenty osieroconej artystki. Zamknięta we własnych klatkach, jakie budowała jedna po drugiej, przekroczyła iluzoryczną granicę, zza której nie mogła zawrócić.
Dawno temu, gdzieś w zatęchłej przeszłości, na długo przed dniem, kiedy skrzyżowali swe spojrzenia pierwszy raz, wznieciła pożogę, jakiej nikt ani nic powstrzymać nie mogło. Dzisiaj rozumiała, dostrzegała przez palce jaskrawość klarownej nici utkanej przed narodzinami i powoli akceptowała wszystko, wraz ze stratą kolejnej kotwicy, której uczepiła się palcami.
Nie było więcej słów ani sentymentów, które mogłaby pchnąć ku niemu. Nieruchome spojrzenie zawieszone na twarzy znajomej, jednak zupełnie obcej i chociaż żadne nie przyznałoby tego głośno, zmienili się drastycznie; obrócili kilkukrotnie wokół własnych osi, podążyli ku nieznanemu, tonęli coraz gwałtowniej pod powierzchnią struktur, jakie rzeczywiście ich budowały. Nie były to rzeczy ładne ani przyjemne jakkolwiek inaczej, więc może obydwoje potrzebowali bolesnego uderzenia w podbrzusze wyciskającego resztki powietrza.
Musiała puścić go wolno, była mu to winna. — Dzisiaj to bez znaczenia, Eitri — wyszeptała między oddechami. Jeśli mieliby kiedykolwiek później zetknąć się krokami, to tylko na własnych zasadach, na przekór przeznaczeniu uplecionemu starczymi dłońmi Norn spoglądających z oddali światów na życie śmiertelników. Nilsen dusiła się coraz bardziej w gęstniejącym powietrzu wypełniającym hol.
Może miał rację.
Może ani Hedda, ani ktokolwiek uwięziony w przeszłości, spętany okowami strachu spowalaniającymi krok za krokiem, zniewolony niedomkniętymi drzwiami, przez które wspomnienia napływały jedno za drugim, wciąż niosąc pytania pozbawione odpowiedzi, nie potrafił oddzielić własnych kłamstw od prawdy. Może zbyt długo uciekała, szukając jakiejkolwiek wyśnionej drogi do porzucenia wszystkiego niczym niechcianego bagażu. Może. Teraz wiedziała, że pozostało jedynie wkroczyć do lwiej paszczy i pokonać strach — bądź przynajmniej spróbować.
Obserwowała frustrację mieniącą się wielobarwnością rozgoryczenia oraz wściekłości, której chyba wcześniej nie widziała, dlatego milczała dopóki jego usta wypowiadały słowa, by — kiedy już umilkło wszystko dokoła — powtórzyć za nim. — To już nieważne — głos przeciął dzielący dystans. Bursztynowe zwierciadła toczące nierówny bój ze źrenicami Soelberga otoczonymi połaciami zimnego błękitu. — Nie możemy, jednak raz za razem próbujemy — odparła cicho na wybrzmiałą uwagę.
Hedda Nilsen potrafiła niszczyć, uciekać oraz wykradać cudze serca, wyrywać je bezdusznie z drżących oddechami piersi, lecz nikogo nie zdołała uratować; rzeczywistość okazała się okrutna we własnym spektaklu, który rozegrał się przed tygodniami, kiedy odkryto martwe ciało złudnie podobne do niej samej. Było za późno na wyrzuty sumienia, zrozumiała to niedawno, dlatego dzisiaj poszukiwała czegoś skrajnie innego — zemsty. Bezwiednie ignorując rozsądek.
Pod sklepieniem czaszki dosłyszała lakoniczne banały, jakoby tak powinni porozmawiać niemal rok przed dzisiejszym spotkaniem, ocierając się głosami o wytarte przeprosiny czy sponiewierane wielokrotnie słowa, jak czynili dorośli ludzie. Zamiast tego było jedynie wymowne spojrzenie, jeszcze bardziej wymowne milczenie, które powiedziało wszystko.
— Bądź… — szczęśliwy? zdrów? taki, jak wcześniej? Zakrztusiła się własnymi myślami, podejmując jedną z tych ciężkich, gryzących gardło decyzji. Cokolwiek miało się wydarzyć, chciała by zapamiętał ją właśnie taką, jak dzisiaj; otuloną płaszczem oraz mlecznobiałym dymem papierosa, którego trzymał w ustach. — Powodzenia — dokończyła wreszcie.
Burzyła porządek rzeczywistości, ponownie odchodziła. Wycofała się o krok, by minąć mężczyznę znieruchomiałego przez wspomnienia bądź zakończenie i powoli ruszyła na pierwsze piętro schodami, zatrzymując się tylko na ułamek oddechu, na trzepot rzęs, przełknięcie śliny na pierwszym stopniu. — Przykro mi, Eitri.
Przepraszam za to, co dopiero się wydarzy.
Za wszystkie błędy, jakie wkrótce popełni oraz za czyny, które zepchną jej moralność gdzieś nad skalne urwisko i zmuszą do wyborów — bolesnych, piętnujących delikatna powłoki duszy pożeranej coraz bardziej ogniem. Tym samym, jaki wżerał się podskórnie do samych kości i palił kontury nieprzekraczalnych granic.
Chciała wierzyć, że cokolwiek postanowi, nie odważy się jej odszukać.
Bo jeśli to zrobi, dostrzeże kobietę, którą pragnęła pogrzebać wraz z widmem cyrkowych namiotów majaczących ponad horyzontem.
Bezimienny z tematu
Eitri Soelberg
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Odwaga przejawiała się różnorako: w goryczy kawy, w dłoni cofniętej przed wymierzeniem policzka, w schyleniu się do drzwi, by w końcu zabrać spod nich mieszaninę kartek spisanych krótkimi urywanymi informacjami, w otworzeniu ich, w oddaniu pewnych chwil niepamięci niemego pogodzenia się z przeszłością.
Choć zdawało mu się, że zwykle przychodziła zbyt późno.
Chłód przejmował kolejne części ciała moszcząc się w nich na dobre, wysycając duszę obojętnością i wieczną zmarzliną braku czułości. Choć wciąż nie miał wrażenia, że samodzielnie kształtuje otaczający go świat i raczej jest chorągiewką ochoczo targaną zawieruchą życia, to wysuwał ponownie stopę do przodu, przebijając się przez ścianę niemocy i beznadziejności. Choć chciał odpuścić i dać się zatopić pod powierzchnią czarnej, zmąconej wody, by raz na zawsze opaść na dno uprzednio ubierając się w ołowiany kubrak boleści i niespełnionych pragnień, który doskonale ciągnął ku ostatecznej zagładzie, to znów oddalił się od krawędzi.
Nie dzisiaj.
Nie tutaj.
To nie był koniec, ledwie rozpoczął bieg.
Zacisnął szczupłe palce na miękkim papierosie, odejmując go od ust. Pozwolił, aby mleczna biel zakryła palący wciąż bursztyn. Nie byłby zdolny, by powtórzyć to jeszcze raz. Nie dałby rady wytrwać w wiedzy, którą posiadał, choć powili wchodził na utarty tor w kształcie okręgu. Być może o to chodziło – zatoczyć kolejny cykl, powrócić do prawd, które zdawały się mu uniwersalne i niezwykle łagodzące wszystkie jego zapędy, ilekroć zdawało mu się, że wychodzi na prostą i nieco lepiej rozumie ludzi. Poddać się ponownie topnieniu pewności i być może, tym razem dopiero, skutecznie, wyłamać się z pętli.
Jest dobrze tak, jak jest.
Jest dobrze tak, jak było dziesięć lat temu.
Jest dobrze, dobrze, gdy nie dajesz poruszać się ludziom, kiedy masz za nic ich emocje, bo oni mają za nic twoje odczucia. Płacić im tą samą monetą, zawsze. Byle nie dotarli do szpiku i nie poruszyli zbyt mocno rozedrganych wnętrzności czułej duszy.
Rozpaczliwe "nie zostawiaj mnie" prowadzone przed chwilą na ostateczną rzeź, powoli wykrwawiało się pod kamieniem przeszłości. Zwilżył usta zagryzając lekko dolną wargę. Podrapał czubek nosa kciukiem tak, jak zwykle czynił to, gdy intensywnie nad czymś myślał. Blady uśmiech przeszedł w ułamku sekundy przez kąciki ust i schował się za grymasem obojętności. Nic nie odpowiedział, nie wysączył podziękowania, nie odbił banalnym „nawzajem”.
Nie chciał więcej do tego wracać. Kilka zdań wystarczyło, aby przeżył na nowo wszystko to, co najbardziej bolesne, to co powinien dawno przepracować, pozostawiając poczucie winy podobnie jak błaganie, by wykrwawiło się i umarło raz na zawsze. Nie zamierzał się targować przeżywanymi emocjami, urazami przeszłości i traumami wyzierającymi spod dziecięcego łóżka, by chwycić za nagie kostki haczykowatymi szponami.
Słuchał jej słów, odbijających się niczym kauczukowa piłeczka w podświadomości, raz za razem, wywołując drganie rozchodzące się w klatce piersiowej.
Żadne wyjaśnienia nie były w stanie go przekonać, żadne nawet najdoskonalsze zabiegi. Nawet śmierć Freydis. Nawet jej śmierć, bolesna i wyrywająca z serca Heddy ostatki nadziei.
– To bez znaczenia… – Odparł, gdy zatrzymała się na stopniu. Bez znaczenia, choć mogła być pewna, że jego serce nigdy nie pogrąży się w mściwej urazie.
Żyj.
Nie obejrzał się przez ramię. Odwaga przejawiała się różnorako.
Zacisnął mocniej płaszcz, dopinając ostatni guzik pod szyją. Wetknąwszy papierosa do ust, schował dłonie do kieszeni, na ledwie ułamek sekundy, gdyż po chwili dotarł do blokady drzwi. Palce wyszukały klamkę, paznokcie zachodzące fioletem chłodu przycisnęły mosiądz, a ciało oparło się o ciężar masywu, zawiasy ustąpiły z cichym jękiem, gdy wychodził na pogrążającą się w szarudze ulicę.
Odwaga przejawiała się różnorako.
Eitri z tematu
Choć zdawało mu się, że zwykle przychodziła zbyt późno.
Chłód przejmował kolejne części ciała moszcząc się w nich na dobre, wysycając duszę obojętnością i wieczną zmarzliną braku czułości. Choć wciąż nie miał wrażenia, że samodzielnie kształtuje otaczający go świat i raczej jest chorągiewką ochoczo targaną zawieruchą życia, to wysuwał ponownie stopę do przodu, przebijając się przez ścianę niemocy i beznadziejności. Choć chciał odpuścić i dać się zatopić pod powierzchnią czarnej, zmąconej wody, by raz na zawsze opaść na dno uprzednio ubierając się w ołowiany kubrak boleści i niespełnionych pragnień, który doskonale ciągnął ku ostatecznej zagładzie, to znów oddalił się od krawędzi.
Nie dzisiaj.
Nie tutaj.
To nie był koniec, ledwie rozpoczął bieg.
Zacisnął szczupłe palce na miękkim papierosie, odejmując go od ust. Pozwolił, aby mleczna biel zakryła palący wciąż bursztyn. Nie byłby zdolny, by powtórzyć to jeszcze raz. Nie dałby rady wytrwać w wiedzy, którą posiadał, choć powili wchodził na utarty tor w kształcie okręgu. Być może o to chodziło – zatoczyć kolejny cykl, powrócić do prawd, które zdawały się mu uniwersalne i niezwykle łagodzące wszystkie jego zapędy, ilekroć zdawało mu się, że wychodzi na prostą i nieco lepiej rozumie ludzi. Poddać się ponownie topnieniu pewności i być może, tym razem dopiero, skutecznie, wyłamać się z pętli.
Jest dobrze tak, jak jest.
Jest dobrze tak, jak było dziesięć lat temu.
Jest dobrze, dobrze, gdy nie dajesz poruszać się ludziom, kiedy masz za nic ich emocje, bo oni mają za nic twoje odczucia. Płacić im tą samą monetą, zawsze. Byle nie dotarli do szpiku i nie poruszyli zbyt mocno rozedrganych wnętrzności czułej duszy.
Rozpaczliwe "nie zostawiaj mnie" prowadzone przed chwilą na ostateczną rzeź, powoli wykrwawiało się pod kamieniem przeszłości. Zwilżył usta zagryzając lekko dolną wargę. Podrapał czubek nosa kciukiem tak, jak zwykle czynił to, gdy intensywnie nad czymś myślał. Blady uśmiech przeszedł w ułamku sekundy przez kąciki ust i schował się za grymasem obojętności. Nic nie odpowiedział, nie wysączył podziękowania, nie odbił banalnym „nawzajem”.
Nie chciał więcej do tego wracać. Kilka zdań wystarczyło, aby przeżył na nowo wszystko to, co najbardziej bolesne, to co powinien dawno przepracować, pozostawiając poczucie winy podobnie jak błaganie, by wykrwawiło się i umarło raz na zawsze. Nie zamierzał się targować przeżywanymi emocjami, urazami przeszłości i traumami wyzierającymi spod dziecięcego łóżka, by chwycić za nagie kostki haczykowatymi szponami.
Słuchał jej słów, odbijających się niczym kauczukowa piłeczka w podświadomości, raz za razem, wywołując drganie rozchodzące się w klatce piersiowej.
Żadne wyjaśnienia nie były w stanie go przekonać, żadne nawet najdoskonalsze zabiegi. Nawet śmierć Freydis. Nawet jej śmierć, bolesna i wyrywająca z serca Heddy ostatki nadziei.
– To bez znaczenia… – Odparł, gdy zatrzymała się na stopniu. Bez znaczenia, choć mogła być pewna, że jego serce nigdy nie pogrąży się w mściwej urazie.
Żyj.
Nie obejrzał się przez ramię. Odwaga przejawiała się różnorako.
Zacisnął mocniej płaszcz, dopinając ostatni guzik pod szyją. Wetknąwszy papierosa do ust, schował dłonie do kieszeni, na ledwie ułamek sekundy, gdyż po chwili dotarł do blokady drzwi. Palce wyszukały klamkę, paznokcie zachodzące fioletem chłodu przycisnęły mosiądz, a ciało oparło się o ciężar masywu, zawiasy ustąpiły z cichym jękiem, gdy wychodził na pogrążającą się w szarudze ulicę.
Odwaga przejawiała się różnorako.
Eitri z tematu