Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    28.11.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & F. Hilmirson

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    28.11.2000

    Został wystawiony do wiatru – świadomość ta dojrzewała w nim powoli, opornie, jakby z pewnym trudem przychodziło mu wyobrażenie sobie, że podobny scenariusz mógł się mu przydarzyć; z każdą kolejną mijającą minutą nieubłaganie zbliżał się jednak do zrozumienia tej uwłaczającej prawdy, mając coraz mniej wiary, by się przed tym wzdragać. W końcu musiał wprawdzie przyznać – choć jeszcze nie teraz, poczeka jeszcze chwilę – że cokolwiek go tutaj trzymało ostatnie pół godziny (może jeszcze przyjdzie, pewnie wypadło mu coś po drodze) przestanie być kordialną ufnością w słowność znajomego (poznanego gdzieś między trzecim drinkiem a czarną kliszą zerwanego filmu dwie noce wstecz), a stanie się zwyczajną, powszednią naiwnością, której nie mógłby niczym wymówić. Mróz finiszu listopada kąsał mu tymczasem niemiłosiernie policzki, zaglądał pod grube zwoje szalika podciągniętego wysoko nad brodę i osiadał na złotych lokach lekkim puszkiem śniegu, a on tkwił w tym szarym obrazie nędznego padołu niczym samo jego skondensowane centrum, jak zgorzkniała, rozedrgana pestka odkładająca w sobie skrupulatnie ciężki pierwiastek narastającego rozczarowania, cyjanek cicho wykańczający ostatki dobrego nastroju; on – wystawiony do wiatru. Nie zależało mu nawet tak bardzo, nigdy nie zależało mu bardzo, przełykał wprawdzie wszelkie odmowy i odrzucenia z równą łatwością, z jaką przełykał najtańsze cukierki jeden po drugim w napadzie kryzysowej fluktuacji chronicznego głodu na słodycz, w dzisiejszym przypadku tkwiła jednak drażniąca drzazga odniesionej urazy, mimowiedna i zaskakująca, kładąca się na języku cierpkością marudnych przekleństw. Chociaż ostatecznie nie zależało mu wcale, nie na znajomości, nie na tym chłopaku, był wprawdzie dość mdły i nieciekawy, a na domiar złego zdawał się zupełnie nie wierzyć w jego powołanie kapłańskie, z którego naigrywał się przekornie z początku jeszcze uroczo, później już tylko drażniąco (chyba w którymś momencie Funi szarpnął go za kołnierz w żartobliwej, pijackiej groźbie, chyba skutecznie uciszył jego prowokacyjne żarty, chyba obił sobie wtedy usta, bo następnego dnia dolna warga pulsowała mu lekkim bólem pod naciskiem palca) – ale zależało mu, na Odyna, na ciepłym, opłaconym z czyjejś kieszeni, obiedzie.
    Był wprawdzie w sytuacji istotnie nieciekawej: rozłożony chorobą przez stęchły ziąb panujący w zajmowanej suterenie, nękany ciężkimi snami, w których w kapłańskie szaty wycierał skrwawione ręce i wyławiał z mroku lśnienie pokrytej miką skóry, łyskającej w cieniu nieprzyjemnie podobnie do rybiej łuski, z trudem zmuszający się przez szereg dni, by zwlec się z łóżka, ochoczo i bezmyślnie trwonił odłożone oszczędności, unikając przy tym pracy za doskonałą wymówką niemocy – teraz konsekwencje podjętych w gorączce decyzji, a raczej niepodjętych wcale, pozostawionych na lepszy, bardziej sprzyjający czas, wgryzały mu się w ciało dotkliwym kurczem nędzy i nieustępliwym, zagryzanym suchym chlebem, głodem. Rozglądając się sponad zakasywanej na zmarznięty nos wstęgi żółtego szalika po urokliwym osiedlu, czuł rosnący zawód tym tylko dotkliwiej, bo uświadamiał sobie, że Frans, jakkolwiek nudny, mógłby, przy odpowiedniej zachęcie, zasponsorować mu więcej niż dzisiejszy posiłek, tymczasem wyglądało na to, że nie zamierzał stawiać mu ani obiadu, ani stawiać siebie w umówionym miejscu. A on, głupi, specjalnie dla niego ubrał dziś swoją najlepszą koszulę i pastował do żałośnie późnej pory z zacięciem buty, póki przetarcia na czubkach nie zgubiły się w połyskliwej, schludnej czerni; choć kiedy zniecierpliwiony spuścił wzrok, dostrzegł, że śnieg, w którym tkwił tyle czasu, spacerując niespokojnie wte i wewte, obmył mu je, wyłaniając na nowo jaśniejsze wyświechtania.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Kożuchy chmur pod powierzchnią nieba, chłód zaciśnięty na bladych i sztywniejących palcach; oschły, przysypany kurhanem schyłku listopad był mętnym przedsmakiem zimy, pierwszą sylabą pieśni zamarłej na pomarszczonej, spierzchniętej ostoi warg, pierwszym, dotkliwym sztychem naostrzonego wiatru, pierwszą skorupą śniegu ochrypłą pod jarzmem kroków. Cisza, jak pulchny supeł ściskała korytarz gardła i przełęcz klepsydry krtani, potrzask nieznośnego napięcia okrywał ciało zeschniętym i utwardzonym kokonem niepewności, pęknięte tamy umysłu chlusnęły falą odległych, nieujarzmionych wspomnień. Stał; pod opresją wydarzeń, pod jarzmem doznanej straty, pod wyrazistym płótnem rozprowadzonych odczuć. Trudne, gorzkie wrażenie wiązało się z przekonaniem, że zawsze była tuż obok, że pamięć, nieobarczona mdłym doprawieniem kurzu postrzegała ją z jedną, niezmienną intensywnością, złudzeniem, że nie minęło zbyt dużo przemarszów czasu od ostatniego spotkania, złożonej w Trondheim wizyty, gdy na pokrytej bruzdami starości twarzy rozpływał się identyczny, niezmienny przez lata grymas słodko-gorzkiej i jawnej pobłażliwości. Dzisiaj, barwny witraż dzieciństwa oraz wczesnej młodości był spięty ołowianymi ramkami; obwódką ostatecznie, niechybnie zaciśniętego kresu. Szarość płyty nagrobka głosiła szarości życia, prawdy, zepchnięte na pogranicze umysłu, grawerowane bezwzględnym pazurem dłuta w imiona, nazwiska i dwa marginesy dat. Zastępy cmentarnych wzniesień, kamiennych, chłodnych pomników dziesiątek i setek istnień, wznosiły się przed rzucanym spojrzeniem z milczącą, dostojną dumą. Dłoń odruchowo zwinęła się w tumor pięści, przebłyski wspomnień rozniosły się po umyśle jak dziki, galopujący tabun. Odczuwał drążącą pustkę; brakowało mu jej, chciał powiedzieć, wygłosić po raz ostatni, wyrzucić jej prosto w twarz, zanim zniknie, wyśniona, niematerialna. Zawdzięczał jej niemal wszystko, nawet, gdy nie umiała, jak aktualnie uważał, przyjąć jego natury, przenosząc chorobę wstrętu prosto na umysł dziecka, skażony kwasem sugestii i dobrych, najczystszych chęci, pokrywających ciemne, okrzepłe plamy skrywanych przed nim uprzedzeń. To dla twojego dobra. Czym było dobro? (Nie poznał tej odpowiedzi).
    Stojąc tuż nad jej grobem nie przywdział szat samotności, rozprutych prędko przez cudzą, niepokorną obecność. Hilda, jedna spośród nielicznych, ostałych przyjaciół Lindy, zatrzymała się, osłonięta zadumą w pobliżu jego sylwetki. Słowa pierwszej rozmowy zapadły stosownie później, kiedy oboje, każde na własny sposób, spożyli treść melancholii, pieczętowali pamięć i przywiązanie, niewygaszone pomimo doznanej straty. Nie odmówił, z grzeczności, zaproszenia na kawę i upieczone bułeczki; pożegnał się, odpowiednio później, ruszając w stronę portalu i bandażując otwarte, duchowe rany żałoby, niechętnie, jak zawsze, godząc się z grząskim losem.
    Tereny przedmieść wiązały się z dostąpieniem ulgi, wygodną wizją znajomych, przeplatających się rytuałów dnia, rozważania nad nowym, mającym powstawać płótnem. Szeregi schludnych budynków okrytych prześcieradłami bieli, tworzyły doskonale znajomy ciąg kompozycji; znajomy - poza jednym szczegółem, jedną, uchwyconą czujnością wzroku postacią. Zawahał się, w krótkim zrywie momentu chcąc nonszalancko wyminąć nieznanego, po raz pierwszy dostrzeżonego wśród okolicy młodzieńca, który przechadzał się niecierpliwie w pobliżu bramy wiodącej do jego domu, rezygnując z podobnej i początkowej myśli pod presją rzucanego spojrzenia. Pomruki śniegu ucichły; przystanął i przyjrzał się z początkowym, odartym z werbalności pytaniem skrzącym się na okręgach tęczówek. Zabłądził? Czekał na niego? Nie spodziewał się gości, nie teraz, nie w takiej chwili.
    - Szuka pan kogoś? - dźwięk zadanego pytania rozerwał łańcuch rozterek. Podjął, w ostateczności, słuszną lub niekoniecznie decyzję, niepewny, jakiej powinien, przezornie, spodziewać się odpowiedzi.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Trwał w miejscu rozdarty, szarpiąc się w sobie – odniesiona klęska wydawała się rzeczą jaskrawie ewidentną, a jednak kroki uparcie nie wychodziły poza ścieżkę niecierpliwego oczekiwania wydeptywaną coraz bardziej nerwowo między hałdami świeżego śniegu; być może dłużej już nie dla naiwnej wiary, że Frans okaże mu jeszcze miłosierdzie i zjawi się na horyzoncie, uśmiechnięty, szczodry i z pełnym portfelem, ale z tej przyczyny, że nie miał ochoty wracać do stęchłego półmroku wynajmowanej sutereny. Wizja spędzenia tam kolejnego dnia przejmowała go odruchową mdłością, rwącą nie tyle nękane głodem trzewia, co duszę do szczętu znudzoną widokiem odrapanych, brudnych ścian, pożeranego przez grzyb sufitu i wykoślawionych sylwetek skromnych mebli, pokracznych i niedopasowanych do siebie czy otoczenia, jak skupiony pod jednym dachem cyrk martwych cudaczności. Gdyby nie zaskakująco dobrotliwy staruszek spod trójki, wkomponywujący się w obrazek szemranej kamienicy i gamę jej mieszkańców, nie przymierzając, jak huldra do świątyni – czy może bardziej godar do wylęgowej gawry huldrzej – cały okres swojej zimowej niedyspozycji spędziłby w zupełnej izolacji, pomijając krótkie, mgliście pamiętane przez gorączkę, wymagające wojaże do najbliższego sklepu po czerstwe pieczywo i, dla pokrzepienia, garście słodkości, łykanych w substytucie leków. Czasami, leżąc na spartańskiej, zużytej setką poprzednich ciał, pryczy, czując malignę zbierającą mu się płytko pod skórą gorącą żarliwością, spodziewał się, że usłyszy zaraz szczęk klamki, drzwi ustąpią i wpuszczą do środka jednego z jego dawnych przyjaciół – piegowatego chłystka podobnego jemu, wkradającego się do infirmerii, żeby przynieść mu w tajemnicy głębokich kieszeni uprowadzone z kolacyjnego stołu przekąski zawinięte w zatłuszczoną serwetkę. Klamka jednak pozostawała nieruchoma, zawiasy milczały, na betonowych, krzywych schodach prowadzących na poziom sutereny tylko raz odezwały się czyjeś ciężkie kroki – być może Dag sprawdzał, czy gnida zajmująca jego najtańsze lokum przypadkiem nie zdechła już, wykończona brakiem ogrzewania i nieszczelnością malutkiego okienka; jedynie tryskające spod butów przechodniów błoto dropiące o szybę i niepokojące trzeszczenie w rozpiętych pod sufitem rurach, nocami niepokojące podobne do jękliwego jazgotu mar, zdawało się przerywać zaległą w pomieszczeniu ciszę. Miał sobie kupić radio, zapomniał. Nie, nie zapomniał – nie było go stać, więc udawał przed sobą, że zapomniał.
    Przetasowując w myślach z frustracją skromną pulę możliwości, jakie mu w tym momencie oferowała znędzniała rzeczywistość (szereg znajomych, których adresów albo nie znał, albo nie spodziewał się, że wpuszczą go za próg; tanie, zaplute knajpy, o tej porze nie mniej nużące od chodnika, na którym tkwił, otoczony łypiącymi nań źrenicami okien okazałych domów okolicznych bogaczy; kawiarnie, w których dręczyłby go zapach oferowanych dobroci; urokliwe zakamarki Midgardu, zupełnie opustoszałe), wpadał w coraz gorsze podrażnienie i zniecierpliwienie. Sprowokowana nudą niespokojność dygotała mu u progu oskrzeli, kiedy brał oddech, mleczną parą przelewający się przez sito nasuniętego na usta splotu szalika; chmurzył brwi, z irytacją kopiąc czubkiem buta zmarzniętą grudę śniegu, przypominając w tej chwili wyrośniętego chłystka, zarumienionego gniewem, pochwyconego w kliszę egzystencjalnego buntu, co w gruncie rzeczy wcale nie było dalekie od prawdy.
    Pytający ton czyjegoś przyjemnego głosu poderwał mu spojrzenie, w rozpędzie uczuć wciąż rozpalonego złością i frustracją, w pierwszej chwili zwyczajnie nieprzyjemnego, jakby miał zamiar buńczucznie oznajmić nieznajomu, że będzie tutaj stać choćby i cały dzień, bo tak mu się właśnie podoba – drzazga plebsu wbita w oczodół dzielnicy dobrze usytuwanych – i nic ci do tego. Ale kiedy błękity ich spojrzeń się ze sobą zderzyły, coś jakby natychmiast w nim przeskoczyło, przebłysnęło iskrą najpierw w czerni źrenic, by zaraz wygładzić mu linię brwi, objąć złagodnieniem ostre rysy zarumienionej przez mróz twarzy. Wysunął nos ze zwoju szalika, za nim również czerwień pokąsanych mrozem ust, przystając w miejscu i zwracając się ku niemu przodem, pozwalając sobie na lekki, jakby onieśmielony jeszcze uśmieszek. Zdawało mu się, że skądś kojarzy przystojną twarz obcego mężczyzny, nie potrafił dojść jednak skąd mógłby – wyraźnie należał do typu ludzi, którzy nie mieszali się z podobnymi jak on sam, tak podejrzewał, biorąc pod uwagę jego elegancką prezencję i scenerię, do której zwyczajnie, w przeciwieństwie do niego, pasował.
    Byłem tutaj umówiony – odpowiedział w końcu, po pauzie pewnego wahania, przyglądając mu się, jakby czegoś oczekiwał, jednocześnie nie precyzując, czego; żadnej informacji z kim umówiony, w jakim celu, czy dokładnie pod tym adresem. Było w jego ekspresji jednocześnie coś nagląco spolegliwego i chętnego, na kolejne słowo, kolejny gest, pochwycenie rzuconej zanęty; zaproszenie. – Czekam już prawie godzinę.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Mgła wątpliwości, niekształtne obłoczki pytań.
    Zapomniał?
    Pieczęć spojrzenia przylgnęła do nieznajomej, rumianej od chłodu twarzy; słowa tkały wrażenie że czekał właśnie na niego. Sznur obowiązków miał wiele odmiennych splotów, począwszy od samych zleceń na sporządzenie portretu, idąc przez kilka sesji niezbędnych do ukończenia dzieła by skończyć na zaciśniętych, samych wizytach chętnych do zakupienia obrazu. Ceny które im oferował były szyte na miarę ich rozłożystych kieszeni, pełnych dźwięcznych talarów, były niezbędne by czuli należny prestiż i zapewnili mu nienaganne warunki do dalszej, malarskiej pracy i codziennego życia. Miał bez wątpienia swobodę aby poświecić się tylko własnej twórczości i zebrać szczodry zarobek za uwiecznione na lnianym płótnie sylwetki; swobodę, czerpiącą wiecznie z niewoli, z okrytych tkaniną fałszu, kurtuazyjnych stwierdzeń oraz przyjemnych grymasów rozświetlających twarz, z kłamstwa na temat własnej posiadanej natury, tworzenia prawdy, modelowanej z gnijącej i ciemnej gliny, prawdy, którą bezwzględnie byliby w stanie przyjąć - zaakceptować - prawdy, dzięki której mógł istnieć, mógł nadal trwać na salonach i czerpać z odżywczych szczodrych źródeł uznania. Nie umiał stwierdzić, kogo nienawidził w tym bardziej - kim bardziej gardził czując odrazę wypełniającą po brzegi sakiewki płuc, podchodzącą jak niestrawiona breja w spazmach duchowych mdłości. Zależność, wieczna zależność niczym stalowy łańcuch. Nie wiedział czy nienawidził bardziej ich sztywnych, przyciasnych reguł, ich postrzegania świata czy może samego siebie, poddanego im tchórza łaszącego się wdzięcznie niczym potulne zwierzę. Nie wiedział - i nie znał - innej, dostępnej drogi, zbawiennej wstęgi majaczącego traktu zdolnego wyrwać go z oków rzeczywistości, przyzwyczajenia które jak sztywny gorset tłumiło swobodny oddech.
    Muśnięcia kilku spostrzeżeń; ruchliwa dłoń intuicji; przewracane - nagminnie - strony własnej pamięci raziły bladą niewiedzą. Nie rozpoznawał mężczyzny, nie domyślał się, nawet - nie, nie kojarzył, mając w umyśle białe, niezapełnione płótno. Wyrzut, wypuszczony w powietrze nakazywał ostrożność; mógł, w niedalekiej przyszłości okazać się przecież krewnym dobrze znanej osoby, stroszącym tony zaplamione pretensją, wymuskanym dziedzicem lub innym przedstawicielem, wbrew naniesionym pozorom, wzniosłych i pompatycznych elit. Wolał uniknąć zbędnych, jątrzących się komplikacji, stąd postanowił natychmiast zareagować, okazać zaciekawienie, niezbędną szczyptę uwagi doprawiającą właściwie posmak przypadku, spotkania, nieujętego w zamyśle scenariusza. Zryw arogancji często kosztował słono, narażał na cień niełaski, na grymas dezaprobaty krzywiący oblicze wyjątkowo - przy nim - wyrozumiałej mecenas. - Rozumiem - prosta, zbyt uproszczona, banalna - i banalnie niezbędna - odpowiedź. Nie sypał soli na ranę potencjalnego konfliktu, nie szarpał za nić ryzyka, zdolną wyłącznie zwiększyć niezrozumienie. - Wyjaśnimy tę sprawę, panie…? - łagodny odcień lądującego wzroku ponownie przywarł z wyraźnym, nienagannym skupieniem. Łudził się że nazwisko przekaże mu znacznie więcej; ambiwalencja, tworząca rytm sytuacji tworzyła bezkształtną breję. Żadna, potencjalna decyzja nie była odpowiednim wyborem, nie napełniała błogością doznanej ulgi, nie była przejrzystą taflą czy doskonałym, bezbłędnym zrywem strategii.
    - Zapraszam - dodał zachęcająco, ruszając ze spokojem przed siebie, aby otworzyć drzwi oraz następnie wpuścić nieznajomego do środka. - Aura nie sprzyja rozmowom - dostrzegał, że chłód pokąsał już dostatecznie przybysza. Powstrzymał się od westchnienia, licząc, po cichu licząc że wkrótce wszystko nabierze właściwych kształtów wyjaśnień, że wkrótce, niechybnie pozna istotę sprawy - być może - najzwyklejszego, błahego nieporozumienia które nie powinno mieć miejsca - jednak, niestety, utknęło jak długa drzazga.
    Być może - powtórzył w myślach.
    Być może.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie wiedział sam, dokąd właściwie zmierzał, zapuszczając się spontaniczną decyzją na pokrętne ścieżki blefu – grande finale impulsywnie powziętego przedstawienia, zwycięskie czy nie, nie było jednak wprawdzie wcale w jego mniemaniu istotne. Potrzebował przede wszystkim rozrywki – a więc tego co po drodze, tego co pomiędzy, tego co nieostateczne i jeszcze bez konsekwencji; rozrywki i skutecznej stymulacji dla rozpieszczonego najbardziej bezmyślną igraszką, a znużonego w ostatnim czasie do ostatka podniebienia niedojrzałego nigdy serca.
    Przez chwilę krótkiego milczenia oczekiwał niespokojnie odmowy – spodziewał się, w przebłysku wątpliwości, że mężczyzna nie podchwyci zanęty wcale, stanowczo stwierdzając, że podobne przeoczenie z jego strony byłoby absolutnie niemożliwe. Einar lustrował go jednak wystarczająco długo, by dojść do wniosku, że w istocie rozważa prawdopodobność własnej pomyłki; jego błękitne spojrzenie przesunęło się po jego fizjonomii, śledząc uważnie jej rysy, z ostrożną uprzejmością próbując skojarzyć je z czymkolwiek znajomym, pozwalającym rozwiązać enigmę jego obecności, tkwiącej w tkance dnia drzazgą niespodziewanego zajścia. Funi sam tymczasem próbował rozwikłać tajemnicę uporczywego poczucia, że przeciwna twarz nie jest mu zupełnie obca: być może nie znał jej imienia, być może nigdy nie miał okazji przyglądać się jej z obecną bezpośredniością, ale odnosił wrażenie, że gdyby udało mu się przywieść go do uśmiechu, jego tożsamość stanęłaby przed jego dedukcją przejrzyście jasna. Mężczyzna nie uśmiechał się tymczasem wcale, a on sam zdawał sobie sprawę, z rozkosznym dreszczem podekscytowanego entuzjazmu, że jego blef stoi na posadach z sypkiego piasku i że nieuważny krok, źle postawiony na gruncie powstałej sytuacji, mógł wzruszyć je i zrujnować z podniecającą łatwością.
    Kształt ust, wciąż uporczywie nie chcąc skłonić się ku uśmiechowi, poruszył się w artykulacji wyroku – podchwycił rzuconą mu zanętę. Funi drgnął nieznacznie, czując ciepło triumfu rozlewające się po trzewiach, ukłucie bezwiednego rozochocenia wobec ciągu dalszego; starał się tymczasem pozostać względnie opanowanym. Tylko spojrzenie, nagle rozbłysłe zastanawiająco rozradowaną intencją, zdradzały jego nieme przejęcie.
    Funi Aesen – odparł bez zastanowienia, przypominając sobie impulsywnie chatę na skraju pola, ciemną noc, nieszczęsnego mężczyznę, składanego w ofierze. Była to być może głupota, porywcza i lekkomyślna, bezpowrotnie już poczyniona. – Od tego Aesena – powtórzył jak echo słowa, którymi próbował wybronić się wcześniej kozioł szykowany pod ofiarne ostrze. W Kolegium Sprawiedliwości zna mnie każdy. Improwizował, polegając na intuicji: znajdował się wprawdzie w dzielnicy mieszkańców poważanych i zamożnych; tacy ludzie, w przeciwieństwie do klasy biedniejszych, musieli respektować jeszcze bardziej poważanych i jeszcze bardziej zamożnych. Śledząc jego reakcję pozornie nieporuszonym wejrzeniem, poszukiwał objawów rozpoznania: nazwiska lub krętactwa, oznak popełnionego błędu.
    Tak, ma pan rację – przytaknął mu pospiesznie, ruszając się natychmiast z miejsca, by podążyć za nim ku wejściu, wprosić się za próg z ledwo powstrzymywaną niecierpliwością jak gdyby obawiał się, że drzwi zatrzasną się przed nim, zanim zdoła na dobre umościć się w otwieranej przed nim zachęcająco przestrzeni cudzej prywatności. – Przysięgam, gdybym musiał stać tam minutę dłużej, musieliby mi amputować – pauza niemalże niezauważalna, przeskoczenie jednego taktu szybkiego oddechu, szarpnięcie rozsądku podpowiadającego, że nie tak prowadzi się rozmowy w tutejszych wysublimowanych kręgach – palce – dokończył, rozwiązując wstęgę szalka, by opuścić jego ciepłe ramiona luźnio wzdłuż rozpinanych nieśpiesznie pół płaszcza, bezceremonialnie zanurzając się w głąb mieszkania, rozglądając się uważnie, poszukując usilnie jakichkolwiek wskazówek, jakich mógłby się uczepić, by ustalić swój dalszy scenariusz. Chwytając już za koniuszki palców rękawiczki, poczuł zimny dreszcz olśnienia na karku; jeśli zacznie wymachiwać pieczęcią w tej części miasta, wylądowanie za drzwiami byłoby efektem najłagodniejszym.
    Pozwoli pan, że nie zdejmę jeszcze rękawiczek, skostniały mi zupełnie. Mam strasznie wrażliwe dłonie, a muszę o nie dbać, rozumie pan, hobbystycznie zajmuję się – gorączkowa myśl, spojrzenie jednak wciąż uważne i lśniące, krok niemalże nonszalancki, zuchwały, komfortowy, jak gdyby w podobnie ładnych wnętrzach bywał na co dzień – garncarstwem. – Beztroska pewność siebie zawisła konsekwentną sugestią w swobodnym, wesołym głosie, nie zachwiała się wcale, balansując na cienkiej linie kłamstwa jak wyćwiczony akrobata. Przystanął, odwracając się w jego kierunku, zarumieniony, uśmiechnięty, z błyszczącym okiem, najbardziej ujmującą urokliwością, jaką potrafił z siebie jeszcze wykrzesać. – Jeśli by pan chciał, mógłbym panu – nie znał wprawdzie żadnej terminologii garncarskiej, jak nagle zdawał sobie dotkliwie sprawę – no wie pan – nieumyślnie popychające go ku hamowanemu za taflą źrenic rozbawieniu. – Jakiś świecznik czy coś.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Kleista treść wątpliwości; napięta niczym membrana.
    Jest więźniem, zamkniętym w celi splecionych ze sobą chwil, wydarzeń na które nie miał - oraz nie będzie - mieć wpływu, kaprysów, grymasów losu niszczących ton codzienności jak drzazga, jak fałsz - dysonans, jak niewłaściwy akord. Łańcuch szeleści, niezmiennie, u nóg i więzadeł krtani, zanosi się metalicznym, niskim chrzęstem - rechotem, konwenanse jak ciężkie, żelazne pręty ściskają podatne ciało. Zobowiązania - kurtuazyjne brednie. Konieczność aby przestrzegać praw i tresury elit. Wtopienie się w cudze gniazdo, wsiąknięcie w odrębny rój.
    Nie może zupełnie wierzyć; nie może zupełnie uznać że gości pod dachem kłamcę. Zaprasza, grzecznie, pokornie, pociesza się w duchu aurą, zdolną prędko wycisnąć strumienie najczystszej prawdy. Może jedynie trwać jak samotny, zgięty przecinek gdzieś w części szeregu zdania. Nie może wiedzieć, przewidzieć - jak się zakończy spisane w atramentowych, ulotnych wędrówkach sekund. Źle, źle, niedobrze. Obawy ściskają gardło i szarpią nim jak rękawem.
    Nazwisko jest prawidłowe i wzbudza słuszny szacunek. Pamięta treść kondolencji spisaną na łamach wiotkich papierów gazet - pracownicy Kolegium. Kolejna wśród wymienionych, odnalezionych ofiar. Próbował - zawsze - nie myśleć nad ciemnym fatum zawisłym ponad Midgardem jak grzywa deszczowych chmur. Próbował zaciekle trwać w powtórzeniach zaprzeczeń, w naiwnych strzępkach poglądów że pozostaje daleko poza zasięgiem sprawców, w myśleniu że nie przykuje przenigdy cudzej uwagi - nie w taki, podobny sposób. W wyobrażeniach, poza władzą kontroli, zamajaczył artykuł, szorstkość stron na opuszkach i chropowatość przejrzanych, snujących się akapitów. Mógłby skończyć podobnie. Co wtedy - w takim razie - co wtedy? Odnaleziony, o pustych, zgaszonych przedwcześnie oczach. Bezduszne spojrzenie trupa. Przykryty ziemią, listowiem lub wyłowiony z rzeki. Jak wiele mógł pozostawić? Obrazy i gorzki niesmak na oszukanych wargach; chłód oblicz przy których kłamał. Nic więcej - pewnie - nic więcej.
    Odrzuca kurz dywagacji, zmuszony by właśnie zmierzyć się z tu i teraz. Mężczyzna mu nie ułatwia; wydaje się wyśmienicie przejęty układem najbliższych zdarzeń. On sam - preferuje konkretność. Chce dopiąć szkice spostrzeżeń, przekonać się i rozróżnić.
    - Proszę mi wierzyć - odpowiada z serdecznym, wystudiowanym półżartem - rozumiem pana doskonale - nie skupiał się na drobiazgach. Rozmówca powinien wiedzieć; w jego głównej profesji precyzja i zręczność ruchów pełniły istotną funkcję. Bez sprawnych, zadbanych dłoni nie mógłby dłużej malować.
    Zdjął i powiesił płaszcz. Nie sądził, że równie szybko sam będzie przyjmować gości. Szczęście w rysie nieszczęścia - dbał o porządek w domu. Każde spośród pomieszczeń prezentowało się w zgrabnym oczekiwaniu. Książki, odwrócone grzbietami, patrzyły z pięter regałów w ułożonych szeregach. Obrazy, wiszące gęsto na licach pobliskich ścian; każdy z nich opatrzony tą samą arabeską podpisu, imieniem oraz nazwiskiem autora i gospodarza domu.
    - Usiądźmy może w salonie - zarzucił sieć propozycji. Spokojne kroki wywiodły go z przedpokoju. Nie wybrał najpierw pracowni - nie wierzył że nieznajomy był umówiony na portret. Nie mógłby o nim zapomnieć, wystawić na srogi mróz. Prędzej - w co bardziej ufał - chciał początkowych ustaleń. Preludium samych wymagań i reguł przyszłej współpracy. Być może - chciał nabyć płótno, jedno spośród gotowych, stworzonych bez zamówienia. Chciał wszystko skrzętnie wyjaśnić, dowiedzieć się, poznać powód lub wyczuć dysonans kłamstwa.
    - Zamieniam się w słuch, panie Aesen - zaznaczył półżartobliwie; spojrzenie znów powróciło; przylgnęło znowu do twarzy, śledziło cudzą mimikę pod pretekstami czystego, żywego zaciekawienia, ofiarowanej uwagi należnej swemu rozmówcy.
    Dąży, za wszelką cenę, by pozbyć się niepewności.
    Niech mówi.
    Chce poznać oczekiwania.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Zagrożenie majaczące na horyzoncie myśli ostrzegawczym błyskiem możliwych konsekwencji tak impulsywnie podjętej gry ginęło we mgle gęstniejącego w ciele podnieconego entuzjazmu; odległe i daremne, chociaż zdawał sobie sprawę, że teatralna scena, na którą się wspiął, przekraczając próg otworzonych przed nim drzwi, zbudowana jest z desek zdradliwych – parkietu, który trzeszczał ostrzegawczo pod nieostrożnymi krokami oszusta, gotowy w każdej chwili rozpaść się z trzaskiem w drzazgi pod jego stopami. Wystarczyło niewłaściwe słowo przełamujące cienką warstwę kruchego zaufania, jakie mu darowano w wyłudzonym na obcą tożsamość kredycie, tymczasem zanurzając się niecierpliwie w komfortowe ciepło cudzego mieszkania i głębiej we własne kłamstwo, spostrzegał dopiero wyraźniej niebezpieczne niedociągnięcia wznoszonych na piasku niewiedzy pozorów. Świadomość ryzyka  zbierała się w jego piersi rozkosznym, mrowiącym żarem mobilizującej umysł niespokojności: kim powinien być człowiek, którego wpuszczono, pomimo pewnych wątpliwości, do domu? w jakim celu powinien składać rzekomo umówioną wcześniej wizytę? Mógł grać na zwłokę, ale to zdawało się rozrywką niewystarczającą, zbyt prostym wyzwaniem, niesatysfakcjonującą ambicją; mógł rozpraszać badawcze spojrzenie obserwującego go mężczyzny zasłoną dymną żartów i przekonujących uśmiechów, ale byłoby to za mało. Chciał triumfu. Chciał wyjść stąd dokładnie tak, jak tutaj wszedł – wciąż jako człowiek, którym nigdy nie był. Funi Aesen – od tego Aesena – wzbogacony o trofeum wyniesione za pozwoleniem lub w złodziejskiej kieszeni; choć do tego nigdy nie miał szczególnego drygu – był zbyt głośny, zbyt niezdarny przez zuchwałość, zbyt ostentacyjny, bo lubił niepotrzebnie kusić los, guzdrać się, jak gdyby miał nadzieję, że ktoś go spostrzeże, zwracać na siebie uwagę nawet wtedy, kiedy nie było to wskazane.
    Z pozorną swobodnością studiował wnętrze, w którym się znalazł – eleganckie drewno mebli, harmonijny porządek, szereg obrazów wystawionych dumnym szpalerem na mijanych nonszalanckim krokiem ścianach. Rama za ramą, zmieniające się pejzaże, zmieniające się barwy i motywy, spinająca je wszystkie nić podobnego wyrazu artystycznego, sugerująca autorstwo jednego pędzla, zanim jeszcze w czujną źrenicę rzucił się refren powtarzanej sygnatury, chowanej dyskretnie między pociągnięciami włosia. Einar Halvorsen – odszyfrował, przenosząc po nich spojrzenie, jak gdyby zapoznawał się z nimi z nieukrywanym cieniem niewymuszonego zainteresowania. Nieczęsto czytywał gazety, czasem jedynie z nudów zaglądał na wyłuszczone nagłówki, tym mniej jeszcze interesował się samą sztuką;  potrafił rozpoznać jednak srebrny połysk zbawczej ariadny wskazującej kierunek. Halvorsen brzmiał znajomo i twarz człowieka, prowadzącego go teraz do salonu, wyglądała znajomo. Proszę mi wierzyć, rozumiem doskonale podawane mu jak na srebrnej tacy smakowało znajomo, jak przedwczesny łyk spodziewanego zwycięstwa. Pewność niezupełna – mógł być zaledwie oddanym adoratorem malarza – zarazem pewność wystarczająca, by podjąć ryzyko. I, przede wszystkim, tylko jeden trop, kiedy nieuspokojona podejrzliwość wrzynała się w lico uważnym spojrzeniem błękitnych oczu.
    Nie czekał dalszego zaproszenia wskazującego mu kanapę – usiadł przed nim, wodząc wciąż po obrazach, odczytując refren, przypominając sobie uśmiech zwróconej ku niemu twarzy, czarno-białą ziarnistość druku. Pozwalał sobie na pewność siebie, którą, jak sobie wyobrażał, mógłby przywdziewać paw noszący przywłaszczone nazwisko; choć ten, któremu je odebrał, podwijał ogon tchórzliwie pod siebie, zamiast próżnie go puszyć. Nie zasługiwał na niego; Funi nosił go o wiele lepiej – w niezachwianym uroku uśmiechu, nieskrępowanym odchyleniu ciała na oparcie, w spojrzeniu, które kierował wreszcie ku Einarowi, z nieukrywaną skorością śledząc rysy jego twarzy, krój ust, wciąż nieskory, by obdarzyć go pierwiastkiem ufającego zadowolenia.
    Napiłbym się chętnie kawy, dziękuję – odpowiedział śmiało, rozkoszując się smakiem zuchwalstwa człowieka, który spodziewał się pobłażania za sam sposób dźwięczenia jego imienia. Potrzebował chociaż chwili; momentu nieuwagi, by pozbyć się śladu pieczęci z dłoni. – Poza tym, widzi pan, muszę zdać się na pana intuicję i kunszt; sam jestem człowiekiem raczej pozbawionym potrzebnego zmysłu, choć bogowie wiedzą, jak starałem się ten brak nadrobić. Moje świeczniki, na ten przykład, są wprawdzie poprawne, ale pozbawione osobowości; nie warto wspominać nawet o innych moich próbach ujarzmienia estetyki. Myślę, że to dlatego właśnie, że, nie będę ukrywać, nie wiem, czego chcę. Albo wiem, ale nie jest to dla mnie zupełnie klarowne, rozumie pan? – mówił, przechylając głowę, przyzwalając się na ryzykowny potok słów, ryzykownie pobieżnie dopilnowany rozsądkiem. Wiedział, czego od niego chciał Hilmirson: gorącej kawy, rozrywki, uśmiechu, wyłącznej uwagi błękitnych oczu, trofeum wyniesionego za próg. Czego powinien chcieć Aesen? – Chcę chyba powiedzieć, że musi to pan ze mnie wyciągnąć. Wybrać dla mnie coś, w czym znajdę prawdziwą, wyraźną osobowość – zaryzykował wreszcie rzeczowością, przemykając krótko wzrokiem ku obrazom wiszącym wokół, zanim nie dodał: – coś mniej salonowego.
    Chciał wpełznąć dalej; zobaczyć prace, które obracał płótnem do ściany. Spoglądał na niego, jakby wiedział, że tutaj są – grzeszki, których nie rozwieszał w korytarzu dla gości.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    (Strach przed jawnością).
    Napar gorzkiego lęku; świadomość, jak natarczywie, jak łatwo przez płótno twarzy może wkrótce przeniknąć fałszywy grymas, nieznośny, dobitny akord powątpiewania i przesączonej niechęci. Nie był zanadto ufny, sam powiązany kłamstwami jak lepką, pajęczą siecią, nierzadko szukał podobnych przywar u innych, zmaz odciśniętych szkaradnym pasmem na skórze krnąbrnego ducha. W tym, przytoczonym przypadku był jednak człowiekiem wiary, wiary małej i nikłej, skurczonej i schorowanej jednak niepodniszczonej przez rzędy nowych spostrzeżeń; młodzieniec, w swojej pewności oraz potoku słów stawał się w pewnym stopniu niezwykle przekonujący.
    (Silny głód odsłonięcia).
    Chęć porzucenia masek, ciśnięcia nimi o ziemię, rozmowy celnej, konkretnej, odmiennej od artystycznych tendencji świata umysłu. Miał dużą trudność go rozgryźć; przesadny i autentyczny, nieskładny i pełen ładu, zuchwały i również zdolny wzbudzać sympatię. Dążył, by go rozwikłać; dowiedzieć się, co ukrywa w skłębieniu niejasnych myśli. Współpraca, którą mieli nawiązać, nie wydawała się łatwa, pozostając z uporem w sferze samych domysłów.
    Wolał nie pozostawiać go w samotności; bez względu na to, odmowa przyrządzenia napoju zwłaszcza w obliczu mrozu, który pokąsał go przez ostatni, jeszcze świeży ciąg minut był nadużyciem na jakie nie mógł się targnąć, dotkliwym, społecznym grzechem niszczącym go w oczach innych zdecydowanie bardziej niż uszczypliwy artykuł wydany na łamach tanich, plotkarskich gazet. Przytaknął oraz ruszył do kuchni by przygotować wspomnianą cholerną kawę, czując, że niepotrzebnie wylewa z siebie gorzką żółć złości. Nie tolerował identycznego antraktu, zbędnej w jego odczuciu wyrwy pomiędzy nim oraz sednem, za którym wciąż się rozglądał.
    Spróbował, bez żadnych skutków raz jeszcze, kartkując strony pamięci; znane i osiągalne było tylko nazwisko. Był przekonany że widział go po raz pierwszy, nie wiedząc nawet konkretnie od kogo o nim usłyszał, co skłoniło go zasadniczo do zakupienia portretu. Nie wiedział też, czego szukał. Całe, mdłe podbarwienie scenariusza wzbudzało w nim wir batalii drastycznych, sprzecznych emocji. Zawrzało, jak wewnątrz kotła, pod skórą.
    - Potrzebuje pan nowego obrazu - ocenił, kończąc tym samym odrobinę przydługi, naprężony interwał obustronnego milczenia. Rozgrzany napój spoczął wcześniej na stole. Kąciki ust poderwały się, tworząc na niebie twarzy łagodnie nakreślony półksiężyc pogodnego uśmiechu. Odczytał to z jego słów. Nie miał najmniejszego zamiaru podsuwać mu pod nos dalszych wywieszonych obrazów, cząstek własnych sekretów, portretów, rysunków, szkiców w których uchwycił różne sylwetki osób złączonych z nim namiętnością. Obraz, w którym mógł się odnaleźć musiał powstać pod podstaw, podobnie jak powstawała ich nawiązana znajomość.
    - Papierosa? - pytanie drasnęło przestrzeń; wyjął z grzecznością paczkę oraz następnie przechylił ją w stronę gościa. Sam postanowił skosztować porcji tytoniu; ciche, rzucone prędko zaklęcie wzbudziło żar na końcówce. Dym uniósł się cienką smugą.
    - Czego brakuje panu w salonowości? - zmrużył oczy, w spokoju i bez pośpiechu ćmiąc rozpaloną używkę. Odprężył się, prześlizgując się bystrym, opanowanym wzrokiem na obecnego gościa. Chciał wiedzieć, co miał konkretnie na myśli, chciał skłonić do otwartości, wplatając w bukiety głosek nieznaczny wpływ swojej aury. Pytał się, kierowany wyraźnie zaciekawieniem, (pozornie) niczym więcej, rzucając teraz wyzwanie. Brwi uniosły się, w chwili, kiedy ciało zastygło wpatrzone w pobliską twarz. Twarz, którą wierzył, że nie znał. Czy mogła go zawieść pamięć?


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Łaskawie udzielona chwila osobności – oczekiwana z podskórną niepewnością, przyjęta z przebłyskiem dreszczu przeskakującego przez segmenty kręgosłupa orzeźwiającym impulsem domagającym się działania w momencie, w którym Halvorsen zniknął za progiem kuchni; natychmiast. Niespokojność zajmująca ciało nerwowym przejęciem, teraz przez moment niepowściąganym potrzebą pozorów, skłoniła ciało podjudzane miarką adrenaliny do opuszczenia komfortu kanapowych poduszek. Wytrącając trochę zjadliwość rozbudzonych podejmowanym oszustwem nerwów, przeszedł ku jednej ze ścian obwieszonych obrazami, przyglądając im się w przezornym blefie, przemyślnie przesuwając się głębiej w przestrzeń niewidoczną od razu z głębi mieszkania, skąd mógłby wyłonić się wracający malarz. Nie miał wiele czasu – zaledwie sekwencję krótkich gestów przygotowujących napój przerwaną przecinkiem zaklęcia wzburzającego wodę do wrzenia. Odwrócony plecami, podważył palcami rękawiczkę, odciągając ją z napiętnowanego śródręcza; Aesen nie powinien nosić podobnego symbolu na swoim ciele. Trzask szafki dobiegający z trzewi mieszkania ponaglał go bezlitośnie, nerwy drżały impulsywną gorliwością.
    Fela sektina – w szmer głosu wdarł się szczęk stawianego na blacie szkła; drgnął przeszyty grotem popłochu. Smoliste żyły wynurzyły się płytko pod membranę jasnej skóry, biała mgła zakryła spojrzenie, serce uderzało w kraty żeber popędzone coraz wyraźniejszą świadomością niepowodzenia – nic się nie wydarzyło. Pieczęć spoglądała wciąż złowrogo z wnętrza dłoni, a on nie miał odwagi powtórzyć zaklęcia, przeliczając uciekający zbyt szybko czas. Odgłos niespiesznych kroków, mostek rozbijany tętnem, zakazana czerń linii na nadgarstku gasnąca nieznośne powoli, kiedy opuszczał na ponów rękawiczkę. Mógł nie mieć już więcej szansy. Mógł przegrać już teraz.
    Spoglądał na obraz jeszcze krótką pauzę w czasie, gdy gospodarz przekroczył próg salonu; odwrócił się w końcu z promiennym uśmiechem, przejrzystym błękitem oczu niepamiętającym mgieł magicznej zdrożności. Imponujące – rzucił mimochodem, wymownie kierując jeszcze spojrzenie na szpaler obrazów, nim nie powrócił ochoczo na kanapę, zasiadając na niej z zadowoloną energicznością. Kawa stanęła przed nim, symbol chętnej spolegliwości Halvorsena, udzielającego mu szansy. Nie sięgnął po nią, zerknął zaledwie pobieżnie na smużkę pary ponad szklanym rantem, z próżnym ukontentowaniem, w ciągle odrywanej zuchwałej dumie, jakby w istocie wcale nie chciał jej nigdy smakować – chciał tylko ją dostać.
    Zgadza się – potwierdził, obserwując go z wzajemną uwagą. Wreszcie uśmiech, tak długo wyglądany, zakołysał się na krzywiźnie męskich ust, nadając twarzy ten sam wizerunek, który pamiętał ze stron gazet: nienaganna, podstępna charyzma z przykuwających uwagę fotografii, dokładnie ta sama, na której zawieszał wzrok z podskórną przyjemnością. Grymas jego własnych ust nabrał przymilnej miękkości, spojrzenie mimowiednej, szczególnej uważności, niewypowiedziany odprysk zainteresowania, jakiego nie należało dopuszczać do innych elementów ekspresji. Był tutaj w sprawie obrazów – był tutaj wyłącznie w sprawie oszustwa. Przeciągnął spojrzenie, nim nie spuścił go na przechyloną ku niemu paczkę papierosów, czując faktyczną ochotę, której nie mógł jednak ulec; byłoby to więcej niż nadwyrężanie szczęścia.
    Nie mogę – odparł z rozbawieniem, powracając spojrzeniem do błękitu jego oczu, do zaskakującej pogodności uśmiechu; podejrzanie niespodziewanej. Uwierzył mu wreszcie lub przystawał do gry na pozory. Nieistotne; jedynie to, że gra toczyła się dalej. – Wiąże mnie obietnica papierosowej lojalności, zabawna sprawa – wyjaśnił lekko i niezupełnie, wtrącając zaledwie mimochodem, bez większej uwagi dla tego wyznania.
    Dym zakołysał się w powietrzu białą, eteryczną smugą, leniwie rozpraszającą się na linii konfrontacyjnej uważnych źrenic. Oddech pytania roztrącił jej flegmatyczny ruch ku sklepieniu, wsączając się przyjemnym brzmieniem w spolegliwą świadomość. Coś dyskretnie przesunęło się po tafli myśli, subtelnie korygując ich kurs – Halvorsen uśmiechał się bardziej przekonująco niż na zdjęciach. Na podniebieniu wyczuł znajomą, kuszącą słodycz niezobowiązującej kokieterii, tak mu odruchowej; kąciki ust drgnęły wyżej, odpowiadając na pozdrowienie aury z przymilnością.
    Tylko jedno pociągnięcie, nic się nie stanie – mruknął, ściągając rękawiczkę z nieoznaczonej ręki i wyciągnął dłoń po jego papierosa bez zbędnej ceremonii taktu, skrępowania czy nieśmiałości. Usta na odbitce cudzych ust, krótki drapiący wdech, impas pilnujących się z wzajemną czujnością błękitów. Wstrzymał dym w płucach, zwracając mu własność, później rozchylając usta, by wypuścić z nich mleko oddechu. – Będę rzeczowy, panie Halvorsen. Zdaje się, że zwyczajnej, pospolitej nieprzyzwoitości w niepospolitym, zachwycającym wydaniu. Salonowość posiada charakter niepełny; tylko to, co ugrzecznione i właściwe. Nikt nie jest w istocie tak grzeczny i tej niepoprawności mi brakuje. – Zawinął osłonięte materiałem palce na rękawiczce. – Więc? Znajdzie pan coś dla mnie?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Kojący nurt rozluźnienia, podrygujący w grymasie pogodnych ust, obecny w przebłyskach spojrzeń, skrzących się na wilgotnych zwierciadłach oczu, przytknięty z rześką uwagą, tworzył złudną fasadę, fatamorganę utkaną z mglistych i niedosięgłych wizji. Błądził; od chwili pierwszej, wdrożonej wymiany zdań, od przeświadczenia o planowanym spotkaniu, o scenariuszu, w którym wydawał się nikłym, bezbronnym pionkiem ciśniętym w wir szachownicy nieznanych turniejów losu. Myśl, identyczna, obierzła, tkwiła w nim niczym brudny, postrzępiony kieł drzazgi, sprawiała, że brodził w matni grząskich pól dyskomfortu, odarty z dzierżonej władzy, skostniały i równocześnie niepełny. Nie umiał się dostosować; przełknąć zaserwowanej, czerstwej strawy wybryków niefortunnego losu. Znaczna część jego życia pozostawała oparta na kalkulacjach, na ludziach, których widywał, kiedy mógł odnieść korzyść, na słowach, wyważonych, niosących powiewy wpływów. Lekkość, zawarta w zdaniach rozprowadzonych w powietrzu, donośnych, w pełni serdecznych lub zaciśniętych w szepcie ogrzanym pasją, głosiła zazwyczaj wszystko, co inni chcieli usłyszeć, wpatrzeni z wynaturzoną, przesadną dozą uwagi. Giętki pęd moralności, zawiły i zmienny kontur rozprowadzonej obłudy, iluzji wewnętrznych cech, przybrania, przez kilka słów i oddechów, przez kilka westchnień postaci oczekiwań i marzeń. Niekiedy nie umiał pojąć, jak wielką otrzymał władzę wetkniętą w kłamliwych genach, zdolną wytrzebić z ludzi ostatki samodzielności i niezależnej woli. Wiedział, że ton pogardy, w którym płynęły zdania na temat jego gatunku, wynikał w dużej mierze ze strachu przed pozbawieniem kontroli, który osiadał chłodem na fundamencie karku i tworzył na płótnie powłok stroszącą się, gęsią skórkę; znał, doskonale, treść opowieści, wsłuchany w szumy pogłosek na temat porwań i morderstw upatrzonych kochanków, zabitych pod najpodlejszym, utkanym prędko pretekstem, zatraconych w odległych i niedostępnych trzewiach skandynawskiego lasu. Bali się rzeczywistych, nieokiełznanych wpływów, czaru, którego macki wnikały podstępnie w umysł niczym korzenie chwastu, miażdżących świadomość w papkę zdolną przybierać kształty spełnianych zachłannie życzeń i rozmaitych sugestii. Dzisiaj, podobnie, aura stała się jednym z niepodważalnych atutów, zdolna wzbudzić sympatię, odradzająca kłamstwo i poczynienie szkód. Czuł się, dzięki jej obecności, przede wszystkim bezpieczny; czuł, że w dowolnej chwili będzie mógł objąć stery nad sytuacją. Nie dążył, pomimo tego, aby użyć jej w pełni; margines błędu otwierał się niczym rana, napominając, że spotka się z konsekwencją, jeśli sytuacja wynikła z jego zaniedbań. Kłamstwo, prędzej czy później opuści azyl pieczary; powtarzał, w związku z tym, niczym mantrę, że musi stać się cierpliwy, czekając na słuszne plony zbieranych skrzętnie spostrzeżeń. Nie chciał o sobie myśleć w kategorii ofiary, której dało się wiele wmówić i wykorzystać naiwność; podobnie, wolał uznawać, że nie ma zbyt wielu wrogów, przymykając rozsądek na chaotyczny tryb życia, ucieczki, rozczarowania i inne, podłe tendencje, które beztrosko wdrażał, w druzgocącej większości nie licząc się z uczuciami i przywiązaniem innych.
    Palce zwolniły uścisk bez widocznego protestu; użyczył mu papierosa, wsłuchany, niedbale w prosty szereg zapewnień. Nic się nie stanie; kątem nienachalnego, przytkniętego spojrzenia, dostrzegał, jak skromny obłoczek dymu szybuje przez krótką chwilę ponad krawędzią ust. Nic się nie stanie; odebrał później używkę, wiedząc, że może patrzeć na piętno jego reakcji. Nie spieszył się, w interwale milczenia patrząc na zawiniątko skurczone o porcję wdechu wypełniającą płuca oparami tytoniu. Wreszcie, bez zawahania, wcisnął ponownie koniec pomiędzy klamrę swych warg; tęczówki, zatrzymane dyskretnie na fizjonomii rozmówcy, balansowały pomiędzy nonszalancją a drobnym, prowokacyjnym tknięciem. Całość, którą przejawiał, odgrywał z premedytacją, świadomy, że gest w istocie mógł znaczyć wiele i jednocześnie nic; pozostał nadal w poświacie huldrekallowej aury.
    - Myślałem - wypuścił dym z objęć ust - że mamy to uzgodnione - przyznał. Nie odniósł się do wcześniejszych, przekazanych wyjaśnień; zadał wcześniej pytanie i otrzymał odpowiedź, zgodną, ponadto, ze szkicem jego założeń, z rysami przewidywania. Być może - miał zostać wystawiony na próbę w niecodziennej sugestii złożonej w zrywie pretekstu. Sam również miał propozycję.
    - O ile pan zapozuje - sierp uśmiechu rozciągnął się ponownie na twarzy; nachylił się, wduszając papieros w nagrobek popielniczki.
    Nasłuchiwał decyzji.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Z dyskretną przyjemnością patrzył, jak przeciwne usta nakrywają pierwiastek jego ust, efemeryczny stempel ciepła pozostawiony na miękkim filtrze nałogu – uzależnienia od gryzącej przyjemności, nie tytoniu, choć słyszał o przypadkach faktycznego rozbudzenia głodu, w organizmach zapewne rozmiękłych, nieusztywnionych zahartowaną wolą duszy, skoro potrafiło spętać je coś tak banalnego: używka sprowadzająca suwerenność ich umysłów do poziomu współczucia godnych śniących pobratymców. Kąsający płuca susz owinięty bibułką zamieniający się z aktem oddechu w prochy krótkotrwałej ulgi, nim ochota nie chwyci znów za gardło; znał doskonale przyduszający nacisk pragnienia na zmysły, zachowanie ciała wobec węża potrzeby rozdymającego żyły tętnem tęskniącym za rozkoszą nasycenia. Pragnął – również – prochów zsypujących się w kurhan pod władzą jego tchu; czasami do szaleństwa. Czasami do zapomnienia, które powracało dopiero później przebłyskami wyrazistych wspomnień tego, czego się dopuścił, ulegając uzależnieniu przeznaczonemu sercom najwytrwalszym – wiele innych zapadłoby się w komorach pod świadomością warunków, jakie głód stawiał sumieniu. Przede wszystkim: milczenie. Przede wszystkim:  ustawiczny, postępujący rozkład. Skurczenie się w zmiętoszone szczątki na dnie jaźni jak resztki papierosa ugaszane w popielniczce, by uczynić więcej przestrzeni dla pragnienia, pozornie trzymanego na krótkiej smyczy silnej woli, choć coraz częściej przyłapywał się na niepewności, czy człowiek, którego wywiódł w ciemną uliczkę, na to zasługiwał. Coraz częściej za pretekst wystarczyło zaledwie krzywe spojrzenie lub lubieżny gest na niechętnej mu skórze, by wybrać z tekturowego pudełka miasta losowe serce mające sczeznąć pod oddechem zakazanych zaklęć w proch cierpienia.
    Różaność warg rozchyliła się, zgęstniały obłok okrasił czule grot kolejnych słów – stwierdzenie podstępnie dybiące nań trafioną podejrzliwością. Nie pozwolił świadomości tego potknięcia przeniknąć na płótno twarzy zdradliwym drgnięciem, utrzymując usta pod rygorem niezniechęconego uśmiechu, rozpływającemu się tylko nieznacznie w większej, odruchowo prewencyjnej, filuterności. Oczywiście, zdawał się przyznawać ustępliwie, to już uzgodnione, z miękką kornością przerzedzającą pyszną zuchwałość cichą kokieterią, zachęcającym przebłyskiem uległej spolegliwości, którą zwykł posługiwać się z zamiłowaniem przeciw niedogodności cudzego oporu. Trwał w mrzonce własnej władzy, nadmiernie pewny siebie; z naiwną brawurą nieświadom, z jaką łatwością demoniczna aura podburzała zmysły do ryzykownej ochoczości. Nie podejrzewał, podobnie do niego czując się rozkosznie, zwodniczo bezpiecznie, kiedy spojrzenie nieposłusznie błądziło ku ustom, nieostrożnie niedyskretne, jakby chciał w istocie, by dostrzegali ten sygnał oboje, w przekornej słabości do niewiążących podroczeń. W przekornym kaprysie, by myślano w zamian o jego ustach, tak samo. By interesowano się nim, w podobnie przyziemny sposób, zamiast dociekać jego intencji.
    Wreszcie bezpośrednia propozycja rozcięła drażnioną dotąd materię losowego spotkania bezpośrednim cięciem rzeczowego kierunku. Gęsta, ciemna krew wysączyła się z rany szarpniętej atmosfery dojmującą pokusą, zbierając się na podniebieniu rozmiłowanym w podobnej narracji posmakiem wzmagającym jeszcze apetyt. Tymczasem, wciąż, nie mógł przecież ryzykować; powodowało to cichą, niepocieszoną frustrację. Oparł się o poduszki kanapy, w odwzajemnieniu pogłębiając swój uśmiech, choć nie zdradzając tym jeszcze swojej odpowiedzi, przewracanej powściągliwie na języku. Gdyby się zgodził, ryzykowałby odkrycie rzeczywistej nieprzyzwoitości swojej duszy, skłębionej na dłoni bolesnym piętnem. Gdyby zgodził się wstępnie, sugerując następne spotkanie, nie mógłby już tu wrócić jako Aesen; Halvorsen prędko przekonałby się, że żaden z ich rodziny nie nosił jego imienia. Być może nie wpuściłby go znów do mieszkania.
    Przesunął nagimi, zawiniętymi na materiale, palcami wzdłuż palców zzutej rękawiczki, wyraźnie rozważając jego propozycję. Wyszedłby z pustymi rękoma. Wyszedłby z niewiążącą obietnicą ponownego spotkania, zobowiązaniem popełnienia nieprzyzwoitości o jego rysach na płótnie, dłonią Halvrosena, o którym pisano w gazetach. Jeśli tylko, odkrywszy jego oszustwo, odważy się go ponownie przyjąć. Był w każdym razie obiecująco śmiały.
    Przesunął spojrzeniem w kierunku tykającego nieopodal zegarka.
    Słodki Odynie – mruknął, ostentacyjnie teatralnym głosem udając zaskoczenie, uderzając swobodnymi palcami rękawiczki o swoje kolano, żywo podrygując na swoim miejscu. – Obawiam się, że zbyt dużo czasu uciekło mi przed progiem, panie Halvorsen – oznajmił, odrywając plecy od oparcia kanapy, przenosząc ku niemu spojrzenie, które zdawało się jakby perfidnie zaprzeczać tym oznajmieniom; mam czas, ale dam ci go tylko w drażniących strzępach. Arogancja prosząca o kawę, której nie tknął, jeszcze raz frywolnie podszczypująca pod żebrami.
    Chce mnie pan nieprzyzwoicie – podchwycił zaraz, podnosząc się z kanapy, by spojrzeć na niego z góry, z cichym, słodkim triumfem. – Nieprzyzwoitości o moim nazwisku nie powinny być raczej uwieczniane; rozumie pan, co mam na myśli. Wypada mi być ostrożnym. Zastanowię się jednak, jeśli pan pozwoli – zawyrokował, wyciągając ku niemu bladość smukłych, delikatnych palców akolity, z uśmiechem sugerującym wprawdzie, że decyzja w istocie już zapadła. – Odpowiem przy następnym spotkaniu.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Pod powłokami starannej, kurtuazyjnej maski kryły się gnilne grudy, warstwy słów obnażonych i pierwszych, niepochwyconych zewnętrznym, eksponowanym głosem przez drżącą cieśninę krtani. Pod słodką rysą uśmiechu, przyjaznym prężonym grzbietem czerwonych pagórków warg stygła szorstka powaga, zimna jak oddech stali, pod każdą, mimiczną bruzdą wykrzywiał się srogi grymas. Pod nastawieniem, przyjaznym, ciepłym od serdeczności osiadła gęsta rezerwa, nieufność czujna jak zwierzę o skrzących się nocą ślepiach. Twierdził że znał dokładnie mankament natury ludzkiej, ułomność wpisaną w każdą, śmiertelną budowlę ciała, obłudę, piękną używkę, remedium na trudy świata, fałszywe pokłady wstydu i nienagannych intencji. Puste skorupki stwierdzeń nie były zaczątkiem prawdy, nie pochodziły z jej sfer tworząc widmo, majaki fatamorgany rozpięte przed spojrzeniami rozsianych postronnych osób. Pozbawiał siebie fałszywych, podobnych wykwitów skaz, odnosząc się właśnie z miękką i gładką pewnością siebie, niewymuszoną, wpisaną w pokłady jego temperamentu; unosił dumnie spojrzenie krzyżując w szermierce wzroku szpady ostrej uwagi, poświęcenia się całkowicie osobie swego rozmówcy i mętnej mieszance dysput, kwestiom zdolnym poruszyć zbyt powściągliwe serca, napełnić gardła ich komór zatęchłą krwią oburzenia. Od zawsze mówił że chętnie malował ludzi, poświęcał się ich sylwetkom zmieszanym z substancją duszy na prostokątach płótna, ludzi niekoniecznie zastygłych w pozach portretów zdobiących ściany ich siedzib, rezydencji, wysadzanych splendorem po wszystkie cienie zakątków. Czerpał radość z przeróżnych form studiowania obecnych tuż przy nim osób, z okrytych płachtą snów twarzy splątanych w pnączach pościeli, nagich i pełnych drogich, wspaniałych połaci ubrań. Liczył się ton spojrzenia, zagadka utkana w chytrej rzeczywistości, malarska sztuka objęcia zmysłem i wnętrzem, szeptami, uchowanymi na kondygnacjach umysłu, wszystko, wszystko zawarte w misternym tańcu pociągnięć smukłego pędzla. Nie stronił od prowokacji, od próby w której chciał dostrzec odpowiedź nie-znajomego, werbalną i pozbawioną zwodniczej natury głosek; czy zwiększy dystans? czy będzie chciał się wycofać, odrzucić wcześniejszą śmiałość stroszącą jaskrawe pióra? Tęczówki, przez wątły moment spoczęły na filiżance z nietkniętą taflą napoju który zaczynał stygnąć. To nieistotne, wszystko inne obecnie bladło w obliczu dalszej porcji decyzji, w obliczu zapadłych słów, w obliczu teatralnego choć niezbędnego zasobu zastanowienia.
    - Oczywiście, panie Aesen - skosztował po raz ostatni brzmienia jego nazwiska, giętki, śliski jak wąż w chwiejnej gęstwinie zdarzeń, tak ułożony, tak odpowiedni, właściwy wśród niewłaściwych sugestii przyjmując grząskie wyzwanie. Wiedział, że przy antrakcie pomiędzy ich spotkaniami zasięgnie korzystnych faktów, pozna czy rzeczywiście miał do czynienia z przedstawicielem rodziny którą szczodrze podawał za swoją otoczkę krewnych. Ciekawość, nieposkromiona, porwała zaprzęg rozważań ruszając pędem przed siebie; nie umiał stwierdzić co postanowi uczynić gdy wytknie dowód oszustwa. Kto wie? może jednak nieufność stawała się niepotrzebna, może nadmierny dystans był zgubnym obecnie środkiem?
    - Do zobaczenia - wstał i uścisnął szczupłą rękę mężczyzny, w porywach nagłej, wieńczącej, zmniejszonej wtem odległości oddając cząstki obłudnej, wdrożonej aury; ruszył, ruszył przed siebie z płynną i wdzięczną gracją jak kształt wyśnionego widma, jak człowiek i jednocześnie istota nie w pełni ludzka. Gładko, zbyt gładko, stanowczo zbyt ugodowo; drzwi prowadzące do domu zamknęły się ostatecznie żegnając sylwetkę gościa, wydając chrapnięcie zamka. Musiał obecnie czekać, czekać, aż sama przyszłość odsłoni przed nim przejrzysty, przyszykowany obraz, aż spotka go, znów, ponownie - lub nie zobaczy już nigdy.

    Funi i Einar z tematu


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.