Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.04.2001 – Ogród szpitalny – S. Eskola & E. Barros

    2 posters
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    15 IV 2001 r.

    Nie miała w zwyczaju odwiedzać pacjentów, ale ten konkretny pacjent był wyjątkowy - tak sobie to tłumaczyła. Tego znała i było zupełnie zasadnym, że chciała sprawdzić, na ile o niego dbają jej koledzy po fachu. Była wargiem z fińskiej Korretoji i jako taka, dbała o swoje stado. Wychodziło na to, że Barros był jej stadem, w jakimś stopniu.
    Wyrwała się pomiędzy wezwaniami, wciąż w roboczym kombinezonie, wcześniej domagając się tylko, by Antero - lub którykolwiek z pozostałych ratowników z jej zespołu - dał jej znać jak tylko będą mieli ruszać dalej. Nie zamierzała zawalać pracy. Nie zamierzała udawać, że w niej nie jest, tylko po to by bawić się w odwiedziny. Była na dyżurze - to, że przerwę zamiast w kantynie postanowiła spędzić z jednym z pacjentów to zupełnie co innego.
    Wpadła do sali Barrosa szybkim krokiem, z tą samą miną - zaciętą, bez cienia większego uśmiechu - która załatwiała jej zazwyczaj swobodne przejście szpitalnymi korytarzami, gdy parła przed siebie jak taran. Teraz nie było inaczej - Sarnai zatrzymała się po drodze tylko raz, a i to tylko dlatego, że sama tego potrzebowała. Krótki postój w pielęgniarskiej dyżurce, by dowiedzieć się, która sala powinna ją interesować - i już, dzięki uprzejmości jednej z młodziutkich medyczek, praktykantce pewnie jeszcze, szła dalej, po raz kolejny zatrzymując się dopiero przy łóżku Barrosa.
    Wiedziała, co mu jest - nim przyszła, przejrzała jego papiery. Wiedziała, co robili mu jej koledzy, gdy już zostawiła go w ich rękach, i jakie widzą rokowania. Nie były złe. Ale nie były też aż tak fantastyczne.
    - Ubieraj się - rzuciła tymczasem bez powitania, splatając ręce na piersi. - Zabieram cię na randkę.
    Widząc zdumienie Barrosa, parsknęła cicho i pokręciła głową.
    - Żartuję. Ale chyba byś się przewietrzył, co? - Nie miała pewności, czy faktycznie tego chciał, ale wiedziała, że właśnie to będzie dla niego dobre. Tkwienie bez przerwy w szarych, szpitalnych murach nikomu nie pomaga. Pomagają medykamenty i starania tutejszych widzących, ale nie sama atmosfera tego miejsca. Gdyby liczyć na uzdrawiającą moc tutejszego klimatu, prędzej staliby się wariatkowem niż faktycznie kogoś uzdrowili.
    Dała mu dość czasu, by się ubrał - wiedziała, że będzie potrzebował dłuższej chwili, dlatego w międzyczasie poszła po wózek. Gdy wróciła, Barros był gotowy - jeśli można tak to nazwać.
    - Co ty masz na sobie? - parsknęła cicho. Spod puchatego, jaskrawożółtego szlafroka wyglądała koszulka z koślawym manifestem (Jestem na szczycie łańcucha pokarmowego, serio?) i jeszcze bardziej koślawym portretem krokodyla.
    Pomogła Esteban usadzić się w wózku wygodnie. Nic nie mówiła na jego spięcie, gdy okazało się, że rzeczywiście musi mu pomóc, wesprzeć go, gdy przesiadał się z łóżka. Rozumiała je. Mogli o tym nie rozmawiać, ale umiała rozpoznać alfę - nieironicznie, w jej wilczym rozumieniu to określenie było tak samo normalnym jak nazywanie kogoś odważnym czy samodzielnym - gdy już go widziała. Barros taki właśnie był. Niezależny. To on pomagał, nie jemu pomagano. Doskonale wiedziała, jaką zadrą może być aktualna dynamika.
    Wiedziała, bo wiedziała, jak sama czułaby się w podobnej sytuacji. Może i nawykła do tego, że stado dba o siebie nawzajem, ale, cholera, przyzwyczaiła się już, że patrzyła na to z perspektywy tej, która się opiekuje - nie tej, która opieki wymaga.
    Bez trudu poprowadziła wózek przez korytarze i w dół, aż do wyjścia na tyłach, po drodze skinieniem głowy czy machnięciem ręki witając się ze znajomymi medykami - a raz, nonszalanckim salutem, także ze znajomym mundurowym Kruczej Straży. Szpital był jej środowiskiem, niemal jej domem, biorąc pod uwagę ile czasu w nim spędzała. Nawet mimo jednak bez trudu dało się wyczuć, jak rozluźniła się, gdy wyszli w ciche zarośla ogrodu.
    Sarnai nie zwolniła, dopóki nie zostawili ze sobą największych tłumów, całej tej parady pacjentów i pielęgniarek trzymających się blisko wejścia. Dopiero oddalając się od tego całego zamieszania, wchodząc w alejki bliżej zarośniętych bluszczem murów, Eskola skróciła krok i odetchnęła cicho, rozluźniając się.
    - Radzisz sobie? - spytała wtedy wreszcie, nie bawiąc się w większe wstępy.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Esteban potrafił być cierpliwy – z uwagą wysłuchiwał nastoletniego bratanka, który jeszcze nie do końca składnie przekuwał myśli w słowa, w bezruchu przyglądał się ofiarom podczas polowania, raz za razem powtarzał nowe zaklęcia, dopóki nie przychodziły mu naturalnie. Leżenie w łóżku i czekanie, aż jego ciało całkiem wyprze jad krokut oraz przestanie odzywać się bolączkami, mrowieniem i innymi tkliwościami doprowadzało go do szału, gdy już przestał być ciągle senny. Ciągła obecność Lucasa, na którego nie miał ochoty patrzeć nawet w normalnych okolicznościach, niczego nie ułatwiała, choć jak dotąd nie dał się wciągnąć w żadną rozmowę, która nie dotyczyłaby bardzo powierzchownych tematów. Młodszy Barros z raz czy dwa próbował zagadywać o Blankę, podpytywać o badania kaczuszek, sondując jak wyglądało teraz życie brata - poruszał wszystkie te tematy, o których wiedza zwyczajnie mu się nie należała – za każdym razem zbywany był ostrym spojrzeniem i wymowną ciszą. Wielka szkoda, że to akurat on mógł odbyć podróż z Brazylii do Midgardu. Es wolałby już chyba zobaczyć w szpitalu Camilę.
    Chwilowo rozkoszował się jednak ciszą, bo dopilnowawszy, że wypił wszystkie podsunięte mu porcje eliksirów – szczęśliwie nie musiał już sączyć smakującego kredą szkiele-napoju – Lucas oddalił się w kierunku kantyny, żeby coś zjeść. Po cichu zazdrościł, że ten nie podlegał żadnym obostrzeniom diety.
    Nie dane mu było pozostać w tym stanie zbyt długo, bo gdy podjął już decyzję, by sięgnąć po komiks, który przyniosła mu Blanca wraz z ubraniami i szczoteczką do zębów, do sali pewnym, niemal żołnierskim krokiem wparowała Sarnai w granatowym kombinezonie. Roboczym, jeśli sądzić po naszywkach, emblemacie szpitala oraz specyficznej sztywności materiału, jaką zwykł kojarzyć z własnym uniformem.
    Zabieram cię na randkę.
    Poza uniesieniem brwi twarz Esa musiała wyrażać coś jeszcze, bo surowe rysy Sarnai drgnęły, a w ciemnych oczach pojawił się cień rozbawienia.
    - Pewnie – przytaknął na pytanie o chęć wyjścia z sali, od której oglądania robiło mu się już niedobrze. - Ale sam nie wstanę – dodał z rozdrażnieniem, jakiego nie był w stanie do końca zamaskować. Jakiego chyba wcale nie próbował ukryć w obecności Sarnai, bo zdążył się nauczyć, że nie potrzebowała, by osładzał jej prawdę i zmieniał ją w coś łatwiejszego do przełknięcia.
    Wciąż ostrożnie, oszczędzając rękę, w której może zrosła się już kość, ale pozostawała pod częściowym działaniem jadu, przebrał się na tyle, na ile mógł, okręcając żółciutkim, puszystym szlafrokiem, który kupił mu Lucas – może i wyglądał komicznie, ale był cholernie ciepły. Obecność najmniej lubianego brata niosła ze sobą choć jeden plus.
    Co ty masz na sobie?
    - Jeden prezent od Blanki, a drugi od brata chuja – odparł swobodnie, unosząc kąt ust w namiastce uśmiechu, która zgasła, gdy jego wzrok padł na wózek przyprowadzony przez Eskolę. Nie spodziewał się, że kobieta będzie go niosła na rękach jak damę w opresji – choć nie byłby wcale zdziwiony, gdyby okazało się, że miała wystarczająco siły, by to zrobić – ale myślał raczej o kulach? Czymś mniej upokarzającym? Czymś, co nie zostawiało go całkiem na łasce drugiej osoby?
    Z pomocą silnego chwytu Sarnai, zaciskając zęby w ledwo powstrzymywanym grymasie, spróbował stanąć na własnych nogach, tylko po to by zaraz wesprzeć się na kobiecie i ostrożnie, z wysiłkiem zarezerwowanym na treningi, pokonać przestrzeń dwóch kroków, by ciężko opaść na siedzisko wózka. Dramat. Dramat, jak wiele siły odebrały mu te pieprzone zwierzęta i ich wygłodniałe pyski.
    Z nastrojem gwałtownie oscylującym od wcześniejszego rozbawienia przez rozdrażnienie i zahaczające w rejony czegoś ciemnego oraz depresyjnego, Es zatonął w swoim puszystym szlafroku, odwracając wzrok za każdym razem, gdy pchająca wózek Sarnai witała się z kolejną znajomą twarzą. Nie należał do tych pacjentów, którzy z wdziękiem znosili rekonwalescencję.
    Rozluźnił zaciśnięte mocno szczęki dopiero, gdy opuścili mury szpitala, kierując się ku ogrodowi – pierwszy powiew wiatru niosący wątły jeszcze zapach wiosny sprawił, że odetchnął z wyraźną ulgą. Po wszechobecnej bieli szpitalnej sali i korytarzy z przyjemnością spoglądał na kolory, których na co dzień zwyczajnie nie zauważał.
    Radzisz sobie?
    - Średnio – przyznał ze szczerością, która przyszła mu naturalnie. - Nie umiem być słaby. W jednej chwili jest dobrze, a za moment jak ciało przypomina mi, że nie jest sprawne jak wcześniej, rzucałbym się do tchawicy najbliższej osobie.
    Przy Sarnai słowa nie grzęzły mu po drodze przez gardło tak często, jak w obecności innych ludzi – w jakiś dziwny sposób, którego nie potrafił wyjaśnić sam sobie, przypominała mu Francisca i Paula. Im też mógł mówić dokładnie to, co myślał, nie bojąc się, że zrani ich w sposób, którego nie da się załatać.
    Zwinął palce prawej dłoni w luźną pięść, zaraz znów je rozprostowując i odruchowo wbijając paznokcie w skórę.
    - Nie mogę ustać, a za niecały tydzień miałem jechać z kobietą na wesele w Meksyku – parsknął gorzko, kręcąc lekko głową. - Zajebiście, co? Siedzę w szpitalu, a myślę o jakichś wyjazdach. W ogóle składam oficjalne zażalenie, że chujowo tu karmicie pacjentów. I te wasze eliksiry smakują jak kreda. Albo jak krew czy inne mleko od kozy. To w ogóle nie wpływa dobrze na morale. A ta biel absolutnie wszędzie jest tak do porzygu wżynająca się pod powieki, że ciężko spać. Beznadziejnie wybrałaś zawód. No absolutnie do dupy – marudził, wylewając część nagromadzonych frustracji. Dopiero milknąc na chwilę i ciaśniej okrywając się połą szlafroka, westchnął krótko, choć dźwięk ten bardziej przypominał sapnięcie.
    - Tam w kurhanie, to byłaś ty? – spytał, mówiąc ciszej niż jeszcze przed chwilą. - Normalnie poznałbym twój zapach, ale... Nie byłem już wystarczająco przytomny.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Prowadziła go niespiesznie zalesionymi alejkami. Gdyby się obejrzał, przyjemność i rozprężenie łagodzące jej ostre rysy byłyby jednymi z silniejszych emocji, jakie pokazała po sobie w ciągu ostatnich dni. Albo tygodni. Straciła rachubę. Wdychała głęboko pachnące żywicą powietrze, czując, jak uchodzi z niej napięce – zabawne, biorąc pod uwagę, że wciąż przecież była na dyżurze. Na dyżurze, ale nie na akcji. Zasadnicza różnica.
    Lubiła tu przychodzić. Wsłuchując się w chrzęst piasku pod kołami wózka, uzmysłowiła sobie, że szpitalne ogrody były – zaraz po podmidgardzkich lasach – jednym z tych miejsc, których mogłaby nie opuszczać. Jeśli oddalić się wystarczająco od głównego budynku, można było próbować oszukać się, że wcale nie przebywa się w mieście. Że jedynym, co czeka na ciebie za wysokimi murami, jest bezkres północnych łąk.
    Nie umiem być słaby.
    Głos Estebana sprowadził ją z powrotem. Gdy mężczyzna zaczął mówić, wylewając z siebie istny potok słów, nie przeszkadzała mu. Rozsiadła się na pobliskiej ławce, wcześniej ustawiając Barrosa przodem do siebie, by mogli rozmawiać jak ludzie.
    Uśmiechnęła się kątem ust na marudzenie mężczyzny. Sarnai znała i ten wybieg, instynktowną potrzebę wyrzucenia z siebie emocji w taki bądź inny sposób, zasadny lub nie. Narzekania wcale nie musiały mieć sensu by przynosić oczekiwany skutek – ulgę.
    Uwagi Barrosa były jednak zupełnie zasadne. Oczywiście, że eliksiry smakowały paskudnie. I że atmosfera szpitala w niczym nie pomagała. Nawet z jej zawodem się nie mylił – faktycznie mogła wybrać lepiej. Bycie ratownikiem było... Było. Jedynym co znała i czymś, czego nie wyrzekłaby się za nic, ale nawet ona nie zamierzała twierdzić, że to świetna praca. Nie była taką. Tak naprawdę zawód ten był paskudny. Odpowiadał tylko takim masochistom, jak ona sama.
    Tam w kurchanie, to byłaś ty?
    Zmrużyła oczy, skinęła głową powoli.
    - Ja – odezwała się wreszcie, zaczynając od tego, co proste. – Wpieprzyliście się w niezłe gówno. A te zwierzęta... – Potrząsnęła głową lekko. – Nie miałam pojęcia, że takie istnieją. I że cokolwiek, co żyje, może tak strasznie śmierdzieć – stwierdziła prosto. Wiedziała – już wiedziała, bo wcześniej to nie było przecież takie proste – że może rozmawiać z nim jak drapieżnik z drapieżnikiem.
    Odetchnęła powoli, w którejś chwili sięgając do jednej z kieszeni spodni i wyciągając paczkę papierosów. Zapaliła jednego, kolejnego zaproponowała Esowi.
    - Płuca masz akurat w porządku – stwierdziła po prostu, jakby to w pełni usprawiedliwiało nieregulaminowość jej propozycji.
    Nie zamierzała przejmować się zasadami, gdy wiedziała, że niespecjalnie były potrzebne. Rozumiała sens stojący za przeróżnymi zakazami, naprawdę. Po prostu nic nie było tak łatwe, jak wydawało się na papierze. Jeśli jesteś do czegoś przyzwyczajony, nie odzwyczaisz się od tego z dnia na dzień – a już na pewno nie w tak stresujących okolicznościach, jak pobyt w szpitalu. W tym przypadku dokarmienie nałogu mogło być – paradoksalnie – pomocą w rekonwalescencji. Czymś stałym, znajomym, a przez to – kojącym.
    Nie obnosiłaby się ze swoimi przekonaniami w towarzystwie innych medyków – ale Barros nie był przecież medykiem. Był jej... Nie była pewna, kim. Ale w jakimś sensie jej na nim zależało – to wystarczało.
    - Wesele. Za tydzień, tak? – wróciła wreszcie do tego, co mówił wcześniej. Zaciągnęła się papierosem, wydmuchnęła kłęby dymu ku niebu, rozpierając się wygodniej na ławce. – Mogę ci pomóc – rzuciła bez wahania, znów przenosząc spojrzenie z bezchmurnego, wczesnowiosennego nieba na Barrosa.
    Nie praktykowała wchodzenia w kompetencje swoich kolegów, bo wiedziała, jak wściekła byłaby sama, gdyby ktoś robił to jej. Nie była jednak ślepa. Barrosowi zależało. Może wręcz za bardzo... Chociaż nie, wcale nie. Nie za bardzo. Zależało mu tak, jak Sarnai zależało na jej watasza. W jego spojrzeniu widziała tą samą determinację – i ten sam ból, gdy coś, co robił, nie wystarczało.
    Byli tak cholernie do siebie podobni.
    - Mogę ci pomóc – powtórzyła. – Ale to nie jest standardowa praktyka, więc nie dostaniesz oficjalnej recepty – w zasadzie nic ci nie dam póki nie wrócisz do domu. I nie będę przyjmować zażaleń. – Uśmiechnęła się przelotnie pod nosem, łagodząc oschłość składanej właśnie propozycji.
    - Mogę postawić cię na nogi w dwa, trzy dni, ale to nie będzie miłe. W zasadzie, będzie zajebiście źle. Nie wyjdziesz z gorączki – wysokiej – przez kilkanaście godzin. I prawdopodobnie wyrzygasz więcej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić – uświadomiła go bez wahania.
    Miała leki, które czyniły cuda. Legalne leki. Leki, których nie podawało się pacjentom tylko dlatego, że chcieli wyzdrowieć szybciej.
    A jednak właśnie to gotowa była zrobić. Bo nie chciała patrzeć na Estebana, który z każdym dniem łamie się, nie radząc sobie z własną słabością i śmierdzącą, szpitalną aurą cierpienia i śmierci. I dlatego, że Barrosowi zależało. I jej w związku z tym – też.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Wylewanie z siebie wszystkich tych nieprzyjemnych myśli i narzekań, jakimi nie chciał dzielić się z Lucasem, a Blance dokładać zmartwień, okazywało się mieć działanie zgoła terapeutyczne. Spuszczony z metaforycznej smyczy, z przyzwoleniem by przekuwać kotłujące się pod czaszką myśli w słowa i powoli udrażniać zalegający tam szlam, z każdym kolejnym zdaniem czuł się odrobinę lepiej. Odrobinę bardziej jak człowiek, a nie kłąb złości i niepewności podróżujący tylko w ludzkim ciele.
    Doceniał, że Sarnai milczała usadzona na ławce, nie próbując na siłę wciskać własnych słów między jego, pozwalając wybrzmieć im tak, jak Es tego potrzebował – jedno za drugim, nieprzyjemne i ostre jak oset czepiający się wełnianego szala. Przyjęła je takimi, jakie były, nie próbując osładzać rzeczywistości i pocieszać go, że niedługo będzie lepiej, niedługo wyjdzie do domu i może rekonwalescencja trochę zajmie, ale w końcu sam stanie na nogi.
    Gdy już przekuł balon goryczy, wypuszczając z niego powietrze, oddychało mu się łatwiej. Lżej.
    Wsparty o wytarte oparcie wózka, nie spuszczał wzroku najpierw z sylwetki, a potem twarzy ratowniczki, kiedy jego spojrzenie powoli ku niej zawędrowało, wolne od części wcześniejszego wstydu.
    Kiwnął lekko głową, gdy Sarnai potwierdziła, że należała do ekipy, która wyciągnęła ich z kurhanu.
    - Na szczęście nie próbowali się wpychać przede mnie – rzucił, lekko zagryzając na moment wnętrze policzka. - Moje kaczuszki. Badacze – dodał, poprawiając się prędko, gdy w pierwszym odruchu nazwał towarzyszącą mu wtedy grupę w sposób, którego zwykle nie mówił na głos. - Miały cholernie mocne szczęki, rozerwałyby ich na strzępy. I fakt, gorszego smrodu w życiu nie czułem – urwał na moment, pocierając nos wierzchem dłoni, jakby znów uderzył go ten sam odór zgnilizny. - Chociaż krew chyba smakowała gorzej niż pachniały.  
    Odruchowo zaczął pukać palcami po udzie, odpychając wspomnienia tego, co działo się we wnętrzu kurhanu tak, jak robił to od momentu, w którym przebudził się w szpitalu. Nie walczyły z nim jeszcze zbyt mocno, ale cały czas czaiły się gdzieś na granicy świadomości, gotowe by pochwycić go za gardło i zmusić do zmierzenia się z rzeczywistością.
    Płuca masz akurat w porządku.
    Parsknął krótko na propozycję papierosa – medyk podsycający nałóg? nie do pomyślenia – przyjmując go z wdzięcznością i odpalając krótkim zaklęciem, które mimo niechęci kajmana do ognia zaczął w ostatnim czasie częściej używać. Stara, plastikowa zapalniczka zabrana niedoszłemu podpalaczowi, dożywała już swoich ostatnich dni, zmuszając do szukania alternatyw. Zaklęcie stanowiło najprostszą z nich.
    Zaciągając się powoli dymem, w którym czuł słaby posmak mentolu, Es przytaknął, że istotnie wesele o jakim wcześniej mówił, miało mieć miejsce za tydzień i zmarszczył brwi, gdy Sarnai wspomniała o jakiejś pomocy. Z czym chciała pomóc, skoro medycy rozkładali ręce, twierdząc, że nie mogli niczego przyspieszyć? Pożyczyłaby mu nogi i rękę? Chociaż głowa z dnia na dzień, z godziny na godzinę wyraźnie mu się rozjaśniała, tak z ciałem pozostawał ciężki do obejścia problem, do którego przyzwyczajony do planowania Barros nie wiedział, jak najlepiej podejść.
    Dalsze wyjaśnienia – szybsza rekonwalescencja za cenę długiej gorączki, wymiotów i pewnie jeszcze kilku innych rzeczy, o których teraz Sarnai nie wspominała – jaśniej rozrysowały wyjście, które mu proponowała. Es rozumiał już, dlaczego żaden medyk nie wspomniał o podobnej kuracji.
    - I mówisz, że dwa, trzy dni i będzie po sprawie? – spytał, nie zastanawiając się nad tym zapewne tak długo, jak powinien, biorąc pod uwagę cały ten drobny druczek, który podkreśliła  Eskola. Bo i dlaczego miałby? Czym było kilka lub kilkanaście godzin udręki, jeśli potem mógłby pojechać z Blanką do Meksyku i tańczyć z nią na weselu?
    Przeżywał okres ponownego zadurzenia, w którym rozum wcale nie grał pierwszych skrzypiec, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
    - Wchodzę w to – dodał z pewnością, z którą ciężko byłoby dyskutować, gdyby Sarnai zmieniła jednak zdanie. - Niech mnie tylko wypiszą.
    Trudno, już powiedziała mu, że miał inne rozwiązanie, niż gnić bez celu w szpitalnym łóżku i pozwalać, by życie przeciekało mu przez palce. Nie zamierzał teraz odpuścić, czy pytać o legalność tego rozwiązania. Próbował już z Blanką narkotyków tylko po to, by sprawdzić, czy pomogą na jego lęki lepiej niż przemiana w zaciszu własnego pokoju, jeśli wspomniane leki okazałyby się stać w podobnej kategorii, nawet by się nie zająknął.
    Gdzieś w oddali jego praworządnego ojca musiało coś boleć za każdym razem, gdy przez głowę Esa przetaczały się podobne myśli.
    - Dziękuję. To dużo dla mnie znaczy.
    Z lekkim uśmiechem zadowolenia błąkającym się po ustach i głową odchyloną do tyłu tak, by patrzeć prosto w niebo, jak robiła to niedawno Sarnai, bez pośpiechu dokończył papierosa, wcale nie czując, by cisza, która zapadła, sprawiała wrażenie opresyjnej. Wręcz przeciwnie.
    - Zastanawiałem się – zaczął w pewnym momencie, bezczelnie wygaszając niedopałek na oparciu wózka i przenosząc z powrotem spojrzenie na rozpartą wygodnie na ławce Finkę. - Jakim jesteś zwierzęciem? Bo jakimś na pewno. Czułem to wtedy w klubie – spytał z tą samą swobodą, z jaką pytałby o pogodę, ale wielokrotnie większym zainteresowaniem, które rozjaśniało ciemne spojrzenie.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Moje kaczuszki.
    Parsknęła z niedowierzaniem. Z całej listy określeń na opisanie dziwnych zwierząt żadne nie przykłuło jej uwagi tak, jak termin, którym Barros najwyraźniej określał swoich podopiecznych.
    - Kaczuszki – powtórzyła z rozbawieniem. – Serio? Dlaczego akurat kaczuszki? – spytała. Była ciekawa. Jak mogłaby nie być? Ze wszystkich zwierząt wybrał akurat te – nieporadne, puchate, żółciutkie. Naprawdę tak widział swoich – jakby nie patrzył – pracodawców?
    Paliła przez chwilę w ciszy, pozwalając mężczyźnie przetrawić, co mu zaproponowała. Zareagował dokładnie tak, jak się tego spodziewała – zgodził się niemal bez zastanowienia, jakby zamroczony wizją ozdrowienia nie zwracał uwagi na absolutnie nic innego. Jakby możliwość wyjazdu na to nieszczęsne wesele była warta wszystkiego.
    Bo może i była? Coś zakłuło Sarnai za żebrami gdy uświadomiła sobie, że było naprawdę dużo rzeczy – i osób – dla których było warto. Po prostu ona takich nie miała. Nie teraz, nie tutaj.
    - Nie rozumiesz, co? – Uśmiechnęła się krzywo, zmuszając się, by przestać myśleć. – Najpierw pogadasz ze swoją kobietą. Jest twoja, nie? – upewniła się, chociaż, szczerze mówiąc, gdyby zaprzeczył – bardzo by się zdziwiła. Widziała, jak Blanca patrzyła na niego tam, w kurhanie – i widziała ten niemal szaleńczy błysk w oku Esa na myśl, że zaplanowany wyjazd im nie wyjdzie. Eskola widziała już takich.
    Barros zachowywał się po prostu jak świeżo zakochany szczeniak.
    - Porozmawiaj z nią – powtórzyła z naciskiem. – Bo jeśli podam ci wszystko, na co tak lekko się zgodziłeś, naprawdę nic przy sobie nie zrobisz. Nic. I w tym momencie będziesz żałował. Bardzo. Czy tego chcesz, czy nie, ktoś będzie musiał ci pomóc, a Blanca... – Imię partnerki Barrosa spływało zaskakująco miękko z zazwyczaj ostrego języka Sarnai. – Upewnij się najpierw, że nie będzie się przez ciebie bała bardziej. O ciebie. – Es mógł nazwać to jak chciał. Babskim przewrażliwieniem, upierdliwością, albo solidarnością jajników – było jej wszystko jedno. Faktem pozostawało, że... Cóż, chyba rzeczywiście była w tym jakaś solidarność. Sarnai nie chciałaby, by, żyjąc z kimkolwiek, o drastycznej terapii swojego partnera czy partnerki musiała dowiadywać się już po fakcie. A skoro ona by nie chciała, to mogła chociaż spróbować oszczędzić tego innej kobiecie.
    Robisz się miękka, podsumowała się w myślach. Milczała przez chwilę, wydmuchując ku niebu kolejne kłęby dymu.
    - Możesz się wypisać na żądanie – rzuciła potem kolejną nieregulaminową radą. – Gdy to przegadacie, i jeśli nadal będziesz zdecydowany, możesz stąd wyjść kiedy chcesz. Twoi medycy nie będą zadowoleni, ale nie zatrzymają cię siłą. – Wzruszyła lekko ramionami. Nie lubiła wchodzić w czyjeś kompetencje, naprawdę. Ale teraz dużo bardziej niż na koleżeńskich relacjach ze znajomymi po fachu zależało jej na zadbaniu o to, by Barros rzeczywiście mógł wyjechać wtedy, kiedy to sobie zaplanował.
    - Nie dam ci nic do ręki, ale jak będziesz już w domu, wpadnę i wszystko ci podam – uświadomiła go. Bo to przecież nie tak, że dostanie fiolki, wypije sobie wywary do kolacji i po sprawie. To nigdy nie było takie proste.
    Znów umilkła, podobnie jak Es, w tymczasowej ciszy nie czując się wcale źle. Tak było dobrze. Miło. Spokojnie.
    Jakim jesteś zwierzęciem?
    Drgnęła wyraźniej, niż by chciała, strzelając ku Barrosowi czujnym spojrzeniem. Wiedziała, że się domyśla – sama zresztą już jakiś czas temu przestała udawać, że się nie przemienia. Balansowała na bardzo cienkiej granicy i, szczerze mówiąc, pewnie tylko kwestią czasu było, kiedy Es domyśli się wszystkiego, ale... Nie była chyba gotowa na to pytanie. Nie teraz.
    Z drugiej strony – nie była też gotowa kłamać mu prosto w twarz. Nie do końca.
    - Wilkiem – odpowiedziała krótko, zanim zdążyła się rozmyślić. Przemilczenie części prawdy to nie to samo, co wyrachowane kłamstwo. Nie to samo, nie?
    Sarnai nie była pewna, jak czuje się z faktem, że balansuje tak blisko niebezpiecznej granicy, za którą Barros odkryje, kim ona jest. Źle? Dobrze? Zaniepokojona? Przerażona? Gotowa walczyć, gdyby chciał… Nie wiem, wydać ją? Skrzywdzić? Myśl, że Es miałby się od niej odwrócić tylko dlatego, że była wargiem, wydawała się dziwna. Jakby zupełnie nieprawidłowa.
    Nie miała żadnych logicznych podstaw by wierzyć, że Barros nie jest taki, a jednak właśnie to robiła. Była naiwnie wręcz pewna, że mężczyzna by jej nie odtrącił. Nie z takiego powodu.
    Robisz się miękka, powtórzył z naciskiem cichy głosik w jej głowie.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    W momencie, w którym pieszczotliwe określenie grupy badaczy spadło mu z języka i wybrzmiało w powietrzu, Es wiedział, że nie zostanie przemilczane. Mógł albo wzruszyć ramionami, albo wyjaśnić, jaki nieskomplikowany ciąg skojarzeń stał za tą konkretną myślą. Finalnie wybrał jedno i drugie.
    - Bo są miękkie i bezbronne – stwierdził, unosząc dłoń i odruchowo przeczesując palcami ciemne kosmyki. - Nie myślą o szerszej perspektywie, widzą tylko drogę do kolejnego kroku swoich badań. Jak te kaczuszki wpadliby w pierwszą lepszą dziurę, gdyby ich czasem nie szturchnąć – wyjaśnił, kwitując swoje słowa lekkim wzruszeniem ramion.
    Mógłby opowiedzieć Sarnai o wszystkich tych sytuacjach, w których niefrasobliwość badaczy doprowadzała do sytuacji, w jakich zasadnym stawało się jego zatrudnienie, albo tych w jakich zdążył zareagować, zagonić ich jak stadko do kąta i przeczekać. Jak kłócili się niezadowoleni z ograniczeń, gdy jedynym, co próbował zrobić, to zachować ich w dobrym zdrowiu i – przede wszystkim – przy życiu.
    Mógłby, ale to nie był na to czas. Może kiedyś, kiedy znowu spotkają się przy piwie, a rzeczywistości nie będzie zatruwać ciągnąca się rekonwalescencja. Mógłby opowiedzieć jej wtedy, jak nie pozwolił Blance odjechać z dwójką napalonych kolesi, a ona obśmiałaby go jak idiotę, którym czasami zdarzało mu się być.
    Najpierw pogadasz ze swoją kobietą.
    Teatralnie unosząc w górę ręce – rękę, bo lewa tylko podskoczyła jak świeżo wyciągnięta z wody ryba – Barros przewrócił oczami, przygryzając końcówkę filtra.
    - To najpierw podsuwasz mi cudowne rozwiązanie, a potem każesz gadać z Blanką? Co ja jestem, gnojek bez autonomii? – rzucił gderliwie, w ogóle nie przejmując się podkreślanym przez Sarnai ostrzeżeniem o tym, że ktoś będzie musiał nad nim czuwać. Po co? Gorączka i wymioty nie były dla niego niczym nowym, najwyżej położy się na kaflach przy muszli i nikt nie będzie mu potrzebny. Nie podzielił się tą myślą z Eskolą, bo jej drugi argument zmusił go do zatrzymania się na moment i zastanowienia.
    Czy Blanca faktycznie mogła się o niego bać? Cholera, oczywiście że tak. Pojął to z nagłą jasnością, bo jeśli wcześniej nie byłby tego taki pewien – znał swoje uczucia, ale te jej wciąż pozostawały dla niego częściową tajemnicą - to pierwsza wizyta Vargas zaraz po wypisie potwierdzała to z całą mocą. Zwykle pewna siebie oraz pyskata, Blanca zmieniła się przy jego łóżku w miękkie, napięte w nerwach stworzenie, zapewniające, że koniec końców wszystko będzie dobrze. Nie chciał dokładać jej zmartwień, ale... Cholera. Naprawdę musieli porozmawiać i Es wcale nie był taki pewien, czy przekona ją do tego rozwiązania. W końcu oboje bywali ekstremalnie uparci.
    Nie dam ci nic do ręki.
    - W porządku – zgodził się ze zbolałym westchnieniem. - To ty jesteś ekspertem.
    Przyglądając się twarzy Sarnai, wyraźnie zauważył moment, w którym drgnęła, słysząc jego pytanie - za późno wziął pod uwagę, że to co dla niego było naturalne, godne podziwu i celebrowane, dla innych nie musiało wcale wyglądać tak samo. Mimowolne zmrużenie oczu i delikatne drgnienie skóry w okolicach szczęki prawie popchnęło go do wycofania się z niewinnego w zamyśle pytania, kiedy Eskola odpowiedziała, nie wchodząc w szczegóły.
    Wilk.
    Barros przekrzywił lekko głowę, nie odrywając od kobiety spojrzenia w ten sam sztywny, deprymujący sposób, w jaki robił to jego zwierzęcy odpowiednik – a potem po prostu uśmiechnął się lekko, łagodząc cały ten ostry obraz.
    - Powinienem się domyślić – stwierdził spokojnie. - Pachniesz takim... Piżmem przede wszystkim, ale też mokrą ściółką. I czymś ciepłym. Lubię ciepłych ludzi. Jakkolwiek to brzmi.
    Nie miał wystarczającej wiedzy ani doświadczeń z wargami, by gładko połączyć jedno z drugim i na pstryknięcie dojść do poprawnych wniosków, szczególnie gdy nie leżały przed nim wszystkie niezbędne elementy układanki. Nigdy nie musiał głębiej zastanawiać się nad tym, co sądzi o tej konkretnej grupie magicznych. Wiedział, że mieli większy potencjał niż przeciętny widzący, by być niebezpiecznymi i z pewnością traktowałby ich z większą uwagą, ale czy odepchnąłby znajomą osobę, która przyznałaby się do tej przypadłości? Tego nie wiedział.
    - Nie przeprosiłem cię za tę przemianę w klubie, nie? – spytał nagle, zagryzając przez moment wargę. - To było durne, coś mi nie tak przeskoczyło we łbie. Przepraszam – kiwnął lekko głową, jakby stawiając tym gestem kropkę na końcu zdania. - Teraz się dziwię, że mocniej mną nie pierdolnęłaś o tę matę – uśmiechnął się krzywo, samym kątem ust. - Ja bym komuś odgryzł kończynę, jakby mi tak podrażnił zwierzaka.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Wyjaśnienie Barrosa dotyczące kaczuszek wyciągnęło z Sarnai tę stronę, od której w swojej szarej rzeczywistości już dawno zdążyła się odzwyczaić. Tę, która uśmiecha się szerzej niż tylko kącikiem ust i dłużej, niż tylko przez ulotną chwilę. Tę, w której oczy jaśniały jej czymś innym niż tylko ponurą determinacją, i w której jej myśli nie krążyły tylko i wyłącznie wokół zadań do wykonania. To samo robił z nią Arthur – wychodziło na to, że obaj potrafili jej przypomnieć, kim tak naprawdę była.
    Bo przecież ta, którą znała większość, to nie była ta Sarnai, którą się urodziła i którą była w stadzie. Eskola nie była oschła, nie była zimna, i wcale nie unikała ludzi – choć trudno by jej było wytłumaczyć to komuś, kto poznał ją dopiero tutaj, w Midgardzie. To, że Arthur i Es zdołali przedrzeć się przez nieprzyjemne warstwy, które obrosły medyczkę częściowo tylko zgodnie z jej wolą – cóż, było to w jakiś sposób imponujące.
    - To całkiem słodkie – przyznała, kręcąc głową z niedowierzaniem. Kaczuszki. Była ciekawa, czy badacze, którymi Barros się opiekował, wiedzieli, że tak na nich mówi.
    Na późniejsze gderanie mężczyzny uniosła tylko brew znacząco.
    - Jesteś facetem, Barros – podsumowała go po prostu, pozostawiając mu dowolność interpretacji tego stwierdzenia. Czy dla Sarnai znaczyło dokładnie to samo, co gnojek bez autonomii, czy między dwoma terminami była jeszcze jakaś różnica?
    Z cieniem rozbawienia tańczącym na ustach przeczekała początkowe oburzenie Esa. Tak naprawdę niespecjalnie miał wybór, bo Eskola była nieugięta – nie zrobiłaby nic, dopóki nie miałaby pewności, że Barros rzeczywiście nie podjął decyzji za plecami swojej partnerki. Czy planowała go sprawdzać, pytając Blancę, czy o wszystkim wie? Niewykluczone. Jak już wspomniała, Es był tylko facetem.
    W swojej zwierzęcej formie zastrzygłaby pewnie uchem lekko, słychając potem, jak Barros analizował jej zapach. Było w tym coś bardzo osobistego, stwierdziła ze zdumieniem – słuchać, jak ktoś inny opowiada ci o tym, jak cię widzi i czuje. A przecież to nie było nic, czego by nie znała – zgrubsza podobnie skrócony opis Esa stworzyła sobie już pierwszego dnia, gdy spotkali się w klubie. Chociaż stworzony przez nią obrazek nie był wtedy tak przyjemny – Es nie kojarzył jej się przyjemnie. Czuła od niego chłód i wilgoć, i jakąś woń, której nie potrafiła opisać, a która drażniła jej wrażliwe nozdrza. Gdyby zapierała się, że nie uprzedziła się do niego wtedy trochę, kłamałaby. To, że w którymś momencie wyszli poza klub i zaczęlli rozmawiać, a nie tylko dawać sobie po mordzie, było zaskakujące.
    I bardzo, bardzo dobre. Była absolutnie pewna, że towarzystwo Barrosa jest w jej życiu wartością dodaną, z której teraz chyba wcale nie chciałaby rezygnować.
    - Czymś ciepłym – powtórzyła z namysłem za Esem i uśmiechnęła się miękko. – Stadem, Es. To moje stado. Rodzina. I to, jak bardzo... – zacięła się, zacisnęła zęby. Wreszcie wzruszyła lekko ramionami. Gorzej chyba nie będzie, nie? – Jak bardzo mi ich brakuje – dokończyła zwięźle, bardziej oschle niż planowała.
    Dokończyła papierosa, rzuciła niedopałek na ścieżkę i zgasiła pod butem, zgarniając potem śmieć do kubła obok ławki.
    - Nie przeprosiłeś – przyznała, lekkim skinieniem akceptując wyjaśnienia Esa. Rozumiała. W innych okolicznościach – gdyby jej przemiana nie była zależna od dnia w miesiącu – już dawno uszczęśliwiłaby go podobnie, była tego pewna.
    - W porządku. Nie ma sprawy, serio. Chociaż masz rację, mogłam mocniej – zgodziła się z przelotnym rozbawieniem. – Ale byłam po dyżurze. Powiedzmy, że nie chciałam cię musieć potem ratować. Nie chodzę do klubu po to, by być tam ratownikiem – parsknęła cicho. Wizja skrzywdzenia Esa, rzucona żartem, wcale żartem nie była. Gdyby Sarnai poniosło, Barros musiałby zmagać się raczej z czymś więcej niż tylko połamanymi kończynami. Gdyby mógł ustać na własnych nogach, znaczyłoby to, że Eskola robi się słaba – coś, co w jej rodzinnym domu poskutkowałoby dodatkowymi ćwiczeniami z Timo.
    - Poza tym, to było całkiem ciekawe doświadczenie – przyznała, bo rzeczywiście tak było. – Z gadami nie miałam wcześniej do czynienia, a teraz przynajmniej mogę powiedzieć, że z nimi też sobie poradzę. Mów co chcesz, ale w papierach wygląda to całkiem imponująco. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem. Nie dodała sobie skutecznego pacyfikowania kajmana jako dodatkowych kompetencji w życiorysie, ale mogłaby. Nie każdy szpital mógł się pochwalić ratownikiem, który poza opanowaniem agresywnych pacjentów upora się też z dziką zwierzyną, nie?
    Przeciągnęła się leniwie.
    - Od kiedy właściwie się przemieniasz? – spytała, nieco wbrew instynktowi samozachowawczemu nie uciekając od niebezpiecznego tematu. Ale była ciekawa. Po prostu ciekawa. – Pewnie od dzieciaka, nie? Masz cholernie wrażliwe zmysły, a przemiana w klubie... Robisz to często. Od dawna. Bez większego trudu – podsumowała w kilku krótkich stwierdzeniach raczej niż pytaniach. Może jej zmienność była inna, niż jego, ale wiele elementów mieli wspólnych. Wiedziała, jakie są kolejne etapy oswajania się ze swoim zwierzęciem. Przechodziła je wszystkie.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nie był zachwycony nagłym odebraniem mu autonomii i możliwości samodzielnego podejmowania decyzji w kwestiach, które powinny być tylko jego wyborem – a wszystko dlatego, że znów się z kimś związał. Bo Sarnai poczuła solidarność z kobietą, z którą nigdy – chyba – nie rozmawiała. Zdążył już zapomnieć, jak wyglądały pewne sprawy, gdy nie był tylko Esem, a Esem i Camilą, czy teraz Esem i Blanką. W czasie, gdy stanowił osobną jednostkę, zdążył się przyzwyczaić do wolności, jaką oddał mu rozwód – do odpowiedzi, w których nie musiał nikogo uwzględniać, do wyborów dyktowanych tylko własnym gustem oraz potrzebami, do powrotów o nieregularnych godzinach.
    Chyba dopiero teraz, postawiony przez Sarnai przed faktem dokonanym, w pełni przyswajał fakt, że to wszystko musiało się skończyć, skoro nie zamierzał traktować Vargas jak przygody. Złożył tę myśl na czworo, jak papierek po cukierku i wsunął do metaforycznej szufladki na później. To nie był dobry moment na podobne rozważania.
    Opisując Eskoli zapach, który z nią kojarzył, Barros mimowolnie sięgnął ku swojemu zwierzęcemu opiekunowi, próbując jak najdokładniej przywołać wspomnienie tamtego dnia w klubie, gdy piżmo było w powietrzu tak ciężkie, że czuł je niemal na języku. Przeciągnął się lekko, czując, jak skóra na plecach naciągnęła się w znajomy, nieco łaskotliwy sposób, pokrywając na chwilę łuską. Po bólu, który rozpalił jego ciało do żywego, gdy próbował się na powrót przemienić w kurhanie, pozostało tylko drobne ukłucie.
    To moje stado.
    Patrzył na nią z zainteresowaniem, gdy słowa, które wcześniej płynęły bez większego problemu, nagle natrafiły na tamę.
    - Dlaczego ich nie odwiedzisz? – spytał na wyznanie, że Sarnai bardzo tęskniła za swoimi. Aż za dobrze rozumiał to uczucie.
    - Pochodzisz ze Skandynawii, prawda? To ten sam kontynent. Nie tak daleko – podsunął, ciekaw, co powstrzymywało Eskolę przed wzięciem urlopu i ułagodzeniem tęsknoty, która potrafiła narastać w piersi jak wyjątkowo kolczaste, nienawistne stworzenie. Poróżniła się z rodziną? Miał nadzieję, że nie – rodzinne kłótnie stanowiły najgorszą formę konfliktu. A może mieszkali poza Europą i zwyczajnie mylił się co do odległości, które musiałaby pokonać?
    Nie chodzę do klubu po to, by być tam ratownikiem.
    Uśmiechnął się kątem ust, próbując w odruchu skrzyżować ręce na piersi i z westchnieniem opuszczając tę sprawną, gdy lewa nie chciała wykonywać dokładnie takich ruchów, jakich od niej oczekiwał, odzywając się kłuciem w okolicy łokcie.
    - Powinnaś mi kiedyś pokazać, ile faktycznie masz tej siły. Może nie na mnie, bo chwilowo napatrzyłem się na szpital, ale wiesz. Tak w ogóle. Może przy jakimś rąbaniu drewna – zaproponował, tylko częściowo żartując. W ciosach Sarnai – choć pewnych i mocnych – zawsze dało wyczuć się pewne wstrzymanie, jakąś blokadę, która cofała jej zwiniętą w pięść dłoń tuż przed uderzeniem. Zostawiała na jego ciele wystarczająco siniaków, by nie prosił się o gorsze manto, ale bywały momenty, że Es czuł się lekceważony – traktowany jak dziecko czy delikatna trzcinka, która złamie się przy mocniejszym nacisku. By zaradzić rosnącej powoli frustracji, musiał zobaczyć siłę, jaką ukrywała, by nabrać szacunku i odpuścić. Nie widział innej drogi.
    - Powinnaś pójść do kierownika, żeby dał ci podwyżkę – parsknął na wspomnienie unikalnego doświadczenia, którym zapewnił Eskoli rozwój kompetencji, kręcąc lekko głową. - Bardziej próbowałem się wywinąć, niż coś ci odgryźć. Następnym razem uważaj na pysk.
    Od kiedy właściwie się przemieniasz?
    Świadomie lub nie, kobieta dotknęła jednego z ulubionych tematów Barrosa, przywołując na jego twarz niczym nieskażony uśmiech oraz umieszczając w ciemnym oku błysk. Pochylił się w swoim siedzisku, wspierając przedramię o udo i skracając nieco dystans do ławki, na której siedziała Sarnai.
    - Zależy, jak definiujesz dzieciaka. Kończyłem już szkołę, teraz to będzie... – zamyślił się na moment, skubiąc palcami brodę i próbując sobie przypomnieć ramy czasowe obowiązkowej edukacji. Mieli w rodzinie sporo młodszych dzieciaków, ale nie pamiętał tego tak dokładnie, jak musieli robić to ich rodzice. - Prawie trzydzieści lat? Jakoś tak – podsunął wreszcie. - Często robię to już odruchowo, niespecjalnie o tym myśląc. Albo cały, albo tylko częściowo, na chwilę, bo akurat potrzebuję coś dojrzeć czy wywęszyć – wzruszył lekko ramionami. - Kiedy już ma się swoje zwierzę pod skórą, nie ma niczego i nikogo bliższego. Pewnie doskonale to rozumiesz – rzucił, teoretycznie nie formułując swoich słów jako pytania, ale sam ton głosu, lekki jego spadek sugerował cień znaku zapytania. - A ty? Od kiedy masz futro?
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Dlaczego ich nie odwiedzisz?
    No właśnie, dlaczego? Westchnęła cicho, przez dobrą chwilę rozważając sięgnięcie po drugiego papierosa. Nie była pewna, czy potrafi to wyjaśnić tak, by zrozumiał to ktoś, kto nie jest wilkiem. Kto nie jest wargiem. Kto nie jest wargiem z Korretoji. Nie wiedziała, czy umie to wyjaśnić, nie mówiąc jednocześnie, kim faktycznie jest.
    Skinęła powoli głową, by potwierdzić, że istotnie, jest stąd, ze Skandynawii, że Finlandia nie jest wcale tak daleko.
    - Odwiedzam ich – zaczęła, z rozmysłem dobierając słowa. – Dosyć często. Tylko, że u wilków... To działa trochę inaczej. – Czuła się jakby brnęła przez pole minowe, ostrożnie balansując na bardzo wąskiej ścieżce. Nie chciała się odkrywać, nie całkiem. Ale z drugiej strony – wyjątkowo nie chciała też milczeć.
    - Jako wilk jesteś zawsze częścią stada. Możesz być na drugim końcu świata, ale zawsze będziesz częścią rodziny. I to nie tak, jak u ludzi, że po prostu... Że jesteście blisko. U nas to jest na bardziej... Fizjologicznym poziomie, powiedzmy. Bardziej pierwotnym. I niespecjalnie zależnym od naszej woli. Jesteśmy stadem, kropka. Gdyby, czysto hipotetycznie, jakiś wilk chciał się odciąć, to wcale nie byłoby takie proste. Nie wystarczyłaby sama niechęć do spędzania czasu z resztą watahy. – Potarła nadgarstek w zamyśleniu. Mówiła dużo – za dużo, warczał jej drapieżnik. Ignorowała go. Chciała mówić. Wyjątkowo chciała. Rzadko kiedy miała okazję szczerze mówić o tym, co czuje – i uwierało ją to bardziej, niż zazwyczaj pokazywała.
    Na co dzień nie była sobą tak bardzo, że w którymś momencie musiało zacząć jej to przeszkadzać. Drażnić. Zwyczajnie męczyć.
    - Mogę wracać do stada regularnie, nawet co miesiąc, ale to nic nie zmieni. Musiałabym zostać z nimi na stałe, żeby było dobrze, a to... – Wzruszyła lekko ramionami. – Nie wchodzi w grę. Mam tu swoje życie. Może nie najlepsze, ale własne. Nie zrezygnowałabym z niego tylko dlatego, że instynkt każe mi wracać do rodziny. – Uśmiechnęła się krzywo.
    Zaszurała butami o ubity piasek ścieżki, wyryła butami jakiś losowy, nicnieznaczący wzór.
    Powinnaś mi kiedyś pokazać, ile faktycznie masz tej siły.
    Roześmiała się krótko.
    - Może. Może kiedyś – odpowiedziała wymijająco. Może rzeczywiście powinna. Może, gdyby wiedział wszystko, byłoby jej przy nim łatwiej, podobnie dobrze, jak przy Arthurze. Może.
    Wzmiankę o odgryzaniu czegokolwiek skomentowała tylko przelotnym uśmiechem, nie chcąc się licytować. Wygrałaby takie porównanie, ale wcale tego nie potrzebowała. Nie chciała.
    Prawie trzydzieści lat.
    Skinęła głową z uznaniem. To uzasadniało swobodę Esa w posługiwaniu się umiejętnością. Tłumaczyło, dlaczego przemiana w przypadku Barrosa nie wyglądała już wcale jak coś wyćwiczonego, a raczej jak coś, z czym się urodził. Sarnai już wiedziała, dlaczego Es tak bardzo przypominał jej nią samą – pod względem wieku, odbył swoją pierwszą transformację w zasadzie tak, jak wszystkie szczenięta w jej watasze. Nic dziwnego, że jego kajman przyjął mu się tak samo instynktownie. Nastoletniość to dobry wiek na oswajanie swoich zwierząt.
    Pokiwała lekko głową na stwierdzenie Barrosa i uśmiechnęła się miękko. Rzeczywiście, rozumiała. Nie sądziła, by ktokolwiek był jej bliższy niż jej wilk – i by ktokolwiek mógł skrzywdzić ją bardziej, niż jej drapieżnik. Pod tym względem pewnie się różnili – nie była pewna, ale nie sądziła, by gad Esa mógł go zranić. Reszta jednak pozostawła z grubsza ta sama. Podobna na tyle, by oboje rozumieli, o czym mówią.
    - Od szesnastych urodzin. Osiemnaście lat – odpowiedziała bez wahania na jego pytanie, przyznając tym samym, że jako zmienna była od Barrosa młodsza. – Wszystkie nasze szczenięta przemieniają się mniej więcej w tym wieku. To znaczy, przynajmniej w naszym stadzie. Najmłodsze miało chyba... Trzynaście? Coś takiego. Ale to było za wcześnie. Zwykle pilnujemy tej szesnastki. – Wzruszyła lekko ramionami, nieświadomie dzieląc się czymś, co nie było tak do końca typowe dla przemieniających się tak, jak Barros. Sama koncepcja stada była już czymś specyficznym, ale konsekwentne pilnowanie wieku, kiedy pozwalano na – czy raczej, doprowadzano do pierwszej transformacji, było pewną abstrakcją.
    Gdy zorientowała się, co powiedziała, metaforycznie machnęła na to ręką. Nie cofnęłaby chyba tych słów nawet, gdyby mogła. Nie tym razem.
    Przeciągnęła się leniwie i odetchnęła głęboko.
    - Muszę sprawdzić, co u chłopaków – rzuciła wreszcie z ociąganiem. Spokojny dyżur był czymś niemal niespotykanym i miała podejrzenia graniczące z pewnością, że niedługo będzie musiała ruszyć w teren. To, że mogli tu posiedzieć te kilka dłuższych, spokojnych chwil było zaskakująco miłą niespodzianką. – Wracamy? – spytała.
    Przez chwilę korciło ją, by zapewnić, że jeszcze przyjdzie, wpadnie do niego jutro czy za dwa dni, ale finalnie zrezygonowała z podobnych deklaracji. Nie mogła przecież niczego takiego obiecać.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Choć z dnia na dzień zauważał powolną poprawę, szczególnie w kontekście własnego umysłu i szybkości łączenia faktów, Es nie przyzwyczaił się jeszcze – wątpił, by kiedykolwiek miało to nastąpić – że słabość oraz zmęczenie dopadały go z regularnością złośliwego więziennego strażnika. Nie zrobił od rana wiele – przyjął po śniadaniu porcję eliksirów, czytał książkę, rozmawiał z Lucasem o sprawie, która zatrzymała rodziców w Brazylii. Przebrał się, przesiadł na wózek. Nie było to wiele, ale opatulony szlafrokiem wdychając świeże, czyste powietrze, zaczynał czuć, jak w trakcie rozmowy z Sarnai na ramionach pojawił mu się ciężar rosnący z chwili na chwilę.
    Wcale nie chciał wracać do dusznych, sterylnie białych wnętrz, pod czujne oko Lucasa, który jak dotąd nie dał wykopać się ze szpitala. Gdyby tylko mógł, zwinąłby się w kłębek w najbliższej plamie słońca.
    Słuchał słów Eskoli, pozwalając im rozciągać się, zajmować całą swoją uwagę – z początku tego nie zauważył, ale gdy kobieta po raz drugi i trzeci mówiła o koncepcji stada, a wilki oddzielała grubą kreską od ludzi, w głowie Barrosa pojawiło się zwątpienie. Nawet najbardziej zaborczy gatunek opiekuńczego zwierzęcia nie powinien odcinać magicznego od reszty ludzi – totemy szły zawsze obok nich, one z zasady nie pochłaniały osób, nad którymi czuwały. Coś… Coś jednak wyglądało zupełnie inaczej, niż na początku mu się wydawało, nie zadawał jednak żadnych pytań, pozwalając słowom Sarnai płynąć. Nie zdarzało się to często, by mówiła z taką swobodą – było to kolejne łączące ich podobieństwo i Es rozumiał, jak ważnym było, by móc wyrzucić z siebie wszystko, co zalegało pod czaszką.
    Obok obrazu, który wyobraził sobie ze strzępów informacji oraz przypuszczeń i wtłoczył w niego Sarnai, zaczął budować szkielet czegoś zupełnie innego, w który postać kobiety wpasowywała się znacznie naturalniej. Mieli dużo punktów wspólnych, a jednak ich zmienność gdzieś musiała się różnić. Jej kolory zwyczajnie nie były takie same.
    Chciał się dowiedzieć dlaczego. Zrozumieć to, o czym mówiła i poskładać jej pełen obraz z elementów, których tylko część zdecydowała się włożyć mu w ręce. Mógł nie zdawać sobie sprawy z rozmiaru sekretu, którym się podzieliła, ale Es podświadomie czuł, że został obdarzony wyjątkowym zaufaniem.
    Wracamy?
    Wspierając się znów o oparcie wózka, przytaknął, unosząc zaraz dłoń, by ukryć ziewnięcie. Zmęczenie przychodzące zdawałoby się znikąd, ponownie dało o sobie znać, niesubtelnie dając Barrosowi znać, że pora na kolejną drzemkę.
    - Wpadnij jeszcze, jakbyś miała czas – rzucił, gdy Sarnai podniosła się z ławki i zaczęła pchać wózek z powrotem w kierunku budynku szpitala. - Miło było z tobą pogadać.

    [Sarnai i Es z tematu]


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.