Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    08.12.2000 – Główny hol, Krucza Straż – U. Sorsa & S. Vänskä

    2 posters
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    08.12.2000

    Roztrzęsienie, moszczące się duszącym ciężarem w ciele jak gdyby wypełniono jej żyły płynnym, gęstym ołowiem, było zrozumiałe – spodziewane – ale wciąż, przez jątrzącą się pod skórą dumę, uwłaczające. Stojąc w uporczywym milczeniu opuszczonego od kilku dni mieszkania, trzymając w drżących palcach nieotworzone nigdy koperty noszące woskowe pieczęcie z grawerem jej własnych inicjałów, przyzwoliła sobie litościwie na nieme łzy, naiwnie sądząc, że to wystarczy; pęczniejący w krtani szloch, boleśnie uciskający, jak jej się zdawało, samo tętniące płytko serce, powstrzymała dłonią przyciśniętą ciasno do ust, jak gdyby chciała ukryć tym gestem drżenie karminowych warg i brody: przed pustką, ogłuszającą ciszą, dojmującą nieobecnością rezonującą w szumie pulsu zadawanym sobie wyrzutem – spóźniłaś się. Choć wprawdzie wyrocznia, która niecałe pół godziny wcześniej schwyciła ją raptownie za nadgarstek, nie pozostawiała między swoimi proroczymi słowami miejsca na powstrzymanie wyroku Norn, choć zwietrzały ślad znajomej bytności w mieszkaniu jasno wskazywał na to, że jej przyjaciółki nie było w nim już od kilku dni, nie mogła powściągnąć w sobie poczucia, że ta niecała godzina, kilkadziesiąt minut, tysiące przeciekających w pośpiechu sekund mogły coś jeszcze zmienić. Powstrzymać werdykt wydany decyzją nieubłaganego losu, posługującego się okrucieństwem mieszkającym w ludzkich ciałach jak doskonałym narzędziem zbrodni. Gdyby zjawiła się minutę wcześniej, gdyby nie zlekceważyła uporczywego braku odpowiedzi na jej listy, gdyby nie kryła się tchórzliwie za ich treścią, zamiast stanąć u jej progu osobiście, gotowa na konieczną konfrontację, w której musiałaby jej ulec, jak tyle razy wcześniej. Kobieta z fiołkiem – głos prorokini, sprany i bezdyskusyjny, wtłoczył w świadomość piołun przestrachu, zanim jeszcze przetkała niespokojny domysł w niepodważalną prawdę. Kobieta z fiołkiem; kobieta, której wsuwała fiołek za zarumieniony płatek ucha, której układała spirale kasztanowych włosów na spąsowiałym policzku, której niegdyś zaplatała gęsty, kasztanowy warkocz, by przewiesić jego ciężar przez nagie ramię – to żywe i to wyciosane w marmurze.
    Roztrzęsiona niemo płakała przed ciszą mieszkania, tylko krótką chwilę w miłosiernym przebłysku pobłażliwości wobec siebie samej; później, wciąż roztrzęsiona, choć już  wbrew sobie, drżącymi dłońmi wysunęła wszystkie szufladki antycznego sekretarzyka, przejrzała tkwiące w nich sterty listów, wyjęła te napisane jej własną ręką i schowała je głęboko pod połą płaszcza, w kieszeni przylegającej do dudniącego w piersi serca, pilnując by wszystko domknąć, ułożyć tak, jak było ułożone wcześniej. Niedługo później, wciąż roztrzęsiona, otwierała okno w samochodzie i rozplątywała aksamitną chustkę noszoną na czerni włosów, nagle zaciskającą się nieprzyjemnie na słabiźnie gardła, choć węzeł spinający jej rogi był luźny i miękki; miała klaustrofobiczne wrażenie, że inaczej zachłyśnie się tym uwłaczającym roztrzęsieniem i straci oddech, udusi się w kadzi własnego nerwowego rozgorączkowania. Już nie płakała, ale pobliźnione palce wciąż bezsilnie drżały, słabe i zdrętwiałe, kiedy naciskała nimi na skrzydło drzwi wejściowych siedziby Kruczej Straży. Na wnętrzu omdlałych dłoni tkwiły rozpalone smugi startej z ust szminki – poniżający dowód minionego napadu płaczliwej słabości; zaszklenie oczu chowała tymczasem za ciemnymi szkłami okularów, choć dzień był nieprzyjemnie zachmurzony, przesłonięty grubą powłoką posiniałych kołtunów.
    Za progiem uderzyło ją rozgrzane powietrze i musiała przystanąć, czując szarpnięcie nagłych mdłości; szumiało jej w uszach, wnętrze głównego holu, przesłonięte gęstą mgłą szkieł okularów, zakołysało się nieprzyjemnie, a myśli, dotąd trzymane w ciasnych pętach usilnego opanowania, zmąciły się pod falą niepewności. Udając zajętą ściąganiem chustki, rozpinaniem pierwszych guzików płaszcza, spróbowała odetchnąć głębiej, wypuszczając powoli powietrze przez rozchylenie warg, nim dotarła jednak do końca tchu, na którym miało czekać na nią potrzebne uspokojenie, blada, roztrzęsiona prośba wymknęła się z jej ust, przybierając się w brzmienie znajomego nazwiska człowieka, który niespodziewanie pojawił się tuż przed nią, zmierzając zapewne do swoich obowiązków, zajęty i nieświadomy, dopóki nie wstrzymała go dłonią wsuniętą impulsywnie w marszczenia rękawa na zgięciu łokcia.
    Oficerze Sorsa. Potrzebuję pomocy.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Ten dzień był pracowity jak każdy inny. Poranne spotkanie z innymi starszymi inspektorami i wyższymi przełożonymi, mające na celu zaplanowanie działań na kolejny okres dla nich, ale i dla podwładnych. Sorsa niewiele miał do powiedzenie – po trwającym kilka tygodni urlopie dopiero dochodził do swojego typowego, wiecznie zapracowanego stanu, jednak nie mógł przechodzić obojętnie wobec to nowych doniesień o niebezpieczeństwach w Midgardzie. Podobno w najbliższym czasie szykować mógł się na coś nowego, na kolejne działania mające na celu zapewnienie mieszkańcom większego bezpieczeństwa, na więcej akcji, ale i na więcej zagrożenia. On sam wszystkie tego typu informacje przyjmował z pokorą godną kogoś, kto na fachu tym zjadł sobie już zęby. Akceptował informację o tym, że kolejne działania mogą być coraz śmielsze, a wypady coraz mniej bezpieczne, pogodził się z losem tym wybierając taką, a nie inną ścieżkę życia. Wiedział też jednak, że młodsi pracownicy nie zawsze byli tak stali w przekonaniach i tak moralnie ustatkowani jak on. Liczył się z możliwym oporem. Cwaniactwem. Koniecznością przemawiania im do poczucia obowiązku, możliwie koniecznością podpisywania się pod ich wypowiedzeniami lub darcia ich w chwili, kiedy uzna, że w ich przypadku można jeszcze coś ugrać, a strata mogłaby okazać się w tym okresie zbyt bolesna.
    Był jednym ze starszych pracowników na swoim stanowisku. Czasami czuł, że wiele spojrzeń obraca się w jego stronę w poszukiwaniu inspiracji, w końcu wiele już przeżył, a co za tym idzie – wiele mógł ich nauczyć. Wiedział też, że teraz, jak nigdy jeszcze wcześniej, przy tak ogromnej pladze zaginięć i śmierci, nie mogli rezygnować z żadnych ludzi. Nie wszyscy byli tego zdania – niektórzy woleli w końcu, by przy straży pozostały jedynie skłonne do poświęceń i lojalne jednostki.
    Może te spotkanie poróżniło niektórych Strażników i może dlatego Untamo przemieszczał się po Hallu z nieco niemrawą miną. Zaciskał palce na teczce z notatkami ze spotkania. Z sali wyszedł niemal ostatni, wydając się w krótką dyskusję z innym, zgadzającym się z nim Strażnikiem. Wszyscy w tych czasach wahali się jednak i niepokój sprawiał, że czasami bez sensu rzucali sobie do gardeł. Szkoda tylko, że Untamo nie lubił krzyków i podniesionego głosu, a operował jedynie perswazją i chęcią przemówienia komuś do rozsądku.
    Może dlatego też trochę emocjonalnie podszedł do sprawy, ewidentnie martwiąc się o właściwość swoich przekonań. Nad myślą tą nie mógł pochylać się jednak aż nazbyt długo, bo z chmury zmartwień wyrwało go lekkie pociągnięcie za łokieć. Delikatne, jak delikatnym był dotyk kobiecej dłoni. Spojrzenie pomknęło w bok, naturalnie speszone tym, że poddał się myślom na tyle, by móc nie zauważyć zbliżającej się sylwetki.
    - Sohvi… – powiedział od razu, kiedy zobaczył jej twarz, chociaż dopiero po kilku uderzeniach serca spostrzegł anomalię w jej wyglądzie. Rozpięta jakby w pośpiechu, z twarzą wyrażającą niepewne emocje, chociaż z oczami skrytymi pod ciemnymi okularami. Dłoń która pomknęła ku niemu moment wcześniej nosiła na sobie ślady startej szminki, które momentalnie zauważył. – Sohvi, co się stało? Ktoś ci coś zrobił? – zapytał, momentalnie chwytając ją za łokieć, jakby nie mając pewności, że ta zaraz nie omdleje na umorusaną kurzem i błotem podłogę korytarza. Dłoń w której dzierżył teczkę oparła się na jej plecach w nienachalnym, bardziej dżentelmeńskim geście, kiedy spróbował poprowadzić ją ku fotelom ustawionym z boku korytarza, niedaleko sekretariatu, w którym przyjmowano interesantów trujących im głowę sprawami nie kryminalnymi, nie Strażniczymi, a bardziej – systemowymi. Obecnie pomieszczenie poczekalni pozostawało puste, chociaż za drzwiami słychać było głosy pracownic administracyjnych. – Usiądź, potrzebujesz pomocy medyka?



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Przez pion kręgosłupa przepłynął jej zimny dreszcz, jaskrawy, gorący impuls przychodzącej zbyt późno świadomości własnych odruchów – dłoń, zawieszona w niemej prośbie na jego rękawie, skostniała bezsilnością i blada, bielała na ciemnym materiale jak niepowstrzymany w porę zdrajca jej usilnego opanowania. Spuściła na nią spojrzenie, jak gdyby zaskoczona wobec jej nieposłusznej pochopności, zauważalnie w pierwszej chwili zawstydzona proszalnym wydźwiękiem popełnionego w roztargnieniu gestu; miast jednak ją cofnąć, odwieść się od tego przejawu rozstrojenia ku dufnym pozorom spokoju, nawet jeśli wątpliwie przekonującym, jakie byłyby jej wygodniejsze, zwinęła drżenie palców na jego przedramieniu w uścisku ledwo silniejszym niż dotychczas, w przejawie ufnej rezygnacji z udawania przed nim czegokolwiek. Roztargnienie nie pozwoliło jej zauważyć nawet, jak prędkie i instynktowne było jej imię na jego ustach – odruchowe, jakby pomimo upływu czasu od ich ostatniego spotkania trzymał je wciąż pośród wspomnień bliskich wartkiej tafli myśli; choć prędzej, jak mogłaby sądzić – z mniejszą zuchwałością i entuzjazmem – była to wina wyćwiczonego zawodem refleksu kojarzenia i odławiania z pamięci rzeczy obecnie istotnych. Zauważyła za to jego spojrzenie: trzeźwe i nagle czujne, zawieszone na niej w przebłysku odruchowego skupienia, zbierające z niej poszlaki i dowody, zaczątki kolejnych pytań, które wychyliły się ku niej z łagodnym zatroskaniem, jakiemu nie mogła się przeciwstawić. Jakąś częścią siebie odczuła iskrę czupurnego gniewu, jak gdyby tkwiąca w niej dumna potrzeba samowystarczalności zaogniła się mimowiednym buntem przeciw okazywanej jej troski; wstrzymywane w sobie dotąd roztrzęsienie wyzuło ją jednak z wszelkiej możności stawiania oporu, choć więc w pierwszym odruchu zesztywniała pod dotykiem chwytającym ją za łokieć, nie oponowała. Co więcej, nie znajdowała nawet przebłysku złośliwości, jaką mogłaby przykryć cichą wdzięczność za objęcie wsuwające się przezornie na jej plecy.
    Nie – odpowiedziała, wyraźnie chcąc powiedzieć coś więcej, rozchylone wargi drgnęły jednak bezgłośnie, szum w skroniach wzmógł się, ciało, dotąd zesztywniałe, nagle odtajało, opierając się na jego ramieniu, ulegając pod falą dotkliwszego osłabienia; na piersi, w kieszeni, w której schowała wykradzione w pośpiechu listy, dudniło serce, jej własne jakby na zewnątrz, jej własne nienaturalnie głośne, jej własne odebrane z szuflady antycznego sekretarzyka w pustym domu pełnym dotkliwej, odstałej, nieobecności. Co, jeśli nie wzięła wszystkich? Co, jeśli któryś przeoczyła? Jeśli zostawiła odcisk swoich ust na niezauważonej kopercie? Powinna tam jeszcze wrócić, powinna wrócić, zanim wpadną tam obce ręce, poszukujące, impertynenckie, nierozumiejące.
    Przepraszam – dodała słabiej, z nietypową kornością dając się poprowadzić, ufając wprawdzie w tej chwili Untamo bardziej niż sobie samej, z pewnością bardziej niż gruntowi, nagle pod nią rozmiękłemu, chwytającemu za podeszwy butów, czyniąc ją zawstydzająco nieporadną. – Przepraszam, jest tutaj duszno – powtórzyła, starając się mówić mocniej, trzeźwiej; podniosła znów rękę, chcąc odsunąć górne części płaszcza od szyi, ostatecznie zawiesiła ją bezsilnie na nierozpiętym guziku, znieruchomiałą i wiotką, jak gdyby zapomniała wpół ruchu, co zamierzała uczynić. Usiądź, więc usiadła, zdając się bardziej na bezpieczną instrukcję jego głosu niż własną rozkołysaną przytomność; ciemne szkła, nasunięte na źrenice, przyprawiały ją o spotęgowanie klaustrofobicznego uczucia zaciskającego się na oddechu, zsunęła je więc wreszcie, odsłaniając przeszklone spojrzenie, zwilgniotniałe rzęsy, zaczerwienienie spojówek. Odnalazła spojrzeniem jego twarz, dwoje błękitnych oczu skupionych na niej, czujnych, pilnych, nieznośnie łagodnych i przejętych. Wybiera pan moje imię czy moją ufną szczerość? – Imię. Na zaufanie lepiej sobie zapracować.
    Nie chodzi o mnie; nic mi nie jest – wyjaśniła w końcu, dochodząc powoli do siebie, odzyskując zwyczajną sobie mocną surowość tonu, choć nietypowo dla siebie uciekając ze skrzyżowania spojrzeń; patrzyła wciąż ku niemu, ale wyraźnie unikając bezpośredniego kontaktu, niebieskiego lśnienia jego tęczówek i ciepłej, żywej troski zastygłej w czarnych kręgach źrenic. – Nie potrzebuję…pomocy chciała powiedzieć, osłonić się tym przed jego przejęciem, zdając sobie jednak sprawę, że musiałaby samej sobie zaprzeczyć. – Chciałam zgłosić zaginięcie – oznajmiła spranym, rzeczowym, dostrzegalnie wysilonym z siebie głosem. – Zaginięcie Milji Männikkö – zdążyła powiedzieć jeszcze, nim broda nie zadrżała jej zdradliwe, spojrzenie zaszło znów taflą łez, palce zacisnęły się na chustce ściągniętej wcześniej z szyi. – Nie, nie zaginięcie. Znajdziecie ją z parę dni, wyrocznia… wyrocznia powiedziała, że… – urwała, bo krtań ścisnęła jej się nagle, dławiąc dalsze słowa. Znów niemy płacz, choć już nie przed ślepą ciszą; dłoń przytknięta ciasno do ust, zasłaniająca drżenie warg, łzy przelewające się przez krawędź usilnego opanowania, nieposłuszne i poniżające. Bladą twarz odwróciła w bok, pochylając skroń, jak gdyby naiwnie sądziła, że może się tym sposobem przed jego wzrokiem ukryć.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Widząc bezradną walkę roztrzęsionych placów z guzikiem płaszcza, Sorsa prawie powędrował już ku niej w asekuracyjnym geście, porzucił jednak ten pomysł, by nie wyjść na nietaktownego w obliczu kobiety. Smutnej, wystraszonej, pogrążonej w żalu Vanhanen, którą zapamiętał zupełnie inaczej. Nie żałowała sobie szczerości, była zdecydowana, bezpardonowa – teraz wydawała się rozbita, zagubiona, nieszczęśliwa. Nie chciał wiedzieć Sohvi w takim stanie – nie wiedział jak jednak powinien jej teraz pomóc. Była tu nie dla jego obecności, a w celu poszukiwania sprawiedliwości. Przyszła zgłosić zaginięcie, nie odszukać jego samego – od czasu ich ostatniego spotkania bowiem ani razu nie zobaczyli się już, pomimo tego, że ten w dżentelmeńskiej manierze odprowadził ją pod sam dom, zajmując rozmową, która zdaniem jego – nie była fatalna, nurząca, skreślająca ich znajomość. Gdyby szukała kontaktu z nim – nie zwracałaby się do niego tylko w cierpieniu. Spotkanie, tak samo jak wtedy, na urodzinach Skoga, było przypadkowym i Sorsa wmawiał sobie, że nie powinien o tym zapominać – powinien zachowywać się pewnie najbardziej profesjonalnie jak powinien… A mimo to, w obliczu urzędniczki (jak i pewnie większości kobiet w niedoli), miękł niczym splamiony łzami śnieg.
    - Nie jest tu duszno, jesteś strasznie roztrzęsiona… – powiedział do niej. Znał zaklęcie, które mogło jej pomóc. Był pewien, że to powiodłoby się i dało jej nieco ulgi, omamiło, być może oszołomiło na krótką chwilę. Ale dało też wytchnienie, możliwość zebrania myśli, przedstawienia sprawy jaśniej i klarowniej. Sorsa nie miał jednak nawet odwagi, by spytać Vanhanen o pozwolenie, wydawało się to nie na miejscu, nie miał on prawa używać na niej jednak zaklęć bez pozwolenia. Moralność jego krzyczałaby bezradnie, gdyby tylko spróbował. W głowie dokończył sobie zdanie, o braku potrzeby pomocy. Znał takich jak ona – takich, bo rzadko kobiety, częściej mężczyzn. Wiecznie upartych w swoim przekonaniu o samodzielności, cholernej, nieustępliwej samodzielności. Uwięzionych w przekonaniu, jakoby to emocje, szczególnie te negatywne, były powodem do wstydu. Sam taki był, dopiero w obliczu Klary, dorosłej Klary, tak bardzo podobnej usposobieniem do Sohvi, postanowił złamać się, pęknąć i okazać słabości. Ta nie wzgardziła nim wtedy – tak samo on nie miał zamiaru wzgardzić dawną wizją Sohvi, widząc ją w wydaniu innym niż kilka miesięcy temu. – Teleportuję nas do mojego gabinetu, zgadzasz się? – powiedział, kiedy tylko ta ogłosiła chęć zgłoszenia zaginięcia i wymieniła nazwisko, które zapisał w pamięci, jednak które również wolałby zamieścić na papierze. Być może powinien odesłać ją do działu zaginięć, by jej sprawa stała się kolejną sprawą odłożoną obok rozlicznych zaginięć odnotowywanych w tym okresie. Nie miał jednak serca, by unosić się skrupulatnością Strażnika, dobrze zapoznanego z procedurami. On mógł przyjąć zgłoszenie tak jak każdy inny pracownik jego wydziału. Oszczędziłby w ten sposób czas innym, jak i roztrzęsionej Vanhanen. Vanhanen, która po chwili zaczęła płakać rzewnymi łzami. Widocznie nie słuchała jego pytania, widocznie musiała wyrzucić z siebie coś, co gryzło ją niemożebnie. Widocznie znajdowała się w tak wielkiej rozpaczy, by nie zwracać uwagi na obce oczy, które zaraz mogły pojawić się w poczekalni. Sorsa czuł, że powinien złożyć dłoń na jej ramieniu w pokrzepiającym geście lub udostępnić jej ramię do płaczu, jednak było to nieprofesjonalne. Siedział zatem niczym ten kołek, wpatrując się z niepocieszoną miną w jej ugodzoną smutkiem twarz.
    - Sohvi, może to wszystko pomyłka, może wyrocznia nie mówiła o niej… Najpierw rozważymy sprawę zaginięcia, dopiero potem rozważymy czarne scenariusze. Proszę, bądź dobrej myśli… – spróbował pokrzepić ją. Tyko tyle mógł zrobić w tym momencie, czując okrutną bezradność.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie znosiła go w tej chwili za to, że tak bezceremonialnie obchodził się z prawdą – że wypowiada ją na głos, kiedy sama próbowała tuszować jej nieprzejednaną ewidentność popękanym gwaszem nieprzekonującego usprawiedliwienia. Że nazywał po imieniu to, co spłycało jej oddech, mąciło myśli, zawieszało się u szyi kamieniem młyńskim ciągnącym głębiej w zgęstniałą mgłę wewnętrznego rozedrgania; że nie pozwalał jej zachować nawet tej sztucznej, niewystarczającej namiastki usilnych pozorów. Gdyby nie obawiała się, że grunt usunie jej się spod stóp, jeśli tylko zabraknie asekuracji jego ramienia, być może spróbowałaby wobec jego stwierdzenia butnie udowodnić swoją samodzielność: wysunąć się z jego objęcia, unieść drżącą brodę i powtórzyć ponownie jest tutaj duszno, jak gdyby mogła wystarczająco stanowczym stwierdzeniem przeinaczyć rzeczywistość, a przynajmniej trzeźwą percepcję inspektora. Była tymczasem boleśnie świadoma, że nie mogła się teraz bez niego obejść; że gdyby tylko przedwcześnie ją puścił, świat zakołysałby się mocniej niż dotychczas i kurczowo przytrzymywane ostatki równowagi wyślizgnęłyby jej się pod spienioną falą uczuć uderzających teraz ze spóźnioną gwałtownością. Nie znosiła go za to, że był świadkiem jej roztrzęsienia i nie znosiła go za to, że był jej nie tylko potrzebny, ale też konieczny. I za to, że odczuwała w tym wszystkim mimowiedną wdzięczność Nornom, że nie był to ktoś inny – bo pośród licznych możliwości innych przypadków, zdawał się nieomal dowodem ich łaskawości.  
    Usadzona wreszcie na fotelu, wymawiając to, co wcześniej wielokrotnie powtarzała w myślach i w bezgłośnym ruchu warg jak przyznaną jej rolę w scenariuszu tej tragedii, miała nieprzyjemne wrażenie, że czuje wciąż na nadgarstku uścisk kościstych palców starszawej wyroczni; że przed oczami przepływają jej brunatne plamy wątrobowe na wysuszonej skórze jej żylastej ręki. Zanim zdążyłaby uchwycić się zadanego jej pytania, propozycji niosącej ze sobą obietnicę konfidencjonalnej prywatności, to przepadło w jej myślach gdzieś między bolesnym skurczem serca a cichym, upuszczonym przypadkiem westchnieniem, pogłosem nadchodzącego płaczu, który próbowała zamknąć pod pokrywką przyłożonej do ust dłoni. Czuła na zaciśniętych wargach chłodny dotyk obrączki opasującej serdeczny palec, od którego zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze; na podniebieniu wyczuwała fantomowy, metaliczny posmak.
    Zamknęła powieki, drżąc na całym ciele, próbując odetchnąć głębiej przez nos, słuchając jego słów, pokrzepiającego, szemrzącego przyjemnie głosu, jakiego starała się złapać, zdając sobie jednak sprawę, że nie mógł mieć racji, że w starciu z głosem völvy dudniącym jej w skroniach udręczającym echem, nie miał cienia realnej szansy, żadnego autorytetu pozwalającemu mu na skuteczny sprzeciw. Przez chwilę chciała mu jednak uwierzyć. Sprzeniewierzyć się rozsądkowi i popaść w bluźnierstwo przeciw boskiemu darowi wyroczni; zarzucić jej kłamstwo, mieć nadzieję, że się myliła, że kiedy zawróci się i zapuka znów w drzwi Milji, te skwapliwie ustąpią, wsuwając jej w objęcia kobietę noszącą wciąż te same fiołkowe perfumy, które lata temu wynosiła ze swojej pracowni wplątane w swoje włosy jak zdradliwy dowód.
    Odsunęła wreszcie dłoń od ust, odzyskując wystarczająco spokoju, by zapanować nad swoim głosem i ciałem, choć broda drżała jeszcze, kiedy zwróciła ku niemu ciemne spojrzenie; łzy zatrzymały się na niej jak krople deszczu zawisłe u krawędzi potrąconych wiatrem liści. Wyciągnęła ku niemu rękę pierwsza, odnajdując tę jego, bezradnie odłożoną, niezdecydowaną, nakrywając ją swoją ostrożnie; odnajdując jego spojrzenie na ułamek chwili, opuściła znów wilgotne rzęsy, wypuszczając przez rozchylone usta dygoczące w wysiłku opanowania powietrze.
    Zabierz mnie do siebie. Nie mogę… nie chcę mówić o tym tutaj – powiedziała cicho, tonem surowym przez napięcie, do jakiego musiała naprężyć struny głosu, by jej nie zawiódł. Zacisnęła drugą dłoń na materiale swojego płaszcza, szykując się na nieprzyjemne szarpnięcie teleportacji, do którego nigdy nie potrafiła nawyknąć; między ściągniętymi brwiami zarysował się cień delikatnej bruzdy, karmin szminki zatarł się na granicy dolnej wargi, starty lekką smugą na brodę.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Gdy spracowana dłoń rzeźbiarki dotknęła tej jego, nadgryzionej już zębem czasu, tylko spojrzał ku niej bezradnie. Skoro ta sama dopuszczała możliwy dotyk do wiadomości, a być może doszukiwała się w nim nawet cienie pocieszenia – on sam nie czuł już tak wielkich moralnych oporów. Zawsze starał się być dżentelmenem, nie dopuszczał się nieuprzejmych gestów nawet wobec kobiet na których opinii niekoniecznie mu zależało; Sohvi polubił, zapałał do niej cieniem sympatii, wtedy kiedy spotkali się po raz pierwszy. Była zdecydowana, jakby męska w niektórych działaniach, niezależna. W oczach analitycznego Sorsy nie lubiła obnażać swoich słabości, co wyłapał czujniej obserwując jej gesty. Wydawała się dławić płaczem, jakby ten przebijał się przez ostatnie warstwy jej psychicznej wytrzymałości. Znikająca kobieta musiała coś dla niej znaczyć - dziewczęta miały to do siebie, że budować im przychodziło przyjaźnie silne, często na całe życie i pomimo możliwych zmian na ścieżkach życia. Kolejne spojrzenie na jej twarz zdawało się obnażać kolejny wniosek – rozmazany makijaż, drżące wargi, rozbiegane spojrzenie – nie zależało jej obecnie na tym, by wyglądać atrakcyjnie, ba – nawet schludnie. Niesiona emocjami porzuciła to, co przypisać można było jako atrybut typowo kobiecy – dbałość o wygląd zewnętrzny i to jak postrzegana będzie w środowisku – dawało to już kolejny powód by myśleć, że emocje były nieudawane, szczere, a presja z nimi związana ogromna.
    Dłoń Untamo obróciła się, a palce mocniej zacisnęły na tych należących do Vanhanen. Chciał przebić się do jej umysłu sygnałem, że nie jest tu sama i nie zostanie pozostawiona w pojedynkę z niedolą, która ją spotkała. Wiedział, że w obecnej sytuacji Mijla zostanie z pewnością zepchnięta do roli kolejnej z zaginionych – zginie w tłumie, zamilknie w gwarze płaczu wielu poruszonych podobnymi zdarzeniami rodzin. Wiedział też jednak, że gdyby chciał, mógłby odezwać się do kogoć wyżej, nadać sprawie większy priorytet lub chociaż próbować to zrobić. Znał wielu pracowników działu zaginięć, a i miał mniejsze czy większe kontakty w mediach… Tylko czemu? Co by to dało? Wyrocznia czytała słowa z ust Norn, sprawa mogła być… Zamknięta.
    Sorsa wstał, nie wypuszczając jej dłoni ze swojej, a potem stając przed Sohvi pozwolił sobie a wykonanie ruchu wolną ręką i… Przeniesienie ich do gabinetu. Szarpniecie nie było aż tak bolesne, jak mogłaby spodziewać się Vanhanen – albo ze względu na to, że Inspektor doskonale znał miejsce, do którego się przemieszczał, albo dlatego, że skupił się solidnie, by nie wywoływać u urzędniczki jeszcze większych, negatywnych odczuć. Ta pojawiła się momentalnie w fotelu ustawionym z przeciwka biurka. Na siedzisku bardziej miękkim od tego w poczekalni, ale i nieco wyższym. Kiedy już dokonał wspólnej teleportacji, mógł wreszcie wypuścić jej palce i przemieścić się nieco w bok, ku szafce z ustawionymi nać teczkami. To nie teczki spraw, raczej prywatne notatki Sorsy, w końcu te pierwsze magazynowano raczej w archiwach chronionych odpowiednimi zaklęciami. Zmieszana mina Untamo zaginęła za jego odwróconą tyłem sylwetką. Przejechał palcami po krawędzi jednej z niższych, ustawionych na wysokości pasa półek, jakby chcąc zebrać myśli. Załatwianie spraw zawodowych z poznanymi na prywatnej stopie osobami było… Trudniejsze.
    - Przyniosę ci zioła uspokajające, jeżeli będziesz chciała. Chcę ci pomóc, Sohvi, niedawno przechodziłem przez bolesną stratę, wiem jak to jest myśleć o kimś i wiedzieć, że już nigdy nie zobaczy się jej uśmiechu i nie usłyszy jej słów – obrócił się na nowo ku niej, a potem przestąpił znowu ku biurku, by oprzeć się jedną dłonią o jego dębową powierzchnię. Oparł spojrzenie na rozmazanej szmince. Wychowanie sugerowało jednak, by nie zwracać uwagi na taki szczegół żeńskiego wyglądu. Pamiętał gdy jego córka pachnąca (jego zdaniem) pierwszym alkoholem i wymiocinami powróciła do domu w podobnym stanie. Osobiście starł jej w twarzy makijaż i położył w salonie, by nie wprawiać matki w zakłopotanie i stres. Przymknął oczy, jakby chcąc odgonić od siebie myśli związane z Essi i Klarą. Rana po stracie tej pierwszej była ledwo zagojona. – Próbowałem zaklinać rzeczywistość, wierzyłem, że da się oszukać Norny, ale i tak musiałem pozwolić jej odejść. Moja córka specjalnie została lekarzem. By ją wyleczyć… Ale wszystko to jak krew. Jak krew w piach... – głos zadrżał, nawet nie teatralnie, gdy znowu zrobił się emocjonalny. Czuł jednak, że podzielenie się swoim bólem, pozwolenie na wyrzucenie wątpliwości komuś innemu, komuś spoza rodziny… Pomoże zarówno jemu, jak i jej. Chciał sprawić, że Sohvi nie poczuje się jedyną słabą w tym pomieszczeniu. Każdy z nich znosił co dzień trudy losu. Sam nawet nie miesiąc temu płakał niczym bóbr. Rzewnymi, nieznanymi od lat łzami. – Chcesz wiedzieć co stało się z twoja przyjaciółką czy wolisz by po odnalezieniu nikt nie przekazywał ci informacji?



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Łagodny uścisk ciepłej dłoni ujmującej jej rękę przynosił pocieszenie, o jakie nie potrafiłaby wprost poprosić – nie potrafiłaby nawet przyznać przed samą sobą, że istotnie podobnego gestu potrzebuje. Jak gdyby zbyt długo trwała już ze swoimi problemami sama i teraz nie wyobrażała sobie, że mogłaby wyartykułować je na głos przed kimś i że mogłaby ufnie oczekiwać wsparcia. Zamiast tego stawała przed lustrem w łazience, zwilżała chłodną wodą kark, spoglądała sobie w zmęczoną czerń oczu i – przede wszystkim – konsekwentnie milczała, wekując bolesne myśli w blednącym ciele, coraz bardziej przeźroczystym spojrzeniu, przygasłym. Za drzwiami słyszała dyskretne szuranie kroków męża, do którego nie chciała wracać. Psychologa, z którym nie chciała rozmawiać – czerpała coraz mniej przyjemności z jego towarzystwa, pomimo wszelkiej miłości, jaką do niego żywiła, wiedząc, że w każdej upływającej wspólnie chwili próbuje rozbierać jej milczenie na cząstki pierwsze; czuła się przy nim zawsze jak delikwent postawiony pod ścianą oczekujący ostrzału pytań.
    Teraz nie mogła milczeć – choć tak silnie wolałaby wrócić do domu i nie mówić nic; należało zgłosić zaginięcie, należało przekazać słowa wyroczni dalej, należało powiedzieć prawdę, ale pomimo roztrzęsienia zachować wystarczająco rozsądku, by ostrożnie pominąć to, co bolało najsilniej. Musiała uchylić to, czego nie chciała uchylać i ten krótki uścisk dłoni, choć pozornie zaledwie konieczność pozwalająca im przenieść się bezpiecznie w ciszę jego gabinetu, znaczył wobec tego więcej niż się spodziewała – świat za kurtyną opuszczonych powiek zakołysał się, żołądek ścisnęło znajome, choć wyjątkowo łagodne, uczucie, twarde krzesło poczekalni zmiękło rozmyte w wygodniejszy fotel, a kiedy dłoń Untamo cofnęła się, wypełniwszy już swoje zadanie, odczuła ten brak nieomal dotkliwie. Była ostatecznie, wbrew temu, co wmawiała sobie i co wmawiała innym, człowiekiem potrzebującym cudzego ciepła, by nie skostnieć zupełnie.  
    Otworzyła oczy, na ułamek chwili tylko zawieszając spojrzenie na jego odwróconej sylwetce, zanim nie potoczyła nim drętwo w kierunku okna za biurkiem, przy którym się znalazła. Słuchając go, poruszającego swoimi słowami tak tkliwy nerw pamięci, obserwowała jak jasność dnia rozlewa jej się na zaszklonej źrenicy, rozmywa się przez przeźrocze gęstniejących znów łez. Próbowała przypomnieć sobie uśmiech przyjaciółki, ale nie była w stanie; może przez zawodność własnej pamięci, nie widziały się wprawdzie długo, ledwie czasem wymieniając korespondencję, może przez podświadome przeczucie, że nie mogłaby tego wspomnienia w obecnej sytuacji znieść. Mrugnęła, pozwalając, by widok za szybą nabrał znów ostrości. Untamo stał znów obok, z dłonią wspartą o biurko, ciepłą dłonią przynoszącą cień pocieszenia; drgnęła wreszcie na dźwięk synonimicznego bólu w jego głosie, zaskoczona jego szczerością, wdzięczna za nią.
    Nie wiedziałam, że masz córkę – odezwała się po chwili ciszy, nie wiedząc sama, dlaczego ze wszystkich jego słów chwyciła się akurat tego; dlaczego nie potrafi odnieść się do tego, co silniej nagliło o uwagę. Kąciki jej warg drgnęły zaraz nieznacznie, w słabym echu bladego, przepraszającego uśmiechu. – Przepraszam – mruknęła, zbierając grzbietem kciuka łzy z policzka, zanim na podniosła wzrok ku jego twarzy. – Przepraszam, przykro mi – powściągnęła chęć, by odnaleźć znów jego dłoń, zwrócić mu ten pokrzepiający okruch ciepła, tknięta niespodziewanym drżeniem jego głosu. Nie pozwalał jej być w tym rozedrganiu samej, jak cicho sobie uświadamiała, poniekąd zakłopotana tą myślą, przede wszystkim poruszona tą dobrocią, przez którą oddawał jej cząstkę swojej słabości. – Jej matka...?
    Łatwiej było przeorientować się na jego stratę – przez chwilę nie myśleć o własnej, o szarpaniu w sercu, o sekrecie zamkniętym w kieszeni; jak gdyby odnajdując dla siebie nowy środek ciężkości, stateczniejszy i bezpieczniejszy. Zdawała sobie sprawę, że wprawdzie nie wiedziała o nim wiele, nie znała go prawie, choć wydawało jej się, przez wspomnienie swobodnej radości tamtego wieczoru, że byli sobie dalece bliżsi niż w rzeczywistości. Zadane niedługo później pytanie zaległo w powietrzu ciężarem, ku któremu zwracała się znów niechętnie. Milczała w dostrzegalnym wahaniu, bezmyślnie pocierając opuszką kciuka złoto pierścionka, w nerwowym tiku lub – dla ludzi znających ją dłużej i bliżej – tiku zdradzającym cichą kalkulację.
    Wiem, co się stało – powiedziała, upewniwszy się, że zdoła zapanować nad głosem, choć ten zdawał się anemiczny i wyschnięty. – To samo, co przydarzyło się pozostałym. Nad brzegiem Golddajávri... – opuściła spojrzenie, natychmiast powstrzymując kciuk, zbierając dłonie w nerwowy splot na kolanach. – Ze świtem znajdziecie ją nad brzegiem Golddajávri. Völva mówiła, że już za późno, ale mimo to... myślałam, że jeśli się pospieszę, jeśli... drzwi były otwarte, ale jej już nie było... może gdybym odwiedziła ją wcześniej – wargi zadrżały jej znowu, po pochylonym licu spłynęły znów łzy, otarła je jakby ze złością, na chwilę rozplatając drżące palce. – Coś mocniejszego, nie zioła – wykrztusiła prośbę w urwanym wydechu, zaraz za nią pozwalając sobie na kolejną, pewniejszą, nie mniej desperacką: – Opowiedz mi o niej. O swojej córce. Jak ma na imię?
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Nie wiedziałam, że masz córkę. Skąd mogła wiedzieć?
    Nie mogła, zakładała w końcu, że był kawalerem. Tacy jak on nie posiadali z zasady nieślubnych dzieci – zbyt wierni, zbyt honorowi, niezdolni do pozostawiania kobiety bez ślubu, niezdolni nawet do pomyślenia o tym, by zostawić na pastwę losu kogoś, kogo przecież się kochało. Dzieci powstawały bez miłości, wielu było rodziców którzy nie darzyli się stałym silnym uczuciem, jednak Untamo przecież nie był taki. Musiało minąć trochę czasu, nim zrozumiał, że tym razem to on, wbrew wszystkim stereotypach o samotnym, porzuconym rodzicu płci żeńskiej, został wykorzystany i nim wyleczył się z młodszej kobiety, minęło trochę czasu. Czasu, w którym podjął decyzję by być tym, kim był teraz, Kruczym Strażnikiem bez reszty oddanym swoim obowiązkom.
    Pewnie gdyby Klara, ta inna, matka jego córki, nie postanowiła rzucić pierścionkiem i odejść z młodszym kolegą ze studiów, Sohvi nigdy nie natrafiłaby na Sorsę w holu, ani nie została z uprzejmością teleportowana do zamkniętego gabinetu. Ktoś zebrałby jej zeznania bez grama emocji, włożył do teczki, a potem ułożył na stercie im podobnych informacji. Informacji o kolejnej znikającej kobiecie. Informacje te pewnie przerzucane byłyby na to kolejne, niższe miejsca, ze względu na niską istotność – zawsze w końcu znalazłby się ktoś ważniejszy, ktoś z bardziej wpływowy, z grubszym portfelem, kto wyciągając teczkę swojego synka, sąsiada czy wujka przyczyni się do stopniowego spychania na dno sprawy drażniącej nerwy Vanhanen. Sorsa nie mógł nic z tym zrobić, wszystko to było zbyt pogmatwane, poza zasięgiem i polityczne. W tym świecie nie było równych szans. On sam też przecież chociaż kilka razy pomyślał dzisiaj o tym, by podać zgłoszenie Sohvi kilka stopni wyżej, byle przyspieszyć działania w sprawie.
    Mógł ganić innych za kumoterstwo, ale między Odynem a prawdą – nie był inny. Mógł tłumaczyć to dżentelmeństwem, cieniem sympatii - był jednak równie szkodliwy dla systemu co pragnący szybszego rozwiązania sprawy polityk czy znany profesor.
    - Nie przepraszaj, nie ma za co, skąd miałabyś wiedzieć – powiedział od razu, chociaż obraz Sohvi zacierał się przed jego oczami. Dziwne drgnienia w nozdrzach, zatoki szykujące się do salwy płaczu. Nic takiego jednak się nie zdarzyło – potrafił w końcu panować nad swoimi emocjami, nad silniejszymi reakcjami. Nie mógł przecież obnażyć aż tak wielkiej słabości przed Vanhanen. Chciał być chwilową opoką, silnym ramieniem na którym mogłaby się wesprzeć, a nie kolejnym ciężarem ciągnącym ją na dno. Nawet jeżeli chciał dać jej myśleć, że obydwoje znajdowali się u progów osobistych tragedii, w które to ona wkraczała, a które to on opuszczał, nie mógł przecież uczynić sobie ze spotkania tego kącika terapeutycznego. Byli tu by spisać zeznania, do jasnej cholery. – Moja. Moja matka. – Czuł się zobligowany do wyjaśnienia sprawy. Jego matka była dla Klary zarówno figurą matki, jak i babki – byłaby zapewne każdym, gdyby musiała i gdyby miała do tego siłę. Choroba odebrała jej zaradność, którą pamiętał z własnej młodości. Uwijała się w końcu jak mogła, by zapewnić godziwy byt swojej jedynej w świecie półsierocie. Tak jak on, Essi do końca życia nie wyszła już za nikogo. Takie było ich fatum, a Untamo oddałby naprawdę wiele, by wiedzieć, że Klara nie podzieli ich losu i nie wychowa dzieci w pojedynkę.
    Teraz musiał już zupełnym przypadkiem powędrować jedną dłonią ku nosowi i otrzeć niby w nerwowym tiku jego końcówkę. Łzy nie popłynęły, chociaż oczy zaczerwieniły się nieznacznie. Sohvi widocznie miała dziś płakać za ich dwójkę. Szybka zmiana tematu z niedoli jego samego, na nieszczęście Vanhanen, wbrew pozorom pozwoliła utrzymać sytuację w ryzach jakiegokolwiek porządku.
    - Coś mocniejszego…  Pragniesz obecności medyka? Wiesz, że nie mogę poprosić o nic mocniejszego – odpowiedział pospiesznie, właściwie nieprzyzwyczajony do odmawiania ludziom w potrzebie. Wiedział, że Sohvi nie liczy pewnie na narkotyki odurzające i pozbawiające kontaktu z rzeczywistością – nie spodziewał się po niej takiej nieodpowiedzialności. Dopiero po chwili zrozumiał, że mogło chodzić jej o coś bardziej prozaicznego. Alkohol? Podawać alkohol komuś, kto przyszedł do niego nie prywatnie, a służbowo? Sorsa odetchnął krótko, a potem w głowie przemknął po półkach odpowiednich wspomnień. Wdzięczność kobiety, która z zadowoleniem mogła obserwować oprawcę swojego syna zza krat. Trzy lata temu. Podobno mocne alkohole nie starzały się tak źle. Czy brandy nabierała z czasem wartości tak jak wino?
    Nie odszedł więc do drzwi, by zawołać medyka, a zwyczajnie wyminął biurko, unosząc dłoń ku górze, jakby chcąc ujawnić gestem zrozumienie. Nakazać jej czekać na to, czego pewnie pragnęła. Jedno zaklęcie otwierające dolną szafkę ustawionej obok okna komody, wylatująca z niego, nigdy nie odkorkowana butelka. Szkło stuknęło o blat, zaraz przed nosem Vanhanen, a drzwiczki zza których się wyłoniło – po chwili zamknięto już mechaniczną siłą mięśni. Nie było tu odpowiednich naczyń, by we dwójkę mogli się napić – zresztą, Sorsa nie czułby się dobrze spożywając alkohol w godzinach pracy. I w trakcie wykonywania pracy.
    Stał tu natomiast czarny kubek po kawie. Kawie, która już dawno wypita nie rozchodziła się nawet po pomieszczeni pod postacią charakterystycznego zapachu. Szybkie machnięcie dłonią, jedno proste słowo i naczynie lśniło czystością.
    Nie powinien nalewać jej tego, tak samo jak nie powinien przyjmować zresztą tego prezentu, którym to teraz mógł ją uraczyć.  Być może nie powinien też pozwalać sobie na taką prywatę, jak odpowiadanie o córce… Ale być może powinni rozmawiać właśnie o tym, dopóki Sohvi nie zazna znieczulenia na własną rękę?
    Kolejne, proste zaklęcie wyrwało korek z grubego ujścia butelki. Płyn natomiast wlał do naczynia już własnoręcznie. Co innego zamki – zamki zamknął przy pomocy kolejnego czaru. Wolał nie myśleć o tym co byłoby gdyby dowiedziano się o tym czym raczył ludzi poszukujących pomocy w murach Kruczej Straży. Po raz kolejny wyminął biurko, by podać kubek prosto w niesione zestresowanymi gestami dłonie Sohvi.
    - Kiedy poczujesz się trochę lepiej, spiszemy wszystkie szczegóły – starał się zachować profesjonalizm, nawet pomimo tego, że za chwilę pewnie przyjdzie mu obserwować, jak Vanhanen zatapia pokryte rozmazaną szminką wargi w trunku. Nie miał tu nawet chusteczek, które mógłby jej podarować. Musiał obserwować zatem oblane łzami policzki czy wysłuchiwać pociągnięć nosem.
    Powinien poprosić o nie którąś ze stażystek. Cóż jednak...
    - Klara – zaczął opowiadać o córce. Nie wiedział czemu po tylu latach, kiedy Klara była już nie dzieckiem, a prawdziwie dorosłą kobietą, wciąż myśl o niej wypełniała jego serce dziwacznym, niespotykanym nigdzie indziej ciepłem. Untamo przysiadł na biurku, a raczej oparł się o nie tyłem ud, byle móc przyglądać się Sohvi i reagować na każdą jej chęć otrzymania większej ilości alkoholu. – Nie wiem jak byłem w stanie wychować kogoś tak silnego na własną rękę – wydawał się być nawet dumny, chociaż bardziej sentymentalny. – Obecnie jest na doktoracie, jest medykiem genetykiem. Daje mi tyle powodów do dumy… – zaśmiał się nawet. Zawsze lubił chwalić się Klarą, teraz jednak, kiedy temat jej matki został wcześniej wywołany do tablicy… Czuł się odrobinę niezręcznie. Co powinien powiedzieć w końcu? Stwierdził już przecież, że córkę wychował sam, bardzo szybko sam – matka chorowała w końcu już od wielu, wielu lat. – Nie wiem po kim to ma, jest taka uparta, silna… Na pewno nie po matce. Po mnie pewnie też nie, bo psia krew, zawsze kiedy o niej mówię, trochę się… – uciekł spojrzeniem i w nerwowym tiku przetarł dłonią po szczęce pokrytej szczeciną. Może mówił za dużo? A może powinien dalej pozwalać nieść się wrażeniu, że Sohvi lepiej czuła się słuchając o sprawach cudzych, zamiast swoich, bardziej bolesnych? – Matka ją porzuciła... To nie daje mi spokoju. Twój mąż jest psychologiem... – pamiętał, oczywiście, że pamiętał, był w końcu śledczym, nie byle prewencjuszem. – Myślisz, że przez to wszystko już nigdy nie stworzy szczęśliwej rodziny?
    Istniała szansa, że Sohvi wyjdzie stąd odurzona – może nie będzie pamiętała tych pytań, może nie poruszy tego tematu poza murami Kruczej Straży.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Założyła istotnie w pochopnym wniosku, że musiał być jednym z tych starszych kawalerów, którzy własnej rodziny zwyczajnie nigdy nawet być może nie rozważali – z różnych powodów, jakimi taktownie nie wypadało się interesować; w przypadku inspektora Sorsy, jak była przekonana, z pewnością z jego własnej świadomej decyzji: nie wydawał się wprawdzie mężczyzną, który miałby mieć problemy z kobietami, w każdym razie przynajmniej nie z ich zainteresowaniem. Był przystojny, zupełnie przyjemny z charakteru, jak zdążyła się na własnej skórze przekonać, męski w sposób zaskakująco strawny, powściągliwie łagodny, pomimo wszystkich przymiotów, jakie musiała od niego wymagać służba w kruczej straży, a które na pierwszy rzut oka nie były w nim tak oczywiste. W pobieżnej, powierzchownej dedukcji nie wzięła pod uwagę niepokorności ślepej miłości i równie bezwzględnego losu – nie pomyślała, że brak obrączki na jego serdecznym palcu mógł wynikać z nieprzewidzianego w życiowych planach nieszczęścia. W gruncie rzeczy nie tak różnego od jej własnego, choć jego konsekwencje były dla nich zupełnie przeciwne: jej nieszczęście wcisnęło w krtań ciężar straceńczych przysiąg małżeńskich, jego natomiast do nich nie dopuściło, złośliwą przewrotnością. Łączyło ich, tragicznie, zgubne dla obojga nieodwzajemnienie.
    W innych okolicznościach znalazłaby może miejsce na wrażenie, że osobliwie było widzieć go w tym miejscu, osobliwie było widzieć go w mundurze i osobliwie było wyobrażać go sobie podczas interwencji czy przesłuchania – widziała jego stanowczość, widziała opanowanie i rozmyślność, znacznie trudniej było wyobrazić sobie brak tych drobnych przejawów naturalnej uprzejmości, surowość tonu czy gniew w jego bystrym spojrzeniu; czy mógł brzmieć tak samo życzliwie, grożąc podejrzanym? czy uśmiechem, jaki pamiętała jeszcze z wspólnie spędzonej imprezy urodzinowej, obdarowywał również ślepców wyłapywanych jak zawszone kundle? Wywierał na niej wrażenie człowieka, który nigdy nawet nie krzyczy – tymczasem niewątpliwie czynił rzeczy dalece gorsze; ten sam mężczyzna, który próbował uspokoić płacz zapomnianego przez opiekunów dziecka, który odprowadzał ją do domu późnym wieczorem, który obejmował ją asekuracyjnie, odprowadzając ku fotelowi i którego głos łamał się, kiedy wspominał niedawną stratę matki. To ostatnie wzbudzało w niej ukłucie cichej, zawekowanej w sobie, goryczy; nie mogła przemóc cierpkiej myśli, że gdyby to była jej własna matka, potrafiłaby być tylko na nią zła, wciąż, niezmiennie, z niegasnącą mimo upływu lat zawiścią. Za to, co zrobiła, za to, czego nie zrobiła nigdy; za to, że umierała do ostatniej chwili nie przejawiając żadnej skruchy.
    Przykro mi – odpowiedziała po chwili z niewymuszoną łagodnością, jak gdyby pod wpływem cieplejszego odruchu serca jej głos, dotąd spięty nerwowością, w końcu choć trochę odtajał. Podskórny impuls instynktownej troski odezwał się w niej znów chęcią sięgnięcia ku jego dłoni, jednak czuła się zawsze w jakiś sposób powściągnięta w podobnych gestach wobec przeciwnej płci: pozwalała sobie nieraz na wiele w żartach zakrawających o niestosowność, ale w momentach tak faktycznej szczerości cierpiała na wewnętrzny, mimowolny opór, jak gdyby nie potrafiła zaufać, wbrew sobie, że jej gest nie zaowocuje zupełnie odmienną interpretacją. Choć nie podejrzewałaby o nic podobnego Untamo, wciąż miała zasadniczo niskie mniemanie o mężczyznach ogółem.
    Kąciki jej warg drgnęły w porywie pozbawionego wesołości rozbawienia, kiedy nie zrozumiał od razu, o co go w istocie prosiła – pokręciła głową, zbierając usta w węższą linię, przetrzymując jego spojrzenie, jak gdyby powtarzała tym samym niewerbalnie swoją prośbę, próbując jednocześnie odszyfrować jego pytanie, tknięta obawą, że Sorsa mógłby zwyczajnie w ten sposób niebezpośrednio jej odmawiać. Był wprawdzie na służbie, powinni być może rzeczowo przejść do sedna, odbyć tę wizytę według procedur; jednak kiedy miała się już odezwać, zakomunikować wprost swoje potrzeby, by mógł wprost się nie zgodzić, uspokoił ją wymownym uniesieniem dłoni. Obserwowała więc z cichą wdzięcznością, jak za pomocą magii wysuwa szufladę komody, wydobywając z niej butelkę brandy – nie był to jej preferowany gatunek ukojenia, ale nie zamierzała wybrzydzać – która chwilę później wylądowała ze szklanym szczękiem na blacie biurka, obok niej z kolei zaraz stanął oczyszczony zaklęciem kubek. Zbyt jeszcze poruszona, nie potrafiła nawet zdobyć się na najwątlejszy kurcz zawistnej zazdrości, choć te dotykały ją z bezwzględną konsekwencją przez całe jej życie wobec czarów rzucanych przy niej i dla niej; była przede wszystkim pocieszona, kiedy usłyszała znajomy, upragniony odgłos korka wypuszczonego z wąskiej szyjki szkła, a węch połaskotała charakterystyczna woń uwolniona spod jego zatrzasku.
    Dziękuję, inspektorze – odezwała się, gdy wyminął biurko i wsunął kubek w jej drżące jeszcze palce. Podniósłszy go do ust, upiła pierwszy powściągliwy łyk, kosztując ostrożnie trunku na języku, by poprawić zaraz później już śmielej, wyraźnie ukontentowana żarem rozpływającym się pocieszająco na języku i spływającym przełykiem ku węzłowi ściśniętego niepokojem żołądka. Później jeszcze jeden łyk, znów mniejszy, wyraźnie nerwowy, po którym opuściła dno kubka nieśpiesznie na kolana, obejmując go dłońmi, jakby istotnie zawierał gorącą jeszcze kawę. Nie odniosła się do kwestii późniejszego spisania szczegółów, nie podnosząc przy tym nawet ku niemu wzroku – dopiero gdy padło imię jego córki, uniosła głowę, kotwicząc szklistość czarnych oczu na nim, akurat, by dojrzeć, jak jego ekspresja zmienia się subtelnie na myśl o Klarze, łagodnieje jeszcze bardziej, nabierając w spojrzenie błysk nieskrywanej dumy.
    Sama nie mogła powstrzymać bladego ciepła uśmiechu, niepewnie rozjaśniającego zdenerwowaną pochmurność jej zbladłej, zmęczonej twarzy. Miłość rodzicielska ciekawiła ją w jakiś sposób zawsze – jak może ciekawić coś, co zna się jedynie z przekazów, nie własnego doświadczenia. Choć wiedziała, że był czas, kiedy ojciec ją kochał, nie pamiętała tego; miłości matki nie chciała pamiętać, tak samo jak nie chciała pamiętać o miłości, której nie potrafiła dać swojemu własnemu synowi.
    Uśmiech pogłębił się nieznacznie, gdy urwał niespodziewanie, uciekając spojrzeniem i przecierając żuchwę zjeżoną wybielałym zarostem; na krótko jednak – matka ją porzuciła i szybki, pozornie spokojny łyk palącego trunku, ratującego jej rezon, choć nie od razu odnalazła znów jego pytające spojrzenie i zdobyła się znów na pocieszający grymas.
    Podobne rzeczy niewątpliwie kładą się zazwyczaj w jakiś sposób na życiu ludzi – odpowiedziała, czując jak struny jej głosu rozprężają się, pozwalają na większą swobodę, mniej kłopotliwej surowości. – Mówisz jednak sam, że jest kobietą silną. Nie mówię teraz za mojego męża czy z punktu widzenia psychologii, mówię wyłącznie za siebie. Myślę, że kobieta, której pozwala się wyrosnąć na silną, ma wszelką zdolność przełamać przeciwności wynikłe z jej przyrodzonego położenia czy rygoru podobnych życiowych schematów – stwierdziła bez cienie wahania, z pokrzepiającą pewnością własnych słów, odzyskiwanym opanowaniem; ze swobodą osoby, która wykluczała wszelkie wątpliwości. Z ciepłem i dumą, cichym oddźwiękiem hołubionej wiary w prawdziwy potencjał kobiet, jakkolwiek nagminnie ograniczany. – Jeśli możesz powiedzieć, że jest silna, wychowałeś ją dobrze i nie wątpię, że będzie potrafiła znaleźć i osiągnąć swoje szczęście. Z chęcią ją poznam, jeśli nadarzy się kiedyś ku temu okazjaz chęcią pomogę, jeśli będzie potrzebowała wsparcia starszej przyjaciółki, choć to zdawało jej się zbyt śmiałe w obecnej sytuacji, mimo to spoglądała na niego jeszcze przez chwilę, jakby mogła tę intencję przekazać mu w samym spojrzeniu. Choć może obecnie nie wyglądała wcale na osobę, której możnaby chcieć powierzać przyjaźń swojej córki; przypomniawszy sobie o swoim strasznym stanie, spuściła spojrzenie speszona na trzymany na kolanach kubek.
    Zacząć od początku? – spytała z lekkim zakłopotaniem, echem wcześniejszej nerwowości. – Zeznania. Zajęłam ci już wystarczająco dużo czasu, wybacz.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Być może to właśnie chciał usłyszeć, być może pragnął utwierdzić się w przekonaniu, że jego obecność w życiu Klary była zdarzeniem pozytywnym, korzystnym dla obydwóch stron – on w końcu, wychowując dziecko w pojedynkę, nauczył się wiele – poświęcenia, gospodarowania czasem i zasobami, wytrwałości…
    Nie każdy miał okazję stworzyć pełną, szczęśliwą rodzinę – Sorsa wiedział, że szansy tej już nie dostanie, w końcu miał swoje lata oraz solidne zasady moralne, które nie pozwalały wiązać się z dużo młodszymi kobietami, mogącymi wciąż zapewnić mu możliwość wychowania zdrowego potomstwa. Nie chciał tego, nie czuł w końcu by obrączka pasowała mu do munduru i pracoholizmu. Nie do końca może czuł też to jak dobrym był ojcem, jednak faktycznie był stworzony do miłości rodzicielskiej. Miał jej w sercu na tyle dużo, by rozparcelować ją można było między dwójkę rodziców. Może dlatego Klara wyrosła na kobietę silną, co Sohvi – kolejna z tych kobiet, które cenią sobie niezależność i ważkość, zauważyła nawet bez kontaktu z nią. Albo chciała zauważyć, byle tylko ulżyć Sorsie, którego głos w trakcie rozmowy tej załamał się wbrew jego woli. Nie było w tym ani grama aktorstwa, które przydawało się w momentach faktycznych przesłuchań.
    Nie chciał wpływać na Vanhanen bardziej niż to mile widziane. Wolał usłyszeć wszystko to, co chciała powiedzieć, wesprzeć ją może pojedynczym pytaniem – a potem spisać odpowiednie dokumenty i pozwolić strażniczej machinie działać. Cenił sobie komfort ludzi, o których jakkolwiek dbał. Emocjonalny wylew, który urzędniczka zaprezentowała im pod postacią łez ścigających się po jej policzkach, zmiękczył serce Inspektora. Przedarł się do głębokiej empatii i pozwolił poczuć do Sohvi coś więcej – nie wiedział czy było to spaczone uczucie ojcowskie, faktycznie przyjacielska troska czy gwałtownie silne uczucie obowiązku. Rozmowa na temat córki podsyciła jedynie czułostkowość.
    - Myślę, że jej praca daje jej dużo spełnienia… – powiedział, chociaż już bardziej dla zasady, niż chcąc rozwlekać temat potencjalnego szczęścia jego córki. To faktycznie nie był temat na rozmowy w gabinecie, nie w tych warunkach, nie przy alkoholu który wlewał do kubka, który Sohvi unosić raczyła ku swoim ustom. – Myślę, że może mieć to po ojcu… – zauważył równie nieśmiało, jednak potem od razu przeszedł do sedna sprawy – nie byli tu po to, by poruszać sprawy rodzinne jego czy jej – byli tu po to by wszcząć prace poszukiwawcze, nawet, jeżeli sama wyrocznia chciała działać im wbrew. Sorsa chciałby wierzyć, że mają jeszcze szansę odnaleźć Miljo, jednak jedyne na czym potrafił się obecnie skupić to chęć ulżenia wypłoszonej Sohvi chociaż w najmniejszy sposób.
    Nie wiedział czy wolała widzieć jej ciało, czy po prostu wiedzieć o tym, że wizja faktycznie ujrzała spełnienie. O to zapytać miał dopiero później, w końcu obecnie ta czuła się chyba gotowa zeznać wszystko co mogło okazać się istotne w sprawie…
    - Tak byłoby najlepiej… – przyznał jej. – Od początku albo od pierwszego istotnego elementu. Takiego, który ty sama uznajesz za istotny albo takiego, który ja mogę uznać za istotny… – powiedział, zasiadając już przy biurku naprzeciwko niej, widocznie poszerzając dzielącą ich odległość. Chociaż trochę formalności… - A ja zapiszę to wszystko, byle przyspieszyć sprawę.

    Untamo i Sohvi z tematu



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.